13070
Szczegóły |
Tytuł |
13070 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
13070 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 13070 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
13070 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Mariusz Ziomecki
Lato nieśmiertelnych
Lecz powie ktoś: A jak zmartwychwstają umarli? W jakim ukazują się ciele? O
niemądry!
(...) w jednym momencie, w mgnieniu oka (...)umarli powstaną nienaruszeni...
1 Kor 15; 35,52
Prawdziwym: Reni i Frani
Prolog
Glisner twierdzi, że kiedy na policzku wyrasta ci brodawka albo nagle wyskakuje
ci z czoła
kilkucentymetrowy włos, możesz zacząć pisać testament; są to pierwsze, odległe
jak pomruk
burzy za horyzontem, ale nieomylne sygnały starzenia się. Może dlatego studiuję
przed lustrem
podejrzane krosty na twarzy i pilnie wyrywam włoski, które pienią mi się w
nozdrzach. Dziś rano
znów dokonałem przykrego odkrycia: sztywny, siwy włos, którego wczoraj,
przysiągłbym,
w ogóle nie było, wystrzelił gdzieś z głębin mojego lewego ucha jak długachna
antena.
Psuje mi nerwy ten włos. Leży teraz przede mną na stole i nie mogę ruszyć z
robotą, dla
której przecież tłukłem się tutaj z Warszawy, ponad dwieście kilometrów.
Podnoszę drania do
oczu. Oglądam. Odkładam. Kręcę się po moim ufortyfikowanym obejściu, przedmiocie
rozbawienia całej okolicy, po tym dziedzictwie nieszczęsnym, które od rozstania
z Renią jest dla
mnie tylko ciężarem. Jak zwykle, ogarnia mnie uczucie klaustrofobii. Otwieram
pilotem bramę
na podwórko. W wyrwie wysokiego na trzy metry muru, jak na panoramicznym
ekranie, pojawia
się dolina Drwęcy.
Wsłuchuję się w monotonny szum owadów w jesiennej trawie. Po raz setny próbuję
wyczuć
dziadka i odgadnąć, co w tej scenerii mogło przyciągnąć jego uwagę.
Musiał to być obiekt, od którego można liczyć odległość krokami. Albo, co
bardziej
prawdopodobne – dziadek przecież nie posługiwał się kompasem – wyznaczyć po
prostu do
niego wzrokiem linię. W każdym razie na pewno kroki; dziadek uwielbia mierzyć
dystans
krokami i oznaczać miejsce, wbijając w nie laskę.
Najprościej byłoby odnaleźć skrytkę, ujawnić forsę, powołać się na umowę z
Wujkiem
Samem. Dowieść, że są to pieniądze z funduszy pomocowych i, jako takie, wolne od
opodatkowania – nie do ugryzienia nawet dla naszego zachłannego fiskusa. Tyle że
to podejście
wymagałoby ujawnienia tajemnicy. Tym samym naruszyłbym główny warunek, od
którego
uzależniono zwolnienie od podatku. I tak źle, i tak niedobrze.
Tymczasem dziadek, starym zwyczajem, zadołował gdzieś w banku ziemskim albo
zamurował wszystko – poza kilkudziesięcioma tysiącami dolarów, które zdołaliśmy
wydać.
Dziadek nie cierpi rozstawać się z pieniędzmi, stąd wziął się cały problem.
Fiskus żąda wyjaśnień również od Kupsztyka; ten idzie w zaparte, ani mu w głowie
dzielić
się kasą. Ale czy dochowa tajemnicy? Tu jestem mniej spokojny. Artyści są jak
duże dzieci, lubią
się chwalić. Zostaje Rastafiński. To byłby doskonały kandydat do złożenia
wyjaśnień. Pułkownik
wie o sprawie o wiele więcej niż my wszyscy razem wzięci, a obłowił się jak
bandyta.
Tak, teoretycznie mógłbym powołać karła na świadka. Oznaczałoby to jednak
wsypanie go
przed Resortem Spraw Wewnętrznych i Izbą Skarbową – drugie gorsze od pierwszego.
Tylko
Leon Glisner może spać spokojnie: zgarnął swoje honorarium w ciemnym hangarze na
lotnisku
w Berlinie, pięćdziesiąt tysięcy dolarów w żywej gotówce, i teraz pewnie śmieje
się z nas,
polskich głupków.
Naciskam inny guzik pilota. Z chrzęstem zwijają się antywłamaniowe żaluzje w
oknach
dziadkowego domu. Rozbrajam system alarmowy, wybijając kod na klawiaturze
komputera –
dzieło firmy Secur Pol-Fart z Brodnicy i szalonego inżyniera Kobiałki. Innym
kodem wyłączam
kamery wideo, które kupiliśmy po trzy bańki od sztuki na giełdzie komputerowej,
żeby
monitorować całą posiadłość, od żwirowanej drogi aż do rzeki. Wracam na podwórko
i wypuszczam z klatki pitbulle.
Dwa potwory natychmiast rzucają się przez otwartą bramę w pole, podniecone
perspektywą
mordowania zajęcy, kotów i wędkarzy. Leśniczy Trąbkowski zapowiadał, że jak
jeszcze raz
natknie się na któregoś bez opieki, to zastrzeli na miejscu. Ale ja czuję się
bezpieczniej, kiedy
tych sukinsynów nie ma w pobliżu.
Ustawiam laptopa na stole w kuchni, robię sobie kawę. Słodzę, pal licho, pięć
łyżeczek.
Wypijam, robię drugą. Układam nagłówek do pisma i utykam w miejscu. Nie umiem
pisać
w ciszy. Większą część życia spędziłem, pracując zespołowo. Najpierw w drużynie
piłkarskiej,
potem w gwarnych biurach accountów i copywriterów agencji reklamowych, gdzie
nieustannie
dzwoniły telefony, ludzie wrzeszczeli na siebie jak szaleńcy albo rzucali piłkę
do kosza na
ścianie. A tu słychać tylko brzęk tłustych much. Ogarnia mnie senność. Przez
komórkę telefonuję
do biura w Warszawie. Panna Moniczka, która króluje w naszym sekretariacie,
twierdzi, że
Witka chwilowo nie ma, nikt o mnie nie pytał, a w firmie panuje spokój.
Wicio jest nieobliczalny: nigdy nie wiem, której z niemożliwych rzeczy dokona, a
którą
z prostych zawali. Nie wiem też, kiedy mówi szczerze, a kiedy podstępnie szykuje
się do ataku.
Teraz na przykład wciska mi kandydata na zastępcę, absolwenta jednej z tych
szkół marketingu
i zarządzania, których dziesiątki wyroiło się w Warszawie. Młody miałby tyrać za
dziesiątą część
mojej pensji. Witek zachęca mnie do tego układu. „Potrzebujesz oddechu, Maksiu –
mówi –
musisz nabrać perspektywy”. Może uważa, że jeden z nas powinien odejść? Firemka
jest
faktycznie trochę mała na dwóch właścicieli.
Do południa nie posuwam się z moim pismem. Próbuję wymyślić prostszą wersję
wydarzeń,
bardziej konwencjonalną. Tej zasady nauczyłem się jako początkujący emigrant w
Ameryce.
Tam w ogóle nie opłacało się sprzedawać beznadziejnie zawikłanych, przesyconych
emocjami
słowiańskich dramatów. Chcesz zostać w Stanach Zjednoczonych, wystąp po prostu o
azyl
polityczny. Jedynym właściwym uzasadnieniem wniosku o azyl jest stwierdzenie, że
w razie
powrotu do kraju bezbożny reżim wtrąci cię do lochu, a najlepiej pozbawi życia –
z rażącym
naruszeniem norm prawa międzynarodowego. Podobnie z Amerykanami w pracy: żadnych
wyjaśnień szefowi, że żona dostała ataku emigranckiej depresji, znikła z
dzieckiem i w środku
tygodnia odnalazła się aż w Chicago, a teraz ty – bo kto inny? – musisz ich
oboje jakoś odstawić
do domu. Lepiej powiedzieć, że bierzesz wolny dzień, bo łamie cię grypa.
Teraz jestem znów w ojczyźnie i piszę do polskiego urzędu skarbowego, ale to
przecież
agent identycznego systemu, forpoczta prostolinijnego kapitalizmu. Tu też już
obowiązują proste
rubryki. Albo się w którąś wciśniesz, albo nie będą z tobą gadać – bo o czym?
Każdy ma dosyć
własnych problemów. Męczę się więc i kombinuję, upraszczam. Staram się
wystrzegać emocji.
Co ja jednak poradzę? Kiedy dotknę tematu spadkobierców Tekli, drugiej żony
dziadka, aż
trzęsie mną złość.
Przecież tym razem dziadek z Teklą nawet się nie zetknął! Choćby z tego prostego
powodu,
że kobieta nie żyje już od wielu lat. Tymczasem właśnie te nieciekawe figury,
trójka dzieci Tekli
z jej pierwszego małżeństwa i jakaś królicza liczba wnuków, osaczają mnie
roszczeniami
spadkowymi. To przez nich, przez ich pozwy i bezczelne donosy rozsyłane do
lokalnych
i centralnych władz skarbowych, teraz męczę się nad tworzeniem odpowiedniego
dokumentu.
Ale to wszystko drobiazg. Jest przecież jeszcze coś, co sprawia, że mimo dwóch
dekad
praktyki w składaniu słów, w dwóch językach, teraz właśnie nie potrafię sklecić
jednego
sensownego zdania. To paraliżująca świadomość, że byłem świadkiem cudu. Na moich
oczach –
i nie tylko moich, na szczęście, inaczej pewnie siedziałbym skłuty zastrzykami w
jakimś domu
wariatów – pokonany został czas. A udziałem wielu z nas, naocznych świadków,
było poczucie,
że tylko krok dzieli nas od spełnienia się najsłodszego z marzeń – o powrocie do
raju dzieciństwa
i młodości.
Spełnienie to było na wyciągnięcie ręki, konkretne i doskonale namacalne. Jak
napoczęta
paczka sportów, leżąca w szufladzie stołu, na którym teraz piszę. Cienka, mała
paczka,
„dziesiątka” z Radomskich Zakładów Tytoniowych. Tych drugich, „krakowskich”,
dziadek nie
uznawał, chyba że z poczęstunku. Papierosy wyłudzał od ludzi tak często, że
zyskał przydomek
„Tej” – od ulubionej zaczepki: „Tej, masz zapalić?” Dużych paczek, z
dwudziestoma
papierosami, nie kupował z czystego skąpstwa.
Dziesiątka w szufladzie jest niedbale sklejona z taniego białego papieru. Paczka
u góry ma
oddarty fragment rogu. W środku brakuje zaledwie jednego, może dwóch papierosów.
Są świeże,
pachną kiepskim krajowym tytoniem, który nie zdążył wyschnąć. Z boku paczki
widać
wydrukowaną rozmazanym tuszem datę produkcji: „28/05/65”. Kiedy opuszczała
fabrykę,
skończyłem akurat trzynaście lat.
Rozdział I.
Pierwszego czerwca moja kuzynka Tola dzwoniła do mnie aż trzy razy. W pracy
akurat był
sądny dzień. Po południu miało zacząć się spotkanie z właścicielami, z Zurychu
przylatywali
dwaj założyciele firmy, ich księgowy dojeżdżał z Londynu, u nas zaś wszystko się
waliło. W sali
konferencyjnej szwankowała instalacja elektryczna, a zatrudniona za absurdalnie
wielkie
pieniądze międzynarodowa agencja reklamowa nie radziła sobie z przygotowaniem
prezentacji
naszych osiągnięć. Witek wymyślił, że raport kwartalny wydawnictwa Silver Lining
ma zapierać
dech kolorami i animacją. Nie jesteśmy przecież jakąś cholerną prowincją, mówił.
Słupki zysków
miały rosnąć na ekranie, a diagramy udziałów w rynku efektownie dzielić się na
procentowe
części. No problem, powiedzieli w agencji. A teraz ich informatyk wydawał
komputerowi
skomplikowane polecenia, rzutnik migał, ale słupki, przycupnięte na spodzie
wykresu jak małe,
uparte pieczarki, za nic nie chciały rosnąć. Na ścieżkę dźwiękową Witek wybrał
motyw
z Walkirii, mieliśmy więc wizję biznesowej katastrofy pod Wagnerowskie fanfary.
Potem menedżer najmodniejszej restauracji w mieście poinformował nas o
„trudnościach”
z rezerwacją osobnego „gabinetu” na wieczór. Dostał do łapy pięćset złotych;
drań wiedział, że
nie zaryzykujemy szukania innej markowej knajpy na pięć przed dwunastą. Nasza
recepcjonistka
pojawiła się wystrojona w niewidoczną minispódniczkę i wydekoltowaną bluzkę.
Jęknęliśmy
zgodnie i wysłaliśmy ją do domu taksówką, żeby przebrała się w coś bardziej
zgodnego
z protestanckimi wyobrażeniami o etosie pracy. Recepcja była bez obsady, co
chwilę biegaliśmy
odbierać telefony. Akurat ja podniosłem słuchawkę koło drugiej po południu.
Usłyszałem głos
Toli.
– To ty? Maksio? – upewniała się. Tola nie była osobą nawykłą do rozmów przez
telefon,
prywatne linie w Kurkowie założono niedawno.
– Czy coś się stało?
– Nie. No, nic takiego – odparła niepewnym głosem. Tak jakby ogarnęły ją
wątpliwości, czy
telefonowanie do mnie w ogóle było właściwym posunięciem.
– W porządku, mów – zachęciłem ją.
Znów cisza.
– To może ja zatelefonuję jutro, a ty się zastanów – zaproponowałem. Przez lata
nasze
kontakty opierały się na moich telegramach do Kurkowa, bardzo rzadko odwrotnie.
– Jestem
teraz troszkę zajęty.
– Dobrze – powiedziała jakby z ulgą i usłyszałem stuknięcie odkładanej
słuchawki.
Drugi raz Tola zadzwoniła po północy, na mój numer domowy, dokładnie w momencie,
kiedy dotarłem do mieszkania z męczącego, źle nam rokującego spotkania z
inwestorami. „No
tak, chałupa im się spaliła”, przeleciało mi przez głowę. „Znów aresztowali
któregoś z chłopców.
Albo ktoś ze starszych wykorkował”. Chociaż rok temu, kiedy umarła ciotka Stefa,
matka Toli,
moja kuzynka zawiadomiła mnie rzeczowo i bez ogródek. Teraz nie mogła znaleźć
słów.
– Czy mógłbyś tu przyjechać? Zaraz? – wykrztusiła wreszcie.
– Zobacz, która jest godzina! Jestem po kilku drinkach, mam samochód na parkingu
pięć
kilometrów stąd. I dosłownie padam na pysk ze zmęczenia. Co się stało?
Cisza, potem:
– Jak ci powiem, to... nie uwierzysz. Musisz sam zobaczyć.
Znów zamilkła na chwilę.
– Zresztą sama nie wiem, co to jest. Nie mam wytłumaczenia, co się tu dzieje –
dodała tonem
wyjaśniającym.
– Ty jesteś zdenerwowana, ja nie do końca trzeźwy, porozmawiamy rano na
spokojnie,
zgoda?
– Jak chcesz – powiedziała Tola niechętnym głosem. Jakby obawiała się, że do
rana jeszcze
bardzo dużo może się wydarzyć.
Nie odkładała słuchawki, uparcie czekała. Ostrożnie położyłem swoją na widełki.
Wziąłem
prysznic, zapobiegawczo połknąłem garść aspiryn i witamin C na kaca. Chwilę
później spałem
kamiennym snem.
Kiedy dzwonek telefonu zaalarmował mnie po raz kolejny, byłem nieprzytomny i nie
docierało do mnie, że należy podnieść słuchawkę. Gdy wreszcie udało mi się
trafić nią do ucha,
rozpoznałem głos Toli, nie chwytając jednak znaczenia słów. Budzik przy łóżku
wskazywał
minutę po trzeciej nad ranem.
– ...słyszysz mnie?! Maksiu, o Jezu! – prosiła. – Obudź się! On tu jest! Nie
chce wyjść. Ja się
boję!
– Co... powiesz mi, do cholery, wreszcie... Jaki on? – wybełkotałem.
– Zrób coś, błagam cię!
W tle słychać było łoskot i stłumione przekleństwo. Usiadłem na łóżku.
– Kto tam jest?
– Dziadek Bronek!
– Co za dziadek Bronek?
– Zmartwychwstał! – krzyczała z całych sił. – On zmartwychwstał i od wczoraj
łazi po
Kurkowie! O Jezu, ludzie, na pomoc!
– Kobieto, uspokój się. To nie może być on. Pewno ktoś trochę podobny.
– Nie! To on! Twój dziadek, Maksiu, rozumiesz? Brat naszego dziadka Rocha! Ten
sam
Bronek, co my go pochowali w osiemdziesiątym drugim, obok babci Adeli. Siedzi
teraz u mnie
w kuchni i klnie, na czym świat! – Wybuchła rozpaczliwym płaczem. – Jezu, co się
porobiło!
Niech ktoś tu przyjdzie i go stąd zabierze!
Położyłem słuchawkę na kolanach, potarłem rękoma skronie i oczy.
– Tolu, spokojnie, okay? Ktoś robi wam kawał... Wiesz, jak to jest. Wyrzuć
dziada na zbity
pysk i tyle. Jak się boisz, poproś Zdzicha albo idź obudzić Szczepana. On
poradzi sobie
z każdym.
To naprawdę jest dziadek Bronek, Maksiu – głos Toli przeszedł w gorączkowy
szept. – Ja też
tak myślałam, że nie ‘ może być, że to niepodobna. Ale to on, słyszysz mnie?!
Naprawdę!
Zdzichu ma dyżur na zakładzie, wraca dopiero rano, ja tu sama jestem, ludzie z
kawiarni
pouciekali, sąsiedzi pozamykali się w domach, wszyscy się boją!
Znów usłyszałem w słuchawce hałas, tym razem brzęk, chyba tłuczonego szkła, i
męski głos.
Krzyczał o jakiejś bramie czy ogrodzeniu, potem klął po niemiecku. Tola
zachlipała, po chwili
zaczęła buczeć bez słów. Jeszcze chwila, a podda się panice i nie będzie żadnej
rozmowy.
– Posłuchaj, Tolu, czy możesz poprosić tego gościa do telefonu? Daj mu
słuchawkę, dobrze?
Chcę z nim porozmawiać.
Słuchałem przez dłuższą chwilę, jak Tola przemawia do tajemniczego przybysza.
Odpowiedzi były krótkie, kategoryczne, wyszczekiwane znajomym mi jakby,
wojskowym
tonem.
Kiedy prawdziwy dziadek Bronek wpadał w złość, rzeczywiście przybierał manierę
wojskową. Tata twierdził, że była to szkoła Wehrmachtu; ojciec darł z dziadkiem
koty i jego
opinie nie były do końca obiektywne, ale w tym przypadku chyba trafił w
dziesiątkę. Po
ćwiarteczce dziadek lubił defilować regularnym krokiem, rytmicznie tnąc
powietrze dłońmi
i wykrzykując komendy.
Intonacja głosu, który docierał do mnie przez odłożoną słuchawkę, była nawet
podobna...
Obcy chyba gniewnie odmawiał tego, na co Tola nalegała przymilnym tonem. Potem
usłyszałem
szurające kroki i ostrożne, wypowiedziane jakby obok słuchawki pytanie:
– Jo?
„Ktoś z okolicy”, pomyślałem. Postanowiłem załatwić sprawę krótko.
– Dlaczego tak długo nie podchodzisz do telefonu? – warknąłem. – Ile mam czekać?
– Nie wygrołem nóg na loterii – odpowiedział spokojnie. – Kto pan jest?
Z naciskiem wypowiedziałem swoje imię i nazwisko.
– Jak mój wnuk? – zdziwił się. – Głupoty pan gadosz. Maksia poznam po głosie.
Myślał przez chwilę.
– Ale może, mądralo, mi powiesz, co sie porobiło w Kurkowie? Gdzie som wszyscy i
co za
obesraniec siedzi w moim domu? Panie, on ogrodził sie siatką, bramę postawił,
ludzie, kto
słyszał o takiej rzeczy! A ta baba tu, niby Tola, ciągle ino beczy i nic od
nikogo richtig nie można
sie dowiedzieć. Może ty coś rozumiesz, panie inżynierze?
Teraz zatkało mnie na dobre. Zwroty „pan inżynier” oraz „jaśnie wielmożny pan
inżynier”
dziadek Bronek ukuł w trakcie wiecznej wojny z tatą i używał ich w wybitnie
ironicznym celu.
I ten głos. Szorstki od taniego tytoniu, podbity nutką złości, zawsze gotów
wznieść się do
krzyku – z każdą chwilą wydawał mi się bardziej znajomy. Zaalarmowany, ze
słuchawką przy
uchu, jedną ręką sięgnąłem po spodnie i zacząłem je nakładać.
– Poczekajcie tam na mnie, dobrze? – powiedziałem szybko Toli. – Będę u was tak
prędko,
jak się da.
Senność i zmęczenie minęły, chyba nawet wytrzeźwiałem.
Na dworze nad wschodnim horyzontem dopiero majaczyła różowawa smuga. Wyjeżdżając
ze strzeżonego osiedla, pokazałem kartę identyfikacyjną zaspanemu ochroniarzowi.
Powiedziałem, że mieszkanie pod czwórką będzie puste i nie spodziewam się
żadnych gości.
Odnotował te informacje w służbowym dzienniku, życząc szerokiej drogi.
Terenówkę kupiło wydawnictwo pod naciskiem księgowego, który jęczał, że jeżeli
nie
nabijemy więcej kosztów, będzie trzeba płacić podatki. Nissan z oponami jak
balony, z napędem
na tył i przód, podgrzewanymi skórzanymi siedzeniami i wszelkim możliwym
wyposażeniem
kosztował ponad sto tysięcy złotych, ale nikt z zarządu nie chciał nim jeździć.
Na koniec firma
wynajęła ode mnie jedno z dwóch miejsc garażowych, które kupiłem razem z
mieszkaniem
w nowym budynku na Mokotowie. Wóz głównie obrastał kurzem.
Nissan wygląda bojowo, ale jest ciężki: nawet z turbodoładowarką przyspiesza
słabo. Jednak
na suchej szosie, kiedy nie ma ruchu, a policjanci jeszcze śpią z radarami pod
poduszką, można
od biedy rozpędzić go nawet do dwustu na godzinę. W kilka minut przeleciałem z
Puławskiej do
Wisłostrady, stamtąd na szosę gdańską. Księżyc świecił na jaśniejącym niebie,
żółty i okrągły.
Jak wtedy w Kalifornii, gdzie pojechaliśmy z Leonem Glisnerem na branżową
konferencję
i popruliśmy o świcie motocyklem do Santa Cruz łowić ryby w Pacyfiku.
Leon był synem właściciela firmy, w której pracowałem; zaprzyjaźniliśmy się, bo
ciekawił
go przybysz z Polski, egzotycznego i strasznego kraju, gdzie wiele lat temu
naziści bezskutecznie
próbowali zagonić jego starego do gazu. Poza tym obaj lubiliśmy czeską
literaturę. Nie traciliśmy
wtedy czasu na wysłuchiwanie referatów: Leon wynajął na lotnisku motocykl i
zaraz pierwszego
ranka wybraliśmy się na deep sea fishing. Kilka mil od brzegu, na gładkiej
powierzchni oceanu
po raz pierwszy zobaczyłem z bliska wieloryba. Miał pobrużdżoną skórę, jakby
zrobioną
z blachy falistej, i oko wielkości ludzkiej głowy, umieszczone w zaskakującym
miejscu, poniżej
zawiasu dolnej szczęki. Minął nasz kuter niespiesznie, wynurzając z wody płetwy,
na przemian
lewą i prawą, jak człowiek płynący na plecach.
Zegar na tablicy rozdzielczej wskazywał kwadrans do czwartej, gdy pod Płońskiem
odbijałem w drogę na Sierpc. Robiło się jasno. Pędziłem z prędkością dwukrotnie
większą od
dozwolonej, popijając kawę kupioną na stacji, spoglądając na budzącą się ze snu
okolicę,
niechlujnym wioskom i miasteczkom. Miałem też oko na rów po prawej stronie
drogi, czy jakiś
tubylec, zmęczony działaniem wody ogniste, nie wypełznie mi stamtąd prosto pod
koła.
Ciekawe, o co chodzi temu facetowi. Po co nastraszył Tolę?
W Brodnicy na stacji CPN wypiłem kolejną kawę, jedenaście minut przed piątą rano
dotarłem do Górnego Kurkowa.
Kurków, przytulony do wzgórza z resztkami ruin krzyżackiego zamku, zachował
czysty
średniowieczny porządek architektoniczny: kwadratowy rynek, otoczony kolistymi
zaułkami
z ceglanym gotyckim kościołem w jednym z narożników. Poniżej miasteczka lśniła w
słońcu
zamglona jeszcze rzeka. Zrobiłem w myśli szybką kalkulację, jak w dzieciństwie,
kiedy na
początku czerwca zjeżdżaliśmy tu z rodzicami na wakacje. Dokładnie pięćset
osiemdziesiąt
osiem lat wcześniej, bez pięciu tygodni, w miejscu, gdzie dziś stoi most, wielki
mistrz Ulrich von
Jungingen próbował wciągnąć siły króla Jagiełły do bitwy. Jagiełło jednak nie
dał się uwieść
urokom miasteczka i pociągnął swoją armię dzień drogi dalej, na łagodnie faliste
pola
Grunwaldu, gdzie trzykrotnie liczniejsze siły polsko-litewskie mogły wykorzystać
swoją
przewagę.
Od owego czasu w Kurkowie nic godnego uwagi się nie wydarzyło. Aż do tamtego
ranka,
kiedy ziewałem i przeciągałem się za kierownicą samochodu.
Dom rodziny Rumiankiewiczów stał za rynkiem, w bocznej uliczce. Od frontu
mieścił się
lokalik U Toli; Tola uparcie nazywa go „kawiarnią”, choć ludzie przychodzą tam
wyłącznie pić
piwo, tanie wino i wódkę na kieliszki. Furtkę w murze zastałem otwartą, drzwi do
domu też.
Panowała cisza. Zaparkowałem samochód w zwykłym miejscu i przez sień wszedłem do
kuchni.
Mężczyzna spał na krześle, z głową odrzuconą do tyłu. Twarz osłonił przed
światłem jasną,
choć niemożliwie przepuszczoną czapką. Mogłem stwierdzić tylko, że ubrany był w
robocze
spodnie z szarego drelichu i grubą marynarkę. Chrapał pod czapką, aż ta
podrygiwała. Przy
przeciwległym końcu stołu, w półmroku, drzemała Tola z głową podpartą na zgiętym
ramieniu.
Obudziła się natychmiast.
Podszedłem do gościa, aby mu się przyjrzeć. Chciałem nim potrząsnąć, ale moja
kuzynka
gwałtownie zaczęła dawać mi znaki, żebym tego nie robił. Wyszliśmy przed dom.
– To on?
Tola zacisnęła usta. Wzięła mnie za rękę i zaprowadziła przez podwórko do
stodoły, która
zamykała obejście od zachodu. Zbudował ją jeszcze wujek Roch. Od kiedy Zdzichu
rozbił fiata,
stała pusta. Teraz jednak w półmroku majaczyły w niej jakieś kształty. Poczułem
mocny zapach
konia – wilgotną sierść, świeże końskie pączki.
Tola otworzyła jedno skrzydło wrót, wpuszczając światło do środka. Większą część
klepiska
zajmował wóz, staroświecki, na drewnianych kołach z metalowymi obręczami. Obok,
przywiązany do kłonicy, stał gniady koń. W poprzek drewnianych burt wozu, na
desce służącej
do siedzenia, leżał worek wypełniony słomą; z jego szczytu łypał na nas ślepiami
biało-żółty,
kudłaty kundel. Dostrzegłem też bat. Czarny, z supełkami na rzemyku i z
czerwonym chwostem
na końcu. Supełków było pięć. Kiedyś podobnym batem dziadek złoił mi skórę. Za
koniem stała
łaciata, czarno-biała krowa.
– Pamiętasz Finka? – powiedziała Tola.
Pies zerwał się z miejsca z przyduszonym skowytem i niemalże się czołgając,
przypadł do jej
wyciągniętej ręki. Dygotał, kiedy ostrożnie poklepałem go po głowie.
– Pamiętasz go? – powtórzyła.
– Dziewczyno, Finek był ciemny. I większy.
– Nie, taki sam.
– Cale dzieciństwo się z nim bawiłem. Przecież pamiętam – upierałem się, jakby
od tego coś
ważnego zależało. Krowa uniosła w górę pysk i zaryczała boleśnie.
– Ryczała cały wieczór. Tęskni za domem – powiedziała Tola.
– Może trzeba wydoić? – przyszło mi do głowy.
– O Jezu, a kto jeszcze umie doić? Ty byś potrafił?
– W życiu nie wydoiłem żadnej istoty.
– Ja też nie. Taka ze mnie gospodarska córka. No to co? poznajesz, czy Miłą też
zapomniałeś?
Nie chciałem jej urazić. Dla mnie wszystkie krowy wyglądają tak samo. Konie
zresztą też.
Ten tutaj miał strzałkę na czole. Czy Hans miał strzałkę? Pamiętałem – chyba –
białe skarpetki na
nogach; ten koń miał je tylko na przednich. Ale przede wszystkim nie pasowała mi
jego
sylwetka. Hans był zwierzęciem roboczym, do wozu i pługa. A ten tutaj wyglądał
rasowo: był
smukły i zgrabny.
Koń poruszył się, uniósł głowę. Miał delikatne, czarno-różowe chrapy i
wyłupiaste oczy.
– Zobacz, jaki mądry. Poznał cię – powiedziała Tola.
Kundel zeskoczył z wozu i biegał dokoła nas z entuzjazmem, machając zakręconym
ogonem,
spod którego wyzierał bezwstydnie odsłonięty kuper. Maść na grzbiecie miał
czarną.
Zauważyłem, że widziany od góry, sprawiał wrażenie ciemniejszego.
– Wóz jest podobny do dziadkowego – zauważyłem pojednawczo. – Ale co z tego?
– Poczekaj, aż wujo Bronek się obudzi – powiedziała Tola nieswoim głosem.
Długo nie musiałem czekać. Na podwórku ktoś hałaśliwie wysmarkiwał nos. Pies
wybiegł ze
stodoły, radośnie szczekając.
Mężczyzna rozkaszlał się. Chrząkał, odpluwał flegmę, wydawał z siebie serie
szczekliwych
kaszlnięć. Na koniec zarzęził okropnie. Kaszel ucichł równie nagle, jak się
zaczął.
– To nie on – szepnąłem do Toli. – Prawdziwy dziadek Bronek zaczynał dzień od
awantury.
To był rytuał, który powtarzał się każdego ranka w czasie wszystkich moich
wakacji
u dziadków. Dziadek wstawał pierwszy, przed piątą. Najpierw pojękiwał, siusiając
z ulgą ze
schodków na podwórko, potem klął. Po niemiecku, francusku i po polsku; wyrzekał
na swój los,
na pogodę, że za sucha lub za mokra i niedobra dla rolników; na nic niewartego
konia, psa i na
krowę, że daje za mało mleka. Na rząd i na żonę, która leży sobie pod pierzynką,
kiedy jej ciężko
pracujący mąż kona z głodu.
Kiedy się już wyrzęził i wykaszlał, dziadek robił „obrządek”. Z furią kręcił
korbą ręcznej
sieczkarni, tłukł zaciekle wiadrami z cynkowanej blachy, szurał gumiakami po
obejściu. W tym
czasie babcia Adela rozpalała w piecu, stawiała na stole masło w garnuszku z
wodą i twaróg
odcedzony przez białą szmatkę, podgrzewała mleko, smażyła jajka z cebulą. Mój
tata, jeżeli miał
urlop, zjawiał się przekąsić coś przed wyprawą z wędkami nad rzekę. Zwykle
dołączałem do tej
kompanii; tylko mama i kuzyn Robert zostawali w łóżkach dłużej.
Kiedy oni wstawali, po dziadku już nie było śladu. Zaprzęgał konia do wozu,
przyczepiał
z tyłu na łańcuchu Miłą, puszczał luzem Finka, chował do kieszeni marynarki
paczkę sportów,
szklaną fifkę i zapałki i wyruszał oddawać się trudom pracy na roli. Pod Dębnem,
ze trzy
kilometry od domu, miał kawałek piaszczystego pola. Położone było malowniczo,
nad
niewielkim polodowcowym jeziorkiem; co roku dziadek obsiewał je mieszanką i od
wiosny do
późnej jesieni przyjeżdżał paść na nim krowę. Wybierał odpowiednie miejsce,
wbijał kamieniem
w ziemię metalowego śledzia na końcu krowiego łańcucha, pętał Hansowi powrozem
przednie
nogi, a sam wsuwał się z workiem słomy pod wóz, gdzie spał snem sprawiedliwego
do południa.
W domu zjawiał się na obiad, złorzecząc na skwar i wyzyskiwanie jego osoby.
– Chol-lle-rra! Verdammt nochmal! – mężczyzna na podwórku rozdarł się na cały
głos.
Wołał po imieniu Andzię. Narzekał, że się przed nim schowała.
Andzią nazywana była moja babcia Adela; facet posuwał się za daleko.
Ze stodoły odpowiedziała mu krowa, przeciągle rycząc. Pochyliłem się do ucha
Toli.
– O której on się tu zjawił wczoraj?
– W obiad – odpowiedziała szeptem. – Właśnie podawałam drugie, kiedy nadjechał
wozem.
Wołał dziadka Rocha, wzywał moją i twoją mamę. Ciebie też szukał. No i co
myślisz? Maksio,
co tu się dzieje? Ty coś rozumiesz?
– Nic się nie dzieje – odpowiedziałem z przekonaniem. – To nie jest dziadek.
– To kto?
– Chodźmy, muszę go zobaczyć.
Wyszliśmy ze stodoły na podwórko i w pierwszej chwili aż mnie zatkało.
Zrozumiałem
panikę Toli. Uzurpator był rzeczywiście podobny.
Zamilkł i przypatrywał się nam posępnie. A my gapiliśmy się na niego. Po chwili
ogarnęły
mnie wątpliwości. Dziadek Bronek chyba był mocniejszej postury. Pamiętałem
przecież jego
sylwetkę: miał lekko przygarbione plecy, muskularne ręce i nieproporcjonalnie
cienkie nogi.
Gość stojący przed nami trzymał się prosto jak świeca, był zgrabny i
proporcjonalny.
Z twarzy przypominał mi trochę Spencera Trący – z czasów kiedy już zaczął się
starzeć
i partnerował Katherine Hepburn. Miał kwadratową głowę, ostro zakończony nos i
identyczne
falujące włosy. Oraz to samo świdrujące spojrzenie faceta, którego zawsze stać
na jakiś
niespodziewany wybryk. Odbierałem je jako coś mi już dobrze znanego.
Rekwizyty też miał prawidłowo dobrane: wystrzępioną, przydługą marynarkę, do
tego czarne
gumiaki o tępych nosach, dokładnie takie, w jakich dziadek paradował okrągły
rok. Ciekawe, czy
też pamiętał, żeby owinąć stopy w onuce. Tak samo opalenizna: dziadek miał czoło
podobnie
przedzielone śladem po czapce; białe u góry, czerwone od dołu. Tato podśmiewał
się, że dziadek
nosi na czole narodową flagę. Następny szczegół, który się zgadzał: te
charakterystyczne włosy.
Szczególnie z tyłu głowy przypominały karakułowe futro.
Opanowałem się. A może miał na twarzy charakteryzację? Jak na tegoroczną
deszczową
wiosnę opalenizny było stanowczo za dużo.
– Bronisław Kotowicz, jeżeli dobrze rozumiem? – powiedziałem głośno.
Rozdział II.
Skinął głową i czekał, co mam do powiedzenia. Moja ironia nie robiła na nim
żadnego
wrażenia.
Podszedłem bliżej; wyciągnął lewą rękę na powitanie. Lekceważył mnie? Dostrzegł
moje
zdziwienie i szybko podał mi prawą. Skóra dłoni była szorstka, twarda jak
drewno. Paznokcie
miał zaokrąglone jak szpony, połamane i bardzo brudne. Palec wskazujący i kciuk
pożółkłe od
tytoniu.
Przechylił głowę i zastanawiał się intensywnie, jak człowiek, który ma wrażenie,
że powinien
kogoś rozpoznać, a nie może.
– Kto pan jest? – zapytał wreszcie.
– Rozmawialiśmy już w nocy przez telefon. Przyjechałem z Warszawy. Nazywam się
Jerzy
Maks. Wszyscy mówią na mnie Maksio.
Wybałuszył oczy.
– Tak jak mój wnuk? Idź pan do diabła. Wyglądało przez moment, że wybuchnie
śmiechem.
Ale zamiast tego się przeżegnał.
Zacząłem obliczać. Dziadek Bronek był z rocznika 1903, czyli miał jedenaście
lat, jak
zaczęła się pierwsza wojna światowa, trzydzieści sześć, kiedy wybuchła druga, i
czterdzieści
dziewięć, kiedy ja się urodziłem. Prosty rachunek, od wszystkich dat odejmujemy
trzy lata.
Mężczyzna przede mną, na oko, mógł mieć najwyżej koło sześćdziesiątki. Ja w maju
skończyłem
czterdzieści osiem lat. Kiepsko się to wszystko składało do kupy. Ktokolwiek
przygotował tę
intrygę, miał źle w głowie.
Milczenie się przedłużało. Krowa znów odezwała się pełnym cierpienia głosem.
Przybysz
skoczył jak oparzony:
– Niewydojona! Od wieczora nikt nie wydoił, merde, krowa mi sie zmarnuje!
Andzia! Gdzie
je Andzia??! Chol-lerra jasna!
– Przyniosę, co trzeba – powiedziała Tola. Pobiegła do domu, wróciła z
plastikowym
kubełkiem. Zważył go w ręce, jakby zdziwiony, że taki lekki. Podniósł do twarzy,
powąchał
wnętrze. Usatysfakcjonowany, ale nie do końca, znów rozglądał się wokoło.
– Ryczkę też trza – mruknął wreszcie.
– Małe krzesełko – wyjaśniłem znajomy termin. Po dłuższych poszukiwaniach
przyniosła
wreszcie skrzynkę po piwie.
Długo ustawiał kubełek pod wymieniem. Uspokajająco poklepał zwierzę po boku,
pochylił
się, przytulił policzek do beczkowatego białego brzucha. Struga płynu uderzyła z
impetem w dno
kubełka. Rozszedł się zapach gorącego mleka. Tola zapobiegliwie przyniosła z
kuchni jeszcze
jedno naczynie, tym razem aluminiowy garnek, ale nie okazał się potrzebny. Krowa
nie była
nadzwyczajnie mleczna. Zastanowiłem się, jak to było z prawdziwą Miłą. Chyba też
cienko;
dziadkowie bez przerwy narzekali, że cielak pije tyle mleka, że maślanki zostaje
zbyt mało.
Odciągali tłuszcz w tajemnicy przed mleczarnią, a osełka masła to już był skarb.
Po dojeniu daliśmy zwierzakom wodę w znalezionym w stodole starym wiadrze. Tola
napełniła je z węża ogrodowego. Przybysz fantastycznie udał, że dziwi go
instalacja
wodociągowa, ukradkiem łypał wzrokiem w stronę studni. Prawdziwa perełka
aktorstwa, godna
Łomnickiego czy Robina Williamsa. Kto to, do licha, mógł być? Może jakiś aktor z
Olsztyna?
Nie znałem tamtego środowiska.
Tola zaproponowała śniadanie. Wśliznąłem się za’ nią do kuchni i poprosiłem,
żeby zrobiła
chleb z masłem i jajecznicę z cebulą, tak jak lubił dziadek Bronek. Żadnej
wędliny. I dużo kawy.
Zobaczymy, jak przybysz zareaguje. Kiedy wróciłem, stary siedział na ławce przed
domem.
Dosiadłem się.
– Ładny dzień się zapowiada – zagadałem przebiegle.
Milczał.
– Chociaż po południu może spaść deszcz. Te chmurki od strony Nielbarka nie
wyglądają
dobrze – zasugerowałem.
Uderzyło mnie, że chociaż miasteczko obudziło się i pełne było odgłosów ludzi i
pojazdów,
wokół domu Toli panowała cisza. Żaden pijaczek nie dobijał się do kawiarni. Nikt
nie
przechodził naszą uliczką, nie przejeżdżał na rowerze. Omijają nas jak
zadżumionych,
pomyślałem.
– Tej! – nieoczekiwanie szturchnął mnie w bok. – Masz zapalić?
– Nie palę – odpowiedziałem, znów lekko oszołomiony, że i o tym nawyku dziadka
wiedział.
– Ale zaraz otworzą kiosk, mogę kupić paczkę – zaoferowałem.
Przez chwilę rozważał, czy nie poczekać na cudzesa. Potem sięgnął do wewnętrznej
kieszeni
marynarki, poszperał. Wstał, sprawdził kieszenie spodni, jeszcze raz marynarkę.
– Zgubił... pan? – zapytałem.
– Kto pan jesteś? – zapytał cicho. – Gdzie jest Roch, mój brat? Gdzie Stefa?
Gdzie Duży Jan
i wnuki Rocha? A ta kobita tu u brata w domu to kto?
– To jest Tola – odpowiedziałem równie konspiracyjnym szeptem. – Wnuczka Rocha.
Ja
jestem Jerzy Maks. A kim pan jest? Kto pana tu przysłał? O co chodzi w tej
komedii?
– Gdzie je moja żona? – ciągnął uparcie. Patrzył przed siebie, dokładnie w
kierunku domu
dziadka Bronka, który stał kilometr za rogatkami, niewidoczny z tego miejsca. –
Moja córka
z zięciem i wnukiem przyjechali na lato samochodem. Zięć pewnie na rybach. Ale
gdzie je
reszta?
Ostatnia informacja zastanowiła mnie.
– Który dzisiaj jest?
– Będzie na koniec lipca.
– Na pewno nie początek czerwca? Wzruszył ramionami:
– Już pół wakacji. Żniwa niedługo.
– A rok jaki? – wpadło mi do głowy. – Wie pan dokładnie?
– Jo. Tysiąc dziewińcet sześdziesiąty czwarty. Potrzebowałem chwili, żeby
przetrawić tę
wiadomość.
Rzeczywiście, tamtego roku tata stał się posiadaczem niebieskiego wartburga
1000.
– Kto rządzi w Polsce?
– Gomułka.
– A w Rosji?
– Chruszczow.
– A w Ameryce? Zezłościł się.
– Taki pożytek z tego gadania jak z kozich bobków nawóz! Masz pan zapalić?
– Zjemy śniadanie. Potem sobie zapalimy. Nieoczekiwanie potulny, skinął tylko
głową.
W kuchni znów zaskoczył mnie aktorską dbałością o detal: szukał wzrokiem miski,
żeby umyć
ręce. Zaprowadzony do łazienki, poradził sobie całkiem dobrze; udawał tylko, że
nie wie, do
czego służy płynne mydło w zbiorniczku z pompką. Kiedy posadziliśmy go za
stołem, mruknął
coś z dezaprobatą o „kupnym” chlebie. Po czym hałaśliwie spałaszował kilka grubo
krojonych
pajd, do tego ogromną porcję jajecznicy i sera. Jadł lewą ręką. Siorbał głośno,
popijając jedzenie
cienką herbatą, którą Tola sporządziła na wiejską modłę, wrzucając jedną torebkę
do dużego
dzbanka z wrzątkiem. Odezwał się dopiero przy kawie.
– Prawdziwą dajesz. Dobrze macie.
W latach sześćdziesiątych na wsi pijało się zbożówkę. Babcia posyłała mnie do
żniwiarzy
w polu z metalową kanką takiej pachnącej kawy, emaliowanymi kubkami i kruchym
ciastem
z kruszonką, które taszczyłem w koszyku przykrytym serwetką.
– Jak chcecie zbożówki, to kupię paczkę w sklepie – zaoferowała Tola.
– Nie idę dziś w pole – odpowiedział. – Daj jeszcze tej lepszej.
Nasypał do szklanki trzy kopiaste łyżeczki cukru, wymieszał. Popijał powoli,
delektując się
aromatem. Wypytywał, czy jajka i wędlina są „swoje”, czy „kupne”. Tola zełgała,
że wszystko
jest „swoje”; pochwalił, że od razu poznał po smaku. Odprężył się, popatrywał na
nas
życzliwszym okiem. Prawdziwy dziadek Bronek też łagodniał po posiłku.
Zaproponowałem, że
pójdziemy kupić papierosy.
Dochodziła szósta rano. Kiosk był na rynku, kilkadziesiąt kroków od domu.
Kioskarz, stary
Chocoł, sprzedawał w nim, odkąd byłem dzieckiem. Mój towarzysz przystanął,
rozglądał się,
kręcił głową. Uświadomiłem sobie, że rzeczywiście budka zmieniła lokalizację.
Dawniej stała na
wschodnim krańcu, frontem do Nowego Miasta; jakiś czas temu, pewnie kiedy byłem
w Ameryce, przeniesiono ją na południowy bok placu i ustawiono okienkiem w
stronę rzeki.
Na nasz widok kioskarz cofnął się w głąb budki, skurczył, przez szybę ledwie
było widać
jego różową, piegowatą łysinę.
– Coś pan, panie Chocoł, taki strachliwy? – zażartowałem.
– Dawaj pan paczkę popularnych i „Gazetę Toruńską”.
– Ja chce sporty – powiedział stary. – Dziesiątkę.
– Nie ma sportów, są popularne – dobiegło z kiosku.
– Takie same, Kotowicz, ino nazwę zmienili.
– Radomskie czy krakowskie? – chciał wiedzieć.
– Tylko krakowskie.
– To co ty, Chocoł, za towar trzymasz? Krakowskiemi gwoździami handlujesz?
– Idź se, dziadu, kupuj dzie indziej.
– Zara obalę te budę razem z tobą – zagroził stary. – Już raz żem tak zrobił.
Zapomniałeś?
Kioskarz z dziadkiem nie lubili się. Chocoł był zapalonym rybakiem, więc trzymał
z moim
tatą, który zaopatrywał tutejszych wędkarzy w sprzęt zdobywany zimą w
warszawskich sklepach.
W zamian miejscowi wskazywali mu dobre miejsca do łowienia. Dziadek Bronek
traktował te
sojusze jako koalicję zwróconą przeciwko jego osobie. Pod kioskiem regularnie
urządzał
awantury; kiedyś tak go poniosło, że wybił szybę i próbował przewrócić budkę.
– Pierdul się – w głosie kioskarza pojawiła się nuta niepokoju. – Czyś ty,
Kotowicz, kiedy
widział tyla towaru w kiosku? Ty teraz narzekasz? Toś ty upadł na ten twój
zakuty łeb!
– Spokojnie, panowie. Wszystko w porządku – zwróciłem się do starego. – Może
kupimy
lepsze?
Uderzyło mnie, że Chocoł od początku bez zastrzeżeń uznał autentyczność starego
wroga.
O co tu może chodzić?
– Z filtrem weźmiemy. Caro mogą być? Z powagą udzielił przyzwolenia.
To może jeszcze paczkę amerykańskich, na zapas? Aż mu się oczy rozszerzyły
z pożądliwości. Zapłaciłem za paczkę caro, paczkę marlboro, pudełko zapałek i
gazetę.
Współczesne ceny i tamte w gomułkowskich złotówkach musiały być zbliżone, bo
przybysz nie
skomentował ich ani słowem. Albo był pod wrażeniem wydatków; w końcu dziadkowie
cierpieli,
rozstając się z każdą złotówką.
Nie podziękował mi; w milczeniu schował papierosy do kieszeni marynarki. Na
odchodnym
jeszcze pogroził Chocołowi pięścią i wróciliśmy pod dom. Podałem mu ogień.
Zaciągnął się
chciwie, powoli wypuścił dym. Czekałem, czy nie puści kółek, którymi dziadek
lubił się
popisywać. Papieros też trzymał w lewej dłoni. Czy prawdziwy dziadek był
mańkutem? Dałbym
głowę, że nie.
– Ty nie palisz? – zapytał.
– Przestałem. Jak skończyłem trenować.
– A ja lubię.
– Teraz porozmawiamy, dobrze? – odezwałem się lekkim tonem. – Może zaczniemy od
prezentacji? Jak pan się naprawdę nazywa?
Patrzył na formację gołębi nad dachem stodoły wuja Rocha i nie odzywał się.
– Ja już się przedstawiłem – nalegałem. – Jestem Jerzy Maks. Dlaczego pan podaje
się za
mojego dziadka?
Omiótł mnie krótkim spojrzeniem. W jego oczach budziły się iskierki złości.
Dziadek
Bronek miał fenomenalnie krótki lont: potrafił przejść z pogodnego nastroju do
morderczej furii
w kilka sekund, z byle powodu i na dodatek bez żadnych znaków ostrzegawczych.
Odziedziczyłem po nim tę cechę.
A jeżeli przybysz mógł imitować również i to zachowanie dziadka? Skończymy,
wodząc się
za łby.
– To pan udajesz mojego wnuka – warknął. – Jak jaki głupi. Maksiowi idzie
trzynasty rok.
– A nie jestem do niego podobny? Niech pan powie uczciwie. Proszę na mnie
popatrzeć.
Nawet nie odwrócił głowy.
– Maksio je chudy jak kurczak.
– Ale potem zmężniałem.
– Trochę może i jesteście, panie, podobni – przyznał.
– Ona też mi się widzi na jakąś krewność.
– Mała Tola, panie Kotowicz, ma teraz czterdzieści lat. Mnie idzie czterdziesty
ósmy. Bo
teraz jest nie tysiąc dziewięćset sześćdziesiąty czwarty, ale rok dwutysięczny!
– dobitnie
akcentowałem każdy element składowy tej daty.
– Pan zobaczy, tu w gazecie.
Podałem mu dziennik, wskazałem palcem. Wzruszył ramionami.
– Bez okularów nie widzę.
– Drugi czerwca 2000, stoi jak byk – upierałem się. – Rozejrzyj się, człowieku,
po Kurkowie.
Od czasu, kiedy wczoraj rano miał pan wyjechać z krową pod Dębno, upłynęło
trzydzieści sześć
lat.
– Jak upłynęło?
– No właśnie. Dobre pytanie. Pana wersja wydarzeń nie ma sensu. Dlatego
chciałbym
wiedzieć, kim pan jest i co tutaj robi.
– To gdzie są wszyscy?
Zezłościł mnie jego upór.
– W grobach, proszę pana. Babcia Adela umarła na zawał latem 1967. Mój ojciec w
grudniu
1974, dzień przed Wigilią. Wujek Roch umarł będzie ze dwadzieścia lat, Duży Jan
kilka lat temu,
na serce. A ciocia Stefa na raka, akurat ostatniej zimy... Tylko mama żyje,
mieszka w Warszawie.
Kuzyn Robert od dwudziestu lat siedzi w Kanadzie. No i ja.
Nie wiem, dlaczego w tej wyliczance pominąłem informację o dziadku Bronku: że
leży
spokojniutko na kurkowskim cmentarzu, obok babci Andzi, od dwudziestego drugiego
sierpnia
1982. Szczerze mówiąc, nawet o tym wtedy nie pomyślałem. Jakby pojawienie się
sobowtóra,
choćby nawet uzurpatora, unieważniało śmierć dziadka.
– Jak pan widzi, jestem szczery – przekonywałem. – Rozmawiam z panem o sprawach
mojej
rodziny. Coś chyba należy mi się w zamian. Nachodzi pan nas, straszy moją
kuzynkę, robi
widowisko przed całym miasteczkiem. Kto pan naprawdę jest? I dlaczego, do
cholery, podszywa
się pan pod inną osobę?!
Czułem, że zesztywniał. Nie powinienem był użyć słowa „cholera”. Błąd: najwięksi
prostacy
potrafią być czuli na dobór słów, gdy tylko podejrzewają, że się ich lekceważy.
– Wszystko się zmieniło – wróciłem do przyjaznego tonu. – Patrz pan, domy
pomalowane,
asfalt na drogach. Anteny satelitarne na dachach. Komuna upadła. Związek
Radziecki zawalił się
z trzaskiem. Ruscy wyszli z Polski... A pan tu się zgrywasz z tym
sześćdziesiątym czwartym.
– A Niemcy? – zainteresował się.
– Mocne jak nigdy.
– To znów tu wrócą – orzekł.
– Raczej nie. Chociaż, cholera wie? Niee, teraz trzymamy sztamę z Niemcami. Co
drugi
z Kurkowa jeździ tam na robotę, przed domami stoją stare mercedesy, a nawet nowe
ople.
Dziewuchy też jeżdżą, łapią mężów i przyjeżdżają latem z małymi Johannesami w
wózeczkach.
Aha, z Amerykanami również trzymamy. Wciągnęli nas do NATO.
– Komunistów dużo powiesili? – zainteresował się.
– Ani jednego.
– Uciekli?
– Nie, zostali.
– Patrz pan, jakie ludzie są głupie – zmartwił się. – A ksiądz żyje?
– Który? Szwedyc?
– No jo. Ten.
– Już dawno umarł.
– Nie może być. Nie był stary.
– Człowieku, ten nowy też już zdążył się zestarzeć. Nazywa się Topp. Mówię
przecież,
minęło trzydzieści sześć lat!
– Niemiec?
– Kaszub. Gdzieś spod Kartuz go tu przenieśli. Podobno w stanie wojennym
handlował kawą
z darów na bazarze.
Wstyd się zrobił, więc zesłali go do nas. Ale to dawne czasy. A wiesz pan, że
Polak jest
papieżem?
Popatrzył na mnie jak na wariata. Ostrożnie zgasił spalonego do połowy
papierosa,
wydłubując zrogowaciałym palcem żar z jego końca. Zdusił go podeszwą gumiaka w
piasku,
niedopałek schował do kieszeni. Wstał z ławki, przeciągnął się, aż zatrzeszczało
mu
w kręgosłupie. Nie patrząc w moją stronę, ruszył w kierunku stodoły. Prawdziwy
dziadek
Bronek, jak usłyszał przez radio o zamachu na Jana Pawła II, wleciał do kościoła
z wrzaskiem,
przerwał mszę.
– Gdzie idzie...cie? – zapytałem za nim.
– Zaprzęgać kunia. Czas mi wracać do dom.
– Tam teraz mieszka kto inny. Przystanął, spojrzał na mnie spode łba.
– Dom je mój – powiedział głosem podeszłym złością jak krwią. – Moja gospodarka.
Razem
z babką budowalim. Ja nikomu nie przedawał.
Wytrzymałem jego wzrok.
– Dziadek Bronek go sprzedał. W siedemdziesiątym roku. Za dwieście czterdzieści
tysięcy
złotych. Taksówkarzowi Kulkowskiemu. Mama dostała połowę.
Nie słuchał.
– Teraz jest początek czerwca, nie koniec lipca. Popatrz, człowieku, po polach:
czy tak
wygląda żyto tuż przed żniwami?
Bez słowa zniknął w stodole.
– Rozejrzyj się pan wokół siebie! – zawołałem za nim. – Zobacz pan, jak
krajobraz się
zmienił. Jakie duże drzewa wyrosły przy strudze, ile nowego lasu jest na
wzgórzach. Ile nowych
domów na kolonii. Trzydzieści sześć lat!
Nie odpowiadał. Słyszałem, jak w stodole łagodnie przemawia do konia; szurał
gumiakami,
brzęczały metalowe kółka uprzęży. Podszedłem do otwartych drzwi. Kundel z
radośnie
rozdziawionym pyskiem wskoczył na wóz, gotów do jazdy. Przybysz odsuwał od
siebie
wszystkie niezrozumiałe, alarmujące informacje i skoncentrował się na swoich
przygotowaniach.
Obok mnie pojawiła się Tola. Szepnęła mi do ucha, żebym coś zrobił, bo jeżeli on
pojedzie
do Kulkowskiego, znów dojdzie do nieszczęścia.
– Dlaczego? – zapytałem równie cicho.
– Wczoraj już tam był i pobili się – wyjaśniła. To było nawet logiczne. Ludzie
na wsi nie
żartują w kwestiach własności. – Gadał też z policją – ciągnęła Tola. – Na
drodze spotkał
dzielnicowego, wiesz, Racucha, co mieszka na kolonii, jak szedł z siatką
kłusować nad Drwęcę.
Próbował składać skargę. Ale Racuch nie chciał słuchać. Jak tam znów pojedzie,
to pobiją się na
sto procent.
Cholera!
– Może ja pana podwiozę? Pojedziemy samochodem – krzyknąłem w głąb stodoły.
– Pan masz samochód? – zdziwił się.
– Nowiutki. Sąsiadom oczy wyjdą na wierzch, jak zobaczą nas razem na
przejażdżce.
Przestał zaciągać popręg na brzuchu konia. Dziadek lubił, jak to określał tata,
wsiąść na
pańską bryczkę i pokazać się ludziom. Tata przekonał się o tym w lipcu 1963,
kiedy
przyprowadził do Kurkowa, prosto z placu warszawskiego Polmozbytu, błyszczącego
wartburga.
Samochód miał obły kształt i reflektory jak żabie oczy, kopcący dwutaktowy motor
i wściekły
niebieski kolorek, przy którym uparła się mama. Ale na tamte czasy, kiedy prawie
nikt nie miał
prywatnego samochodu, to była sensacja. Tata pęczniał z dumy. Zrobił kilka
rundek wokół
kurkowskiego rynku z dziadkiem Bronkiem na przednim siedzeniu, wystrojonym w
odświętny
garnitur jeszcze z Francji i w czarny melonik. Jeździl