13070

Szczegóły
Tytuł 13070
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

13070 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 13070 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

13070 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Mariusz Ziomecki Lato nieśmiertelnych Lecz powie ktoś: A jak zmartwychwstają umarli? W jakim ukazują się ciele? O niemądry! (...) w jednym momencie, w mgnieniu oka (...)umarli powstaną nienaruszeni... 1 Kor 15; 35,52 Prawdziwym: Reni i Frani Prolog Glisner twierdzi, że kiedy na policzku wyrasta ci brodawka albo nagle wyskakuje ci z czoła kilkucentymetrowy włos, możesz zacząć pisać testament; są to pierwsze, odległe jak pomruk burzy za horyzontem, ale nieomylne sygnały starzenia się. Może dlatego studiuję przed lustrem podejrzane krosty na twarzy i pilnie wyrywam włoski, które pienią mi się w nozdrzach. Dziś rano znów dokonałem przykrego odkrycia: sztywny, siwy włos, którego wczoraj, przysiągłbym, w ogóle nie było, wystrzelił gdzieś z głębin mojego lewego ucha jak długachna antena. Psuje mi nerwy ten włos. Leży teraz przede mną na stole i nie mogę ruszyć z robotą, dla której przecież tłukłem się tutaj z Warszawy, ponad dwieście kilometrów. Podnoszę drania do oczu. Oglądam. Odkładam. Kręcę się po moim ufortyfikowanym obejściu, przedmiocie rozbawienia całej okolicy, po tym dziedzictwie nieszczęsnym, które od rozstania z Renią jest dla mnie tylko ciężarem. Jak zwykle, ogarnia mnie uczucie klaustrofobii. Otwieram pilotem bramę na podwórko. W wyrwie wysokiego na trzy metry muru, jak na panoramicznym ekranie, pojawia się dolina Drwęcy. Wsłuchuję się w monotonny szum owadów w jesiennej trawie. Po raz setny próbuję wyczuć dziadka i odgadnąć, co w tej scenerii mogło przyciągnąć jego uwagę. Musiał to być obiekt, od którego można liczyć odległość krokami. Albo, co bardziej prawdopodobne – dziadek przecież nie posługiwał się kompasem – wyznaczyć po prostu do niego wzrokiem linię. W każdym razie na pewno kroki; dziadek uwielbia mierzyć dystans krokami i oznaczać miejsce, wbijając w nie laskę. Najprościej byłoby odnaleźć skrytkę, ujawnić forsę, powołać się na umowę z Wujkiem Samem. Dowieść, że są to pieniądze z funduszy pomocowych i, jako takie, wolne od opodatkowania – nie do ugryzienia nawet dla naszego zachłannego fiskusa. Tyle że to podejście wymagałoby ujawnienia tajemnicy. Tym samym naruszyłbym główny warunek, od którego uzależniono zwolnienie od podatku. I tak źle, i tak niedobrze. Tymczasem dziadek, starym zwyczajem, zadołował gdzieś w banku ziemskim albo zamurował wszystko – poza kilkudziesięcioma tysiącami dolarów, które zdołaliśmy wydać. Dziadek nie cierpi rozstawać się z pieniędzmi, stąd wziął się cały problem. Fiskus żąda wyjaśnień również od Kupsztyka; ten idzie w zaparte, ani mu w głowie dzielić się kasą. Ale czy dochowa tajemnicy? Tu jestem mniej spokojny. Artyści są jak duże dzieci, lubią się chwalić. Zostaje Rastafiński. To byłby doskonały kandydat do złożenia wyjaśnień. Pułkownik wie o sprawie o wiele więcej niż my wszyscy razem wzięci, a obłowił się jak bandyta. Tak, teoretycznie mógłbym powołać karła na świadka. Oznaczałoby to jednak wsypanie go przed Resortem Spraw Wewnętrznych i Izbą Skarbową – drugie gorsze od pierwszego. Tylko Leon Glisner może spać spokojnie: zgarnął swoje honorarium w ciemnym hangarze na lotnisku w Berlinie, pięćdziesiąt tysięcy dolarów w żywej gotówce, i teraz pewnie śmieje się z nas, polskich głupków. Naciskam inny guzik pilota. Z chrzęstem zwijają się antywłamaniowe żaluzje w oknach dziadkowego domu. Rozbrajam system alarmowy, wybijając kod na klawiaturze komputera – dzieło firmy Secur Pol-Fart z Brodnicy i szalonego inżyniera Kobiałki. Innym kodem wyłączam kamery wideo, które kupiliśmy po trzy bańki od sztuki na giełdzie komputerowej, żeby monitorować całą posiadłość, od żwirowanej drogi aż do rzeki. Wracam na podwórko i wypuszczam z klatki pitbulle. Dwa potwory natychmiast rzucają się przez otwartą bramę w pole, podniecone perspektywą mordowania zajęcy, kotów i wędkarzy. Leśniczy Trąbkowski zapowiadał, że jak jeszcze raz natknie się na któregoś bez opieki, to zastrzeli na miejscu. Ale ja czuję się bezpieczniej, kiedy tych sukinsynów nie ma w pobliżu. Ustawiam laptopa na stole w kuchni, robię sobie kawę. Słodzę, pal licho, pięć łyżeczek. Wypijam, robię drugą. Układam nagłówek do pisma i utykam w miejscu. Nie umiem pisać w ciszy. Większą część życia spędziłem, pracując zespołowo. Najpierw w drużynie piłkarskiej, potem w gwarnych biurach accountów i copywriterów agencji reklamowych, gdzie nieustannie dzwoniły telefony, ludzie wrzeszczeli na siebie jak szaleńcy albo rzucali piłkę do kosza na ścianie. A tu słychać tylko brzęk tłustych much. Ogarnia mnie senność. Przez komórkę telefonuję do biura w Warszawie. Panna Moniczka, która króluje w naszym sekretariacie, twierdzi, że Witka chwilowo nie ma, nikt o mnie nie pytał, a w firmie panuje spokój. Wicio jest nieobliczalny: nigdy nie wiem, której z niemożliwych rzeczy dokona, a którą z prostych zawali. Nie wiem też, kiedy mówi szczerze, a kiedy podstępnie szykuje się do ataku. Teraz na przykład wciska mi kandydata na zastępcę, absolwenta jednej z tych szkół marketingu i zarządzania, których dziesiątki wyroiło się w Warszawie. Młody miałby tyrać za dziesiątą część mojej pensji. Witek zachęca mnie do tego układu. „Potrzebujesz oddechu, Maksiu – mówi – musisz nabrać perspektywy”. Może uważa, że jeden z nas powinien odejść? Firemka jest faktycznie trochę mała na dwóch właścicieli. Do południa nie posuwam się z moim pismem. Próbuję wymyślić prostszą wersję wydarzeń, bardziej konwencjonalną. Tej zasady nauczyłem się jako początkujący emigrant w Ameryce. Tam w ogóle nie opłacało się sprzedawać beznadziejnie zawikłanych, przesyconych emocjami słowiańskich dramatów. Chcesz zostać w Stanach Zjednoczonych, wystąp po prostu o azyl polityczny. Jedynym właściwym uzasadnieniem wniosku o azyl jest stwierdzenie, że w razie powrotu do kraju bezbożny reżim wtrąci cię do lochu, a najlepiej pozbawi życia – z rażącym naruszeniem norm prawa międzynarodowego. Podobnie z Amerykanami w pracy: żadnych wyjaśnień szefowi, że żona dostała ataku emigranckiej depresji, znikła z dzieckiem i w środku tygodnia odnalazła się aż w Chicago, a teraz ty – bo kto inny? – musisz ich oboje jakoś odstawić do domu. Lepiej powiedzieć, że bierzesz wolny dzień, bo łamie cię grypa. Teraz jestem znów w ojczyźnie i piszę do polskiego urzędu skarbowego, ale to przecież agent identycznego systemu, forpoczta prostolinijnego kapitalizmu. Tu też już obowiązują proste rubryki. Albo się w którąś wciśniesz, albo nie będą z tobą gadać – bo o czym? Każdy ma dosyć własnych problemów. Męczę się więc i kombinuję, upraszczam. Staram się wystrzegać emocji. Co ja jednak poradzę? Kiedy dotknę tematu spadkobierców Tekli, drugiej żony dziadka, aż trzęsie mną złość. Przecież tym razem dziadek z Teklą nawet się nie zetknął! Choćby z tego prostego powodu, że kobieta nie żyje już od wielu lat. Tymczasem właśnie te nieciekawe figury, trójka dzieci Tekli z jej pierwszego małżeństwa i jakaś królicza liczba wnuków, osaczają mnie roszczeniami spadkowymi. To przez nich, przez ich pozwy i bezczelne donosy rozsyłane do lokalnych i centralnych władz skarbowych, teraz męczę się nad tworzeniem odpowiedniego dokumentu. Ale to wszystko drobiazg. Jest przecież jeszcze coś, co sprawia, że mimo dwóch dekad praktyki w składaniu słów, w dwóch językach, teraz właśnie nie potrafię sklecić jednego sensownego zdania. To paraliżująca świadomość, że byłem świadkiem cudu. Na moich oczach – i nie tylko moich, na szczęście, inaczej pewnie siedziałbym skłuty zastrzykami w jakimś domu wariatów – pokonany został czas. A udziałem wielu z nas, naocznych świadków, było poczucie, że tylko krok dzieli nas od spełnienia się najsłodszego z marzeń – o powrocie do raju dzieciństwa i młodości. Spełnienie to było na wyciągnięcie ręki, konkretne i doskonale namacalne. Jak napoczęta paczka sportów, leżąca w szufladzie stołu, na którym teraz piszę. Cienka, mała paczka, „dziesiątka” z Radomskich Zakładów Tytoniowych. Tych drugich, „krakowskich”, dziadek nie uznawał, chyba że z poczęstunku. Papierosy wyłudzał od ludzi tak często, że zyskał przydomek „Tej” – od ulubionej zaczepki: „Tej, masz zapalić?” Dużych paczek, z dwudziestoma papierosami, nie kupował z czystego skąpstwa. Dziesiątka w szufladzie jest niedbale sklejona z taniego białego papieru. Paczka u góry ma oddarty fragment rogu. W środku brakuje zaledwie jednego, może dwóch papierosów. Są świeże, pachną kiepskim krajowym tytoniem, który nie zdążył wyschnąć. Z boku paczki widać wydrukowaną rozmazanym tuszem datę produkcji: „28/05/65”. Kiedy opuszczała fabrykę, skończyłem akurat trzynaście lat. Rozdział I. Pierwszego czerwca moja kuzynka Tola dzwoniła do mnie aż trzy razy. W pracy akurat był sądny dzień. Po południu miało zacząć się spotkanie z właścicielami, z Zurychu przylatywali dwaj założyciele firmy, ich księgowy dojeżdżał z Londynu, u nas zaś wszystko się waliło. W sali konferencyjnej szwankowała instalacja elektryczna, a zatrudniona za absurdalnie wielkie pieniądze międzynarodowa agencja reklamowa nie radziła sobie z przygotowaniem prezentacji naszych osiągnięć. Witek wymyślił, że raport kwartalny wydawnictwa Silver Lining ma zapierać dech kolorami i animacją. Nie jesteśmy przecież jakąś cholerną prowincją, mówił. Słupki zysków miały rosnąć na ekranie, a diagramy udziałów w rynku efektownie dzielić się na procentowe części. No problem, powiedzieli w agencji. A teraz ich informatyk wydawał komputerowi skomplikowane polecenia, rzutnik migał, ale słupki, przycupnięte na spodzie wykresu jak małe, uparte pieczarki, za nic nie chciały rosnąć. Na ścieżkę dźwiękową Witek wybrał motyw z Walkirii, mieliśmy więc wizję biznesowej katastrofy pod Wagnerowskie fanfary. Potem menedżer najmodniejszej restauracji w mieście poinformował nas o „trudnościach” z rezerwacją osobnego „gabinetu” na wieczór. Dostał do łapy pięćset złotych; drań wiedział, że nie zaryzykujemy szukania innej markowej knajpy na pięć przed dwunastą. Nasza recepcjonistka pojawiła się wystrojona w niewidoczną minispódniczkę i wydekoltowaną bluzkę. Jęknęliśmy zgodnie i wysłaliśmy ją do domu taksówką, żeby przebrała się w coś bardziej zgodnego z protestanckimi wyobrażeniami o etosie pracy. Recepcja była bez obsady, co chwilę biegaliśmy odbierać telefony. Akurat ja podniosłem słuchawkę koło drugiej po południu. Usłyszałem głos Toli. – To ty? Maksio? – upewniała się. Tola nie była osobą nawykłą do rozmów przez telefon, prywatne linie w Kurkowie założono niedawno. – Czy coś się stało? – Nie. No, nic takiego – odparła niepewnym głosem. Tak jakby ogarnęły ją wątpliwości, czy telefonowanie do mnie w ogóle było właściwym posunięciem. – W porządku, mów – zachęciłem ją. Znów cisza. – To może ja zatelefonuję jutro, a ty się zastanów – zaproponowałem. Przez lata nasze kontakty opierały się na moich telegramach do Kurkowa, bardzo rzadko odwrotnie. – Jestem teraz troszkę zajęty. – Dobrze – powiedziała jakby z ulgą i usłyszałem stuknięcie odkładanej słuchawki. Drugi raz Tola zadzwoniła po północy, na mój numer domowy, dokładnie w momencie, kiedy dotarłem do mieszkania z męczącego, źle nam rokującego spotkania z inwestorami. „No tak, chałupa im się spaliła”, przeleciało mi przez głowę. „Znów aresztowali któregoś z chłopców. Albo ktoś ze starszych wykorkował”. Chociaż rok temu, kiedy umarła ciotka Stefa, matka Toli, moja kuzynka zawiadomiła mnie rzeczowo i bez ogródek. Teraz nie mogła znaleźć słów. – Czy mógłbyś tu przyjechać? Zaraz? – wykrztusiła wreszcie. – Zobacz, która jest godzina! Jestem po kilku drinkach, mam samochód na parkingu pięć kilometrów stąd. I dosłownie padam na pysk ze zmęczenia. Co się stało? Cisza, potem: – Jak ci powiem, to... nie uwierzysz. Musisz sam zobaczyć. Znów zamilkła na chwilę. – Zresztą sama nie wiem, co to jest. Nie mam wytłumaczenia, co się tu dzieje – dodała tonem wyjaśniającym. – Ty jesteś zdenerwowana, ja nie do końca trzeźwy, porozmawiamy rano na spokojnie, zgoda? – Jak chcesz – powiedziała Tola niechętnym głosem. Jakby obawiała się, że do rana jeszcze bardzo dużo może się wydarzyć. Nie odkładała słuchawki, uparcie czekała. Ostrożnie położyłem swoją na widełki. Wziąłem prysznic, zapobiegawczo połknąłem garść aspiryn i witamin C na kaca. Chwilę później spałem kamiennym snem. Kiedy dzwonek telefonu zaalarmował mnie po raz kolejny, byłem nieprzytomny i nie docierało do mnie, że należy podnieść słuchawkę. Gdy wreszcie udało mi się trafić nią do ucha, rozpoznałem głos Toli, nie chwytając jednak znaczenia słów. Budzik przy łóżku wskazywał minutę po trzeciej nad ranem. – ...słyszysz mnie?! Maksiu, o Jezu! – prosiła. – Obudź się! On tu jest! Nie chce wyjść. Ja się boję! – Co... powiesz mi, do cholery, wreszcie... Jaki on? – wybełkotałem. – Zrób coś, błagam cię! W tle słychać było łoskot i stłumione przekleństwo. Usiadłem na łóżku. – Kto tam jest? – Dziadek Bronek! – Co za dziadek Bronek? – Zmartwychwstał! – krzyczała z całych sił. – On zmartwychwstał i od wczoraj łazi po Kurkowie! O Jezu, ludzie, na pomoc! – Kobieto, uspokój się. To nie może być on. Pewno ktoś trochę podobny. – Nie! To on! Twój dziadek, Maksiu, rozumiesz? Brat naszego dziadka Rocha! Ten sam Bronek, co my go pochowali w osiemdziesiątym drugim, obok babci Adeli. Siedzi teraz u mnie w kuchni i klnie, na czym świat! – Wybuchła rozpaczliwym płaczem. – Jezu, co się porobiło! Niech ktoś tu przyjdzie i go stąd zabierze! Położyłem słuchawkę na kolanach, potarłem rękoma skronie i oczy. – Tolu, spokojnie, okay? Ktoś robi wam kawał... Wiesz, jak to jest. Wyrzuć dziada na zbity pysk i tyle. Jak się boisz, poproś Zdzicha albo idź obudzić Szczepana. On poradzi sobie z każdym. To naprawdę jest dziadek Bronek, Maksiu – głos Toli przeszedł w gorączkowy szept. – Ja też tak myślałam, że nie ‘ może być, że to niepodobna. Ale to on, słyszysz mnie?! Naprawdę! Zdzichu ma dyżur na zakładzie, wraca dopiero rano, ja tu sama jestem, ludzie z kawiarni pouciekali, sąsiedzi pozamykali się w domach, wszyscy się boją! Znów usłyszałem w słuchawce hałas, tym razem brzęk, chyba tłuczonego szkła, i męski głos. Krzyczał o jakiejś bramie czy ogrodzeniu, potem klął po niemiecku. Tola zachlipała, po chwili zaczęła buczeć bez słów. Jeszcze chwila, a podda się panice i nie będzie żadnej rozmowy. – Posłuchaj, Tolu, czy możesz poprosić tego gościa do telefonu? Daj mu słuchawkę, dobrze? Chcę z nim porozmawiać. Słuchałem przez dłuższą chwilę, jak Tola przemawia do tajemniczego przybysza. Odpowiedzi były krótkie, kategoryczne, wyszczekiwane znajomym mi jakby, wojskowym tonem. Kiedy prawdziwy dziadek Bronek wpadał w złość, rzeczywiście przybierał manierę wojskową. Tata twierdził, że była to szkoła Wehrmachtu; ojciec darł z dziadkiem koty i jego opinie nie były do końca obiektywne, ale w tym przypadku chyba trafił w dziesiątkę. Po ćwiarteczce dziadek lubił defilować regularnym krokiem, rytmicznie tnąc powietrze dłońmi i wykrzykując komendy. Intonacja głosu, który docierał do mnie przez odłożoną słuchawkę, była nawet podobna... Obcy chyba gniewnie odmawiał tego, na co Tola nalegała przymilnym tonem. Potem usłyszałem szurające kroki i ostrożne, wypowiedziane jakby obok słuchawki pytanie: – Jo? „Ktoś z okolicy”, pomyślałem. Postanowiłem załatwić sprawę krótko. – Dlaczego tak długo nie podchodzisz do telefonu? – warknąłem. – Ile mam czekać? – Nie wygrołem nóg na loterii – odpowiedział spokojnie. – Kto pan jest? Z naciskiem wypowiedziałem swoje imię i nazwisko. – Jak mój wnuk? – zdziwił się. – Głupoty pan gadosz. Maksia poznam po głosie. Myślał przez chwilę. – Ale może, mądralo, mi powiesz, co sie porobiło w Kurkowie? Gdzie som wszyscy i co za obesraniec siedzi w moim domu? Panie, on ogrodził sie siatką, bramę postawił, ludzie, kto słyszał o takiej rzeczy! A ta baba tu, niby Tola, ciągle ino beczy i nic od nikogo richtig nie można sie dowiedzieć. Może ty coś rozumiesz, panie inżynierze? Teraz zatkało mnie na dobre. Zwroty „pan inżynier” oraz „jaśnie wielmożny pan inżynier” dziadek Bronek ukuł w trakcie wiecznej wojny z tatą i używał ich w wybitnie ironicznym celu. I ten głos. Szorstki od taniego tytoniu, podbity nutką złości, zawsze gotów wznieść się do krzyku – z każdą chwilą wydawał mi się bardziej znajomy. Zaalarmowany, ze słuchawką przy uchu, jedną ręką sięgnąłem po spodnie i zacząłem je nakładać. – Poczekajcie tam na mnie, dobrze? – powiedziałem szybko Toli. – Będę u was tak prędko, jak się da. Senność i zmęczenie minęły, chyba nawet wytrzeźwiałem. Na dworze nad wschodnim horyzontem dopiero majaczyła różowawa smuga. Wyjeżdżając ze strzeżonego osiedla, pokazałem kartę identyfikacyjną zaspanemu ochroniarzowi. Powiedziałem, że mieszkanie pod czwórką będzie puste i nie spodziewam się żadnych gości. Odnotował te informacje w służbowym dzienniku, życząc szerokiej drogi. Terenówkę kupiło wydawnictwo pod naciskiem księgowego, który jęczał, że jeżeli nie nabijemy więcej kosztów, będzie trzeba płacić podatki. Nissan z oponami jak balony, z napędem na tył i przód, podgrzewanymi skórzanymi siedzeniami i wszelkim możliwym wyposażeniem kosztował ponad sto tysięcy złotych, ale nikt z zarządu nie chciał nim jeździć. Na koniec firma wynajęła ode mnie jedno z dwóch miejsc garażowych, które kupiłem razem z mieszkaniem w nowym budynku na Mokotowie. Wóz głównie obrastał kurzem. Nissan wygląda bojowo, ale jest ciężki: nawet z turbodoładowarką przyspiesza słabo. Jednak na suchej szosie, kiedy nie ma ruchu, a policjanci jeszcze śpią z radarami pod poduszką, można od biedy rozpędzić go nawet do dwustu na godzinę. W kilka minut przeleciałem z Puławskiej do Wisłostrady, stamtąd na szosę gdańską. Księżyc świecił na jaśniejącym niebie, żółty i okrągły. Jak wtedy w Kalifornii, gdzie pojechaliśmy z Leonem Glisnerem na branżową konferencję i popruliśmy o świcie motocyklem do Santa Cruz łowić ryby w Pacyfiku. Leon był synem właściciela firmy, w której pracowałem; zaprzyjaźniliśmy się, bo ciekawił go przybysz z Polski, egzotycznego i strasznego kraju, gdzie wiele lat temu naziści bezskutecznie próbowali zagonić jego starego do gazu. Poza tym obaj lubiliśmy czeską literaturę. Nie traciliśmy wtedy czasu na wysłuchiwanie referatów: Leon wynajął na lotnisku motocykl i zaraz pierwszego ranka wybraliśmy się na deep sea fishing. Kilka mil od brzegu, na gładkiej powierzchni oceanu po raz pierwszy zobaczyłem z bliska wieloryba. Miał pobrużdżoną skórę, jakby zrobioną z blachy falistej, i oko wielkości ludzkiej głowy, umieszczone w zaskakującym miejscu, poniżej zawiasu dolnej szczęki. Minął nasz kuter niespiesznie, wynurzając z wody płetwy, na przemian lewą i prawą, jak człowiek płynący na plecach. Zegar na tablicy rozdzielczej wskazywał kwadrans do czwartej, gdy pod Płońskiem odbijałem w drogę na Sierpc. Robiło się jasno. Pędziłem z prędkością dwukrotnie większą od dozwolonej, popijając kawę kupioną na stacji, spoglądając na budzącą się ze snu okolicę, niechlujnym wioskom i miasteczkom. Miałem też oko na rów po prawej stronie drogi, czy jakiś tubylec, zmęczony działaniem wody ogniste, nie wypełznie mi stamtąd prosto pod koła. Ciekawe, o co chodzi temu facetowi. Po co nastraszył Tolę? W Brodnicy na stacji CPN wypiłem kolejną kawę, jedenaście minut przed piątą rano dotarłem do Górnego Kurkowa. Kurków, przytulony do wzgórza z resztkami ruin krzyżackiego zamku, zachował czysty średniowieczny porządek architektoniczny: kwadratowy rynek, otoczony kolistymi zaułkami z ceglanym gotyckim kościołem w jednym z narożników. Poniżej miasteczka lśniła w słońcu zamglona jeszcze rzeka. Zrobiłem w myśli szybką kalkulację, jak w dzieciństwie, kiedy na początku czerwca zjeżdżaliśmy tu z rodzicami na wakacje. Dokładnie pięćset osiemdziesiąt osiem lat wcześniej, bez pięciu tygodni, w miejscu, gdzie dziś stoi most, wielki mistrz Ulrich von Jungingen próbował wciągnąć siły króla Jagiełły do bitwy. Jagiełło jednak nie dał się uwieść urokom miasteczka i pociągnął swoją armię dzień drogi dalej, na łagodnie faliste pola Grunwaldu, gdzie trzykrotnie liczniejsze siły polsko-litewskie mogły wykorzystać swoją przewagę. Od owego czasu w Kurkowie nic godnego uwagi się nie wydarzyło. Aż do tamtego ranka, kiedy ziewałem i przeciągałem się za kierownicą samochodu. Dom rodziny Rumiankiewiczów stał za rynkiem, w bocznej uliczce. Od frontu mieścił się lokalik U Toli; Tola uparcie nazywa go „kawiarnią”, choć ludzie przychodzą tam wyłącznie pić piwo, tanie wino i wódkę na kieliszki. Furtkę w murze zastałem otwartą, drzwi do domu też. Panowała cisza. Zaparkowałem samochód w zwykłym miejscu i przez sień wszedłem do kuchni. Mężczyzna spał na krześle, z głową odrzuconą do tyłu. Twarz osłonił przed światłem jasną, choć niemożliwie przepuszczoną czapką. Mogłem stwierdzić tylko, że ubrany był w robocze spodnie z szarego drelichu i grubą marynarkę. Chrapał pod czapką, aż ta podrygiwała. Przy przeciwległym końcu stołu, w półmroku, drzemała Tola z głową podpartą na zgiętym ramieniu. Obudziła się natychmiast. Podszedłem do gościa, aby mu się przyjrzeć. Chciałem nim potrząsnąć, ale moja kuzynka gwałtownie zaczęła dawać mi znaki, żebym tego nie robił. Wyszliśmy przed dom. – To on? Tola zacisnęła usta. Wzięła mnie za rękę i zaprowadziła przez podwórko do stodoły, która zamykała obejście od zachodu. Zbudował ją jeszcze wujek Roch. Od kiedy Zdzichu rozbił fiata, stała pusta. Teraz jednak w półmroku majaczyły w niej jakieś kształty. Poczułem mocny zapach konia – wilgotną sierść, świeże końskie pączki. Tola otworzyła jedno skrzydło wrót, wpuszczając światło do środka. Większą część klepiska zajmował wóz, staroświecki, na drewnianych kołach z metalowymi obręczami. Obok, przywiązany do kłonicy, stał gniady koń. W poprzek drewnianych burt wozu, na desce służącej do siedzenia, leżał worek wypełniony słomą; z jego szczytu łypał na nas ślepiami biało-żółty, kudłaty kundel. Dostrzegłem też bat. Czarny, z supełkami na rzemyku i z czerwonym chwostem na końcu. Supełków było pięć. Kiedyś podobnym batem dziadek złoił mi skórę. Za koniem stała łaciata, czarno-biała krowa. – Pamiętasz Finka? – powiedziała Tola. Pies zerwał się z miejsca z przyduszonym skowytem i niemalże się czołgając, przypadł do jej wyciągniętej ręki. Dygotał, kiedy ostrożnie poklepałem go po głowie. – Pamiętasz go? – powtórzyła. – Dziewczyno, Finek był ciemny. I większy. – Nie, taki sam. – Cale dzieciństwo się z nim bawiłem. Przecież pamiętam – upierałem się, jakby od tego coś ważnego zależało. Krowa uniosła w górę pysk i zaryczała boleśnie. – Ryczała cały wieczór. Tęskni za domem – powiedziała Tola. – Może trzeba wydoić? – przyszło mi do głowy. – O Jezu, a kto jeszcze umie doić? Ty byś potrafił? – W życiu nie wydoiłem żadnej istoty. – Ja też nie. Taka ze mnie gospodarska córka. No to co? poznajesz, czy Miłą też zapomniałeś? Nie chciałem jej urazić. Dla mnie wszystkie krowy wyglądają tak samo. Konie zresztą też. Ten tutaj miał strzałkę na czole. Czy Hans miał strzałkę? Pamiętałem – chyba – białe skarpetki na nogach; ten koń miał je tylko na przednich. Ale przede wszystkim nie pasowała mi jego sylwetka. Hans był zwierzęciem roboczym, do wozu i pługa. A ten tutaj wyglądał rasowo: był smukły i zgrabny. Koń poruszył się, uniósł głowę. Miał delikatne, czarno-różowe chrapy i wyłupiaste oczy. – Zobacz, jaki mądry. Poznał cię – powiedziała Tola. Kundel zeskoczył z wozu i biegał dokoła nas z entuzjazmem, machając zakręconym ogonem, spod którego wyzierał bezwstydnie odsłonięty kuper. Maść na grzbiecie miał czarną. Zauważyłem, że widziany od góry, sprawiał wrażenie ciemniejszego. – Wóz jest podobny do dziadkowego – zauważyłem pojednawczo. – Ale co z tego? – Poczekaj, aż wujo Bronek się obudzi – powiedziała Tola nieswoim głosem. Długo nie musiałem czekać. Na podwórku ktoś hałaśliwie wysmarkiwał nos. Pies wybiegł ze stodoły, radośnie szczekając. Mężczyzna rozkaszlał się. Chrząkał, odpluwał flegmę, wydawał z siebie serie szczekliwych kaszlnięć. Na koniec zarzęził okropnie. Kaszel ucichł równie nagle, jak się zaczął. – To nie on – szepnąłem do Toli. – Prawdziwy dziadek Bronek zaczynał dzień od awantury. To był rytuał, który powtarzał się każdego ranka w czasie wszystkich moich wakacji u dziadków. Dziadek wstawał pierwszy, przed piątą. Najpierw pojękiwał, siusiając z ulgą ze schodków na podwórko, potem klął. Po niemiecku, francusku i po polsku; wyrzekał na swój los, na pogodę, że za sucha lub za mokra i niedobra dla rolników; na nic niewartego konia, psa i na krowę, że daje za mało mleka. Na rząd i na żonę, która leży sobie pod pierzynką, kiedy jej ciężko pracujący mąż kona z głodu. Kiedy się już wyrzęził i wykaszlał, dziadek robił „obrządek”. Z furią kręcił korbą ręcznej sieczkarni, tłukł zaciekle wiadrami z cynkowanej blachy, szurał gumiakami po obejściu. W tym czasie babcia Adela rozpalała w piecu, stawiała na stole masło w garnuszku z wodą i twaróg odcedzony przez białą szmatkę, podgrzewała mleko, smażyła jajka z cebulą. Mój tata, jeżeli miał urlop, zjawiał się przekąsić coś przed wyprawą z wędkami nad rzekę. Zwykle dołączałem do tej kompanii; tylko mama i kuzyn Robert zostawali w łóżkach dłużej. Kiedy oni wstawali, po dziadku już nie było śladu. Zaprzęgał konia do wozu, przyczepiał z tyłu na łańcuchu Miłą, puszczał luzem Finka, chował do kieszeni marynarki paczkę sportów, szklaną fifkę i zapałki i wyruszał oddawać się trudom pracy na roli. Pod Dębnem, ze trzy kilometry od domu, miał kawałek piaszczystego pola. Położone było malowniczo, nad niewielkim polodowcowym jeziorkiem; co roku dziadek obsiewał je mieszanką i od wiosny do późnej jesieni przyjeżdżał paść na nim krowę. Wybierał odpowiednie miejsce, wbijał kamieniem w ziemię metalowego śledzia na końcu krowiego łańcucha, pętał Hansowi powrozem przednie nogi, a sam wsuwał się z workiem słomy pod wóz, gdzie spał snem sprawiedliwego do południa. W domu zjawiał się na obiad, złorzecząc na skwar i wyzyskiwanie jego osoby. – Chol-lle-rra! Verdammt nochmal! – mężczyzna na podwórku rozdarł się na cały głos. Wołał po imieniu Andzię. Narzekał, że się przed nim schowała. Andzią nazywana była moja babcia Adela; facet posuwał się za daleko. Ze stodoły odpowiedziała mu krowa, przeciągle rycząc. Pochyliłem się do ucha Toli. – O której on się tu zjawił wczoraj? – W obiad – odpowiedziała szeptem. – Właśnie podawałam drugie, kiedy nadjechał wozem. Wołał dziadka Rocha, wzywał moją i twoją mamę. Ciebie też szukał. No i co myślisz? Maksio, co tu się dzieje? Ty coś rozumiesz? – Nic się nie dzieje – odpowiedziałem z przekonaniem. – To nie jest dziadek. – To kto? – Chodźmy, muszę go zobaczyć. Wyszliśmy ze stodoły na podwórko i w pierwszej chwili aż mnie zatkało. Zrozumiałem panikę Toli. Uzurpator był rzeczywiście podobny. Zamilkł i przypatrywał się nam posępnie. A my gapiliśmy się na niego. Po chwili ogarnęły mnie wątpliwości. Dziadek Bronek chyba był mocniejszej postury. Pamiętałem przecież jego sylwetkę: miał lekko przygarbione plecy, muskularne ręce i nieproporcjonalnie cienkie nogi. Gość stojący przed nami trzymał się prosto jak świeca, był zgrabny i proporcjonalny. Z twarzy przypominał mi trochę Spencera Trący – z czasów kiedy już zaczął się starzeć i partnerował Katherine Hepburn. Miał kwadratową głowę, ostro zakończony nos i identyczne falujące włosy. Oraz to samo świdrujące spojrzenie faceta, którego zawsze stać na jakiś niespodziewany wybryk. Odbierałem je jako coś mi już dobrze znanego. Rekwizyty też miał prawidłowo dobrane: wystrzępioną, przydługą marynarkę, do tego czarne gumiaki o tępych nosach, dokładnie takie, w jakich dziadek paradował okrągły rok. Ciekawe, czy też pamiętał, żeby owinąć stopy w onuce. Tak samo opalenizna: dziadek miał czoło podobnie przedzielone śladem po czapce; białe u góry, czerwone od dołu. Tato podśmiewał się, że dziadek nosi na czole narodową flagę. Następny szczegół, który się zgadzał: te charakterystyczne włosy. Szczególnie z tyłu głowy przypominały karakułowe futro. Opanowałem się. A może miał na twarzy charakteryzację? Jak na tegoroczną deszczową wiosnę opalenizny było stanowczo za dużo. – Bronisław Kotowicz, jeżeli dobrze rozumiem? – powiedziałem głośno. Rozdział II. Skinął głową i czekał, co mam do powiedzenia. Moja ironia nie robiła na nim żadnego wrażenia. Podszedłem bliżej; wyciągnął lewą rękę na powitanie. Lekceważył mnie? Dostrzegł moje zdziwienie i szybko podał mi prawą. Skóra dłoni była szorstka, twarda jak drewno. Paznokcie miał zaokrąglone jak szpony, połamane i bardzo brudne. Palec wskazujący i kciuk pożółkłe od tytoniu. Przechylił głowę i zastanawiał się intensywnie, jak człowiek, który ma wrażenie, że powinien kogoś rozpoznać, a nie może. – Kto pan jest? – zapytał wreszcie. – Rozmawialiśmy już w nocy przez telefon. Przyjechałem z Warszawy. Nazywam się Jerzy Maks. Wszyscy mówią na mnie Maksio. Wybałuszył oczy. – Tak jak mój wnuk? Idź pan do diabła. Wyglądało przez moment, że wybuchnie śmiechem. Ale zamiast tego się przeżegnał. Zacząłem obliczać. Dziadek Bronek był z rocznika 1903, czyli miał jedenaście lat, jak zaczęła się pierwsza wojna światowa, trzydzieści sześć, kiedy wybuchła druga, i czterdzieści dziewięć, kiedy ja się urodziłem. Prosty rachunek, od wszystkich dat odejmujemy trzy lata. Mężczyzna przede mną, na oko, mógł mieć najwyżej koło sześćdziesiątki. Ja w maju skończyłem czterdzieści osiem lat. Kiepsko się to wszystko składało do kupy. Ktokolwiek przygotował tę intrygę, miał źle w głowie. Milczenie się przedłużało. Krowa znów odezwała się pełnym cierpienia głosem. Przybysz skoczył jak oparzony: – Niewydojona! Od wieczora nikt nie wydoił, merde, krowa mi sie zmarnuje! Andzia! Gdzie je Andzia??! Chol-lerra jasna! – Przyniosę, co trzeba – powiedziała Tola. Pobiegła do domu, wróciła z plastikowym kubełkiem. Zważył go w ręce, jakby zdziwiony, że taki lekki. Podniósł do twarzy, powąchał wnętrze. Usatysfakcjonowany, ale nie do końca, znów rozglądał się wokoło. – Ryczkę też trza – mruknął wreszcie. – Małe krzesełko – wyjaśniłem znajomy termin. Po dłuższych poszukiwaniach przyniosła wreszcie skrzynkę po piwie. Długo ustawiał kubełek pod wymieniem. Uspokajająco poklepał zwierzę po boku, pochylił się, przytulił policzek do beczkowatego białego brzucha. Struga płynu uderzyła z impetem w dno kubełka. Rozszedł się zapach gorącego mleka. Tola zapobiegliwie przyniosła z kuchni jeszcze jedno naczynie, tym razem aluminiowy garnek, ale nie okazał się potrzebny. Krowa nie była nadzwyczajnie mleczna. Zastanowiłem się, jak to było z prawdziwą Miłą. Chyba też cienko; dziadkowie bez przerwy narzekali, że cielak pije tyle mleka, że maślanki zostaje zbyt mało. Odciągali tłuszcz w tajemnicy przed mleczarnią, a osełka masła to już był skarb. Po dojeniu daliśmy zwierzakom wodę w znalezionym w stodole starym wiadrze. Tola napełniła je z węża ogrodowego. Przybysz fantastycznie udał, że dziwi go instalacja wodociągowa, ukradkiem łypał wzrokiem w stronę studni. Prawdziwa perełka aktorstwa, godna Łomnickiego czy Robina Williamsa. Kto to, do licha, mógł być? Może jakiś aktor z Olsztyna? Nie znałem tamtego środowiska. Tola zaproponowała śniadanie. Wśliznąłem się za’ nią do kuchni i poprosiłem, żeby zrobiła chleb z masłem i jajecznicę z cebulą, tak jak lubił dziadek Bronek. Żadnej wędliny. I dużo kawy. Zobaczymy, jak przybysz zareaguje. Kiedy wróciłem, stary siedział na ławce przed domem. Dosiadłem się. – Ładny dzień się zapowiada – zagadałem przebiegle. Milczał. – Chociaż po południu może spaść deszcz. Te chmurki od strony Nielbarka nie wyglądają dobrze – zasugerowałem. Uderzyło mnie, że chociaż miasteczko obudziło się i pełne było odgłosów ludzi i pojazdów, wokół domu Toli panowała cisza. Żaden pijaczek nie dobijał się do kawiarni. Nikt nie przechodził naszą uliczką, nie przejeżdżał na rowerze. Omijają nas jak zadżumionych, pomyślałem. – Tej! – nieoczekiwanie szturchnął mnie w bok. – Masz zapalić? – Nie palę – odpowiedziałem, znów lekko oszołomiony, że i o tym nawyku dziadka wiedział. – Ale zaraz otworzą kiosk, mogę kupić paczkę – zaoferowałem. Przez chwilę rozważał, czy nie poczekać na cudzesa. Potem sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki, poszperał. Wstał, sprawdził kieszenie spodni, jeszcze raz marynarkę. – Zgubił... pan? – zapytałem. – Kto pan jesteś? – zapytał cicho. – Gdzie jest Roch, mój brat? Gdzie Stefa? Gdzie Duży Jan i wnuki Rocha? A ta kobita tu u brata w domu to kto? – To jest Tola – odpowiedziałem równie konspiracyjnym szeptem. – Wnuczka Rocha. Ja jestem Jerzy Maks. A kim pan jest? Kto pana tu przysłał? O co chodzi w tej komedii? – Gdzie je moja żona? – ciągnął uparcie. Patrzył przed siebie, dokładnie w kierunku domu dziadka Bronka, który stał kilometr za rogatkami, niewidoczny z tego miejsca. – Moja córka z zięciem i wnukiem przyjechali na lato samochodem. Zięć pewnie na rybach. Ale gdzie je reszta? Ostatnia informacja zastanowiła mnie. – Który dzisiaj jest? – Będzie na koniec lipca. – Na pewno nie początek czerwca? Wzruszył ramionami: – Już pół wakacji. Żniwa niedługo. – A rok jaki? – wpadło mi do głowy. – Wie pan dokładnie? – Jo. Tysiąc dziewińcet sześdziesiąty czwarty. Potrzebowałem chwili, żeby przetrawić tę wiadomość. Rzeczywiście, tamtego roku tata stał się posiadaczem niebieskiego wartburga 1000. – Kto rządzi w Polsce? – Gomułka. – A w Rosji? – Chruszczow. – A w Ameryce? Zezłościł się. – Taki pożytek z tego gadania jak z kozich bobków nawóz! Masz pan zapalić? – Zjemy śniadanie. Potem sobie zapalimy. Nieoczekiwanie potulny, skinął tylko głową. W kuchni znów zaskoczył mnie aktorską dbałością o detal: szukał wzrokiem miski, żeby umyć ręce. Zaprowadzony do łazienki, poradził sobie całkiem dobrze; udawał tylko, że nie wie, do czego służy płynne mydło w zbiorniczku z pompką. Kiedy posadziliśmy go za stołem, mruknął coś z dezaprobatą o „kupnym” chlebie. Po czym hałaśliwie spałaszował kilka grubo krojonych pajd, do tego ogromną porcję jajecznicy i sera. Jadł lewą ręką. Siorbał głośno, popijając jedzenie cienką herbatą, którą Tola sporządziła na wiejską modłę, wrzucając jedną torebkę do dużego dzbanka z wrzątkiem. Odezwał się dopiero przy kawie. – Prawdziwą dajesz. Dobrze macie. W latach sześćdziesiątych na wsi pijało się zbożówkę. Babcia posyłała mnie do żniwiarzy w polu z metalową kanką takiej pachnącej kawy, emaliowanymi kubkami i kruchym ciastem z kruszonką, które taszczyłem w koszyku przykrytym serwetką. – Jak chcecie zbożówki, to kupię paczkę w sklepie – zaoferowała Tola. – Nie idę dziś w pole – odpowiedział. – Daj jeszcze tej lepszej. Nasypał do szklanki trzy kopiaste łyżeczki cukru, wymieszał. Popijał powoli, delektując się aromatem. Wypytywał, czy jajka i wędlina są „swoje”, czy „kupne”. Tola zełgała, że wszystko jest „swoje”; pochwalił, że od razu poznał po smaku. Odprężył się, popatrywał na nas życzliwszym okiem. Prawdziwy dziadek Bronek też łagodniał po posiłku. Zaproponowałem, że pójdziemy kupić papierosy. Dochodziła szósta rano. Kiosk był na rynku, kilkadziesiąt kroków od domu. Kioskarz, stary Chocoł, sprzedawał w nim, odkąd byłem dzieckiem. Mój towarzysz przystanął, rozglądał się, kręcił głową. Uświadomiłem sobie, że rzeczywiście budka zmieniła lokalizację. Dawniej stała na wschodnim krańcu, frontem do Nowego Miasta; jakiś czas temu, pewnie kiedy byłem w Ameryce, przeniesiono ją na południowy bok placu i ustawiono okienkiem w stronę rzeki. Na nasz widok kioskarz cofnął się w głąb budki, skurczył, przez szybę ledwie było widać jego różową, piegowatą łysinę. – Coś pan, panie Chocoł, taki strachliwy? – zażartowałem. – Dawaj pan paczkę popularnych i „Gazetę Toruńską”. – Ja chce sporty – powiedział stary. – Dziesiątkę. – Nie ma sportów, są popularne – dobiegło z kiosku. – Takie same, Kotowicz, ino nazwę zmienili. – Radomskie czy krakowskie? – chciał wiedzieć. – Tylko krakowskie. – To co ty, Chocoł, za towar trzymasz? Krakowskiemi gwoździami handlujesz? – Idź se, dziadu, kupuj dzie indziej. – Zara obalę te budę razem z tobą – zagroził stary. – Już raz żem tak zrobił. Zapomniałeś? Kioskarz z dziadkiem nie lubili się. Chocoł był zapalonym rybakiem, więc trzymał z moim tatą, który zaopatrywał tutejszych wędkarzy w sprzęt zdobywany zimą w warszawskich sklepach. W zamian miejscowi wskazywali mu dobre miejsca do łowienia. Dziadek Bronek traktował te sojusze jako koalicję zwróconą przeciwko jego osobie. Pod kioskiem regularnie urządzał awantury; kiedyś tak go poniosło, że wybił szybę i próbował przewrócić budkę. – Pierdul się – w głosie kioskarza pojawiła się nuta niepokoju. – Czyś ty, Kotowicz, kiedy widział tyla towaru w kiosku? Ty teraz narzekasz? Toś ty upadł na ten twój zakuty łeb! – Spokojnie, panowie. Wszystko w porządku – zwróciłem się do starego. – Może kupimy lepsze? Uderzyło mnie, że Chocoł od początku bez zastrzeżeń uznał autentyczność starego wroga. O co tu może chodzić? – Z filtrem weźmiemy. Caro mogą być? Z powagą udzielił przyzwolenia. To może jeszcze paczkę amerykańskich, na zapas? Aż mu się oczy rozszerzyły z pożądliwości. Zapłaciłem za paczkę caro, paczkę marlboro, pudełko zapałek i gazetę. Współczesne ceny i tamte w gomułkowskich złotówkach musiały być zbliżone, bo przybysz nie skomentował ich ani słowem. Albo był pod wrażeniem wydatków; w końcu dziadkowie cierpieli, rozstając się z każdą złotówką. Nie podziękował mi; w milczeniu schował papierosy do kieszeni marynarki. Na odchodnym jeszcze pogroził Chocołowi pięścią i wróciliśmy pod dom. Podałem mu ogień. Zaciągnął się chciwie, powoli wypuścił dym. Czekałem, czy nie puści kółek, którymi dziadek lubił się popisywać. Papieros też trzymał w lewej dłoni. Czy prawdziwy dziadek był mańkutem? Dałbym głowę, że nie. – Ty nie palisz? – zapytał. – Przestałem. Jak skończyłem trenować. – A ja lubię. – Teraz porozmawiamy, dobrze? – odezwałem się lekkim tonem. – Może zaczniemy od prezentacji? Jak pan się naprawdę nazywa? Patrzył na formację gołębi nad dachem stodoły wuja Rocha i nie odzywał się. – Ja już się przedstawiłem – nalegałem. – Jestem Jerzy Maks. Dlaczego pan podaje się za mojego dziadka? Omiótł mnie krótkim spojrzeniem. W jego oczach budziły się iskierki złości. Dziadek Bronek miał fenomenalnie krótki lont: potrafił przejść z pogodnego nastroju do morderczej furii w kilka sekund, z byle powodu i na dodatek bez żadnych znaków ostrzegawczych. Odziedziczyłem po nim tę cechę. A jeżeli przybysz mógł imitować również i to zachowanie dziadka? Skończymy, wodząc się za łby. – To pan udajesz mojego wnuka – warknął. – Jak jaki głupi. Maksiowi idzie trzynasty rok. – A nie jestem do niego podobny? Niech pan powie uczciwie. Proszę na mnie popatrzeć. Nawet nie odwrócił głowy. – Maksio je chudy jak kurczak. – Ale potem zmężniałem. – Trochę może i jesteście, panie, podobni – przyznał. – Ona też mi się widzi na jakąś krewność. – Mała Tola, panie Kotowicz, ma teraz czterdzieści lat. Mnie idzie czterdziesty ósmy. Bo teraz jest nie tysiąc dziewięćset sześćdziesiąty czwarty, ale rok dwutysięczny! – dobitnie akcentowałem każdy element składowy tej daty. – Pan zobaczy, tu w gazecie. Podałem mu dziennik, wskazałem palcem. Wzruszył ramionami. – Bez okularów nie widzę. – Drugi czerwca 2000, stoi jak byk – upierałem się. – Rozejrzyj się, człowieku, po Kurkowie. Od czasu, kiedy wczoraj rano miał pan wyjechać z krową pod Dębno, upłynęło trzydzieści sześć lat. – Jak upłynęło? – No właśnie. Dobre pytanie. Pana wersja wydarzeń nie ma sensu. Dlatego chciałbym wiedzieć, kim pan jest i co tutaj robi. – To gdzie są wszyscy? Zezłościł mnie jego upór. – W grobach, proszę pana. Babcia Adela umarła na zawał latem 1967. Mój ojciec w grudniu 1974, dzień przed Wigilią. Wujek Roch umarł będzie ze dwadzieścia lat, Duży Jan kilka lat temu, na serce. A ciocia Stefa na raka, akurat ostatniej zimy... Tylko mama żyje, mieszka w Warszawie. Kuzyn Robert od dwudziestu lat siedzi w Kanadzie. No i ja. Nie wiem, dlaczego w tej wyliczance pominąłem informację o dziadku Bronku: że leży spokojniutko na kurkowskim cmentarzu, obok babci Andzi, od dwudziestego drugiego sierpnia 1982. Szczerze mówiąc, nawet o tym wtedy nie pomyślałem. Jakby pojawienie się sobowtóra, choćby nawet uzurpatora, unieważniało śmierć dziadka. – Jak pan widzi, jestem szczery – przekonywałem. – Rozmawiam z panem o sprawach mojej rodziny. Coś chyba należy mi się w zamian. Nachodzi pan nas, straszy moją kuzynkę, robi widowisko przed całym miasteczkiem. Kto pan naprawdę jest? I dlaczego, do cholery, podszywa się pan pod inną osobę?! Czułem, że zesztywniał. Nie powinienem był użyć słowa „cholera”. Błąd: najwięksi prostacy potrafią być czuli na dobór słów, gdy tylko podejrzewają, że się ich lekceważy. – Wszystko się zmieniło – wróciłem do przyjaznego tonu. – Patrz pan, domy pomalowane, asfalt na drogach. Anteny satelitarne na dachach. Komuna upadła. Związek Radziecki zawalił się z trzaskiem. Ruscy wyszli z Polski... A pan tu się zgrywasz z tym sześćdziesiątym czwartym. – A Niemcy? – zainteresował się. – Mocne jak nigdy. – To znów tu wrócą – orzekł. – Raczej nie. Chociaż, cholera wie? Niee, teraz trzymamy sztamę z Niemcami. Co drugi z Kurkowa jeździ tam na robotę, przed domami stoją stare mercedesy, a nawet nowe ople. Dziewuchy też jeżdżą, łapią mężów i przyjeżdżają latem z małymi Johannesami w wózeczkach. Aha, z Amerykanami również trzymamy. Wciągnęli nas do NATO. – Komunistów dużo powiesili? – zainteresował się. – Ani jednego. – Uciekli? – Nie, zostali. – Patrz pan, jakie ludzie są głupie – zmartwił się. – A ksiądz żyje? – Który? Szwedyc? – No jo. Ten. – Już dawno umarł. – Nie może być. Nie był stary. – Człowieku, ten nowy też już zdążył się zestarzeć. Nazywa się Topp. Mówię przecież, minęło trzydzieści sześć lat! – Niemiec? – Kaszub. Gdzieś spod Kartuz go tu przenieśli. Podobno w stanie wojennym handlował kawą z darów na bazarze. Wstyd się zrobił, więc zesłali go do nas. Ale to dawne czasy. A wiesz pan, że Polak jest papieżem? Popatrzył na mnie jak na wariata. Ostrożnie zgasił spalonego do połowy papierosa, wydłubując zrogowaciałym palcem żar z jego końca. Zdusił go podeszwą gumiaka w piasku, niedopałek schował do kieszeni. Wstał z ławki, przeciągnął się, aż zatrzeszczało mu w kręgosłupie. Nie patrząc w moją stronę, ruszył w kierunku stodoły. Prawdziwy dziadek Bronek, jak usłyszał przez radio o zamachu na Jana Pawła II, wleciał do kościoła z wrzaskiem, przerwał mszę. – Gdzie idzie...cie? – zapytałem za nim. – Zaprzęgać kunia. Czas mi wracać do dom. – Tam teraz mieszka kto inny. Przystanął, spojrzał na mnie spode łba. – Dom je mój – powiedział głosem podeszłym złością jak krwią. – Moja gospodarka. Razem z babką budowalim. Ja nikomu nie przedawał. Wytrzymałem jego wzrok. – Dziadek Bronek go sprzedał. W siedemdziesiątym roku. Za dwieście czterdzieści tysięcy złotych. Taksówkarzowi Kulkowskiemu. Mama dostała połowę. Nie słuchał. – Teraz jest początek czerwca, nie koniec lipca. Popatrz, człowieku, po polach: czy tak wygląda żyto tuż przed żniwami? Bez słowa zniknął w stodole. – Rozejrzyj się pan wokół siebie! – zawołałem za nim. – Zobacz pan, jak krajobraz się zmienił. Jakie duże drzewa wyrosły przy strudze, ile nowego lasu jest na wzgórzach. Ile nowych domów na kolonii. Trzydzieści sześć lat! Nie odpowiadał. Słyszałem, jak w stodole łagodnie przemawia do konia; szurał gumiakami, brzęczały metalowe kółka uprzęży. Podszedłem do otwartych drzwi. Kundel z radośnie rozdziawionym pyskiem wskoczył na wóz, gotów do jazdy. Przybysz odsuwał od siebie wszystkie niezrozumiałe, alarmujące informacje i skoncentrował się na swoich przygotowaniach. Obok mnie pojawiła się Tola. Szepnęła mi do ucha, żebym coś zrobił, bo jeżeli on pojedzie do Kulkowskiego, znów dojdzie do nieszczęścia. – Dlaczego? – zapytałem równie cicho. – Wczoraj już tam był i pobili się – wyjaśniła. To było nawet logiczne. Ludzie na wsi nie żartują w kwestiach własności. – Gadał też z policją – ciągnęła Tola. – Na drodze spotkał dzielnicowego, wiesz, Racucha, co mieszka na kolonii, jak szedł z siatką kłusować nad Drwęcę. Próbował składać skargę. Ale Racuch nie chciał słuchać. Jak tam znów pojedzie, to pobiją się na sto procent. Cholera! – Może ja pana podwiozę? Pojedziemy samochodem – krzyknąłem w głąb stodoły. – Pan masz samochód? – zdziwił się. – Nowiutki. Sąsiadom oczy wyjdą na wierzch, jak zobaczą nas razem na przejażdżce. Przestał zaciągać popręg na brzuchu konia. Dziadek lubił, jak to określał tata, wsiąść na pańską bryczkę i pokazać się ludziom. Tata przekonał się o tym w lipcu 1963, kiedy przyprowadził do Kurkowa, prosto z placu warszawskiego Polmozbytu, błyszczącego wartburga. Samochód miał obły kształt i reflektory jak żabie oczy, kopcący dwutaktowy motor i wściekły niebieski kolorek, przy którym uparła się mama. Ale na tamte czasy, kiedy prawie nikt nie miał prywatnego samochodu, to była sensacja. Tata pęczniał z dumy. Zrobił kilka rundek wokół kurkowskiego rynku z dziadkiem Bronkiem na przednim siedzeniu, wystrojonym w odświętny garnitur jeszcze z Francji i w czarny melonik. Jeździl