7934
Szczegóły |
Tytuł |
7934 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
7934 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 7934 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
7934 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Powie�ci FREDERICKA FORSYTHA w Wydawnictwie Amber
Akta �Odessy"
Czwarty Protok�
Czysta robota
Diabelska alternatywa
Dzie� Szakala
Fa�szerz
Ikona
Negocjator
Pi�� Boga
Psy wojny
FREDERICK FORSYTH
PSY WOJNY
Przek�ad GABRIELA GUZEK
AMBER
Tytu� orygina�u THE DOGS OF WAR
Redakcja stylistyczna KATARZYNA STACHOWICZ-GACEK
Redakcja techniczna ANDRZEJ WITKOWSKI
Korekta MARIA G�ADYSZEWSKA
Ilustracja na ok�adce MIKE HERDER
Projekt graficzny ok�adki STUDIO GRAFICZNE WYDAWNICTWA AMBER
Sk�ad WYDAWNICTWO AMBER
Informacje o nowo�ciach i pozosta�ych ksi��kach Wydawnictwa AMBER oraz mo�liwo�� zam�wienia mo�ecie Pa�stwo znale�� na stronie Intermetu http://www.amber.supermedia.pl
Copyright � 1974 by Danesbrook Productions, Ud
First published in English by Hutchinson,
a division of Random House UK Ltd.
For the Polish edition � Copyright by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. 1997
ISBN 83-7245-219-9
WYDAWNICTWO AMBER Sp. z o.o. 00-108 Warszawa, ul. Zielna 39, tel. 620 40 13, 620 81 62
Warszawa 1999. Wydanie IV Druk: Drukarnia Naukowo-Techniczna w Warszawie
Giorgiowi, Christianowi i Schlee 'emu.
Wielkiemu Markowi i Czarnemu Johnny 'emu,
oraz innym, kt�rzy spoczywaj� w bezimiennych mogi�ach.
My�my przynajmniej pr�bowali.
...Wo�a� b�dzie: �Mordowa�!" i spu�ci psy wojny.
William Shakespeare Juliusz Cezar akt III, scena I t�um. Jerzy S Sito
Niech... nie dowie si� o mojej �mierci Ani nie nosi po mnie �a�oby. I niech mnie nie grzebi� w ziemi po�wi�conej, I niech nie bije dla mnie cmentarny dzwon, I niech nikt nie czuwa przy zw�okach, I niech za trumn� moj� nikt nie kroczy, I niech nie sadz� kwiat�w na mym grobie. I niechaj wszyscy o mnie zapomn�, To moja ostatnia wola.
Thomas Hardy
Cz�� pierwsza
KRYSZTA�OWA G�RA
ROZDZIA� 1
Tej nocy nad prowizorycznym l�dowiskiem w d�ungli nie by�o gwiazd ani ksi�yca. Afryka�ska ciemno�� okrywa�a rozproszone grupki ludzi jak ciep�y, wilgotny aksamit. Chmury wisia�y nisko nad wierzcho�kami drzew iroko, a czekaj�cy ludzie modlili si�, by pozosta�y tak jak najd�u�ej i zas�oni�y ich przed bombowcami.
Na ko�cu pasa startowego stary, wys�u�ony DC-4, kt�ry wyl�dowa� w�a�nie w �wietle reflektor�w w��czonych na ostatnie pi�tna�cie sekund ko�cowego podej�cia, zakr�ci� i zacz�� ko�owa� w stron� pokrytych palmowymi li��mi chat.
Pi�ciu bia�ych m�czyzn siedzia�o w zaparkowanym w pobli�u land-roverze i obserwowa�o zbli�aj�cy si� samolot. Nie odzywali si�, ale ka�dy z nich my�la�
o tym samym. Je�li nie uda im si� wydosta� ze zniszczonej, zbombardowanej enklawy zanim wojska rz�dowe opanuj� ostatnich kilka kilometr�w kwadratowych terenu, nie wyjd� st�d �ywi. Za g�ow� ka�dego z nich wyznaczono cen�, a nie chcieli,
�eby kto� si� wzbogaci� ich kosztem. Byli ostatnimi najemnikami walcz�cymi po
przegranej stronie. Teraz nadszed� ju� czas, by odej��. Dlatego w�a�nie w milcz�cym
napi�ciu �ledzili wzrokiem zbli�aj�cy si� samolot transportowy.
Rz�dowy MIG-17, pilotowany prawdopodobnie przez jednego z lotnik�w ze Wschodnich Niemiec, sprowadzonych ostatnio na miejsce Egipcjan, kt�rzy nie dawali sobie rady z trudnymi nocnymi lotami, przeci�� g�o�no niebo. Lecia� na zach�d, nie by� jednak widoczny przez g�st� pokryw� chmur.
Pilot ko�uj�cego DC-4 nie m�g� s�ysze� �wistu przelatuj�cego nad nim my�liwca. Zapali� �wiat�a pozycyjne, by zorientowa� si�, gdzie jest. W ciemno�ci rozleg� si� g�os, kt�rego jednak nie us�ysza�:
- Zga� �wiat�a!
Wy��czy� je dopiero wtedy, gdy zorientowa� si� w terenie. My�liwiec by� ju� daleko. Z po�udnia dochodzi� grzmot artylerii. Front za�ama� si� ostatecznie, a ludzie, kt�rym od dw�ch miesi�cy brakowa�o �ywno�ci i amunicji, rzucali bro�
i kryli si� w d�ungli.
Pilot DC-4 zatrzyma� samolot w odleg�o�ci dwudziestu metr�w od stoj�cej na betonowym pasie superconstellation. Wy��czy� silniki i zeskoczy� na ziemi�. Podbieg� do niego jaki� Murzyn i zacz�li cicho rozmawia�. Po chwili obaj skierowali si� w stron� grupy oczekuj�cych ludzi, tworz�cej ciemniejsz� plam� na tle prawie czarnej �ciany palmowych drzew. Ludzie rozst�pili si�, a pilot DC-4 znalaz� si� twarz� w twarz z cz�owiekiem stoj�cym po�rodku. Nie widzia� go nigdy wcze�niej, ale wiele o nim s�ysza� i nawet w ciemno�ci, roz�wietlanej jedynie nik�ym �arem papieros�w, rozpozna� go bez trudu.
Pilot by� bez czapki, wi�c nie salutowa�. Sk�oni� tylko g�ow� na powitanie. Nigdy wcze�niej nie robi� tego przed Murzynem i nie potrafi�by wyt�umaczy�, dlaczego tym razem tak post�pi�.
- Jestem kapitan Van Cleef - powiedzia� po angielsku, z afrykanerskim akcentem.
Murzyn skin�� g�ow� na znak, �e zna nazwisko przybysza a jego czarna, g�sta broda otar�a si� o materia� panterki, kt�r� mia� na sobie.
- Do�� niebezpieczna noc na latanie, kapitanie Van Cleef- zauwa�y� sucho -
i nieco za p�no na zaopatrzenie.
M�wi� powoli, g��bokim g�osem, z akcentem absolwenta dobrej angielskiej szko�y, kt�rym zreszt� by�. Van Cleef czu� si� nieswojo i po raz setny od momentu, gdy wystartowa� z wybrze�a, zadawa� sobie pytanie, dlaczego to w og�le robi.
- Nie przywioz�em �adnego zaopatrzenia, sir. Nie by�o ju� nic do zabrania.
Kolejny precedens - obieca� sobie, �e nie zwr�ci si� do tego m�czyzny �sir".
Nie do Kafra. Ale wymkn�o mu si�. Najemni piloci przesiaduj�cy w hotelowym barze w Libreville, kt�rzy znali ju� tego cz�owieka, mieli racj�. By� po prostu inny.
- Wi�c po co pan przylecia�? - zapyta� cicho czarny genera�. - Mo�e po
dzieci? Zakonnice chcia�yby wywie�� je w bardziej bezpieczne miejsce, a dzi�
w nocy nie przyleci ju� �aden samolot Caritasu.
Van Cleef potrz�sn�� g�ow�, lecz zorientowa� si�, �e nikt nie m�g� dostrzec tego gestu. By� zmieszany i cieszy� si�, �e ciemno�� pozwala mu to ukry�. Otaczaj�cy go �o�nierze ochrony �ciskali swoje karabiny i wpatrywali si� w niego uwa�nie.
- Nie. Przylecia�em, by zabra� st�d pana. Je�eli oczywi�cie pan zechce.
Nasta�a d�uga cisza. Van Cleef czu�, �e Afrykanin przypatruje mu si� w ciemno�ciach. Co jaki� czas b�ysk papierosa o�wietla� na moment bia�ka czyich� oczu.
- Rozumiem. Czy zosta� pan tu przys�any przez pa�ski rz�d?
- Nie - odpar� Van Cleef. - To by� m�j w�asny pomys�.
Znowu zapanowa�o milczenie. Murzyn wolno kiwa� k�dzierzaw� g�ow�, zastanawiaj�c si� nad tym, co przed chwil� us�ysza�.
- Jestem bardzo wdzi�czny - odezwa� si� w ko�cu. - To musia�a by� niebezpieczna podr�. Ale, prawd� m�wi�c, posiadam w�asny transport. Mam nadziej�, �e ta constellation b�dzie mog�a mnie st�d zabra�.
Van Cleef poczu� ulg�. Nie umia� przewidzie�, jakie by�yby polityczne reperkusje wyl�dowania z genera�em w Libreville.
-Zaczekam, a� pan wystartuje i odleci - powiedzia�. Chcia� wyci�gn�� r�k�, by u�cisn�� d�o� wojskowego, ale nie by� pewny, czy powinien. Nie wiedzia�, �e genera� zastanawia si� nad tym samym. Odwr�ci� si� wi�c i poszed� do swojego samolotu.
W grupce Murzyn�w zapanowa�a cisza.
- Dlaczego Afrykaner zdoby� si� na co� takiego? - zapyta� kto� w ko�cu.
Genera� u�miechn�� si�, ukazuj�c �nie�nobia�e z�by.
- Nie s�dz�, by�my to kiedykolwiek zrozumieli.
Rozleg� si� trzask zapa�ki - kto� zapali� papierosa. Na chwil� wy�oni�y si� z ciemno�ci twarze ludzi. Genera� sta� po�rodku, wysoki, dobrze zbudowany, barczysty, z charakterystyczn� g�st�, czarn� brod�, kt�r� zna�o ju� p� �wiata.
Pokonany, przygotowany na samotno�� i upokorzenia, kt�rych do�wiadczy na wygnaniu, ci�gle jeszcze dowodzi�. Cho� stale otoczony przez adiutant�w i ministr�w, stara� si� trzyma� na uboczu. By� zamkni�ty w sobie. Samotno�� jest cen�, jak� trzeba p�aci� za w�adz�.
Przez dwa i p� roku, czasem wy��cznie dzi�ki sile swojej osobowo�ci, skupia� wok� siebie miliony ludzi w walce przeciwko rz�dowi federalnemu. Mi�dzynarodowi eksperci orzekli, �e nie utrzyma si� d�ugo, �e b�dzie musia� si� podda� po kilku tygodniach, najwy�ej po dw�ch miesi�cach. Nie mia� �adnych szans na wygran�. A jednak wraz ze swymi zwolennikami zdo�a� wytrwa� tak d�ugo. Otoczeni, przyparci do muru i g�odni, wci�� walczyli.
Wrogowie podawali w w�tpliwo�� autorytet genera�a ale ci, kt�rzy si� z nim zetkn�li osobi�cie, nie mieli w�tpliwo�ci. Nawet po kl�sce, gdy jecha� samochodem w stron� lotniska, mieszka�cy okolicznych wiosek ustawili si� wzd�u� b�otnistej drogi, by �piewa� na jego cze�� i w ten spos�b okaza� genera�owi sw� lojalno��.
Kilka godzin wcze�niej, na ostatnim spotkaniu gabinetu przeg�osowano jego odej�cie. Obawiaj�c si�, �e gdyby pozosta� w kraju, represje wobec jego zwolennik�w by�yby du�o dotkliwsze, postanowi� wyjecha�. Tak wi�c odchodzi� - on, kt�rego rz�d federalny chcia� dosta� martwego jeszcze przed wschodem s�o�ca.
Obok sta� jeden z zaufanych ludzi genera�a, kt�rego lojalno�ci nic nie by�o w stanie zachwia�. Niski, siwiej�cy uczony, na kt�rego m�wiono doktor Okoye, zdecydowa� si� pozosta� i ukrywa� w d�ungli do czasu, a� ucichnie pierwsza fala prze�ladowa�. Uzgodnili, �e nie b�d� si� ze sob� kontaktowa� przynajmniej przez sze�� miesi�cy.
W samochodzie stoj�cym na skraju lotniska pi�ciu najemnik�w uwa�nie obserwowa�o niewyra�nie majacz�c� w mroku posta� pilota wracaj�cego do swojej maszyny. Ich dow�dca zajmowa� miejsce z przodu obok afryka�skiego kierowcy. Wszyscy bez przerwy palili.
- To chyba po�udniowoafryka�ski samolot - powiedzia� dow�dca i odwr�ci�
si� do towarzyszy, st�oczonych z ty�u land-rovera. - Janni, id� i zapytaj kapitana,
czy nie znalaz�oby si� dla nas troch� miejsca.
Wysoki, ko�cisty m�czyzna wygramoli� si� z samochodu i zeskoczy� na ziemi�. Podobnie jak inni, ubrany by� w mundur w barwach ochronnych, kt�rego spodnie wpu�ci� w wysokie, zielone, brezentowe buty. Przy pasie mia� manierk� oraz n�, a z ramienia zwisa�y mu trzy puste �adownice i karabin typu FAL.
- Zostaw to, Janni - powiedzia� dow�dca i wyci�gn�� r�k� po bro�. - I postaraj si� dobrze za�atwi� spraw�. Sam wiesz, �e je�li nie uda nam si� wydosta� st�d tym gruchotem, to za par� dni po�wiartuj� nas na kawa�ki.
Janni skin�� g�ow�, poprawi� beret i ruszy� w stron� DC-4. Gumowe podeszwy but�w t�umi�y odg�os jego krok�w, wi�c kapitan Van Cleef nie m�g� go s�ysze�.
-Naanad, meneer.
Van Cleef obr�ci� si� na d�wi�k ojczystego j�zyka i obrzuci� wysokiego �o�nierza szybkim spojrzeniem. Pomimo panuj�cych ciemno�ci dostrzeg� na jego lewym ramieniu naszywk� z trupi� czaszk� i skrzy�owanymi piszczelami. Skin�� g�ow�.
- Naand. Jy Afrikaans?
�o�nierz przytakn��.
- Jan Dupree - przedstawi� si�, wyci�gaj�c r�k�.
- Kobus Van Cleef- powiedzia� pilot i u�cisn�� d�o� Janniego.
- Waargaanjy nou? - zapyta� Dupree.
- Do Libreville. Jak tylko sko�cz� �adowa�. A pan?
Janni Dupree u�miechn�� si� szeroko.
- Utkn�li�my tu z kolegami na dobre. Je�li federalni nas znajd�, rozwal� od
razu. M�g�by nam pan pom�c si� st�d wydosta�?
- Ilu was jest?
- Pi�ciu.
Van Cleef sam by� najemnikiem, wi�c si� nie waha�. Wyj�ci spod prawa musz� sobie nawzajem pomaga�.
- W porz�dku, pakujcie si� do samolotu. Ale szybko. Startujemy, jak tylko
odleci constellation.
Dupree podzi�kowa� skinieniem g�owy i ruszy� biegiem w stron� land-rovera. Czterej biali stali obok samochodu.
- Za�atwione, ale musimy si� zbiera� - zawiadomi� ich.
- Dobrze. Wrzucajcie sprz�t do wozu i ruszamy - zarz�dzi� dow�dca. Kiedy
bro� i amunicja wyl�dowa�y w tylnej cz�ci land-rovera, m�czyzna pochyli� si�
w stron� czarnego porucznika siedz�cego za kierownic� auta.
- Musimy ju� i�� - oznajmi�. - Pozb�d� si� samochodu, bro� zakop i oznacz
miejsce. Zrzu� mundur i uciekaj do d�ungli. Zrozumia�e�?
Porucznik, kt�ry jako ucze� ostatniej klasy szko�y �redniej zg�osi� si� do armii na ochotnika i przez ostatni rok walczy� w oddziale dowodzonym przez najemnik�w, skin�� ponuro g�ow�, potwierdzaj�c przyj�cie ostatnich instrukcji.
- Do widzenia, Patryku - powiedzia� dow�dca. - Obawiam si�, �e ju� po
wszystkim.
M�ody Murzyn spojrza� na niego uwa�nie.
- By� mo�e ma pan racj�.
- Nie pr�buj dalej walczy�. To nie ma sensu - poradzi� mu bia�y.
- Teraz nie - zgodzi� si� porucznik. Popatrzy� w stron� constellation, gdzie
przy schodkach samolotu genera� �egna� si� ze swoimi lud�mi. - Na emigracji
b�dzie bezpieczny. To dobrze. Ci�gle jest naszym przyw�dc� i dop�ki �yje, nie
zapomnimy o tym. Nie b�dziemy nic m�wi�, nic robi�, ale b�dziemy pami�ta�.
Przekr�ci� kluczyk w stacyjce land-rovera i zacz�� zawraca�.
- Do widzenia! - krzykn��.
Czterej najemnicy po�egnali si� z nim i ruszyli w stron� DC-4. Dow�dca szed� ostatni. Nagle spomi�dzy drzew rosn�cych tu� ko�o pasa startowego wy�oni�y si� dwie zakonnice i zawo�a�y go:
- Majorze!
Najemnik odwr�ci� si� i rozpozna� jedn� z nich. Spotkali si� kilka miesi�cy wcze�niej, gdy walki dotar�y w okolice szpitala, w kt�rym pracowa�a. Pomaga� wtedy w ewakuacji chorych.
- Maria J�zefa! Co siostra tu robi?
Niem�oda irlandzka zakonnica z�apa�a go za poplamiony r�kaw munduru i zacz�a mu co� �arliwie t�umaczy�. Pokiwa� g�ow�.
- Spr�buj�. To wszystko, co mog� obieca� - powiedzia�, gdy sko�czy�a.
Ruszy� pasem startowym w kierunku samolotu. Rozmawia� przez chwil� ze stoj�cym
przy skrzydle po�udniowoafryka�skim pilotem, po czym wr�ci� do zakonnic.
- Pilot si� zgadza, ale musicie si� po�pieszy�. Chce wystartowa� tym gruchotem jak najszybciej.
- Niech B�g pana b�ogos�awi - odpar�a kobieta w bia�ym habicie. Wyda�a szybkie
polecenia swej towarzyszce, kt�ra pobieg�a do samolotu i zacz�a si� wspina� po drabince
do wej�cia pasa�erskiego. Maria J�zefa skierowa�a si� natomiast w stron� k�py
palm, rosn�cych na skraju lotniska, sk�d po chwili wynurzy�o si� kilku ludzi. Ka�dy
z nich ni�s� niewielkie zawini�tko. Zatrzymali si� przy DC4 i zacz�li podawa� tobo�ki
zakonnicy czekaj�cej u szczytu schodk�w. Tu� za ni� stan�� pomocnik pilota, kt�ry
przygl�da� si� przez chwil�, jak kobieta uk�ada je ostro�nie na pod�odze kabiny po czym
zabra� si� do pomocy, odbieraj�c pakunki ze wzniesionych w g�r� r�k.
- Niech B�g pana b�ogos�awi - wyszepta�a irlandzka zakonnica.
Z jednego tobo�ka wyciek�o troch� zielonkawej cieczy, brudz�c r�kaw munduru m�czyzny.
- Cholera - sykn��, ale pracowa� dalej.
Dow�dca najemnik�w, pozostawiony sam sobie, odwr�ci� si� w stron� superconstellation. Sznur uciekinier�w, g��wnie rodzin pokonanych przyw�dc�w, wspina� si� po tylnych schodkach do samolotu. W md�ym �wietle, s�cz�cym si� z otwartych drzwi, dojrza� cz�owieka, kt�rego szuka�. Mia� on w�a�nie jako ostatni wej�� po schodkach do samolotu, kiedy jeden z jego ludzi zawo�a�:
- Panie generale! Idzie major Shannon.
Genera� odwr�ci� si� w stron� nadchodz�cego najemnika. Nawet w tak trudnej sytuacji zdoby� si� na u�miech.
- Shannon. Chcesz z nami lecie�?
Major zatrzyma� si� przed nim i zasalutowa�. Murzyn w odpowiedzi r�wnie� podni�s� d�o� do czapki.
- Nie, dzi�kuj�, panie generale. Mamy transport do Libreville. Chcia�em si�
tylko po�egna�.
- C�... To by�a d�uga walka. Niestety, ju� po wszystkim. Przynajmniej na
kilka lat. Ci�ko mi si� pogodzi� z tym, �e moi ludzie b�d� zawsze �y� w niewoli.
A przy okazji, czy pan i pa�scy koledzy otrzymali�cie um�wione wynagrodzenie?
- Tak, dzi�kuj�, panie generale. Dostali�my ca�� sum� - odpar� najemnik.
Afrykanin pokiwa� g�ow� ze smutkiem.
- C�, w takim razie �egnajcie. I dzi�kuj� wam za wszystko, co zrobili�cie. -
M�czy�ni mocno u�cisn�li sobie d�onie.
- Jeszcze jedna rzecz, panie generale. Ja i moi ch�opcy omawiali�my to przed
chwil� w samochodzie. Je�li kiedykolwiek b�dzie nas pan potrzebowa�, prosz�
tylko da� zna�. Przyjedziemy wszyscy. Ch�opcy chcieli, �eby pan o tym wiedzia�.
Genera� wpatrywa� si� w niego przez kilka sekund.
- Ta noc jest pe�na niespodzianek - powiedzia� w ko�cu powoli. - Mo�e
jeszcze o tym nie wiecie, ale w tej chwili po�owa moich doradc�w przechodzi
w�a�nie na stron� wroga. Reszta do��czy do nich w ci�gu miesi�ca. Dzi�kuj� za
pa�sk� ofert�, Shannon. B�d� o niej pami�ta�. Ale co z wami? Jakie macie plany
na przysz�o��?
- B�dziemy musieli rozejrze� si� za jak�� robot�.
- Kolejna wojna, majorze?
- Kolejna wojna, panie generale.
- Za ka�dym razem czyja� inna.
- Tak ju� to nasze �ycie wygl�da - odpar� Shannon.
- I s�dzi pan, �e zn�w b�dziecie walczy�?
- Tak.
Genera� za�mia� si� cicho.
- Wo�a� b�dzie: �Mordowa�!" i spu�ci psy wojny - wyszepta�.
- S�ucham?
- Szekspir, Shannon, to tylko cytat z Szekspira. C�, musz� ju� i��. Czekaj�
na mnie. Do widzenia. I �ycz� szcz�cia.
Odwr�ci� si� i wspi�� po schodkach do samolotu. W tym momencie pilot uruchomi� pierwszy z czterech silnik�w. Shannon zrobi� krok w ty� i po raz ostatni zasalutowa� cz�owiekowi, kt�ry przez minione p�tora roku zatrudnia� jego i jego towarzyszy.
- Ja r�wnie� �ycz� panu szcz�cia - powiedzia� cicho. - B�dzie panu bardzo
potrzebne.
Odwr�ci� si� i poszed� w stron� DC-4. Kiedy drzwi si� za nim zamkn�y, Van Cleef uruchomi� silniki i czeka�, a� ciemny kszta�t constellation uniesie si� w powietrze. Obydwa samoloty mia�y wy��czone �wiat�a, ale ze swego kokpitu Afrykaner m�g� dostrzec zarys ogona constellation, przelatuj�cej nad ciemnymi palmami na po�udnie, unosz�cej si� coraz bardziej w g�r�, a wreszcie nikn�cej w dobroczynnej warstwie chmur. Dopiero wtedy zdecydowa� si� skierowa� DC-4 na punkt startowy.
Mniej wi�cej po godzinie Van Cleef pozwoli� drugiemu pilotowi w��czy� �wiat�a w kabinie. Do tego momentu prowadzi� samolot klucz�c przez g�ste pok�ady ciemnych chmur i unikaj�c wi�kszych prze�wit�w. Blask ksi�yca m�g�by zdradzi� pozycj� jego samolotu patroluj�cym niebo MIG-om. Dopiero, gdy by� ju� pewny, �e jest wysoko nad zatok�, wiele, wiele mil od brzegu, m�g� sobie pozwoli� na zapalenie �wiate�.
Za jego plecami ukaza�a si� scena, kt�r� m�g�by chyba namalowa� Dore w przyp�ywie g��bokiej depresji. Pod�oga samolotu zas�ana by�a brudnymi i mokrymi kocami, a po obu stronach kabiny le�a�o czterdzie�cioro ma�ych dzieci, kt�re rozwini�te ze swoich �opakowa�" kuli�y si�, p�acz�c i dr��c. Ich twarzyczki by�y wyschni�te i pomarszczone, jaku starych ludzi, a brzuszki potwornie wzd�te z g�odu. Siostra Maria J�zefa opu�ci�a swoje miejsce przy drzwiach i zacz�a kr��y� w�r�d maluch�w. Ka�de z nich mia�o plaster przylepiony do czo�a tu� pod lini� w�os�w, kt�re ju� dawno temu nabra�y rudawego koloru na skutek anemii. Na plastrach wypisane by�y niezb�dne informacje dla sieroci�ca w Libreville. Tylko nazwisko i numer -jako dzieci zwyci�onych nie mog�y liczy� na zbyt wiele.
W tylnej cz�ci samolotu pi�ciu najemnik�w mru�y�o oczy przed �wiat�em i przygl�da�o si� swoim wsp�pasa�erom. W ci�gu ostatnich miesi�cy widzieli podobne sceny wiele razy. Ka�dy z nich czu� lekkie obrzydzenie, ale �aden nie pokazywa� tego po sobie. Ostatecznie do wszystkiego mo�na si� przyzwyczai�. Kongo, Jemen, Katanga, Sudan. Zawsze ta sama historia, zawsze dzieci. I nigdy nie mo�na im pom�c. Tak rozmy�lali, wyci�gaj�c papierosy.
Po raz pierwszy od poprzedniego wieczora mogli si� sobie przyjrze�. Mundury mieli przepocone i ubrudzone czerwon� ziemi�, a na twarzach - zm�czenie. Dow�dca siedzia� oparty plecami o drzwi toalety. Wyci�gn�� nogi przed siebie i spogl�da� w kierunku kabiny pilota. Carlo Alfred Thomas Shannon, lat trzydzie�ci trzy, ostrzy�ony naje�a blondyn. Bardzo kr�tkie w�osy s� dobrym rozwi�zaniem w tropikach, bo pot mo�e spodnich szybciej wyp�ywa�, a insekty nie zagnie�d�aj� si� tak �atwo. M�wiono na niego �Cat" - skr�t z trzech pierwszych liter jego imion. Pochodzi� z Ulsteru, z hrabstwa Tyrone. Ojciec wys�a� go do angielskiej szko�y publicznej, gdzie ch�opak straci� sw�j p�nocnoirlandzki akcent. Po pi�ciu latach sp�dzonych w kr�lewskiej piechocie morskiej postanowi� spr�bowa� �ycia cywila i sze�� lat temu znalaz� si� w Ugandzie jako pracownik firmy handlowej, kt�ra mia�a sw� g��wn� siedzib� w Londynie. Ale pewnego s�onecznego ranka po cichu zamkn�� ksi�gi rachunkowe, wsiad� do land-rovera i ruszy� na zach�d, do granicy z Kongiem. Tydzie� p�niej w Stanley-ville zaci�gn�� si� jako najemnik do Pi�tego Komanda Mike'a Hoare'a.
By� �wiadkiem odej�cia Hoare'a i przej�cia dow�dztwa przez John-Johna Petersa. Potem pok��ci� si� z Petersem i ruszy� na p�noc, by do��czy� do oddzia�u Denarda w Paulis. Dwa lata p�niej bra� udzia� w powstaniu w Stanleyville, a po ewakuacji do Rodezji rannego w g�ow� Denarda przy��czy� si� do Czarnego Jacques'a Schramme'a, belgijskiego najemnika, kt�ry w cywilu by� zwyczajnym farmerem. Odbyli razem d�ugi marsz do Bukavu, a stamt�d do Kigali. Ewakuowany przez Czerwony Krzy�, zaci�gn�� si� znowu jako ochotnik na nast�pn� afryka�sk� wojn� i wreszcie obj�� dow�dztwo nad w�asnym batalionem. Ale by�o ju� za p�no na zwyci�stwo. Zawsze za p�no...
Le�a� teraz na pod�odze samolotu lec�cego do Libreville, opiera� si� plecami o drzwi �azienki i rozmy�la� o ostatnich kilkunastu miesi�cach. Nad przysz�o�ci� wola� si� nie zastanawia�, tym bardziej �e to, co powiedzia� genera�owi o szykowaniu si� najemnik�w do kolejnych walk, oparte by�o bardziej na optymistycznych �yczeniach ni� na faktach. W rzeczywisto�ci nie mia� poj�cia, sk�d pojawi si� kolejna
oferta pracy. Ale cho� nie m�g� tego jeszcze wiedzie�, on i jego ludzie stan� znowu do walki i wstrz�sn� pot�nymi twierdzami, zanim ostatecznie odejd�.
Po lewej r�ce Cata siedzia� cz�owiek uwa�any za najlepszego specjalist� od mo�dzierzy na p�noc od Zambezi. Wielki Jan Dupree mia� dwadzie�cia osiem lat i pochodzi� z Paarl w prowincji Cape. By� potomkiem zubo�a�ych hugenot�w, kt�rzy uciekli przed prze�ladowaniami kardyna�a Mazarina i osiedlili si� na Przyl�dku Dobrej Nadziei ponad trzysta lat temu. Jego ostra, szczup�a twarz o du�ym, haczykowatym nosie i w�skich ustach wygl�da�a dzi� jeszcze bardziej mizernie ni� zazwyczaj; zm�czenie wy��obi�o g��bokie bruzdy na jego policzkach; jasne brwi i w�osy pokryte by�y kurzem. Spojrza� spod na wp� przymkni�tych powiek na dzieci le��ce na pod�odze samolotu i mrukn�� pod nosem: Bliksems - dranie. Mia� na my�li mo�nych tego �wiata, kt�rych obwinia� za wszelkie z�o obecne na Ziemi. Zaraz potem spr�bowa� zasn��.
Obok niego wyci�gn�� si� Marc Vlaminck, zwany przekornie Ma�ym Markiem. By� Flamandem z Ostendy i mierzy� prawie sto dziewi��dziesi�t centymetr�w w skarpetkach -je�li je mia� - a wa�y� sto trzyna�cie kilogram�w. Niekt�rzy ludzie my�leli, �e jest po prostu gruby, ale mylili si�. Policjanci z Ostendy, spokojni i nie szukaj�cy zwady, dr�eli na jego widok, za to szklarze i stolarze z tego miasta lubili go bardzo, bo zapewnia� im ca�kiem niez�e dochody. Mawiali, �e naj�atwiej rozpozna� bar, w kt�rym bawi� si� Ma�y Marc po liczbie rzemie�lnik�w, kt�rzy potem musieli dany lokal doprowadza� do stanu u�ywalno�ci.
Jako sierota wychowywa� si� w domu prowadzonym przez ksi�y, kt�rzy usi�owali przy pomocy bicia zaszczepi� w tym nad wiek rozwini�tym fizycznie ch�opaku poczucie respektu. Robili to z takim przekonaniem, �e w ko�cu Marc straci� cierpliwo�� i w wieku trzynastu lat jednym ciosem powali� na kamienn� posadzk� dzier��cego kij ojczulka.
Po tym wydarzeniu nast�pi�a d�uga w�dr�wka po r�nego rodzaju domach poprawczych i szko�ach specjalnych, a� w ko�cu wyl�dowa� w wi�zieniu dla m�odocianych. Po odbyciu kary, ku zdziwieniu i uldze wszystkich, zaci�gn�� si� do wojsk spadochronowych. By� jednym z pi�ciuset �o�nierzy bior�cych udzia� w misji pod dow�dztwem pu�kownika Laurenta. Zostali zrzuceni na Stanleyville by ratowa� misjonarzy, kt�rych lokalny przyw�dca szczepu Simba, Christophe Gbenye, chcia� spali� �ywcem na g��wnym placu miasteczka.
W ci�gu czterdziestu minut od zwini�cia spadochronu zrozumia�, �e znalaz� swoje �yciowe powo�anie. Po tygodniu uciek�, by unikn�� powrotu do koszarowych barak�w w Belgii i do��czy� do najemnik�w. Opr�cz wielkiej si�y swych pi�ci i ramion, Ma�y Marc sta� si� dla nich u�ytecznym nabytkiem ze wzgl�du na opanowan� do perfekcji umiej�tno�� pos�ugiwania si� bazook�, kt�ra by�a jego ulubion� broni�. Strzela� z niej z nonszalancj� ch�opca bawi�cego si� proc�.
Tej nocy, gdy wylatywa� z enklawy w stron� Libreville, ko�czy� w�a�nie trzydzie�ci lat.
Po drugiej stronie przej�cia, naprzeciwko Marka, siedzia� trzydziestojednoletni Jean-Baptiste Langarotti. Niski, szczup�y i �niady, by� Korsykaninem. Urodzi� si� i dorasta� w miasteczku Calvi, a w wieku osiemnastu lat zosta� powo�any do francuskiego
wojska i wys�any, podobnie jak setki tysi�cy jego r�wie�nik�w, by walczy� w Algierii. Par� miesi�cy p�niej zosta� zawodowym �o�nierzem, a wkr�tce potem przydzielono go do Dziesi�tego Kolonialnego Pu�ku Spadochroniarzy - s�ynnych, budz�cych l�k czerwonych beret�w, dowodzonych przez genera�a Massu. Nazywano ich po prostu lesparas. Mia� dwadzie�cia jeden lat, gdy nast�pi� prze�om i niekt�re z zawodowych jednostek francuskiej armii kolonialnej stan�y po stronie organizacji OAS, walcz�cej w imi� idei wiecznie francuskiej Algierii. Langarotti przy��czy� si� wi�c do OAS, ale nied�ugo potem zdezerterowa� i w kwietniu tysi�c dziewi��set sze��dziesi�tego pierwszego roku, po za�amaniu si� puczu, zacz�� si� ukrywa�. Trzy lata p�niej zosta� z�apany we Francji, gdzie do tego czasu �y� pod fa�szywym nazwiskiem. Cztery kolejne lata sp�dzi� w wi�zieniu - pocz�tkowo w ciemnej celi w Sante w Pary�u, potem w Tours, a wreszcie w Ile de Re. Nie by� przyk�adnym wi�niem, czego dowody dwaj stra�nicy b�d� nosi� na swoich cia�ach do ko�ca �ycia.
Wielokrotnie bity niemal na �mier� za atakowanie stra�nik�w, odsiedzia� ca�y wyrok i wyszed� na wolno�� w sze��dziesi�tym �smym roku. Teraz nie ba� si� ju� niczego, z wyj�tkiem ma�ych, zamkni�tych pomieszcze�. Poprzysi�g� sobie, �e nigdy wi�cej nie da si� wsadzi� do �adnego wi�zienia, nawet je�li mia�oby go to kosztowa� �ycie. I to �ycie nie tylko jego, ale tak�e tych, kt�rzy po niego przyjd�. Trzy miesi�ce po zwolnieniu polecia� na w�asny koszt do Afryki, trafi� akurat na wojn� i przy��czy� si� jako zawodowy najemnik do Shannona. Od momentu wyj�cia z wi�zienia nie przestawa� �wiczy� si� w pos�ugiwaniu broni�, kt�rej u�ywa� kiedy� na Korsyce jeszcze jako ch�opiec. P�niej dzi�ki niej wyrobi� sobie reputacj� na uliczkach Algieru. Na lewym przegubie nosi� zawsze sk�rzany pasek, taki jakich u�ywano dawniej do ostrzenia brzytwy. W wolnych chwilach odpina� go i owij a� wok� lewej pi�ci, do prawej d�oni za� bra� n�. By�o to pi�tnastocentymetrowe ostrze, osadzone w ko�cianej r�koje�ci. Umia� pos�ugiwa� si� t� broni� tak szybko, �e zanim ofiara zorientowa�a si�, �e zosta�a zraniona n� by� ju� z powrotem schowany w r�kawie. Teraz, w drodze do Libreville przesuwa� ostrze rytmicznymi ruchami w t� i z powrotem po sk�rzanym pasku, a n� stawa� si� coraz ostrzejszy. Zaj�cie to uspokaja�o Langarottiego, i cho� r�wnocze�nie denerwowa�o innych, nikt nie �mia� zwr�ci� mu uwagi. Wszyscy, kt�rzy go znali, wiedzieli, �e lepiej nie mie� na pie�ku z tym cz�owieczkiem o �agodnym g�osie i smutnym p�u�miechu.
Pomi�dzy Langarottim a Shannonem ulokowa� si� najstarszy cz�onek grupy, czterdziestoletni Kurt Semmler, Niemiec. To w�a�nie on zaprojektowa� naszywk� z trupi� czaszk� i piszczelami, noszon� przez najemnik�w i ca�y ich afryka�ski oddzia�. On r�wnie� oczy�ci� z �o�nierzy rz�dowych dziewi�ciokilometrowy odcinek frontu, jako ostrze�enie wbijaj�c wzd�u� pierwszej linii pale z g�owami zabitych poprzedniego dnia. W efekcie przez nast�pny miesi�c teren ten nale�a� do najspokojniejszych. Semmler urodzi� si� w tysi�c dziewi��set trzydziestym roku i wychowywa� w hitlerowskich Niemczech. By� synem in�yniera z Monachium, kt�ry zgin�� p�niej na froncie wschodnim.
Semmler dzia�a� gorliwie w Hitlerjugend, podobnie jak prawie ca�a niemiecka m�odzie� w tamtych czasach. W wieku pi�tnastu lat obj�� dow�dztwo nad oddzia�em z�o�onym z m�odszych od siebie ch�opc�w i kilku m�czyzn po siedemdziesi�tce.
Ich zadaniem by�o zatrzymanie kolumny czo�g�w genera�a Pattona, ale poniewa� za ca�e uzbrojenie mieli trzy karabiny i jeden pancerfaust, misja nie zako�czy�a si� sukcesem. Nast�pne lata Semmler sp�dzi� w Bawarii pod okupacj� Amerykan�w, kt�rych nienawidzi�. Unika� swojej matki, religijnej fanatyczki, kt�ra chcia�a, by zosta� ksi�dzem. Gdy sko�czy� siedemna�cie lat, uciek� z domu, przekroczy� francusk� granic� pod Strassburgiem, znalaz� najbli�szy punkt werbunkowy, w kt�rym przyjmowano g��wnie zbieg�ych Niemc�w i Belg�w, i zaci�gn�� si�. Po roku sp�dzonym w Sidibel-Abbes zosta� wys�any ze specjalnymi si�ami do �wczesnych Indochin. Osiem lat p�niej, po walkach pod Dien Bien Phu i pobycie w szpitalu w Tourane (Danang), gdzie usuni�to mu p�uco, zosta� wreszcie odes�any do Francji. Dzi�ki temu nie musia� patrze� na ostateczn� kl�sk� w Hanoi. Po rekonwalescencji w tysi�c dziewi��set pi��dziesi�tym �smym roku wyl�dowa� w Algierii jako starszy sier�ant Pierwszego Regimentu Spadochroniarzy Legii Cudzoziemskiej, uwa�anego za elit� elit francuskiej armii kolonialnej. Nale�a� do nielicznej grupki �o�nierzy tej formacji, kt�ra ocala�a z krwawych walk w Indochinach. Darzy� szacunkiem tylko dw�ch ludzi: pu�kownika Rogera Faulques'a, kt�ry dowodzi� kompani� spadochroniarzy podczas jednej z masakr, oraz komendanta Le Bras, r�wnie� weterana, stoj�cego obecnie na czele Gwardii Republika�skiej Gabonu i czuwaj�cego, by ten bogaty w z�o�a uranu kraj nie wydosta� si� spod wp�yw�w francuskich. Nawet pu�kownik Marc Rodin, kt�ry by� kiedy� dow�dc� Semmlera, straci� w jego oczach, gdy OAS zosta�a rozbita.
Semmler, s�u��c w Pierwszym Regimencie Spadochroniarzy, bra� udzia� w puczu algierskim. Jego oddzia� zosta� wtedy zdziesi�tkowany, a nast�pnie rozwi�zany przez Charlesa de Gaulle'a. Poszed� jednak za swoimi francuskimi oficerami, a potem, po og�oszeniu niepodleg�o�ci Algierii, zosta� z�apany w Marsylii. Odsiedzia� dwa lata wwiezieniu i gdyby nie cztery rz�dy wojskowych odznacze� na piersi, sp�dzi�by tam du�o wi�cej czasu. W tysi�c dziewi��set sze��dziesi�tym czwartym roku znalaz� si� na wolno�ci, po raz pierwszy od dwudziestu lat w cywilu. Nawi�za� kontakt ze swym by�ym koleg� z celi, kt�ry wci�gn�� go w dzia�alno�� przemytnicz� w rejonie Morza �r�dziemnego. Przez trzy lata, z przerw� na rok sp�dzony we w�oskim wi�zieniu, przewozi� alkohol, z�oto, a czasami r�wnie� bro� z jednego ko�ca Morza �r�dziemnego na drugi. W�a�nie wzbogaca� si� na przemycie papieros�w mi�dzy W�ochami a Jugos�awi�, gdy jego wsp�lnik okantowa� za jednym zamachem sprzedawc�w i odbiorc�w, po czym znikn�� z ca�� fors�, pozostawiaj�c Semmlera na pastw� oszukanych i w�ciek�ych �d�entelmen�w" z podziemia. Kurt musia� ucieka� - najpierw statkiem do Hiszpanii, a stamt�d autobusami do Lizbony, gdzie skontaktowa� si� z jednym ze swych przyjaci�, handlarzem broni�. Cz�owiek ten pom�g� mu zaci�gn�� si� na wojn� w Afryce, o kt�rej przeczyta� wcze�niej w gazetach. Tam spotka� Shannona, kt�ry z miejsca przyj�� go do oddzia�u ze wzgl�du na ogromne do�wiadczenie, jakie mia� Kurt w walkach w d�ungli. Teraz, w samolocie lec�cym do Libreville, Semmler drzema�, podobnie jak wi�kszo�� najemnik�w.
DC-4 znalaz� si� nad lotniskiem na dwie godziny przed �witem. W samolocie s�ycha� by�o ciche pop�akiwanie dzieci, do kt�rego w pewnej chwili do��czy�o r�wnie� pogwizdywanie. To by� Shannon. Jego koledzy wiedzieli ju�, �e ich dow�dca
zawsze gwi�d�e na pocz�tku akcji i na jej zako�czenie. Shannon zdradzi� im kiedy� nawet tytu� tej piosenki - �Hiszpa�ski Harlem".
DC-4 dwukrotnie okr��y� lotnisko w Libreville, podczas gdy Van Cleef rozmawia� przez radio z wie�� kontroln�. Kiedy samolot wreszcie wyl�dowa�, na ko�cu pasa startowego pojawi� si� wojskowy �azik z dwoma francuskimi oficerami, kt�rzy gestami dali zna� Van Cleefowi, by ko�owa� za nimi.
Poprowadzili samolot daleko za g��wne budynki lotniska, i tu kazali go zatrzyma� i nie wy��cza� silnik�w. Szybko podstawiono schodki pod tylne drzwi i francuski oficer wszed� do �rodka. Rozejrza� si� uwa�nie dooko�a i z niesmakiem skrzywi� nos. Wyra�nie nie spodoba� mu si� panuj�cy tutaj zaduch. Kiwn�� na najemnik�w, by zeszli wraz z nim na ziemi�, po czym kaza� drugiemu pilotowi zamkn�� drzwi samolotu. Po chwili DC-4 zn�w poko�owa� w stron� g��wnych budynk�w lotniska, gdzie grupa lekarzy i piel�gniarek z Czerwonego Krzy�a czeka�a ju� na przyj�cie dzieci. Najemnicy pomachali Van Cleefowi i pod��yli za francuskim oficerem.
Przez godzin� czekali w jednym z barak�w, siedz�c na niewygodnych drewnianych krzes�ach. Co jaki� czas do wn�trza zagl�dali m�odzi francuscy �o�nierze, by obejrze� sobie les affrewc - te potwory. Wreszcie najemnicy us�yszeli odg�os parkuj�cego d�ipa i stukot krok�w w korytarzu. Drzwi otworzy�y si� i do pokoju wszed� opalony oficer o stanowczym wyrazie twarzy. Ubrany by� w jasny tropikalny mundur, na g�owie mia� kepi ze z�ot� lam�wk�. Shannon dostrzeg� jego surowe, badawcze spojrzenie, kr�tkie, szpakowate w�osy i odznak� spadochroniarza nad pi�cioma rz�dami wysokich odznacze� wojskowych. Zauwa�y� r�wnie� niedowierzanie maluj�ce si� na twarzy Semmlera, kt�ry zerwa� si� i wypr�y� na baczno��, wypinaj�c pier�. Shannonowi nie trzeba ju� by�o przedstawia� oficera - zrozumia�, �e musi to by� legendarny Le Bras.
Weteran wojen w Indochinach i Algierii u�cisn�� ka�demu z nich d�o�. Przed Semmlerem zatrzyma� si� na d�u�ej.
-Alors, Semmler? - zapyta� cicho, u�miechaj�c si� lekko. - Ci�gle walczysz. Ale widz�, �e ju� niejako adiutant, ale kapitan.
Semmler by� zak�opotany.
- Oui, mon commandant... pardon, mon colonel. Tylko tymczasowo.
Le Bras z namys�em pokiwa� g�ow�. Po chwili zwr�ci� si� do wszystkich:
- Przydzieli�em wam wygodne kwatery. B�dziecie mogli si� wyk�pa�, ogoli�
i naje��. Podejrzewam, �e nie macie �adnych ubra� na zmian�, ale spr�bujemy
co� dla was za�atwi�. Przez pewien czas nie b�dziecie mogli opuszcza� swoich
pokoi. To tak na wszelki wypadek, bo po mie�cie kr�ci si� masa dziennikarzy,
a trzeba unika� jakichkolwiek kontakt�w z nimi. Postaramy si� za�atwi� wam przelot
do Europy tak szybko, jak to tylko b�dzie mo�liwe.
To by�o wszystko, co mia� im do powiedzenia. Uni�s� praw� r�k� do daszka kepi, zasalutowa� i wyszed�.
W godzin� p�niej najemnicy zostali przewiezieni zamkni�t� furgonetk� do hotelu Gamba. Wprowadzono ich tylnymi drzwiami i umieszczono w pokojach na ostatnim pi�trze budynku. Hotel Gamba wybudowano niedawno, zaledwie p� kilometra
od lotniska. Do centrum miasta by� st�d spory kawa�ek drogi. M�ody oficer, kt�ry towarzyszy� im w drodze do hotelu, zapowiedzia�, �e posi�ki b�d� otrzymywali do pokoj�w, kt�rych maj� nie opuszcza� a� do odwo�ania. Przyni�s� im r�czniki, brzytwy, past� i szczoteczki do z�b�w, myd�o, a nawet g�bki. Dostarczono im tak�e tac� z kaw�. Potem ka�dy z najemnik�w zanurzy� si� z rozkosz� w czystej, pachn�cej, gor�cej wodzie. By�a to ich pierwsza k�piel od ponad sze�ciu miesi�cy.'
W po�udnie przyby� wojskowy fryzjer, a zaraz po nim zjawi� si� kapral z ca�ym stosem bielizny, skarpet, koszul, spodni, pi�am i p��ciennych but�w. Zacz�li przymierza� ubrania, dopasowuj�c je na siebie, a kapral cierpliwie czeka�. Odszed�, zabieraj�c niepotrzebn� reszt�. O pierwszej oficer wr�ci� wraz z czterema kelnerami, kt�rzy przynie�li obiad. Przestrzeg� najemnik�w przed wychodzeniem na balkon. Je�li chc� si� pogimnastykowa�, musz� to robi� w swoich pokojach. Zapowiedzia� te�, �e wieczorem przyniesie im ksi��ki i magazyny, cho� nie wie, czy uda mu si� zdoby� co� po angielsku albo afrykanersku.
Po obfitym posi�ku, o jakim przez ostatnie p� roku mogli tylko pomarzy�, najemnicy po�o�yli si� spa� w czystej po�cieli i na niewiarygodnie wygodnych materacach. A gdy tak spali smacznie i g��boko, kapitan Van Cleef startowa� w�a�nie swoim DC-4 z lotniska w Libreville. Przelecia� nad hotelem Gamba i skierowa� si� na po�udnie, w stron� Caprivi i Johannesburga. Jego robota by�a sko�czona.
Na najwy�szym pi�trze hotelu sp�dzili cztery tygodnie. W tym czasie zainteresowanie prasy wygas�o, a reporterzy zostali odwo�ani przez wydawc�w, kt�rzy nie widzieli sensu w przed�u�aniu pobytu swoich ludzi w mie�cie, w kt�rym niczego nie mo�na si� by�o dowiedzie�.
Pewnego wieczora w hotelu pojawi� si� bez zapowiedzi kapitan ze sztabu pu�kownika Le Bras. U�miechn�� si� szeroko do najemnik�w.
- Panowie, mam dla was nowin�. Dzi� w nocy odlatujecie do Pary�a samolotem linii Air Afrique o dwudziestej trzeciej trzydzie�ci.
Najemnicy, �miertelnie znudzeni przed�u�aj�cym si� oczekiwaniem, zacz�li krzycze� z rado�ci.
Lot do Pary�a z mi�dzyl�dowaniami w Douala i w Nicei trwa� dziesi�� godzin. Tu� przed dziesi�t� rano nast�pnego dnia Le Bourget powita�o najemnik�w zimn� lutow� pogod�. Poszli jeszcze razem na kaw� do baru na lotnisku i tam te� si� po�egnali. Dupree mia� jecha� autobusem na Or�y, a stamt�d najbli�szym samolotem do Johannesburga i Cape Town. Semmler chcia� si� wybra� razem z nim, ale przedtem musia� wpa�� na kr�tko do Monachium. Vlaminck postanowi� uda� si� na Gare du Nord, by z�apa� ekspres do Brukseli, a stamt�d jakie� po��czenie do Ostendy. Langarotti r�wnie� wybiera� si� na dworzec kolejowy, ale nie Gare du Nord, lecz Gare de Lyon, bo chcia� dosta� si� do Marsylii.
Uzgodnili, �e pozostan� w kontakcie i popatrywali teraz na Shannona. By� ich przyw�dc�; od niego zale�a�o, czy znajd� now� robot�, kolejny kontrakt, nast�pn� wojn�. Oczywi�cie, gdyby kt�rykolwiek z nich us�ysza� o jakiej� nowej mo�liwo�ci, zaraz skontaktowa�by si� z reszt� grupy, a w pierwszej kolejno�ci z Shannonem.
- Zostan� przez pewien czas w Pary�u - powiedzia� Cat. - Tu �atwiej znale��
jakie� tymczasowe zaj�cie ni� w Londynie.
Wymienili adresy - na poste restante lub do bar�w, w kt�rych zaufany barman odda list adresatowi, gdy tylko ten wpadnie na drinka. Wreszcie rozstali si� i ka�dy z nich poszed� swoj� drog�.
Ich powr�t z Afryki zosta� utrzymany w tajemnicy, wi�c na lotnisku Le Bourget nie by�o ani jednego dziennikarza. Kto� jednak czeka� na dow�dc� grupy przed budynkiem lotniska.
- Shannon!
Nazwisko wym�wione zosta�o z francuskim akcentem i niezbyt przyjacielskim tonem. Shannon odwr�ci� si� i zmru�y� oczy na widok stoj�cej przed nim postaci. Kr�py m�czyzna o d�ugich, zwisaj�cych w�sach ubrany by� w ci�ki, zimowy p�aszcz. Ze sposobu, w jaki na siebie patrzyli mo�na by�o �atwo wywnioskowa�, �e nie przepadaj� za sob�.
- Roux - powiedzia� Shannon.
- A wi�c wr�ci�e� - stwierdzi� Francuz opryskliwie.
- Tak. Wr�cili�my.
Roux u�miechn�� si� ironicznie.
- I przegrali�cie.
- Nie mieli�my wyboru - odpar� Shannon.
- Dam ci rad�, przyjacielu - warkn�� Roux. - Wracaj do swojego kraju. Nie
zostawaj tutaj. By�by� g�upi, gdyby� nie pos�ucha�. To moje miasto. Je�li nawinie
si� jaki� kontrakt, b�d� wiedzia� pierwszy i to ja go podpisz�. A ludzi dobior�
sobie sam.
Zamiast odpowiedzi, Shannon podszed� do pierwszej z brzegu taks�wki i wrzuci� do �rodka sw�j baga�. Roux zbli�y� si� z poblad�� ze w�ciek�o�ci twarz�.
- S�uchaj, Shannon! Ostrzegam ci�...
Irlandczyk spojrza� mu prosto w oczy.
-Nie, Roux, to ty mnie pos�uchaj: Zostan� w Pary�u tak d�ugo, jak b�d� chcia�. Nie robi�e� na mnie wra�enia w Kongo, nie zrobisz i teraz. Po prostu si� odwal.
Taks�wka odjecha�a, a Roux d�ugo jeszcze patrzy� za ni� w�ciek�ym wzrokiem. Potem odwr�ci� si� i podszed� do swego samochodu, kln�c na g�os.
W�o�y� kluczyk do stacyjki, zapali� silnik, wrzuci� bieg, a potem przez chwil� siedzia� bez ruchu, gapi�c si� przed siebie.
- Pewnego dnia zabij� tego drania - mrukn��. Ale nawet ta my�l nie poprawi�a mu nastroju.
ROZDZIA� 2
Jack Mulrooney obr�ci� si� leniwie na polowym ��ku os�oni�tym moskitier� i popatrzy� na ja�niej�ce na wschodzie niebo. Delikatna szaro�� poranka pozwala�a rozr�ni� zarysy wysokich drzew. Jack zapali� papierosa i kln�c otaczaj�c�
go dziewicz� d�ungl� zada� sobie pytanie, podobnie jak to czynili wszyscy znawcy Afryki, po co w og�le wraca� na ten zapowietrzony, morowy kontynent.
Gdyby postara� si� szczerze odpowiedzie�, przyzna�by, �e nie umie �y� w �adnym innym miejscu, a ju� na pewno nie w Londynie czy w og�le w Anglii. Nie znosi� miast, przepis�w i zarz�dze�, podatk�w i zimna. Jak wszyscy ludzie znaj�cy Afryk�, kocha� j� i nienawidzi�, ale r�wnocze�nie wiedzia�, �e ju� �wier� wieku temu wesz�a mu w krew wraz z malari�, whisky i milionami uk�sze� owad�w.
W tysi�c dziewi��set czterdziestym pi�tym roku, maj�c dwadzie�cia pi�� lat, wyjecha� z Anglii. Przedtem pracowa� jako mechanik kr�lewskich si� powietrznych, mi�dzy innymi w Takoradi, gdzie zajmowa� si� monta�em spitfire'�w przeznaczonych dla Afryki Wschodniej i Bliskiego Wschodu. Wtedy w�a�nie po raz pierwszy zetkn�� si� z Afryk�. Po demobilizacji otrzyma� odpowiedni� odpraw�, zostawi� zimny, g�odny Londyn i wsiad� na statek zmierzaj�cy do Afryki Zachodniej. Kto� powiedzia� mu, �e mo�na tam zrobi� maj�tek.
Wprawdzie nie uda�o mu si� zbi� fortuny, ale po wielu k�opotach uzyska� niewielk� koncesj� na pok�ady cyny na wy�ynie Benue, jakie� sto dwadzie�cia kilometr�w od Jos w Nigerii. W okresie walk na Malajach uda�o mu si� ca�kiem nie�le zarobi�, bo warto�� rynkowa cyny by�a wysoka. Pracowa� razem z robotnikami z plemienia Tiv. W angielskim klubie damy, kt�rych �wietno�� ulatywa�a wraz z ko�cem imperium, ubolewa�y, �e Jack zbytnio brata si� z czarnymi, co w ich opinii by�o ju� zupe�nym upadkiem obyczaj�w. Prawda by�a taka, �e Mulrooney naprawd� polubi� afryka�ski styl �ycia. Lubi� busz, lubi� d�ungl� i kompletnie lekcewa��cych go Afrykan�w, kt�rych pr�bowa� bezskutecznie krzykiem zagoni� do pracy. Ch�tnie siadywa� razem z nimi by s�czy� palmowe wino. Lubi� obserwowa� plemienne zwyczaje i szanowa� szczepowe tabu. Nie wywy�sza� si�. Jego koncesja wygas�a w tysi�c dziewi��set sze��dziesi�tym roku, akurat gdy Nigeria osi�gn�a niepodleg�o��. Zaci�gn�� si� wi�c do pracy w sp�ce Manson Consolidated, kt�ra posiada�a koncesj� na bogate z�o�e cyny. W tysi�c dziewi��set sze��dziesi�tym drugim roku, gdy i ta koncesja wygas�a, Mulrooney pozosta� nadal pracownikiem sp�ki.
W wieku pi��dziesi�ciu lat by� ci�gle pot�nym, dobrze zbudowanym facetem, silnym jak w�. Jego wielkie d�onie nosi�y �lady d�ugoletniej pracy w kopalni. Jedn� r�k� przeczesa� swoje niesforne siwiej�ce w�osy, a drug� wcisn�� niedopa�ek papierosa w czerwon�, wilgotn� ziemi� pod ��kiem. By�o ju� ja�niej, najwyra�niej zbli�a� si� �wit. S�ysza�, jak kucharz rozpala ogie� po drugiej stronie polany.
Mulrooney m�wi� o sobie, �e jest in�ynierem g�rnictwa, cho� w rzeczywisto�ci nie posiada� �adnego stopnia naukowego. Uko�czy� kilka kurs�w z tej dziedziny i doda� do nich to, czego nie nauczy �aden uniwersytet - dwadzie�cia pi�� lat praktyki. Wydobywa� z�oto w Witwatersrandzie i mied� w Ndoli, robi� odwierty, by znale�� drogocenn� wod� w Somalii, a w Sierra Leone poszukiwa� diament�w. Wiedzia� instynktownie, kt�ry chodnik w kopalni mo�e by� niebezpieczny, a obecno�� z�ota w piasku rozpoznawa� w�chem. Tak przynajmniej opowiada� wieczorami w barze, po wypiciu dwudziestu butelek piwa, a wtedy i tak nikt nie zamierza� si� z nim k��ci�. Mulrooney by� jednym z ostatnich prawdziwych poszukiwaczy. Wiedzia�,
�e ManCon powierza mu niezbyt wa�ne zadania, wysy�aj�c w miejsca odleg�e o dziesi�tki mil od cywilizacji, gdzie mog�y kry� si� jakie� z�o�a. Ale Jack lubi� t� prac� i samotno��, kt�ra jej towarzyszy�a - taki wybra� styl �ycia.
Jego obecna misja mia�a identyczny przebieg. Przez ostatnie trzy miesi�ce prowadzi� poszukiwania u podn�a pasma g�rskiego, zwanego G�rami Kryszta�owymi, w g��bi republiki Zangaro, b�d�cej ma�� enklaw� na zachodnim wybrze�u Afryki.
Powiedziano mu, �e ma si� skoncentrowa� na samej Kryszta�owej G�rze. �a�cuch wysokich nawet do tysi�ca metr�w wzg�rz ci�gn�� si� od j ednego ko�ca republiki do drugiego, w odleg�o�ci jakich� sze��dziesi�ciu kilometr�w od wybrze�a. Oddziela� przybrze�n�r�wnin� od dzikich obszar�w po�o�onych w g��bi kraju. Przez jedyn� przerw� w skalistym masywie bieg�a w�ska droga, latem zakurzona i wypalona s�o�cem, zim� zmieniaj�ca si� w bagno. Po drugiej stronie g�r mieszka�o prymitywne plemi� Vindu, i nawet Mulrooney, kt�ry widzia� ju� r�ne dzikie okolice, nigdy jeszcze nie spotka� si� z takim zacofaniem, jak w tej cz�ci Zangaro.
Nazw� ca�emu �a�cuchowi da�a g�ra, znajduj�ca si� niemal na jego ko�cu. Nie by�a nawet najwy�sza. Przed czterdziestu laty samotny misjonarz, przedostawszy si� przez wzg�rza do wn�trza kraju, zboczy� troch� na po�udnie i po przej�ciu jeszcze kilkunastu kilometr�w natkn�� si� na pojedynczy szczyt. Poprzedniej nocy pada� deszcz. By�a to typowa ulewa tropikalna, j edna z tych, kt�re przypominaj� oberwanie chmury, a musz� wystarczy� na ca�y rok. G�ra po�yskiwa�a w porannym s�o�cu, wi�c misjonarz nazwa� j� Kryszta�ow� G�r� i zapisa� to w swoim dzienniku. Dwa dni p�niej zosta� z�apany i zjedzony. Po roku patrol �o�nierzy kolonialnych znalaz� jego pami�tnik, s�u��cy miejscowym wie�niakom jako rodzaj talizmanu. Wojskowi spe�nili sw�j obowi�zek, czyli znie�li wiosk� z powierzchni ziemi, a nast�pnie wr�cili na wybrze�e i oddali znaleziony notatnik towarzystwu misyjnemu. I w ten w�a�nie spos�b przetrwa�a nazwa, nadana g�rze przez nikomu nie znanego misjonarza, kt�ry prawdopodobnie nie zrobi� ju� nic innego, co �wiat m�g�by zapami�ta�. Jaki� czas potem nazw� t� ochrzczono ca�y �a�cuch g�rski.
Blask bij�cy od g�ry nie pochodzi� od kryszta��w, lecz od niezliczonych drobnych strumyczk�w wody, sp�ywaj�cych po ulewie ze szczytu. W podobny spos�b woda sp�ywa�a r�wnie� z innych g�r, ale tam widok zas�ania�a bujna, tropikalna ro�linno��, kt�ra przypomina�a ogromny zielony dywan, �ci�le pokrywaj�cy stoki. Jedna jedyna Kryszta�owa G�ra l�ni�a w promieniach s�o�ca, gdy� jej zbocza nie by�y w og�le poro�ni�te. Ani misjonarz, ani �aden z kilkunastu innych bia�ych, kt�rzy si� z ni� zetkn�li nie zastanawiali si�, dlaczego tak jest.
Po trzech tygodniach przebywania w paruj�cym piekle d�ungli otaczaj�cej Kryszta�ow� G�r� Mulrooney ju� wiedzia�.
Zacz�� od obej�cia g�ry dooko�a. Odkry�, �e mi�dzy jej zboczem od strony morza a reszt� �a�cucha istnieje przerwa, i dlatego wzniesienie wydaje si� odsuni�te na wsch�d od ca�ego masywu. By�o ni�sze od pozosta�ych, od strony wybrze�a pozostawa�o niewidoczne. Sp�ywa�o z niego te� o wiele wi�cej strumyczk�w ni� z innych wzg�rz. Mulrooney policzy� je wszystkie - zar�wno te na Kryszta�owej G�rze, jak i na s�siednich wzniesieniach. Nie by�o �adnych w�tpliwo�ci. Z s�siednich g�r po deszczu spore ilo�ci wody sp�ywa�y w d�, ale r�wnie
du�o wsi�ka�o w ziemi�. Na wszystkich wzg�rzach warstwa gleby pokrywaj�cej skalne pod�o�e wynosi�a oko�o sze�ciu metr�w, podczas gdy na Kryszta�owej G�rze nie istnia�a prawie wcale. Ludzie ze szczepu Vindu, kt�rych Mulrooney zatrudni� do prostszych prac porobili ma�e odwierty w gruncie i okaza�o si�, �e r�nice rzeczywi�cie s� istotne.
Przez miliony lat gleba powsta�a z okruch�w niszczej�cych ska� oraz piasku i py�u niesionego przez wiatr. Deszcze sp�ukiwa�y cz�� osadu ze zboczy do strumieni, kt�re nios�y go dalej, cz�� jednak pozostawa�a nietkni�ta na swoim miejscu. Przez tysi�ce lat warstwa nak�ada�a si� na warstw�, i tak zbocza g�r pokrywa�y si� coraz grubsz� warstw� ziemi. Nasiona ro�lin, przenoszone przez ptaki i przez wiatr opada�y i zagnie�d�a�y si� w niej, kie�kuj�c, rosn�c i pokrywaj�c zbocza g�r g�stym p�aszczem zieleni. Ich korzenie wi�za�y pod�o�e, zatrzymuj�c je na stokach. Kiedy Mulrooney ogl�da� wzg�rza, ros�y tam pot�ne drzewa. Na wszystkich z wyj�tkiem jednego.
Woda, sp�ywaj�ca po deszczu z g�r, ��obi�a sobie w mi�kkich ska�ach kanaliki, cz�ciowo te� wsi�ka�a w warstw� piasku i ziemi pokrywaj�c� zbocza. Na Kryszta�owej G�rze by�o to niemo�liwe. Tutaj ziemia zalega�a w nielicznych niszach, kt�re porasta�y k�py trawy, krzew�w i paproci. Oddzielone by�y szerokimi pasami go�ej ska�y, po kt�rych woda sp�ywa�a bez przeszk�d w d�, zostawiaj�c po sobie l�ni�ce w blasku s�o�ca wst�gi. Misjonarz, kt�ry nazwa� g�r�, dostrzeg� w�a�nie te b�yszcz�ce �lady dobrze widoczne mi�dzy k�pami ciemnej zieleni. Kryszta�owa G�ra zbudowana by�a z innego materia�u ni� pozosta�e wzg�rza �a�cucha. Ze ska�y du�o starszej i twardej jak granit.
Mulrooney po dok�adnych badaniach ustali� te fakty ponad wszelk� w�tpliwo��. Obej�cie g�ry zaj�o mu ponad dwa tygodnie, ale naliczy� przynajmniej siedemdziesi�t strumieni, sp�ywaj�cych ze szczytu i ��cz�cych si� dalej w trzy g��wne potoki, p�yn�ce g��bok� dolin� na wsch�d. Zauwa�y� te�, �e na brzegach strumieni gleba ma inny, specyficzny kolor, inna jest r�wnie� ro�linno��. Niekt�re gatunki pospolite dooko�a, tutaj nie wyst�powa�y wcale, albo jedynie w formie skar�owacia�ej.
Mulrooney narysowa� map�, na kt�r� nani�s� wszystkie strumienie. Potem pobra� pr�bki piasku i �wiru z dna potok�w. Zbiera� po dwa wiadra materia�u, przep�ukiwa� przez sito i usypywa� w sto�ek, kt�ry nast�pnie dzieli� �opatk� na cztery cz�ci. Wybiera� dwie przeciwleg�e, zn�w je miesza� i usypywa� kolejn� piramidk�, kt�r� dzieli� na cztery mniejsze. Powtarza� ten proces do momentu osi�gni�cia reprezentatywnej pr�bki, wa��cej oko�o jednego kilograma. Po wysuszeniu wsypywa� pr�bk� do p��ciennego woreczka z plastikowym spodem, piecz�towa� go i odpowiednio znakowa�. W ci�gu miesi�ca uzbiera� sze��set woreczk�w piasku i �wiru, wa��cych w sumie siedemset kilogram�w. Potem zabra� si� do samej g�ry.
Ju� wtedy by� przekonany, �e badania laboratoryjne zebranych pr�bek potwierdz� obecno�� w nich cyny wyp�ukiwanej przez wod� w ci�gu tysi�cy lat. B�dzie to dow�d, �e w Kryszta�owej G�rze znajduj� si� z�o�a kasyteryt�w, czyli kamieni cynowych.
Podzieli� g�r� na sektory, by odnale�� �r�d�a strumieni i zbada� powierzchnie skalne, po kt�rych woda sp�ywa�a w czasie pory deszczowej. Przed up�ywem tygodnia
wiedzia� ju�, �e ma do czynienia nie z pojedynczym pok�adem cyny, ale ze z�o�em, nazywanym przez geolog�w z�o�em rozproszonym. Dowody istnienia cyny znajdowa� teraz niemal na ka�dym kroku. Nawet pod korzeniami ro�lin zauwa�y� w skale g�st� siatk� drobnych �y�ek mlecznego kwarcu, p�toracentymetrowej szeroko�ci.
Wszystko doko�a m�wi�o mu: cyna! Obszed� g�r� jeszcze trzy razy i upewni� w swojej opinii. Za pomoc� m�otka i d�uta wielokrotnie wbija� si� g��boko w lit� ska��, a to, co widzia� nie pozostawia�o cienia w�tpliwo�ci - cyna by�a wsz�dzie.
Po raz kolejny przyst�pi� do kompletowan