Mariusz Ziomecki Lato nieśmiertelnych Lecz powie ktoś: A jak zmartwychwstają umarli? W jakim ukazują się ciele? O niemądry! (...) w jednym momencie, w mgnieniu oka (...)umarli powstaną nienaruszeni... 1 Kor 15; 35,52 Prawdziwym: Reni i Frani Prolog Glisner twierdzi, że kiedy na policzku wyrasta ci brodawka albo nagle wyskakuje ci z czoła kilkucentymetrowy włos, możesz zacząć pisać testament; są to pierwsze, odległe jak pomruk burzy za horyzontem, ale nieomylne sygnały starzenia się. Może dlatego studiuję przed lustrem podejrzane krosty na twarzy i pilnie wyrywam włoski, które pienią mi się w nozdrzach. Dziś rano znów dokonałem przykrego odkrycia: sztywny, siwy włos, którego wczoraj, przysiągłbym, w ogóle nie było, wystrzelił gdzieś z głębin mojego lewego ucha jak długachna antena. Psuje mi nerwy ten włos. Leży teraz przede mną na stole i nie mogę ruszyć z robotą, dla której przecież tłukłem się tutaj z Warszawy, ponad dwieście kilometrów. Podnoszę drania do oczu. Oglądam. Odkładam. Kręcę się po moim ufortyfikowanym obejściu, przedmiocie rozbawienia całej okolicy, po tym dziedzictwie nieszczęsnym, które od rozstania z Renią jest dla mnie tylko ciężarem. Jak zwykle, ogarnia mnie uczucie klaustrofobii. Otwieram pilotem bramę na podwórko. W wyrwie wysokiego na trzy metry muru, jak na panoramicznym ekranie, pojawia się dolina Drwęcy. Wsłuchuję się w monotonny szum owadów w jesiennej trawie. Po raz setny próbuję wyczuć dziadka i odgadnąć, co w tej scenerii mogło przyciągnąć jego uwagę. Musiał to być obiekt, od którego można liczyć odległość krokami. Albo, co bardziej prawdopodobne – dziadek przecież nie posługiwał się kompasem – wyznaczyć po prostu do niego wzrokiem linię. W każdym razie na pewno kroki; dziadek uwielbia mierzyć dystans krokami i oznaczać miejsce, wbijając w nie laskę. Najprościej byłoby odnaleźć skrytkę, ujawnić forsę, powołać się na umowę z Wujkiem Samem. Dowieść, że są to pieniądze z funduszy pomocowych i, jako takie, wolne od opodatkowania – nie do ugryzienia nawet dla naszego zachłannego fiskusa. Tyle że to podejście wymagałoby ujawnienia tajemnicy. Tym samym naruszyłbym główny warunek, od którego uzależniono zwolnienie od podatku. I tak źle, i tak niedobrze. Tymczasem dziadek, starym zwyczajem, zadołował gdzieś w banku ziemskim albo zamurował wszystko – poza kilkudziesięcioma tysiącami dolarów, które zdołaliśmy wydać. Dziadek nie cierpi rozstawać się z pieniędzmi, stąd wziął się cały problem. Fiskus żąda wyjaśnień również od Kupsztyka; ten idzie w zaparte, ani mu w głowie dzielić się kasą. Ale czy dochowa tajemnicy? Tu jestem mniej spokojny. Artyści są jak duże dzieci, lubią się chwalić. Zostaje Rastafiński. To byłby doskonały kandydat do złożenia wyjaśnień. Pułkownik wie o sprawie o wiele więcej niż my wszyscy razem wzięci, a obłowił się jak bandyta. Tak, teoretycznie mógłbym powołać karła na świadka. Oznaczałoby to jednak wsypanie go przed Resortem Spraw Wewnętrznych i Izbą Skarbową – drugie gorsze od pierwszego. Tylko Leon Glisner może spać spokojnie: zgarnął swoje honorarium w ciemnym hangarze na lotnisku w Berlinie, pięćdziesiąt tysięcy dolarów w żywej gotówce, i teraz pewnie śmieje się z nas, polskich głupków. Naciskam inny guzik pilota. Z chrzęstem zwijają się antywłamaniowe żaluzje w oknach dziadkowego domu. Rozbrajam system alarmowy, wybijając kod na klawiaturze komputera – dzieło firmy Secur Pol-Fart z Brodnicy i szalonego inżyniera Kobiałki. Innym kodem wyłączam kamery wideo, które kupiliśmy po trzy bańki od sztuki na giełdzie komputerowej, żeby monitorować całą posiadłość, od żwirowanej drogi aż do rzeki. Wracam na podwórko i wypuszczam z klatki pitbulle. Dwa potwory natychmiast rzucają się przez otwartą bramę w pole, podniecone perspektywą mordowania zajęcy, kotów i wędkarzy. Leśniczy Trąbkowski zapowiadał, że jak jeszcze raz natknie się na któregoś bez opieki, to zastrzeli na miejscu. Ale ja czuję się bezpieczniej, kiedy tych sukinsynów nie ma w pobliżu. Ustawiam laptopa na stole w kuchni, robię sobie kawę. Słodzę, pal licho, pięć łyżeczek. Wypijam, robię drugą. Układam nagłówek do pisma i utykam w miejscu. Nie umiem pisać w ciszy. Większą część życia spędziłem, pracując zespołowo. Najpierw w drużynie piłkarskiej, potem w gwarnych biurach accountów i copywriterów agencji reklamowych, gdzie nieustannie dzwoniły telefony, ludzie wrzeszczeli na siebie jak szaleńcy albo rzucali piłkę do kosza na ścianie. A tu słychać tylko brzęk tłustych much. Ogarnia mnie senność. Przez komórkę telefonuję do biura w Warszawie. Panna Moniczka, która króluje w naszym sekretariacie, twierdzi, że Witka chwilowo nie ma, nikt o mnie nie pytał, a w firmie panuje spokój. Wicio jest nieobliczalny: nigdy nie wiem, której z niemożliwych rzeczy dokona, a którą z prostych zawali. Nie wiem też, kiedy mówi szczerze, a kiedy podstępnie szykuje się do ataku. Teraz na przykład wciska mi kandydata na zastępcę, absolwenta jednej z tych szkół marketingu i zarządzania, których dziesiątki wyroiło się w Warszawie. Młody miałby tyrać za dziesiątą część mojej pensji. Witek zachęca mnie do tego układu. „Potrzebujesz oddechu, Maksiu – mówi – musisz nabrać perspektywy”. Może uważa, że jeden z nas powinien odejść? Firemka jest faktycznie trochę mała na dwóch właścicieli. Do południa nie posuwam się z moim pismem. Próbuję wymyślić prostszą wersję wydarzeń, bardziej konwencjonalną. Tej zasady nauczyłem się jako początkujący emigrant w Ameryce. Tam w ogóle nie opłacało się sprzedawać beznadziejnie zawikłanych, przesyconych emocjami słowiańskich dramatów. Chcesz zostać w Stanach Zjednoczonych, wystąp po prostu o azyl polityczny. Jedynym właściwym uzasadnieniem wniosku o azyl jest stwierdzenie, że w razie powrotu do kraju bezbożny reżim wtrąci cię do lochu, a najlepiej pozbawi życia – z rażącym naruszeniem norm prawa międzynarodowego. Podobnie z Amerykanami w pracy: żadnych wyjaśnień szefowi, że żona dostała ataku emigranckiej depresji, znikła z dzieckiem i w środku tygodnia odnalazła się aż w Chicago, a teraz ty – bo kto inny? – musisz ich oboje jakoś odstawić do domu. Lepiej powiedzieć, że bierzesz wolny dzień, bo łamie cię grypa. Teraz jestem znów w ojczyźnie i piszę do polskiego urzędu skarbowego, ale to przecież agent identycznego systemu, forpoczta prostolinijnego kapitalizmu. Tu też już obowiązują proste rubryki. Albo się w którąś wciśniesz, albo nie będą z tobą gadać – bo o czym? Każdy ma dosyć własnych problemów. Męczę się więc i kombinuję, upraszczam. Staram się wystrzegać emocji. Co ja jednak poradzę? Kiedy dotknę tematu spadkobierców Tekli, drugiej żony dziadka, aż trzęsie mną złość. Przecież tym razem dziadek z Teklą nawet się nie zetknął! Choćby z tego prostego powodu, że kobieta nie żyje już od wielu lat. Tymczasem właśnie te nieciekawe figury, trójka dzieci Tekli z jej pierwszego małżeństwa i jakaś królicza liczba wnuków, osaczają mnie roszczeniami spadkowymi. To przez nich, przez ich pozwy i bezczelne donosy rozsyłane do lokalnych i centralnych władz skarbowych, teraz męczę się nad tworzeniem odpowiedniego dokumentu. Ale to wszystko drobiazg. Jest przecież jeszcze coś, co sprawia, że mimo dwóch dekad praktyki w składaniu słów, w dwóch językach, teraz właśnie nie potrafię sklecić jednego sensownego zdania. To paraliżująca świadomość, że byłem świadkiem cudu. Na moich oczach – i nie tylko moich, na szczęście, inaczej pewnie siedziałbym skłuty zastrzykami w jakimś domu wariatów – pokonany został czas. A udziałem wielu z nas, naocznych świadków, było poczucie, że tylko krok dzieli nas od spełnienia się najsłodszego z marzeń – o powrocie do raju dzieciństwa i młodości. Spełnienie to było na wyciągnięcie ręki, konkretne i doskonale namacalne. Jak napoczęta paczka sportów, leżąca w szufladzie stołu, na którym teraz piszę. Cienka, mała paczka, „dziesiątka” z Radomskich Zakładów Tytoniowych. Tych drugich, „krakowskich”, dziadek nie uznawał, chyba że z poczęstunku. Papierosy wyłudzał od ludzi tak często, że zyskał przydomek „Tej” – od ulubionej zaczepki: „Tej, masz zapalić?” Dużych paczek, z dwudziestoma papierosami, nie kupował z czystego skąpstwa. Dziesiątka w szufladzie jest niedbale sklejona z taniego białego papieru. Paczka u góry ma oddarty fragment rogu. W środku brakuje zaledwie jednego, może dwóch papierosów. Są świeże, pachną kiepskim krajowym tytoniem, który nie zdążył wyschnąć. Z boku paczki widać wydrukowaną rozmazanym tuszem datę produkcji: „28/05/65”. Kiedy opuszczała fabrykę, skończyłem akurat trzynaście lat. Rozdział I. Pierwszego czerwca moja kuzynka Tola dzwoniła do mnie aż trzy razy. W pracy akurat był sądny dzień. Po południu miało zacząć się spotkanie z właścicielami, z Zurychu przylatywali dwaj założyciele firmy, ich księgowy dojeżdżał z Londynu, u nas zaś wszystko się waliło. W sali konferencyjnej szwankowała instalacja elektryczna, a zatrudniona za absurdalnie wielkie pieniądze międzynarodowa agencja reklamowa nie radziła sobie z przygotowaniem prezentacji naszych osiągnięć. Witek wymyślił, że raport kwartalny wydawnictwa Silver Lining ma zapierać dech kolorami i animacją. Nie jesteśmy przecież jakąś cholerną prowincją, mówił. Słupki zysków miały rosnąć na ekranie, a diagramy udziałów w rynku efektownie dzielić się na procentowe części. No problem, powiedzieli w agencji. A teraz ich informatyk wydawał komputerowi skomplikowane polecenia, rzutnik migał, ale słupki, przycupnięte na spodzie wykresu jak małe, uparte pieczarki, za nic nie chciały rosnąć. Na ścieżkę dźwiękową Witek wybrał motyw z Walkirii, mieliśmy więc wizję biznesowej katastrofy pod Wagnerowskie fanfary. Potem menedżer najmodniejszej restauracji w mieście poinformował nas o „trudnościach” z rezerwacją osobnego „gabinetu” na wieczór. Dostał do łapy pięćset złotych; drań wiedział, że nie zaryzykujemy szukania innej markowej knajpy na pięć przed dwunastą. Nasza recepcjonistka pojawiła się wystrojona w niewidoczną minispódniczkę i wydekoltowaną bluzkę. Jęknęliśmy zgodnie i wysłaliśmy ją do domu taksówką, żeby przebrała się w coś bardziej zgodnego z protestanckimi wyobrażeniami o etosie pracy. Recepcja była bez obsady, co chwilę biegaliśmy odbierać telefony. Akurat ja podniosłem słuchawkę koło drugiej po południu. Usłyszałem głos Toli. – To ty? Maksio? – upewniała się. Tola nie była osobą nawykłą do rozmów przez telefon, prywatne linie w Kurkowie założono niedawno. – Czy coś się stało? – Nie. No, nic takiego – odparła niepewnym głosem. Tak jakby ogarnęły ją wątpliwości, czy telefonowanie do mnie w ogóle było właściwym posunięciem. – W porządku, mów – zachęciłem ją. Znów cisza. – To może ja zatelefonuję jutro, a ty się zastanów – zaproponowałem. Przez lata nasze kontakty opierały się na moich telegramach do Kurkowa, bardzo rzadko odwrotnie. – Jestem teraz troszkę zajęty. – Dobrze – powiedziała jakby z ulgą i usłyszałem stuknięcie odkładanej słuchawki. Drugi raz Tola zadzwoniła po północy, na mój numer domowy, dokładnie w momencie, kiedy dotarłem do mieszkania z męczącego, źle nam rokującego spotkania z inwestorami. „No tak, chałupa im się spaliła”, przeleciało mi przez głowę. „Znów aresztowali któregoś z chłopców. Albo ktoś ze starszych wykorkował”. Chociaż rok temu, kiedy umarła ciotka Stefa, matka Toli, moja kuzynka zawiadomiła mnie rzeczowo i bez ogródek. Teraz nie mogła znaleźć słów. – Czy mógłbyś tu przyjechać? Zaraz? – wykrztusiła wreszcie. – Zobacz, która jest godzina! Jestem po kilku drinkach, mam samochód na parkingu pięć kilometrów stąd. I dosłownie padam na pysk ze zmęczenia. Co się stało? Cisza, potem: – Jak ci powiem, to... nie uwierzysz. Musisz sam zobaczyć. Znów zamilkła na chwilę. – Zresztą sama nie wiem, co to jest. Nie mam wytłumaczenia, co się tu dzieje – dodała tonem wyjaśniającym. – Ty jesteś zdenerwowana, ja nie do końca trzeźwy, porozmawiamy rano na spokojnie, zgoda? – Jak chcesz – powiedziała Tola niechętnym głosem. Jakby obawiała się, że do rana jeszcze bardzo dużo może się wydarzyć. Nie odkładała słuchawki, uparcie czekała. Ostrożnie położyłem swoją na widełki. Wziąłem prysznic, zapobiegawczo połknąłem garść aspiryn i witamin C na kaca. Chwilę później spałem kamiennym snem. Kiedy dzwonek telefonu zaalarmował mnie po raz kolejny, byłem nieprzytomny i nie docierało do mnie, że należy podnieść słuchawkę. Gdy wreszcie udało mi się trafić nią do ucha, rozpoznałem głos Toli, nie chwytając jednak znaczenia słów. Budzik przy łóżku wskazywał minutę po trzeciej nad ranem. – ...słyszysz mnie?! Maksiu, o Jezu! – prosiła. – Obudź się! On tu jest! Nie chce wyjść. Ja się boję! – Co... powiesz mi, do cholery, wreszcie... Jaki on? – wybełkotałem. – Zrób coś, błagam cię! W tle słychać było łoskot i stłumione przekleństwo. Usiadłem na łóżku. – Kto tam jest? – Dziadek Bronek! – Co za dziadek Bronek? – Zmartwychwstał! – krzyczała z całych sił. – On zmartwychwstał i od wczoraj łazi po Kurkowie! O Jezu, ludzie, na pomoc! – Kobieto, uspokój się. To nie może być on. Pewno ktoś trochę podobny. – Nie! To on! Twój dziadek, Maksiu, rozumiesz? Brat naszego dziadka Rocha! Ten sam Bronek, co my go pochowali w osiemdziesiątym drugim, obok babci Adeli. Siedzi teraz u mnie w kuchni i klnie, na czym świat! – Wybuchła rozpaczliwym płaczem. – Jezu, co się porobiło! Niech ktoś tu przyjdzie i go stąd zabierze! Położyłem słuchawkę na kolanach, potarłem rękoma skronie i oczy. – Tolu, spokojnie, okay? Ktoś robi wam kawał... Wiesz, jak to jest. Wyrzuć dziada na zbity pysk i tyle. Jak się boisz, poproś Zdzicha albo idź obudzić Szczepana. On poradzi sobie z każdym. To naprawdę jest dziadek Bronek, Maksiu – głos Toli przeszedł w gorączkowy szept. – Ja też tak myślałam, że nie ‘ może być, że to niepodobna. Ale to on, słyszysz mnie?! Naprawdę! Zdzichu ma dyżur na zakładzie, wraca dopiero rano, ja tu sama jestem, ludzie z kawiarni pouciekali, sąsiedzi pozamykali się w domach, wszyscy się boją! Znów usłyszałem w słuchawce hałas, tym razem brzęk, chyba tłuczonego szkła, i męski głos. Krzyczał o jakiejś bramie czy ogrodzeniu, potem klął po niemiecku. Tola zachlipała, po chwili zaczęła buczeć bez słów. Jeszcze chwila, a podda się panice i nie będzie żadnej rozmowy. – Posłuchaj, Tolu, czy możesz poprosić tego gościa do telefonu? Daj mu słuchawkę, dobrze? Chcę z nim porozmawiać. Słuchałem przez dłuższą chwilę, jak Tola przemawia do tajemniczego przybysza. Odpowiedzi były krótkie, kategoryczne, wyszczekiwane znajomym mi jakby, wojskowym tonem. Kiedy prawdziwy dziadek Bronek wpadał w złość, rzeczywiście przybierał manierę wojskową. Tata twierdził, że była to szkoła Wehrmachtu; ojciec darł z dziadkiem koty i jego opinie nie były do końca obiektywne, ale w tym przypadku chyba trafił w dziesiątkę. Po ćwiarteczce dziadek lubił defilować regularnym krokiem, rytmicznie tnąc powietrze dłońmi i wykrzykując komendy. Intonacja głosu, który docierał do mnie przez odłożoną słuchawkę, była nawet podobna... Obcy chyba gniewnie odmawiał tego, na co Tola nalegała przymilnym tonem. Potem usłyszałem szurające kroki i ostrożne, wypowiedziane jakby obok słuchawki pytanie: – Jo? „Ktoś z okolicy”, pomyślałem. Postanowiłem załatwić sprawę krótko. – Dlaczego tak długo nie podchodzisz do telefonu? – warknąłem. – Ile mam czekać? – Nie wygrołem nóg na loterii – odpowiedział spokojnie. – Kto pan jest? Z naciskiem wypowiedziałem swoje imię i nazwisko. – Jak mój wnuk? – zdziwił się. – Głupoty pan gadosz. Maksia poznam po głosie. Myślał przez chwilę. – Ale może, mądralo, mi powiesz, co sie porobiło w Kurkowie? Gdzie som wszyscy i co za obesraniec siedzi w moim domu? Panie, on ogrodził sie siatką, bramę postawił, ludzie, kto słyszał o takiej rzeczy! A ta baba tu, niby Tola, ciągle ino beczy i nic od nikogo richtig nie można sie dowiedzieć. Może ty coś rozumiesz, panie inżynierze? Teraz zatkało mnie na dobre. Zwroty „pan inżynier” oraz „jaśnie wielmożny pan inżynier” dziadek Bronek ukuł w trakcie wiecznej wojny z tatą i używał ich w wybitnie ironicznym celu. I ten głos. Szorstki od taniego tytoniu, podbity nutką złości, zawsze gotów wznieść się do krzyku – z każdą chwilą wydawał mi się bardziej znajomy. Zaalarmowany, ze słuchawką przy uchu, jedną ręką sięgnąłem po spodnie i zacząłem je nakładać. – Poczekajcie tam na mnie, dobrze? – powiedziałem szybko Toli. – Będę u was tak prędko, jak się da. Senność i zmęczenie minęły, chyba nawet wytrzeźwiałem. Na dworze nad wschodnim horyzontem dopiero majaczyła różowawa smuga. Wyjeżdżając ze strzeżonego osiedla, pokazałem kartę identyfikacyjną zaspanemu ochroniarzowi. Powiedziałem, że mieszkanie pod czwórką będzie puste i nie spodziewam się żadnych gości. Odnotował te informacje w służbowym dzienniku, życząc szerokiej drogi. Terenówkę kupiło wydawnictwo pod naciskiem księgowego, który jęczał, że jeżeli nie nabijemy więcej kosztów, będzie trzeba płacić podatki. Nissan z oponami jak balony, z napędem na tył i przód, podgrzewanymi skórzanymi siedzeniami i wszelkim możliwym wyposażeniem kosztował ponad sto tysięcy złotych, ale nikt z zarządu nie chciał nim jeździć. Na koniec firma wynajęła ode mnie jedno z dwóch miejsc garażowych, które kupiłem razem z mieszkaniem w nowym budynku na Mokotowie. Wóz głównie obrastał kurzem. Nissan wygląda bojowo, ale jest ciężki: nawet z turbodoładowarką przyspiesza słabo. Jednak na suchej szosie, kiedy nie ma ruchu, a policjanci jeszcze śpią z radarami pod poduszką, można od biedy rozpędzić go nawet do dwustu na godzinę. W kilka minut przeleciałem z Puławskiej do Wisłostrady, stamtąd na szosę gdańską. Księżyc świecił na jaśniejącym niebie, żółty i okrągły. Jak wtedy w Kalifornii, gdzie pojechaliśmy z Leonem Glisnerem na branżową konferencję i popruliśmy o świcie motocyklem do Santa Cruz łowić ryby w Pacyfiku. Leon był synem właściciela firmy, w której pracowałem; zaprzyjaźniliśmy się, bo ciekawił go przybysz z Polski, egzotycznego i strasznego kraju, gdzie wiele lat temu naziści bezskutecznie próbowali zagonić jego starego do gazu. Poza tym obaj lubiliśmy czeską literaturę. Nie traciliśmy wtedy czasu na wysłuchiwanie referatów: Leon wynajął na lotnisku motocykl i zaraz pierwszego ranka wybraliśmy się na deep sea fishing. Kilka mil od brzegu, na gładkiej powierzchni oceanu po raz pierwszy zobaczyłem z bliska wieloryba. Miał pobrużdżoną skórę, jakby zrobioną z blachy falistej, i oko wielkości ludzkiej głowy, umieszczone w zaskakującym miejscu, poniżej zawiasu dolnej szczęki. Minął nasz kuter niespiesznie, wynurzając z wody płetwy, na przemian lewą i prawą, jak człowiek płynący na plecach. Zegar na tablicy rozdzielczej wskazywał kwadrans do czwartej, gdy pod Płońskiem odbijałem w drogę na Sierpc. Robiło się jasno. Pędziłem z prędkością dwukrotnie większą od dozwolonej, popijając kawę kupioną na stacji, spoglądając na budzącą się ze snu okolicę, niechlujnym wioskom i miasteczkom. Miałem też oko na rów po prawej stronie drogi, czy jakiś tubylec, zmęczony działaniem wody ogniste, nie wypełznie mi stamtąd prosto pod koła. Ciekawe, o co chodzi temu facetowi. Po co nastraszył Tolę? W Brodnicy na stacji CPN wypiłem kolejną kawę, jedenaście minut przed piątą rano dotarłem do Górnego Kurkowa. Kurków, przytulony do wzgórza z resztkami ruin krzyżackiego zamku, zachował czysty średniowieczny porządek architektoniczny: kwadratowy rynek, otoczony kolistymi zaułkami z ceglanym gotyckim kościołem w jednym z narożników. Poniżej miasteczka lśniła w słońcu zamglona jeszcze rzeka. Zrobiłem w myśli szybką kalkulację, jak w dzieciństwie, kiedy na początku czerwca zjeżdżaliśmy tu z rodzicami na wakacje. Dokładnie pięćset osiemdziesiąt osiem lat wcześniej, bez pięciu tygodni, w miejscu, gdzie dziś stoi most, wielki mistrz Ulrich von Jungingen próbował wciągnąć siły króla Jagiełły do bitwy. Jagiełło jednak nie dał się uwieść urokom miasteczka i pociągnął swoją armię dzień drogi dalej, na łagodnie faliste pola Grunwaldu, gdzie trzykrotnie liczniejsze siły polsko-litewskie mogły wykorzystać swoją przewagę. Od owego czasu w Kurkowie nic godnego uwagi się nie wydarzyło. Aż do tamtego ranka, kiedy ziewałem i przeciągałem się za kierownicą samochodu. Dom rodziny Rumiankiewiczów stał za rynkiem, w bocznej uliczce. Od frontu mieścił się lokalik U Toli; Tola uparcie nazywa go „kawiarnią”, choć ludzie przychodzą tam wyłącznie pić piwo, tanie wino i wódkę na kieliszki. Furtkę w murze zastałem otwartą, drzwi do domu też. Panowała cisza. Zaparkowałem samochód w zwykłym miejscu i przez sień wszedłem do kuchni. Mężczyzna spał na krześle, z głową odrzuconą do tyłu. Twarz osłonił przed światłem jasną, choć niemożliwie przepuszczoną czapką. Mogłem stwierdzić tylko, że ubrany był w robocze spodnie z szarego drelichu i grubą marynarkę. Chrapał pod czapką, aż ta podrygiwała. Przy przeciwległym końcu stołu, w półmroku, drzemała Tola z głową podpartą na zgiętym ramieniu. Obudziła się natychmiast. Podszedłem do gościa, aby mu się przyjrzeć. Chciałem nim potrząsnąć, ale moja kuzynka gwałtownie zaczęła dawać mi znaki, żebym tego nie robił. Wyszliśmy przed dom. – To on? Tola zacisnęła usta. Wzięła mnie za rękę i zaprowadziła przez podwórko do stodoły, która zamykała obejście od zachodu. Zbudował ją jeszcze wujek Roch. Od kiedy Zdzichu rozbił fiata, stała pusta. Teraz jednak w półmroku majaczyły w niej jakieś kształty. Poczułem mocny zapach konia – wilgotną sierść, świeże końskie pączki. Tola otworzyła jedno skrzydło wrót, wpuszczając światło do środka. Większą część klepiska zajmował wóz, staroświecki, na drewnianych kołach z metalowymi obręczami. Obok, przywiązany do kłonicy, stał gniady koń. W poprzek drewnianych burt wozu, na desce służącej do siedzenia, leżał worek wypełniony słomą; z jego szczytu łypał na nas ślepiami biało-żółty, kudłaty kundel. Dostrzegłem też bat. Czarny, z supełkami na rzemyku i z czerwonym chwostem na końcu. Supełków było pięć. Kiedyś podobnym batem dziadek złoił mi skórę. Za koniem stała łaciata, czarno-biała krowa. – Pamiętasz Finka? – powiedziała Tola. Pies zerwał się z miejsca z przyduszonym skowytem i niemalże się czołgając, przypadł do jej wyciągniętej ręki. Dygotał, kiedy ostrożnie poklepałem go po głowie. – Pamiętasz go? – powtórzyła. – Dziewczyno, Finek był ciemny. I większy. – Nie, taki sam. – Cale dzieciństwo się z nim bawiłem. Przecież pamiętam – upierałem się, jakby od tego coś ważnego zależało. Krowa uniosła w górę pysk i zaryczała boleśnie. – Ryczała cały wieczór. Tęskni za domem – powiedziała Tola. – Może trzeba wydoić? – przyszło mi do głowy. – O Jezu, a kto jeszcze umie doić? Ty byś potrafił? – W życiu nie wydoiłem żadnej istoty. – Ja też nie. Taka ze mnie gospodarska córka. No to co? poznajesz, czy Miłą też zapomniałeś? Nie chciałem jej urazić. Dla mnie wszystkie krowy wyglądają tak samo. Konie zresztą też. Ten tutaj miał strzałkę na czole. Czy Hans miał strzałkę? Pamiętałem – chyba – białe skarpetki na nogach; ten koń miał je tylko na przednich. Ale przede wszystkim nie pasowała mi jego sylwetka. Hans był zwierzęciem roboczym, do wozu i pługa. A ten tutaj wyglądał rasowo: był smukły i zgrabny. Koń poruszył się, uniósł głowę. Miał delikatne, czarno-różowe chrapy i wyłupiaste oczy. – Zobacz, jaki mądry. Poznał cię – powiedziała Tola. Kundel zeskoczył z wozu i biegał dokoła nas z entuzjazmem, machając zakręconym ogonem, spod którego wyzierał bezwstydnie odsłonięty kuper. Maść na grzbiecie miał czarną. Zauważyłem, że widziany od góry, sprawiał wrażenie ciemniejszego. – Wóz jest podobny do dziadkowego – zauważyłem pojednawczo. – Ale co z tego? – Poczekaj, aż wujo Bronek się obudzi – powiedziała Tola nieswoim głosem. Długo nie musiałem czekać. Na podwórku ktoś hałaśliwie wysmarkiwał nos. Pies wybiegł ze stodoły, radośnie szczekając. Mężczyzna rozkaszlał się. Chrząkał, odpluwał flegmę, wydawał z siebie serie szczekliwych kaszlnięć. Na koniec zarzęził okropnie. Kaszel ucichł równie nagle, jak się zaczął. – To nie on – szepnąłem do Toli. – Prawdziwy dziadek Bronek zaczynał dzień od awantury. To był rytuał, który powtarzał się każdego ranka w czasie wszystkich moich wakacji u dziadków. Dziadek wstawał pierwszy, przed piątą. Najpierw pojękiwał, siusiając z ulgą ze schodków na podwórko, potem klął. Po niemiecku, francusku i po polsku; wyrzekał na swój los, na pogodę, że za sucha lub za mokra i niedobra dla rolników; na nic niewartego konia, psa i na krowę, że daje za mało mleka. Na rząd i na żonę, która leży sobie pod pierzynką, kiedy jej ciężko pracujący mąż kona z głodu. Kiedy się już wyrzęził i wykaszlał, dziadek robił „obrządek”. Z furią kręcił korbą ręcznej sieczkarni, tłukł zaciekle wiadrami z cynkowanej blachy, szurał gumiakami po obejściu. W tym czasie babcia Adela rozpalała w piecu, stawiała na stole masło w garnuszku z wodą i twaróg odcedzony przez białą szmatkę, podgrzewała mleko, smażyła jajka z cebulą. Mój tata, jeżeli miał urlop, zjawiał się przekąsić coś przed wyprawą z wędkami nad rzekę. Zwykle dołączałem do tej kompanii; tylko mama i kuzyn Robert zostawali w łóżkach dłużej. Kiedy oni wstawali, po dziadku już nie było śladu. Zaprzęgał konia do wozu, przyczepiał z tyłu na łańcuchu Miłą, puszczał luzem Finka, chował do kieszeni marynarki paczkę sportów, szklaną fifkę i zapałki i wyruszał oddawać się trudom pracy na roli. Pod Dębnem, ze trzy kilometry od domu, miał kawałek piaszczystego pola. Położone było malowniczo, nad niewielkim polodowcowym jeziorkiem; co roku dziadek obsiewał je mieszanką i od wiosny do późnej jesieni przyjeżdżał paść na nim krowę. Wybierał odpowiednie miejsce, wbijał kamieniem w ziemię metalowego śledzia na końcu krowiego łańcucha, pętał Hansowi powrozem przednie nogi, a sam wsuwał się z workiem słomy pod wóz, gdzie spał snem sprawiedliwego do południa. W domu zjawiał się na obiad, złorzecząc na skwar i wyzyskiwanie jego osoby. – Chol-lle-rra! Verdammt nochmal! – mężczyzna na podwórku rozdarł się na cały głos. Wołał po imieniu Andzię. Narzekał, że się przed nim schowała. Andzią nazywana była moja babcia Adela; facet posuwał się za daleko. Ze stodoły odpowiedziała mu krowa, przeciągle rycząc. Pochyliłem się do ucha Toli. – O której on się tu zjawił wczoraj? – W obiad – odpowiedziała szeptem. – Właśnie podawałam drugie, kiedy nadjechał wozem. Wołał dziadka Rocha, wzywał moją i twoją mamę. Ciebie też szukał. No i co myślisz? Maksio, co tu się dzieje? Ty coś rozumiesz? – Nic się nie dzieje – odpowiedziałem z przekonaniem. – To nie jest dziadek. – To kto? – Chodźmy, muszę go zobaczyć. Wyszliśmy ze stodoły na podwórko i w pierwszej chwili aż mnie zatkało. Zrozumiałem panikę Toli. Uzurpator był rzeczywiście podobny. Zamilkł i przypatrywał się nam posępnie. A my gapiliśmy się na niego. Po chwili ogarnęły mnie wątpliwości. Dziadek Bronek chyba był mocniejszej postury. Pamiętałem przecież jego sylwetkę: miał lekko przygarbione plecy, muskularne ręce i nieproporcjonalnie cienkie nogi. Gość stojący przed nami trzymał się prosto jak świeca, był zgrabny i proporcjonalny. Z twarzy przypominał mi trochę Spencera Trący – z czasów kiedy już zaczął się starzeć i partnerował Katherine Hepburn. Miał kwadratową głowę, ostro zakończony nos i identyczne falujące włosy. Oraz to samo świdrujące spojrzenie faceta, którego zawsze stać na jakiś niespodziewany wybryk. Odbierałem je jako coś mi już dobrze znanego. Rekwizyty też miał prawidłowo dobrane: wystrzępioną, przydługą marynarkę, do tego czarne gumiaki o tępych nosach, dokładnie takie, w jakich dziadek paradował okrągły rok. Ciekawe, czy też pamiętał, żeby owinąć stopy w onuce. Tak samo opalenizna: dziadek miał czoło podobnie przedzielone śladem po czapce; białe u góry, czerwone od dołu. Tato podśmiewał się, że dziadek nosi na czole narodową flagę. Następny szczegół, który się zgadzał: te charakterystyczne włosy. Szczególnie z tyłu głowy przypominały karakułowe futro. Opanowałem się. A może miał na twarzy charakteryzację? Jak na tegoroczną deszczową wiosnę opalenizny było stanowczo za dużo. – Bronisław Kotowicz, jeżeli dobrze rozumiem? – powiedziałem głośno. Rozdział II. Skinął głową i czekał, co mam do powiedzenia. Moja ironia nie robiła na nim żadnego wrażenia. Podszedłem bliżej; wyciągnął lewą rękę na powitanie. Lekceważył mnie? Dostrzegł moje zdziwienie i szybko podał mi prawą. Skóra dłoni była szorstka, twarda jak drewno. Paznokcie miał zaokrąglone jak szpony, połamane i bardzo brudne. Palec wskazujący i kciuk pożółkłe od tytoniu. Przechylił głowę i zastanawiał się intensywnie, jak człowiek, który ma wrażenie, że powinien kogoś rozpoznać, a nie może. – Kto pan jest? – zapytał wreszcie. – Rozmawialiśmy już w nocy przez telefon. Przyjechałem z Warszawy. Nazywam się Jerzy Maks. Wszyscy mówią na mnie Maksio. Wybałuszył oczy. – Tak jak mój wnuk? Idź pan do diabła. Wyglądało przez moment, że wybuchnie śmiechem. Ale zamiast tego się przeżegnał. Zacząłem obliczać. Dziadek Bronek był z rocznika 1903, czyli miał jedenaście lat, jak zaczęła się pierwsza wojna światowa, trzydzieści sześć, kiedy wybuchła druga, i czterdzieści dziewięć, kiedy ja się urodziłem. Prosty rachunek, od wszystkich dat odejmujemy trzy lata. Mężczyzna przede mną, na oko, mógł mieć najwyżej koło sześćdziesiątki. Ja w maju skończyłem czterdzieści osiem lat. Kiepsko się to wszystko składało do kupy. Ktokolwiek przygotował tę intrygę, miał źle w głowie. Milczenie się przedłużało. Krowa znów odezwała się pełnym cierpienia głosem. Przybysz skoczył jak oparzony: – Niewydojona! Od wieczora nikt nie wydoił, merde, krowa mi sie zmarnuje! Andzia! Gdzie je Andzia??! Chol-lerra jasna! – Przyniosę, co trzeba – powiedziała Tola. Pobiegła do domu, wróciła z plastikowym kubełkiem. Zważył go w ręce, jakby zdziwiony, że taki lekki. Podniósł do twarzy, powąchał wnętrze. Usatysfakcjonowany, ale nie do końca, znów rozglądał się wokoło. – Ryczkę też trza – mruknął wreszcie. – Małe krzesełko – wyjaśniłem znajomy termin. Po dłuższych poszukiwaniach przyniosła wreszcie skrzynkę po piwie. Długo ustawiał kubełek pod wymieniem. Uspokajająco poklepał zwierzę po boku, pochylił się, przytulił policzek do beczkowatego białego brzucha. Struga płynu uderzyła z impetem w dno kubełka. Rozszedł się zapach gorącego mleka. Tola zapobiegliwie przyniosła z kuchni jeszcze jedno naczynie, tym razem aluminiowy garnek, ale nie okazał się potrzebny. Krowa nie była nadzwyczajnie mleczna. Zastanowiłem się, jak to było z prawdziwą Miłą. Chyba też cienko; dziadkowie bez przerwy narzekali, że cielak pije tyle mleka, że maślanki zostaje zbyt mało. Odciągali tłuszcz w tajemnicy przed mleczarnią, a osełka masła to już był skarb. Po dojeniu daliśmy zwierzakom wodę w znalezionym w stodole starym wiadrze. Tola napełniła je z węża ogrodowego. Przybysz fantastycznie udał, że dziwi go instalacja wodociągowa, ukradkiem łypał wzrokiem w stronę studni. Prawdziwa perełka aktorstwa, godna Łomnickiego czy Robina Williamsa. Kto to, do licha, mógł być? Może jakiś aktor z Olsztyna? Nie znałem tamtego środowiska. Tola zaproponowała śniadanie. Wśliznąłem się za’ nią do kuchni i poprosiłem, żeby zrobiła chleb z masłem i jajecznicę z cebulą, tak jak lubił dziadek Bronek. Żadnej wędliny. I dużo kawy. Zobaczymy, jak przybysz zareaguje. Kiedy wróciłem, stary siedział na ławce przed domem. Dosiadłem się. – Ładny dzień się zapowiada – zagadałem przebiegle. Milczał. – Chociaż po południu może spaść deszcz. Te chmurki od strony Nielbarka nie wyglądają dobrze – zasugerowałem. Uderzyło mnie, że chociaż miasteczko obudziło się i pełne było odgłosów ludzi i pojazdów, wokół domu Toli panowała cisza. Żaden pijaczek nie dobijał się do kawiarni. Nikt nie przechodził naszą uliczką, nie przejeżdżał na rowerze. Omijają nas jak zadżumionych, pomyślałem. – Tej! – nieoczekiwanie szturchnął mnie w bok. – Masz zapalić? – Nie palę – odpowiedziałem, znów lekko oszołomiony, że i o tym nawyku dziadka wiedział. – Ale zaraz otworzą kiosk, mogę kupić paczkę – zaoferowałem. Przez chwilę rozważał, czy nie poczekać na cudzesa. Potem sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki, poszperał. Wstał, sprawdził kieszenie spodni, jeszcze raz marynarkę. – Zgubił... pan? – zapytałem. – Kto pan jesteś? – zapytał cicho. – Gdzie jest Roch, mój brat? Gdzie Stefa? Gdzie Duży Jan i wnuki Rocha? A ta kobita tu u brata w domu to kto? – To jest Tola – odpowiedziałem równie konspiracyjnym szeptem. – Wnuczka Rocha. Ja jestem Jerzy Maks. A kim pan jest? Kto pana tu przysłał? O co chodzi w tej komedii? – Gdzie je moja żona? – ciągnął uparcie. Patrzył przed siebie, dokładnie w kierunku domu dziadka Bronka, który stał kilometr za rogatkami, niewidoczny z tego miejsca. – Moja córka z zięciem i wnukiem przyjechali na lato samochodem. Zięć pewnie na rybach. Ale gdzie je reszta? Ostatnia informacja zastanowiła mnie. – Który dzisiaj jest? – Będzie na koniec lipca. – Na pewno nie początek czerwca? Wzruszył ramionami: – Już pół wakacji. Żniwa niedługo. – A rok jaki? – wpadło mi do głowy. – Wie pan dokładnie? – Jo. Tysiąc dziewińcet sześdziesiąty czwarty. Potrzebowałem chwili, żeby przetrawić tę wiadomość. Rzeczywiście, tamtego roku tata stał się posiadaczem niebieskiego wartburga 1000. – Kto rządzi w Polsce? – Gomułka. – A w Rosji? – Chruszczow. – A w Ameryce? Zezłościł się. – Taki pożytek z tego gadania jak z kozich bobków nawóz! Masz pan zapalić? – Zjemy śniadanie. Potem sobie zapalimy. Nieoczekiwanie potulny, skinął tylko głową. W kuchni znów zaskoczył mnie aktorską dbałością o detal: szukał wzrokiem miski, żeby umyć ręce. Zaprowadzony do łazienki, poradził sobie całkiem dobrze; udawał tylko, że nie wie, do czego służy płynne mydło w zbiorniczku z pompką. Kiedy posadziliśmy go za stołem, mruknął coś z dezaprobatą o „kupnym” chlebie. Po czym hałaśliwie spałaszował kilka grubo krojonych pajd, do tego ogromną porcję jajecznicy i sera. Jadł lewą ręką. Siorbał głośno, popijając jedzenie cienką herbatą, którą Tola sporządziła na wiejską modłę, wrzucając jedną torebkę do dużego dzbanka z wrzątkiem. Odezwał się dopiero przy kawie. – Prawdziwą dajesz. Dobrze macie. W latach sześćdziesiątych na wsi pijało się zbożówkę. Babcia posyłała mnie do żniwiarzy w polu z metalową kanką takiej pachnącej kawy, emaliowanymi kubkami i kruchym ciastem z kruszonką, które taszczyłem w koszyku przykrytym serwetką. – Jak chcecie zbożówki, to kupię paczkę w sklepie – zaoferowała Tola. – Nie idę dziś w pole – odpowiedział. – Daj jeszcze tej lepszej. Nasypał do szklanki trzy kopiaste łyżeczki cukru, wymieszał. Popijał powoli, delektując się aromatem. Wypytywał, czy jajka i wędlina są „swoje”, czy „kupne”. Tola zełgała, że wszystko jest „swoje”; pochwalił, że od razu poznał po smaku. Odprężył się, popatrywał na nas życzliwszym okiem. Prawdziwy dziadek Bronek też łagodniał po posiłku. Zaproponowałem, że pójdziemy kupić papierosy. Dochodziła szósta rano. Kiosk był na rynku, kilkadziesiąt kroków od domu. Kioskarz, stary Chocoł, sprzedawał w nim, odkąd byłem dzieckiem. Mój towarzysz przystanął, rozglądał się, kręcił głową. Uświadomiłem sobie, że rzeczywiście budka zmieniła lokalizację. Dawniej stała na wschodnim krańcu, frontem do Nowego Miasta; jakiś czas temu, pewnie kiedy byłem w Ameryce, przeniesiono ją na południowy bok placu i ustawiono okienkiem w stronę rzeki. Na nasz widok kioskarz cofnął się w głąb budki, skurczył, przez szybę ledwie było widać jego różową, piegowatą łysinę. – Coś pan, panie Chocoł, taki strachliwy? – zażartowałem. – Dawaj pan paczkę popularnych i „Gazetę Toruńską”. – Ja chce sporty – powiedział stary. – Dziesiątkę. – Nie ma sportów, są popularne – dobiegło z kiosku. – Takie same, Kotowicz, ino nazwę zmienili. – Radomskie czy krakowskie? – chciał wiedzieć. – Tylko krakowskie. – To co ty, Chocoł, za towar trzymasz? Krakowskiemi gwoździami handlujesz? – Idź se, dziadu, kupuj dzie indziej. – Zara obalę te budę razem z tobą – zagroził stary. – Już raz żem tak zrobił. Zapomniałeś? Kioskarz z dziadkiem nie lubili się. Chocoł był zapalonym rybakiem, więc trzymał z moim tatą, który zaopatrywał tutejszych wędkarzy w sprzęt zdobywany zimą w warszawskich sklepach. W zamian miejscowi wskazywali mu dobre miejsca do łowienia. Dziadek Bronek traktował te sojusze jako koalicję zwróconą przeciwko jego osobie. Pod kioskiem regularnie urządzał awantury; kiedyś tak go poniosło, że wybił szybę i próbował przewrócić budkę. – Pierdul się – w głosie kioskarza pojawiła się nuta niepokoju. – Czyś ty, Kotowicz, kiedy widział tyla towaru w kiosku? Ty teraz narzekasz? Toś ty upadł na ten twój zakuty łeb! – Spokojnie, panowie. Wszystko w porządku – zwróciłem się do starego. – Może kupimy lepsze? Uderzyło mnie, że Chocoł od początku bez zastrzeżeń uznał autentyczność starego wroga. O co tu może chodzić? – Z filtrem weźmiemy. Caro mogą być? Z powagą udzielił przyzwolenia. To może jeszcze paczkę amerykańskich, na zapas? Aż mu się oczy rozszerzyły z pożądliwości. Zapłaciłem za paczkę caro, paczkę marlboro, pudełko zapałek i gazetę. Współczesne ceny i tamte w gomułkowskich złotówkach musiały być zbliżone, bo przybysz nie skomentował ich ani słowem. Albo był pod wrażeniem wydatków; w końcu dziadkowie cierpieli, rozstając się z każdą złotówką. Nie podziękował mi; w milczeniu schował papierosy do kieszeni marynarki. Na odchodnym jeszcze pogroził Chocołowi pięścią i wróciliśmy pod dom. Podałem mu ogień. Zaciągnął się chciwie, powoli wypuścił dym. Czekałem, czy nie puści kółek, którymi dziadek lubił się popisywać. Papieros też trzymał w lewej dłoni. Czy prawdziwy dziadek był mańkutem? Dałbym głowę, że nie. – Ty nie palisz? – zapytał. – Przestałem. Jak skończyłem trenować. – A ja lubię. – Teraz porozmawiamy, dobrze? – odezwałem się lekkim tonem. – Może zaczniemy od prezentacji? Jak pan się naprawdę nazywa? Patrzył na formację gołębi nad dachem stodoły wuja Rocha i nie odzywał się. – Ja już się przedstawiłem – nalegałem. – Jestem Jerzy Maks. Dlaczego pan podaje się za mojego dziadka? Omiótł mnie krótkim spojrzeniem. W jego oczach budziły się iskierki złości. Dziadek Bronek miał fenomenalnie krótki lont: potrafił przejść z pogodnego nastroju do morderczej furii w kilka sekund, z byle powodu i na dodatek bez żadnych znaków ostrzegawczych. Odziedziczyłem po nim tę cechę. A jeżeli przybysz mógł imitować również i to zachowanie dziadka? Skończymy, wodząc się za łby. – To pan udajesz mojego wnuka – warknął. – Jak jaki głupi. Maksiowi idzie trzynasty rok. – A nie jestem do niego podobny? Niech pan powie uczciwie. Proszę na mnie popatrzeć. Nawet nie odwrócił głowy. – Maksio je chudy jak kurczak. – Ale potem zmężniałem. – Trochę może i jesteście, panie, podobni – przyznał. – Ona też mi się widzi na jakąś krewność. – Mała Tola, panie Kotowicz, ma teraz czterdzieści lat. Mnie idzie czterdziesty ósmy. Bo teraz jest nie tysiąc dziewięćset sześćdziesiąty czwarty, ale rok dwutysięczny! – dobitnie akcentowałem każdy element składowy tej daty. – Pan zobaczy, tu w gazecie. Podałem mu dziennik, wskazałem palcem. Wzruszył ramionami. – Bez okularów nie widzę. – Drugi czerwca 2000, stoi jak byk – upierałem się. – Rozejrzyj się, człowieku, po Kurkowie. Od czasu, kiedy wczoraj rano miał pan wyjechać z krową pod Dębno, upłynęło trzydzieści sześć lat. – Jak upłynęło? – No właśnie. Dobre pytanie. Pana wersja wydarzeń nie ma sensu. Dlatego chciałbym wiedzieć, kim pan jest i co tutaj robi. – To gdzie są wszyscy? Zezłościł mnie jego upór. – W grobach, proszę pana. Babcia Adela umarła na zawał latem 1967. Mój ojciec w grudniu 1974, dzień przed Wigilią. Wujek Roch umarł będzie ze dwadzieścia lat, Duży Jan kilka lat temu, na serce. A ciocia Stefa na raka, akurat ostatniej zimy... Tylko mama żyje, mieszka w Warszawie. Kuzyn Robert od dwudziestu lat siedzi w Kanadzie. No i ja. Nie wiem, dlaczego w tej wyliczance pominąłem informację o dziadku Bronku: że leży spokojniutko na kurkowskim cmentarzu, obok babci Andzi, od dwudziestego drugiego sierpnia 1982. Szczerze mówiąc, nawet o tym wtedy nie pomyślałem. Jakby pojawienie się sobowtóra, choćby nawet uzurpatora, unieważniało śmierć dziadka. – Jak pan widzi, jestem szczery – przekonywałem. – Rozmawiam z panem o sprawach mojej rodziny. Coś chyba należy mi się w zamian. Nachodzi pan nas, straszy moją kuzynkę, robi widowisko przed całym miasteczkiem. Kto pan naprawdę jest? I dlaczego, do cholery, podszywa się pan pod inną osobę?! Czułem, że zesztywniał. Nie powinienem był użyć słowa „cholera”. Błąd: najwięksi prostacy potrafią być czuli na dobór słów, gdy tylko podejrzewają, że się ich lekceważy. – Wszystko się zmieniło – wróciłem do przyjaznego tonu. – Patrz pan, domy pomalowane, asfalt na drogach. Anteny satelitarne na dachach. Komuna upadła. Związek Radziecki zawalił się z trzaskiem. Ruscy wyszli z Polski... A pan tu się zgrywasz z tym sześćdziesiątym czwartym. – A Niemcy? – zainteresował się. – Mocne jak nigdy. – To znów tu wrócą – orzekł. – Raczej nie. Chociaż, cholera wie? Niee, teraz trzymamy sztamę z Niemcami. Co drugi z Kurkowa jeździ tam na robotę, przed domami stoją stare mercedesy, a nawet nowe ople. Dziewuchy też jeżdżą, łapią mężów i przyjeżdżają latem z małymi Johannesami w wózeczkach. Aha, z Amerykanami również trzymamy. Wciągnęli nas do NATO. – Komunistów dużo powiesili? – zainteresował się. – Ani jednego. – Uciekli? – Nie, zostali. – Patrz pan, jakie ludzie są głupie – zmartwił się. – A ksiądz żyje? – Który? Szwedyc? – No jo. Ten. – Już dawno umarł. – Nie może być. Nie był stary. – Człowieku, ten nowy też już zdążył się zestarzeć. Nazywa się Topp. Mówię przecież, minęło trzydzieści sześć lat! – Niemiec? – Kaszub. Gdzieś spod Kartuz go tu przenieśli. Podobno w stanie wojennym handlował kawą z darów na bazarze. Wstyd się zrobił, więc zesłali go do nas. Ale to dawne czasy. A wiesz pan, że Polak jest papieżem? Popatrzył na mnie jak na wariata. Ostrożnie zgasił spalonego do połowy papierosa, wydłubując zrogowaciałym palcem żar z jego końca. Zdusił go podeszwą gumiaka w piasku, niedopałek schował do kieszeni. Wstał z ławki, przeciągnął się, aż zatrzeszczało mu w kręgosłupie. Nie patrząc w moją stronę, ruszył w kierunku stodoły. Prawdziwy dziadek Bronek, jak usłyszał przez radio o zamachu na Jana Pawła II, wleciał do kościoła z wrzaskiem, przerwał mszę. – Gdzie idzie...cie? – zapytałem za nim. – Zaprzęgać kunia. Czas mi wracać do dom. – Tam teraz mieszka kto inny. Przystanął, spojrzał na mnie spode łba. – Dom je mój – powiedział głosem podeszłym złością jak krwią. – Moja gospodarka. Razem z babką budowalim. Ja nikomu nie przedawał. Wytrzymałem jego wzrok. – Dziadek Bronek go sprzedał. W siedemdziesiątym roku. Za dwieście czterdzieści tysięcy złotych. Taksówkarzowi Kulkowskiemu. Mama dostała połowę. Nie słuchał. – Teraz jest początek czerwca, nie koniec lipca. Popatrz, człowieku, po polach: czy tak wygląda żyto tuż przed żniwami? Bez słowa zniknął w stodole. – Rozejrzyj się pan wokół siebie! – zawołałem za nim. – Zobacz pan, jak krajobraz się zmienił. Jakie duże drzewa wyrosły przy strudze, ile nowego lasu jest na wzgórzach. Ile nowych domów na kolonii. Trzydzieści sześć lat! Nie odpowiadał. Słyszałem, jak w stodole łagodnie przemawia do konia; szurał gumiakami, brzęczały metalowe kółka uprzęży. Podszedłem do otwartych drzwi. Kundel z radośnie rozdziawionym pyskiem wskoczył na wóz, gotów do jazdy. Przybysz odsuwał od siebie wszystkie niezrozumiałe, alarmujące informacje i skoncentrował się na swoich przygotowaniach. Obok mnie pojawiła się Tola. Szepnęła mi do ucha, żebym coś zrobił, bo jeżeli on pojedzie do Kulkowskiego, znów dojdzie do nieszczęścia. – Dlaczego? – zapytałem równie cicho. – Wczoraj już tam był i pobili się – wyjaśniła. To było nawet logiczne. Ludzie na wsi nie żartują w kwestiach własności. – Gadał też z policją – ciągnęła Tola. – Na drodze spotkał dzielnicowego, wiesz, Racucha, co mieszka na kolonii, jak szedł z siatką kłusować nad Drwęcę. Próbował składać skargę. Ale Racuch nie chciał słuchać. Jak tam znów pojedzie, to pobiją się na sto procent. Cholera! – Może ja pana podwiozę? Pojedziemy samochodem – krzyknąłem w głąb stodoły. – Pan masz samochód? – zdziwił się. – Nowiutki. Sąsiadom oczy wyjdą na wierzch, jak zobaczą nas razem na przejażdżce. Przestał zaciągać popręg na brzuchu konia. Dziadek lubił, jak to określał tata, wsiąść na pańską bryczkę i pokazać się ludziom. Tata przekonał się o tym w lipcu 1963, kiedy przyprowadził do Kurkowa, prosto z placu warszawskiego Polmozbytu, błyszczącego wartburga. Samochód miał obły kształt i reflektory jak żabie oczy, kopcący dwutaktowy motor i wściekły niebieski kolorek, przy którym uparła się mama. Ale na tamte czasy, kiedy prawie nikt nie miał prywatnego samochodu, to była sensacja. Tata pęczniał z dumy. Zrobił kilka rundek wokół kurkowskiego rynku z dziadkiem Bronkiem na przednim siedzeniu, wystrojonym w odświętny garnitur jeszcze z Francji i w czarny melonik. Jeździliśmy całą rodziną do Chruszla, Bratiana, Jajkowa, w odwiedziny do braci i sióstr dziadka. Dziadek rozsmakował się w tych Paradach, urządzanych w porze obiadowej, na oczach całego miasteczka. Kiedy zobaczył w kolejne południe, że tata szykuje się na ryby, szybko wykombinował, że ze świnią jest coś niedobrze i że trzeba zawieźć ją, schnell, do weterynarza w Nowym Mieście. Ojciec miał kwaśną minę, ale żadnego wyboru. Wtłoczyli kwiczącą maciorkę do jutowego worka po kartoflach i zatrzasnęli w bagażniku. Kiedy po godzinie wartburg znów pojawił się na podwórku, dziadek miał minę człowieka głęboko a niewinnie zranionego, ojciec natomiast otwarcie kipiał. Przerażona świnia nie tylko ofajdała cały bagażnik zielonkawym łajnem, co pozbawiło wartburga fabrycznego zapachu nowości, ale miotając się panicznie w worku, powybijała też tyłkiem śrubki, na których trzymały się niklowane litery napisu „Wartburg 1000” na pokrywie bagażnika. Dla ojca, inżyniera-perfekcjonisty i świeżo upieczonego kierowcy, był to cios prosto w serce. Na dokładkę weterynarz w Nowym Mieście żadnych dolegliwości u maciory się nie dopatrzył. Tata nie należał do ludzi, którzy potrafią powstrzymać się od komentarza w przykrej sytuacji, jednak nigdy nie dowiedzieliśmy się, co powiedzieli sobie w drodze powrotnej do domu. Poznaliśmy tylko rezultat: ojciec i dziadek wkroczyli otwarcie na ścieżkę wojenną. Ich ostateczne, frontalne zderzenie miało nastąpić niebawem. – Chce pan zobaczyć mój samochód? Stoi za stodołą – kusiłem. Przywiązał konia za uzdę do wozu. Wyszliśmy na tył posesji, poprowadziłem go do nissana. Drgnął, kiedy centralny zamek odblokował drzwi z głośnym trzaskiem i błysnęły migacze. Długo ocierał spody gumiaków o kamienie bruku, macał ręką skórę tapicerki, dotykał tworzywa, z którego zrobiono deskę rozdzielczą. Wreszcie wdrapał się na przednie siedzenie. Obserwując go kątem oka, pomyślałem, po raz nie wiem który tego ranka, że prawdziwy dziadek Bronek chyba zachowywałby się podobnie. – To jak, pojedziemy? – zapytałem, głaszcząc kierownicę. – Jo. Lepij źle jechać, niż dobrze iść. – Dziadek był kopalnią takich sentencji. Zrobiłem rundkę wokół skweru, potem potoczyliśmy się piaszczystą drogą pod Dębno. Drogę na żwirownię wszyscy w Kurkowie nazywali „pod Dębno”, chociaż żadnych dębów nigdy nie wykryłem w tamtej okolicy. Dom dziadków stał w polu, odsunięty od drogi, blisko łąk i rzeki. Niezbyt duży, ale proporcjonalny, porządnie wymurowany, z dwuspadowym dachem pokrytym czerwoną dachówką, otoczony od strony drogi sadem, prezentował się sympatycznie. Z komina unosiła się smuga dymu. Wyglądało, że Kulkowscy już byli na nogach. Dwa polonezy stały koło bramy. Zatrzymałem terrano. – Chyba mają gości – zauważyłem. Rozglądał się w milczeniu. – Kiedy on zdążył ogrodzić? I jakąś dobudówkę zrobił, skurwysyn – wystękał wreszcie głosem zdławionym z oburzenia. – A jakże. I dodał stryszek nad oborą – wskazałem. – Będzie z piętnaście lat temu. Kątem oka dostrzegłem, że ręką maca po drzwiach, szukając klamki, więc zablokowałem je centralnym zamkiem i ruszyłem dróżką w stronę domu. Zatrzymałem wóz niedaleko bramy. Po obejściu kręcili się dwaj mężczyźni w dresach, przyglądali się nam spode łbów. Żaden z nich nie był gospodarzem. Czyżby Kulkowscy wezwali krewnych na pomoc? – To chyba dla nas ten komitet powitalny – powiedziałem. – Musiał pan tu nieźle wczoraj narozrabiać. Stary mierzył mężczyzn wzrokiem, kalkulował szanse. – Jo chcioł ino porozmawiać – ogłosił wreszcie. – To rozmawiaj pan. Ale lepiej nie wysiadać z samochodu. – Takiś pan bojący? – wydął wargi. – Jak mój zięć – dodał. Nic nie odpowiedziałem, opuszczając poruszaną silniczkiem szybę w drzwiach od strony pasażera. To była paskudna uwaga z jego strony. Tata faktycznie był słaby i chorowity. Miał wrodzoną wadę serca i zaleczoną w ostatniej chwili gruźlicę. Wątłość zięcia i idąca za tym jego całkowita nieprzydatność do prac polowych były swego czasu źródłem wielkiego rozczarowania dziadka. Traktował to jako swoją życiową klęskę. Stary wychylił głowę przez otwarte okno: – Tej! Zawołaj Kulkowskiego. Mężczyzna podszedł kilka kroków bliżej. – Panowie, spierdalajcie stąd po dobroci – powiedział. – To teren prywatny. – Prywatny? Jaki tam prywatny – stary wściekł się w ułamku sekundy. – To je mój teren! Scheisser Dummkopf! Chol-lera! Moja gospodarka, mój dom – wrzeszczał. – Moja stodoła, mój grunt, gdzie pan stoisz! Raus z mojego podwórka! Szturchnąłem go w bok, wskazałem palcem drzwi wejściowe do domu. Ktoś uchylił je, przez szparę wystawała para luf dubeltówki. Mierzyły w naszym kierunku. – W ten sposób nic nie załatwimy – powiedziałem. – Kulkowski nafaszeruje nas kaczym śrutem. Na dodatek podziurawi mi wóz. – Nie odezwał się, ale widziałem, że ostatni argument zrobił na nim wrażenie. – Ja w każdym razie odjeżdżam. Stary siedział sztywny, czerwony na twarzy, jakby miał dostać apopleksji, ale nie palił się do opuszczenia pojazdu. Zawróciłem terrano, potem do dechy nacisnąłem pedał gazu. Samochód wyrzucił strugi piasku spod tylnych kół; dla pełniejszego efektu zatrąbiłem. Odjechaliśmy z godnością, choć trochę się obawiałem, że Kulkowski może wypalić do nas z dystansu. To też był narwany stary cholernik. – Ładnie byś pan teraz wyglądał, gdybyś pan zajechał tam swoją furą – rzuciłem, żeby przerwać ciszę. – To towarzystwo obiłoby pana na kwaśne jabłko. Usłyszałem ciche buczenie. Spojrzałem kątem oka. Stary płakał, łzy strugami lały mu się z oczu, skapywały z brody. Wdepnąłem hamulec, zjechałem na skraj drogi. Niesamowite! To był tak znajomy widok, aż coś mnie ścisnęło w gardle. – Przestań pan! – wrzasnąłem. – To nic nie da! I tak nie uwierzę! Ale on chlipał dalej, głośno pociągał nosem, przecierał oczy pięściami. Z mokrymi, obwisłymi policzkami, zaczerwienionymi oczami i trzęsącym się podbródkiem przypominał starą kobietę. Tak samo jak po tej historii na stacji kolejowej, ile to było lat temu? Ze czterdzieści. Skatował mnie wtedy bezlitośnie, a potem też rozbeczał się – rzewnie i niespodziewanie. Byłem mały i na wpół przytomny z bólu i strachu, a przecież przyszło mi do głowy to samo skojarzenie co teraz: on płacze jak stara baba. Z miejsca, gdzie staliśmy, był akurat dobry widok na budynek stacyjki z pruskiego muru po drugiej stronie rzeki. W tamten wieczór odwieźliśmy z dziadkiem mamę na pociąg; wracała do pracy w Warszawie z krótkich, zaledwie kilkugodzinnych odwiedzin u mnie w Kurkowie. Wtedy urzędniczki w biurach pracowały po sześć dni w tygodniu, a w niedziele z pieśnią na ustach i wraz z całym narodem odgruzowywały ukochaną stolicę. Na wizyty u synków przechowywanych u dziadków na wsi mogły sobie pozwalać najwyżej raz w miesiącu. Mama była piękna, trochę obca i okropnie wstydziłem się pocałować ją na pożegnanie, bo na peronie byli obcy ludzie. Im bardziej nalegała, tym mocniej się opierałem. Dziadek Bronek rozsierdził się wtedy; może poszło mu o niesubordynację, może uznał, że ośmieszyłem rodzinę. Kiedy pociąg z matką odjechał, zaciągnął mnie na tył stacyjki i tak złoił rzemiennymi lejcami, że z bólu odjęło mi głos. Ale jemu wydawało się, że milczę z hardości, więc smagał mnie tym zajadlej. W domu wyprzągł konia i złość mu wróciła. Zaczął mnie prać od początku; tym razem wyłem w niebogłosy. Niespodziewanie się rozczulił. Tulił mnie do piersi i ryczał z żalu nad ukochanym wnukiem i nad samym sobą, że taki był niedobry. Spocił się, jego marynarka pachniała niepowtarzalną kombinacją zapachów ziemi, gnoju, sierści zwierząt, przepoconego drelichu, siana schnącego na łące. Ten sam ciepły zapach wypełnił teraz wnętrze samochodu. Nie podobny: dokładnie ten sam. Nie potrafię przywoływać zapachów z pamięci na żądanie, tak jak bez trudu przywołuję obrazy czy dialogi. Ale niektóre zapadają mi głęboko w pamięć i mój mózg identyfikuje je nawet po wielu latach. Zaskoczony, milczałem. Stary przestał szlochać – równie nagle jak tamtego feralnego wieczoru, kiedy wręczył mi pięćdziesiąt groszy na landrynki w zamian za obietnicę, że nikomu nie powiem o biciu, zwłaszcza babci. Przybysz wyciągnął z kieszeni kraciastą chusteczkę, otrząsnął ją z okruchów tytoniu i hałaśliwie wytrąbił nos. – W porządku? Możemy jechać? – zapytałem cicho. – Dziada ze mnie zrobili, ni mom nic! Cały majątek mi zabrali, komunisty jebane! Histeryzował, rzucał się na siedzeniu, macał rękami, szukając klamki. Włączyłem bieg, szybko odstawiłem go do domu. Rozdział III. Tola wyraźnie liczyła, że przejmę kontrolę i doprowadzę sprawę do szybkiego i satysfakcjonującego finału. Tymczasem ja wróciłem z krótkiej wycieczki do Kulkowskich z mętlikiem w głowie. Jedyne, co wymyśliłem, to iść pobiegać. W szafie na wysoki połysk, która stoi w saloniku Toli i Zdzicha na pierwszym piętrze, miałem swoją półkę. Trzymałem tam sprzęt wędkarski i trochę ciuchów, łącznie z parą starych tenisówek, kupionych jeszcze w Detroit, spodenkami, koszulką i nylonową górą od dresu Adidasa. Wymknąłem się z domu bocznym wyjściem, przez pustą kawiarnię, żeby stary mnie nie zobaczył, i ruszyłem truchtem pod Dębno, tą samą żwirową drogą, którą przejechaliśmy samochodem. Już po kilku minutach zacząłem ziewać; płuca nie nadążały z dostarczaniem tienu. Ostrzegawczym bólem zaprotestowały moje skatowane kolana. Ale nie przystawałem. Wiedziałem, że za chwilę adrenalina uderzy do mózgu i uruchomi produkcję endorfin, zwanych hormonami szczęścia. Zaraz poczuję się lepiej. Za domem krawca Mirskiego na skraju Kurkowa zacząłem wydłużać krok. Dom Kulkowskich mijałem już żwawym tempem. Po obejściu nadal kręcili się obcy mężczyźni; łypali w moją stronę. Po następnym kilometrze znów przyspieszyłem. Okolice żwirowni to mój ulubiony odcinek; droga wspina się tam na lekkie wzniesienie i znika wśród stożkowatych gór piachu. Kiedy byliśmy dziećmi, z tutejszego piasku lepiono Warszawę. Codziennie na bocznicę naszej stacji podstawiano długie składy wagonów, które po trochu wywoziły polodowcowe wzgórza, najpierw na budowy Śródmieścia i Muranowa, a potem, kiedy byłem już licealistą i studentem, na betonowe blokowiska Woli, Służewca i Ursynowa. Teraz górki się zestarzały, jak cała reszta świata. Nawet w porannym słońcu wyglądały buro, porośnięte jakimiś badylami i anemicznym zielskiem. Ale bieganie wśród nich nadal było przyjemnością. Bez wysiłku unosiłem kolana w górę, jak uczył nasz trener Staszek, miarowo odbijałem stopy od ziemi. Zmieniałem tempo, na krótkich odcinkach przechodząc w sprint, jak na rozgrzewce przed meczem. Poczucie znużenia po nieprzespanej nocy minęło. Niepostrzeżenie pokonywałem kolejne setki metrów. Pierwszy ślad na piasku dostrzegłem, gdy na niego nadepnąłem: częściowo zatarty przez opony samochodów, wyglądał jak odcisk żelaznej obręczy. Kilkadziesiąt metrów dalej, na poboczu, znów był: plaski pas wyprasowany przez archaiczne kolo od wozu. Takich kół nikt w dolinie nie używał już od ćwierć wieku, nieliczne furmanki jeździły na kołach od samochodów. Czyżby to tędy jechał wczoraj ten...? Wypatrzyłem też ślady końskich podków, z charakterystycznymi wgłębieniami na końcach. Dawne pole dziadka Bronka było niedaleko. Przez dziesięć lat, które spędziłem w Ameryce, wszystko tu się pozmieniało. Żwirownia usypała nowe góry piasku, nadleśnictwo obsadziło sosnami i brzózkami piaszczyste pola, których już nikt nie chciał kupić ani brać w dzierżawę. Tam, gdzie kiedyś między wzniesieniami rosło kiepskie żytko i odbijało niebo niewielkie jeziorko polodowcowe, ciemniał spory lasek. Żwirowana droga też przebiegała inaczej. Na kolejnym wzniesieniu podniosłem głowę, żeby się rozejrzeć, dokąd prowadzi ślad wozu, i o mało nie przewróciłem się z wrażenia. Las zniknął. Przed sobą, jak na dłoni, znów miałem jeziorko. Woda marszczyła się w drobne fale, oślepiała odbitym światłem. Brzeg porastał pierścień ostrej trawy i trzcin, przetkanych gdzieniegdzie pałkami. Wokół były kartofliska i pas owsa. Bliżej drogi – niewielka działka porośnięta czymś zielonym, chyba mieszanką lucerny z koniczyną. Wyraźnie widziałem półokrągły fragment wyjedzony przez krowę i jakieś wygniecione ślady. Poczułem szum w głowie, jakby zmieniło się ciśnienie powietrza. Ruszyłem w stronę jeziorka, ale zaraz przystanąłem. Coś było nie tak. Las dziwnie stykał się z polem. Rowki bruzd kartoflanych podjeżdżały bezpośrednio do linii drzew. Jak je zrobiono? Nie było gdzie obrócić traktora ani konia. Sosny też stały podejrzanie równo, jak przycięte. Nawet jedna gałązka nie wystawała nad pole. Znów coś działo się z ciśnieniem, jakbym siedział w samolocie schodzącym do lądowania. Obszedłem jeziorko. Teraz miałem widok na usypiska i drogę, którą tu przybiegłem. Pochyłości stoków nie pasowały do siebie. W niektórych miejscach były zbyt strome; widać było, że niedawno osypywał się z nich piach. Przy wodzie powietrze wibrowało i czuć było ozon; zaczęło mnie mdlić. Wycofałem się z niecki na łagodny pagórek. Na szczycie poczułem się lepiej, ból w skroniach zniknął. Ale widok nie był wcale uspokajający: wycinek terenu w kształcie koła, o średnicy kilkuset metrów, obejmujący jeziorko i pole dziadka, tkwił przede mną jak monstrualnie wielki sęk w desce, źle pasujący do otoczenia, jakby wepchnięty tu siłą. Granicę kręgu wyraźnie odznaczała tu źle układająca się trawa; tam inaczej szły bruzdy ziemi, gdzie indziej nienaturalnie przebiegała linia drzew. Stałem tak i gapiłem się, zlany stygnącym potem. Rejestrowałem szczegóły, jak uczyła mnie Jackie Anstedt, moja bezpośrednia szefowa w Acorn Creative Management, agencji reklamowej Glisnerów. „Dobry account nie zaczyna od diagnozy i propozycji kreatywnych. Dobry account najpierw ustala fakty”. Więc usiadłem na ziemi i zbierałem fakty. Wiał lekki wiaterek, marszczył powierzchnię jeziorka, poruszał gałęziami krzaków. Niedaleko z wysokiej trawy wysunął się zając. Stanął słupka, nasłuchiwał, potem ruszył przed siebie. Kicał po łuku, trzymając się na zewnątrz granicy okręgu. Spojrzałem w niebo, ale nie widać było ptaków. Nie mogłem więc stwierdzić, czy przelatują nad tym miejscem. Rzuciłem przed siebie niewielki kamyk; poleciał równym łukiem i bez zakłóceń wylądował wewnątrz tajemniczego obszaru. Nic szczególnego się nie działo, śladem zająca obszedłem więc tajemniczy teren. Docierałem już do drogi na Kurków, kiedy kątem oka dostrzegłem coś białego na polu koniczyny. Leżało w wygniecionym miejscu, gdzie jeszcze widać było ślady po obręczach kół wozu. Wziąłem głęboki oddech i pobiegłem. Była to paczka papierosów – sporty w „dziesiątce”. Wściekle szumiało mi w uszach, kiedy się po nią schylałem. Po kilkunastu sekundach znów byłem na drodze i truchtem oddalałem się od jeziorka. Atak lęku przyszedł niespodziewanie. Bez konkretnego powodu: chwast przy drodze, kamyk, mijane usypisko – w błysku grozy wszystko wokół wydało mi się częścią jakiejś nieodgadnionej, obcej całości. Skóra ścierpła mi na plecach. Jak oszalały ruszyłem biegiem przed siebie, wyfrunąłem dosłownie z terenu żwirowni, w tempie czterystumetrowca prułem wijącą się drogą, aż dotarłem do punktu, z którego widać było wieżę kurkowskiego kościoła, a bliżej dom dziadków. Zwymiotowałem na poboczu drogi, ale biegłem nadal, przyciskając brzuch rękoma, spazmatycznie łapiąc powietrze, oślepiany przez pot. Bez zatrzymywania dotarłem do domu Rumiankiewiczów. Długo stałem pod prysznicem, aż skończył się zapas ciepłej wody; potem starannie szorowałem zęby. Kiedy pojawiłem się w kuchni, Tola przyglądała mi się wzrokiem pełnym współczucia, jak komuś niespełna rozumu. Uważała, że bieganie rujnuje zdrowie, ostrzegała, że skończę jak jej pierwszy mąż, czterdziestopięcioletni rencista po dwóch zawałach. Rysio co prawda nigdy nie biegał, raczej pił i odsiadywał wyroki za różne nieporozumienia towarzyskie i majątkowe, ale Tola wiedziała swoje. Bez pytania nastawiła wodę na wrzątek. Usiadłem za stołem. – Gdzie on jest? – przerwałem ciszę. – Poszedł pod kościół. Siedzi na schodach z czapką w ręku i robi z siebie widowisko. – Jak to? – Płacze i opowiada ludziom, że został wygnany z majątku. Przyprowadzisz go do domu? Mnie nie chce słuchać. – A ludzie jak reagują? – Jak który. Jedni uciekają, inni stoją. Dzieciaki rzucają w niego kamieniami. Idź i go przyprowadź. – I co z nim zrobimy? Nie zamkniesz go przecież w szopie. – Kawa mi się skończyła. Mam tylko rozpuszczalną. Może być? – Mam teorię na temat kawy rozpuszczalnej. Wynalazł ją ten sam facet, który wcześniej wymyślił koszule noniron. Kiedy przestały się sprzedawać, zmielił wszystkie, dodał cały kurz z podłogi magazynu i wagon ptasiego gówna, i tak powstała kawa instant. Nalej mi więc szklankę soku owocowego, Tolu, i uśmiechnij się, na litość boską. To tylko żart. Toli nie było jednak do śmiechu. Gniewnie wstawiła kawę do szafki, szurnęła po stole kartonem soku. Łapczywie wypiłem całą zawartość. Czułem, że nadal się pocę. – Muszę uważać z kawą – powiedziałem tonem wyjaśnienia, jakby tu tkwił nasz problem. – Wypłukuje z organizmu żelazo i witaminy. Usiadła na krześle naprzeciw mnie, podparła brodę rękoma. – To jak ty uważasz, Maksiu? To nie jest wujo Bronek, prawda? Bo mnie czasem wydaje się tak, a czasem inaczej. Ale to nie on, mówisz? Nic nie mówię, pomyślałem. Ale ona trzymała mnie wzrokiem jak w kleszczach. – I tak, i nie – bąknąłem. Czekała, co powiem dalej. – To znaczy, wydaje mi się, że nie może to być ten sam, konkretny dziadek Bronek, z którym dorastaliśmy, który kiedyś w Kurkowie mieszkał i tu umarł – plątałem się. – Z drugiej strony wygląda, że nie jest to jednak zupełnie inna osoba... – Zamrugała powiekami. – Jak mawiają Amerykanie, jeżeli coś chodzi jak kaczka, wygląda jak kaczka i kwacze jak kaczka – to musi być kaczka. – Co ty znowu z tymi twoimi Amerykanami! – jęknęła. – Jaka znów kaczka?! Co ma kaczka do wuja Bronka? – Dobrze, dziadek Bronek nie żyje. W tym punkcie musimy zdać się na ciebie, bo mnie przy tym nie było. Kiedy wydawał ostatnie tchnienie w sierpniu osiemdziesiątego drugiego roku, siedziałem w pierdlu w Berlinie. Nie mogłem się z nim pożegnać ani przyjechać na pogrzeb. Ale dziadek umarł bankowo i go ładnie pochowaliście, zgadza się? Gorliwie przytaknęła. – Zakładam, że były kwiaty, msza, że ksiądz powiedział kilka ciepłych słów. Chociaż, zdaje się, nie wytrzymał i zrobił uwagę, że nasz drogi brat Bronisław miał węża w kieszeni, nie dawał na Kościół tyle, ile powinien, i teraz pewnie tłumaczy się z tego przed świętym Piotrem. Tak w każdym razie pisałaś mi w liście. Byłaś zła na księdza za te słowa. Jednak pogrzeb też możemy uznać za fakt niepodważalny. Tola kiwała głową. W napięciu śledziła mój wywód, mając nadzieję, że nagrodą będzie rozwiązanie zagadki – proste, zrozumiałe i uspokajające. Że zaprezentuję je triumfalnie, jak magik królika wyciągniętego z cylindra. Tyle że ja nie miałem żadnego królika. Przypomniał mi się jej list, wykaligrafowany okrągłymi literami na kratkowanej kartce z zeszytu. O śmierci dziadka Bronka wiedziałem wcześniej od mamy, ale szczegóły pogrzebu poznałem z półtorarocznym opóźnieniem. Tola pisała, że w czasie żałobnej mszy w kościele nastąpiło oberwanie chmury. Żałobnicy czekali, aż się przejaśni, w końcu ksiądz stracił cierpliwość i kazał iść na cmentarz w deszczu. Grabarze wybierali wodę z grobowca wiadrami, ludzie stali przemoczeni do nitki, zabłoceni po pas i klęli w duchu dziadka Bronka za ten ostatni figiel, który im sprawił. Czytałem ten opis w Wigilię, w wynajętym pokoju bez choinki, ze szklanką gorzały w ręce. Wtedy po raz pierwszy do mnie dotarło, że życie członków naszej rodziny obfitowało w symetrie i powtarzające się wątki. Dziadek też długo był emigrantem. Ożenił się we Francji, do Polski przeniósł rodzinę pod koniec lata 1939 roku, dosłownie na kilka tygodni przed wybuchem drugiej wojny światowej. A w świat ruszył tuż po pierwszej wojnie, w towarzystwie bodajże siedmiu braci, wśród których był Roch, dziadek Toli. Latami harowali w kopalniach i hutach Zagłębia Ruhry, Alzacji i Lotaryngii, odkładali każdy grosz. Na koniec wszyscy wracali w rodzinne strony, z dziećmi szwargoczącymi po francusku albo niemiecku, niezdolnymi, jak moja mama, prawidłowo wymawiać polskiego „r”, z cudzoziemskimi żonami zrozpaczonymi decyzją mężów, aby wrócić do dzikiego kraju na wschodzie Europy. Mężczyźni w tamtych czasach nie mieli jednak zwyczaju przejmować się opiniami kobiet. Dziadek i jego bracia kupowali ziemię w tej samej okolicy, budowali solidne, zgrabne domy na niemiecką modłę, gospodarowali. Zjeżdżali się potem wszyscy na śluby, chrzciny i pogrzeby. Z dzieciństwa zostały mi strzępy wspomnień z takiego wyjazdu: wstawanie przed świtem, moszczenie siedziska wozu workiem ze słomą, klepotanie kopyt Hansa po asfalcie, kiedy wóz niespiesznie toczył się zadrzewioną szosą w dół rzecznej doliny. Tłum ubranych w odświętną czerń ludzi, szorstkie policzki jakiegoś ogorzałego wąsacza, który całował mnie na powitanie... – No to jak nie żyje i jest pochowany, to co on tu robi? – moja praktyczna kuzynka czekała na wnioski. – Rany boskie, powinienem zadzwonić do biura! – olśniło mnie. – Już dziesiąta, a oni nawet nie wiedzą, gdzie mnie szukać! Naciskałem na przyciski telefonu gorączkowo, jakby to coś, co wystraszyło mnie na żwirowni, docierało niewidzialną falą do granic Kurkowa. Dlaczego ten cholerny telefon nie odpowiada? Wieki upływają, zanim flądra w recepcji podniesie słuchawkę. Stop, bez paniki. To tylko nerwy. Wszystko jest w porządku. Łeb do góry, Maksiu! Jednak muszę jechać. Mam ważne sprawy w Warszawie, poza tym jestem skołowany. Przydałby mi się tu Glisner; Leon był wyedukowany pierwszorzędnie, zaliczył fizykę w Massachusetts Institute of Technology, potem szkołę prawa w Ann Arbor. Pewnie by wymyślił coś sensownego. A co w takiej sytuacji wyduma facet po wymęczonej polonistyce, autor najkrótszej pracy magisterskiej w historii wydziału, Wątki erotyczne w twórczości Gustawa Morcinka, dwadzieścia dwie strony, licząc z tytułową i bibliografią? Nie z moją biedną głową do takich problemów. Sekretariat wreszcie się zgłosił. Słyszałem, jak pani Basia kończy połykać kęs kanapki. – A gdzie to się podziewamy, panie Maksiu? Prezes miota się po biurze i szuka od rana. – Niech pani łączy. Witek rzeczywiście nie był w nastroju do niespodzianek. – Co to znaczy: dwieście kilometrów od Warszawy?! – pieklił się. Czy ja nie wiem, jaka, do cholery, jest sytuacja? Muszkieterzy chcą nas załatwić, a jego partner bierze dupę w troki i wyjeżdża sobie na Mazury. Kazałem mu się uspokoić. Będę punktualnie o pierwszej w restauracji Fukier na rynku Starego Miasta... Oczywiście, że zdążę. Natychmiast wyjeżdżam. Tola miała minę kobiety zdradzonej. Pocieszałem ją, że szybko wrócę. Wyjaśniłem, że o pierwszej mamy obiad z naszymi inwestorami. – Prezes mówi słabo po angielsku – tłumaczyłem. – To znaczy, on uważa, że mówi wyśmienicie, tylko cudzoziemcy go nie rozumieją. Nie zareagowała na żart. – Mamy kryzys w firmie. On ma prawo liczyć na mnie. – Ja też – stwierdziła. – Załatwię, co trzeba, i szybko wrócę, może nawet wieczorem. Najdalej jutro. – A potem? Co ja mam robić z dziadkiem? – Jakoś to się wyklaruje. Uwierz mi. Zapytałem, czy ma gdzieś aparat fotograficzny, który przysłałem im na którąś Gwiazdkę. Przyniosła z pokoju pudełko z małym kodakiem, typu „idiotkamera”. Był nadal w fabrycznym opakowaniu, pusty. Pobiegłem do kiosku i od naburmuszonego Chocoła kupiłem rolkę filmu, dwie bateryjki-paluszki, szkolny zeszyt i długopis. Naładowałem aparat, sprawdziłem, czy w wizjerze zapala się zielona kontrolka. Wręczyłem go Toli. – Rób mu zdjęcia. Trochę z bliska, resztę z dystansu, żeby było widać innych ludzi, kościół i w ogóle miasteczko. Zdejmij też konia, krowę, wóz i psa. Nie wyjmuj filmu z aparatu, sam się tym zajmę, jak wrócę. Co robi Heń, jest w robocie czy w domu? – Teraz siedzi na kuroniówce. Ma coś obiecane w Hamburgu, ale dopiero na jesień. Heń to mój kolega jeszcze z dzieciństwa i zawodowy szofer; mieszka naprzeciwko Toli. Znalazłem go w kuchni, ubranego w gatki i podkoszulek, zajadającego kaszankę na śniadanie. Uśmiechnął się na powitanie, ukazując swój znak firmowy, brak czterech górnych zębów z przodu. Usunęli mu je tuż przed upadkiem państwowej służby stomatologicznej, dentysta nie zdążył zrobić darmowego mostka. Podziękowałem uprzejmie za zaproszenie do stołu i złożyłem Heniowi biznesową propozycję: sto złotych za kurs do Warszawy, plus utrzymanie. Heń jest z tych małomównych: kiwnął głową, ubrał się w dres, wrzucił kilka drobiazgów do starej skórzanej teczki i po pięciu minutach był gotów do drogi. Musiał się nudzić jak mops na tym bezrobociu. Ustawił sobie fotel, sprawdził, gdzie jest przełącznik migaczy i świateł. Uruchomił silnik terenówki, zgrabnie zawrócił w wąskim zaułku, przystanął koło bramy. Tola zawsze stoi koło drzwi domu, kiedy odjeżdżam. Teraz jednak podbiegła do samochodu. – A co mam robić, jak on nie będzie chciał przyjść do domu? – zapytała zdenerwowanym głosem. – Przyjdzie na pewno. Zgłodnieje i zaraz się zjawi. Nie znasz dziadka? – zażartowałem. – Taki wstyd przed ludźmi – wyszeptała. – Żebyś wiedział, co on wygaduje pod tym kościołem! Jak my teraz wyglądamy? Wychyliłem się, ucałowałem Tolę w policzek i zapewniłem, że wrócimy, zanim się obejrzy. Rozdział IV. Heń prowadził po krętej szosie do Brodnicy ze sprawnością zawodowca: płynnie i bezpiecznie. Sięgnąłem po zeszyt, oparłem go na kolanie i zabrałem się do spisywania wydarzeń od momentu mojego przyjazdu do Kurkowa. Notowałem wszystko: wygląd i zachowanie przybysza, jego dobytek, nasze rozmowy. Utknąłem dopiero przy próbie opisu jeziorka. Szukałem słów, żeby oddać rosnące pod włos trawy, drobne fale, które przesuwały się pod wiatr... Dudnienie powietrza rozpychanego wirem... Ciemność za niebieskawą krzywizną kuli ziemskiej... Wszystko się trzęsie, tym razem dostali nas, za sterburtą, gdzie jeszcze przed chwilą była kratownica siłownika, widać tylko gwiazdy... Próbujemy robić zwrot, za późno, kompozytowy kadłub niszczyciela rozpada się... Musiał nas zajść od strony Słońca, odpryski poszły w Ziemię, atmosfera aż się zagotowała, przestrzeń zwija się punktowo, widać dziury chrono... Nad moją głową buczy skaner, zapisują nas na dysk macierzy, moduł załogowy wypełnia się płynem. Dziękuję za taki ratunek: najpierw horyzont zdarzeń rozedrze nas na strzępy, czarna dziura wessie atom po atomie. Potem trzeba będzie się ukrywać, w jakiejś epoce bez prądu i bieżącej wody, jak znam moje szczęście... Wsiąkniemy na kilkadziesiąt lat, może dłużej, a potem i tak sąd wojenny. Chyba że uda się skorygować, nie takie dziury już łatali... Wyrzygam się od tego zapachu... Heń potrząsał mnie za ramię; byliśmy blisko Żoliborza i nie wiedział, jak jechać dalej. Otworzyłem okno i z rozkoszą wdychałem przesycone spalinami powietrze. – Co tak śmierdzi w samochodzie? – zapytałem. Heń zamrugał oczami, skulił się, przycisnął łokcie do boków. Zegar na desce rozdzielczej wskazywał wpół do dwunastej. – Nic. Głupi sen – wyjaśniłem. – Przepraszam. Racjonalny rozum szuka rozwiązań, pomyślałem. Ciekawe, że poszedł akurat w stronę science fiction; nie lubię tego gatunku, nawet przez Lema nie udało mi się przebrnąć... Ruch na Wisłostradzie był umiarkowany, stolica wyglądała na przejezdną. Ale dopiero dziesięć minut po południu dotarliśmy do mojego mieszkania na Mokotowie. Pospiesznie wskoczyłem w garnitur. Business lunch szedł nam jak rwanie zębów bez znieczulenia. Dwaj Szwajcarzy, jeden dwumetrowego wzrostu i chudy jak patyk, mimo lata otulony w brązowy płaszcz z wielbłądziej wełny, drugi przeciętnej aparycji, przyjechali wykopać nas z interesu i spuścić krew z firmy. Przywieźli ze sobą księgowego z Genewy, który nawet nie przyszedł jeść, tak im było pilno do naszych pieniędzy. Zamknął się w pokoju z naszym dyrektorem finansowym i obaj, jak szaleni pianiści, od rana tłukli w klawisze laptopów. Nie było w tym nic osobistego: nothing personal, just business. Nasi właściciele mieli nóż na gardle: dwie stacje telewizji cyfrowej, w które rok wcześniej wśród dźwięków fanfar zainwestowali w Budapeszcie i w Pradze, nie zdołały przyciągnąć nawet dziesiątej części zaplanowanej liczby abonentów. Opłaty licencyjne, obsługa kredytów oraz bieżące nadawanie kosztowały tyle, że zarejestrowana w Luksemburgu spółka RFI (od nazwisk naszych gości: Rennier, Fisher; trzeciego, Insbrucka, nigdy nie mieliśmy zaszczytu poznać; nazywaliśmy ich Trzema Muszkieterami) zaczęła tonąć. Aby utrzymać głowy na powierzchni, wspólnicy pożyczyli w Stanach sto milionów dolarów na lichwiarskich warunkach; w ciągu trzech lat mieli oddać sto pięćdziesiąt milionów, plus dwadzieścia procent akcji firmy. Wczoraj dotarło do nas, że chcą sprzedać nasze wydawnictwo w Warszawie. Rennier z Fisherem nie powiedzieli nam tego wprost. W restauracji klepali nas po ramionach, uśmiechali się. Potem Fisher rzucił od niechcenia, że Silver Lining, aby skutecznie konkurować z niemieckimi wydawnictwami prasy kolorowej, wymaga dokapitalizowania. Milczeliśmy. Rzucił sumę pięciu milionów franków szwajcarskich. Witek chrząknął. Rennier zapytał, czy bylibyśmy gotowi wyłożyć forsę na stół, proporcjonalnie do naszych udziałów. Na wypadek gdybyśmy z Witkiem nie umieli liczyć, Fisher podpowiedział, że na nas dwóch wypadało około siedmiuset pięćdziesięciu tysięcy franków. Mój partner odparł, że nie jesteśmy gotowi. Niepotrzebnie się pospieszył, pomyślałem. – Czy to może się zmienić w niedalekiej przyszłości? – brzmiało następne pytanie. Raczej nie, nie przewidywaliśmy większych inwestycji; mój partner brnął dalej. Inwestorzy ożywili się, popatrzyli na siebie, jakby mówili: teraz!, przed zadaniem decydującego uderzenia. – Skoro tak, a właściwie skoro nie, to powinniśmy porozmawiać o odkupieniu waszych udziałów – oświadczył uroczyście Rennier. – To jedyne sensowne wyjście. – Standardowa procedura biznesowa – zapewnił Fisher. Siedzieliśmy z Witkiem sztywno, dwie alegorie szoku i oburzenia. – Codziennie na całym świecie odbywają się setki, nawet tysiące takich transakcji – dodał Fisher. – To jest jak w pokerze – wyjaśnił jego dwumetrowy partner. – Kiedy nie masz gotówki, żeby dołożyć do puli, po prostu wypadasz z dalszej rozgrywki. Mówisz „pas”. Żaden wstyd, nie każdy może być właścicielem. Fisher wspomniał, że sam był kilka razy w takiej sytuacji. Powinniśmy mu wierzyć, że za każdym razem wychodził z tych doświadczeń silniejszy i mądrzejszy. – Ale my wcale nie musimy pasować! – Witek przerwał mu radosnym tonem, jakby właśnie przypomniał sobie coś istotnego, a zarazem bardzo przyjemnego dla wszystkich zainteresowanych. – Ach, tak? – ich spojrzenia przygasły. Witek pukał się w skroń palcem, nie mogąc się nadziwić, że tak prosta rzecz mogła nam wylecieć z głów. – I say it in Polish and Maksio to translate this, okay? – powiedział w swojej niepowtarzalnej angielszczyźnie. – We need precise here, this is law rules, yes? Muszkieterzy pomrocznieli jeszcze bardziej, kiedy tłumaczyłem słowa Wicia o paragrafie dwudziestym pierwszym punkcie trzecim naszej oryginalnej umowy kupna czterech tytułów prasowych od spółdzielni dziennikarskiej i o założeniu wydawnictwa Silver Lining (Srebrna Podszewka) spółka z ograniczoną odpowiedzialnością. Paragraf dwudziesty pierwszy punkt trzeci mówił, że ewentualne decyzje o dokapitalizowaniu firmy wymagają pisemnej zgody wspólników mających powyżej dziesięciu procent udziałów. A tak się składa, że Jerzy Maks i Witold Ukliński mają razem piętnaście procent, więc sprawa chyba nie podlega dyskusji. – Not ąuite so – Fisher nagle ujawnił wiedzę na temat rzeczonego punktu i paragrafu. – Niezupełnie tak. To sformułowanie należy interpretować w taki sposób, że pojedynczy inwestorzy dysponujący więcej niż dziesięcioma procentami udziałów mają głos w sprawie zwiększania kapitału. Rozproszeni udziałowcy nie dysponują tym uprawnieniem. Nasi prawnicy są całkiem jednomyślni w tej kwestii. – Totally unanimous – kiwał głową Rennier. – Teza, że akcjonariusze nie mogą łączyć siły swoich udziałów i współdziałać w trakcie walnego zgromadzenia, wydaje nam się rewolucyjna – powiedziałem. – My też mamy prawników i jestem przekonany, że firma Baron, Rewald & Aaronson z entuzjazmem podejmie dyskusję z waszymi prawnikami. W sądzie w Warszawie lub w Zurychu, wszystko jedno. Dla firmy prawniczej taka sprawa to gratka, bo z pewnością zostanie zauważona przez prasę finansową w całej Europie. Nastąpiła wymiana pewnych siebie spojrzeń, ironicznych uśmiechów, ale na tym merytoryczna dyskusja się zakończyła. Ani różnice zdań, ani widmo finansowej zagłady nie powstrzymały naszych gości przed zamówieniem dwóch rodzajów francuskich win i najciekawszego dania w karcie – surowej polędwicy wołowej, którą opiekało się na rozgrzanej kamiennej płytce. Zastanawiałem się, który z Muszkieterów weźmie mnie na stronę po lunchu. Zrobił to niski i gruby Hans Georg Fisher. Po wyjściu z restauracji zwalniał krok, aż znaleźliśmy się w tyle za Rennierem i Wiciem; Rennier dla odmiany przyspieszał. Na rogu Piwnej Fisher chwycił mnie za ramię, uścisnął palcami znacząco i zapytał, czy dwieście tysięcy franków szwajcarskich załatwi sprawę. Przed nami chudy Rennier klarował coś Witkowi, wymachując rękoma jak wiatrak. Nie miałem wątpliwości, że składa podobną, trochę niższą albo trochę wyższą, ofertę mojemu partnerowi. W wypadku gdybyśmy obaj się zgodzili, niższa wygrywa. Zapytałem, jak mam rozumieć tę propozycję. – Dwieście tysięcy na rękę, przelane na wskazane konto w dowolnym banku na świecie – odparł skwapliwie. – Sugeruję off-shore banking facility. Proszę się nie zastanawiać, Mr Jerzy, to jest naprawdę uczciwa propozycja. Wartość waszych udziałów nie przekracza dwustu tysięcy, najbardziej optymistycznie licząc. A ja tyle oferuję tylko za pańską część. – Dlaczego? Nie chcemy komplikacji. I trochę nam się spieszy. Nie odpowiadałem, starając się odgadnąć z zachowania Wicia i Renniera, czy przypadkiem nie dobijają targu. – Powiedz mi, co o tym sądzisz, Jerzy – Fisher znów zadał sobie trud, aby poprawnie wymówić moje trudne imię. – Is it a deal? – No way – powiedziałem. – Nie ma mowy. – To wymień swoją cenę – szepnął szybko. – Dwa miliony franków szwajcarskich. Pociemniał na twarzy. Byłem ciekaw, czy Witek sprzeda naszą skórę. Ale chyba nie; gdyby zamierzał łatwo wycofać się z gry, nie ściągałby mnie z Kurkowa. Też musiał się domyślać, że dostaniemy ofertę na tym obiedzie. Dotarliśmy pod pomnik Kilińskiego i znów staliśmy w jednej grupie, czekając na samochody. Fisher przyglądał mi się z miłym uśmiechem. – Proszę przemyśleć to, o czym rozmawialiśmy. Pod tym prywatnym numerem – wręczył mi wizytówkę z długim rządkiem cyfr zapisanym długopisem na odwrocie – skontaktuje się pan ze mną w każdej chwili. Czekam na wiadomość. Samochody podjechały i zaczęliśmy się żegnać. Wreszcie się rozjechaliśmy; inwestorzy na lotnisko, my obaj, z Heniem za kierownicą nissana, do wydawnictwa. W czasie powolnej podróży przez zakorkowane Śródmieście Witek przyglądał się swoim paznokciom i milczał. A może jednak łyknął przynętę i odczuwa lekkie wyrzuty sumienia? Nie było sensu pytać. Na Wiejskiej umówiliśmy się kwadrans po czwartej w pokoju konferencyjnym. W swoim gabinecie od razu złapałem za telefon i wykręciłem numer do Kurkowa. U Rumiankiewiczów nikt nie podniósł słuchawki. Rozważałem, czy nie skorzystać z kontaktów w telewizji państwowej. Mógłbym poprowadzić ekipę na miejsce, nakręciliby reportaż. Tylko jakie miałem dowody? W najlepszym przypadku, jeżeli Tola nie zapomniała o mojej prośbie, pokażę szefowi anteny kilka amatorskich zdjęć czerstwego chłopa w średnim wieku. Wystarczy, żeby się ośmieszyć. O czwartej po południu znów wystukałem kierunkowy 511 i pięciocyfrowy numer rodziny Rumiankiewiczów. Tola tym razem była na miejscu. Poinformowała, że dziadek wrócił spod kościoła na obiad. – I co teraz robi? – Dałam mu piwa i ćwiartkę wódki. Uwalił się w stodole i chrapie. – A ludzie? Mówią coś? – Nie ma klientów, nie przychodzą do kawiarni ani do wypożyczalni wideo. Ale jak mnie widzą na ulicy, to zachowują się normalnie. A ksiądz wygnał dziadka spod kościoła. Kiedy przyjedziesz? Później zatelefonowałem do mojej matki i poprosiłem, żeby wyjęła z szafy pudełka ze starymi fotografiami. Wpadnę wieczorem je przejrzeć. Dopytywała, skąd u mnie zainteresowanie rodziną, ale nie puściłem pary z ust. Trudno przewidzieć, jak zareagowałaby na wiadomość, że jej ojciec paraduje po Kurkowie, a na dodatek jest młodszy od niej. Mama potrafi zrobić dziką sensację z dużo drobniejszych incydentów. Witek kazał pani Basi nikogo nie łączyć. Zasiedliśmy w skórzanych fotelach po przeciwnych stronach stołu konferencyjnego. – Ile ci zaproponowali? – zapytał. – O wiele za mało – powiedziałem ostrożnie – A tobie? Wzruszył ramionami. – Trzysta tysięcy. Zażądałem trzech milionów. No więc? Łże jak pies, pomyślałem. Mnie też dawali trzysta. Zażądałem dwóch i pół miliona. Roześmieliśmy się, każdy do własnych myśli. Jeszcze wczoraj wydawało nam się, że większościowym udziałowcom będzie chodziło o profit taking, czyli odpompowanie do bankrutującej firmy-matki ostatniego grosza, wyczyszczenie Silver Lining z każdej wartościowej rzeczy, która nie była przybita gwoździami do podłogi. Byliśmy przygotowani do obrony przed takim scenariuszem, podobnie jak przed ewentualnym zamachem na nasze pensje, przywileje i udziały w zyskach. Teraz wyglądało, że musimy stawić czoło znacznie gorszej sytuacji. – Oni mają nóż na gardle i chcą sprzedać Podszewkę – powiedział Witek. – Też tak to widzisz? Potaknąłem. – Pewnie Niemcom – ciągnął. – Ale przedtem chcą wyczyścić sprawy i wyślizgać nas z udziałów. – Dlaczego? – Trudniej sprzedać interes, gdzie siedzi mocno okopany lokalny menedżment, jakichś dwóch Polaczków. Za wysprzątaną firmę, bez pętających się mniejszościowych wspólników, więcej się dostanie. Teoria wydała mi się sensowna. – Ile naprawdę są warte nasze udziały, jak sądzisz? Witek wydął policzki, zastanawiał się na głos. – Oblicz wartość całej firmy. – Nigdy nie próbowałem. – W wypadku wydawnictwa liczysz wartość udziału w rynku. Podszewka ma cztery do czterech i pół procent sprzedaży kolorowej prasy kobiecej. Wartość tego rynku to wartość naszego biznesu ogłoszeniowego, bo jak obaj wiemy, cena kioskowa magazynów pokrywa tylko koszty papieru i druku. Zgadza się? Obrót biura ogłoszeń znamy na pamięć, w zeszłym roku mieliśmy prawie czterdzieści milionów złotych. Na koniec tego roku pogłaskamy po brzuszku pięćdziesiąt milionów. Inaczej dwanaście i pół miliona zielonych. Mnożysz tę wartość przez jakąś liczbę lat – w branży przyjmuje się trzy do pięciu lat. I to jest wartość interesu. – Brzmi nieźle – zdziwiłem się radośnie. – Piętnaście procent da po kilka milionów dolarów na twarz. Kurczę, Wiciu, jesteśmy bogatsi, niż sądziłem! – Jeszcze nie licz tej forsy, Maksiu – ostrzegł. – Nie tak szybko. – Będę liczył! I dobrze, że wspominasz o szybkości. Jutro pójdę kupić sobie motocykl. Wyścigową yamahę. – Przedtem zapisz mi swoje oczy, dobrze? Moje słabną ostatnio. I jakaś lepsza wątroba by mi się przydała. Na serce też może znajdą się jeszcze chętni. Tylko twój mózg schowamy do trumny. – Bardzo śmieszne. – No to poważnie: nie zapominaj, że nie jesteśmy na giełdzie. Nie możesz po prostu zadzwonić do brokera i sprzedać swoich udziałów po kursie dnia. Silver Lining Spółka z o.o. jest w rękach prywatnych. Twój udział jest warty tylko tyle, ile inni wspólnicy są skłonni za niego zapłacić. Od razu uleciało ze mnie powietrze. – Ale mamy ważny atut – powiedział Witek. – Nie musimy zgadzać się na to dokapitalizowanie. Trzymamy ich za jaja. – Przecież to lipa – zaprotestowałem. – Sam mówisz, że oni nie chcą nas dokapitalizować, tylko sprzedać. – Sprzedaż też wymaga naszej zgody – powiedział Wicio spokojnie. – Umowa mówi o tym wyraźnie, potrzebują zgody wszystkich udziałowców powyżej dziesięciu procent! Sprawdzałem sam w tekście, nasz papug też potwierdza. Tak długo, jak gramy z głową i solidarnie, możemy blokować każdą ich transakcję. A oni, biedne skurwysyny, spieszą się! Rozważyliśmy na wszelki wypadek, czy nie pójść Muszkieterom na rękę. Mogliśmy przecież wspierać ich w sprawie sprzedaży, a potem układać się z nowym udziałowcem. Byłaby to jednak ryzykowna strategia: Szwajcarzy zapewne pójdą po linii najmniejszego oporu, zwrócą się do wielkich koncernów. A duży koncern oznacza wieżowiec w Hamburgu, Paryżu czy Zurychu, wielki gmach pełen karierowiczów w szykownych garniturach, którzy tylko przebierają nogami, żeby się do czegoś dorwać. Choćby w Polsce. Błyskawicznie odsuną nas od zarządzania wydawnictwem. Duży dom wydawniczy oznaczał też sforę prawników, którzy mogą znaleźć sposób, żeby pozbyć się nas tanim kosztem. Jeżeli nie całkiem za friko, to za mniej, niż oferowali Muszkieterzy. W naszym interesie było więc, żeby Podszewka trafiła w ręce inwestora finansowego, jak bank, albo kogoś z branży, ale działającego na odległym rynku, skłonnego oprzeć się na lokalnym menedżmencie. – Jest tylko jedna trudność – podsumował Wicio. – Musielibyśmy znaleźć takiego frajera, który wyłoży kasę i nie będzie się wtrącał. To nie może być suma rażąco niższa od tej, jaką za Podszewkę zapłaciłby Springer czy Bauer, czy Hachette, czy Edipresse. Za dużo chcemy, pomyślałem, to nie może się udać. – Więc do dzieła – entuzjazmował się mój partner. – Jak dzielimy się robotą? – Zajrzę do notesu i do komputera i dam ci kilka kontaktów. Niestety, sam muszę wracać na Mazury. Pilne sprawy rodzinne. Wicio kręcił głową z niesmakiem. – Mam nadzieję, że wiesz, co robisz – orzekł wreszcie. – Na twoim miejscu siedziałbym tu na dupie i walczył o swoją przyszłość. – Mam do ciebie pełne zaufanie – powiedziałem. Nie uchwycił ironii. – Oczywiście, Maksiu, oczywiście. Trzymamy wspólny front. Nie pozwolimy tym ciulom zniszczyć wydawnictwa. – To oni są właścicielami. – Co to znaczy?! – zaperzył się. – To myśmy zbudowali tę firmę, jasny gwint! Co Muszkieterzy dali na rozruch cztery lata temu? Głupie sto tysięcy dolarów. No, niech będzie, ze wszystkim razem zbierze się ze dwieście tysięcy. Wielka mi rzecz! Tylko nam przeszkadzali i nabijali koszty. Rozbijali się po całej Europie pierwszą klasą na nasz koszt, żarli raki w hotelu Marriott. A to volvo, które w końcu ukradły im rosyjskie kurwy – kto płacił za leasing? Taką mieliśmy od nich pomoc. Myśmy ciężko pracowali, szczypiąc się z każdym groszem... – Bez przesady... – A żebyś wiedział! Już po roku mieliśmy dwa tytuły na rynku, każdy po pół miliona nakładu i pękający od ogłoszeń. A po następnym – jeszcze cztery i udział w drukarni. Samo się nie zrobiło! Teraz nakłady może już nie są takie, ale zarabiamy prawdziwe pieniądze, z naszymi wpływami możemy mieć linię kredytową nawet na dziesięć milionów zielonych. A te palanty wszystko chcą popsuć. – Ten ich interes telewizyjny niedobrze wygląda – zgodziłem się. – Topią tylko forsę. Pokiwał głową. – Wszyscy to wiedzą, poza nimi samymi, dupkami nadętymi. A co takiego się stało w twojej rodzinie? – zainteresował się nagle. – Ktoś umarł? – Wręcz przeciwnie – mruknąłem. – Mamy jednego nadprogramowego. Skomplikowana historia. Nie był ciekaw szczegółów. Uzgodniliśmy, że zabiorę ze sobą telefon komórkowy oraz laptopa z modemem. Spisałem na kartce kilka kontaktów do potencjalnych nabywców i pośredników, ułożyłem dla Witka po angielsku elegancki tekst z zaproszeniem do rozmów o kupnie Silver Lining i o szóstej wyszedłem z biura. Rozdział V. Późnym popołudniem główne arterie Warszawy przypominają parkingi wypełnione nieruchomymi, dymiącymi samochodami. Poruszanie się, wbrew pozorom, jest możliwe, wymaga jednak strategii i mocnych nerwów. Zaprosiłem Henia na miejsce dla pasażera. Mieszkanie moich rodziców mieściło się w wielkich jak łańcuch górski stalinowskich blokach, wybudowanych na początku lat pięćdziesiątych wzdłuż północnej osi miasta. Zaparkowałem terenówkę na podwórku, w miejscu, skąd było ją widać z okna mamy. Bracia Serafinowie, nasi starzy podwórkowi złodzieje, podobno przebywali w więzieniu, ale nie miałem złudzeń co do talentów młodego pokolenia. Na widok Henia mama ucieszyła się – i od razu załamała ręce: czy wystarczy jedzenia dla dwóch mężczyzn? Jej niedobry syn nigdy nie zapowiada się, jak należy, potem ona musi improwizować coś z niczego, tak jak dzisiaj. Jej lodówka była przecież dosłownie puściusieńka. Na stole w jadalni czekały nakrycia i uczta godna Światowej Konwencji Miłośników Cholesterolu: sałatka warzywna lśniąca od majonezu, waza zupy fasolowej na boczku oraz garnek pełen bitek wołowych w sosie grzybowym, zaprawionym trzydziestodwuprocentową śmietaną. W durszlaku obok parowały kopytka. Do tego mama przygotowała wielką miskę sałaty podtopionej śmietaną, a sądząc po zapachu dochodzącym z kuchni, w piekarniku właśnie dochodził jabłecznik na deser. Na oko biorąc, milion kalorii. Specjalnie nie wspomniałem przez telefon o Heniu; gdyby mama miała szansę wyskoczyć do sklepu, nie uratowałyby nas nawet Jednostki Nadwiślańskie. Ale co mi tam, pięć kilo w tę czy w tamtą stronę; co za różnica? W milczeniu pracowaliśmy nad kopiastymi porcjami, potem nad serią dokładek, które mama kładła nam na talerze bez pytania, z miną nieprzyjmującą sprzeciwu. Przy kawie wzięła Henia w krzyżowy ogień pytań. Jakoś uporał się z kwestią, kto umarł, ale w życiu towarzyskim i uczuciowym Kurkowa okazał się, jak każdy facet, marnie zorientowany. Nie był pewien, komu co się urodziło, a na kluczowej kwestii – kto kogo z kim zdradza – rozłożył się jak dziecko. Jednak nie pisnął słowa, tak jak prosiłem, o sensacyjnym pojawieniu się dziadka Bronka. Fotografie rodzinne mama przechowywała luzem, w tekturowym pudełku na dnie szafy. Przez chwilę szperałem w nim, zanim znalazłem pierwszą, która przedstawiała dziadka. Podniosłem ją do oczu. Człowiek, którego kilka godzin temu widziałem w Kurkowie, głaskał żółtego pieska. Finek siedział na siedzisku wozu z drewnianymi kołami, dziadek Bronek stał obok z wyciągniętą ręką – prawą! – Mamo, czy dziadek był mańkutem? Nie zrozumiała. – Mam na myśli, czy był leworęczny. Nic jej o tym nie było wiadomo. Kiedy powtórzyłem pytanie, nieco inaczej je formułując, rozzłościła się: stanowiliśmy najnormalniejszą rodzinę na świecie, a jej syn musiał przy gościu wymyślać jakieś bzdury! Byle tylko sprawić przykrość matce. Nie odpowiadałem, pochylony nad wystrzępionym kartonikiem. Obaj wyraźnie się upozowali: Finek gapił się czarnymi ślepkami prosto w obiektyw, dziadek kokieteryjnie ustawił się z profilu. Jednak był z niego przystojniak, czego nie mogły ukryć ani wypchane spodnie z tandetnego drelichu, ani stary sweter. Trzymał się prościutko jak świeca. Wszystko się zgadzało: uroda Spencera Trący i przedziałek na głowie. Kiedy robiono to zdjęcie, musiała być niedziela rano albo szykowała się jakaś uroczystość, bo dziadek był gładko ogolony. A może samo robienie zdjęć było taką okazją? Zamiast gumiaków na bosych stopach miał domowe kapcie. Przypomniałem sobie, że nazywał je „laczki”. Ten sam, nie ulegało wątpliwości. A może coś się porobiło z tymi zdjęciami? Podałem je mamie, obserwując ją kątem oka: zaniepokoi się? Zdziwi? Rozczuliła się tylko. Heń walczył z sennością. Wysypałem zawartość pudełka na stół, razem przeglądaliśmy fotografie. Większość przedstawiała grupy ludzi w czarnych strojach, zgromadzonych wokół otwartych trumien z wyprężonymi nieboszczykami albo wokół świeżo zapełnionych kołysek, albo pozujących przed domami w towarzystwie pyzatych par młodych. Wszystkie zdjęcia robione były na jedno kopyto przez prowincjonalnych fotografów. Nie jestem pewien nawet, czy mieliśmy w domu aparat. Ale na jedne wakacje rodzice musieli jakiś pożyczyć, bo powstała cała seria zdjęć z Hansem w roli naczelnej atrakcji. Członkowie rodziny po kolei fotografowali się na jego grzbiecie – wszyscy z wyjątkiem taty, który zapewne obsługiwał aparat. Dziadek ustawił konia koło bramy na podwórko. Mama, w modnych wtedy obcisłych rybaczkach, siedziała na nim z papierosem w ręku. Pulchna ciocia ze Śląska, chyba miała na imię Anna, wyraźnie bała się upadku. Podobnie jak mój o rok młodszy kuzyn Robert. Jak zawsze wystrojony, tu był ubrany w białą koszulę, jasne odprasowane spodenki, białe podkolanówki i zupełnie kretyński biały pieróg na głowie. Ja chyba odmawiałem uczestnictwa w tej rodzinnej komedii, ponieważ odnalazłem siebie tylko na jednym kadrze: obok dziadka, który trzymał Hansa za uzdę. Byłem chudy jak badyl, mogłem mieć wtedy z dziesięć, może jedenaście lat. Podobnie jak Roberta, przebrano mnie, o czym świadczyły czarne półbuty i ciemne podkolanówki. Ale zdążyłem się już czymś wysmarować. Stałem, skubiąc palcami czubek nosa (robię to do dzisiaj), wymiętoszony i bez stylu, trochę przypominający lemura. Babcia nie przebrała się do zdjęcia, chyba musiano długo ją namawiać, żeby w ogóle wyszła z domu. Pozowała w kuchennym fartuchu narzuconym na tanią kretonową sukienkę; czule obejmowała konia za głowę. Dziadek natomiast, urodzony komediant, ubrał się w szorty, płócienną sportową kurtkę i trzcinowy kask tropikalny – prezent od znajomego taty, któremu trafiła się delegacja do Wietnamu – i jako jedyny pojechał na Hansie. Miał dobrą postawę (Glisner nauczył mnie, że na koniu siedzi się jak worek kartofli, luźno w biodrach i ciężko w tyłku) i fachowo ściągał wodze. Może w tym Wehrmachcie mieli też konie? Schowałem do koperty kilkanaście fotografii. Mamie wyjaśniłem, że piszę artykuł do jednego z naszych kolorowych magazynów. Na dnie pudła był jeszcze stary, rozlatujący się album. Zawierał sepiowe fotografie z rodzinnej prehistorii – lat pobytu dziadków we Francji. Ich ślubne zdjęcie, niemowlęce podobizny mamy, w beciku i – standard wszech czasów – na golasa na brzuszku. Dziadek w staromodnym ciemnym garniturze, z wysoko, prawie do piersi sięgającymi spodniami, z melonikiem w ręku, sztywno pozujący na tle jakiejś kotary. I babcia, jeszcze nie gruba i bez smutnego półuśmiechu, oparta o rower – tę samą damkę, na której dziadek odbył sławną podróż przez Europę jesienią 1939. Przepedałował wtedy Niemcy i ogłuszoną klęską Polskę do żony i córki w Kurkowie, właśnie przyłączonym do Rzeszy. Podnosiłem fotografie do oczu, studiowałem je w szarzejącym świetle, szukając podobieństwa. Znajdowałem je za każdym razem. Mama zaczęła podejrzewać, że coś przed nią ukrywam. Gotowała się, jak kanonier z uniesioną ręką, do pierwszej salwy pytań, więc opowiedziałem Heniowi o ślubie dziadków. To zawsze mamę zbijało z pantałyku. Dziadek swoją karierę emigranta zarobkowego zaczął uderzeniowo, od zrobienia dziecka córce właściciela domu, w którym wynająl pokój. Właściciel zarządził ślub: bracia panny młodej prowadzili dziadka pod ręce, jak skazańca; przyszły teść kroczył obok z tak zwanym obrzynem, czyli dubeltówką z obciętą lufą, schowaną pod połą jaskółki. Towarzystwo wsiadło do bryczki i ruszyło do kościoła. Babcia cały czas rzewnie płakała. Kiedy w połowie drogi ulewa przemoczyła wszystkich do nitki, wpadła w histerię. Krzyczała, że nie chce takiego ślubu i nic jej nie zmusi, by powiedziała „tak”. Dziadek natychmiast uszanował wolę narzeczonej i zeskoczył z bryczki. Ojciec babci wymierzył w niego, ale dziadek miał wzruszyć ramionami i rezolutnie ruszyć przed siebie, prosto w pole. Jednak ojciec rodziny nie stracił rezonu: zlazł na ziemię i z pół kroku palnął w łeb konia. Zwierzę przewróciło się na bok i runęło w błoto, przechylając bryczkę i wierzgając, całe w potokach krwi. Wszyscy znieruchomieli, babcia przestała buczeć pod welonem. Dziadek zawrócił bez słowa. Całe towarzystwo dotarło do kościoła na piechotę, zmoczone i zabłocone, ojciec panny młodej dodatkowo opryskany posoką i końskim mózgiem. Dalej sprawy potoczyły się gładko. Ślub przed ołtarzem zmienił postawę dziadka; nie wyrywał się już na wolność, chociaż trudno byłoby uznać go za oddanego męża i ojca. Babcia też nie była zachwycona swoją sytuacją. Desperacko broniła się przed repatriacją do Polski. Kiedy pod koniec lat trzydziestych bracia dziadka jeden po drugim zwijali emigranckie interesy, babcia zgodziła się tylko na inwestycję w Polsce. Kupili ziemię w Kurkowie i zaczęli budowę gospodarstwa, które miało zostać oddane w dzierżawę: babcia nie wyobrażała sobie, żeby kiedykolwiek mogła tam zamieszkać. Latem 1939 roku doglądała pracy majstrów z woreczkiem pieniędzy na szyi. Zaraz na początku roku szkolnego miały z córką wracać do cywilizowanej Francji. Trzeciego września dziadek nadaremnie wypatrywał ich na stacji kolejowej w Montigny-en-Ostrevent. Po kilku tygodniach wsiadł na rower i odbył desperacki rajd przez pół Europy. W grudniu wszyscy byli znów razem – jako rolnicy. I tak już zostało. Babcia jednak nigdy nie pogodziła się z losem: w jej rodzinnym pensjonacie w Alzacji co kilka lat zmieniano meble i tapety na ścianach, a w Kurkowie nosiło się wodę ze studni, a wieczory spędzano przy lampach naftowych. Mama dawała mi rozpaczliwe znaki ręką. Nie lubiła, kiedy opowiadałem obcym takie historie. Pożegnaliśmy ją o dziewiątej wieczór. Pojechaliśmy najpierw na strzeżony parking koło hotelu MDM po mój prywatny samochód, potem na stację Statoil zatankować oba auta i umyć nissana. Kiedy docieraliśmy do mojego mieszkania, padał lekki deszcz. Heń, prawdziwy człowiek z żelaza, gotów był od razu ruszać do Kurkowa, ale ja ogłosiłem upadłość: musiałem chociaż przez kilka godzin pospać we własnym łóżku. Spakowałem ubrania i kosmetyki do torby podróżnej, w skórzanej walizeczce ułożyłem przenośny komputer, telefon komórkowy i całą resztę elektronicznego bałaganu. Z sejfu wyjąłem dwa tysiące złotych gotówką, które trzymałem na zakup fotela do gabinetu. Do torby wrzuciłem też aparat fotograficzny, kupiony kiedyś za radą Glisnera japoński pentax z wymiennymi obiektywami. Nic więcej nie przychodziło mi do głowy. Pościeliłem Heniowi na kanapie w saloniku i runąłem na łóżko w swojej sypialni. Kiedy o wschodzie słońca wyjeżdżaliśmy z podziemnego garażu, czułem się wypoczęty. Gotów stawić czoło wyzwaniom piekła czy fizyki, cokolwiek namieszało tam za północno-wschodnim horyzontem, w dolinie mojego dzieciństwa. Rozdział VI. Zapytajcie dowolnego faceta o jego samochód, a usłyszycie historię miłosną. Będzie to opowieść o zakochaniu od pierwszego wejrzenia, kiedy gość staje jak wryty na ulicy i woła: „muszę to mieć!”, albo o małżeństwie z rozsądku, kiedy mąż i ojciec dzieciom przekonuje otoczenie, że jego pięciodrzwiowe kombi w wersji standard z oszczędnym silnikiem po prostu nadzwyczajnie trzyma się drogi. Zawsze jednak chodzi o uczucie, nie transport; mój ford mustang nie był wyjątkiem. Kupiłem go po odejściu żony – zaraz po tym, jak Konstancja wyniosła się z naszego apartamentu z trzema sypialniami w Dearborn do pięćdziesięciopokojowego pałacyku z szarego kamienia, który doktor Abe odkupił dla niej od spadkobierców jakiegoś magnata samochodowego. Pierwszym właścicielem mustanga był z kolei polski lekarz z Detroit, który sprawił sobie porsche na pocieszenie po zdradzie żony (wstyd przyznać, właśnie ze mną: światek polskich emigrantów na Środkowym Zachodzie był pełen skomplikowanych zależności). Heń nie mógł oswoić się z jego mocą. – Jezu! – mówił i kręcił głową. Przy ruszaniu opony potwora zrywały kontakt z asfaltem, mustang zarzucał zadem. – Uważaj, to nie nyska – mówiłem, pęczniejąc z dumy. Heń szczerzył zęby i na kolejnym skrzyżowaniu znów zostawiał niebieską smugę dymu ze spalonej gumy. Dopiero na Wisłostradzie nauczył się właściwie operować pedałem gazu. Dzień zapowiadał się słoneczny, więc już za Łomiankami opuściliśmy składany dach. O szóstej rano zameldowaliśmy się na śniadanie w przydrożnym motelu pod Brodnicą; po jajecznicy z sześciu jaj mój nastrój poprawił się jeszcze bardziej. W spacerowym tempie godzinę później dotoczyliśmy się do Kurkowa. Skręciliśmy za róg, ale moje zwykłe miejsce koło domu Toli było zajęte. Przy furtce stał mikrobus, voyager firmy Chrysler, swego czasu wielki hit w Stanach. Ktoś siedział za kierownicą. Na podwórku dwóch mężczyzn w ciemnych garniturach, pod krawatami, szarpało się z dziadkiem Bronkiem. Stary trzymał się rękoma prętów furtki, broniąc się przed wywleczeniem na zewnątrz. Jeden z napastników na przemian popychał go i walił pięścią w nerki. Drugi oburącz odginał mu palce prawej dłoni. Wyskoczyłem z samochodu. – Zostawcie go! – wrzasnąłem. – Czemu go bijecie, do cholery! – Policja, proszę się rozejść – warknął ten z przodu. Nie odwrócił głowy. Nie spodobało mi się to wszystko. Kopnąłem faceta w kolano. Rozległo się głośne chrupnięcie, jakby ktoś ugryzł chipsa; wrzasnął z bólu, chwycił się rękoma za nogę i bokiem runął na ziemię. Zanurkowałem pod ramieniem dziadka i zaatakowałem drugiego. Uderzyłem go pięścią w głowę, a gdy puścił ofiarę, żeby się zasłonić, z półobrotu wszedłem w niego barkiem. Pofrunął na ścianę domu. Doskoczyłem, objąłem go ramionami i ścisnąłem, jakbym wyciskał pastę z bardzo dużej tuby. Chrupnęło żebro, potem drugie. Kątem oka dostrzegłem, jak dziadek na czworakach wycofuje się na podwórko. Cywil nie był w stanie oddychać; miotając się panicznie, huknął mnie głową w twarz. Krew poszła mi z nosa, nie poluzowałem jednak uchwytu; lepiej poczekać, aż straci przytomność. Sprawę między nami zakończył jednak ktoś trzeci, chyba kierowca chryslera. Zaszedł mnie od tyłu i odpalił coś paskudnego, co eksplodowało w środku moich pleców. Chyba elektrownię atomową. Zrobiło mi się wszystko jedno, usiadłem na ziemi i straciłem przytomność. Wracała powoli. Jakieś głosy... szelest skórzanych podeszew na trawie. Czubek czyjegoś korka trącał mnie pod żebra. Musieli mnie nieźle sfaulować. – Budzi się nasz awanturny – usłyszałem głos. – Uważaj, pewnie będzie rzygał – powiedział ktoś inny zza moich pleców. – Bandyta jeden. Wszystko popsuł. – Nie przesadzaj. Mój tata nazywał takich „upierdliwy pasażer” – powiedział ten pierwszy. – Sprawiają drobne kłopoty, ale nie zakłócają pracy kolei. Odwróć go trochę na bok, już dosyć cię opaskudził. Ta koszula jest chyba nie do uratowania. W zimną wodę by trzeba. – Kurwa, to przecież pier kardę! – Puść-cie mnie – z trudem wymawiałem poszczególne sylaby. O dziwo, posłuchali. Zachwiałem się, ale utrzymałem na nogach. Oddychałem głęboko, paraliż mijał. Dwaj mężczyźni w ciemnych okularach stali na podwórku Toli. Jeden z nich, przygarbiony, ręką przyciskał bok. Za ich plecami, na ulicy, widziałem dwa zaparkowane samochody. Mustang stał pusty – Heń zmył się gdzieś bez śladu. Dziadek też. U Rumiankiewiczów cisza, nikogo w drzwiach, nikt nie wyglądał oknem. Ani żywej duszy. Gdzie oni się wszyscy pochowali? – Czy dobrze pan się czuje? – zatroszczył się jeden. Kiwnąłem głową, wciąż się rozglądając. – Wszystko w porządku? Wzrok, słuch? Nie kręci się w głowie? Ma pan czucie w rękach i w nogach? – Nic mi nie dolega – burknąłem. – Mogę zobaczyć wasze legitymacje służbowe? Nie zamierzałem wdawać się z nimi w towarzyskie rozmowy. Ustalę ich numery służbowe, z jakiej są komendy, i pojadę zrobić tam trzecią wojnę światową. – To bardzo ważne... – powiedział poważnie mężczyzna. Objął mnie ramieniem i założył mi kajdanki za plecami – tak zręcznie, że zorientowałem się dopiero, kiedy usłyszałem klik i chłodny metal wpił mi się w nadgarstki. – ...żeby szanowny pan miał niczym niestępiony zmysł czucia. Sławuś, gotowe – zawołał w stronę samochodu. – Dasz radę podejść? – Kurna, nie mogę na niej stanąć – dobiegł płaczliwy głos z chryslera. – Skurwysyn, uszkodził mi łękotkę. Przepraszam za słownictwo kolegi. Jest zdenerwowany – mężczyzna, który założył mi obrączki, teraz trzymał w ręce nie wiadomo skąd wyciągniętą gumową pałkę. – W porządku, Sławuś, zajmiemy się tym sami. Wszystko jak zwykle spada na mnie. Gotowy? Otwierałem już usta, żeby protestować, ale opanowałem ten odruch. Gadanie nic tu nie da. Facet bawił się ze mną; obchodził mnie dokoła, straszył, uderzając pałką w swoją otwartą dłoń. Wykręcałem głowę, wypatrując pomocy, ale nikt znajomy nie pojawił się w polu widzenia. Tchórze cholerni – myślałem – wymiotło wszystkich. Pałka użądliła mnie w pośladek, kiedy już zacząłem mieć nadzieję, że skończy się na strachu. Mimo woli podskoczyłem. Roześmiał się z zadowoleniem. Trzymał się teraz z tyłu, zmuszał mnie do zgadywania, gdzie i kiedy spadnie następny cios. Gdy znów uderzył, mięśnie miałem już napięte jak postronki. Tym bardziej zabolało. Potem przyszła cała seria; trzepał mnie jak dywan. Wybierał wrażliwe miejsca na plecach, bokach, tyłku i udach. Ale pamiętałem mecze, gdy gorzej bolało. – To dobrze, że pan milczy – odezwał się wreszcie, zawieszając głos. Pałka zaświszczała za moimi plecami. Silne uderzenie w uda, zadane na płask, tuż nad kolanami, podcięło mi nogi. Zwaliłem się bokiem na ziemię. Chwycił mnie za włosy i zmusił do wstania. Drugi z tajniaków tylko się przyglądał. „Żebra mu poszły”, pomyślałem mściwie. – Naprawdę mi się to podoba – powiedział ten z pałką. – W naszej pracy zwykle mamy do czynienia z prostakami, którzy wydzierają się pod niebiosa, w dodatku z byle powodu... ot, powiedzmy, takiego jak ten... Uderzył mnie w okolicę nerek. Zrobiłem rzut ciałem, próbując trafić go barkiem w twarz. Chybiłem i zaryłem głową w trawie. Zupełnie zardzewiałem przez ten siedzący tryb życia. Dotknięcie pałką elektryczną znów zabrało mi oddech. Chciałem krzyknąć, ale nie mogłem. – Co tak łykamy powietrze buzią jak karpik?... Może wystarczy rozgrzewki? – ciepły głos rozległ się tuż nade mną. – Pora kończyć? Jak pan uważa? – Skoro wymiękacie – wystękałem – to kończcie. – Nie przekonał mnie pan. W prośby trzeba wkładać więcej serca. Znów tłukł mnie miarowo. Pochylił się i walił mnie, leżącego na tej trawie, aż huczało. Zaciskałem zęby, łykałem łzy. Jak mawiał trener Stasio, gorzej bywało, a ludzie chwalili. Uderzenia ustały nagle. – My tu sobie gadu-gadu, a na nas, ludzi pracy, czeka jeszcze huk roboty – oświadczył. – Nie to co pan, pewnie już na wakacjach. Urlopik, mam rację? Odprężyłem się. To był błąd. Tak rąbnął, że głowa podskoczyła mi do góry. – Dziękujemy, to wszystko na dziś – usłyszałem zadowolony głos nad głową. – Za chwilę będziesz pan mógł porządnie się wysmarkać. Nogą obrócił mnie na plecy. Czekałem, że teraz obrobi mi brzuch albo klejnoty. Ale nic. – W porządku, Sławuś? Ulżyło ci? – mężczyzna rzucił w kierunku tego siedzącego w chryslerze. – Nic nie słyszałem – dobiegł nas zbolały głos. – Co tak cicho? Gościu śpiewać nie umie? – Zaufaj mi, było dobrze. Pan żałuje i przeprasza. Spokojnie, nie trzeba nas odprowadzać – cywil podszedł i popchnął mnie ruchem ręki. Znów leżałem na plecach. Nachylił się. Ciemne okulary znalazły się na wprost mojej twarzy. – Pojęliśmy lekcję? Będziemy już grzeczni? Drugi cywil pojawił się z moim portfelem w ręku. Musiał go wyjąć z kurtki w moim samochodzie. – Nie zostawicie mi wizytówki? – wyszeptałem. – Numeru telefonu, pod który mam zadzwonić, gdybym coś sobie przypomniał? Roześmiał się, pokręcił głową. – Aleś pan się rozdowcipkował, panie... – Jerzy Maks – powiedział ten z portfelem. – Co za pedalskie nazwisko. Warszawiak. Brak stempla z miejsca pracy. Pewnie tancerz. Albo kreator mody. – Żartujesz, za gruby jest nasz pan... Maks. Moim zdaniem to zawodnik sumo. Jeździ tylko windą towarową. Zgadłem, proszę pana? Nie będziemy chyba się dąsali, prawda? No to niech pan mnie posłucha uważnie, bo ja nie lubię się powtarzać. Chodzi o tego obywatela, który dał nogę. Ja i moi chłopcy nie będziemy się za nim uganiać, za dużo tu kurzych gówien i krowich placków. Pan go nam przyprowadzi. Kapisz? Milczałem. – Ja teraz pojadę do siebie i przygotuję zarzuty o obrazę funkcjonariusza na służbie. O napaść na funkcjonariusza, zrzucenie czapki służbowej z głowy i uszkodzenie ciała. Pan już pewnie sobie myśli w tej swojej przemądrzałej warszawskiej głowie, że minęły czasy, kiedy za czapkę funkcjonariusza szło się siedzieć. Racja, panie Jerzy. Ale my też swoje wiemy. Chyba jednak uda się załatwić areszcik do sprawy. A to oznacza, drogi Jurku – mogę mówić ci po imieniu? – wychowawcze spotkania z naszymi przyjaciółmi klawiszami... Przyglądał mi się, badał moją reakcję. – Ty nie masz pojęcia – podjął – jak oni tam w areszcie śledczym przepadają za naszymi chłopakami. Nie darowaliby ci, Jureczku, gdyby się dowiedzieli, jak niesympatycznie ich potraktowałeś. Pomyśl o tym. Rozpoznam go mimo ciemnych okularów. Choćby po tych świeżo ostrzyżonych włosach. – Poszukasz starego, bo gdzieś się zaszył w bzach, kąkolach i lwich paszczach – ciągnął. – Jakbyś miał kłopoty, okoliczna ludność ci pomoże. Kiedy znów się zjawimy w tym tu malowniczym miasteczku, odstawisz go nam do rąk własnych. Powiedzmy, dziś wieczór, o dwudziestej pierwszej. I wtedy papierki może nie trafią do prokuratora. Rozumiemy się? Nie musisz odpowiadać, Jureczku. Wyjął z kieszeni kluczyk. – A teraz połóż się grzecznie na brzuszku... Dobry chłopiec. Ciao! Uwolniony, podniosłem się na nogi i dokuśtykałem do furtki, ale voyager już znikał za rogiem. Był nowiusieńki, koloru ciemnej śliwki i miał zaciemniane szyby. Nie zdołałem odczytać numeru rejestracyjnego. Na przednim siedzeniu mustanga leżał rzucony mój portfel. Machinalnie sprawdziłem zawartość, włożyłem go na powrót do kurtki. Otworzyłem bagażnik i zacząłem wyjmować swoje rzeczy. Zakręciło mi się w głowie, musiałem usiąść. Twarz puchła mi od uderzenia czołem, ręce mi się trzęsły. Tyłek i plecy paliły żywym ogniem. „Spada poziom adrenaliny”, pomyślałem i opadłem odpocząć na skórzanym siedzisku. Zaraz się zerwałem, sycząc z bólu. Chwiejnie wyszedłem z auta i położyłem się na brzuchu na masce samochodu. Blacha nad motorem była wciąż ciepła. „Ból to tylko uczucie”, mówił trener Stasio, kiedy skarżyłem się na kontuzje. „Możesz je traktować jak każde inne. Zignoruj ból”. Miejscowi wyroili się, nie wiadomo skąd. Słyszałem, jak otwierają bagażnik i wyciągają rzeczy. Ktoś zaczął entuzjastycznie klepać mnie po plecach, więc poderwałem się na nogi. Zdzichu wnosił moje torby do domu, Tola próbowała przykładać mi do nosa wilgotny gałganek. Złapali mnie troskliwie pod ręce, prowadzili do domu. Zjawił się też Heń; z przepraszającym uśmiechem oddawał kluczyki. Wyrwałem się wściekle, odebrałem kluczyki, zacząłem rozpychać tłumek wokół siebie. – Teraz przyszliście, gapić się?! – wychrypiałem. – A gdzieście byli chwilę temu? Milczeli, patrzyli w ziemię. – Chłopy jak dęby – darłem się rozwścieczony – a trzęsą portkami przed każdą władzą. Tchórze sakramenckie! Na chrzan mi taka rodzina! Na chrzan, słyszycie? Wszyscy co do jednego. Dlaczego żeście pouciekali? Uśmiechali się niepewnie. Unikał mojego wzroku Szczepan, co ma wzrostu więcej niż ja, równo dwa metry, i przydomek „Em-bi-ej”. Kulił się barczysty mąż Toli, Zdzichu, znany jako „Wściekły na robotę”. Nieszczególną minę miał Andrzej, sławny w całej okolicy awanturnik ze złamanym nosem, który podobno w pojedynkę dyskoteki rozpędza. Wszyscy przyszli zobaczyć, co ze mnie zostało. Kusiło mnie, żeby ściągnąć portki i wypiąć się na nich, tak jak wypiąłem się kiedyś na trzy tysiące wyjących, pijanych od wódki i wściekłości kibiców Szachtiora Donieck. Boże, co to była wtedy za awantura... Ale dałem sobie z tym spokój, byłem zbyt obolały. Rozepchnąłem ludzi, wszedłem do domu i zatrzasnąłem się w łazience. Uspokajałem się powoli. – Tola, zrobisz mi jakiś okład? – krzyknąłem przez drzwi. – Lód na twarz. A na plecy ziółka ci parzę – odpowiedziała. – Ziele kupalnika. Tola znała się na ziołach jak czarownica, ale jeżeli chodzi o moje zdrowie, bywam nieufny i dociekliwy. – Co daje ten kupalnik? – Ściąga sińce bardzo ładnie, koi ból. Rozprowadzi ci te wylewy. – Myślałem, że babka lancetowata jest na stłuczenia. – Kupalnik lepszy. W aptece trzeba prosić o arnikę, panie magister znają go tylko pod tą nazwą. Zjesz coś? – Zgłupiałaś chyba. Cud, że śniadania nie wyrzygałem. – Pojedziesz do doktora? – Nie trzeba. Gdzie dziadek? – W polu się chowa. Wyleciał przez stodołę na zatyły, a stamtąd na łąki. Jak chcesz, to Zdzichu go przyprowadzi. – Lepiej nie. Tamci tu wrócą. – Mówili, że dopiero na wieczór... – Tola ugryzła się w język. Kiedy zajrzałem do kuchni, była skupiona na przelewaniu naparu przez szmatkę do garnuszka i studzeniu. – Musisz go im wydać, prawda? – zapytała po długiej chwili. – Nic nie muszę. – To co zrobisz? – zaniepokoiła się. – Maniek Zieniuk jest dalej komendantem w Nowym Mieście? Kiwnęła głową. – Pojadę do niego na rozmowę. Kuzynka najwyraźniej miała własną opinię w tej sprawie, ale nie zamierzała ze mną dyskutować. Wyjęła z szuflady czysty ręcznik, zamoczyła go w swoim naparze i kazała mi kłaść się w salonie na wersalce, z odsłoniętymi plecami. Kiedy już leżałem na brzuchu, bezceremonialnie ściągnęła mi spodnie i gacie aż do kolan i rozłożyła swój ręcznik na stłuczonych miejscach. Nie powiem, żeby to zielsko pachniało szczególnie miło, ale okład był ciepły, ręce Toli delikatne, więc nie protestowałem. Zmusiła mnie do leżenia blisko godzinę. Do twarzy przykładałem dodatkowo plastikowy woreczek z lodem. Zioła po kilku minutach przyniosły ulgę, jednak lód nie okazał się skuteczny: nos szybko zatkał się od zakrzepłej krwi, wargi spuchły jak serdelki. Kiedy Tola pozwoliła mi wreszcie wstać z wersalki, wyglądałem, jakby Cygan zdzielił mnie patelnią. Nadal kręciło mi się we łbie. Połknąłem dwie pastylki naproksenu, który wożę ze sobą na bóle krzyża, i ostrożnie, jakbym siadał na gorących węglach, opuściłem się na siedzenie wozu. Jakoś przetrwałem te trzy kilometry do Nowego Miasta. Marian Zieniuk, powszechnie zwany Mankiem, był moim koleżką jeszcze z dzieciństwa. Łaziliśmy razem na ryby, podglądaliśmy dziewczyny. Razem przeprowadzaliśmy też pierwsze eksperymenty ze spirytusem i sokiem wiśniowym w szałasie na wzgórzach. Odkąd Maniek poszedł do milicji, nasz kontakt się rozluźnił. Ale nigdy, nawet za „Solidarności”, nie zerwaliśmy stosunków. Awansował powoli, studia i szkołę oficerską robił wieczorami. Rangi komendanta dochrapał się, kiedy byłem w Ameryce, i jakoś przetrwał zmianę ustroju na tym stanowisku. Krewni w Kurkowie twierdzili, że umiał żyć z ludźmi. Chwalił się, że nigdy nie aresztował takiego bimbrownika, który pędził dobrą śliwowicę, ani takiego kłusownika, który specjalizował się w wędzeniu węgorzy. Rozdział VII. Zaparkowałem pod budynkiem komisariatu. Sekretariat komendanta był na pierwszym piętrze: obskurny, od lat niemalowany, z rozlatującym się czarnym regalem pod ścianą, brudnym dywanem i niewygodnymi fotelikami jeszcze z czasów Peerelu. Tylko godło państwowe na ścianie było nowe, orzeł w koronie i w porządnej ramie, pod szkłem. Maniek nie wstawał na widok gości. Przed sobą miał rozłożony magazyn „Auto Świat”. Poza aparatem telefonicznym z dużą liczbą przycisków, szklanką i otwartym kartonem mleka na jego biurku nie było nic. Ani długopisu, ani kartki papieru. Ani nawet pistoletu. Przypatrywał mi się z zaciekawieniem. – Co ty, Maksiu, grasz teraz w oldbojach? – Nie mogę szedżeć – wysepleniłem. – Twoi ludzie tak mnie obili, sze ledwo sze ruszam. Jego białe brwi poruszyły się nieznacznie. Zamknął magazyn i schował go do szuflady. Jak pilny uczeń, ręce położył na biurku, zaplótł krótkie palce. Zauważyłem, że sporo utył. – To nie może być – powiedział wreszcie. Bez słowa spuściłem spodnie, zadarłem koszulę na plecach i odwróciłem się do niego tylem. Przez chwilę w pokoju panowała cisza. – Pałką? – odezwał się wreszcie. – Pałko. – To nie moi, coś bym wiedział – rzekł ostrożnie. – Maniuś, nie chrzań, dobsze? – powiedziałem, zapinając guziki i ostrożnie upychając koszulę w spodniach. Przyjrzałem się obu fotelikom, ale nie zdecydowałem się na żaden. – Ja nie jestem miejscofy pijaczek. Ja takiego numehru nie puszczę płazem, lepiej rhozmawiaj ze mną poważnie, bo narobię czi kłopotuf. – Opowiedz lepiej, jak i co było. – Na podwórhku u Toli. Dwóch gliniarzy po cywilnemu. Skuli mnie kajdankami i skrhoili dupę. Z dziesięcz minut to trhwało albo dłużej. – Skąd wiesz, że to byli funkcjonariusze policji? – No dobsze, tajniacy. Pokręcii głową. – Maksiu, gdyby moi obrabiali cię przez dziesięć minut, nie stałbyś tu na własnych nogach. A co żeś zrobił, że użyli środków przymusu? – Brhutalnie trhaktowali jedneho obywatela. Zwrhócilem im uwagę. Rzucił mi sceptyczne spojrzenie. – Buzią czy ręką? Ile ty teraz ważysz, zbóju jeden? Sto dwadzieścia kilo? – Skąd – oburzyłem się. – Sto jedenaście netto w slipach. Zimą trochę więcej – dodałem po sekundzie namysłu. – Dotknąłeś ich choćby palcem, tych funkcjonariuszy? Pokręciłem głową. Nie zamierzałem się tłumaczyć. Miałem prawo być w szoku i nie pamiętać wszystkich szczegółów zajścia. – Poznałbyś ich? – Mieli ciemne okhularhy, ale tego głównego skurhwiela poznam. Niestety, nie mam numerhu rejestrhacyjnego ich khrhajslerha. – Czego? – Mówię wyrhaźnie. Głuchy jestesh, czy co? Maniek wyciągnął szyję. – Khrhajsler – powtórzyłem. – Taka marka, amerhykański samochód. Pisze się ch- rhaj-s- lerh, mówi kh-rhajs-lerh. Minivan. W Eurhopie mówią mikhrobus. – Toś mi teraz pięknie wytłumaczył. Czekaj, wiem! Chrysler, taki z gwiazdką, tak? – Tak, pięciorhamienną wpisaną w pięciokąt! – Ale skąd chrysler? – zdumiał się. – Jaki chrysler? – Którhym przyjechali. Śliwkowy minibus. Nówka. Maniek zachichotał. – Maksiu, lepiej wyjrzyj przez okno na nasz parking. Zobacz, czym my tu jeździmy. Ta komenda ma dwa siedmioletnie polonezy, gaza od roku nie na chodzie i nyskę, która tak przerdzewiała, że jeden klient uciekł nam przez dziurę w podłodze. Ja, komendant, nawet nie mam telefonu komórkowego, a ten gada o chryslerach! Ostrożnie opuściłem się na jeden z fotelików. – No to kto to mógł bycz? Wydął tłuste policzki, wzruszył ramionami. – Faset był po trzydziestce, a pszed czterdziestko, brunet, pociągła twarz, krhótko ostrzyżony – wyliczałem. – Grhanatowy garhnitur, elegancik. Mańkut. Starha blizna w prhawym kąciku ust. Lewe ucho odstające. Gada jak katarhynka, szydzi bez przerwy. Używa palki elektrycznej. Musisz go znać. Ale Maniek znów bezradnie zatrzepotał rzęsami. – To sadysta: lubi bić i drhęczyć – upierałem się. – Nażarhlem się strhachu, sze nie masz pojęcza. – Na koniec dziękowałeś? – spytał. Nie rozumiałem pytania. – Czy kazali ci dziękować za bicie? Musiałeś powiedzieć, że kochasz policję, że policja jest best czy uber aleś? I że rano marszczysz freda albo walisz gruchę? – Nie. Nis takiego nie było. Ja w ogóle sze nie odzywałem. – To nie wygląda mi na naszych – orzekł. – Nasi chłopcy mają swoje przyzwyczajenia. No i żaden by nie walnął tak głupio obywatela w pysk, żeby było widać. Zrobi taki zdjęcia i potem tłumacz się przed sądem. – Więc na so ci to wygląda, Maniuś? Splatał i rozplatał swoje paluszki na blacie biurka, wzdychał ciężko. – Napijesz się herbaty? – zapytał. – Nie. Kim byli ci faseci, Maniuś? – Powiedz mi o twoim dziadku. Zaskoczył mnie. Teraz ja inteligentnie mrugałem oczami. – To nasz krhewniak, pszyjechał se Szląska – zaryzykowałem. – Trhochę szurhnięty, ale nieszkodliwy. Ludzie dziś gadają, jutrho przestaną. Widzę, sze do ciebie już dotarhło. Paluszki na biurku wykonały lekceważący gest. – Nic konkretnego. Ploteczki. Dzielnicowy Racuch o nim wspominał. Jakieś dziwne skargi ten obywatel próbował składać. – To było przedwczorhaj. A dziś rhano go pobito. Pomyśl tylko: starhszy człowiek, a tu łobuzerhia wygarhnia go z chałupy, bez wyjasznienia, bez nakazu na piszmie. Nawet nie pohazują oznaki. Walą starhuszka po nerhkach. Co to jest, Maniuś? Z powagą pokiwał głową. – Policja tak się nie zachowuje. – No nie wiem: za komuny... – Ja przez dwadzieścia pięć lat nikogo tu w Nowym Mieście palcem nie tknąłem – przerwał mi. – Zapytaj ludzi. A teraz nie wolno uderzyć, nawet jak obywatel bluzga i ob rażą. Tamtych, mówisz, było dwóch? – Trzech. Jeden siedział w samochodzie. – To ja bym zgadywał, że nadziałeś się na Urząd Ochrony Państwa albo na Wojskowe Służby Informacyjne. Chyba raczej na UOP, dochodzą mnie pogłoski, że delegatura w Olsztynie właśnie dostała nowe wózki. Masz pojęcie? Nam benzynę wyliczają na naparstki, jeździmy na łysych oponach, a oni wożą się amerykańskimi bajerami. Ubierają się jak ci z seriali o FBI, garnitury, białe koszule, krawaty, ciemne okulary. Takie pajace. Chociaż – zreflektował się – wydaje mi się, że miałeś dużo szczęścia. Jeżeli naprawdę żeś dwóch z nich uszkodził, mogli cię zabrać gdzieś do lasu i na spokojnie tak spreparować, że całe lato byś spędził w szpitalu. – Masz adrhes tej delegaturhy? – Spokojnie, nie napalaj się. Wybij sobie z głowy, że będziesz ich nachodził jak jakiś burdel albo, dajmy na to, naszą komendę. Ale dobrze, żeś przyszedł. Wracaj teraz do Kurkowa, uspokój nerwy. Wpadnij znów pod wieczór. Może coś będę miał. Przerwał, uderzony jakąś myślą. – Chociaż lepiej nie przyjeżdżaj. Sam cię znajdę, dobra? I nie telefonuj. Zbyt źle się czułem, żeby dochodzić, czego stary cwaniak zaczął się obawiać. Mdliło mnie, kiedy wychodziłem z budynku na rozsłonecznioną ulicę Grunwaldzką; chyba dostałem gorączki. Jak w chorym widzie wróciłem autem do Kurkowa, z nosem w lodzie położyłem się na brzuchu na tapczanie i przespałem ciężkim snem do popołudnia. Obudziłem się przed czwartą, sztywny i zbolały. Kręciło mi się w głowie. Trzymając się poręczy, schodziłem po schodach. Tola złapała się za głowę na ten widok; migiem przygotowała mi pachnącą jakimiś zielskami kąpiel, zmusiła do łyknięcia proszków przeciwbólowych. Ciepła para pomogła mi pozbyć się skrzepów z nosa, zacząłem znów normalnie oddychać i mówić. Nie miałem ochoty na obiad – choć Tola kusiła odsmażanymi kartoflami i schabowym – nie uśmiechało mi się też siedzenie na krześle. Pokuśtykałem na rynek zorientować się w reakcjach miejscowych na poranny incydent. Poza kawiarnią Toli przy rynku były aż trzy punkty z wyszynkiem, gdzie oferowano kilka marek taniego piwa, sok ze spirytusem zwany w Polsce „winem” oraz gorzałę w bogatym wyborze opakowań – od małych małpek po sto dwadzieścia pięć mililitrów do litrowych butli. Mężczyźni z flaszkami okupowali murki koło sklepów i wszystkie ławki na skwerku; Tola lubiła powtarzać, że w Kurkowie Octoberfest trwa okrągły rok. Coś w tym było na rzeczy, chociaż nastrój bardziej pasował do murzyńskich dzielnic Detroit niż do wesołych monachijskich piwiarni. Mężczyźni mieli taką samą apatię w oczach: odsiadywali bezterminowy wyrok w pułapce biedy i bezrobocia – niewidzialnym więzieniu, z którego trudniej uciec niż z Barczewa czy Jackson Prison. Wszedłem do najbliższego sklepu, kupiłem kilka butelek piwa i dosiadłem się do towarzystwa, które okupowało parapet niskiej witryny. Rozdzieliłem butelki. Zrobili mi miejsce; pociągnęliśmy po łyku. – Jak tam, Maksio? – zagadnął jeden, znany mi tylko z widzenia. – Nie występujesz już w telewizji? – Przestali mnie zapraszać. Krótko po moim przyjeździe z Ameryki znajomi z Woronicza zapraszali mnie do swoich programów; prowadziłem też własną audycję gospodarczą, nudną jak piorun i emitowaną o trzeciej po południu. To jednak wystarczyło, żebym w Kurkowie cieszył się statusem niebywałej gwiazdy. Kiedy telewizja wreszcie dała sobie ze mną spokój, musiałem tłumaczyć się z tego mieszkańcom całej doliny. – Z tom mordom by cie tera nie wzieni. Radosny rechot. Autor tej obserwacji szczerzył rzadkie zęby, wyraźnie rozradowany. Innym też wykwitły na gębach promienne uśmiechy. – Dzięki, że mi pomogłeś, Jerzyk – rzuciłem niby obojętnie. – A co ja miał ci pomagać – zdziwił się. – Postawisz jeszcze po jednym? – Nie. – To może pół litra? – A co ja ci mam stawiać? Posmutnieli. W milczeniu dopijaliśmy piwo. No tak, w całym miasteczku nie znajdę zbyt wielu osób, które by oburzało, że dobrali mi się do skóry. Trudno się jednak dziwić: nie mieliśmy wspólnych interesów, nie dzieliliśmy losu. Byłem przybyszem z innego świata, w którym nieźle prosperowałem, podczas gdy ich własny się walił. Jedno po drugim upadały deficytowe, nieudolnie zarządzane przedsiębiorstwa, przeróżne „Olbety” i „Betonstale” wytwarzające cementowe kręgi i pokraczne słupy, rozpite warsztaty remontowe kółek rolniczych, rachityczne spółdzielnie. Kiedy ja zachwycałem się renesansem przyrody, powrotem myszołowów czy krystaliczną czystością wód Drwęcy, dla miejscowych były to przygnębiające oznaki zamykania lokalnego przemysłu. Biedowali i na dodatek musieli patrzeć na dobrobyt innych. W miarę jak znikało piwo z butelek, towarzystwo smutniało. Na nieogolonych twarzach pojawiły się przymilne uśmiechy. Pal licho. Wyciągnąłem z kieszeni banknot, Jerzyk kopnął się do sklepu po następną partię butelek. – A co myślicie o starym? – zaryzykowałem. Kiwali z aprobatą głowami. – Ciągnie jak smok, po obiedzie dostaje półlitrę i idzie do stodoły. Tej ma dobrze! Tola wyraźnie nie żałowała środka uspokajającego. – Mówisz: Tej – podchwyciłem – czyli uważasz, że to jest mój dziadek Bronek, dobrze zrozumiałem? Ty go jeszcze musisz pamiętać. – Ksiądz mówi, że diabelskie nasienie. – Ja uważam, że wampiur, jak Tom Kruz. – Nieśmiertelny, jak ten ze Szkocji, co tera mieszka w Nju-jorku. Jego baba siwiutka, umierła ze starości w górach, a on ciągle taki sam. To jeden z nich. Ma pięćset lat. – Do wody wpadnie i nic mu ni jest, ino łazi se po dnie. Może ryby ręcami łapać. Chciałoby się tak, nie, Jerzyk? – Maksio też wygląda na wampiura. Ciągle młody. – Bo nie pije wódki, ino biega po zdrowie. Dobrze mówię, Maksio? – Dobrze – odpowiedziałem. – No to co zrobimy z tym starym? Jerzyk wzruszył ramionami. – A co tu jest do robienia? Przyjadą, wezmą za fraki. Zrobią mu sekcję, jak Molder i Skali z Archiwum Iks. – Możemy go nie wydać – zaproponowałem. – Obronić. Całemu miasteczku nie podskoczą. Milczeli. Zastanawiali się. Kręcili głowami. – A jak to jest mój dziadek? – Ano jo. Może być. – Czy swojak – zasugerowałem. – Co z tego? – zdenerwował się Jerzyk. – A choćby i był! Mało dostałeś pałką? Ja nie myślę się wtrancać. Do więźnia mogą wsadzić. – Ty już siedział za kłusownictwo – Andrzej ze złamanym nosem przypomniał znany fakt. – Tobie więzień taka nowina jak drugiemu gumiaki nałożyć. – A ciebie, ile razy zamykali? – zdenerwował się Jerzyk. – Durch ino odsiadujesz te grzywny, co ci na kolegium walą! – To je areszt, nie więzień! – Ten tajniak nie doczeka swojej wcześniejszej mundurowej emerytury – zapowiedziałem mgliście. Gotowi byli wypić jeszcze wiele kolejek, ale dałem sobie spokój z fundowaniem. Było jasne jak słońce, że nikt w miasteczku nie kiwnie palcem, żeby nam pomóc. Wieczorem obejrzałem wiadomości i prognozę pogody. Została godzina do zapowiedzianego powrotu facetów z chryslera, a komendant Maniek nie dawał znaku życia. Musiałem się na coś zdecydować. Poszedłem na most, oparty o barierkę próbowałem uporządkować myśli. Słońce zniżyło się nad wzgórzami, małe klenie i uklejki polowały na muchy. Nie przychodził mi do głowy żaden genialny plan. Zerknąłem na górę zamkową. To był najlepszy punkt obserwacyjny w okolicy; jeżeli ktoś mnie szpiegował, promienie słońca zachodzącego po przeciwnej stronie doliny odbiłyby się w szkłach lornetki. Ale na górze nic nie błyskało. Z rękoma w kieszeniach, bez pośpiechu, jak człowiek, który się nudzi, wróciłem do domu. Odkupiłem od Toli płaską butelkę winiaku luksusowego, która kurzyła się na półce kawiarni, zrobiłem w kuchni kilka kanapek i zawinąłem w serwetkę dwa kawałki kiełbasy wyborczej, uchodzącej za najlepszą do pieczenia. Upchnąłem te zapasy w kieszeniach swojej kurtki wędkarskiej, wyprowadziłem ze stodoły najmocniejszy rower. Podpompowałem opony, na siedzeniu umościlem złożony na czworo frotowy ręcznik, mimo to na początku jazdy tyłek bolał mnie jak wszyscy diabli. Próbowałem jechać, stojąc na pedałach, ale zaczęły się wyginać. W trakcie pobytów w Kurkowie regularnie robiłem takie przejażdżki – miejscowi znali moje zwyczaje, wyprawa rowerem nie powinna nikogo zaalarmować. Cztery kilometry od Kurkowa, za wsią Lipowiec, zatrzymałem rower. Rozejrzałem się: ani żywej duszy dokoła. Skręciłem z asfaltówki w polną drogę, która prowadziła prosto nad rzekę. Na skraju łąk wprowadziłem rower w krzaki i położyłem się na brzuchu w trawie. Na szosie nie było żadnego ruchu, łąki wyglądały na puste. Rolnicy pili, a nieliczni wędkarze znajdowali się już o tej porze w domach i karmili koty zdobyczą. Zza drzew wyszło kilka pasących się saren, co chwila nerwowo unoszących głowy. Nikogo nie wyczuwały. Uspokojony ruszyłem na piechotę, na początku wzdłuż rzeki. Zarośla dawały dobrą osłonę, jednak Drwęca wiła się głębokimi zakolami, wydłużając drogę. Pobiegłem więc na wprost, przez łąki: letni wieczór szybko zmieniał się w noc, a ja musiałem jeszcze wypatrzyć przejście przez dziadkowe bagno. Z zewnątrz bagno wyglądało jak duża kępa olch i topoli, otoczona pierścieniem trzcin. Na środku grząskiej topieli znajdowała się naturalna wysepka, przed wzrokiem ciekawskich osłonięta trzciną. Stał tam szałas z gałęzi i spróchniałych desek, od dziesięcioleci użytkowany przez bimbrowników, kłusowników, dezerterów i inne osoby o specjalnych potrzebach. Rodzinna legenda głosiła, że dziadek ukrywał się na bagnie przed gestapo, kiedy szukało go za pobicie niemieckiego osadnika (groźny ten kryzys udało się babci zażegnać na drodze negocjacji; zamiast przed plutonem egzekucyjnym, dziadek ostatecznie stanął przed komisją poborową Wehrmachtu w Nowym Mieście). Po wojnie też znajdował azyl na wysepce. Mama przebąkiwała o prześladowaniach politycznych, jednak świadkowie epoki twierdzili zgodnie, że dziadek krył się tam przed gniewem babci po kolejnych wykrywanych romansach. Na bagno wchodziło się od strony rzeki. Nie istniała ścieżka ani ustalony szlak, po prostu niektóre kępy traw utrzymywały człowieka, inne nie; trzeba było dobrze wybierać. W dzień przeprawa nie była trudna, wtajemniczeni rozpoznawali drogę po załamaniach trawy. Jednak w zapadającym mroku musiałem po prostu ryzykować. Zdjąłem spodnie, tenisówki i skarpetki, owinąłem je kurtką w tłumok i trzymając go nad głową, skoczyłem na najbliższą kępę. Zapadłem się w błoto, kilka razy nawet do połowy ud, ale do wysepki dotarłem bez trudu. Wycierając się z błota wiechciem trawy i naciągając spodnie, doszedłem do wniosku, że stara kryjówka była niewiele warta. Rozejrzałem się dokoła. – Bez obawy, panie Kotowicz – powiedziałem cicho, bo w wieczornej mgle głos niesie daleko. – To tylko ja, Maksio. Możesz pan spokojnie wychodzić. Cisza. – Przyniosłem jedzenie i małe co nieco do wypitki. Zaszeleściło obok zrujnowanego szałasu. Stary wysunął się z krzaków. Podchodził w moim kierunku ostrożnie, pochylony do przodu, czujny. – Jestem sam. – Skądżeś wiedział, że tu jezdem? – zapytał podejrzliwie. – Nie ma innego miejsca w okolicy. Milczał nieufnie. Dopiero teraz z zarośli wyczołgał się Finek. Przymilnie machał ogonem. – Jak byłem mały – dodałem – to mieliśmy zakazane chodzić na bagno. Ale i tak tu przychodziliśmy z chłopakami. A potem i z dziewczynami. Najwyraźniej nabrał zaufania, bo sięgnął po oferowane kanapki. Musiał być wygłodzony, ale jadł niespiesznie. Staranne przeżuwanie to była jedna z obsesji dziadka Bronka; kiedy byłem dzieckiem, ciągle mi tłumaczył, że źle pogryzione jedzenie zalega w żołądku, prowadząc do ciężkich chorób, a nawet do śmierci. Nałamałem trzciny i umościłem sobie legowisko. Ściemniło się do końca, chrust i większe gałęzie na ognisko zgarniałem już po omacku. Wśród miejscowych panowała opinia, że ognia na bagnie nie widać z zewnątrz; doświadczenia pokoleń bimbrowników zdawały się to potwierdzać. Rozpaliłem ogień, zaostrzyłem scyzorykiem dwa kijki i już po chwili tłuszcz opiekanej kiełbasy apetycznie skwierczał. Jego zapach sprawił, że po raz pierwszy od rana poczułem głód. Szybko uporaliśmy się z naszymi porcjami. Swoją działkę dostał też pies; na koniec zżarł także końcówki obu patyków. Poza pytaniem o musztardę, stary się nie odezwał. Widziałem, że nad czymś rozmyśla, i nie przynaglałem go. Pociągnęliśmy po łyku z piersiówki. Z rękoma pod głową, rozciągnięty koło ognia, gapiłem się w niebo. Od strony Litwy przemieszczała się gwiazdka samolotu. Tamtejsza linia lotnicza nadal używała starych sowieckich tupolewów; ich kabiny były malowane w środku farbą olejną. Kiedy dziadek umierał latem 1982 roku, akurat porywałem taką właśnie brudną, trzęsącą się maszynę na lotnisko Tegel w Berlinie. Stary długo mościł się na legowisku, wreszcie przestał szeleścić. Płonącym patykiem przypalił papierosa. – Szybko cie puścili – rzucił niby obojętnie. – Wcale mnie nie wzięli. Nie po mnie przyjechali, tylko po dziadka. Ale dobrze, że dziadek im uciekł. – Jo. Szukajom mnie? – Obawiam się, że tak. Nie odpuścili. Splunął w ogień. – Ubowce so uparte. – Teraz nazywają się inaczej, UOP. Nowi ludzie, nowa nazwa, ale stara praktyka. Ma dziadek rację. – Kajdany mieli. – Mocno dziadek dostał po nerkach? – Jak szczam, to boli. A ciebie? – Trochę. – Co ja im zrobił? – Chyba nic. A dlaczego dziadka szarpali? Nie chciał dziadek iść po dobroci? – Kazali, toć żem szed. Ale jakem zobaczył te jeich taksówkę, to myślę, daleko będą więzły. A kto się zajmie dobytkiem? Ja mam konia i krowę. Kto im da zryć? Nie jadem! Ty żeś richtig zaraz nadjechał. Ani chybi ten Kulkowski ich nasłał. Hurensohn! Oczy zalśniły mu złym blaskiem. Nie było sensu wdawać się w dyskusje; szybko się nakręcał, już dygotał ze złości. Podałem mu piersiówkę; upił mały łyk. – Tu do nas nie trafią? – zapytał po dłuższej chwili. – Dziś chyba nie. Ale to żadna kryjówka, dziadku. Całe Kurkowo o niej wie. I wszyscy z Lipowca, i leśniczy z Kaługi. Lepiej się stąd wynieść. – Ludzie im nie powiedzą. – Niech dziadek nie będzie naiwny. Doniosą na wyścigi. – To co zrobim? – Dziadek pospaceruje po okolicy, pośpi sobie gdzieś w stogu. Ja spróbuję się zorientować, o co idzie. Może da się jakoś odkręcić sprawę. Tak jak babci wtedy na początku wojny, pamięta dziadek? Kiedy za tego pobitego kolonistę chcieli dziadka rozwalić. – Jo. – Teraz też coś wymyślimy. Znów kombinował przez chwilę, potem przysunął się w moją stronę. Gestem ręki kazał mi przybliżyć głowę. – Ja tam mom piniondze – wyszeptał. – Gdzie? – odpowiedziałem takim samym szeptem. – Tamój – wskazał ruchem głowy w kierunku swego dawnego domu. – Na podwórku. Zakopane. Rozdział VIII. Jakie znów pieniądze? – zapytałem, choć domyślałem się odpowiedzi. O skarbie dziadków wiedziałem jako dziecko. W lipcu w 1965 roku przez kilka nocy z rzędu budziły nas z kuzynem Robertem szepty dorosłych i zapach lampy naftowej. Mama chlipała. Ojciec gmerał w walizce pod łóżkiem w poszukiwaniu latarki. Dziadek, skupiony, w opadających spodniach od piżamy i laczkach na nogach, ale przecież groźny, czaił się przy drzwiach z sękatą pałką w dłoni. Normalnie wyciągał tę lagę ze schowka pod schodami dopiero pod koniec sierpnia, kiedy przyjeżdżał do nas rzeźnik z kompletem noży w skórzanej teczce, a na podwórzu histeryzował przywiązany linką za tylną nogę, przepełniony najgorszymi przeczuciami świniak. Pałka kojarzyła mi się ze zmierzchem wakacji i z krwawym rytuałem uboju. Przestraszony, przyglądałem się, jak dziadek ostrożnie zdejmuje żelazną sztabę, którą na noc blokowano wejście do domu. Tata czaił się obok, z niklowaną latarką w dłoni, mama płakała. Babcia podnosiła lampę do góry, odkręcała knot. Lampa rozjaśniała się, dziadek z tatą napierali na drzwi i wypadali z krzykiem na podwórko. Dziadek biegał wkoło, wymachując swoją maczugą, tata poczynał sobie nieco ostrożniej. Z mamą, wczepioną w kurtkę jego piżamy, ograniczał się do przyświecania dziadkowi latarką. Krąg białego światła wycinał z ciemności fragment obórki, smołowane wrota stodoły, koło od wozu i wreszcie dyszel, o który w końcu nieuchronnie dziadek się wywracał. Mimo impetu atak naszych mężczyzn nieodmiennie trafiał w próżnię. Rano znajdowaliśmy jednak ślady intruzów: zrytą łopatami ziemię koło studni, przy stodole, nawet całkiem blisko okna na podwórko. Zawsze rano odnajdywał się też pies – cały, zdrowy i najwyraźniej świadom, że zawiódł w swojej podstawowej misji. W moim i Roberta towarzystwie Finek zachowywał się normalnie, ale gdy w polu widzenia pojawiał się ktoś dorosły, dygotał i rozpaczliwie skamlał. Nawet babcia nie miała serca podnieść na niego ręki. Karą za tchórzostwo miało więc być obcięcie racji żywnościowych, ale wieczorem z Robertem oczywiście potajemnie go dożywialiśmy. Dorośli w nieskończoność roztrząsali szczegóły: ile cieni rzucało się do ucieczki, w którą stronę biegli, do Kurkowa czy raczej na Lipowiec. Kobiety koncentrowały się na zagadnieniach praktycznych: kto się wygadał – podejrzenia nieodmiennie skupiały się na dziadku – oraz gdzie przenieść pieniądze. Kiedy raz odważyłem się wtrącić do rozmowy z sugestią, żeby po prostu złożyć je w banku, oberwałem od mamy ścierką w łeb za wymądrzanie się. Takie rozwiązanie w ogóle nie było brane pod uwagę. W rodzinie żyła pamięć powojennej wymiany waluty oraz wcześniejszej tragedii jakiegoś krewniaka-idioty, który sprzedał dom w czasach hiperinflacji po pierwszej wojnie za walizkę niemieckich marek, które na drugi dzień miały ponoć wartość tabliczki czekolady. Państwo było, w intuicyjnej ocenie dorosłych, groźniejszym bandytą niż nocni goście. A banki w tamtych czasach wszystkie były państwowe. Tata mało udzielał się w tych dyskusjach: od świtu do późnego wieczoru spędzał dnie nad Drwęcą, zasadzając się na leszcze. Dziadek po swojemu ewakuował się na pastwisko pod Dębnem, więc to chyba mama z babcią ostatecznie uchwaliły, że należy wycofać walory z podwórka i zamurować je w ścianie domu. Plan był logiczny, ale trudny w realizacji. Kapitał mianowicie – dziadkowa renta z Francji, naliczana skrupulatnie w Paryżu za dwie dekady pracy w kopalni według stawek wyśrubowanych przez tamtejsze związki zawodowe, uzupełniona dodatkiem za fikcyjną, choć uroczyście stwierdzoną przez polsko-francuską komisję lekarską pylicę płuc, na koniec wywindowana do stratosfery przez absurdalny oficjalny przelicznik dewizowy – otóż kapitał ten był ukryty tak skutecznie, że okazał się trudny do odzyskania. W czasach kiedy dobra pensja inżynierska taty, razem z górką za prace zlecone, z trudem dochodziła do pięciu tysięcy złotych (z których ponad połowa szła na spłatę rat za wartburga), dziadek, nie kiwając palcem, miesiąc w miesiąc inkasował pięć i pół tysiąca. I to po wszystkich potrąceniach, które zdołali wymyślić urzędnicy Ministerstwa Finansów. Zaś po podwyżkach rent we Francji zrobiło się z tego siedem tysięcy złotych. Listonosz Burhardt przywoził dziadkom żywą gotówkę wprost do domu. Złotówki wymieniali na czarnym rynku z powrotem na twardą walutę, zwykle dolary amerykańskie i złoto, które następnie trafiały do butelek po oranżadzie z porcelanowym zamknięciem i do słoików Wecka. Nocami dziadek ukradkiem zakopywał szkło w pobliżu domu; niektóre sztuki w ogródku, inne na podwórku. Kiedy dziadek chwycił za łopatę na rozkaz babci, w godzinę wydobył sporą część butelek i słoików. Następnie, już nieco nerwowo, do południa odnalazł mniej więcej połowę z pozostałych. A potem zaczęły się schody, albo, jak to określił tata, renesans górniczej kariery pana Kotowicza. Do wieczora teren został pokryty kraterami, jakby na nasze obejście spadła salwa ciężkiej artylerii. Dziadek, nagi do pasa i zlany potem, coraz wścieklej machał łopatą; drzewa rzucały coraz dłuższe cienie, ziemia furczała w powietrzu, a bilans wciąż się nie zgadzał. Z wyliczeń babci, mamrotanych po niemiecku i sprawdzanych na skrawku gazety ołówkiem kopiowym, wynikało, że nadal brak jednego słoika ze złotem oraz dwóch butelek z dolarami. Zaprzęgnięto do kopania wszystkich domowników, nie wyłączając taty, kuzyna Roberta, mamy i mnie. Do zapadnięcia kompletnych ciemności dziadek zdołał jeszcze odnaleźć słoik. Praca, jaką wykonał tamtego dnia, zdumiewała ogromem. Trudno było uwierzyć, że jeden człowiek może przerzucić tyle ziemi; zebrałoby się tego chyba kilka ciężarówek. Dziadek kopał jeszcze przez siedem dni, niezmordowanie i w nietypowym dla siebie milczeniu. Efektem było wydobycie kolejnej butelki. Ale na ostatnią, która według babci miała zawierać aż sześćdziesiąt zwiniętych w rulon jedno– i pięciodolarowych banknotów, nie udało mu się natrafić. Zaraz na jesieni dziadek postawił wokół obejścia ogrodzenie z siatki, drutu kolczastego oraz dwuskrzydłowej żelaznej bramy. Otwory okienne domu przysłonięte zostały przez dębowe okiennice, skrupulatnie zamykane na noc. Finka przymuszono do dzielenia terytorium z Pączkiem, pozbawionym inteligencji mieszańcem wilka, który z neoficką pilnością ujadał po nocach. Obronny potencjał rodziny wzmocniła też holenderska wiatrówka, którą tata przemycił z jedynej w życiu delegacji służbowej na Zachód (do deklaracji celnej wpisał ją przebiegle jako „wiatrówkę męską”), choć jedyną osobą, którą dziadek próbował ukatrupić za pomocą tej broni, na koniec okazałem się ja. Rodzina w nieskończoność rozważała, czy dolary padły łupem nocnych gości, czy też, jakimś cudem, ominęła je łopata. Dziadek aż do swego powtórnego ożenku i wyprowadzki z gospodarstwa znienacka przerywał zajęcia, aby chwycić za szpadel: wiedziony nagłym przeczuciem albo wskazówką ze snu, to przecinał podwórko poprzecznym rowem, to robił odkrywkę koło studni. Jednocześnie wierzył, że butelka została skradziona, i do śmierci prowadził niezmordowane dochodzenie w tej sprawie. Podejrzani byli wszyscy w dolinie Drwęcy, nie wyłączając kobiet, starców i dzieci. Dziadek osaczał ludzi podchwytliwymi pytaniami, prowokował. Miesiącami analizował ich reakcje – wszystko jednak bez rezultatu. Proces bogacenia się dziadka trwał jednak nieprzerwanie. Kolejne porcje zawiniętych w szmatki dolarów, marek i złota trafiały do skrytek w ścianach. Dziadek odkuwał dłutem zaprawę ze spoin, misternie wydłubywał cegły, przycinał je, dopasowywał. Pierwsze skrytki robił w piwnicy i w mało dostępnych zakamarkach budynku, potem dziury w ścianach pojawiały się już wszędzie. W domu pachniało zaprawą i wapnem. Kiedy owdowiały dziadek zaręczył się z Teklą, dobił targu z taksówkarzem Kulkowskim i zabrał się do wyciągania pieniędzy, podziurawiony jak ser szwajcarski dom ponoć groził zawaleniem. Dziadkowi znów nie zgadzały się rachunki, więc szalał z kilofem. To była już jednak zima 1972 roku, kiedy tata z dziadkiem ostentacyjnie zerwali wszelkie kontakty, informacje więc mieliśmy z drugiej ręki. Sądzę, że były one prawdziwe, bo dziadek raczej nie zmieniał zwyczajów. Podczas jednego z naszych ostatnich spotkań – jako młody pisarz wpadłem na kilka godzin do Kurkowa, wracając z chałtury w olsztyńskim domu kultury – zaprowadził mnie na tyły swojej ostatniej kamienicy, przy rynku. Wskazał palcem betonową łatę na ziemi koło chlewu i gromkim szeptem, który musiał być słyszalny na Górze Zamkowej, pochwalił się, że ma tam ukryte dolary i złoto. „I frank śwajcarski tyż”. – Śpisz? – przerwał milczenie. – Nie. Ale zasypiam. – Zostało co w ty butli? – Trochę. Jakiś duży zwierz hałasował w pobliżu na bagnie. Ciężko przedzierał się przez krzaki, sapał, stękał, na koniec, trąbiąc, głośno puścił gazy. – Łoś – stwierdził dziadek tonem znawcy i oddał mi pustą piersiówkę. – Tutaj? Nigdy żadnego nie widziałem. – Po wojnie było pełno łosiów. Potem mniej. – Kłusownicy? – liii, Durski spod Dębna łowił we wnyki, handlował mięsem. We więzieniu za to siedział. Ale jak łąki zmeliorowali, to już żadnego nie dostał. Pamiętałem Durskiego przede wszystkim jako progresywnie ubywającego wędkarza. Urodził się bez prawej ręki, w lewej dłoni brakowało mu kilku palców. Za młodu stracił słuch i jedno oko, kiedy głuszył ryby w rzece bombą domowej roboty. Haczyki wiązał, pomagając sobie ustami. Na koniec, tuż przed emeryturą, zagapił się, przełażąc przez tory kolejki na żwirowni, i wagonik zmiażdżył mu goleń. Ale do końca tłukł się po okolicy motorowerem. Kuśtykając na protezie, wsparty o kulę, z maniackim uporem przedzierał się do interesujących go miejsc nad Drwęcą. I właśnie nad rzeką umarł; znaleźli go przy zarzuconej wędce, na której końcu tkwiła martwa, gnijąca już brzana. Zasnąłem, nie wiadomo kiedy. Wciąż panowały ciemności, gdy dziadek potrząsnął mnie za ramię. – Iść nam trza, póki one śpią. Usiadłem z trudem. Bolały mnie wszystkie gnaty i absolutnie wszyściutkie mięśnie. Gwiazdy dopiero bladły. – Zwariował dziadek! Jeszcze noc! Gdzie mamy iść? – Do dom. Wykopiem piniondze po cichu, nie bendom wiedzieli – wyjaśniał gorączkowo, pochylając się do mojego ucha. Jego oddech pachniał kwaśnym tytoniem. Roześmiałem się: oto mieliśmy powtarzać starą komedię, tyle że w rolach intruzów. Zrobiłem kilka rozgrzewających ćwiczeń. Spanie na ziemi to już od dawna sport nie dla mnie. – A kiedy dziadek zakopał forsę? – zastanowiło mnie. – Będzie dwie niedziele. – Dopiero teraz? A dużo było tych pieniędzy? – To ty nie wiesz? – momentalnie zrobił się podejrzliwy. Czy ja muszę wszystko pamiętać? Ale zaraz obliczymy. W sześćdziesiątym czwartym, na początku lata, dziadek mógł zakopać dopiero pierwszą wypłatę, zgadza się? Jeżeli tak... to najpierw chyba przyszła większa suma, wyrównanie za pół roku. No to powinno być sześć razy pięć i pół... razem ze trzydzieści trzy tysiące złotych. Zgadza się? Potwierdził skinieniem głowy, odprężył się. – Zamienił dziadek na zielone czy zakopał złotówki? – Jeszczem nie mieniał. Babcia chciała kupić dolary w Iławie, ale hycel zegarmistrz żądał po sto dziesięć złotych. Twoja mama mówi, że we Warszawie kupi się po sto. Nie było sensu tłumaczyć mu, że forsy nie mogło już być na podwórku Kulkowskiego, bo słoik wykopał on sam osobiście. Tyle że – jak by to powiedzieć? – w innym porządku chronologicznym. Wydostaliśmy się z bagna – on poszedł przodem, lekko przeskakiwał z kępy na kępę, ja niezdarnie z tyłu – i wędrowaliśmy przez zamglone, wciąż pogrążone w szarawym półmroku łąki. Między polami mokrych od rosy buraków, kartofli i żyta podeszliśmy od tyłu do dziadkowego obejścia. Kilkadziesiąt metrów przed nami ciemniał masyw stodoły z przytuloną drewnianą sławojką. Dziadek dawał znaki, żeby ruszać naprzód, kiedy z głośnym skrzypnięciem obok stodoły otworzyła się furtka. Przypadliśmy do ziemi. Kulkowski we własnej osobie kroczył do sławojki. W ręku trzymał „Super Express”, jeżeli wzrok mnie nie mylił. Ktoś na podwórku głośno przekomarzał się z psami, które wyraźnie wyczuły naszą obecność. – Spóźniliśmy się, dziadku – szepnąłem. – Prawdziwe ranne ptaszki ci Kulkowscy. Nie myślał rezygnować. – Poszczują nas psami – perswadowałem. – One tylko za siatką takie ostre. – Finek, skurczybyk, już się gdzieś schował. Wrócimy tu w nocy – ciągnąłem go za rękaw. – Może lepiej nam się poszczęści. Długo staliśmy na granicy pól i łąk, pod osłoną mgły. Nie chciał, żebym odchodził, przytrzymywał mnie za ramię, gadał. Dziwił się, że łąka taka zarośnięta, a on przecież kosił nawet nie miesiąc temu. Ciągle się rozglądał, czy nie zobaczy taty albo małego Maksia. Na koniec poszedł, rozczarowany i nieswój, na bagno, z psem radośnie buszującym wśród traw. Umówiliśmy się w południe nad rzeką, na tak zwanym Szteklowym Kutlu. Bez pośpiechu ruszyłem w stronę Lipowca. Rower leżał, gdzie go zostawiłem, mokry od rosy. W kuchni Rumiankiewiczów już paliło się światło; w okolicy nie dostrzegłem chryslera ani żadnego obcego. Zdzichu jadł chleb z margaryną i kiełbasę z wody na śniadanie; szykował się do rannej zmiany. Tola smażyła mu jeszcze jajecznicę. Na mój widok bez pytania wbiła na patelnię jeszcze kilka jajek, dokroiła chleba. Nie zapytali, gdzie spędziłem noc. Poprzedniego wieczoru agenci się nie pojawili, nikt również nie dopytywał się o mnie ani o dziadka. Konia i krowę Zdzichu odprowadził na kolonię do Woźniaka, gospodarza, który za dwadzieścia złotych dziennie zgodził się zapewnić im opiekę. Tola odetchnęła z ulgą, gdy potwierdziłem, że będę płacić taką sumę. Maniek Zieniuk zjawił się przed dziesiątą rano; akurat ubierałem się po kąpieli. Nie poznałem go, kiedy stał w sieni: na głowie miał kask motocyklowy i gogle, a zapięty pod szyją skórzany płaszcz skutecznie maskował jego sylwetkę. – Przejedziemy się – rzucił krótko. Okazałem się za ciężki na pasażera, więc zamieniliśmy się miejscami i to ja poprowadziłem emzetkę po brodnickiej szosie. Po dwóch kilometrach, przy znaku reklamującym konną jazdę w leśniczówce Trąbkowskiego, Maniek kazał mi skręcić w prawo; zniszczoną asfaltówką, a potem polnymi drogami dotarliśmy nad rzekę na wysokości żwirowni. Na tym odcinku Drwęca przypominała górski strumień, z rwącym nurtem po wewnętrznej stronie łuku i z kamienistym rozlewiskiem po zewnętrznej. – Pamiętasz tamte brzany? – wskazał ręką w miejsce blisko zakrętu. – Nigdy ci nie zapomnę. Jak bym mógł! Później już nie zdarzało mi się zahaczać ryb tak wielkich i tak zajadle walczących – jeżeli nie liczyć łososi wyciąganych z jeziora Michigan i tych z rzeczułki w parku miejskim pod Toronto, które łapaliśmy na kawałki kolorowej gąbki. Ale tamto to był zupełnie inny świat, z perspektywy doliny Drwęcy równie mało realny jak Mars. – To było moje miejsce – zauważyłem. – Rzucałeś z góry kamienie do wody, żebym nie mógł łowić. – A kto plaskał wędką o wodę, kiedy ja przyszedł pierwszy? – zdenerwował się. – Ja wynalazłem miejsce, ja nęciłem. Tyś się wpierdolił na gotowe i ciągnąłeś jak swoje. Moje ryby! – Łowiłem tu długo przed tobą! Na żółty ser. A ty? – Na wiśnie. Drwęca to nerwowa rzeka, myszkująca. Co roku biegnie odrobinę inaczej, tu podmyje kawał burty i zetnie zakole, tam nieoczekiwanie spod wiosennych roztopów wyłoni piaszczystą plażę... Ale zakręt i miejsce, o które jako szczeniaki toczyliśmy z Mankiem wojnę, niewiele się zmieniły przez tych trzydzieści parę lat. – Po co ta konspiracja? – zapytałem. – Płaszcz, kask... motor. Wyglądasz jak spiskowiec z operetki. Dowiedziałeś się może czegoś? Westchnął, potarł czoło białą dłonią. – Dowiedziałem się, że mi wyrwą jaja z płucami, jak wtrącimy się do ciebie. Albo jak zobaczą kogoś z naszych, że się kręci koło Rumiankiewiczów. Nie rozumiałem. – Jest afera – tłumaczył. – UOP szaleje, w Olsztynie i w Białymstoku od wczoraj wieczór siedzi dwóch podsekretarzy stanu. Minister spraw wewnętrznych na gorącej linii. Warszawa się trzęsie. Za stanu wojennego nie było u nas takiej mobilizacji. No i uważaj: podobno jacyś eksperci lecą tu z Ameryki. – Zalewasz! Jego mina mówiła, że nie zalewał, przestałem więc się odzywać. – Policja w województwie jest postawiona w stan podwyższonej gotowości – podjął Maniek – wojsko, zdaje się, też. A jak wojsko, to i służby informacyjne. W naszej komendzie wszyscy mamy służbę na rolkę, dwadzieścia cztery godziny, do odwołania. Mamy siedzieć na dupie i czekać. Na co, brak jasności. Mnie nawet wydali telefon komórkowy, zobacz. A wszystko w takich nerwach, że nie pokazali, jak go obsługiwać, a instrukcja jest po fińsku. – Jak zadzwoni, naciskasz ten guzik z zieloną słuchawką. Żeby wyłączyć, ten drugi, z czerwoną. – Dobra. A co do tego, co cię obił... Maniek odprężył się nieoczekiwanie, w jego bezbarwnych, okolonych białymi rzęsami oczach pojawiły się iskierki rozbawienia. Dlaczego fakt naruszenia mojej nietykalności cielesnej tak cieszy wszystkich przyjaciół? – ...to lepiej zapomnij o nim. – Serce nie sługa, pamięć też. Nie dostanę amnezji na zawołanie. – Mówię: odpuść. – Raczysz żartować. – Gościu i tak beknie za fuszerkę. Już ma kłopoty. A ciebie nikt już palcem nie tknie. – A skąd niby wiesz? Zwierzają ci się? – Gościu jest w UOP, z naboru solidarnościowego. Między naszymi a tymi nowymi nie ma wielkiej miłości, wiadomości szybko się rozchodzą. Chłopaki z Olsztyna twierdzą, że on przez ciebie ma przechlapane. – Mów jaśniej. Miał obywatela po cichu wyłuskać i odstawić do Olsztyna, gdzie już czekał samolot. Dostał ludzi, środki, elegancko – wszystko, co trzeba, tymczasem koncertowo spieprzył sprawę. Poszukiwany uciekł, okolica aż huczy od plotek, na dodatek ważny redaktor ze stolicy ma siny zadek i odgraża się... Resort czuje się też trochę ośmieszony – dodał po chwili. – Że jeden, za przeproszeniem, cywil w starszym wieku tak poturbował funkcjonariuszy. Obaj są na zwolnieniu lekarskim. – Powiedziałeś im, że grałem na stoperze? – Sami już do tego doszli. Ale co to zmienia? W Warszawie dostali piany, szef delegatury w Olsztynie założył dyscyplinarkę kierującemu akcją. On, ten kierujący znaczy, jest z tych cucusiów, co to mają piękne karty solidarnościowe: wczoraj opozycja, konspiracja, pierdel albo internat, dziś kariery i ordery. Szef olsztyńskiej delegatury zresztą jest z tego samego rozdania. Widać było, że mój kolega nie lubi cucusiów z pięknymi kartami. – A teraz grozi mu wydalenie ze służby i opuszczenie służbowego mieszkania – zakończył tonem pełnym satysfakcji. – Wycinają się etosowcy. – Ten oficer się jakoś nazywa? – Była nawet koncepcja, żeby ciebie przepraszać. Z drugiej strony, gdybyś się rzucał, można upichcić sprawę o napaść na funkcjonariuszy. Jest z czego: kolanko trzeba będzie operować, plaster uciskowy nosić na żebrach. Kapujesz? Skinąłem głową. – Tak czy inaczej możesz tego niby-dziadka spokojnie zabrać do domu. Cała sprawa będzie przeprowadzana po dobroci. – Nazwisko, Maniuś. Muszę znać nazwisko. – Co z tobą, Maksiu – obruszył się. – Tyś chyba za mocno w tę głowę oberwał. Powiedziałem już dosyć. Nadstawiam dla ciebie kark. Teraz twoja kolej. – Na co? – Przysługa za przysługę. Wymacał ręką kamyk na zboczu; jego ramię zrobiło krótki zamach i kamyk wzniósł się w niebo po łagodnej paraboli. Plusnął w wodę precyzyjnie na środku naszego dawnego łowiska. Maniek miał dryg do rzucania; z tego miejsca umiał trafić w spławik mojej wędki. Znalazłem inny kamyk, machnąłem ramieniem. Mięśnie obręczy barkowej zabolały ostrzegawczo. – Chciałbym go zobaczyć – powiedział cicho. – Ja pamiętam twojego dziadka. Może bym poznał, czy jest, jak ludzie mówią. – A jak ludzie mówią? – Że to stary Bronek Kotowicz. Na przemian ciskaliśmy kamykami. Jeżeli jakieś brzany jeszcze trzymały się w tym miejscu, musiały być bardzo niezadowolone. – Ja tak właśnie myślę, Maniuś. – Żarty robisz? – Nie potrafię tego wytłumaczyć. Musisz mi uwierzyć. – Muszę na własne oczy. – Mowy nie ma! Jeszcze byś go przypadkiem aresztował. Za deptanie trawy na łąkach. – Mówiłem, że nie. Ja pracuję w policji, mamy rozkazy. – To taki jest wasz plan? – drążyłem podejrzliwie. – Że sam go wam przyprowadzę? – Nie chcesz, to nie – wzruszył ramionami. – Niech se stary śpi na bagnie. A ty z nim. Ja lubię wiedzieć, co się dzieje na moim terenie. Chciałem pomóc. Ale zrobisz, jak uważasz. Tylko nie przyjeżdżaj do mnie z płaczem, kiedy znów ci przysrają za mocno. – Nie rozgoryczaj się, Maniek. Patrz mi w oczy: on naprawdę może wrócić do domu? Wytrzymał mój wzrok. – Daj słowo. – Słowo. No to wpadnij wieczorem do knajpy Rumiankiewiczów – zdecydowałem. – Już mówiłem ci: nie wolno mi. – Teraz nie mamy kontaktu. Dopiero później się z nim spotkam. Utopiliśmy w rzece jeszcze trochę kamyków przed rozstaniem. Przy motocyklu Maniek nieoczekiwanie objął mnie ramieniem i uścisnął. Odpowiedziałem tym samym. W końcu to stary kumpel. Odjechał w obłoku źle spalonej benzyny, rozglądając się czujnie na wszystkie strony. Miał rację: prowincja ma wredne, wszystkowidzące oczy. Dziadek czekał w umówionym miejscu. Był głodny, brudny i w awanturnym nastroju. Również Finkowi niedobrze patrzyło z oczu; obaj mieli dosyć tułaczki. Nie miałem dla nich nic, nawet kanapki; wyjazd z Mankiem wypadł niespodziewanie. Zarządziłem więc powrót do domu, w tej sytuacji ukrywanie się i tak nie miało sensu; każdy miejscowy policjant, gdyby dostał rozkaz, wytropiłby nas w pół godziny. – Nie wezną me? – Dogadujemy się z władzą. Będzie dobrze. – A czeguj one chcą? – Nie zgadza im się trochę rzeczy z dziadkiem. – Papiery mom w porządku – klepnął się po kieszeni. – Wiem, dziadku. Chodźmy szybciej, Tola o pierwszej woła do stołu, będziemy akurat na obiad. Wczesnym popołudniem pojechaliśmy samochodem na kolonię zobaczyć, jak miewają się Hans i Miła. Woźniak z synem albo zięciem reperowali traktor na podwórzu; na nasz widok obaj przerwali robotę, wytarli ręce w szmaty. Przywitaliśmy się grzecznie, pogadaliśmy o pogodzie; wszyscy poza mną zapalili papierosy. Woźniak zaproponował, żebyśmy zostali na podwieczorek. „Roboty i jedzenia jest dość”, żartował. Stary przyjął zaproszenie, ja się wymówiłem: resztę dnia zamierzałem spędzić, fotografując jeziorko na żwirowisku. W domu jednak czekała niespodzianka. Tola szeptem przekazała mi informację, że mam gościa. Była podekscytowana; od razu zgadłem, że to musi być kobieta. Rozdział IX. Siedziała w pokoju jadalnym, za stołem przykrytym włóczkową narzutą. Miała krótko obcięte ciemne włosy. Ubrana była w szary kostium o prostym kroju. Ładna. Nosiła pończochy na szczupłych, założonych teraz jedna na drugą nogach. Jej klasyczne, czarne lakierki na niskim słupku nie wyglądały mi na takie, które można kupić w Nowym Mieście. Przyglądała mi się z zainteresowaniem, które przechodziło w rozbawienie. Pochyliłem się, aby pocałować ją w rękę, ale powstrzymała mnie, usztywniając przedramię. – Jerzy Maks – przedstawiłem się. – Co ty powiesz, Maksiu – nie kryła wesołości. – Aż tak się zmieniłam? – Wcale nie – wybąkałem zmieszany. – Tylko ja... – Ty draniu! A twierdziłeś, że byłeś we mnie zakochany! – Renia?! Faktycznie się w niej kochałem, przez kilka wakacji z rzędu. Mieliśmy po trzynaście, może czternaście lat, ja zaciekle ganiałem ją po wzgórzach, a ona, chuda jak niteczka siostra Jaśka Eihlera, z zapałem mi uciekała. Później przynosiłem jej wiśnie z sadu dziadków. W tymże sadzie dziesięć lat wcześniej bawiliśmy się w lekarza. Po skończeniu podstawówki wyjechała z Kurkowa, poszła do liceum w Elblągu czy nawet w Gdańsku. Następnego lata była już dużą panną, wyższą od brata o głowę. Chodziła na poważne randki na Górę Zamkową. Pod koniec tego lata Jasio zabił się, głusząc prądem ryby w Drwęcy. Renia przestała przyjeżdżać, ja już spędzałem wakacje na obozach treningowych i zgrupowaniach. Straciliśmy kontakt. Później słyszałem, że wyjechała z Polski. W latach osiemdziesiątych mama wspomniała w jakimś liście, że oboje starzy Eihlerowie umarli jednej zimy. Siedziałem z tym listem w ręku na ganku mojego domu w Dearborn, w ciepły wiosenny ranek, wśród żółtych i czerwonych tulipanów, i po raz pierwszy od lat myślałem o Reni. W tamtym czasie ostatecznie rozlatywało się moje małżeństwo z Konstancją i łatwo się rozczulałem nad sobą. – Nadal tak szybko biegasz? – zapytałem cicho, żeby nie płoszyć wspomnień. Roześmiała się i poruszyła głową w taki sposób, jakby chciała odrzucić na bok nieistniejący kosmyk włosów. Ta krótka fryzura musiała być świeżej daty. – Dawno nie biegałam. Ale grywam w tenisa. A ty? Widzę, że przerzuciłeś się na boks. Roześmiałem się. – Nie, miałem... wypadek. Ze sportem skończyłem lata temu, co niestety widać. Jak dawno jesteś w Kurkowie? Co tu robisz? Wstała, chwyciła mnie pod ramię. – Tyle pytań, Maksiu. Tyle lat. Chodź, zabieram cię na spacer. Rozmawiając, szliśmy przez rynek, potem ścieżką na szczyt Monthis Chornichii, gdzie siedem wieków temu Zakon Szpitala Najświętszej Marii Panny Domu Niemieckiego w Jerozolimie wzniósł niedużą, ale poręczną twierdzę z głazów narzutowych i polnych kamieni. Podobne warownie Krzyżacy stawiali w regularnych odstępach w Bratianie, Nowym Mieście Lubawskim i dalej na południowy zachód, w Brodnicy. Teoretycznie miały chronić krzyżackie państwo od ataku z Ziemi Dobrzyńskiej, ale rozlokowane w odległości kilku godzin jazdy konno jedna od drugiej twierdze przede wszystkim umożliwiały dotrzymanie reguły, która żądała, aby podróżujący bracia-rycerze spędzali noce pod zakonnym dachem. Zamek wzniesiono jednak z niemiecką solidnością, według najświetniejszej technologii lat dziewięćdziesiątych trzynastego wieku: wzmacniając zaprawę białkiem z jaj kurzych. Od dziecka intrygowało mnie, ile jaj trzeba było, aby ulepić twierdzę; kilkaset tysięcy? Milion? I ile kur rozdrapywało wtedy łapkami piasek w Kurkowie? Wzmocnienie było skuteczne, bo kiedy byłem mały, znaczna część krzyżackich murów nadal stała. Dopiero u schyłku komuny miejscowi rozszabrowali ruiny, wywożąc kamień. Usiedliśmy na pozostałościach parapetu jednego z zamkowych okien. Oferowało ono nietypową na Mazowszu perspektywę: wieżę kościoła widzieliśmy od góry. A za nią całą dolinę, z rzeką wijącą się jak wstążka, z pudełeczkami domów, z sinymi plamami lasów na wzgórzach i z biegnącą u ich podnóża miniaturową linią kolejową. Renia, okazało się, też spędziła poza Polską ponad dziesięć lat. Po maturze szybko wyszła za mąż, ale rozwiodła się i wyjechała do Niemiec na zaproszenie dalekich krewnych. Skończyła kurs hotelarski i prowadziła z drugim mężem zajazd przy autostradzie między Hamburgiem a Kilonią. Rok temu mąż zmarł nagle, musiała sprzedać interes, żeby pospłacać jego dzieci. Ze swoją częścią kapitału wróciła w rodzinne strony. W lasach koło Kaługi, kilka kilometrów od Kurkowa, zaczęła budowę hotelu-pensjonatu dla myśliwych, rybaków, kajakarzy i sentymentalnych turystów z Republiki Federalnej. – W którym to jest miejscu? – Za żwirownią, naprzeciwko Lipowca. Zaraz za tamtym lasem – wskazała ręką niezbyt odległy punkt. – Pamiętasz, gdzie stara Osiecka miała dom? Już jest rozebrany. Stawiam na działce nowe budynki; dwa pawilony, plus garaż i stajnię. – To gdzie teraz mieszkasz? – Pierwszy pawilon już stoi. Urządziłam tam sobie prowizoryczne mieszkanie. Bardzo ładnie wyglądała ta Renia, mówiąc o tym. Miała zaróżowione policzki i błyszczące oczy. Kiedy znudziło nam się siedzenie na zamku, poszliśmy na spacer piaszczystą drogą, wzdłuż której pasikoniki cykały jak oszalałe zegarki. Potem zaprosiłem ją na lody do Nowego Miasta. W samochodzie, a potem przy stoliku pod parasolem naprzeciwko kina Harmonia, balansując na plastikowym krześle, którego nogi wciąż pode mną się rozjeżdżały, opowiadałem jej o dziadku. Słuchała uważnie, bez komentarzy. Jej pensjonat, uświadomiłem sobie, musiał być blisko jeziorka i dawnego dziadkowego pola. O zmierzchu wróciliśmy do Kurkowa. Nie mieliśmy ochoty się rozstawać, więc wybraliśmy się na specjalność lokalu Toli – wódkę z sokiem pomarańczowym. – Jak trafiłaś tam do Niemiec – ostrożnie zatrąciłem o temat, który niepokoił mnie od jakiegoś czasu – to od początku tak dobrze ci się układało? No wiesz: szkoła, mąż, własny interes? Pociągnęła łyk soku z wódką, odstawiła szklankę. Zgasiła swojego cienkiego papierosa i dopiero wtedy popatrzyła na mnie. Długo i uważnie. – O co ty mnie właściwie pytasz, Maksiu? Czy puszczałam się w Hamburgu? Teraz ja z kolei poświęciłem wiele uwagi szklance i swoim dłoniom. – Sam byłem emigrantem – wymamrotałem – wiem, jak bywa na początku. Ciekawiło mnie... przepraszam, jeżeli tak to odebrałaś. – Jak to jest, wytłumacz mi. Kiedy mężczyzna zarobi trochę marek, nikt w Polsce nie mówi, że pewnie okradał ciężarówki. Ale kiedy kobieta... zaraz wszyscy myślą o jednym. – Ja naprawdę... – Jak wyjeżdżałam, brałam pod uwagę, że będę pokazywać cycki w jakimś barze – przerwała mi. Zapaliła kolejnego vogue’a, zaciągnęła się. – Było mi wszystko jedno, byle się wyrwać z Polski, od byłego męża marynarza, od byłej teściowej, która nie chciała się wyprowadzić z przyznanego mi w sądzie mieszkania. Trafiłam do Kilonii, do porządnych ludzi, którzy naprawdę chcieli tylko, żebym zbierała zamówienia przy stolikach, podawała i pomagała przy kuchni. Harówka od rana do nocy za śmieszne grosze. Trochę byłam rozczarowana, jeżeli mam być szczera. Koleżanka, z którą wyjeżdżałam z Gdańska, tańczyła na rurce dla marynarzy w St. Pauli i zarabiała górę pieniędzy. Zazdrościłam jej forsy i życia w grzechu, taka głupia byłam. Ale ja jestem za wielki tchórz. Zostałam w Kilonii, poszłam do szkoły. – A co z tą koleżanką się stało? – zainteresowałem się. Renia zachichotała. – Rozczaruję cię. Hania ma się świetnie. Złapała męża. Mieszka w Hamburgu w wielkim domu, ma całą garderobę ciuchów i sforę psów, które służąca wyprowadza na spacer. Służąca chodzi za nimi z szufeleczką i plastikową torbą, zbiera kupki. – Nie może być. – Naprawdę. Hania do kościoła przyjeżdża wielkim mercedesem, z ochroniarzem za kierownicą. Pan mąż ma udziały w jakichś telewizjach. Czy te informacje ci wystarczą, czy dalej masz obleśne myśli? – Obleśne myśli mam zawsze – przyznałem. – Ale dosyć o tym. Opowiedz mi o swoim mężu. Jakie teraz masz nazwisko w paszporcie? – Dombrowski. – To on był Polak? – Niemiec. Śmieszne, co? Mój ojciec, Florian Eihler, był stuprocentowym Polakiem... – Cokolwiek to znaczy – zauważyłem. – ...a mąż nazywał się Dombrowski i był tak niemiecki, jak to tylko możliwe w przyrodzie. – To znaczy jaki? Wzruszyła ramionami. – Zwyczajny. Normalny facet... Cierpliwy, silny. Ze zbyt wysokim poziomem cholesterolu we krwi i nadciśnieniem. Lepiej opowiedz mi o swoich żonach, Maksiu. I nie rób od razu takiej miny. Żaden wykręt nie przychodził mi do głowy, więc milczałem. – Już trzeci raz cię o to pytam. Nie dam ci spokoju. – Kupię jeszcze jedną kolejkę. – Kup. Ale to cię nie uratuje. Przyniosłem z bufetu dwie pięćdziesiątki ciepławej wódki z ciepławym sokiem; Tola nie wprowadziła lodu w swoim lokalu, jej klienci panicznie bali się przeziębień. – Mówienie o „żonach” w liczbie mnogiej to nieporozumienie – zacząłem. – Miałem tylko jedną. I to nie na wyłączność. – Zaczniemy od końca. Gdzie ona teraz jest? – W Stanach. Albo na Riwierze. Licho wie, ciągle podróżuje. Jak się rozstawaliśmy, zamieszkiwała na przedmieściu Detroit. – Wielki świat. A dzieci? Masz córkę, prawda? – Przeprowadziła się do San Francisco. – Sama? – Nie wnikam. Jest dorosła. – Masz z nimi kontakt? – Z Franią tak, przez e-mail. – Frania to żona? – Córka. – A była żona jak ma na imię? – Zapomniałem. Lekka przesada, of course. Nazywała się Konstancja. Tak jak jej imię, to osoba trudna do wyrzucenia z pamięci. Wciąż mam przed oczami, jak kroczyła, czarnowłosa, ze szklanką gorącej herbaty w dłoni, przez zatłoczoną salę kawiarni Czytelnika, najbardziej znanego salonu literackiego w Warszawie połowy lat siedemdziesiątych. Ona była tam osobą cenioną i rozpoznawaną, zamieszczała jakieś recenzje w prasie, wydała książkę dla dzieci i pisała esej o ruskiej poetessie Achmatowej; ja natomiast byłem nikim. Dwudziestotrzyletnim emerytem bez konkretnych zainteresowań, przerośniętym byłym piłkarzem z pogruchotanymi łękotkami, któremu klub na pożegnanie dał mieszkanie w bloku i miejsce na liście studentów uniwersytetu. Na dodatek Konstancja nie była kobietą wolną: kochała się w literacie starszym od niej o dwie dekady, ojcu dzieciom, który lubił zabawiać towarzystwo, poruszając osadzonym na sztyfcie przednim zębem. Chętnie sypiał z Konstancją, ale zbyt bał się żony, żeby nawet myśleć o rozwodzie. – To o czym myślisz? – zapytała Renia. – O niczym. W kawiarni Toli zrobiło się cicho. Przez boczne drzwi, z mieszkania Rumiankiewiczów, do lokalu wkroczył mój dziadek. Umyty i świeżo ogolony, nosił na sobie tę samą kapotę, w której spał na bagnach. Pomyślałem, że muszę mu zorganizować lepsze ubranie. I jakieś buty. – Reniu, to jest dziadek Bronek. To Renia od Eihlerów. Prawda, dziadku, że ładna wyrosła? Uniósł się, soczyście cmoknął w podaną dłoń. – Jo, ładna. Tylko po coś pani tak krótko obciena włosy? Dziadek nalał sobie piwa do szklanki, zdmuchnął pianę na podłogę, upił trochę, westchnął z taką ulgą, jakby właśnie odwołano wojnę światową, i opróżnił szklankę duszkiem. Otarł usta rękawem. – Tej! – dziabnął mnie wskazującym palcem w pierś. – Daj piniędzy. Oddom, jak Burhardt przyniesie mi rentę. W portmonetce znalazłem zaledwie kilka złotych; przeprosiłem Renie i poszedłem do swojego pokoju po portfel. Schodziłem już po schodach z banknotem w ręku, kiedy Tola wychyliła się z kuchni z informacją, że po południu kilkakrotnie telefonowali z mojej pracy. Cholera! Mój telefon, teraz już zapewne wyładowany, leżał na dnie torby. A obiecałem Witkowi, że będę uchwytny. Wróciłem na piętro, ładowarkę znalazłem w torbie. Telefon zażądał, żebym wstukał swój kod. Zawsze miałem z tym kłopot. Datę urodzenia wykorzystałem na czterocyfrowy PIN mojej karty bankomatowej. Cyfry po kolei, zaczynając od dwójki – to z kolei był klucz do karty kredytowej. Dwie siódemki, trójka, jedynka – brama. Dwie siódemki, trójka, dwójka – klatka schodowa. Alarm w biurze – rok, kiedy się tam wprowadziliśmy. Tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąt sześć... albo może siedem? Ciągle się mylę i alarm wyje na całą ulicę Wiejską. Sejfu w mieszkaniu prawie nie używam, jego kombinacja zapisana jest w notesie w walizce; niestety, zamki walizki zamknięte są na szyfr, którego kombinacji zapomniałem. Na PIN telefonu zostawała data urodzenia Frani. Jak to szło? Dwadzieścia jeden i siódemka za lipiec – łatwe do zapamiętania, mała zgłosiła się na świat jeden dzień przed państwowym świętem 22 lipca – znajomi gratulowali, że jednak zdążyliśmy. Teraz czwórka za 1974 rok, na koniec krzyżyk. Telefon zabeczał groźnie i zażądał ponownego wprowadzenia kodu. Zaraz, w 1974 miałem dwadzieścia dwa lata, czyli Frania musiała się urodzić w 1975 albo 1976... Zamieniłem czwórkę na szóstkę. Uf, numer się przyjął. W kawiarni wręczyłem dziadkowi pięćdziesiąt złotych. Obejrzał niebieski banknot, zapytał, ile jest wart. – Ponad dwanaście dolarów – wyjaśniłem. – Ale w dzisiejszych dolarach, słabszych niż dawniejsze. W tym lokalu wystarczy na dwadzieścia pięć piw albo na dziesięć wódek. Więc niech się dziadek nie awanturuje, że oszukują. Złożył banknot na cztery, zerwał się z krzesła, puścił szelmowskie oko do Reni i pomknął do baru. Nakupił piwa i przysiadł się do stolika w rogu sali, gdzie biesiadowało większe towarzystwo z górującym nad resztą Szczepanem. – Co masz taką minę? – zapytałem Renie. – Ty uwierzysz, że on robił do mnie słodkie oczy? Nie byłem przesadnie zszokowany. – A co mi powiedział! – Co? – Że babcia jest chora i pewnie niedługo umrze. I że córce ani tobie nic nie zapisze. Więc gdybym się zdecydowała wyjść za niego, to mogłabym zostać panią na całej gospodarce. I plask! – położył mi rękę na kolanie. – Zuch – ucieszyłem się. – Cały dziadek. Coś jeszcze mówił? – Że dolary też będzie niedługo miał, jak tylko twoja mama kupi w Warszawie. – Aha. – Przystojny ten dziadek – zauważyła Renia.– Myślę, że twoja babcia ma z nim krzyż pański. – Miała. Od ponad trzydziestu lat ma już spokój. – Rzeczywiście. Wszystko mi się plącze. Ale przynajmniej wiemy, jaki on ma sposób na kobiety. A ty, Maksiu? Jak ty to robisz? – Chodźmy stąd – zaproponowałem. – Tak tu dymią tą machorą, rozbolą nas głowy. Na pewno ma zasady, pomyślałem. W ciemnej uliczce potknęła się, chwyciła mnie za ramię. Szliśmy coraz wolniej, dotykając się a to łokciem, a to biodrem. „Chyba nie na pierwszej randce?” Kiedy potknęła się po raz drugi, objąłem ją ramieniem i przeprowadziłem po kocich łbach aż do chodnika na rynku. Jej niewielki biały opel stał zaparkowany obok latarni. Przyglądała mi się błyszczącymi oczami. Wyjęła z torebki kluczyki, wsunęła się bokiem do auta, uruchomiła silnik. Jej długie i szczupłe nogi prowokacyjnie pozostały na zewnątrz. Popatrzyłem sobie na nie. – Na co czekasz? Wsiadaj – rzuciła zmienionym głosem. – Nie... powinnaś prowadzić. – To ty pojedź. – Też piłem. Oszałamiające nogi wsunęły się do wnętrza auta, drzwi zamknęły się z cichym mlaśnięciem. Wrzuciła bieg, ale rozmyśliła się. Odkręciła szybkę. – Wsiadaj, głuptasie. Nie uwierzę, że dajesz mi kosza. Pochyliłem się do okna, musnąłem swoimi spuchniętymi wargami jej policzek. Pachniała perfumami i dobrym tytoniem. Podobały mi się te zapachy. Ale nie przeszedłem na drugą stronę, nie otworzyłem drzwi. Z otulonej ciemnością ławki w głębi skwerku dobiegł nas piskliwy chichot. Mieliśmy widownię. – Nie z moim rozbitym pyskiem – powiedziałem. – Będę ostrożna – rzuciła lekko. – Nie będzie bolało, obiecuję. Nie poruszyłem się. – Jak uważasz. No to dobranoc. – Sięgnęła ręką do lewarka zmiany biegów. – Nie gniewaj się na mnie. – Będę. Wsunąłem głowę do wnętrza auta i znów ją pocałowałem. W usta. – Nie żartuję z tym alkoholem – powiedziałem, gdy skończyliśmy. – Jest noc, wypadki chodzą po ludziach. Coraz komuś zabierają prawo jazdy. – Nie będę szła taki kawał na piechotę. Nawet jeżeli miałbyś mnie odprowadzić. – To poproszę Zdzicha, żeby cię odwiózł. Jest zaszyty od wiosny, to pewnie jedyny trzeźwy człowiek na wschód od Wisły. Spotkamy się jutro. Co ty na to? Teraz ona mnie pocałowała. – Skąd jesteś taki pewny, że wypuszczę Zdzicha z powrotem do domu? Na pewno nie jest taki bojący jak ty. – Zdzich boi się Toli – zauważyłem. – Wiesz co? Po co oboje mamy narażać się na pokusę? Wydzwonię taksówkę z Nowego Miasta. Będzie tu za kilka minut. Ja stawiam. – Postaw sobie pasjansa – powiedziała. Motor opla ożył i po chwili widziałem już tylko czerwone tylne światła auta zmierzającego w stronę żwirowni. Zapaliły się jaskrawe światła stopu. Samochód zatrzymał się; stał i czekał. Nie pójdę. Nie szukam nowego łańcucha na szyję. Potrzebny mi romans jak dziura w głowie. Przecież dopiero spotkaliśmy się, na rany boskie! Co się z tymi babami wyrabia w dzisiejszych czasach? Zacząłem jednak iść w stronę jej samochodu, najpierw z ociąganiem, potem szybciej. Zostało mi jeszcze z pięćdziesiąt metrów, gdy światła stopu zgasły. Zanim opel zniknął za zakrętem, mrugnęła żółtymi światłami awaryjnymi. Grała mi na nosie. Powinienem zaraz za nią pojechać. Ale ja naprawdę nie toleruję siadania za kółkiem po alkoholu. Jako kierowca nie jestem święty, mandatami za przekraczanie szybkości mógłbym wytapetować sporą ścianę. Ale gorzała to co innego. Ziewnąłem, trochę ze zmęczenia, a trochę ze zdenerwowania, i wróciłem do Rumiankiewiczów. Umyłem zęby, prewencyjnie łyknąłem kilka witamin C i B12, nalałem szklankę zimnej wody na wypadek, gdyby mnie suszyło, i poszedłem do siebie. Ale długo nie mogłem zasnąć. Obraz Reni natrętnie pojawiał się pod zamkniętymi powiekami, niepokoił mnie zapach jej perfum, wyczuwałem go na skórze przedramienia. Znałem ten stan ducha. Już dwa razy przenosiłem się z kontynentu na kontynent z powodu kobiet. Wystarczyło mi w zupełności. Nie chciałem kolejnej awantury w moim życiu. Rozdział X. Ranek przyniósł słoneczną pogodę i lepszy nastrój. Obejrzałem moje siniaki w lustrze. Jakoś nie wyglądało, że kupalnik Toli je rozpędza. Mój nos był koloru śliwkowego, grzbiet cały w cętkach, jak u hieny. Ale Tola orzekła, że wszystko idzie jak należy i za tydzień będę mógł pokazywać się na plaży. Przy kawie wymyśliłem, że wykorzystam poranne światło i porobię zdjęcia na żwirowisku. Siedziałem w samochodzie, ze sprzętem fotograficznym na przednim siedzeniu, kiedy przyszło mi do głowy, że powinienem jednak przy okazji zajrzeć do Reni. Wypadało zaprosić ją gdzieś na obiad. To kwestia dobrych manier. O nic mi przecież nie chodzi. Zamiast pod Dębno skręciłem do Nowego Miasta. Kupiłem butelkę czerwonego wytrawnego wina i kwitnący kaktusik w doniczce. Nie będę jej nosił róż: jeszcze coś sobie zacznie wyobrażać. Kobiety takie są, często mylą dobre maniery... cholera zresztą wie, z czym. Biorąc benzynę na stacji, kupiłem jednak paczkę prezerwatyw. Don’t leaue home without it. Czysta przezorność. Na przykład może się trafić wyjątkowo ładna tirówka. Motor mustanga ma osiem cylindrów, ale mruczy cicho jak kot, jeżeli nie szaleje się z pedałem gazu. Dlatego helikoptery najpierw usłyszałem, potem dopiero wypatrzyłem ich sylwetki na horyzoncie. Płynęły nad doliną jak trzy dudniące żelazka w zielono-brązowe łaty. Potem obniżyły lot, jeden po drugim znikały za grzbietami wzgórz i zaraz cichły. Nawet z odległości widziałem, że miały po dwie wieżyczki z wirnikami na końcach kadłubów. Były też większe niż ruskie Mi-ileś- tam na wyposażeniu polskiego wojska. Lądowały na żwirowni. Chyba spóźniłem się z fotografowaniem. Zawsze tak jest, wszystko bierze w łeb, kiedy zaczynam ganiać za spódnicą. Wdepnąłem gaz, mustang zaryczał i poderwał nos do szarży. Przeleciałem przez Kurków, wypadłem na piaszczystą drogę pod Dębno. Ludzie wychodzili z domów, z rękoma osłaniającymi czoła patrzyli na zachód; jacyś chłopcy już siedzieli na rowerach, pedałując, co sił. Wyprzedziłem ich i moment później skręcałem między pierwsze usypiska zarośniętego zielskiem piachu. Za następnym zakrętem musiałem hamować: samochód wpadł w poślizg. Drogę zamykała przeciągnięta w poprzek czarno-żółta plastikowa taśma. Tę symboliczną blokadę uzupełniała czwórka żołnierzy w ciężkim bojowym rynsztunku. Podobnie jak helikoptery, nie wyglądali mi na część składową polskich sił zbrojnych. Pod okapami upstrzonych liściastymi gałązkami hełmów widniały ciemnoskóre twarze wymalowane zieloną i brązową kamuflującą farbą. Rytm serca mi przyspieszył, ale nie miałem zamiaru wysiadać z auta. Grzecznie położyłem dłonie na górnej części kierownicy, tak aby było je widać, i czekałem, aż ktoś podejdzie. Takiego zachowania oczekiwała od zatrzymanych drogówka w Stanach i odruchowo przyjąłem ten właśnie tryb postępowania. Żołnierze stali nieruchomo. Do samochodu podszedł cywil, który nie wiadomo skąd się wziął: w pierwszej chwili w ogóle go nie dostrzegłem. Ciemny garnitur, biała koszula, czarny krawat. Twarz zasłonięta okularami słonecznymi w drucianej oprawie. Takie noszą policjanci w południowych stanach, w Teksasie, Arizonie czy Nowym Meksyku. Z jego lewego ucha zwisał kabelek słuchawki, który niknął pod kołnierzykiem – Droga zamknięta – powiedział po polsku, bez śladu akcentu. – Przepraszamy za niedogodność. – Nic nie szkodzi – odparłem lekko. – Poczekam. A co się stało? – Dokąd potrzebuje pan dotrzeć? – Do... mostu w Kałudze. – Musi pan zawrócić do miasteczka. Tam jest najbliższa dostępna przeprawa. Albo brat reemigrant, pomyślałem, albo oficer łącznikowy z jakiegoś naszego UOP- u czy wywiadu. – A dlaczego... – Ćwiczenia w ramach paktu NATO – przerwał mi z naciskiem. – Dziękujemy za zrozumienie. – Czy mógłbym porozmawiać z dowódcą? Pracuję w mediach, takie ćwiczenia to interesujący temat. – Proszę zostawić wizytówkę, skontaktujemy się – rzucił sucho. Zauważyłem, że jeden z żołnierzy mówił do malutkiego mikrofonu, który wysunął z hełmu na drucianym pałąku. Stał zbyt daleko, żebym mógł coś usłyszeć. – To amerykańskie wojsko, prawda? – nie dawałem za wygraną. – Przykro mi, nie udzielamy w tej chwili żadnych informacji. – A co zrobicie, jeżeli nie odjadę? – zaryzykowałem. – Zostanie pan zatrzymany i jeszcze dzisiaj postawiony przed kolegium orzekającym – odpowiedział bez wahania. – Wymierzy panu grzywnę pięciu tysięcy złotych. – Z zamianą na areszt? Nie dawał się wyprowadzić z równowagi. – Ma pan minutę, aby opuścić to miejsce dobrowolnie. – Dobra, odjeżdżam. Tylko, chłopaki, nie strzelajcie. Boję się huku. Obserwowałem go w lusterku wstecznym. Jednak przyjemnie jest zetknąć się z zawodowcem, nawet jeżeli gra przeciwko nam. Podobało mi się, że nie okazywał emocji. W Polsce tylu histeryków spotyka się na co dzień: co drugi glina ma nerwy na wierzchu, urzędnicy aż się trzęsą, gdzie się obrócisz, jakiś kozak wlecze za sobą płaszcz, mając nadzieję, że na niego nadepniesz i będzie miał pretekst do bójki. Słowiańska emocjonalność; to przez nią kontakty międzyludzkie bywają tu tak wyczerpujące. Nie wydawało mi się prawdopodobne, aby ten skupiony agent był kolegą tajniaków, którzy przedwczoraj wygarbowali mi plecy. Chociaż ich słoneczne okulary wyglądały diablo podobnie. Jakby Amerykanie wydali je z tego samego magazynu Army Surplus w ramach przygotowań sojuszniczych. Miałem zamiar ukryć samochód gdzieś w krzakach przy drodze i przekraść się na teren żwirowni na piechotę – w końcu znałem te pagórki na pamięć. Ale przyszła mi do głowy lepsza myśl: kilka kilometrów przed Brodnicą, przy samej szosie, ktoś urządził lotnisko polowe i oferował loty turystyczne. A nuż się uda? Zastałem firmę w pełnej gotowości do świadczenia usług. Jednosilnikowa wilga parkowała na skraju ugoru, obok cysterny z wojskowego demobilu. Pod parasolem, przy plastikowym stoliku, siedziało na plastikowych krzesełkach dwóch jegomości. Na stoliku stała metalowa kasetka na pieniądze, pod stolikiem dwie skrzynki z piwem. Prosty interes. – Bezalkoholowe – oświadczył jeden, widząc mój pytający wzrok. Był czerniawy, w nieokreślonym wieku i ewidentnie urżnięty. Miałem nadzieję, że pilot to ten drugi. – Pan życzy? – wykonał ruch, żeby sięgnąć do skrzynki, i o mało nie zleciał z krzesła. – Dziękuję, prowadzę. Ale ewentualnie bym się przeleciał. – Nie krępuj się pan, s-sami swoi – zarechotał. – Nie podoba mi się ten żart – powiedziałem. Podniósł ramiona w obronnym geście, czknął. – Pięćdziesiąt złoty za pię...naście minut. – Może być. – Na czas o-o-czekiwania firma proponuje chł-o-o-dne napoje w atrakcyjnej cenie – opuścił ręce. – Dać? – Jakiego oczekiwania? – Na ko-ko... komplet. Musi się zebrać pięć osób. – Długo to potrwa? Drugi mężczyzna, chudy jak patyk i wysoki, skrzywił się, ale nie włączył się do rozmowy. Słyszał to pytanie wiele razy każdego dnia. – Jak kiedy – czerniawy zamrugał oczami. – Cz-czasem pół godzinki, czasem zejdzie i dwie. Panu się spieszy? – A jak klient chce lecieć sam, to ile panowie biorą? – Dwieście pięćdziesiąt – powiedział chudy. – Daję sto dwadzieścia – spróbowałem. – Jeżeli pan jest trzeźwy. – Piję colę, kiedy pracuję. – Dobra, sto pięćdziesiąt. Stanęło na dwustu. Wdrapałem się na siedzenie obok chudego pilota. Aby oswoić go z widokiem aparatu fotograficznego, położyłem go na kolanach. – Jakieś specjalne życzenia? – zapytał, zezując na pentaxa. – Tak. Chciałbym porobić zdjęcia doliny Drwęcy, na odcinku od Nowego Miasta aż do Brodnicy. – Z jakiej wysokości? – Niskiej. – Niżej trzystu metrów nam nie wolno. Może okrążymy Nowe Miasto i nalecimy od wschodu? – Perfekt. Nalatuj pan. Tylko trzymajmy się koryta rzeki. – Panie, żmija by krzyż połamała, gdyby szła wzdłuż Drwęcy. Tak się wije, maszyna się skręci w precel – roześmiał się. – No to polecimy wzdłuż południowej krawędzi doliny, mając rzekę po prawej ręce. – Się robi. Znów popatrzył na aparat na moich kolanach. – Jedna sprawa. W Brodnicy jest garnizon wojskowy. Zawrócimy kawałek przed miastem, a pan odłoży ten aparat, kiedy o to poproszę, jasne? – No problemo. Wilga odbiła się od ugoru i poszła w górę lekko jak piłka, ale hałas w kabinie powstał piekielny. Nad Kurkowem podniosłem aparat do oka i spojrzałem przez teleobiektyw na obejście Rumiankiewiczów. Z komina leniwie snuł się dym, Tola najwyraźniej krzątała się już wokół obiadu. – W tym miasteczku pojawił się wampir, słyszał pan? – krzyknął pilot. – Jaki wampir? – Najprawdziwszy – wrzeszczał. – Sprawdzali na cmentarzu. Gościu wyłazi z własnego grobu. Teraz żre dzieci. – Pan wierzy w takie opowiastki? – odkrzyknąłem – Za dużo się pan horrorków naoglądał, panie pilocie. – Czego? – Hor-ro-rów! Filmów o duchach! – Obrócę jeszcze raz, sam pan zobaczysz. Tam jest cmentarz – wskazał ręką – za tamtymi drzewami. Policja rozkopywała grób wczoraj. Mój kuzyn był w ekipie. Samolot skręcił w stronę rzeki, potem zawrócił nad kolonią, ponownie przelecieliśmy nad miasteczkiem. Przy cmentarzu zszedł tak nisko, że prawie musnęliśmy aluminiowym brzuchem kadłuba wierzchołki drzew. Wokół grobowca dziadków rzeczywiście coś się działo: wierzchnia płyta z lastriko była ściągnięta. A drań Maniuś mówił, że policja będzie trzymać się z daleka od Kurkowa! Naruszyli prywatność naszej rodziny bez pytania o zgodę! Jak za komuny, myślałem z wściekłością. Pod nami przepłynęła wieża kościoła, obok – ruiny zamku. Pilot utrzymywał kurs góra sto metrów nad dnem doliny. „Klient nasz pan”, pomyślałem. Nastawiłem pentaxa na automatyczne nastawianie ostrości i zdjęcia seryjne; liczyłem się z tym, że będę miał najwyżej kilka sekund na fotografowanie. Lecieliśmy nad piaszczystą drogą, ciągnąc pod sobą rozkrzyżowany cień. Potem zaczął się młody las i usypiska żwirowni. A potem już było wojsko – mnóstwo żołnierzy, sprzętu i przycupnięte pod lasem helikoptery. Nacisnąłem spust aparatu. – Kurwa, co jest?! Gdzieś mnie pan wyprowadził? – pilot wrzasnął i dodał gazu, podrywając maszynę. Nie zwracałem na niego uwagi; wysunięty z kabiny, z wizjerem aparatu przy oku, strzelałem zdjęcia tak szybko, jak pozwalał silniczek przesuwający film. Anomalia wyróżniała się spośród otaczającego terenu jak idealny okrąg. Tak jak oceniłem wcześniej z ziemi, miała z pół kilometra średnicy. Wokół kipiało od aktywności. Udało mi się złapać w obiektyw monstrualnie wielki transportowy helikopter. Mętnie kojarzyłem z telewizji, że reporterzy chyba nazywali ten typ chinook, od jednej z odmian łososia. Mignęły mi też sylwetki biegających ludzi, jakieś baraczki z kontenerów i chyba namioty. Ciężarówka z talerzem anteny satelitarnej na grzbiecie wdrapywała się na szczyt pagórka. Nie miałem czasu wypatrzyć więcej; żołnierze unosili broń w naszym kierunku. Wewnątrz samego okręgu było pusto. Tylko na jeziorku unosił się jakiś ciemny kształt, chyba wojskowy ponton. Kiedy odlatywaliśmy, kątem oka dostrzegłem jeszcze patrole na wzgórzach i piaskowych dróżkach. Teren wyglądał na wzorowo zabezpieczony. Jeżeli żołnierze przypominali tamtych z blokady na drodze, próby przekradania się tutaj musiałyby się źle dla mnie skończyć. – Kim pan jesteś? James Bond dla ubogich? O co tu, do cholery jasnej, chodzi? – wściekał się pilot. Dźwignię gazu wyciągnął do oporu, pruł prosto w stronę Brodnicy, rozglądając się nerwowo po niebie, jakby się spodziewał, że lada moment pojawi się pościg. Właściwie miał rację. Taka operacja mogła mieć osłonę z powietrza. – Wracaj pan na lotnisko – przekrzykiwałem hałas motoru. – Nic się przecież nie stało. Ukradkiem wcisnąłem guzik przewijania filmu na obudowie pentaxa. Huk samolotu zagłuszył szum silniczka. Kiedy obudowa otworzyła się automatycznie, lewą dłonią wyłuskałem ze środka kasetkę z filmem. – Gdyby to był obszar zakazany, przecież by pana poinformowali przez radio, prawda? I kazaliby się nam wynosić? – Gówno prawda – wskazał ruchem ręki na pusty otwór w tablicy przyrządów wilgi. – Pieprzony grat padł. Miałem dzisiaj odebrać z naprawy. Jezu, teraz nadzór dobierze mi się do dupy... No i coś pan narobił? Ostrożnie manipulując palcami, schowałem film pod mankiet koszuli. – Nic nie narobiłem. I niech pan przestanie histeryzować, panie lotnik. Jeszcze pan nas rozwali przy lądowaniu! Ale dał sobie radę. Posadził wilgę zręcznie jak cyrkowiec, ostro wyhamował i podkołował w pobliże stolika z parasolem. Czekała tam już grupka amatorów latania. Krępy pomocnik liczył pieniądze, chwiejąc się nad kasetką. Pilot wyskoczył z samolotu i obiegł go dokoła. Otworzył drzwi od mojej strony. – Powinien pan oddać film – stwierdził, kiedy wygramoliłem się z kabiny i zeskoczyłem na ziemię. – Odbierz mi go, człowieku. Wyciągnął rękę w stronę aparatu, zatrzymał ją w pół drogi. Zezował na mnie, na klientów, na podchmielonego pomocnika. Ważyłem dwa razy więcej niż on. Nie widziałem determinacji w jego oczach. Westchnął wreszcie, cofnął rękę. – Do diabła. Tego lotu nie było, tak? Rusz pan głową – powiedziałem. – Samolot ma oznaczenia na kadłubie i na skrzydłach. Wojsko już je zna. Dotrą do pana, zaczną wypytywać. Niech pan po prostu mówi prawdę. Czego pan się boi? Co, do diabła, jest takiego w Polsce, że prawie każdy ma tu problemy z prawdomównością? Miał pan pasażera, wykonał rutynowy lot, pasażer wyglądał tak i tak. Gadaliście o... wampirach. Potem pasażer pożegnał się i odjechał. – Ma pan jakieś nazwisko? – Pewnie, że mam – powiedziałem i poszedłem sobie. Chciałem podzielić się z kimś sensacyjnymi wiadomościami, przegadać sytuację. Może z Renią? Jednak nie pojechałem do niej; musiałem się najpierw upewnić, że z dziadkiem było wszystko w porządku. Na dobrą sprawę należało starego wywieźć z okolicy. Chciałem też sprawdzić swoją skrzynkę pocztową w komputerze; niepokoiłem się, że komórka milczy. Z Witkiem też nigdy nie wiadomo, co wykombinuje. Rozdział XI. Okazało się, że miałem nosa z dziadkiem. Tola aż trzęsła się ze zdenerwowania; oświadczyła, że właśnie odbyła bardzo nieprzyjemną rozmowę z Kulkowskim. W nocy przepłoszył starego ze swojego podwórka. – Dziś w nocy? Przecież siedział w kawiarni do późna... – A potem polazł do Kulkowskich – wybuchła. – Pobudził wszystkich, a jak Kulkowski wyszedł na podwórko, to buchnął na niego ze szpadlem. Szyby w nowym oknie powybijał. Okno za pięćset złotych! Przyleciał z buzią do mojego domu. – A co mam zrobić? – zdenerwowałem się. – Zamykać go na noc? To nasz krewny. – Ale twój dziadek. Twój obowiązek! – upierała się. – Masz zrobić z nim porządek. Zaraz, jeszcze dziś! Jej zdenerwowanie wydawało mi się podejrzane. Tola nie należała do kobiet, które drobna pyskówka wyprowadza z równowagi. Kiedy założyła kawiarnię, na początku miała przeciwko sobie całe miasteczko; kobiety miały do Toli, nie do swoich mężów i braci, pretensje o każdą przepitą złotówkę. Dużo wody przepłynęło pod kurkowskim mostem, zanim ludzie się przyzwyczaili do nowej biznesłomen. Nie, awantura urządzona przez Kułkowskiego nie mogła doprowadzić Toli do takiego dziwnego stanu. – Kto jeszcze ciebie nachodził, Tolu? – Nie krzycz na mnie, dobrze? – Przecież nie krzyczę. – Ale chcesz mnie przesłuchiwać! A ja mam dosyć przesłuchań. – Ktoś cię przesłuchiwał, Tolu? Dzielnicowy Racuch? A może ktoś inny? Opanowała się, otarła oczy, odruchowo poprawiła włosy. – Pilnuj swojego nosa, dobrze? Aha, masz zadzwonić do pracy. Ta baba znów ciebie szukała. Pani Basia natychmiast podniosła słuchawkę. Prezes właśnie odleciał do Hamburga, powiedziała tonem nagany. Próbował się ze mną kontaktować, wysłał e-maila, a potem się wściekł i nie zostawił żadnej wiadomości. No tak, pewnie Szwajcarzy kazali mu stawić się na spotkanie z ich kandydatem. Nic dziwnego, że był zdenerwowany. Witka czekała ciężka próba. Mnie też – i to chyba niejedna. Zacząłem od przekupienia Toli za pomocą kaktusa, którego kupiłem rano w mieście. Rozchmurzyła się trochę, troskliwie wybierała dla rośliny nasłonecznione miejsce na parapecie okiennym. W stodole, w ciemnym zakamarku przy dachu, gdzie łączyły się belki konstrukcji, ukryłem kasetkę z filmem. Potem wsiadłem do samochodu. Pojechałem naokoło, drogą po drugiej stronie rzeki. Po kwadransie zatrzymałem się koło placu budowy. Renia, ubrana w dżinsy i kraciastą koszulę, doglądała robotników, którzy taczkami wylewali fundament pod następną budowlę. Ucieszyła się na mój widok. – Miło, że przyjechałeś – podała mi rękę. Witała się po męsku; żadnego ruchu wierzchem dłoni ku górze, do ust mężczyzny. Polki, które przebywają dłużej na Zachodzie, pozbywają się tego odruchu. – Miło być mile przyjętym – odpowiedziałem. – Nie miałem pojęcia, że masz tu aż tyle terenu. – Była zadowolona, że to zauważyłem. – Czy wolno mi będzie wyrwać panią dziedziczkę na obiad? Jest taki zajazd blisko Chrószla... – Niech sobie będzie. Jeżeli spuszczę z oka tych hultajów, do końca życia będę mieszkać w krzywych ścianach. Wczoraj mnie nie było i dziś całe rano burzyliśmy, co już zdążyli napsuć. Jeżeli upierasz się przy obiedzie, możemy upichcić coś później na mojej płycie elektrycznej. Na razie muszę pilnować robotników. Fundament, Maksiu, to podstawa. Co chwilę przerywała rozmowę i pędziła korygować poczynania swojej ekipy. Na odległość wychwytywała najdrobniejsze niedokładności; kiedy próbowali dyskutować – a robili to za każdym razem – sięgała po poziomicę albo pion i pokazywała, że tu jest krzywo, tam brakuje centymetra, ówdzie nie trzyma kąta i że w ogóle jest inaczej, niż powinno. Z trudem znalazła chwilę, żeby zaparzyć herbatę. Akurat niosła dwa kubki, kiedy od strony drogi doleciał nas basowy głos ogromnego diesla. W pierwszej chwili myślałem, że to czołg, ale za płotem pojawił się karykaturalnie szeroki, niski, ciemnozielony wojskowy samochód. Podjechał do bramy i zaparkował obok mojego mustanga. – Humvee – jęknąłem z zachwytem. – Ale dziwoląg – zdziwiła się Renia. – I naprawdę tak głupio się nazywa? Chyba zmyślasz. – To akronim od high-mobility, multi-purpose wheeled uehicle – wyrecytowałem. – Następca jeepa w armii amerykańskiej. Superterenówka, wjedzie na szczyt Kasprowego w sezonie narciarskim. Wersja cywilna nazywa się hummer. Różni się drewnem na desce rozdzielczej i klimatyzacją. Osiemdziesiąt sześć tysięcy zielonych w Stanach, w Europie chyba drożej. Ale w Europie wszystko jest droższe. Ciekawe dlaczego. Renia pokiwała głową. – Przez podatek VAT. On pompuje ceny. Amerykanie go nie mają; moim zdaniem, bardzo rozsądnie. Ty się interesujesz wojskiem? – Raczej samochodami. A armia ma najfajniejsze zabawki. Hunwee stał nieruchomo, tylko antena kołysała się nad jego dachem jak długi owadzi wąs. Wydawało się, że poza umundurowanym kierowcą nikogo nie ma w środku. Ale otworzyły się drzwiczki od strony pasażera i na ziemię zeskoczył niziutki mężczyzna, właściwie karzeł. O mało nie wybił sobie zębów o własne kolana. Wyprostował się, poprawił granatową dwurzędową marynarkę ze złotymi guzikami. Zadarł głowę, jakby chciał wypatrzyć coś wysoko na niebie, i wsunął na nos słoneczne okulary w drucianej oprawie. Ruszył przez bramę z oficjalną powagą. Ukłonił się Reni, mnie skinął głową. Robotników, którzy przystawali na jego widok, wytrzeszczając oczy, zupełnie zignorował. – Cóż to będzie za piękny pensjonat, pani Dombrowski – zaskrzeczał. – I jaki rajski zakątek! Od razu proszę o rezerwację! Wspiął się na palce; próbował pocałować Renie w rękę. Niezrażony niepowodzeniem odwrócił się do mnie promiennie uśmiechnięty. – Sam pan Maks we własnej osobie! Mamy dziś szczęście do osobistości świata biznesu, sportu i kultury. Prawdziwe szczęście! – Kiedy my się spotkaliśmy? – zapytała Renia. – Czy my się znamy? – Od teraz tak! – entuzjastycznie zerwał okulary z twarzy. – Proszę pozwolić, że się przedstawię: pułkownik Gracjan Rastafiński z Prezydenckiego Biura Bezpieczeństwa Narodowego. Facet mi kogoś przypominał. I to imię; brzmiało znajomo. – Przyjechałem przeprosić panią w imieniu naszej jednostki. Za, że tak powiem, niewielkie zamieszanie oraz... Za linią lasu z łoskotem wystartował helikopter. Przez moment hałas był tak przeraźliwy, że nasz gość musiał poczekać z resztą przemówienia, aż maszyna się oddali. – Długo to będzie trwało? – zaniepokoiła się Renia. – To „niewielkie” zamieszanie? I skąd pan zna moje nazwisko? Skąd pan wie, że buduję pensjonat? A nie, dajmy na to, hodowlę kaczek? Karzeł uśmiechał się z wyższością. – Oto rzeczowa kobieta interesu! Zadaje trzy pytania i za każdym razem trafia w sedno! Chylę czoła. Ale proszę się uspokoić, madame. Źródłem moich informacji jest inna znakomita dama w tej okolicy, pani naczelnik gminy. Proste zasięgnięcie języka – to cały sekret mojej domniemanej omnipotencji. W imieniu naszej służby zwróciłem się do gminy o dane na temat własności gruntów i siedlisk w tej okolicy. Dzięki uprzejmości pani naczelnik możemy uniknąć nadmiernej intruzji, że tak powiem, na terenach prywatnych. – A przy okazji pani naczelnik dała też panu moje zdjęcie, tak? – wtrąciłem. – Na wszelki wypadek, gdyby pan akurat na mnie natrafił? – Cóż za przypuszczenie! – oburzył się pułkownik. Z przejęcia znów zdjął okulary z nosa i zaczął wywijać nimi w powietrzu. Zauważyłem, że ma zaczerwienione oczy i charakterystyczne żyłki na nosie. Oliwa – pomyślałem. Jak nic, ma chłopak problem alkoholowy. – I zupełnie zbędna ironia – kontynuował. – Nasza znajomość datuje się od dzisiejszego ranka i została zawarta, pozwolę sobie zauważyć, z pańskiej inicjatywy. Usiłował pan nam nawet złożyć wizytę! Chyba pan nie zaprzeczy?! – Nie zaprzeczam. – No właśnie, drogi panie Jerzy! Dzisiejsza armia to nie to co kiedyś, onuce, fasola, szynel i karabin. Dzisiejsza armia to cuda techniki. Malusieńkie kamery, komputery, łączność przez satelitę... Nawet się pan nie zorientował, kiedy wartownik obrócił w pana stronę obiektyw zamontowany na okapie hełmu. Cyfrowa kamera załadowała pana portrecik do przenośnego komputera w plecaku, który przetworzył obraz w skondensowany plik GIF i przekazał go drogą radiową do komputera dowódcy; ten nacisnął kilka klawiszy i pchnął go przez satelitę dalej, komputery, szuru-buru, popracowały sobie w pewnym mieście, niekoniecznie znajdującym się w Europie, i po chwili mieliśmy w ręku pozytywną identyfikację wraz z garścią informacji na pana temat. Żadnych rewelacji, zapewniam, ale dosyć, żeby zawrzeć wstępną, choć na razie jednostronną, znajomość z panem Jerzym Maksem. – Chyba możemy przestać się martwić o nasze bezpieczeństwo narodowe – powiedziałem. – Robimy, co możemy – rzekł skromnie. – My i nasi sojusznicy. – Jasne. – Zapraszam na herbatę – zdecydowała się Renia. Uderzył mnie brak serdeczności w jej tonie. Kobiety jednak wolą wysokich facetów. – Chyba że pan pułkownik się spieszy... – zawiesiła głos. Rastafiński westchnął ciężko, potwierdził ruchem głowy. – W takim razie zamieniamy się w słuch – powiedziała Renia. – Czy długo zamierzacie tu tak hałasować? – Mamy nadzieję, że niedługo. Moim zadaniem jest przeprosić za niedogodności związane z chwilowym zamknięciem przejazdu przez żwirownię. Co do uciążliwości akustycznych, to pragniemy zauważyć, że mieszczą się one w zakresie norm przyjętych w Unii Europejskiej. Renia pobladła z gniewu, ale nic nie powiedziała. – Co to za wojsko? – zapytałem. – Co tu robicie? Machnął lekceważąco ręką. – Ćwiczenia w ramach integracji z NATO. Logistyka, zgrywanie parametrów telekomunikacji, takie tam techniczne sprawki. Ze względu na położenie globalnej sieci satelitów ejefesci chwilowo musimy mieć oddział akurat w tym miejscu, na przecięciu koordynat. – Przepraszam na chwilę – powiedziała Renia. Wypatrzyła kolejną fuszerkę swoich robotników i pobiegła z interwencją. – Co za ejefes? – wzbierała we mnie złość. – O czym pan znowu opowiada? – Ej, ef, es, ci. Air Force Space Command – objaśnił z obrażoną miną. – Dowództwo Kosmiczne Sił Lotniczych. Amerykańskich – dodał po namyśle. – No to ma pan pecha – powiedziałem. – Przypadkiem wiem, o co chodzi. Wziąłem do ręki patyk i napisałem na piasku pięć słów. – North American Antimissile Defense – przeczytał, wadliwie akcentując. – Co to jest? – Inaczej NORAD. System wczesnego ostrzegania przed ruskimi pociskami balistycznymi, instalacja obronna, którą dowodzi to pańskie kosmiczne dowództwo. Problem w tym, przyjacielu, że o ile ja się orientuję, ten system obejmuje tylko północną część Stanów Zjednoczonych i Kanadę. – Co pan opowiada – zaprotestował. Przerwałem mu, podnosząc patyk. – Sowieckie rakiety miały nadlatywać na cele w Stanach znad bieguna północnego. Dlatego w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych Amerykanie zbudowali system NORAD, sieć stacji radarowych wzdłuż granicy z Kanadą i centrum dowodzenia wykute w Górach Skalistych. Firma, w której pracowałem, za prezydentury Reagana dostała rządowy kontrakt na przekonywanie opinii publicznej do Star Wars, nowej koncepcji obrony anty rakietowej. Trochę się tym kontraktem zajmowałem. Rzecz w tym, panie Rastafiński, że dziś to jest już tylko relikt zimnej wojny. I nic nie ma wspólnego z Polską, absolutnie nic! Nie istnieją żadne koordynaty pod Kurkowem. – Ale... – Między nami, od kiedy pan się nazywa Rastafiński? Milczał. Dobrze go trafiłem. – Bo mnie się wydaje, że kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy dwadzieścia lat temu, nazywał się pan, towarzyszu, Ruszczyński. – Myli mnie pan z kimś innym – bąknął. – Nie przypuszczam – ciągnąłem radośnie. – Pana trudno pomylić. Był pan wtedy szyszką w Wydziale Prasy KC, razem z towarzyszami Adamaszkiem i Kwietniem. A może pan mnie pamięta? Byłem wtedy autorem zbioru opowiadań i scenariusza filmu, który trafił na półki. Starałem się o zezwolenie na wyjazd do Iowa na stypendium pisarskie. Pan mi zatrzymał paszport. – Nie. Jak się nazywał ten zbiorek? – Faul i inne opowieści trenera Stasia. Wrzeszczał pan na mnie, że jankesi nie będą robili polityki personalnej w polskiej kulturze. I że jeżeli te cwaniaki z ambasady chcą, żeby ktoś wybrany przez nich pojechał na stypendium do Stanów, to muszą się zgodzić, żeby drugiego kandydata wyznaczał towarzysz Ruszczyński. Jesień 1979 roku. Dalej żadnych skojarzeń? – To nie byłem ja. – Oczywiście, że to był pan! Drugiego takiego towarzysza w KC nie było. Miał pan specjalne krzesło, a i tak ledwo panu głowa wystawała zza biurka. Kiedy szedłem do pana, nawet partyjni znajomi mówili, że nic nie załatwię. Bo towarzysz Ruszczyński jest tak mały, że mu się serce w gównie macza. Rzucił mi urażone spojrzenie. – Warszawa to bardzo złośliwe miasto. Przepraszam, ale to w pańskich kręgach tak się wtedy mówiło. To miało wyjaśniać pańską agresję i nieustępliwość. – Pan zawsze jest taki zawzięty, panie Maks? – Raczej pamiętliwy. Milczeliśmy przez chwilę. Nieopodal Renia wykłócała się z robotnikami. – Załatwił mnie pan odmownie – westchnąłem. – Jak mam tego nie pamiętać? W tamtych czasach stypendium do Ameryki to była przepustka do raju. Po powrocie kupowało się samochód albo mieszkanie. Odmówić komuś paszportu w takiej sytuacji było okropnym świństwem. – Dzisiaj łatwo mówić – zaperzył się. – A tamte czasy były skomplikowane. Rywalizacja mocarstw, walka ideologiczna. Myśmy przecież mieli szefów nad sobą, a tych z kolei kontrolowali radzieccy. Amerykanie też nam przysrywali, zapewniam pana. Ale co tam: było, minęło. Trzeba iść naprzód, panie Maks. – Tak jak pan? Rzeczywiście pięknie pan się wysunął. Wczoraj funkcjonariusz imperium, a dzisiaj? Prawdziwy Clinton. Ta marynara jest po prostu super. W końcu jak mam pana nazywać: Ruszczyński czy Rastafiński? – W moim fachu używa się tylu nazwisk operacyjnych – machnął lekceważąco ręką. – Wszystko jedno. Jak pan chce, może mnie pan tytułować hrabia Monte Christo. – Co ważny pułkownik z Warszawy robi na takim zadupiu, w jakimś Kurkowie? – Wypoczywam. Nabieram sił na łonie natury. – To się wiąże z... moim dziadkiem, prawda? – Może. Pogadamy na ten temat – rzucił szybko. Renia najwyraźniej odniosła kolejne zwycięstwo nad oporem materii i teraz zmierzała w naszą stronę. Za lasem znów rozległ się łomot lotniczego silnika. Jeżeli mój pensjonat jednak powstanie, mimo wysiłków tej ekipy, to i tak zbankrutuje przez was – powiedziała, mierząc naszego gościa gniewnym wzrokiem. – Jak długo, pan powiedział, potrwają te manewry? Powołał się na tajemnicę służbową, ale odniosłem wrażenie, że sam nie miał pojęcia. Z ręką na klamce terenówki – musiał stanąć na palcach, żeby do niej sięgnąć – zapytał Renie, czy była na placu budowy w poniedziałek pierwszego czerwca. Potwierdziła. Kierowca pojazdu przekręcił kluczyk i potężna maszyna zbudziła się do życia. – Czy zauważyła pani tego dnia coś nietypowego? – musiał podnieść głos. – Na przykład? Prostą ścianę? Roześmiał się, gestem ręki dał znać kierowcy, aby wyłączył motor. – Gdybym wiedział... Może coś wyglądało inaczej niż zwykle? Dźwięki? Zapach? Cokolwiek. Albo może zaobserwowała pani, że kręcą się jacyś obcy?... Proszę sobie przypomnieć. Renia zastanowiła się. – Tylko ci kolorowi... sreberko – zaczęła i momentalnie ogarnęły ją wątpliwości. – Nie, będziecie się śmiać... – Skąd! – zawołaliśmy równocześnie. – Co to było? – Nic nie było – ucięła. – Myślałam o czymś innym, bez związku, przepraszam. Karzeł próbował nalegać, ale zabrzęczał jego telefon komórkowy. Odszedł nieco w bok, odebrał wiadomość, niemal prostując się na baczność. Zamknął składany aparat, pożegnał się z nami. Zapowiedział, że być może pozwoli sobie jeszcze Renie niepokoić, i z wysiłkiem wdrapał się na siedzenie. – Śmieszny jegomość – orzekła Renia, patrząc za oddalającym się z nieludzkim łoskotem pojazdem. W jej głosie nie było rozczulenia. – Jak myślisz, czego naprawdę chciał? Coś ją trapiło, ale nie była gotowa o tym rozmawiać. – Chodź, zrobimy coś do jedzenia, bo jeszcze tu, biedaku, schudniesz pod moją opieką. Twoja mama nigdy by mi nie darowała. Jak ona się miewa? Czy nadal tak świetnie gotuje? W pawilonie, w części prawdopodobnie przeznaczonej na magazyn, miała urządzony prowizoryczny kąt do mieszkania. W rogu na cementowej podłodze leżał materac, na składanym stole stała dwupłytowa kuchenka elektryczna i nowiutkie radio. Obok leżało kilka płytek CD. Obejrzałem je: klasyka i romantyczne kawałki na gitarę. Pod ścianą piętrzyły się walizki i pudła kartonowe, w kącie błyszczała dwudrzwiowa lodówka ze stali nierdzewnej. Była prosto z fabryki, najwyraźniej gotowa do służby w kuchni pensjonatu. Garnek zupy na boczku, który Renia miała przygotowany dla robotników, ginął w jej przepastnym wnętrzu jak pestka w hangarze. Wyciągnęła go teraz, odgrzała zupę na płycie, porozlewała w metalowe kubki, pokroiła na porcje białą bułkę i dwa pęta kiełbasy. Przyjemnie było patrzeć, jak się krząta. Nie zostawiła mi nic do roboty, skupiłem się więc na materacu. Z męskiego punktu widzenia wyglądał okay: był szeroki i chyba sprężysty. Z trudem powstrzymałem chętkę, żeby na nim usiąść czy choćby pomacać ręką. To byłby arogancki gest wobec jego właścicielki. Spokojnie, Maksiu. Gdyby jednak udało się przywrócić ten nastrój z wczorajszego wieczoru... Zawsze chcę czegoś innego, niż mi się oferuje. Kiedy jedliśmy, my w prowizorycznej kuchni przy składanym stole, robotnicy na zewnątrz, opowiedziałem Reni o mojej powietrznej misji zwiadowczej, o najściu dziadka na dom Kulkowskiego oraz o rozdrażnieniu Toli. Przemilczałem tylko, że robiłem zdjęcia. – Naciskają – orzekła bez wahania. – Chcą dobrać się do was poprzez Rumiankiewiczów. – Dlaczego? – Ciebie trochę się boją: jesteś nietutejszy. No i z mediami nigdy nie wiadomo. A ludziom na wsi można zrobić kontrolę przeciwpożarową w obejściu. Można postraszyć kolegium albo wyrzuceniem z roboty. W tych stronach o pracę trudno. – Ale czego chcą? – Ja na ich miejscu bym dążyła do tego, żeby Tola wymówiła wam obu mieszkanie. A jak stracicie bazę i nie będziecie mieli gdzie pójść, zgłosiłabym moje propozycje. – Nie dam skrzywdzić Rumiankiewiczów. – Uspokój się. Nie mówię, że dasz się nastraszyć. Ale moim zdaniem możecie znaleźć się z dziadkiem na ulicy. Może lepiej zawczasu zakręcić się koło własnego kąta? – Co masz na myśli? – Mógłbyś spróbować odkupić stary dom dziadka. Stoi w ładnym miejscu, ma wdzięk. Nie sądzę, aby cena była wygórowana. Kiedyś się nad tym zastanawiałem, czy nie osiąść na wsi. Niespieszna egzystencja, spacery z psami, czytanie mądrych ksiąg przy kominku... Mógłbym co rok wypuszczać na rynek powieść... – Kulkowski nie sprzeda – powiedziałem. – Sam musi gdzieś mieszkać. – Porozmawiaj, nigdy nie wiadomo. A na razie zapraszam do nas. Lada chwila skończą montować suche tynki w drugiej części pawilonu, na dniach wylewamy szlichtę; jakoś was urządzę. Tylko – kontynuowała – to byłaby prowizorka. Jak u Rumiankiewiczów. W końcu będziesz musiał dziadka gdzieś urządzić na stałe. Zabierzesz go do Warszawy? – Czemu nie? Rozdział XII. To nie była szczera odpowiedź. Nie umiałem go sobie wyobrazić w moim domu, wśród całej tej włoskiej glazury i niemieckiej elektroniki. Samo wejście do mieszkania wymagało obłaskawienia systemu alarmowego i użycia, we właściwej kolejności, dwóch kluczy, z których każdy mógł obracać się w obie strony w zamku, ale otwierał tylko w jedną. Poza tym, co on, u licha, by robił w mieście po całych dniach? Poprosiłem więc Renie, aby przy najbliższej okazji odwiedziła Kulkowskich i wybadała sytuację. Zadanie robotników na popołudnie było skomplikowane; mieli precyzyjnie wylać fundament pod piec i kanały, którymi gorące powietrze zasilałoby poszczególne pomieszczenia na parterze pensjonatu. Cały budynek będzie ogrzewany norweskim systemem kominkowym, wyjaśniła Renia. Zmyślny piec zadowalał się zaledwie kilkoma szczapami twardego drewna na dobę; powolutku je spopielał w hermetycznej, przeszklonej komorze. Fundament pieca oraz skomplikowane połączenia kominowe musiały być budowane w trakcie budowy, równocześnie z bryłą budynku. Zdziwiło mnie, że Renia zabiera się do takiej roboty bez pomocy speca od tych norweskich pieców. Ale twierdziła, że wie, co robi. Taki sam system ogrzewania zbudowali razem z mężem w ich ostatnim zajeździe, niedaleko Szczecina. – To ty miałaś już interes w Polsce? – zdumiałem się. – Nadal mam, przy szosie do Świnoujścia. Był zapisany tylko na mnie, ze względu na przepisy w Polsce. Jest w nim spory ruch, seminaria i konferencje. Nie widzę powodu, żeby się go pozbywać. Słuchałem tych wyjaśnień nieuważnie, wpatrzony w jej biust. Pod koszulą wyglądał ciekawie, ale jaki ostał się od tamtego letniego wieczoru, kiedy jedyny raz położyłem na nim swoją rozdygotaną szczeniacką rękę? Rozpięcie bluzki i zsunięcie jednego kubeczka biustonosza było inicjatywą Reni, znudzonej samym całowaniem się na kolejnych randkach na Górze Zamkowej. Jej biust był chyba w kształcie jabłuszka. Próbowałem sobie przypomnieć, czy miała dużą brodawkę, ale pamięć nie podsuwała żadnych obrazów. – O czym myślisz? – zainteresowała się. – Eee... czy masz dzieci? – Naprawdę chcesz wiedzieć? Nie pytałeś do tej pory, więc myślałam, że... To bardzo miłe z twojej strony, Maksiu. Chrząknąłem skromnie. – Mam syna, nazywa się Erich – oświadczyła uroczyście. – Wiosną zdał maturę, będzie studiował nauki polityczne w Hamburgu. Moja wielka duma. Sięgnęła do torby i wyszperała fotografię młodego człowieka, który sympatycznie uśmiechał się do obiektywu. Bardzo przypominał matkę, tylko włosy miał długie jak hipis. Pochwaliłem urodę potomka i oświadczyłem, że muszę wracać do miasteczka. Potem wziąłem głębszy oddech i zaproponowałem spotkanie wieczorem. Odpowiedziała po prostu, żebym przyjechał. – Po zmierzchu zaczynam czuć, że to jednak odludzie – dodała, kiedy szliśmy do samochodu. – Robotnicy wsiadają na rowery i zostaję tu sama. Tylko nietoperze latają. – Brr. Kup dubeltówkę. – Przestań! Jest pięknie. Na łąkę codziennie o zmierzchu przychodzi stadko saren. Korciło mnie, aby zajrzeć na żwirownię i sprawdzić, czy od tej strony też zamknęli drogę, ale dałem sobie spokój. Na pewno to zrobili. A jak rozpoznają mnie tą ich kamerką, za drugim razem mogą nie puścić tak łatwo. Chyba że karzeł łgał o kosmicznej technice. Jego wiedza na mój temat równie dobrze mogła pochodzić od Mańka Zieniuka. Kiedy przez Kaługę i Lipowiec dotarłem do Kurkowa, mijając aż cztery patrole policji na pięciokilometrowym odcinku szosy, utwierdziłem się w tym podejrzeniu. W domu zastałem sądny dzień. Dziadek wył na podwórku i latał, szukając siekiery. Rodzina tkwiła w oknach, oglądając to jak spektakl teatru jednego aktora. – Podpierdolili mu krowę – wyjaśnił Zdzichu. – Kto? Tutejsi? – Komu z tutejszych potrzebna jest krowa? – mąż Toli splunął na pobliski klomb. – Mleko, kurwa, poniżej złotego za litr w skupie. A bydlę zji za dziesięć złoty na dzień. Przyjechali na pole Woźniaka czarnym tirem, krowę wzieni i sruuu! – dali w rurę. Szukaj tera wiatru. Dziadek zerwał z głowy swoją płócienną czapkę i podeptał ją gumiakami. – Verfluchter Hurensohn! – wrzeszczał. – On wie, kto to był? Czy ktoś widział tę ciężarówkę? Zdzichu wzruszył ramionami. Oparł łokcie o parapet okienny, pociągnął popularnego, wydmuchał dym. – Dużo ludzi widziało, pole Woźniaka je zara za kolonią, koło drogi. Woźniaki byli w obejściu, też widzieli. Twój dziadek leciał ratować, ale nie zdążył. Zamkli klapę i w gaz. Dziadek skończył deptać czapkę i zaczął płakać. – Daj mi tego twojego gwoździa – poprosiłem. Zdzichu wyjął z paczki papieros bez filtra, odpalił. Trzymając go w palcach, podszedłem do dziadka, podałem mu. Zaciągnął się bez słowa. – Niech się dziadek nie martwi. Miła się znajdzie. Nie odpowiedział. – Sama wróci, to mądra krowa – dodałem bez przekonania. – Mówisz? – zapytał z taką dziecinną nadzieją, że poczułem skurcz w sercu. – A jak nie, to kupimy nową. Nawet dwie. – Jo. Pójdziesz na milicję, powiesz? – Teraz jest policja. Jak przed wojną. Nie ma co do nich chodzić. To władza stoi za tym porwaniem, dziadku. Skinął głową, przysunął się bliżej. – Nie widzi mi się tutaj – wyszeptał. – U nas tak nie kradnom. W prawdziwym Kurkowie, tam gdzie wszyscy są, ty, twoja matka, cała rodzina. Milicjant weźnie dziesięć złotych do renki, jak robi kontrol, ale krowy nie ukradnie. Tola znikła; za chwilę pojawiła się w oknie z „pięćdziesiątką pocieszenia”, jak to określiła, w szklance od herbaty. Dziadek powąchał wódkę, skrzywił się na zapas, podniósł brodę do góry i wprawnie, jak bocian żabę, łyknął zawartość szklanki. – Nic się dziadkowi nie podoba w naszych czasach? – zapytałem. – Naprawdę? – Nic. – A niech dziadek się zastanowi – nalegałem. – No, asfalt na rynku jest. – To dobrze? – Richtig elegancko. I każden jeden ma telewizje. Lepszą niż u was w Warszawie. Kolorową. W tamtych czasach w naszym warszawskim mieszkaniu stał odbiornik Wisła, drewniane pudło z ekranem wielkości pocztówki. Włączało się go, podnosząc klapę na wierzchu. Sąsiedzi schodzili się w czwartki oglądać „Kobrę”. – Ludzie są bogatsi, dziadku. Chociaż ciężkie czasy nastały w tych okolicach. Zachichotał, pokręcił głową nad moją głupotą. – Dostaw obowiązkowych ni ma, emerytury dostajom, zasiłki od gminy w pieniondzach – po kolei prostował pokryte stwardniałą skórą paluchy. – Każden jeden z zegarkiem na rence, to mają być cienżkie czasy... Woźniak ma traktor i przyczepę na gumach, maszynów całe podwórko, jakąś satelitę na dachu. Ludzie, trzymajta me! Mięso i kiełbasę żrą w każdy dzień, gadajo, co chco. Za Hitlera, za Stalina to były cienżkie czasy! – A kobitki, dziadku? W porządku, podobają się? Zmieszany, poprosił o tonik do drugiej pięćdziesiątki. Ten napój, i fantę pomarańczową, też moglibyśmy dopisać do krótkiej listy zalet naszych czasów. Za komuny z napojami chłodzącymi było krucho. Babcia co lato uruchamiała produkcję podpiwku ze sklepowego proszku, ale rezultaty były bardziej rozrywkowe niż praktyczne: ciemny napój gwałtownie fermentował w butelkach po oranżadzie, po nocach butelki eksplodowały całymi seriami, z piwnicy dobiegały odgłosy przypominające dorosłym pomruk dział zbliżającego się frontu. Dziadek miał też swoją osobistą recepturę, „natron”, który ku zgrozie pozostałych członków rodziny przyrządzał sobie w upalne dnie. Była to soda w proszku, którą rozpuszczał w wodzie ze studni pół na pół z octem i wypijał łapczywie, zanim opadła jadowicie ruchliwa piana. Babcia z mamą straszyły go rakiem żołądka, ale dziadek regularnie posyłał mnie do sklepu, który wszyscy w Kurkowie nazywali „spółdzielnią” (z kolei „sklep” to była piwnica w lokalnym języku), po papierowe torebeczki sody – piętnaście groszy od sztuki – oraz ocet po sześćdziesiąt groszy za butelkę. A teraz zapijał gorzałkę tonikiem i patrzył w bok, kiedy go naciskałem, czy podobały mu się krótkie kiecki i obcisłe bluzki dziewczyn. – A dziadek wie, że Dylewska dalej żyje? Możemy ją odwiedzić, mieszka przy rynku. – Jaka Dylewska? – Niech dziadek nie udaje: dziadkowa kochanica. Wszyscy o tym wiedzieli. Cały Kurków. Mama, babcia... – Babcia też? – zaniepokoił się. – Babcia przede wszystkim. Jak dziadek się kąpał i golił, ubierał w garnitur z Francji i szedł do Kurkowa, to babcia już wiedziała, po co. – A skąd? – Powiedzmy, że była nieludzko przenikliwa, dziadku. – Nic nie mówiła. – A co miała mówić? To jak, odwiedzamy tę Dylewską? To już starowinka, ale pogadacie sobie. – Po co bede szed? Ja z nią nigdy nie gadał. Już miałem się zadumać nad subtelnością naszej męskiej natury, tak pozbawionej zbędnej zawiłości, gdy dziadek przypomniał sobie o krowie i znów zaczął rozpaczać. Nie czekając, aż zacznie szukać siekiery, kopnąłem się do kiosku i kupiłem od Chocoła zegarek na rękę za trzydzieści pięć złotych. Studiował efekt na nadgarstku pod różnymi kątami, jak kobieta obdarowana brylantową bransoletką. – Babcia bendzie mi nakrencać co wieczór. – Ten zegarek chodzi na baterie, dziadku. Nie nakręca się. – A gdzie jest bateria? – W środku, malutka. A babci przecież nie ma. Już dawno. – Jest – głos mu stwardniał. Właściwie, co ja wiem? – pomyślałem. Przecież jego też nie ma. – Masz nie mówić o babce, jakby umierła – zażądał. – Dobrze, dziadku. Ma dziadek rację. Kombinacja zegarka z alkoholem okazała się na tyle skuteczna, że dał się spacyfikować na resztę popołudnia. Niestety, Tola znów przesadziła: co rusz podtykała mu to wódkę, to piwo, i do wieczora dziadek był kompletnie ugotowany. Zrobiłem szybki wypad na cmentarz. Grób rodzinny z pozoru wyglądał normalnie; płyta wróciła na swoje miejsce. Ale to, co widziałem rano z powietrza, nie było złudzeniem. Ktoś zadał sobie trud, aby usunąć ślady otwierania grobu. Nawet zatarł brudem świeże cementowe spoiny, zagrabił ziemię dokoła, rozrzucił suche liście i śmiecie. Ta staranność szczególnie mnie zaniepokoiła. Miejscowi nic nie robią dokładnie. Nie słyszałem też, żeby tu ktoś zacierał ślady. Czy było ciało w tym grobie? A może okazał się pusty? I stąd ta plotka o wampirze? W alejce obok wyła szlifierka, dwóch kamieniarzy ścierało napis z płyty rodziny Jaranowskich. Z ich wyjaśnień wynikało, że cmentarz padł ofiarą tak zwanego Problemu Roku 2000, o którym gazety pisały głównie w związku z komputerami. Otóż przezorni, którzy zawczasu budowali sobie grobowce, zwykle kazali ryć na nich swoje imiona, nazwiska, daty urodzin, a w miejscu na datę śmierci – dwie pierwsze cyfry: 19... Resztę mieli uzupełnić już spadkobiercy. Po sylwestrze roku 2000 kamieniarze dostali masę zleceń na przerabianie tych dziewiętnastek na dwudziestki. Usługa była niedroga, fachowcy chętni, trzeźwi i akurat na miejscu, więc niewiele myśląc, zleciłem, żeby wytarli też datę śmierci dziadka. W całości. Po incydencie z krową postanowiłem wywieźć dziadka na noc; władze coś knuły, nie podobał mi się też wyraz twarzy Toli. Domyślałem się, że dojrzewa do zasadniczych decyzji. Lepiej było zejść jej z oczu. Dziadek już bełkotał, kiedy przed wieczorem pakowałem go do samochodu na ciasne tylne siedzenie. Myślałem, że zaśnie, ale gdzie tam! Stawał w otwartym wozie, śpiewał; próbował wygramolić się na zewnątrz. Nie wiem, jakim cudem dotarliśmy do celu. Renia wyglądała na zaskoczoną, kiedy go zobaczyła. – Uspokoi się – zapewniłem. – Będzie grzeczny jak baranek, obiecuję. Przenocuje w samochodzie. – Zawsze chodzicie we dwóch na randki? – Dopiero zaczynamy, do tej pory byłem na to za młody. Poza tym sama mówiłaś, że on podoba ci się jako mężczyzna. Chciała odpowiedzieć, ale zmieniła zamiar. Otworzyła bramę, ustawiłem mustanga obok pawilonu. Dziadek zaczął wysiadać, przełożył nawet jeden gumiak przez burtę wozu, ale zachrapał i znieruchomiał w tej pozie. – Widzisz? Już mamy go z głowy – zatriumfowałem. – To efekt kojącego nastroju w twoim pensjonacie. – Mam nadzieję, że ty nie zamierzasz zaraz iść spać. Miała na sobie czarną bluzkę, zapinaną z przodu na guziczki. Działają na mnie takie bluzki. Podobnie jak krótkie czarne spódnice. – Nie. Nie zamierzam. Pocałowałem ją. Odwzajemniła pocałunek ciepłymi ustami, potem mnie odepchnęła. Niezbyt zdecydowanie. Przyciągnąłem ją mocniej. – Głupoty ci w głowie – powiedziała niskim głosem. – A ja przygotowałam dla nas kolację. Na nakrytym obrusem prowizorycznym stole stały świece, odkorkowana butelka czerwonego wina, kieliszki z prostego szkła. Między nimi duża miska sałatki, chyba z kurczakiem, biała bułka. Przy talerzach kolorowe serwetki. Na środku stołu tkwił, jak wyrzut sumienia, pusty wazonik. Rzeczywiście powinienem był przywieźć jakieś kwiaty. Poprosiłem wzrokiem o pozwolenie, nalałem odrobinę wina do kieliszka i spróbowałem go. – Zwracam uwagę, że to jest alkohol – powiedziała Renia. Usiadła na krześle, zakładając oszałamiającą nogę na nogę. Mogłem zobaczyć, że miała na sobie pończochy, nie rajstopy. – O ile dobrze pamiętam twoje zasady, nie będziesz mógł wrócić samochodem do domu. Nie podjąłem rękawicy. – Jak poszło z fundamentem pod piec? – zapytałem, podając jej kieliszek. – Udało się czy będziecie znów burzyć? – Tylko mały kawałek. Reszta w porządku. Chcesz zobaczyć? – Pewnie. Sącząc wino, poszliśmy na plac budowy. Przyglądałem się Reni, jak chodzi po fundamencie z kieliszkiem w ręku, w tych swoich czarnych półbutach i w kiecce podkreślającej figurę. – Ty mnie wcale nie słuchasz! – Patrzę na ciebie. – Nie ma na co. – Chodź tutaj. Miała chętne, miękkie ramiona. – Nie uciekniesz? – szepnęła, kiedy wzięliśmy przerwę na oddech. – Nie. – Naprawdę przyjechałeś do mnie, Maksiu? W męskiej sprawie? – Żadnej innej. Balansowaliśmy na niskim murku, trzymając w dodatku kieliszki w rękach, którymi jednocześnie się obejmowaliśmy. – Nie rozlej – szepnęła. – Mam tylko dwie butelki, musi wystarczyć na całą noc. Przykucnęliśmy, aby postawić kieliszki na szczycie fundamentu. Trąciłem ją nosem w policzek, szukając ust. – Nie oddom skurwysynom! – rozległo się nagle od strony pawilonu. Odskoczyliśmy od siebie. Reni udało się utrzymać równowagę, mnie nie: oblałem się winem. Dziadek siedział wyprostowany na tylnym siedzeniu mustanga. Miał zamknięte oczy. Dobitnie akcentując, głośno przemawiał przez sen: – Andzia, przynieś mi lagę... Pan inżynier gówno wie... Gadaj, gdzie to masz, Verflucht Schweinl Po sekundzie znów chrapał donośnie. Poprosiłem Renie o koc. Wcisnąłem mu pod głowę małą poduszkę, ściągnąłem gumiaki z nóg i opatuliłem kocem najlepiej, jak umiałem. – Gotowe. Mamy go z głowy do rana. W pawilonie jedliśmy sałatkę przy świetle świec. Gdy opróżniliśmy butelkę, spróbowałem dobrać się do jej bluzki. – A ta pani, której imienia nie pamiętasz... – odsunęła moją rękę. – Nie myślisz o niej czasem? Nie mogłem uwierzyć własnym uszom. – Naprawdę chcesz teraz rozmawiać o mojej byłej żonie? – Nawet nie wiem, czy masz z nią rozwód. – Mam. – Wydany w sądzie? – A co to za różnica? Przecież jeszcze nie proszę cię o rękę. – Fakt, przyniósłbyś kwiaty – zauważyła. – W polskim sądzie czy w amerykańskim? – Zmieńmy temat – poprosiłem. Wstałem, żeby zająć się drugą butelką, ale zanim znalazłem korkociąg, zaczęliśmy się całować. Wreszcie rozbolała mnie ręka, w której wciąż trzymałem butelkę. – Chyba jednak nie masz rozwodu – wróciła do tematu, zaskakująco spokojna i rzeczowa. – Zapewne uznasz, że jestem staroświecka. Ale dla mnie ma znaczenie, czy mężczyzna, z którym się zadaję, jest związany z inną kobietą. Milczałem przez długą chwilę. Docierało do mnie, że dalej nić nie będzie – chyba że usłyszy, co chce usłyszeć. – Gdybyś dała mi czas, sam bym ci powiedział – poddałem się. – Sąd wojewódzki w Warszawie udzielił mi rozwodu ponad trzy lata temu. Założyliśmy sprawę jeszcze w Ameryce, ale tam nie doszło do zakończenia, bo nagle wyjechałem do Polski. Tu poszło szybciej. Odpis wyroku mam w domu. Jestem wolny facet, choć z odzysku. – Utrzymujecie kontakt? Zawsze chcą wiedzieć, czy mają rywalki. – Odkąd wróciłem do kraju, widziałem Konstancję tylko raz, gdy przyjechała na pogrzeb swego ojca. Od razu, mimo woli, przypomniała mi się cała scena. Spotykamy się w kawiarni hotelu Marriott, ona wygładzona najlepszymi kosmetykami, jakie można kupić za pieniądze, ja odstrzelony w szyty na miarę garnitur, bo już wtedy ze sklepu żaden na mnie nie pasował, i w krawat za ponad dwie stówki. Obejrzeliśmy plik zdjęć Frani i brak nam tematów do dalszej rozmowy. Gapimy się na zacinający o szyby deszcz – jest późna jesień 1997 – zerkamy na zegarki. Wreszcie wybawia nas Abe, kroczy w naszą stronę, siwy i dostojny jak głowa państwa. Autor światowych bestsellerów, doktor medycyny Abraham Gold jest ważniejszy niż większość prezydentów; kolorowe magazyny na całym świecie piszą o nim, że „zarobił fortunę w najpiękniejszy możliwy sposób – spełniając marzenia milionów kobiet o odzyskaniu dziewczęcej sylwetki”. Zrywamy się z Konstancją z krzeseł, niestety muszę lecieć, na nas też już czas, wymieniamy wreszcie szczere uśmiechy i z ulgą się rozstajemy... Naprawdę byłabyś zadowolona, Reniu. Horyzont jest czysty. – Nawet nie umiałbym powiedzieć, gdzie ona teraz mieszka – głośno powiedziałem. – Tęsknisz za nią czasem? Zaprzeczyłem. – A żałowałeś? – A ty, kiedy rozeszlaś się z tym marynarzem, nie czułaś trochę żalu? – Nie. Tylko ulgę – powiedziała. – Ja też nie chcę oglądać się do tyłu. Zamknijmy temat. – To po co gadasz jak nakręcony? – uśmiechnęła się. – Ja gadam?! To ty bez przerwy ciągniesz mnie za język! – Nieważne. Więc czasem ci jest smutno bez tej... jak ona miała na imię? – Frania. Roześmiała się. – W porządku. Reszty nie powinnam być ciekawa. Tak jak podejrzewałam, trafił mi się kolejny beznadziejny przypadek. Jesteś zodiakalny Baran, prawda? – Bliźniak. – Jeszcze gorzej – jęknęła. Potem dodała takim tonem, jakbyśmy wszystko wyjaśnili do końca: – Możesz mnie znów pocałować. Nie rozumiałem do końca jej logiki, ale mi to nie przeszkadzało. Jestem człowiekiem czynu, nie myślicielem. Jej bluzka furknęła w górę, powiewając połami. Nie miałem cierpliwości bawić się w rozpinanie swojej koszuli; guziki prysły, spadały na cementową podłogę jak ciężkie krople deszczu. Stoczyliśmy się na materac. Chciało mi się krzyczeć z radości. Jak przez mgłę usłyszałem jakiś hałas. Materac ugiął się za moimi plecami pod ciężarem trzeciej osoby. Usiedliśmy jak na komendę; dziadek runął w pościel w swojej burej kapocie i teraz mościł się wygodnie na boku. Kolana podciągnął pod brodę, demonstrując swoje nieodłączne gumiaki. Jego zmierzwione włosy były sklejone od potu. Oczy miał już zamknięte, oddech równy, o bogatym bukiecie spirytusowym. Skóra na jego podgardlu, luźna i pomarszczona jak u indyka, alarmująco zadrgała. Lada chwila miał wznowić tytaniczne chrapanie. – Zabierz go z mojego łóżka – powiedziała Renia z rozpaczą. Podciągnęła koc pod szyję. – Natychmiast! Uchwyciłem mamroczącego przodka pod pachy, ściągnąłem na podłogę i postawiłem na nogi. Potoczył błędnym wzrokiem dokoła, powiedział coś po francusku i znów zamknął oczy. Dał się prowadzić i sam wlazł do auta. Na tylnym siedzeniu mustanga ocknął się. Uspokajałem go, głaszcząc po głowie i łagodnie do niego przemawiając. Ucichł wreszcie i zachrapał. Otuliłem go kocem i na wszelki wypadek obserwowałem przez chwilę. Wyglądało, że usnął na dobre. Nasze romansowe przedsięwzięcie straciło impet, Renie ogarnęła nieśmiałość, jakby zawstydziła się poprzedniej gwałtowności. Otworzyłem drugą butelkę wina. Dziadek zameldował się po półgodzinie. Wiedziony nieomylnym instynktem, jak morski żółw, który nawiguje przez bezkresny ocean, aby złożyć jaja w piasku plaży malutkiej wysepki, mój protoplasta wkroczył do pokoju. Zanim zdołałem go powstrzymać, przewrócił krzesło i opadł jak kłoda na materac. Chciałem go budzić i ponownie wyprowadzać, ale Renia miała lepszy pomysł. – Zostaw go. To my chodźmy do samochodu – wyszeptała mi w ucho. – Tylko ściągnij mu buty i tę obrzydliwą kurtkę. Nie dopiorę pościeli. Zrobiłem, jak kazała. W mustangu przesunąłem fotele maksymalnie do przodu, ale chociaż dało to niewiele dodatkowego miejsca na tylnej kanapie, poradziliśmy sobie całkiem dobrze. Noc była gorąca, parna i jasna, niebo kipiało od gwiazd, nad naszymi głowami bezszelestnie przelatywały nietoperze. Naga i pyszna, kołysząc biodrami, Renia poszła do kuchni po papierosy, potem paliła przy mnie w samochodzie, niedbale rozpostarta w fotelu. Podziwiałem, jak dobrze jej biust zniósł podróż przez dziesięciolecia; okrągłe dowody, biało błyszczące w świetle księżyca, miałem tuż przed nosem. Uchwyciłem sutek zębami, drażniłem go koniuszkiem języka. Czułem, jak krew znów tężeje mi w żyłach. Sięgnąłem do niej ręką. Wyprężyła się, ścisnęła udami moją dłoń. – Przyglądaj mi się, przyglądaj – powiedziała, wypuszczając dym z ust. – Widzisz, jaka jestem już stara? – Niby gdzie? – zainteresowałem się. – Brzuch mi się marszczy. – Specjalnie tak robisz. A ja mojego już nie daję rady wciągnąć. – Mógłbyś zrzucić parę kilogramów. Dla bezpieczeństwa. – Moja mama mawia, że przymiotnik petite nie występuje w rodzaju męskim. A ona w końcu chodziła do liceum we Francji. Ale szczerze mówiąc, dużo bym dał, żeby mieć z pięćdziesiąt kilo mniej. – Bez przesady – zaniepokoiła się. – Nie chcę przytulać słupa telegraficznego. – Tobie to dobrze – powiedziałem z żalem. – Masz dobrą figurę i wszystko na swoim miejscu. Podobasz mi się nawet bardziej niż kiedyś. Co to za czary? – A pupa nie zaczyna mi trochę obwisać? – Pokaż – powiedziałem z powagą. Stanęła na fotelu, odwróciła się do mnie tyłem, wyprostowała i wspięła na palce. Położyłem ręce na obu pośladkach – jak już coś badać, to porządnie. Dochodzenie zakończyliśmy kwadrans później na masce samochodu. – No i co? – zapytała. – Moim zdaniem w porządku – wysapałem. – Ale chciałbym jeszcze przeprowadzić kilka różnych testów, takich dla bardziej zaawansowanych. Usiadła na masce i pogroziła mi palcem. – Ja ci dam! Basia, moja koleżanka z Hamburga, twierdzi, że wszyscy faceci to zboczeńcy. Tylko im pozwolić! – Nie chciałem wypowiadać opinii bez pokrycia... – Już było pokrycie. Wykąpmy się w rzece. Ruszyliśmy, trzymając się za ręce. Rosa opadająca z wysokich traw zmoczyła nas, zanim dotarliśmy na brzeg rzeki. Z pluskiem zsunęliśmy się do ciepłej wody; Drwęca parowała jak wanna, oddawała nagromadzoną w ciągu dnia energię słoneczną. – Słuchaj, a jeżeli to wojsko widzi nas teraz przez kamery? – zaniepokoiła się. Pobiegliśmy do domu. Na podwórku stał dziadek: kołysał się na szeroko rozkraczonych nogach i siusiał na świeżo wytynkowaną ścianę pawilonu. – Nie miałam w życiu dużo randek – oświadczyła Renia. – Nie jestem pewna, co się na nich powinno dziać, a co nie. Ale to nie wydaje mi się w porządku. Pewnie powiesz, że jestem za romantyczna. Obróciłem dziadka delikatnie za ramiona w stronę trawnika, potem zaprowadziłem go do mustanga. – Jesteśmy w gościnie, dziadziusiu, trzeba się zachowywać – tłumaczyłem. Myślałem, że pójdziemy z Renią spać, ale zastałem ją ubraną w orientalny szlafrok z czarnego połyskliwego jedwabiu, wymalowany w złote i czerwone smoki. Parzyła świeżą herbatę, czajnik gwizdał wesoło, a na stole paliły się nowe świece. Resztkę wina rozlała do kieliszków. Tłumiąc ziewanie, nałożyłem więc portki i to, co zostało z mojej koszuli. – Odkąd się rozwiodłeś, dużo kochasz się z kobietami? – zapytała chytrze. Udzieliłem prawidłowej odpowiedzi. – A dlaczego? Jestem pewna, że panie wprost uganiają się za tobą – nie rezygnowała. – Jesteś wolny, męski, w dodatku nieźle zarabiasz. Takich facetów nie ma wielu, szczególnie w naszym roczniku. Chrząknąłem skromnie i niejednoznacznie. – Jeżeli jest jakaś inna pani, to przecież ja nie zgłaszam żadnych roszczeń – podsunęła następną przynętę. – Innych pań brak – zapewniłem. Gdy wyszedłem sprawdzić, co z dziadkiem, nie znalazłem go w samochodzie. Odgłosy chrapania zaprowadziły mnie do wiaty na materiały budowlane; spał rozciągnięty wygodnie na płycie styropianu, z workiem cementu pod głową. Przyniosłem z samochodu koc i nakryłem go, po raz nie wiem który tej nocy. Potem długo stałem i przyglądałem mu się. Tego widoku nie miałem już przecież oglądać. Obraz dziadka miał należeć do raz na zawsze zamkniętej przeszłości. Czy rzeczywiście pamiętałem go w takiej pozycji, jak śpi pod wozem, na polu tak soczyście zielonym, że aż oczy bolały? Ukucnąłem i dotykałem jego realnego, szorstkiego policzka, jego twardych jak druty, lekko kręcących się włosów. Po raz pierwszy, odkąd zobaczyłem go we wtorek nad ranem u Toli, poczułem zdumienie. Pierwotne, wstrząsające zdumienie, które nie miało nic wspólnego z kalkulacjami rozumu. Że jest. Że oddycha. Że mogę dotknąć jego ciepłej skóry, poczuć jego zapach. Po długiej chwili wróciłem do pawilonu. Przekonany, że Renia śpi, ostrożnie kładłem się na materacu. Ale odwróciła się i przygarnęła mnie do siebie. Ot, słodycz nowego romansu: jej nie boli głowa, on nie jest zmęczony ani nie chce mu się spać. Żadna ze stron nie argumentuje, że już przecież to robiliśmy. Żadnej niemocy po południu... W co ja się znów pakuję? Kiedy wreszcie zasypialiśmy, było jasno. Rozdział XIII. Otworzyłem oczy z niejasnym poczuciem winy, jak zawsze, kiedy zaśpię. Dochodziła dziesiąta rano. W kuchni na stole znalazłem kanapki i kartkę z napisem ZJEDZ ŚNIADANIE. Obok kartki leżała nowa, fabrycznie zapakowana szczoteczka do zębów i tubka pasty. Cała Renia, pomyślałem; praktyczna do szpiku kości. Robotnicy krzątali się przy fundamentach. Biały opel Reni zniknął. Rozejrzałem się za dziadkiem. Od strony rzeki dochodził rytmiczny szelest przeplatany postękiwaniem. Ktoś niewidoczny kosił u podstawy wzgórza. Dziadek, rozebrany do podkoszulka, zamaszyście kładł kosą zielsko. Od razu dostrzegłem, że coś mu nie odpowiada. Poruszał się bez zwykłej gracji, niepewnie manewrował kosą. Zmieniał uchwyt, jakby nie był pewny, jak powinien ją trzymać. Zaniepokoiłem się i spojrzałem na niebo. W czasach mojego dzieciństwa wszyscy wiedzieli, że Kotowicz z kosą w ręku ściąga deszcz równie niezawodnie, jak suka z cieczką ściąga psy. Na sam widok dziadka maszerującego z kosą w kierunku rzeki miejscowi ewakuowali się z pól. Zawsze kiedy zabierał się do roboty na łące, niezawodnie przychodziła ulewa. Odziedziczyłem po nim tę uciążliwą właściwość, choć u mnie objawiała się łagodniej: pogoda zwykle się załamuje, kiedy wracam samochodem z myjni. Świeciło słońce, po niebieskim niebie wędrowały białe chmurki, a rześkie powietrze nie niosło zapowiedzi zmiany pogody. Ale to o niczym nie świadczyło. Na mój widok dziadek postawił kosę styliskiem do ziemi. Wyjął z kieszeni kamienną osełkę. Przewecował nią półkoliste ostrze. – Kto dziadka zapędził do roboty? – zapytałem. – Ona prosiła. Pani Renia niby. Ta kosa nic niewarta. Pojechaliby po moją, co? – spojrzał na mnie z nadzieją. – E, chyba nie trzeba. Dobrze tnie. Dla dodania wiarygodności tej opinii przykucnąłem przyjrzeć się uciętym łodygom. – Równo – stwierdziłem. – Co ty wiesz – wydął pogardliwie policzki. – Tępawa, szarpie. A ni mom jak wyklepać. Klepanie kosy polegało na tym, że dziadek wbijał w ziemię coś w rodzaju żelaznego grzybka, z płaskim łbem i szpikulcem z dołu. Układał na grzybku ostrze kosy i, prawie leżąc na ziemi, z oczami przy grzybku, z chirurgiczną precyzją rozklepywał młotkiem krawędź na cieniusieńką, morderczo ostrą blaszkę. Potem delikatnie równał ją osełką zmoczoną w wiadrze z wodą. Ostatnim punktem tego rytuału był test: przecinał na ostrzu włos, wyrwany z ogona Hansa. Był dumny, że ostrze z łatwością przenikało twardą szczecinę. – Nie ma dziadek kaca? – Iii, a po czym? Wypilim tyla co nic. – Mnie trochę suszy. Mrugnął porozumiewawczo, dał mi kuksańca w bok. – Wy z tą Renią spędzili noc razem, nie? Jak mąż z żoną? – Sądzę, że znacznie lepiej – powiedziałem ostrożnie. – A ty jesteś żeniaty? Dzieci masz? – zainteresował się. – Mam. Jedną córkę. – A gdzie żona? – W Ameryce, dziadku. Rozwiedliśmy się. – To ja twojej córce zapiszę gospodarkę. Oczywiście, dziadku. Bardzo dziękuję w jej imieniu. Nie zapytał, czy mam jej zdjęcie. Nawet nie zainteresował się, jak wnuczka ma na imię. Typowe dla mężczyzn w naszej rodzinie. Pocierał brodę, mierzył mnie chytrze wzrokiem. – Więc z Eihlerówną teraz kręcisz. Żenić się będziesz? – Nie myślałem o tym. Skąd! Poweselał momentalnie. – Ty widział, ile ona ma gruntu? – Puścił do mnie oko. – Góra cała, szmat łąki. I kawał lasu też. Prawdziwa pani. Ja sobie myślę, że jakby dodać moje do jej, to będzie dopiero majątek! Pasujemy do siebie. – Rozmawiał z nią dziadek na ten temat? – Nie. Ty pogadaj za mnie. Jakby poszło po mojej myśli, to ja się odwdzięczę. Zapłacę ci pieniądze. – Nie wydaje mi się, żeby Renia na to poszła, dziadku – powiedziałem. – Ale spokojnie, znajdziemy dziadkowi kobitkę. Pełno tu majętnych wdów, niektóre całkiem do rzeczy. Z miejsca, jak stał, gotów był ruszać w konkury. Najpierw jednak pojechaliśmy ubrać go do Nowego Miasta. Na bazarku kupiłem mu ubranie, tenisówki, zestaw do golenia i wodę kolońską. Wypadało go też wyszorować. Renia na dobrą sprawę dysponowała tylko czajnikiem i miednicą, pojechaliśmy więc do Rumiankiewiczów. Tola zachowywała się tak, jakby nigdy nie posłała nas w diabły. Zrobiła dziadkowi kąpiel w gorącej wodzie, z pachnącą pianą, ostrzygła mu włosy. Jego stare ciuchy wrzuciłem do bagażnika samochodu. Dziadek bez protestów poddawał się ablucjom i upiększaniu. Tylko w sprawie gumiaków postawił się okoniem. „W pole w tym nie pójdę”, argumentował, podejrzliwie ważąc w dłoni adidasy. Zostawiliśmy więc jego robocze buty w sieni, gdzie wiejskim zwyczajem stało obuwie rodziny Rumiankiewiczów. Renia tymczasem spotkała się z Kulkowskimi i dała mi znać, że można zacząć negocjacje w sprawie odkupienia dziadkowego domu. Zajechałem tam z fasonem, w pożyczonej od Zdzicha białej koszuli i w czarnym krawacie, którego używał na pogrzebach; w prezencie niosłem butelkę wiśniówki. Byłem bardzo ciekawy, jak mnie przyjmą. Brama była otwarta. Wjechałem na podwórko, stanąłem w tym samym miejscu, gdzie tata kiedyś ustawiał wartburga. Kulkowski czekał w progu. Też wystroił się w białą koszulę. Czekałem, aż zaprosi mnie do środka, ale nie spieszyło mu się. Gapił się na mustanga. – To wiele taka amerykańska bryka kosztuje? – zapytał. – Trudno powiedzieć. Tego modelu nie sprzedawali w Europie. Za duży motor. – Bity był? – Prawy przedni błotnik klepałem. Jakiś ciul wgniótł na parkingu. Poza tym nietknięty. Co, chce pan kupić? – A ile pójdzie na szosie? – zignorował pytanie. – Ponad dwieście. Jeszcze nigdy nie cisnąłem do oporu. Jak się trafi wyjazd do Niemiec, spróbuję na autobahnie. To panu opowiem. – Skóra prawdziwa? – Prawdziwa. Niech pan wsiądzie, proszę bardzo. Pomacał dłonią, potem obszedł wóz dokoła i usiadł za kierownicą. Położył rękę na lewarku skrzyni biegów. – Automat – stwierdził. – Musi pić. – Piętnaście po mieście, zimą do dwudziestu. Osiem garnków, widlasty silnik, nie ma cudów, swoje musi dostać. Ale na trasie potrafi zejść poniżej dziewięciu – dodałem. – Na trasę to mało się jeździ. – Może pan sobie obejrzeć silnik. A w kwestii tej wybitej szyby: jestem gotów... Nie słuchał. Zajrzał pod deskę rozdzielczą. – Jak automat, to po co ma tu sprzęgło? – Ten pedał? Hamulec ręczny. W amerykańskich samochodach jest nożny. Wciskasz pan, zaciągnięty. Wciskasz drugi raz, puszcza. Spróbował, potem otworzył maskę i wysiadł. – Ciekawe, czy dałoby się przerobić na gaz – rzucił od niechcenia, pochylony nisko, studiując konstrukcję ogromnego motoru. – Nie słyszałem, żeby ktoś to robił z ósemką. Ale czemu nie? Zatrzasnął klapę, niechętnie odstąpił od samochodu. – To chodź pan, panie Maks. Zapraszam do środka. Porozmawiamy o moich stratach. Awanturny ten pana dziadek, oj, awanturny! Wszystkie Kotowicze takie są. Pan też, z tego, co się słyszy. Uśmiechnąłem się, zrobiłem niewinną minę. Ze znajomych rzeczy w domu zostały tylko drzwi do sieni i do większego pokoju, gdzie sypialiśmy z Robertem. Były zamknięte. Korciło mnie, żeby tam zajrzeć, ale nie wypadało. Wręczyłem gospodarzowi wiśniówkę w prezencie. Wyciągnął z kredensu kieliszki, usiedliśmy za stołem. – Sam pan jest w domu? – zagadnąłem. – Tylko z obstawą? – Jaką obstawą? – zdziwił się. – No ci, co byli na podwórku. To kuzyn z Iławy – roześmiał się. – Zegarmistrz po fachu. Na urlop przyjechali z bratem i szwagrem. Za rybamy chodzą. Ale panie, co dziś się złapie na Drewency. Trzeba jeździć na jeziora. Teraz są w Partęczynach. Ale pewnie też gówno. – Pani Kulkowskiej nie ma? – W mieście u córki. A na co panu pani Kulkowska? – zapytał podejrzliwie. – W interesach przyjechałem. Dobrze jest rozmawiać nie tylko z głową rodziny, ale też i z szyją, która tą głową kręci. – Jakie tam interesy. Wstawię nową szybę zespoloną, pan zapłaci, ile zażądają, i w porządku. Telefonowalim do tej firmy. Wezmą sto dziewięćdziesiąt złotych. – Ja chciałbym całą chałupę kupić. Nawet z tą wybitą szybą. Roześmiał się krótko, docenił koncept. – Nie jest na sprzedaż. – Renia od Eihlerów mówiła, że już rozmawiała... – A rozmawiała, rozmawiała. – No więc? Kręcił głową, krzywił się. – Kupił, nie kupił, pohandlować chyba można... – Ano można – zgodził się nagle. Nalał wiśniówki do kieliszków. – To ile pan dajesz? – A ile pan żądasz? Uśmiechnął się chytrze, ukazując stalowe koronki na przednich zębach, znak firmowy polskich dentystów prowincjonalnych. – Pół miliona. – Nowych czy starych? – zapytałem zdezorientowany. – A co dziś się kupi za pół miliona starych? Bak benzyny do fiata. – A za pół miliona nowych – ze dwadzieścia takich ruder. Ja onegdaj zapłacił Bronkowi Kotowiczowi dwieście czterdzieści tysięcy złotych. Bez targowania. Jak zażądał, tyem dał. I wiesz pan, co on mi zrobił? Wzion pieniądze, podpisał papier u rejenta, że sprzedaje ze wszystkim, jak stoi. Ale jak my się wprowadzili, to patrzę, a na strychu nie ma podłogi... – Tam nigdy nie było podłogi – przerwałem. – Tylko deski leżały. – No mówię. On te deski wywiózł. I wykopał drzewka z ogrodu. Starszych nie dało rady, ale młode wszystkie zabrał. Mimo że ja mu zapłacił dwieście czterdzieści tysięcy. Drogom kupił. To było dwadzieścia cztery tysięcy dolarów. – Dwa tysiące czterysta – poprawiłem go. Dolar stał po sto złotych na początku lat siedemdziesiątych. Dziś przekracza trzy i pół nowego złotego. Wychodziłoby, zaraz... góra dziewięć tysięcy za dom. Nie przejdzie. – Dziś dolar jest słabszy, a złotówka mocniejsza – zauważyłem. – Uwzględniając jedno i drugie, oferuję piętnaście tysięcy złotych. – Za wszystko? – nie mógł uwierzyć. – Tylko za zabudowania i tę działkę. Reszta gruntów mnie nie interesuje. No, może jeszcze łąka. Niech pan pomyśli: odzyskuje pan włożone pieniądze. Co znaczy, że przez te wszystkie lata mieszkał pan tu z rodziną za darmo. To znakomity interes! To był ulubiony argument amerykańskich agentów nieruchomości, kiedy oferowali bezczelnie niską cenę. Ale na Kulkowskiego nie podziałał. Miał taką minę, jakby zaraz miał wyprosić mnie z domu. Albo wyciągnąć dubeltówkę zza szafy. – To tylko moja wyjściowa propozycja – dodałem szybko. – Teraz niech pan rzuci swoją cenę. – Pół miliona nowych złotych. Skończyliśmy butelkę, a on twardo stał w miejscu. Nie opuścił ani grosza. Zastanawiałem się, jak oni handlowali z dziadkiem ćwierć wieku temu: jeden skąpiec, który dla złotówki gotów był wskoczyć zimą do Drwęcy, drugi uparty jak osioł. Jakim cudem dobili targu? Nie wierzyłem w wersję Kulkowskiego. Samochód zostawiłem u niego na podwórku. Poszedłem na piechotę do Kurkowa, żeby ta wiśniówka wywietrzała mi z głowy. Rozdział XIV. Kiedy referowałem Reni przebieg negocjacji w ogródku knajpy Pod Różą w Nowym Mieście, słońce popisywało się swoją starą sztuczką ze znikaniem za dachami domów, a jaskółki wyczyniały akrobacje. Jedliśmy późny obiad i rozmawialiśmy o wszystkim – poza wspólną nocą. – Więc Kulkowski postawił zaporową cenę – podsumowała moją opowieść. – Cóż, musisz próbować dalej. – A jest sens? Mówił ci, że chce sprzedać? – Nie, ale zgodził się negocjować – zręcznie operując widelcem, zdjęła z pstrąga przypaloną na ruszcie skórę. – W Kurkowie baby opowiadają, że jego żona chce przenieść się do Nowego Miasta. Jedna z ich córek urodziła dziecko, ma tam trzypokojowe mieszkanie i dobrą pracę, boi się długo siedzieć na macierzyńskim. Pasowałoby jej, żeby babcia była pod ręką. Chrabąszcz okrążał parasol przy naszym stoliku, bucząc jak mikroskopijny bombowiec. – Ale dziadzio chyba się nie pali, żeby iść na cudze i słuchać wrzasków niemowlaka. – Daj im więcej czasu. Złóż trochę lepszą ofertę. Poczekaj, aż pani Kulkowska zacznie mu suszyć głowę. – Ile powinienem mu zaoferować, jak myślisz? Po ile tu schodzą takie chałupy? – Ludzie żądają dużo, po kilkadziesiąt tysięcy marek. Ale targu dobija się za kilkanaście tysięcy, do dwudziestu. Trzydzieści tysięcy, jak jest bardzo atrakcyjna lokalizacja i ładna zabytkowa budowla. – Z Niemcami inaczej handlują – zauważyłem sceptycznie, smarując chrzanem porcję golonki na widelcu. – Niemcy są bogaci. – No to przemnóż przez dwa i odejmij dwadzieścia procent, będziesz miał złotówkową cenę dla Polaka. Musisz też uwzględnić remont. Ile lat ma ten dom? – Z sześćdziesiąt. – No to jest w złym stanie technicznym. Jak wszystkie tutaj. Czego się dotkniesz, będzie się sypać: spróchniałe krokwie dachowe, instalacja elektryczna grożąca pożarem. Wspominałeś, że zrobili łazienkę przy kuchni. Potwierdziłem. – No to czeka cię też gruntowna przebudowa układu pomieszczeń. – Jesteś pewna, że powinienem kupować taką ruderę? – jęknąłem. Uśmiechnęła się promiennie, upiła odrobinę białego wina. Ja sączyłem wodę z cytryną. – Pewnie, że lepiej byłoby kupić działkę i postawić nowy dom. Wyszłoby lepiej i pewnie taniej – powiedziała. – Szkopuł w tym, że budowa trwa. Musiałbyś tu być na okrągło, wszystkiego doglądać. Inaczej zapomnij: tak ci wybudują, że wszystko zwali ci się na głowę. Budować trzeba porządnie. A teraz powiedz mi, jak to się stało – podstępnie zmieniła temat – że z piłkarza przemieniłeś się w ważnego dyrektora. Nie da mi spokoju. Znów znajdowaliśmy się niebezpiecznie blisko Konstancji. – Po drodze byłem jeszcze pisarzem. Spojrzała na mnie z niedowierzaniem. – Żartujesz! Do głowy by mi nie przyszło, że głupi list by ci się chciało napisać. Co cię naszło, zakochałeś się? Bingo, Reniu. Rzeczywiście, umierałem z miłości. Ale szybko skojarzyłem, że samo mruganie ślepiami znad stolika nie przyniesie mi sukcesu w literackiej kawiarni Czytelnika. Czułem, że muszę dołączyć do grona twórców. Rzecz okazała się prostsza, niż myślałem. Po zdobyciu maszyny do pisania wystukałem dwoma palcami historyjkę z życia piłkarzy. Nie miałem pojęcia o warsztacie pisarskim, na studiach katowali nas gramatyką, Bogurodzicą i innymi bezcennymi zabytkami piśmiennictwa. Pisałem więc intuicyjnie, jakbym opowiadał anegdotę kumplom: zwięźle, koloryzując tu i ówdzie, ustawiając wszystko pod mocną puentę. Wydrukowali mi tę opowiastkę, i kilka następnych, w tygodniku kulturalnym. Zanim się obejrzałem, jedno opowiadanie zostało sfilmowane, film trafił na półki. Zostałem nadzieją młodej literatury: piłem, rozrabiałem w restauracji aktorów oraz w tak zwanym ścieku. Przez moje mieszkanie, z materacem na podłodze i skrzynkami po owocach zamiast krzeseł, przewalały się bankietujące tłumy. Rzecz jasna, zabagniłem studia. Stopniowo jednak osiągałem cel, zbliżając się do Konstancji. Gdzieś po roku uchodziliśmy za parę. Ale nie udało mi się jej przekonać, żebyśmy zamieszkali razem. Nie mogła zostawić ojca bez opieki – czarującego i lekkomyślnego hazardzisty, który nosił angielskie ubrania, jadał w Hotelu Europejskim i był winien forsę wszystkim dokoła. Mój czarnowłosy anioł nadal też sypiał ze swoim staruchem-pisarzem. – Dawna historia – powiedziałem, obejmując Renie. – Musiałem coś ze sobą zrobić po zejściu z boiska. Nie mogłem dalej żyć z nóg, zacząłem więc żyć z głowy. W sumie nudna egzystencja: literat, jak sama nazwa wskazuje, siedzi na tyłku i po całych dniach stawia litery. – Wydrukowali ci coś? – nadal nie mogła mi uwierzyć. – Wydałem książkę, zbiorek opowiadań. Pożyczę ci, jak nie wierzysz. To co, bierzemy jakiś deser? Podwiozła mnie do Kulkowskich, gdzie odebrałem mustanga. Już z drogi pod ejrzliwie przyglądałem się domowi dziadków. Po wykładzie Reni byłem gotów uwierzyć, że lada chwila pęknie na pół i runie w obłoku kurzu. – Może zajdziemy razem do Kulkowskich, skoro już tu jesteśmy? – zaproponowałem. – Ty będziesz ich czarować rozmową, ja się ukradkiem przyjrzę, w jakim to wszystko jest stanie. – Daj im czas na przetrawienie sytuacji. Nie pokazuj, że ci pilno. – Co to jest, tam nad rzeką? Zobacz! Wskazałem palcem na niewyraźne sylwetki. Ubrane były na zielono i z tej odległości w zapadającym zmierzchu nie mogłem odróżnić szczegółów. Ale nie wyglądali mi na wędkarzy. Renia miała lepszy wzrok. – Dwaj żołnierze z psem – orzekła. – Chyba nie są na spacerze, bo biegną. Czegoś szukają. – Może mają ćwiczenia? – Może. Zaniepokoiłem się o dziadka. Ale on się przecież nie ukrywał. Pewnie siedział teraz w kawiarni Toli w swoich nowych ciuchach i czatował na frajera, który postawi mu piwo z sokiem. Od poniedziałku miał pomagać na budowie Reni, na konto pierwszej wypłaty dostał dwadzieścia złotych. Dałbym głowę, że banknot spoczywał nietknięty w jego kieszeni. Obiecał, że nie będzie już nachodził Kulkowskiego, więc miał zostać na noc w Kurkowie. Podziękowałem taksówkarzowi za opiekę nad mustangiem i pojechałem za Renią. Przy bramie dostrzegłem małą postać w plamistym drelichu polowym. Ruszczyński, czy też Rastafiński, siedział na najniższej belce płotu i machał krótkimi nóżkami. – Ładny mundur. Uszyli panu na miarę? – zapytałem. – Daj pan spokój z docinkami, panie Maksiu – ostrożnie opuścił się na ziemię, zadarł głowę, badając nas wzrokiem. Są poważne sprawy do omówienia. Zaproście mnie państwo do środka. Nie widziałem nigdzie terenówki. – Przyszedł pan piechotą? – Kilkaset metrów, co to jest? Lubię spacery. Mało prawdopodobne. Nawet na odcinku od bramy do pawilonu maszerował z trudem; stopy stawiał szeroko i niezgrabnie, kołysał się na boki jak kaczka. Samochód pewnie krążył po okolicy z inną misją. Za lasem znów buczał helikopter. Zachodziłem w głowę, co to za pościg urządzili po nocy. Ale wstrzymałem się od pytań. Renia wyraźnie nie chciała go wpuścić do pawilonu. Wyniosła przed dom składany stolik i plastikowe krzesła. Przyjrzałem się im i zmajstrowałem sobie siedzisko z cegieł i kawałka deski; mniej wygodne, ale pewne. Pułkownik sięgnął do kieszeni bluzy, wyjął złożoną na pół białą kopertę. Westchnął. Rozprostował ją starannie, przebiegł wzrokiem, jakby chciał się upewnić, że adres się nie zmienił, posłał nam obojgu przepraszający uśmiech i wręczył mi kopertę. W środku był jednostronicowy dokument. Przejrzałem prawniczy tekst, przestudiowałem nagłówek i bez słowa podałem dokument Reni. Pułkownik uśmiechał się jak człowiek, który jest zakłopotany swoją misją, ale nie ma wyboru. – Niestety, panie Maksiu. Decyzja zapadła na wysokim szczeblu – powiedział. – Przejmujemy przeniesionego i materiał dowodowy, ze skutkiem natychmiastowym. Osobę, furę, zwierzęta i wszystko. Ciężarówka już czeka. Dla człowieka jest osobny transport, rzecz jasna. Proszę podpisać: przyjmuje pan do wiadomości, że sprawę obejmuje tajemnica państwowa. Zwracam uwagę na zdanie: „Ściśle tajne specjalnego znaczenia”. Konsekwencje prawne... – Skąd pan wiedział, gdzie mnie szukać? – przerwałem mu. – Domyśliłem się. – Ejże. Tak wam strasznie pilno, a pan po prostu czeka tu na mnie? W miejscu, gdzie mogę się zjawić albo i nie? – Nieważne. Panie Maksiu, zróbmy, co jest do zrobienia. Robi się późno. W gęstniejącym półmroku wyglądał jak krasnolud z bajki. Brakowało mu tylko brody i topora za pasem. Sięgnął do innej kieszeni, wydobył swoją komórkę. Spojrzał wyczekująco; nie poruszyłem się. – O co chodzi? Zamierza pan robić trudności? – To jest zbyt łagodne określenie, panie pułkowniku. Zamierzam nabić pana w armatę i wystrzelić na Księżyc. – Pani Dombrowski, niech pani coś powie. Pan Maksio wpadnie w tarapaty. Renia zrobiła bezradną minkę. – Pan Maksio jest dorosły. – To śmieć – powiedziałem znienacka. – Co? – zesztywniał. – Coś pan powiedział? – Ten papier. Nic nie jest wart. Od kiedy to władze administracyjne decydują o pozbawieniu kogoś wolności i zajęciu jego mienia? Do tego potrzebny jest sąd! Kto wydał tę decyzję, na jakiej podstawie? Z tekstu nie wynika. Z prawnego punktu widzenia to kompletny nonsens. Wstydziłby się pan. – Chwileczkę. Minister spraw wewnętrznych może... – Z pewnością może bardzo dużo – przerwałem mu niegrzecznie. – Ale akurat nie jest władny nakazać tego, co tu jest napisane. – Nie jest pan prawnikiem – zaprotestował. Ale nie jestem też osłem. Jak pan chce, przeczytamy te wypociny przez telefon adwokatowi. Co pan powie na kancelarię Baron, Rewald & Aaronson? Mają biuro w Atrium Płaza w Warszawie, obsługują wielkie firmy, odpowiadają za transakcje wartości dziesiątek milionów dolarów. Bill Baron, jeden z partnerów, pewnie jeszcze siedzi w biurze. Uzyskamy opinię w kilka minut. Mam dzwonić? – Podejrzewałem, że tak będzie – powiedział melancholijnie. – A przecież mówiłem im, tłumaczyłem, że mam tu do czynienia z inteligentnymi ludźmi. Jak grochem o ścianę. – Komu pan tłumaczył? – Ważniakom w ministerstwie. Domagałem się, żeby przysiedli fałdów, podkładka ma być bez zarzutu, nie ma czasu iść do sądu, a musimy działać szybko. Może prawnik prezydencki coś skrobnie, mówiłem. Ale skąd, zaczął się wrzask, że to domena resortu i rządzącej koalicji. No i stało się. Może się pan teraz natrząsać do woli, proszę bardzo. – Dlaczego w nagłówku jest Ministerstwo Administracji i Spraw Wewnętrznych? Gdzie pan w końcu pracuje? – Już mówiłem, w Prezydenckim Biurze Bezpieczeństwa Narodowego. Tą sprawą zajmuje się międzyresortowa, międzypartyjna komisja. I nie tylko w naszym polskim rządzie, zapewniam pana. – Co za jednostka tu przyleciała? To jakaś grupa specjalna, prawda? Dlaczego Amerykanie? – Nie mogę powiedzieć. – Dlaczego chcecie zabrać starego? Dokąd? Milczał. Spróbowałem z innej beczki. – Co tu się wydarzyło w Kurkowie, pułkowniku? Co to jest, to koło tam nad jeziorkiem? Enklawa innej rzeczywistości? – Anomalia chronometryczna – mruknął. – Czyli co? – Badamy sprawę. – I z tej anomalii miał wyskoczyć mój dziadek – szesnaście lat po swojej śmierci? – Na to wychodzi. – To kogo teraz szukacie z psami? Znów zamilkł. – Niech pan posłucha, pułkowniku – powiedziałem. – Będziemy z wami współpracować, ja i cała moja rodzina. Ale pod warunkiem, że będziemy traktowani jak partnerzy. Chcę mieć dostęp do informacji, dowiedzieć się, z czym mamy tu do czynienia. Co zamierzacie robić dalej. I nie będzie żadnego wywożenia mojego dziadka. Żyjemy w demokracji, znamy swoje prawa. Zrozumiał pan? – Rozumiem, co pan mówi – powiedział ostrożnie. – Ale to nie jest pański dziadek. – Ciekawe, na jakiej podstawie pan tak twierdzi? On może się wylegitymować ważnym dowodem osobistym. Domyślam się, że kilku jajogłowych gdzieś w laboratorium przebiera nogami z niecierpliwości, żeby go zbadać. Proszę bardzo! Ale tylko tu na miejscu, w mojej obecności. I naszego adwokata. Aha, i skończcie z tą presją na innych członków mojej rodziny. – O czym pan mówi? – żachnął się. – O naciskach administracji i policji na państwa Rumiankiewiczów. Nie wspominając już o porwaniu. – Jakim porwaniu? – Krowy. Zabrzmiało to głupio, więc dodałem szybko: – Mam na myśli zabór zwierzęcia. – Przekażę – powiedział krótko i zeskoczył z krzesła. Renia, która do tej pory przysłuchiwała się rozmowie w milczeniu, zaskoczyła nas obu propozycją, żeby został na kieliszek wina. Po złożeniu komuś krótkiego telefonicznego sprawozdania wrócił, oświadczając, że chętnie przyjmuje zaproszenie. Przy zaimprowizowanej naprędce sałatce z tuńczyka napięcie między nami trochę zelżało. – Czy znaleźliście ciało w grobie? – zapytałem. Mruknął coś niewyraźnie. – Panie pułkowniku – odrobinę podniosłem głos. – Otwieraliście grobowiec. Wczoraj płyta była odciągnięta na bok. Podejrzewam, że dokonano nielegalnej ekshumacji. Później na powrót nakryliście grób płytą. No więc? – Ale z pana uparty człowiek – westchnął. – A pan jest nieużyty! Nic pan się nie zmienił od czasu, kiedy siedział pan w KC i odmawiał pisarzom paszportów. – Zmieniłem się. Żebyś pan wiedział, że się zmieniłem! – zaperzył się. – I nie przesadzajmy z tym pana pisarstwem. Raptem kilka opowiadanek... W Ameryce coś pan jeszcze wydał? – próbował zmienić temat. – Jak pan podzieli się chociaż tą informacją, to przebaczę panu tamtą historię z paszportem. Będzie pan miał mniej na sumieniu. To jak, stoi umowa? – Kiedy nie mogę, naprawdę. – I tak się dowiem – perswadowałem. – Już czas zrobić remont grobu dziadków, poprawić obmurówkę, oszlifować to pozieleniałe lastriko. Przy okazji zawsze można rzucić okiem do środka, co tam zostało w spróchniałych trumnach. Więc jak pan puści farbę, oszczędzi mi pan tylko odrobinę trudu i pieniędzy. Znaleźliście ciało w grobie czy nie? Kręcił łbem, uciekał wzrokiem. – Są tam kości kobiety i mężczyzny – przemógł się. – Wiadomo, że to moi dziadkowie? – Na dziewięćdziesiąt dziewięć procent w wypadku mężczyzny. Stan uzębienia zgadza się z opisem dentystycznym w teczce Bronisława Kotowicza, jaka zachowała się w archiwum dawnej Służby Bezpieczeństwa w Nowym Mieście. Wiedzielibyśmy na sto procent, gdyby pan i pozostali krewni oddali krew do analizy genetycznej. Dałoby się zrobić – powiedziałem ostrożnie. Te ubytki w dziadkowych zębach to zapewne była robota tych samych ubeków, którzy tak skrupulatnie prowadzili jego teczkę. Po wojnie dziadek wpadł w orbitę zainteresowań polskiej policji politycznej i nie chodziło wcale o armię Hitlera. Z tej zwiał w 1944, kiedy jego oddział przeniesiono spod Paryża w znacznie mniej gościnne rejony Jugosławii. Do Kurkowa, które leżało o rzut granatem od Prus Wschodnich i gdzie prawie wszyscy mężczyźni byli weteranami niemieckiej piechoty, lotnictwa lub marynarki, dziadek wrócił w glorii partyzanta Tity. Czuł się pysznie, ale tylko do czasu, kiedy dyktator Jugosławii pożarł się z tyranem Rosji, generalissimusem Stalinem. W 1948 roku Jugosławia stała się źle widziana, czarny citroen zaczął zabierać dziadka do gmachu UB, skąd wracał już na piechotę, posiniaczony, z ruszającymi się zębami. Na koniec władza ludowa ukarała go za odchylenie kosmopolityczne, pomijając jego obejście przy elektryfikacji. Akcje dziadka miały powtórnie pójść w górę dopiero w latach siedemdziesiątych, kiedy rządy w kraju objął ostrzyżony na jeża komunista ze Śląska, w młodości górnik na Zachodzie. Po dolinie rozniosła się pogłoska, że z Bronkiem Kotowiczem znali się jeszcze z Francji, czemu dziadek roztropnie nie zaprzeczał. Nastały wtedy dla niego złote czasy, swoje uwagi i postulaty wobec władzy mógł bezkarnie wykrzykiwać wprost z ulicy, potrząsając laską w stronę urzędu gminy. Karzeł siedział z nami prawie do dziesiątej wieczór. Gadał dużo, bawił anegdotkami o ministrach i posłach, jednak w interesujących nas sprawach nie puścił już pary z ust. Nie dowiedziałem się też nic o tajniaku, który mnie obstukał pałą. Pułkownik zapewnił mnie, że nie słyszał o całym incydencie. Uznałem, że kpi, i przestałem się odzywać. Chciałem, żeby wreszcie sobie poszedł, ale Renia podtrzymywała rozmowę. Znów ją wypytywał, czy nie zauważyła czegoś szczególnego na początku tygodnia. – Głupio mi o tym mówić – zaczęła niepewnie. – Stałam tu przed pawilonem i po drugiej stronie rzeki zobaczyłam srebrnego człowieka. – Jest pani pewna? Z dystansu sylwetki są po prostu ciemne – zauważył. – Błyszczał w słońcu jak sreberko od czekolady. – Cały? Czy tylko ciało? – Cały, łącznie z głową i włosami. A właściwie cała, bo miałam wrażenie, że to była kobieta. Potem pojawiła się druga i trzecia... osoba. – Jak to: pojawiła się? – Podniosła się z trawy. Jedna chyba wybiegła zza drzew. Machała rękami jak dziecko, które udaje, że lata. – Też była srebrnego koloru? – Nie, dwie były inne. Jedna żółta, druga chyba czerwona. Wszystkie błyszczały w słońcu. – I co było dalej? – Poszłam do domu szukać lornetki. Kiedy znów tam spojrzałam, już ich nie było. – Czy te kobiety, poza tym, że były kolorowe i odbijały światło, wyglądały normalnie? – wypytywał. – Mam na myśli ich wzrost, proporcje ciała? Renia zastanowiła się i powiedziała, że postacie były przeciętnego wzrostu. Poprosił o dokładne wskazanie miejsca. Wyszli przed dom, Renia wskazywała w półmroku ramieniem. Rastafiński długo wypytywał, nieustępliwie drążąc temat. Kiedy wreszcie wezwał przez telefon samochód z kierowcą i odjechał, byłem już porządnie śpiący. – Byłaś zbyt miła dla niego – powiedziałem, wycierając myte przez Renie naczynia. – Teraz ciągle będzie ciebie nachodził, zobaczysz! – Potrzebujesz sojuszników, Maksiu. Z samymi wrogami daleko nie zajedziesz. Miała rację. Uderzające, jak często ta kobieta miała rację. – Naprawdę widziałaś tych kolorowych ludzi? – Tak. – Czemu wcześniej mi nie powiedziałaś? – To takie... głupie. Zresztą nie pytałeś. Kończyliśmy sprzątanie w milczeniu. – Czy zauważyłaś, że on powiedział o dziadku „przeniesiony”? – przypomniałem sobie. – To ma jakieś znaczenie? – Dziwne słowo. Gdybym miał zgadywać, jak Amerykanie w obozie mogliby określać dziadka, stawiałbym na alien, czyli „przybysz”. W Stanach tak określają obcych: emigrantów, legalnych i nie, oraz przybyszów z kosmosu. Nigdy nie zetknąłem się z „przeniesionym”. A może pułkownikowi tak tylko się powiedziało? – Ciekawe, rzeczywiście – uznała Renia. Wierzchem dłoni zasłoniła dyskretne ziewnięcie. Zaniepokoiłem się. – Chcesz spać? Już po jednej nocy ci się znudziłem? Powiedz prawdę! – No nie wiem... – Popatrzyła na mnie z namysłem. – Zależy, czy masz się czym ogolić. I na jaki serwis mogłabym liczyć. – Maszynkę mam w samochodzie. I piankę też – ucieszyłem się i objąłem ją. – Wolnego! Chciałabym najpierw usłyszeć coś o twoich zamiarach. Dla mnie oprócz ciała liczy się też inteligencja... – Jako piłkarz dużo pracowałem głową. – Więc nadasz się od biedy. Może jednak nie powinieneś się golić? Niech się zastanowię. I przestań mnie tak ściskać, to boli. Może byś mnie wreszcie pocałował? Nie dałem sobie tego dwa razy powtarzać. Ani żadnego z wielu innych poleceń, które usłyszałem tej nocy. Przed zaśnięciem uderzyła mnie myśl, że kiedy mężczyzna i kobieta zaczynają razem zmywać naczynia, to sprawy między nimi zaszły już daleko. Jakim cudem to mogło się stać w trzy dni? Rozdział XV. Niedzielę dziadek zaczął od awantury: nie miał w co się ubrać do kościoła. Domagał się swoich garniturów, butelkowozielonego i czarnego. Oba przywiózł jeszcze z Francji; skrojone według stylu lat trzydziestych, miały spodnie o podwyższonym pasie, jakie dziś nosi się do smokingów, i ciasne, dopasowane w ramionach marynarki. Dziadek nosił do nich melonik i trochę przypominał Charlie Chaplina. Kiedy zajechałem rano do Rumiankiewiczów, siedział w kuchni w podkoszulce i z oburzeniem odmawiał przymierzenia świątecznego garnituru Zdzicha: – Nakupali mi szmatów, a garnitura ni mom! – Ino ciutkę duży – perswadowała Tola, trzymając w wyciągniętych ramionach kolosalną marynarkę swego męża. – Ale to nic, wuju, rękawki się podwinie, w nogawicach agrafkami złapie, nikt nie pozna. Zobaczcie, jaka wełenka elegancka! – Nie jezdem dziad, co w cudzym lezie do kościoła! W końcu jednak poszedł w szarym garniturze Henia – kuzyna, który wiózł mnie do Warszawy. Musiałem mu jednak obiecać, że jeżeli ubrania się nie znajdą, to kupimy w mieście kupon wełny i obstalujemy nowy Anzug u krawca. Mówił o Mirskim, nieżyjącym od wielu lat. A może rzeczywiście kupić mu elegancki garnitur, półbuty, jakiś kapelusz i laskę? Przy jego figurze nie byłoby kłopotów z dobraniem czegoś gotowego. Tyle że znów pękłoby sporo forsy: z półtora tysiąca na garnitur, a gdzie koszula, krawat, buty, skarpetki, jakiś pasek... Zbankrutuję na tym interesie. Przed jedenastą na kurkowskim rynku był ruch jak na Marszałkowskiej w godzinach szczytu. Samochody tarasowaty uliczki prowadzące do kościoła, parkowały wzdłuż Góry Zamkowej aż do szosy. Ludzi tyle, że nie mieścili się na chodnikach. Przed kościołem na rynku wyrosły stragany, choć Boże Ciało było w poprzedni czwartek. Tłum szczelnie wypełniał kościół, ledwo dostaliśmy się do środka. Kilkaset osób stało na zewnątrz, słuchając mszy przez głośniki. Ksiądz Topp dziadka potraktował z rewerencją: pozwolił mu siedzieć na honorowej ławce blisko ołtarza i jako pierwszemu podał komunię. Ksiądz parafię objął już po moim wyjeździe z kraju, mógł nie znać dziadka za życia. Koniecznie powinienem go odwiedzić i spróbować wybadać, co o tym wszystkim myśli. Może da się skaptować na naszą stronę. Taca tej niedzieli była obfita, ludzie rzucali nie, jak zwykle, po dwadzieścia i pięćdziesiąt groszy, ale po złotówce, dwóch; trafiały się też pięciozłotówki, a nawet banknoty dziesięciozłotowe. Po wyjściu z kościoła dziadek spęczniał z dumy na widok oczekującego go tłumu. Wierni bez żenady gapili się na niego; niektórzy fotografowali, jakiś tęgi jegomość filmował kamerą wideo. Wielu podnosiło w górę małe dzieci, aby też mogły zobaczyć cudaka. Wycofywaliśmy się w stronę domu. – Widziałeś, jaki mir mam u ludzi? – chwalił się. – Tyle narodu przed kościołem! Powiesz im, żeby oddali moją gospodarkę? – dziadek pytał z nadzieją, kiedy weszliśmy do kawiarni. Interes Toli kręcił się na wysokich obrotach, na szczęście przewidująca właścicielka trzymała dla dziadka specjalny stolik koło okna. W końcu był tu główną atrakcją. – Mam lepszy plan, dziadku. Pogadamy o odkupieniu domu. Co dziadek na to? Patrzył mi w oczy ze strachem. – To ja naprawdę go przedał? Myślisz, że tak? – A skąd by Kulkowski tam się wziął? – Nic nie pamiętam. Ni mom tych piniędzy – wyszeptał. – Nie wiem, gdzie sie podziały. – Spokojnie, dziadku – powiedziałem. – Nie może dziadek pamiętać. – A może mi się ino śni? Obudź mnie, Maksiu. Bo sam nie mogę. Ja żem próbował, ale nie mogę. – Ja też nie potrafię, dziadku. Ale głowa do góry. Będzie dobrze. Pogłaskałem go po ręce. – To gdzie so moje piniondze? Powiedz! – To wszystko jest... odrobinę skomplikowane. Marszczył czoło, mrugał oczami, ale po chwili znów się rozpromienił. Ludzie w kawiarni przepijali do niego, podnosząc w górę otwarte butelki piwa. – Niech dziadka o nic głowa nie boli... O, Kulkowscy weszli. Poproszę ich do naszego stolika. Tylko niech dziadek na nich nie krzyczy i nie wykłóca się, zgoda? Ja będę mówił, dziadek niech tylko słucha i kiwa głową. Taksówkarz z żoną przyjęli zaproszenie. Zamówili herbatę i piwo z sokiem wiśniowym. Ona skromnie milczała, on zagadał o pięknym kazaniu. Zgodziłem się, że ksiądz Topp był w formie, i pochwaliłem pogodę. Kulkowski zauważył, że przydałoby się trochę deszczu. Dodał, że dziadkowi dobrze się powodzi, skoro sprawił sobie trzeci piękny garnitur. Stary wyglądał, jakby w zębach trzymał zawleczkę od granatu; bałem się, że lada moment wybuchnie. Teraz jednak pokraśniał z zadowolenia. – Co do gospodarstwa, to my jesteśmy poważnie zainteresowani – przeszedłem do rzeczy. Kulkowski podniósł szklankę piwa do ust, odstawił mały palec i pociągnął łyk. Jego żona na krótko podniosła wzrok, ale nie odezwała się. – Możemy się porozumieć – ciągnąłem zachęcająco – ale cena musi być w porządku. Wiemy, po ile ludzie sprzedają i kupują gospodarstwa w tych stronach. Nie jesteśmy naiwni. – Kupiłem za dwieście czterdzieści tysięcy – odezwał się Kulkowski. – Bez targowania, dałem tyle, ile on zażądał. Nie było tak, Bronuś? Dziadek zesztywniał. Widziałem, że suma zrobiła na nim wrażenie, ale nie potwierdził ani nie zaprzeczył. – ...drogo dałem – ciągnął Kulkowski. – Na ziemiach odzyskanych taki dom bym dostał za pięćdziesiąt tysięcy. Ale ja chciałem tu, w rodzinnych stronach mojej żony. No i punkt jest ładny. – Jo – potwierdził dziadek. – Od tamtego czasu my podciąglim prąd i siłę. Zbudowalim łazienkę. I wiatrołap przed sienią. Stodoła była pod strzechą, tera je eternit. Oborę wybudowalim porzonną. Włożyłem drugie tyle, co żem zapłacił. – No tak, ale... – A gdzie nowa podłoga i piękne okno do kuchni, co je tera Bronuś potłuk? A antena na dachu? A drzewków w ogrodzie iłem musiał nasadzić na miejsce tych, coś je po cichu wykopał? A nowe deski na strych dać? A beton na podwórku? To wszystko, panie, kosztowało! Jakby zliczyć, to ho, ho! Czterysta osiemdziesiąt tysięcy i bierzcie, panowie. Opuścił dwadzieścia tysięcy. Było to małe ustępstwo, ale wielki krok w negocjacjach. Spoglądałem na jego żonę; nic nie dawała po sobie poznać. Dziadek tymczasem przetrawiał zasłyszane rewelacje. Lada chwila włączy się do dyskusji, pomyślałem. – Tamta złotówka i dzisiejsza to nie to samo – zauważyłem. – No nie – zgodził się. – Mówi pan o łazience, ale używacie państwo wygódki za stodołą – drążyłem dalej. – Bo szambo się wypełnia. – No właśnie. Niby zrobione, ale nie do końca. Pralki automatycznej pani używa w domu, pani Kulkowska? Zaprzeczyła ruchem głowy. – No właśnie! A Polsat dobrze u państwa odbiera? Pewnie też nie. Jedno okno pan wymienił na plastikowe, a co z resztą? Szpary, że można palce wkładać, sześćdziesięcioletnie kalectwo. Zimą wiatr hula! A centralne ogrzewanie jest? Nie ma! – Jest! – zaprotestował. – Na mazut. Roześmiałem się teatralnie. – No dobrze, tu się akurat wam udało. Ale cała reszta? Prawie wszystko trzeba robić od nowa, modernizować. Ten dom potrzebuje gruntownego remontu. Daję trzydzieści tysięcy za budynki i plac. W dolarach wychodzi trzy razy więcej, niż pan zapłacił. To dobra cena.. – Panie, gdzie dzisiejszy dolar do tamtego? Ten po cztery złote, tamten po sto i więcej! Za głupich pan nas masz? Już otwierałem usta, żeby przyznać mu rację co do dolara, kiedy dziadek rąbnął pięścią w stół, aż szklanka herbaty pani Kulkowskiej podskoczyła spodku. – Jak ty gadasz, luju głupi, z moim wnukiem! – ryknął. – Elegancko masz rozmawiać! Z kościoła żeś wyszedł! – Co on się wyraża? – Kulkowski też stracił opanowanie. – Że kalectwo? Że brud? Jak panom się nie podoba, nie musita kupować! – On nie musi. Ty masz oddać, co ukradłeś! – Tylko nie ukradłeś! Toś ty pokrad deski ze strychu, choć było zapłacone za cały dom. I gruszki wszystkie żeś wykopał! Chwyciłem dziadka za ramiona i przytrzymałem na krześle. Pani Kulkowska bez słowa wstała od stolika, wyjęła z torebki pięć pięćdziesiąt za herbatę i piwo, położyła na blacie. Mąż z ociąganiem ruszył za nią. Dogoniłem ich już na ulicy. – Przepraszam za dziadka. On... nie zdaje sobie sprawy, że sprzedał ten dom. Nie pamięta. – Złodziejem nazwał – twardo powiedział Kulkowski. – Niesprawiedliwie. Dlatego przepraszam. W imieniu swoim i jego. Nie gniewajcie się państwo. Przystanęli. – Więc jak będzie? Zaczniemy mówić rozsądnie? Nie zerwali rokowań. Umówiliśmy się, że dalsze rozmowy poprowadzimy we trójkę. Nie doceniałem własnego dziadka, ale o tym miałem się przekonać dopiero dwa dni później. Około pierwszej, w upał, wskoczyłem w swoje ciuchy do biegania. Spocony od stóp do głów, już po godzinie zameldowałem się u Reni. Opalała się bez stanika na leżaku przed pawilonem. Umyła mnie, jak psa, wodą z węża ogrodniczego. Najpierw gorącą, nagrzaną w wężu przez słońce, potem lodowatą, wyssaną przez elektryczną pompę. Mokre spodenki i koszulkę powiesiłem na drucie. Renia nie miała drugiego leżaka, więc z ręcznikiem okręconym wokół bioder rozciągnąłem się na trawie. – Podoba ci się mój kostium? – zapytała po chwili. – Niespecjalnie. Zdejmij go. – No nie wiem... – Zsuń te figi, tylko powoli. – Świntuch. Ty masz jeszcze siłę? – No. – Chodźmy do środka. – Tutaj. – Ktoś zobaczy. – To chodź na piasek. Wylądowaliśmy na pryzmie żółciutkiego piachu obok fundamentów powstającego pawilonu. Sądziłem, że wybrała to miejsce ze względu na osłonę, jaką oferowały szalunki, i na zalety piasku. Był ciepły od słońca i miękki, spolegliwie układał się pod nami. Na koniec okazało się jednak, że Reni szło o coś innego. Leżeliśmy na plecach, patrząc w niebo i powoli dochodząc do siebie. Myślałem, że pobiegnie się ubrać, ale ona tylko przeciągnęła się, ugryzła mnie w ucho i mruknęła, że ma nadzieję, „że okaże się udany”. – Jak to: okaże się? – zapytałem. – Co ma się jeszcze okazać? – No, czy przyniesie szczęście. Nic nie rozumiałem. – Seks? Patrzyła na mnie wesołymi oczami, kręcąc przecząco głową. – Chrzest! Zamurowało mnie. A to się wkopałem! Co za rozpaczliwy kretyn! Lekkomyślny jak licealista, zostawiłem gumki w kieszeni dżinsów pięć kilometrów stąd. Musiałem te myśli mieć wypisane na twarzy, i to drukowanymi literami, bo Renia roześmiała się i wyjaśniła, że właśnie ochrzciliśmy powstający hotel. – Mam wątpliwości, czy to odpowiedni termin – ukryłem westchnienie ulgi. – Nigdy tak nie myślałeś, robiąc to ze swoją kobietą pierwszy raz w nowym mieszkaniu? – dziwiła się. Wzięła w dłoń garstkę piasku i zaczęła usypywać mi łaskotliwą ścieżkę na brzuchu i klatce piersiowej. – Myśmy z mężem tak chrzcili większość pomieszczeń w naszych hotelach. To musi być jakiś niemiecki obyczaj, tak sądzę. – To ile pokojów miał ten wasz zajazd? – zainteresowałem się. – Pod Hamburgiem? Szesnaście plus apartament – zachichotała. – No i pomieszczenia gospodarcze. Razem zebrałoby się ponad dwadzieścia. – A ten pod Szczecinem? – Mniejszy. Pięć dwójek, trzy pojedyncze, jedna czwórka. Jadalnia, kuchnia, bar- kawiarnia. Spiżarnia. – Nigdy nie myślałem, że hotelarstwo to taki łajny biznes – powiedziałem. – Wiesz eo? Zróbmy tu ze sto pokojów. Delikatnymi ruchami dłoni oczyściła z piasku swoje ramiona. Wyciągnęliśmy się na trawie. Panował upał, sennie brzęczały muchy. – Jesteś głodny? – No. – Trzeba by coś przygotować. Ale żadne z nas się nie ruszyło. Renia przekręciła się na bok, oparła podbródek na ramieniu. – Skąd ty masz tyle piasku na pyszczydle? Coś ty nim właściwie robił? – Jestem rozczarowany, że nie pamiętasz. Kobieca wdzięczność. Dostałem na pocieszenie całusa. – Gdzie ulokowałeś dziadka? – zapytała po chwili. – Został u Rumiankiewiczów. Tola przestała nas wyrzucać. Nie wiesz, dlaczego jej się odmieniło? – Porozmawiałyśmy sobie z Tolą – przyznała. – Musisz obserwować uważniej, co się dzieje dokoła. Twoja kuzynka jest do ciebie przywiązana, ale znalazła się pod wielką presją. Czuje się odpowiedzialna za swoją rodzinę. Teraz tak jest na wsi, że kobiety nie mają oparcia w mężczyznach. Ten jej Zdzichu siedzi na okrągło w pracy, a jak wróci, to albo śpi, albo pije. Wszystko zostaje na jej głowie. – Ale co jej robią? – Dzielnicowy Racuch, pamiętasz tego rudzielca, co mieszka na kolonii? Jako dziecko miał takie okropnie krzywe nogi, jeszcze bardziej pałąkowate od twoich... – Pewnie, że pamiętam. – Racuch ją nachodził, straszył jakimiś karami. Poza tym jej się wciąż wydaje, że przez dziadka ludzie wytykają jej rodzinę palcami. – To co mam robić? – Nic. Ale obserwuj Tolę. Inaczej znów przegapisz jakiś sygnał. Kiedy dziadek jest wśród ludzi, jest bezpieczniejszy – powiedziałem. – Ma do kogo usta otworzyć, nie nudzi się. Głupie pomysły rzadziej przychodzą mu do głowy. Mam nadzieję, że powoli się ustatkuje. Już zaczął się dopytywać, kiedy mu odkupię krowę. – Zbankrutujesz, Maksiu, kompensując straty wszystkim dokoła. – Sam już doszedłem do tego wniosku. Ale co mam robić? A propos zajęcia – udałem, że ta myśl przyszła mi do głowy niespodziewanie – chyba będę musiał na trochę wyskoczyć do Warszawy. Sprawdzić, jak stoją sprawy w firmie. – Długo potrwa to „trochę”? – Zależy. Od kilku godzin do kilku dni. – A ten twój partner i prezes? Nie może się wszystkim zająć? – Może – roześmiałem się. – O to właśnie chodzi. Bo nieobecni nie mają racji. A nawet tracą udziały. – To masz udziały w firmie? Dużo? Zacząłem delikatnie całować jej brzuch. – Obaj mamy dosyć, żeby szachować głównego właściciela. Musimy z Witkiem dobrze rozegrać tę partię. Zdjęła moją rękę ze swojej piersi. – Nie mógłbyś załatwić tego przez telefon? – Przytuliła się, pocałowała mnie. – Teoretycznie mógłbym – przyznałem. – Mam ze sobą komórkę i komputer z wejściem do internetu. Nawet go nie rozpakowałem. – Położyłem rękę na poprzednim miejscu. – Nie chce mi się jechać do Warszawy, Reniu. Ale szybko wrócę. Będziesz czekać? Nie odpowiedziała. Nachyliłem się nad jej piersią, chwyciłem zębami materiał stanika. Połaskotałem brodawkę koniuszkiem języka. – Nawet się nie obejrzysz – dodałem po chwili, podnosząc głowę. – I przywiozę ci prezent. Chwyciła mnie dłonią za włosy. – Zdecyduj się: miziamy się albo rozmawiamy. – Miziamy – powiedziałem bez wahania. Popchnęła ręką moją głowę w stronę swego brzucha, ale zaraz zmieniła zdanie. Usiadła i poprawiła stanik. – Koniec na dziś – oświadczyła. – Ja nie jestem Napoleon, nie mam podzielnej uwagi. Skoro już koniecznie musisz jechać, może byś załatwił coś dla mnie rano? Na Bartyckiej? Kiwnąłem głową, uradowany. – Tam jest duży, dwupiętrowy pawilon. Koło bramy wyjazdowej. – Pawilon 16A – potwierdziłem. Jak każdy, kto się budował w Warszawie, znałem centrum przy ulicy Czerniakowskiej na pamięć. Obudzony w nocy, potrafiłbym wyrecytować z pamięci, co sprzedawali w którym pawilonie. Studiując dokumentację swego norweskiego pieca kominkowego, Renia odkryła, że importer niewłaściwie skompletował dostawę. Pomylił wersje elektronicznego układu do regulacji temperatury i nie reagował na pozostawiane mu wiadomości telefoniczne. Obiecałem, że dopadnę gościa. – A masz może jakieś swoje zdjęcia z Ameryki? – zapytała. – Domu, gdzie mieszkałeś, tego całego Detroit, twojej pracy, rodziny? Kiwnąłem głową. – To je przywieź. Ja mam trochę swoich, pooglądamy. I nie zapomnij o zdjęciach twojej córki. Co z ciebie za ojciec, że nie nosisz jej zdjęcia w portfelu? – Zły. – Ładnie ją nazwaliście, Franciszka. Kto wymyślił imię, ty czy pani żona? Roześmiałem się na samo wspomnienie. – W gruncie rzeczy był to wypadek przy pracy. Nie mieliśmy pomysłów na imiona, więc o dziecku mówiłem Zenon albo Frania-do-prania. Dla draki, i żeby wszystkim pokazać, jaki byłem twardziel. No i, cholera, przyzwyczailiśmy się. – To jak na nią teraz mówicie? – Nie ma żadnego „wy” – zastrzegłem. – Nie robimy nic razem z byłą żoną. Ja na córkę mówię Frania. Moja była żona – Frań. Jak wszyscy w Ameryce. – Martwisz się o nią? – Niespecjalnie. Nosi workowate spodnie, kolczyk w nosie i pępku, farbuje włosy na wściekłe kolory i od lat kocha się w biednym jak mysz irlandzkim muzyku. Da sobie radę w życiu. To poprawiona wersja rodziców. No, czasami się martwię – przyznałem. – Ona łatwo się zaziębia. – No tak. Erich też często się zaziębia. Nawet chcieli mu wycinać migdałki, ale nie mogłam się zdecydować. – Sam teraz mieszka w Hamburgu? – U ciotki. Ale od października przenosi się do bursy. Westchnęła. – Boisz się, że zacznie korzystać z wolności? – Trochę. Zresztą on już korzysta. – Jesteś nerwową matką? – Kiedy ojciec kupił Erichowi motocykl, wymiotowałam w łazience ze zdenerwowania. Ale nic nie powiedziałam, ani jednego słowa. Do dzisiaj, kiedy nakłada te okropne skórzane spodnie i wychodzi z hełmem w ręku, umieram ze strachu. Ale się staram. – Widzisz! – zapaliłem się. – Ja nie miałem motoru w jego wieku. Najpierw mama się nie zgadzała, potem żona. Dopiero teraz sobie planuję, że... Zamilkłem, bo rzuciła mi pełne niepokoju, długie spojrzenie. Rozdział XVI. Dziadek znów musiał dorwać się gdzieś do kosy, bo w dolinie ściemniało: zza lasu wysunęła się ogromna chmura z czarnym brzuchem, zerwał się wiatr. Uciekliśmy do domu z leżakiem i ubraniami pod pachą. Kiedy wieczorem Renia podwoziła mnie autem do Kurkowa, las parował, a po mokrym asfalcie skakały setki malutkich żabek. Chciałem zgarnąć rzeczy i od razu pruć do Warszawy. Wyśpię się porządnie i od rana obgadam z Witkiem bieżące sprawy. Może uda się wrócić na popołudnie? W kuchni nadziałem się na kuzynkę, jedną z niezliczonych, jakie mam w dolinie. Plotkowały z Tolą nad herbatą i blachą świeżego ciasta. Skusiło mnie to ciasto. Dowiedziałem się, że kilku przedsiębiorczym dziewczynom z Kurkowa udało się dotrzeć do amerykańskiego wojska. Tak długo szukały grzybów, aż natknęły się na patrol. Chwaliły się, że nie taki czarny żołnierz straszny, jak go malują. Druga wiadomość była ciekawsza: kuzynka twierdziła, że wojskowi pobili i wywieźli gdzieś w świat starego Sonntaga. Sonntag ostatnio coś miał pecha, stwierdziły kobiety. Najpierw kilka dni temu wrócił do chałupy golusieńki, bo jacyś hultaje nad rzeką zabrali mu całe ubranie, łącznie z czapką i bielizną, a wczoraj psy naprowadziły na niego patrol wojska. I chłopa zabrali, tak jak stał. – Dlaczego naprowadziły? – dopytywałem. – Ten żołnierz od psa miał gatki starego w torbie – wyjaśniła Ania – i pies wystawił Sonntaga jak zająca, pyskiem wskazywał, warczał. Bili go, aż krew trysnęła, wrzucili biedaka jak worek owsa do ichniego samochodu i go hen wywieźli. Nie chciało mi się wierzyć. – Tak bez powodu? Żona się zgodziła? – On z córką mieszka, nie z żoną. Stara panna, to co ma robić? – wtrąciła Tola. Przykazali jej, że ma nie opowiadać nikomu, bo podadzą ją na kolegium – kontynuowała Ania. – Ale jak na mszy kumy pytały, gdzie tatuś, czemu nie przyszedł do kościoła, to wszystko wyklepała. Teraz się boi tego kolegium, nosa z chałupy nie wytknie. Ludzie mówią, że drugie psy poszły tropem na stację w Kałudze i Trąbkowskiego szarpali, bo on ma leśniczówkę zaraz obok. Poturbowali go też okrutnie, ale nie wzięli. Postanowiłem po drodze zajrzeć do Trąbkowskiego i sprawdzić fakty. Las pod Kaługą był już ciemny i pełen niepokojących głosów. W oknach leśniczówki – przedwojennego jeszcze budynku ze smołowanego drewna – paliło się światło. Gospodarz długo nie otwierał. Wreszcie wyszedł na werandę, już rozebrany po domowemu, do gatek i podkoszulki. Nie widziałem śladów pobicia. – Przepraszam, że nie zapraszam – powiedział. – Bałagan jest i nawet nie mam czym poczęstować. Żona pojechała do Skarlina. Do tej nauczycielki, której śnią się starłors. Nie zrozumiałem. – No, gwiezdne wojny. Pan Maksio nie słyszał o tej wariatce? Naród zgłupiał na jej punkcie, o niczym innym nie gadają – wyjaśnił ponuro. – Nawet u mnie w biurze durch ino o tym. Rano moja ni z tego, ni z owego oświadcza, że też miała sen, latała rakietą nad ziemią i będzie wojna. I że wyjeżdża odwiedzić nauczycielkę. Wszystko rzuciła w diabły i pojechała. Masz pan pojęcie? Poczucie krzywdy narastało w nim w miarę mówienia, coraz zajadlej plaskał dłonią w atakujące owady. – Normalnie żadna siła baby nie zmusi, żeby fantastykę obejrzała w telewizji. Raz wypożyczyłem Terminatora, to zasnęła na kanapie, a teraz patrz pan! Zabrała fiata zaraz po obiedzie, nawet nie pozmywała. Dochodzi ósma, a ja, kurwa, sam na gospodarstwie, z dwójką małych dzieci, z końmi, które trzeba obrządzić, z krowami i całym tym bajzlem. Masz pan pojęcie? – Współczuję – powiedziałem. – A kiedy to się zaczęło, w tym Skarlinie? – Nie tak dawno – wzruszył ramionami. – Coraz więcej ludzi tam jeździ. Trzymają się za ręce, śpiewają hymny. A w nocy podobno odchodzą tam orgie, dupczą baby, aż dudni. Splunął na ziemię. Z mieszkania znów dobiegł kwik niemowlęcia, tym razem bardziej alarmujący, natarczywy. Poszedł się nim zająć, a ja odjechałem na Warszawę. Za Sierpcem poczułem się śpiący, jakbym przez trzy dni nie zmrużył oka. Zatrzymałem się na stacji benzynowej i zapadłem w sen jak w otchłań, z rękoma na kierownicy. Nawet nie zdążyłem opuścić oparcia fotela. Obudził mnie policjant, szarpiąc za ramię i świecąc w twarz latarką. Zegar na tablicy rozdzielczej wskazywał kwadrans na dwunastą. Długo sprawdzał dokumenty. Kazał mi dmuchnąć w balonik, zanim pozwolił odjechać. Zły, że aż tyle czasu zmitrężyłem, mocno nadepnąłem na gaz. Dopiero wtedy, stopniowo, zaczęło do mnie docierać, co mi się śniło. Z wrażenia aż zwolniłem. Wyczerpany mdłościami leżałem w błotnistych chaszczach nad rzeką. Płukałem usta i twarz w wodzie. Mechanik i drugi pilot też wyglądali marnie: poszarzali, z sinymi wargami, dygotali od niekontrolowanych skurczów mięśni. Matryca nie rozpieszcza, korekcja błędów przy odtwarzaniu genomu sprowadza się do uśrednień. Musi, kurwa, boleć, mawiał nasz sierżant; podobno katapultował się trzy razy, zanim przesunęli go ze służby liniowej do szkolenia... Było ciemno, gdy zmarł dowódca, skręcony jak precel w świetle lampki, znieruchomiał z otwartymi ustami, jakby ostatnim wysiłkiem zdołał wreszcie wykrztusić duszę. Kiedy pojaśniało na dworze, zawinęliśmy ciało w dwa kombinezony, spięliśmy siłowniki na krótko, błysnęło, gigawat w siedemnaście nanosekund, zapachniało czystym ozonem – nawet nie zdążyło zaśmierdzieć palone mięso. Prochy wrzucałem garścią do rzeki, nurt rozciągał je w długą smugę na wodzie. Nikt się nie modlił. Wypadałoby myśleć o dowódcy, ale nic mi nie przychodziło do głowy. Kombinezony zakopaliśmy w błocie: w obecności wody i związków siarki w kilka tygodni rozłożą się bez śladu. Próbkę popiołu zachowałem w kasetce, jako dowód, że wszystko zostało wykonane regulaminowo. Potem oddają takie kasetki rodzinom, można urządzić pogrzeb, urna owinięta we flagę, salut na cmentarzu, sierżant zwija flagę w kostkę i wręcza ją wdowie... Widziałem też Sonntaga. Zakopani w mule po szyje, przykryci zielskiem, słyszeliśmy, jak stary hałaśliwie przedzierał się przez zarośla, parł prosto na nas, jak niezgrabny żuk z długimi czułkami wędek. Postawił gumowy bucior mechanikowi na głowie, potem rozsiadł się na składanym krzesełku. Długo odpoczywał, kaszląc i plując, zanim zabrał się do nawlekania robaków na haczyki. Potem ubierałem się w te jego śmierdzące łachy, patrzyłem na jego białe nogi, na żałosne starcze fałdy na brzuchu i było mi obojętne, czy dojdzie do siebie. Mówiłem załodze, że pora się zwijać, cud, że nikt jeszcze nie wpadł na nasz trop. Wokół nie było wielu oznak cywilizacji. Na podstawie obecności prymitywnej sieci energetycznej – stalowe druty rozpięte na drewnianych słupach – i wskazań analizatora, który wykrył w powietrzu produkty spalania węgla kamiennego i ropy naftowej, inżynier wydedukował, że wyrzuciło nas w koniec XIX stulecia. Konspekt w pakiecie ewakuacyjnym sugerował północną Europę: Anglia, może Niemcy. Czyli operetkowe wojsko bez środków łączności ani szybkiego transportu. Nabrałem otuchy, że może jednak wygrzebiemy się z tej opresji. Niepokoiła mnie tylko wędka tego człowieka: żyłka z polimeru, haczyk i kołowrotek też wyglądały mi na technologię znacznie późniejszą... Jechałem z rozsądną prędkością, góra sto pięćdziesiąt na godzinę, przypominając sobie to wszystko. Dopiero na autostradzie za Płońskiem otrząsnąłem się. Namierzyli mnie radarem już na Wisłostradzie; sto złotych do łapy. W domu spisałem na kartce wszystkie szczegóły snu. O ósmej rano, względnie odświeżony, wyruszyłem na miasto. Prawie czterdzieści minut przepychałem się przez korki z Mokotowa do mojego banku w Śródmieściu. Uprzejma urzędniczka stwierdziła, że z udzieleniem mi pożyczki hipotecznej byłyby problemy: bank wymagał „udziału własnego”, a suma moich lokat wynosiła zero. Od powrotu do Polski prowadziłem hulaszczy tryb życia: zarobki, o jakich mógłbym tylko marzyć w Ameryce, znikały w kasach modnych restauracji, sklepów z ubraniami, biur podróży, w torebkach ładnych a rozsądnych kobiet. Szczęśliwa kawalerska gospodarka. Mogłem wystąpić tylko o zwykłą pożyczkę, pod zastaw mieszkania. Taka procedura wymagała jednak licznych formalności, łącznie z wycenianiem mieszkania przez biegłego, i trwała kilka tygodni. Rozczarowany, wyjąłem z konta całą wolną gotówkę – dziesięć tysięcy złotych z ostatniej wypłaty. Od razu spłaciłem cztery tysiące zadłużenia na karcie kredytowej, żeby nie płacić lichwiarskich odsetek. Na wszelki wypadek poprosiłem też o komplet formularzy kredytowych. Zaparkowanie samochodu na Wiejskiej graniczy z cudem, ale po dwudziestu minutach krążenia dało mi się wcisnąć mustanga na chodnik za teatrem Buffo na Konopnickiej. Dochodziła dziesiąta, a Witka nie było. Pani Basia kopciła camela, demonstracyjnym skrzywieniem przyjęła mój uśmiech i pochwałę jej urody; należała do tych królowych sekretariatu, które czyjś dobry humor w pracy odbierają jako zniewagę osobistą. Potem dostrzegła moją pokancerowaną twarz. – Ależ panie dyrektorze, coś się panu stało w buzię! – rozpromieniła się. – Co to było? Spotkanie po latach z dawną lubą? – Nie, mocowałem się sam ze sobą: przyjść dziś do pracy czy też nie? – I co, przegrał pan? – Niestety, jak widać. Gdzie prezes, pani Basiu? – A gdzie ma być? Kiedy dyrektor do spraw wydawniczych siedzi sobie na Mazurach i nawet nie odbiera telefonu, myszy zaczynają tańcować. Na szczęście prezes troszczy się o firmę. I te tańce ukróca. Zaniepokoiłem się. Pani Basia dmuchnęła dymem jak rozgniewany smok. Ano dziennikarze-kutasy chcieli zarejestrować związek zawodowy. Zbierali już podpisy, więc prezes od ręki wylał z pracy kilku prowodyrów i ucichło. Chciałem poznać nazwiska owych przestępców, ale rzekomo nie pamiętała ani jednego. – A sprzedaż spada, wszystkie tytuły – oświadczyła tragicznym szeptem. – Zawsze trochę spada latem – zauważyłem. – Zawsze – zgodziła się nieoczekiwanie łatwo i powróciła do pisania listu na komputerze, bo do sekretariatu wkroczył Witek. Opalony, prosto od fryzjera i wystrojony w nowiutki letni garnitur. – Jak było w Hamburgu? Ktoś nas kupuje? – zapytałem, kiedy rozsiedliśmy się w jego gabinecie. – Muszkieterzy namotali spotkanie w Hamburgu z Marquardem. Kompletne nieporozumienie – odpowiedział lekceważąco. – Straciłem tylko czas. Natomiast tu do nas przyszła cała kupa odpowiedzi. Mam faksy z Edipresse z Lozanny, z Hachette z Paryża. Zgłosili się też jacyś Włosi z Palermo. Już odpowiedziałem Szwajcarom, zaprosiłem ich. – Bez pytania mnie o zdanie? Chyba zapominasz, że to nie jest twój własny folwark, tylko nasza wspólna firma. – Maksiu, po cholerę żeś tu przyjechał? – rozzłościł się. – Jeśli tak masz pomagać, lepiej dalej sobie siedź na tych Mazurach. Chociaż... czy mi się zdaje, czy tam też ktoś źle znosi twoje kąśliwe uwagi? Nieźle oberwałeś. – Przepraszam – powiedziałem szczerze. – To dlatego, że zwalniasz dziennikarzy. Jestem zdenerwowany, bo redakcje to moja działka. – To ich pilnuj! Rozeszły się jakieś kretyńskie plotki, oni doszli do wniosku, że wydawnictwo pada, i wykombinowali, że przejmą kontrolę. Okazuje się, że nasze porąbane prawo w sytuacji kryzysowej daje związkowi zawodowemu prawo zaproponowania programu naprawczego i nowego kierownictwa firmy. Wyobrażasz sobie?! No to oni między sobą ustalili, który wejdzie na moje miejsce, który na twoje. Tylko księgowego planowali zostawić. Oflagowali redakcję, zawiadomili władze tego swojego regionu, jeden nawet próbował wydawać polecenia Basi. Zażądali przydzielenia im pomieszczenia w siedzibie zarządu. No to wkroczyłem energicznie. – Kogo wylałeś? Podszedł do biurka, znalazł dokument i przeczytał cztery nazwiska. Złapałem się za głowę. – Miałeś być w kontakcie – przełknął ślinę, zmusił się do uśmiechu. – Przepraszam. To przez tę cholerną komórkę. – Musimy sprzedać terenówkę. Przy okazji daj Basi kluczyki i dokumenty, dobrze? – Dlaczego? Muszkieterzy ci kazali? – Nie, oni tylko wyczyścili nam kasę. Prawda jest taka, że na gwałt potrzebujemy forsy. Za ogłoszenia niektórzy wiszą nam od listopada, masz pojęcie? Więc pomyślałem o nissanie. O ile oczywiście się zgadzasz – dodał łaskawie. – Nie ma problemu. – Gdybyśmy na początku wzięli kredyt, zamiast zaczynać z tymi palantami – Witek miał minę, jakby zamierzał splunąć na swój elegancki dywan – inaczej byśmy dziś wyglądali. A mówiłem, cholera, idźmy do banku. Wtedy łatwo było o kredyt, wszystko szło załatwić, działały stare układy. Ale ty – nie i nie! Hm, inaczej zapamiętałem tamte dyskusje. – Oprocentowanie kredytów wynosiło siedemdziesiąt procent, pamiętasz? Nie dalibyśmy rady. Bez pieniędzy na reklamę, bez dostępu do porządnego archiwum fotograficznego, bez kontaktów w agencjach, bez tych facetów, co ustawili nam księgowość, nie byłoby sukcesu. I bez wiedzy, jak się robi te kolorowe pisma. – Też mi wielka sztuka! Na pewno byś sobie poradził. – Myślę, że wątpię. Przypomnij sobie, jak myśmy wtedy kręcili nosami, że te zachodnie pisemka są za głupie, upieraliśmy się, że polskie czytelniczki mają wyższe wymagania. Wierzyliśmy w „Przyjaciółkę”, że to potęga, bo za komuny miała ponad milion nakładu. I co się okazało? „Tina” schrupała „Przyjaciółkę” na śniadanie. Nam się tylko wydawało, że znamy ten rynek, Witek. Gdybyśmy próbowali iść o własnych siłach, dawno by nas nie było. Nie łudź się. – Nie wszystkie polskie wydawnictwa padły. – No nie wszystkie – zgodziłem się. – Ale mają zachodnich udziałowców. – Nie musiałbyś się teraz denerwować, że nowy właściciel wymyśli sobie innego dyrektora do spraw wydawniczych. – Albo nowego prezesa. Pomilczeliśmy zgodnie. – Zamierzasz płakać nad rozlanym mlekiem czy obejrzymy wreszcie te oferty? – zapytałem. Z zamykanej na klucz szuflady biurka wyjął kilka kartek, położył na stoliku. – Najpoważniej wyglądają te dwie – powiedział. – Marcel Pasch Press z Lozanny i Gannett ze Stanów. – Wolałbym Amerykanów – westchnąłem. – Łatwiej z nimi gadać. Ci z Lozanny to inni Szwajcarzy niż Muszkieterowie. Francuscy, nie niemieccy. Znajomy, który takim sprzedał fabrykę, mówił, że mają luz. Niemieccy Szwajcarzy przez pokolenia krzątali się jak mrówy, kutwili każdy grosz – ciągnął Witek. – I wciąż im się wydaje, że są biednymi góralami, że bieda może wrócić. Dlatego nasi Muszkieterzy teraz srają ze strachu. – Z Amerykanami też bywa różnie – zauważyłem. – Gannett miał w radzie nadzorczej faceta, który w swoich gazetach dawał do ubikacji odpadowy papier z drukarni. Nie oszukuj się, Wiciu: każdy, kto kupi wydawnictwo, zainteresuje się wydatkami zarządu. Skończy się twoja złota Visa na firmę. – Należy nam się odrobina komfortu w tej harówie – wydął wargi Witek. – Taki poziom przysługuje właścicielowi, nie kadrze – zauważyłem. – Przecież jesteś współwłaścicielem. Widzisz? – triumfował. – Za miękki jesteś. Jako menedżer musisz się cenić. Egzekwować, co twoje. Właściciel to rozumie, bo sam jest ulepiony z takiej samej gliny. – W takim razie skąd te nerwy i wywalanie ludzi z roboty? – Paranoja to dowód rozsądku – rzucił sentencjonalnie. – Na rynku pracy nie ma wielkiego popytu na mężczyzn po pięćdziesiątce. Albo do tego czasu już siedzisz na swoim, albo idziesz na przemiał. – Mów za siebie, ja jeszcze nie jestem po. Oczywiście miał rację, właściciele mediów szukają kipiących energią trzydziestolatków, którzy już liznęli trochę wiedzy, zebrali doświadczenia, a wciąż nie są tak kosztowni jak stare dziady z wyśrubowanymi do granic możliwości pensjami, z eleganckimi służbowymi samochodami, z prawem do premii menedżerskich, rocznych odpraw oraz z tendencją do drzemek za biurkiem. – Mam pięćdziesiąt dwa lata – oświadczył. – Pomyśl, jak to by było, gdybyś musiał szukać teraz innej roboty. Sądziłem, że Wicio miał pięćdziesiąt pięć lat. – To idziemy na to śniadanie? Omówimy oferty przy stoliku. – Musimy inaczej załatwić sprawę z tą czwórką. – Srał pies – powiedział Witek wielkodusznie. Przy jajkach sadzonych na boczku, grzankach z serem i najlepszej w Warszawie czarnej kawie doszliśmy do zgodnego wniosku, że w kwestii sprzedaży Srebrnej Podszewki skoncentrujemy się na pomniejszych wydawcach. Takich, którzy nie będą próbowali dogadywać się nad naszymi głowami z Trzema Muszkieterami. Bo kiedy duzi robią interesy z dużymi, mali zwykle kończą rozdeptani na podłodze. Wśród nadesłanych ofert nie było żadnej odpowiedniej z tego punktu widzenia, ale Witek przyniósł też ogłoszenie wydarte z porannej „Wyborczej”: IT publications leader szukał generał director in Poland. – Co ty na to? – wręczył mi je ostrożnie, jak cenne znalezisko. – Może oni by weszli elegancko do „Podszewki”, zamiast otwierać tu jakąś skromną budkę? – Nie szkodzi pogadać. Ale na mój nos to drobna płotka. Poważne firmy załatwiają takie sprawy przez headhunterów. Okaże się, że nie mają dość kasy. Do końca śniadania złożyłem mojemu partnerowi serię obietnic. Że pojawię się w Warszawie najdalej w czwartek. Ze będę nosił przy sobie komórkę. Że będę sprawdzał e-mail, a z panią Basią kontaktował się telefonicznie przynajmniej raz dziennie w godzinach pracy. Witek spodziewał się, że Muszkieterowie lada moment zjawią się z kolejnymi kandydatami na inwestorów. Musimy im się pokazywać z najlepszej strony: wszyscy mają opuszczać Warszawę z przekonaniem, że głównym atutem tej firmy jest jej kierownictwo, klejnot menedżerski, który należy pozostawić na stanowiskach. Po spotkaniu podjechałem na Bartycką do dystrybutora norweskich cud-pieców. Przedstawiłem się panience w recepcji jako zagniewane media i od ręki załatwiłem problem Reni. Właściciel interesu objawił się natychmiast: usłużnie merdając ogonem, obiecywał osobiście zająć się reklamacją. Podyktował mi aż siedem numerów kontaktowych: trzy do komórek osobistych i samochodowych oraz cztery na zwykłe linie, do domów na peryferiach i mieszkań w centrum miasta. Pomyślałem, że jeżeli nowi właściciele jednak wyślizgają mnie z wydawnictwa, też zostanę dystrybutorem pieców. To musiało być nawet lepsze niż drukowanie pieniędzy. W drodze powrotnej zrobiłem obchód sklepów na Nowym Świecie. Ten odcinek Traktu Królewskiego w ostatnich latach stał się dla Warszawy tym, czym Piąta Aleja dla Nowego Jorku czy Bahnhofstrasse dla Zurychu; pełno tam efektownych sklepów, jednak mężczyzna w potrzebie zetrze zelówki, zanim znajdzie coś interesującego dla blondynki. Czy, jak w moim wypadku, dla wymagającej brunetki. Stanęło na koniec na zabawnym zegarku Swatcha, który znalazłem w sklepie Bazarnika; jego plastikowa obudowa udatnie naśladowała końską głowę, a malutki jeździec na wskazówce niezmordowanie okrążał padok cyferblatu. Mokry od deszczu, który zaczął siąpić już rankiem, wróciłem do biura. Przygotowałem prostą prezentację dla inwestorów, wygrzebując z komputera różne korzystne dla nas statystyki, i wziąłem udział w popołudniowej konferencji wydawniczej. Wyniki sprzedaży okazały się jednak znośne – jak na czerwiec, kiedy Polacy zaczynają swój letni rozwód ze słowem drukowanym, nawet bardzo dobre. Przed końcem pracy zatelefonowałem jeszcze do Toli. Powiedziała, że czeka mnie niespodzianka, jak wrócę. Kiedy prosiłem o wyjaśnienie, chichotała tylko. „Pewnie znów jakaś baba”, pomyślałem. – A dziadek? Wszystko w porządku z nim? – W porządku. Siedzi w kawiarni. Wystukałem też numer do mamy, licząc na obiad, ale telefon nie odpowiadał. To było dziwne: dochodziła szósta, czas oper mydlanych w telewizji. Zdecydowanie nie była to pora, kiedy mama ruszała się z domu. Zakupy robiła rano, na spacery chodziła niechętnie – nigdy, gdy padało. Trzeba było radzić sobie samodzielnie. Kusił mnie sznycel wiedeński z klinem świeżej cytryny i pieczonymi kartoflami w talarki, jakie podawali w Adlerze na Mokotowskiej, heroicznie wybrałem jednak pierogi z jagodami w pobliskim Eljacie. Ale po pierogach dalej byłem głodny, poszedłem więc na Mokotowską zjeść też ten sznycel. Ociężały, ale w lepszym nastroju, prosto z knajpy wyruszyłem na Mazury. Gumy mustanga nie straciły trzymania na żadnym z zakrętów, nie nadziałem się na podobnego do siebie kozaka ani na wodoodporny patrol z drogówki i dzięki tej serii małych cudów szczęśliwie dotarłem w ciepłe ramiona mojej przyjaciółki. Do rana nie myślałem o bożym świecie. Dlatego o nadzwyczajnym sukcesie dziadkowej akcji z kropidłem oraz o pojawieniu się mojej matki na scenie wydarzeń dowiedziałem się jako jedna z ostatnich osób w miasteczku. Rozdział XVII. Dziadek nie pochwalił się ani słowem następnego ranka, kiedy na rowerze zjawił się na placu budowy. Poczęstowałem go kawą z mlekiem; wypił cały kubek duszkiem, zamaszyście chlapnął resztką płynu na trawę, rozebrał się do pasa, złapał za łopatę i z podejrzaną gorliwością zajął stanowisko koło betoniarki. Dzień wstawał ciepły i słoneczny, świat aż lśnił, odświeżony po wczorajszym myciu. Murarze wznosili już ściany. Renia mówiła, że poprzedniego dnia dziadek bardzo późno stawił się do roboty. Wyglądał na trzeźwego. Pozostała część ekipy była natomiast tak skacowana po weekendzie, że z robotą ruszyli dopiero w południe. – Potrącę im wszystkim z tygodniówki – odgrażała się. – Twojemu dziadkowi też. – Coś zmalował – powiedziałem. – Dobrze znam tę jego minę. Rósł we mnie niepokój, w końcu pojechałem do Kurkowa. Kawiarnię zastałem zamkniętą, Toli nie było w domu. Na stole w kuchni leżała koperta z moim nazwiskiem wypisanym kwadratowymi drukowanymi literami. W środku była kartka wyrwana z zeszytu szkolnego. Na kartce widniała suma: „80 000 nowych zł”, i zamaszysty podpis: „Marian Kulkowski”. Znakomicie. To był przełom; wciąż żądał za dużo, ale już można było poważnie negocjować. Czułem, że teraz dogadamy się szybko. – Jezus Maria! – W drzwiach stała moja matka. Rozpłakała się i zarzuciła mi ramiona na szyję. Więc to była ta niespodzianka, o której Tola wspominała przez telefon. Jak mogłem ukrywać przed nią taką rzecz! – wykrzykiwała. Musi wszystkiego dowiadywać się od innych ludzi. Taki wstyd! W końcu wytarła oczy chusteczką, orzekła, że zbliża się amerykańska pora lunchu, więc na pewno konam z głodu. Wymieszała jaja z mąką, posiekała warzywa, osmażyła plasterki boczku na patelni i w ciągu kilkunastu minut wyczarowała francuski omlet. Uzbrojona w pewność, że z pełnymi ustami nie będę się wtrącał, zaczęła opowiadać. Rastafiński zjawił się w jej warszawskim mieszkaniu w niedzielę wieczorem. Karzełek pokazał jej fotografie, na których był jej dawno zmarły ojciec. Nie mogła zrozumieć, o co tu chodzi, a potem kolana się pod nią ugięły: powiedzieli, że te zdjęcia tatusia były zrobione niedawno! A tatuś przecież nie żyje od osiemdziesiątego trzeciego... – Drugiego – wtrąciłem. – Przecież mówię, od osiemdziesiątego drugiego – powiedziała mama i znowu się rozpłakała, jako osoba osierocona. Na innym zdjęciu byłem ja, jej niegodny syn; wsiadałem razem z dziadkiem do dużego czarnego samochodu. Mama była oszołomiona. Pan Rastafiński też wyrażał zatroskanie całą sytuacją, więc oczywiście zgodziła się pomóc i dokonać pozytywnej identyfikacji osoby dziadka oraz upoważnić władze do przedsięwzięcia koniecznych kroków. Panowie nalegali, żeby natychmiast ruszać w drogę, ale przecież ona nie mogła jechać, tak jak stała, musiała przynajmniej upiec coś na drogę... – Chwileczkę – omal nie udławiłem się kawałkiem omletu. – O jakim upoważnieniu mama mówi? Jakie konieczne kroki?! – Musiałam przecież podpisać zgodę – powiedziała mama obrażonym tonem. – Czy mamusia ma kopię tego dokumentu? Co tam było napisane? Po wyrazie jej twarzy poznałem, że nie miała ani kopii, ani pojęcia, co zrobiła. Tym razem ministerialni prawnicy będą mogli upichcić dla Rastafińskiego dobrą podkładkę. Pozbawią mnie pola manewru i tej odrobiny kontroli nad sytuacją, jaką do tej pory udawało mi się utrzymywać. Mama tymczasem relacjonowała, jak w poniedziałek rano rządowa lancia z szoferem zabrała ją spod bloku, ku zachwytowi licznych sąsiadek. Na sygnale dotarli na lotnisko na Bemowie, stamtąd polecieli „wielkim helikopterem” do Brodnicy i znów rządową limuzyną do Kurkowa. Pan Rastafiński był cały czas, opiekował się, przy starcie trzymał za r?kę. Gracjan to ładne imię dla karzełka, czy nie uważam? Dziadek natomiast zachował się okropnie: ledwo skinął JeJ głową, obojętnie przyjął wiadomość, że ma być jego córką. Gdy weszła, golił się przy misce ciepłej wody i lusterku na kuchennym stole: szykował się do realizacji ważnego planu. Wytarł resztki piany ręcznikiem – zostawiając, starym zwyczajem, białe kłaczki w uszach – i natarł twarz wodą kolońską. Nałożył czystą koszulę oraz ten sam pożyczony garnitur, w którym w niedzielę chodzi do kościoła. Żachnął się niecierpliwie, kiedy Tola pojawiła się z aparatem fotograficznym, ale stanął obok niej przed domem. – Nawet mnie nie objął, nie wziął za rękę – skarżyła się mama. – Jakbym obca była. Myślałem, że znów się rozpłacze. Pocieszyłem ją, że wobec mnie dziadek też na początku zachowywał się sztywno. Już dobę po pierwszym spotkaniu mama wydawała się nie mieć cienia wątpliwości, że dziadek jest autentyczny. Szybko zrozumiałem dlaczego. Gdy skończyli pozować do fotografii, dziadek wręczył mamie reklamówkę, w której była kropielnica oraz słoik z wodą. Bez żadnych wyjaśnień kazał jej iść ze sobą. Pomaszerowali żwirowaną drogą do Kulkowskich – on przodem, sprężystym krokiem byłego żołnierza najlepszej armii Europy. Kiedy dotarli na miejsce, dziadek zatrzymał się w dramatycznej pozie przed bramą. Uniósł ramiona w górę – słuchając tego, od razu pomyślałem o Rocku Hudsonie w roli Mojżesza. Kulkowski z żoną zatrzasnęli kuchenne okno z szybą prowizorycznie posklejaną taśmą samoprzylepną. Dziadek przyklęknął na jedno kolano, przeżegnał się i władczym gestem zażądał od mamy kropielnicy. Usłużnie odkręciła pokrywkę słoika z wodą, z własnej inicjatywy opadając na oba kolana. Kiedy tak klęczała na piaszczystej drodze ze słoikiem w ręku, on uroczyście kroczył wzdłuż płotu, zamaszystymi ruchami pokrapiał dom, stodołę i bramę. Wygłosił też swego rodzaju kazanie pocf adresem ukrytych gospodarzy. Jego treść pozostanie nieznana, gdyż mama z ekscytacji nie zapamiętała ani słowa, a Kulkowscy nabrali wody w usta. Mogłem się jednak domyślać generalnego przesłania. Jeżeli pominąć chronologię (która wprowadza tu tylko zamieszanie), nie był to pierwszy raz, kiedy dziadek sięgnął po religijne parafernalia i operowy patos, by przepędzić wrogów ze swojego domu. Miałem wtedy piętnaście lat. Wszystko zaczęło się niewinnie, od drobiazgu: błędu w podpisie, który nie miał praktycznego znaczenia. Nawet listonosz Burhardt nie zamierzał przecież robić z tego powodu problemu. W gruncie rzeczy katastrofę wywołała nie pomyłka dziadka, ale szyderstwa taty. Albo, sięgając jeszcze o warstwę głębiej, podstawowy fakt, że dwaj najważniejsi mężczyźni w naszej rodzinie nie cierpieli się nawzajem i właśnie wtedy, lipcowego ranka w 1967 roku, wyczerpali resztki wzajemnej tolerancji. Siedzieliśmy w komplecie w kuchni, gdy nadjechał listonosz. Tata, który o tej porze normalnie działał nad Drwęcą, reperował szczytówkę wędki. Mama z babcią krzątały się wokół obiadu, a dziadek, w podkoszulku i z czystą ścierką na szyi, golił się brzytwą przy kuchennym stole. Mógł to więc być piątek albo sobota, bo dziadek golił się tylko na niedzielę. Siedziałem tuż obok, bo lubiłem słuchać tego owadziego chrzęstu, gdy ostrze zmagało się z twardym zarostem. Za sprawą brzytwy, wykrochmalonej na blachę koszuli, perfekcyjnie wyprasowanej przez babcię, oraz garnituru jeszcze z Francji, czarnego albo butelkowozielonego, dziadek przechodził fascynującą metamorfozę. Z wsiowego capa zmieniał się w promieniejącego godnością obywatela. I wtedy właśnie, w trakcie tej delikatnej transformacji, kiedy dziadek jeszcze nie zakończył golenia i jedną nogą tkwił w swym codziennym, wybuchowym wcieleniu za oknem rozległ się rowerowy dzwonek. W sieni stanął spocony od upału, wyłupiastooki listonosz ze skórzaną torbą u boku. Gdyby Burhardt pojawił się pół godziny później, nic złego pewnie by się nie wydarzyło: tata byłby już w drodze nad rzekę, a dziadek zdążyłby się odpowiednio przygotować, również mentalnie, do ceremonii odbioru renty. Nie denerwowałby się i nie popełniłby tego nieszczęsnego czeskiego błędu, kiedy kaligrafował swoje imię i nazwisko poślinionym kopiowym ołówkiem na kwicie podsuniętym przez Burhardta. A moje i kuzyna Roberta beztroskie dzieciństwo, w bezpiecznej skorupie rodziny, z dorocznymi wakacjami w dolinie nad rzeką, nie zakończyłoby się tak przedwcześnie i nieodwołalnie. Ale było, jak było, i sprawy toczyły się swoją fatalną koleiną. Burhardt odliczał na stół niebotycznie wysoką rentę dziadka, przekazując banknoty babci, która sprawdzała jego rachunek, mamrocząc po niemiecku. Potem odebrała egzemplarz „Przyjaciółki”, poczęstowała listonosza kubkiem zimnej maślanki i, jak zwykle ukradkiem, żeby dziadek tego nie dostrzegł, wsunęła mu do ręki złotówkę napiwku. Dziadek tymczasem, w skupieniu wysuwając koniuszek języka, z pianą pokrywającą jeden policzek, kaligrafował swój podpis. Gdy skończył, podał kwit listonoszowi. – Co wyście tu, Kotowicz, ponawypisywali? – stęknął tamten. Tata złapał kwit, popatrzył i wybuchnął głośnym śmiechem. – Bronowicz Kotisław! – odczytał głośno wszystkim obecnym. – Ha, ha, ha! Dziadek poczerwieniał. – BRONOWICZ KOTISŁAW – powtórzył tata z absolutnym zachwytem. – Bardzo oryginalnie! To jak się teść w końcu nazywa? Dziadek zerwał się zza stołu i wyszedł z kuchni, trzaskając drzwiami z taką siłą, że tynk zadymił wokół futryny. Na tym incydent pozornie się skończył i wszyscy rozeszliśmy się do własnych zajęć. Dziadek nie pojawił się jednak w domu na obiad. Nie było go po południu, choć przecież powinien kuć w ścianie nową skrytkę na kapitał. Cały dzień pił w gospodzie Wolickiej koło cmentarza (powszechnie znanej jako szynk Pod Grubym Cycem) i dopiero koło północy ruszył zrobić porządek w swoim domu i w swoim życiu. Obudził mnie jego głos. Dobiegał gdzieś z oddali, ale musiałem podświadomie denerwować się dziadka nieobecnością, bo obudził mnie od razu. Wstałem z łóżka i wyjrzałem przez okno: księżyc w pełni wisiał jak lampion nad drogą, oświetlając maszerującą figurkę. Dziadek kroczył mechanicznym krokiem, wysoko podnosząc nogi i zamaszyście poruszając rękami. Maszerował i śpiewał. W miarę jak przybliżał się do domu, słowa stawały się zrozumiałe i dotarło do mnie, że swój gniew i frustrację ujął w formę pieśni dziadowskiej. W domu bez elektryczności chodziło się spać z kurami, wszyscy dawno byliśmy w łóżkach. Kiedy łupiąc buciorami, dziadek wkroczył do sieni, leżeliśmy cichutko jak trusie. Miałem nadzieję, że usatysfakcjonował go lament i że heca na tym się skończy. Ale pieśń nabrała mocy. Stojąc na środku kuchni, dziadek heroicznym barytonem potępił tatę, który „tylko rybki łapie i nie wierzy w Boga”; córkę-niewdzięcznicę, która „ojca nie szanuje, to ją ojciec wygna i niech swoje kiecki pakuje”; i generalnie wszystkich złośników „z Warszawy, co tera bendom uciekać aż do Lubawy”. Na koniec zapalił lampę, wyciągnął z szafy sznurkową kropielnicę i uroczyście pokropił wszystkie cztery kąty każdego pomieszczenia chałupy, ze szczególnym uwzględnieniem pokoju gościnnego, gdzie przebywali rodzice. Ojciec nie udzielił tej nocy dziadkowi żadnej dowcipnej odpowiedzi. Wierszowana reprymenda dziadka musiała zrobić na nim wrażenie, bo kiedy tylko zrobiło się jasno, zaczął uPychać do wartburga pierzyny, poduchy, stalowy szybkowar, łyżki, kalosze, sandały, radio Szarotka na baterie, wędki z bambusa, podbieraki, wiaderka, wiatrówkę w pokrowcu, korkowy kapelusz z Wietnamu, ubrania i niezliczone inne przedmioty, które mama zabierała z domu na wakacje. Odjechaliśmy bez śniadania. Nigdy już tam nie wróciliśmy. Ściślej mówiąc, nigdy nie wróciliśmy wszyscy razem. I nikt z nas nie spędził już w Kurkowie całych wakacji. Mama jakoś pogodziła się ze swoim ojcem, kuzyn Robert i ja wpadaliśmy do niego na krótkie wizyty. Ale tata zjawił się w miasteczku jeszcze tylko raz w życiu, na pogrzeb babci; wprost z cmentarza odjechał do Warszawy. Dziadek zresztą go nie zatrzymywał. Obracając w ręku kartkę z ceną i zamaszystym podpisem Kulkowskiego, pomyślałem, że dziadkowy numer z kropielnicą zachował piorunującą skuteczność. Należało kuć żelazo, póki gorące – zanim tamci ochłoną. Niepokoił mnie też tajemniczy dokument Rastafińskiego. Jakie zawierał upoważnienia? I czemu karzeł przywiózł tu mamę, skoro jej podpis uzyskał już w Warszawie? Próbowałem drążyć temat, ale bezskutecznie. Mama zatrzasnęła się jak drwęcki małż. Zostawiłem ją więc w tej kuchni, smażącą drugi omlet dla siebie, i ruszyłem prosto do Kulkowskich. Targowałem się z nimi przez bite dwie godziny. Na koniec taksówkarz wyjął z kredensu butelkę żytniej i dwie musztardówki. Odkręcił metalowy kapsel; w powietrzu rozszedł się odór marnie wydestylowanej wódki. – To pana ostatnie słowo? – zapytał, nalewając. – Równo siedemdziesiąt – powiedziałem zaniepokojony. – Nie macie państwo lodu? – Nie bądź pan taki Karington. Kalkulacja, na której oparliśmy cenę, była prosta: kiedy Kulkowski kupował dom od dziadka za 240 tysięcy ówczesnych złotych, stanowiło to równowartość dwóch fiatów 125p. Teraz nowe auto tej wielkości można było kupić za mniej więcej 35 tysięcy złotych. – I zaraz pięć zaliczki? – upewniał się. – Jutro. – Jeszcze jedna rzecz: w rozliczeniu chcę tę pana brykę. Zamurowało mnie. – Na cholerę panu sportowy kabriolet, panie Kulkowski? Oczy aż mu się zaśmiały na samą myśl. – Przyda się, panie Maksiu. Przyda się. Odliczymy za niego piętnaście tysięcy. – Pani Kulkowska – jęknąłem zrozpaczony – niech pani powie mężowi. To nie jest praktyczny samochód: szmaciana buda zamiast dachu, benzynę żłopie, że strach, trudno o części, wysokie ubezpieczenie! W milczeniu otwierała puszkę rybek, kroiła chleb. – Zarobi na siebie – odparł lekko jej mąż. – Do ślubów bede woził, do komunii, na imprezy. Biały, otwarty, w dodatku amerykan. Ludzie lubią takie. Ja zawsze marzył, żeby raz mieć porzonną maszynę. Pomyśl pan, ile lat ja się męczył tymi gównianymi pobiedami i fiatami! A pan sobie kupisz nowy. W Warszawie nie ma problemu. – Nie oddam nawet za dwadzieścia. To auto dla znawców. – No to nici z transakcji. Na pewno nie był bity? – Mówiłem już. – Dwadzieścia. Moje ostatnie słowo. – Pokręciłem głową. – Zgódź się pan i kończymy sprawę – kusił. – Mąż nie żartuje, proszę pana – nieoczekiwanie odezwała się Kulkowska. – Ja się musiałam zgodzić na samochód, inaczej się stąd nie ruszy. Nie zdążyłem nic wymyślić: od zachodu rozległ się łomot wirników, za oknem pojawiła się jadąca w obłoku pyłu kolumna wojskowych ciężarówek. Wyjeżdżały ze żwirowni. W powietrzu unosiły się helikoptery, dźwigały kontenery podwieszone na linach pod kadłubami. Wyglądało, że Amerykanie opuszczają teren anomalii. Bez pożegnania wybiegłem z domu Kulkowskich. Przeskoczyłem nad burtą kabrioletu, ale źle wycelowałem. Trzasnąłem kolanem o kierownicę, ból aż mnie zamroczył. – Panie Maksiu, a co z gorzałką? Przecież otwarłem! – wołał Kulkowski przez okno. – Zwietrzeje! – Wstaw pan do lodówki! – jęknąłem. Przyszło mi do głowy, że tamci wyjeżdżają, bo złapali dziadka. Korciło mnie, żeby stanąć w poprzek drogi i zatrzymać ciężarówki. Na czele konwoju jechał jednak otwarty hunwee pełen uzbrojonych żołnierzy; zepchnęliby mustanga jak zabawkę. Zjechałem na pobocze, wyskoczyłem z auta i stanąłem na palcach, wyciągając szyję. Wewnątrz terenówki nie było cywilów. Nie udało mi się zobaczyć, co wiozły ciężarówki, były szczelnie pozamykane brezentowymi plandekami. Ruszyłem pod Dębno: drogę nad jeziorko nadal blokował posterunek. Obróciłem mustanga, przemknąłem przez Kurków i szosą do Reni. Po pięciu minutach oddychałem z ogromną ulgą: dziadek kręcił się wśród robotników. Cofnąłem wóz i polnymi drogami pojechałem pod żwirownię od drugiej strony. I tu żołnierze pilnowali przejazdu. Ale byli to inni żołnierze; na rękawach ich mundurów wypatrzyłem naszywki z napisem GROM. Wróciłem do Reni. Właśnie ogłosiła fajrant dla swojej ekipy. Nie chciałem, żeby dziadek sam plątał się po drodze, wstawiliśmy więc rower na tylne siedzenie i odwiozłem go do Kurkowa. Po drodze powiedziałem mu, że dobiłem targu z Kulkowskim. W pierwszej chwili nie zareagował. – Słyszy dziadek? Kupujemy nasz dom z powrotem. – Inaczej nie odda? – Nie. – Wiele musim dać? – Siedemdziesiąt. – Ja ni mom – powiedział bezradnie. – Ukradli mi wszys-kie piniondze. – Ja dziadkowi... pożyczam. Niech się dziadek nie martwi. Poweselał od razu. – To kiedy one się wynoszą? – Szybko. Mówili, że nawet w dwa tygodnie. Jak tylko dostaną kasę do ręki. – Masz tyla? – Nie – przyznałem. – Ale bank mi pożyczy. Będzie dobrze, zobaczy dziadek. Zatrzymaliśmy się przed domem Rumiankiewiczów. – Niech dziadek posłucha mnie uważnie. Proszę zostać w domu wieczorem, nie łazić po kominach. Najwyżej może sobie dziadek zejść do kawiarni, napić się wódeczki. Byle na widoku, wśród ludzi. Albo najlepiej niech dziadek wcześniej pójdzie spać. Ja też wrócę na noc, rano sam odwiozę dziadka do roboty. Umowa stoi? Kiwał głową, ale myślał o czym innym. – Babka tera jest w Warszawie, u lekarza. Niedługo przyjadzie, no i gdzie się podzieje? Musim mieć dom. Inaczej sie babka zdenerwuje, a jej nie wolno, ma serce słabe... A może jak jeszcze jeich pokropię, to spuszczą? Żeby tak na pięćdziesiąt... Do kolacji zasiedliśmy całą rodziną; za stołem znalazło się też miejsce dla kilkorga ciekawskich krewnych. Dziadek rzeczywiście ignorował mamę, nawet nie spoglądał w jej kierunku, chociaż siedziała ze zbolałą miną dokładnie naprzeciwko niego. Ledwo zabrałem się do zupy ogórkowej, zabrzęczał telefon komórkowy w kieszeni mojej kurtki. Spodziewałem się usłyszeć głos Witka, ale była to Renia. Rastafiński stał przed jej bramą, powiedziała, i domagał się natychmiastowego spotkania. Była zaniepokojona. Powiedziałem, że już tam jadę. Pospiesznie przecierając talerz kawałkiem chleba, doszedłem do wniosku, że życie w Kurkowie nabrało nieznośnego tempa. Jeszcze trochę, a będę wymykał się do Warszawy, żeby odpocząć i ukoić nerwy. Rozdział XVIII. Spodziewałem się u Reni licho wie jakiej katastrofy, tymczasem oboje z Rastafińskim pokładali się ze śmiechu. Pułkownik był tym razem po cywilnemu, ubrany w granatową koszulkę polo z czerwonym kołnierzykiem i spodnie z drelichu. Siedział przy stoliku pod parasolem i aż machał króciutkimi nogami z uciechy. Renia trzymała się za boki, ocierała łzy z oczu. – Kupsztyk! – zawołała na mój widok. – Słyszałeś o Kupsztyku? Zaprzeczyłem. – Artysta z Gdańska – wyjaśnił Rastafiński. – Robi happeningi i te... instalacje. Według naszych danych wystawiał w Londynie, Sankt Petersburgu i Sztokholmie. Urządził się w Lipowcu, nad samą rzeką. Musiał go pan spotkać. Chudy jak tyczka, kudłaty gość, nosi kolczyk w uchu, przepaskę na czole i okulary w czerwonej oprawce. Nie kojarzy się? Nic państwo nie stracili. Opryskliwy typ. Czterdzieści jeden lat, absolwent Akademii Sztuk Pięknych w Sopocie – wyliczał triumfalnie. – Dwukrotnie rozwiedziony, karany przez kolegium za jazdę po pijanemu i za notoryczne zakłócanie ciszy nocnej. Zrobił skandal w Szwecji. Zamurował się w pokoju w najdroższym hotelu w Sztokholmie: prasa pisała, że miał to być protest przeciwko dominacji kapitału, który rodzi samotność współczesnego człowieka. Musiał z tego ukręcić jakąś kasę, bo wiosną kupił tu opuszczone gospodarstwo. Urządził w stodole pracownię i teraz organizuje plenery w Lipowcu. – Wciąż nie wiem, do czego pan zmierza – powiedziałem ostrożnie. – Co w tym takiego śmiesznego? Dlaczego wojsko wynosi się ze żwirowni? Robicie ewakuację? Renia otarła łzę z kącika oczu, sięgnęła po papierosy, poczęstowała. Ku mojemu zdziwieniu, wyjął jednego z paczki. Nie widziałem przedtem, żeby palił. – Te kolorowe postacie, które pani Renia widziała nad rzeką, miały, jak się okazuje, związek z kolegą Kupsztykiem – mówił, ugniatając papierosa w palcach. – Gość rozebrał kilka dziewczyn do rosołu, pomalował je sprayem i filmował kamerą wideo, kiedy brykały po łące jak sarenki. Twierdzi, że to protest przeciwko gwałtom, jakich dopuszczamy się na przyrodzie. Sztuka współczesna, panie Maksiu. – Sam kiedyś chciałem być artystą. Los, niestety, pokierował moim życiem inaczej – powiedziałem. – Helikoptery i ciężarówki wywożą sprzęt i żołnierzy. Coś się dzieje? Można tak powiedzieć. Coś się stało. W Kazachstanie – kiwnął głową. – Co się stało w Kazachstanie? I co za intrygę pan uknuł, wciągając w to moją matkę? – powiedziałem lekkim tonem. – Mama mówi, że pan podetknął jej jakiś dokument do podpisania. Mogę go zobaczyć? – Nie. – Dlaczego? – Nie mam go przy sobie. – Z pamięci nic pan nie odtworzy? – Maksiu! – upomniała mnie Renia. – Jest przecież miło. – To tylko zgoda na profilaktyczne badania – powiedział. – Pana matka jest członkiem rodziny, tak samo jak pan. Jej zdanie też się liczy. Cieszę się, że przyjęła racjonalne stanowisko... – Co to za badania? Karzeł zaciągnął się cienkim papierosem Reni. – Nie znam szczegółów. Są nieinwazyjne. Bez obaw, nikt nie zamierza robić dziadziusiowi wiwisekcji. – Badania byłyby tu, na miejscu? – Nie mogę powiedzieć. – Więc nie tutaj. Czy może tam, gdzie zabraliście Sonntaga? Milczał. – Dopóki Sonntag nie wróci cały, zdrowy i zadowolony, żadne oględziny mojego dziadka nie wchodzą w grę – powiedziałem. – W ogóle nie będziemy rozmawiać na ten temat, panie Rastafiński. – Sonntag powinien być w domu jeszcze dziś po południu – oświadczył. Umilkłem zaskoczony. – To są skomplikowane testy, wymagają wyspecjalizowanej aparatury – powiedział pojednawczo. – Najbliższe odpowiednio wyposażone laboratorium w Europie ma lotnictwo amerykańskie. Proszę tylko o odrobinę zaufania i dobrej woli. – Nazywa się ono jakoś, to laboratorium? – Tylko do państwa wiadomości: Regional Medical Center w Landstuhl w Republice Federalnej Niemiec. Zróbmy te testy, będziemy mieli sprawę z głowy. Współpraca waszej rodziny będzie doceniona... Możemy rozmawiać również o wymiarze finansowym – dodał znacząco. – Mamy na to specjalne fundusze. – Najpierw chcę zobaczyć Sonntaga. – Będziemy potrzebowali oryginalnych rzeczy dziadziusia. Zabezpieczenie dobytku jest konieczne, ze względów naukowych i bezpieczeństwa państwa. Rzeczy przejmujemy za odszkodowaniem, rzecz jasna. – Nic mu nie skonfiskujecie bez wyroku sądu. – Nie chcemy niczego konfiskować, tylko kupić! – Rzeczy nie są na sprzedaż. – Panie Maksiu, mamy tu do czynienia z niezwykłą sytuacją. Organom państwowym przysługują nadzwyczajne uprawnienia. Radzę się zastanowić. – Lubię, jak mnie straszą – powiedziałem. A co ja, biedny karzeł, mogę zrobić takiemu wielkiemu chłopu? – zapytał, unosząc ręce. – Mogę tylko grzecznie się układać, perswadować. Tak to już niestety jest, pani Dombrowski – zwrócił się do Reni, jakby doszedł do wniosku, że ze mną nie warto już rozmawiać. – Każdy polega na tym, co uważa za swoją siłę. Dla jednych, jak pani, jest to uroda i mądrość, która szuka kompromisów – dla innych, obawiam się, zaciśnięta piącha. Bezczelny, pomyślałem. – Jaka to sytuacja? – chciała wiedzieć Renia. – Osoba, która podaje się za Bronisława Kotowicza, musi odlecieć stąd samolotem do Niemiec. Z całym inwentarzem. I tak właśnie będzie, czy to się panu Maksiowi podoba, czy nie. I niech przestanie tak groźnie ruszać szczęką, bo jeszcze umrę ze strachu. – No to zobaczymy – syknąłem. Wzruszył ramionami. Renia ścisnęła mi ręką kolano, jak żona dyskretnie upominająca męża, żeby przestał kłócić się z wujkiem w trakcie przyjęcia. Miała rację, oczywiście. Jeżeli będę miotać się na oślep, przegram na pewno. Awanturnicze geny Kotowiczów nie pomagają w takich sytuacjach. Zacisnąłem zęby i przestałem się odzywać. Renia ustaliła z pułkownikiem, że wieczorem spotkamy się ponownie w kurkowskim domu kultury. Sonntag mieszkał w biedadomku na działkach: zlepiony z przypadkowych materiałów, z płaskim dachem obitym papą i jednym tylko oknem, przypominał bardziej komórkę na narzędzia niż ludzką siedzibę. Kobieta w nieokreślonym wieku, chyba owa córka Sonntaga, pojawiła się w drzwiach. Potwierdziła, że staruszek wrócił do domu, ale od razu popędził z wędkami nad rzekę. Odnaleźliśmy go na pobliskiej łasze. Siedział na składanym krzesełku w nowiutkim mundurze polowym i obserwował spławiki dwóch wędek zarzuconych prawie na środek starorzecza. Pod bluzą miał wojskową zieloną podkoszulkę, na nogach nowe wojskowe buty – czarne, wiązane za kostką, też świeżo wyfasowane z magazynu. Rozpoznał nas od razu. „Onegdaj” natknął się pod Dębnem na jakichś „kurduplów”, co wyskoczyli wprost „ze zompy błota”. Jeden dotknął go czymś w pierś i stary stracił przytomność. Ocknął się pod wieczór, goły jak święty turecki. „Komary mnie pocieni, aż strach! Całe dupę miałem w bąblach”. Na szczęście jego motorower się odnalazł, podobnie jak wędki – porzucone w krzakach. „I kocherek, a w nim sześć płotków, com nałapał od rana. Ani jednej nie brakło”. Sonntag był gadatliwy i chętnie opowiadał. Najpierw lecieli helikopterem, potem małym samolotem, „co nie miał śmigłów”. Wylądowali w bazie wojskowej, wielkiej jak cale miasto, „wszędzie tylko us army pisało”. Zajmowali się nim doktorzy w mundurach i cywile w fartuchach. „Dałem krew, dałem mocz, dałem kupę do nocnika, dałem głowę”. Z jego opowieści wywnioskowałem, że badano go CAT-Scanem lub podobnym urządzeniem wykorzystującym zjawisko rezonansu magnetycznego. W pokoju z rzutnikiem pokazywano mu „różnych ludków narysowanych”. Chyba poddali go też hipnozie regresywnej. Wojsko znalazło ubrania, które, jak się okazało, owi błotni „kurduple” zabrali mu nad rzeką. Sonntag opowiedział z przejęciem, jak wypatrzył swoje ciuchy wśród wielu zniszczonych par spodni i kapot, które rozłożono dla niego na blaszanym stole. Chciał je zaraz nakładać, nie pozwolono mu nawet dotknąć ubrań. Jeden z wojskowych zaprowadził go do magazynu i pozwolił wybrać sobie nowe rzeczy, według uznania. Nieźle wyszedł na tym interesie. Kazał mi macać palcami materiał na rękawie kurtki; prawda, że cieniuchny? A taki ciepły: nic nie przemaka na deszczu – a jednak oddycha! Nawet w upał, jak wczoraj w południe, w tej kurtce nie jest nic gorąco! A pasek, buty? Prawdziwa skóra! Sonntag rzucił nam chytre spojrzenie. Chciał wiedzieć, czy naszym zdaniem za tamte ubrania nie przysługiwałoby mu jakieś odszkodowanie. Bąknąłem, że chyba musiałby iść do sądu. Zostawiliśmy go nad rzeką o zachodzie słońca, kiedy nad wodą pojawiały się pierwsze opary mgły. Sonntag najwyraźniej zamierzał tkwić nad rzeką do oporu; aż przestanie widzieć swoje wędki w ciemności. W domu kultury wieczorami zawsze kłębiło się sporo luda. Starszych wabiło piwo z beczki, które sprzedawano tu po konkurencyjnej cenie, młodszych – duża sala taneczna wyłożona lakierowanym sosnowym drewnem i lecąca na okrągło z głośników muzyka disco polo. Kiedy zajrzeliśmy tam z Renią przed dziewiątą, papierowy transparent zawieszony nad wejściem reklamował nową atrakcję: „5 minut sławy – wystąp w telewizji”. Atrakcja miała postać ustawionej na trójnogu małej kamery wideo. Przez kabelek przekazywała ona do klubowego telewizora obraz spoconego i rozczochranego Szczepana, który siedział na krześle z rękami na kolanach i na przemian wlepiał wzrok to w obiektyw, to w ekran. Obok, oparty o bufet, pił piwo wysoki i chudy jak tyczka mężczyzna z włosami do ramion. Oceniłem go na trzydzieści pięć – czterdzieści lat. Widząc, że zajmujemy zwalniający się w pobliżu stolik, zrobił zapraszający gest. – Zapraszam szanownych państwa! – wykrzykiwał. – Tylko u mnie! Szansa dla ludu pracującego Kurkowa, żeby pojawić się w telewizji! Piękne panie za darmo, od panów symboliczna opłata – kufelek piwa! Potrząsnąłem głową odmownie. Mężczyzna dopił zawartość kufla i wyłączył kamerę. Obraz Szczepana zniknął z telewizora, wywołując jęk zawodu zebranych. Chudy rozglądał się za następnym amatorem sławy, ale nikt się nie zgłaszał. Ogłosił „drugą darmową promocję” i wskazał palcem szczęśliwca, który skwapliwie zajął miejsce na krześle. Chudy włączył kamerę, na ekranie telewizora pokazała się bezzębna, gapowato otwarta paszcza. Przez salę przewalił się ryk śmiechu. Zauważyłem, że długowłosy taksuje wzrokiem Renie. Rastafiński jak na złość się spóźniał. Miałem zaproponować, żebyśmy przenieśli się na zewnątrz, do stolika z parasolem, kiedy ruszył w naszą stronę kołyszącym się krokiem. Na sobie miał czarne skórzane spodnie, wiązane po bokach nogawek na rzemyki. Czegoś równie okropnego nie widziałem od czasu ostatniego festiwalu muzyki country w Mrągowie. Położył dłoń na oparciu wolnego krzesła, chrząknął, wlepiając w Renie lekko wyłupiaste oczy. – Można? – To miejsce jest zajęte – powiedziałem. – Jeżeli przez damę, to może usiądzie mi na kolanach? – zaproponował. – Pomieścimy się wszyscy. A ty, człowieku, wyluzuj się. Przecież nie zjem tej pani. – Nie widzę takiej możliwości. Bez zębów nie dasz rady. – Dobre. Ostre – zadrwił. Ku mojemu zdumieniu na twarzy Reni też pojawił się uśmiech. Zachęcony, złapał ją za rękę. – Kupsztyk jestem. Konałem z pragnienia, żeby panią poznać. Wyglądała na zadowoloną. Koniec świata! – Więc to pan – powiedziałem. – Słyszałem o pańskiej, hm, artystycznej inicjatywie. To jest Renata Dombrowski. Ja nazywam się Jerzy Maks. – No to ja też słyszałem o tobie – powiedział, klapiąc na krzesło. – Niesamowita historia z tym zmartwychwstańcem, co? A którą inicjatywę masz na myśli? Nie czekał, aż odpowiem, rozgadał się z miejsca. Mówił szybko, śmiał się krótko z własnych konceptów, zmieniając wątek, zanim mieliśmy szansę je zrozumieć i docenić. Słowa i zdania wylatywały z niego jak pod ciśnieniem, jednak jego wzrok cały czas pozostawał badawczy i uważny; najwyraźniej obserwował nas spoza tej dymnej zasłony elokwencji. – ...ostatnio kombinuję, żeby opakować tę dolinkę w folię. Coś a la Christo, musieliście o nim słyszeć, genialny Bułgar, owinął Reichstag w różowy plastik. Przedtem opakował kilka wysepek i nawet kawałek Kalifornii. Zajebiście to wypadło, jeżeli wybaczycie le mot, media trąbiły na całym świecie, Christo tu, Christo tam, Christo wszędzie, człowiek bał się podnieść klapę od sedesu. Niestety pakowanie to koszta, kilometry liny stalowej, słupy, miliony metrów kwadratowych folii, piechotą nie chodzi, a w kochanej Polsce trudno o sponsora. Nasze biznesmeny chudzinki, zaraz dostają zatwardzenia, jak trzeba wysrać grosz na sztukę. Artysta musi wychodzić od bieżącej rzeczywistości. Dlatego opracowałem dla nas koncepcję bezinwestycyjną – piegowata ręka gestykulowała w powietrzu, niby chaotycznie, ale co rusz dotykając Reni. – Uwaga, sensacja, wpiszemy naszą ojczyznę na międzynarodową mapę sztuki! Robimy, kochani, dzień bez ubrań. Super, co? – Jak to? – zapytała naiwnie Renia. – W samej bieliźnie będziemy chodzić? – Ciepło, ciepło – zaniósł się śmiechem. – Nie, wyskakujemy też z gaci, fig i biustonoszy. O godzinie zero każdy, jak go dobry pan Bóg stworzył, mężczyźni, kobiety, dzieci jak leci, kłusownicy, alkoholicy i romantycy. I murarze, tramwajarze – zanucił fałszywie. – Będzie sensacja-rewelacja, gadałem już z japońskim korespondentem. Wchodzi w to w ciemno. CNN też może przyjechać... – Namówi pan ludzi? – Renia nie mogła uwierzyć. – A co na przykład z księdzem? – Buduję poparcie, wynajduję lokalne autorytety, ludzi o szerokich horyzontach. Gdyby pani na przykład... – Niech pan znajdzie inny lokalny autorytet – przerwałem mu. – Okay? Poza tym tę kamerę zaraz trafi szlag. Już się do niej dobrali. Odwrócił głowę i zerwał się z nadzwyczajną szybkością. – Co za bałwan – powiedziałem do Reni. – Widziałaś, jaki bezczelny? Już chciał cię rozbierać. – Daj spokój. Jest całkiem zabawny. Wreszcie pojawił się Rastafiński. Kupsztyk na widok pułkownika zrobił pogardliwą minę, ostentacyjnie wzruszył ramionami i wycofał się w pobliże bufetu. – Nie lubi pana – zauważyłem. – Nie zna się na ludziach – rozpromienił się karzeł. – Zupełnie niepotrzebnie się dąsa, porozmawialiśmy sobie tylko raz. Po przyjacielsku. A jak tam nasz drogi Sonntag? Nowe buty go nie uwierają? Popatrzyliśmy z Renią na siebie, skinęliśmy głowami. – Wyglądał w porządku. – Znakomicie. Skoro obawy pana Maksia zostały rozwiane, pora finalizować nasze interesy. Pozwolą państwo, tym razem ja zapraszam. Co zamówić? Renia poprosiła o kieliszek białego wina, ja, w odruchu ostrożności, o wodę mineralną z tonikiem. Nie chciałem, żeby powstała kwestia odwożenia Reni do domu; chudy mógłby się zaoferować. Karzeł sięgnął do kieszeni na piersi bluzy, wyjął porządnie wypchaną, zaklejoną kopertę, położył na stoliku. – Pieniążki. Dziesięć tysięcy złotych gotówką. I zaświadczenie z Ministerstwa Finansów, że nie podlegają opodatkowaniu, jako środki z zagranicznych funduszy pomocowych. Proszę bardzo, niech pan bierze. Ważyłem kopertę w dłoni. – Co ja sprzedaję za te pieniądze? – Pytanie raczej brzmi, co ja kupuję. Przychylność rodziny. Pełną kooperację. Podpis na zobowiązaniu do utrzymania absolutnej dyskrecji. Nie będzie żadnych wywiadów, wypowiedzi dla mediów, depozytów u notariusza. I oczywiście brak roszczeń na przyszłość. Nie będziemy skarżyć władz bez względu na to, jaki końcowy obrót przybiorą te sprawy, prawda? – I to wszystko za dwa i pół tysiąca dolarów? – Wolnych od podatku – przypomniał. – Jesteśmy gotowi pomóc – powiedziałem spokojnie. – Na początek, jako gest dobrej woli, przekazuję na pana ręce rzeczy dziadka – ubrania, w których tu do nas przybył. Są w bagażniku mojego samochodu. Podałem mu kluczyk do mustanga. Przekazał go niczym niewyróżniającemu się mężczyźnie, który, niby przypadkiem, podszedł do naszego stolika. Mężczyzna bez słowa wyszedł z klubu. Rastafiński poprosił Renie o papierosa. Palił i sączył sok pomarańczowy, dopóki agent nie zjawił się ponownie. Ledwie dostrzegalnym skinieniem głowy potwierdził powodzenie misji. Położył kluczyk na blacie stołu i znów rozpłynął się w tłumie. – No to ćwiczmy to partnerstwo – powiedział Rastafiński. – Czego pan chce? – Na początek, informacji. Co tu się dzieje. – Mam puszczać farbę za torbę starych szmat? – udał zdziwienie. Pociągnął łyk ze swojej szklanki, potem, jakby zachęcony, odchylił głowę do tyłu i opróżnił ją kompletnie. – Wszyscy chcielibyśmy wiedzieć, co tu się dzieje. – Co to za amerykańska jednostka, która była pod Dębnem? – zapytałem. – Najpierw podpis na oświadczeniu o zachowaniu tajemnicy. – A potem mi pan powie? Wzruszył ramionami. – Niewiele. Patrzyłem mu prosto w oczy. Nawet nie mrugnął. – Mam ochotę na jeszcze jeden kieliszek wina – Renia przerwała ciszę. – Może panom coś przynieść? Rastafiński poprosił o wódkę z sokiem. Chyba trafnie oceniłem go przy pierwszym spotkaniu jako amatora trunków. Ciekawe, kiedy, przy jego mikrej posturze, ujawni się działanie alkoholu. – Zejdźmy na ziemię, panie Maksiu. Niech pan schowa do kieszeni forsę i grzecznie podpisze kwit. Jak dla pana, stawka idzie w górę do piętnastu tysięcy. Przypadkiem mam tyle przy sobie. Amerykanie nie lubią komplikacji ani żadnych wyjątków. Pan tam mieszkał, pan powinien wiedzieć. Uśmiechnąłem się tak miło, jak potrafiłem. – Zgadza się. Ale też cenią sztukę ubijania interesów. Mam kontrpropozycję. Karzeł milczał, nagle czujny i nieufny. Na sali też ucichł gwar, bo przy bufecie Kupsztyk próbował się na rękę z miejscowymi. Radził sobie zaskakująco dobrze. Jego żylaste ramię beznamiętnie pozostawało w pionie, podczas gdy Jerzyk napierał całym ciałem, czerwieniejąc i sapiąc. Wreszcie entuzjastyczny wrzask obwieścił triumf Kupsztyka. – Zapomnijmy o wszystkim, co było do tej pory – powiedziałem. – Przewijamy taśmę do początku i piszemy nowe dialogi. Co pan na to? Milczał. Przyszło mi na myśl, że już się upił. Kątem oka widziałem, jak Kupsztyk wlewa ćwiartkę wódki do kufla piwa z sokiem. Będzie rozróba, pomyślałem. – Chcę mieć dostęp do informacji – powiedziałem powoli. – Chcę dostać wyłączność na napisanie książki i realizację filmu dokumentalnego o zjawisku anomalii czasowych. Proponuję panu spółkę. Taki materiał sprzeda się na świecie. Przejdziemy na wczesne emerytury jako zamożni ludzie. – Pan oszalał – mgła znikła z jego oczu. – Nie będzie żadnej książki. I ani centymetra taśmy. – Pan jest naiwny, jeżeli pan tak myśli – włączyła się Renia. – Tu ludzie mają rodziny w Niemczech, jeżdżą tam, wiele osób z Niemiec przyjeżdża tu w odwiedziny. To oznacza, że prędzej czy później o wszystkim dowie się „Bild”. A za nim napiszą inne gazety. – Głowę dam, że w Stanach „The New York Times” już zapewnił sobie współpracę rządu – poparłem ją. – Któryś z ich reporterów na bank napisze książkę i zgarnie Pulitzera. Pewnie już stuka na komputerze, kiedy my tu się kłócimy jak frajerzy. Niech pan pomyśli, panie Rastafiński: czemu nie wykroić dla nas kawałka z tego tortu? – Ale... – Niech pan przestanie zachowywać się jak prowincjonalny tajniak i zacznie myśleć! Jeżeli pomoże mi pan ugryźć temat, podzielimy się uczciwie. Czy pan naprawdę nie domyśla się, jaka w tym jest ciężka forsa? Westchnął. W zakłopotaniu mrugał oczami. – Co pan na to... Gracjanie? Pomoże mi pan zdobyć wyłączność i dostęp do innych świadków wydarzeń? – Nie ja tu decyduję – mruknął. – To niech pan zadzwoni do tych, co decydują. Zawahał się. – Zanim zaczniemy działać na własną rękę, powinniśmy spróbować – sprytnie użyłem liczby mnogiej. – Mam rozkazy. Muszę go zabrać rano. – Do diabła, na to nie ma mojej zgody. Niech pan im powie, jaki jest mój warunek. Niechętnie krzywił się, wreszcie skinął głową. Wstał i wyszedł z sali. Za plecami Reni widziałem, że Kupsztyk wrócił na salę tylnym wejściem i zataczając się, zmierzał w naszym kierunku. Stanąłem między nim a Renią. – Nie ufaj temu małemu skurwielowi – powiedział, łapiąc mnie za ramię. – Stoi przy terenówce na parkingu i pręży Slę przed radiotelefonem. Mnie się wydaje – czknął potężnie – praszam... że powinniście zwijać się stąd. On trzaska koPytami i taa-jest, natychmiast, panie generale, zostaną osadzeni, ta-jest, natychmiast... Jak eh., chcecie, mogę was gdzieś podrzucić, mam motor. Rozdział XIX. Skorzystaliśmy z jego rady, choć nie z oferty. Pobiegliśmy do mustanga. Wyjeżdżając z parkingu, widziałem w lusterku, że zwalista terenówka Rastafińskiego pozostała w miejscu. Na rynku zatrzymałem się koło grupki pijanych, żeby zapytać, czy nie widzieli gdzieś dziadka. Poszczęściło nam się, akurat we własnej osobie chwiejnie nawigował chodnikiem. Zapakowałem go do auta. – Mamy minutę, żeby coś wymyślić – powiedziałem. – Gonią was jakie hycle? – zapytał dziadek. – Zrobiło się gorąco, dziadku. Reniu, uważam, że powinnaś iść na noc do Rumiankiewiczów. – A wy? Do Warszawy? – Pójdziemy na bagno – zaproponował dziadek. – Tam nas nie dostano. – Obstawili drogi jak dwa a dwa cztery. Lepiej przycupniemy gdzieś w lesie. Poradzę sobie bez świateł. Przemkniemy przez most za rzekę i do rana nas nie znajdą. – A potem? Co dalej? – O dalej będziemy się martwić, kiedy nastąpi. Daj mi szybko buziaka i zmywamy się. Dziadek też się nastawił; zawahała się na mgnienie oka, cmoknęła go w policzek. Cicho jak duch wysuwałem się mustangiem na spadzistą ulicę Hunta, w dole widziałem ciemny wąwóz rzeki i most. Byłem już w połowie skrętu, gdy od ścian budynków odbiły się błyski czerwonego i niebieskiego światła, zawyła syrena policyjna. Byli tuż-tuż. Nie straciłem sekundy: kopnąłem pedał gazu. Czymkolwiek próbowali nas gonić, nie mieli szans. Po sześciu sekundach przekroczyłem setkę, po trzynastu następnych – dwieście kilometrów na godzinę. Zwolniłem dopiero za torami, na następnej krzyżówce poślizgiem poszedłem w prawo. Kilkaset metrów dalej majaczyła w ciemności wąziutka, poniemiecka jeszcze asfaltówka, która prowadziła opłotkami do Nowego Miasta. Pojechałem nią z pół kilometra, przyhamowałem przed zmurszałym wiaduktem kolejowym i dałem nura w prawo, w szutrowe uliczki osiedla, które zaczynało się tuż obok. Tylko niektóre z ulic były oświetlone bladymi latarniami. Zatrzymałem auto w cieniu czyjejś stodoły i wyłączyłem motor. Obserwowaliśmy z dziadkiem światła na drodze, którą przed chwilą uciekaliśmy. Jakieś pojazdy kręciły się w tę i z powrotem. Aż dwa skręciły w naszą stronę. – Do stodoły! – szepnąłem. – Szybko, niech dziadek zobaczy, czy da się otworzyć te wrota. Były zamknięte na kłódkę, ale chyba nigdy przedtem tak szybko nie dotarłem do lewarka w bagażniku. Dziadek zgrabnie uporał się z kłódką, wyrywając ją stalowym prętem korby, sekundy później samochód był w środku i zamykaliśmy wrota, blokując je kołkiem od zewnątrz. Marna to była kryjówka, ale nie było czasu szukać lepszej. Dziadek, wiedziony instynktem doświadczonego żołnierza, zakopał się w słomie. Poszedłem w jego ślady. Obserwowaliśmy okolicę przez szpary między deskami. Na piaszczystych ulicach był spory ruch, samochody należały jednak do miejscowych, którzy wracali z nocnych hulanek i wypraw romantycznych, złodziejskich albo kłusowniczych. Dziadek odkrył, że w zamieszaniu zgubił czapkę, i podniósł lament. Z trudem go uciszyłem. – Nigdy nas nie dogonio, te milicjanty głupie – orzekł po dłuższej chwili. – Mamy lepsze taksówkę. Milczałem. – A benzyny masz dość? Do Chrószla dojedziesz? – Dojadę. – To pojedźmy do mojego brata Bolesia. Tam nas nie znajdo. – Tu przeczekamy. Wiercił się w słomie, szeleścił. Gdy ucichł, milczał tak długo, że myślałem, że zasnął. Ale znów podjął rozmowę. – Tyś głupi, żeś ty Reni kazał iść precz do Rumiankiewiczów. Tera my by mieli babę na sianku jak znalazł. – My? – zdziwiłem się. – Jeszcze bym dziadkowi smaku narobił. – Ty się nie bój, twoja żona się nie dowie – zarechotał. – Ja nie będę gadał. Ale z Tolą to nie wiadomo – zafrasował się nagle. – One zawsze wyklepią. Dobrze z żoną żyjesz? Często ją... no wiesz? – Wcale nie żyję. – Przecież córkę macie. Sam mówiłeś. – Jesteśmy rozwiedzeni. Już kilka lat. – Tfuj! To po coś się żenił?! Dobre pytanie. Bardzo długo nic nie wskazywało, że się ożenię z Konstancją, choć w moich zabiegach o nią próbowałem wszystkiego: od brania na litość po szukanie wsparcia u jej przyjaciółek. Odbyłem też rozmowę z pisarzem, który pozostał niewrażliwy na moje apele, aby przez wzgląd na dobro kochanki popchnął ją w bardziej odpowiednie, czyli moje, ramiona. Nagle – w środku lata 1975 roku – Konstancja niespodziewanie oświadczyła, że zgadza się wyjść za mnie. Okazało się, że Tosiek, jej lekkomyślny ojciec, puścił na konikach forsę z kasy przedsiębiorstwa i trafił do więzienia. Konstancja sprzedała swoje mieszkanie na zwrot długów i na łapówki, które miały doprowadzić do rewizji nadzwyczajnej. Wzięliśmy ślub w kościele Świętej Anny. Z jej rodziny nie zjawił się nikt, kościół wypełnili moi koledzy, dawni z boiska i nowi, po piórze i po kielichu. Zamieszkaliśmy u mnie na Woli. Urodziła się Frania. Konstancja starała się odnaleźć w roli żony, ja byłem po prostu szczęśliwy. Dziadek zasnął. Najpierw sapał cichutko, potem, starym zwyczajem, zaczął przeraźliwie chrapać. Czuwałem, nasłuchując w ciemności, ale nikt nie interesował się naszą stodołą. Dopiero nad ranem zmorzył mnie sen. Obudziły nas krzyki i łuna pożaru. Paliło się gdzieś na kolonii. – To u Woźniaków – powiedział dziadek. – Jezus Maria Józef! Wyczołgał się ze słomy i wybiegł ze stodoły. Ruszyłem za nim, klnąc i wołając, żeby natychmiast wracał. Ogień był tak jasny, że mrużyłem oczy. Dróżkę prowadzącą do obejścia Woźniaków wypełniali gapie. Ktokolwiek krzyczał, już przestał; ludzie w milczeniu przyglądali się pożarowi. Przemknęło mi przez myśl, że ochotnicza straż mogłaby ruszyć tyłek. Ale kiedy przepchnąłem się przez tłum, przestałem się dziwić, że ludzi ogarnął paraliż. Wóz dziadka i trup Hansa płonęły z nienaturalną intensywnością białym, bezdymnym ogniem. Wóz już się zapadł i spopielił, jakby zrobiony był z papieru, a nie z drewna. Dawało się jeszcze rozróżnić metalowe okucia, obręcze kół i piasty, i niewiele więcej. Skóra na brzuchu konia pękała w ognistych bąblach, ukazując żebra. Sądząc po charakterystycznym zapachu, musiano użyć jakiejś chemicznej substancji; niewielkie kałuże odprysków tu i ówdzie płonęły wściekle na piachu. Ogień chyba nie zagrażał budynkom. Teraz nas zaaresztują. Pewnie czają się gdzieś w pobliżu. Rozglądając się wokół, zauważyłem Kupsztyka, jak kucał ze swoją małą kamerką w dłoni i zawzięcie filmował. Wyraźnie ta zabaweczka nadawała się również do zdjęć nocnych. Ruszyłem w jego kierunku, obchodząc łukiem ogień i uważnie stawiając stopy, żeby nie wdepnąć w którąś z płonących kałuż. Jeżeli był to napalm lub jego pochodna, moje tenisówki Przeżarłby w okamgnieniu. I wtedy mnie obskoczyli. Nawet gdybym ich dostrzegł wcześniej, niewiele bym zdziałał. Ramiona, które chwyciły mnie jednocześnie z dwu stron, były fantastycznie mocne. Uniosły mnie w górę i rąbnęły mną o ziemię. Czyjeś dłonie zacisnęły się na moim kołnierzu i skrzyżowały pod brodą, tamując przepływ krwi w tętnicach szyjnych. Straciłem przytomność. Ocucił mnie palący smak w ustach i gardle. Krztusiłem się. Ciemne postacie w kominiarkach na głowach przyciskały mnie do siedzenia samochodu, wlewając w przełyk alkohol z butelki. Szarpnąłem głową, nadludzkim wysiłkiem zacząłem się uwalniać, ale sparaliżował mnie niemożliwy do zniesienia ból. Żelazne palce jednego z prześladowców domacały się mojego nerwu obojczykowego. Zwiotczałem i zaniechałem obrony. Dusząc się, łykałem posłusznie płynny ogień, byle tylko ta ręka nie zacisnęła się ponownie. Potem znów wszystko odpłynęło: wir powoli kręcącej się czarnej spirali wciągnął mnie pod powierzchnię świadomości. Budziłem się stopniowo. Najpierw odkryłem, że mam gałki oczne: uderzało w nie boleśnie światło. Dźwięk stoczył się na mnie ciężko jak lawina głazów. Głos przypominał Rastafińskiego, tylko był tysiąckroć potężniejszy: każde słowo druzgotało delikatną skorupkę mojej czaszki. – Nieładnie, panie Maksiu – huczał. Otworzyłem oczy. Obraz wyostrzał się stopniowo, niechętnie. To jednak był Rastafiński. Zmęczył mnie ten wysiłek, pozwoliłem opaść powiekom. Podsunął mi pod nos szklankę gorącej herbaty z cytryną. Cierpiałem z szalonego wprost pragnienia. Mój żołądek skurczył się i zaburczał ostrzegawczo. – No i coś pan sobie narobił?! Dobrze, że pana mamusia tego nie widzi. Albo pani Renia. Dopiero byłby wstyd! Dasz pan radę wstać? Tu obok w celi jest kibel, do którego w razie czego można rzygać, a w misce jest woda. Zimna woda na twarz dobrze zrobi... Przyniosłem też szczotkę do zębów, na wypadek gdyby pan nie miał swojej. – Gdzie ja jestem? – wychrypiałem. – Na dołku w Nowym Mieście. W gościnie u komendanta Zieniuka. – Gdzie jest dziadek? – Spokojnie, wszystko w swoim... Chciałem chwycić go, ale okazało się, że ręce miałem skute kajdankami na plecach. Odpocząłem, zebrałem siły i usiadłem na drewnianej pryczy. Przed oczami latały mi czerwone plamy, ogarniały mnie mdłości. Rzeczywiście znajdowałem się w celi. – Czego chcesz? – Każę cię rozkuć, jeżeli obiecasz, że będziesz zachowywać się spokojnie – zaproponował. Zacisnąłem powieki. Starałem się oddychać głęboko. – Kiwnij głową, jeżeli się zgadzasz. Kiwnąłem. Umyłem twarz nad miską w rogu celi, natarłem kark wodą. Na koniec wymyłem zęby. – Lepiej się czujesz? – Mów już – powiedziałem. – Czego chcesz? Macie dziadka, macie mnie. – A ty masz kłopoty. Nad ranem znaleziono cię w samochodzie na środku szosy. Byłeś nieprzytomny, z 2,4 promila alkoholu we krwi. Kierowca tira, który wezwał policję, cudem zdołał wyhamować. I jak ci się to podoba? – Nie jesteśmy na ty – wychrypiałem. – Jak chcesz – prychnął. – Nie ja zacząłem. Może powinien się pan zastanowić, jak to posprzątać. Panie Maksiu. – Nie obchodzą mnie wasze bajeczki. – Tak się składa, że funkcjonariusze dysponowali aparatem fotograficznym. Położył kilka fotografii na pryczy. – Jeszcze ciepłe, prosto z policyjnej ciemni. Pięknie widać, jak wywołał pan zagrożenie bezpieczeństwa publicznego. – Coś podobnego. – To jest jak gra w szachy – westchnął. – Pan robi ruch, mY robimy ruch. Daliśmy panu mata. Nie ma co się obrażać. Milczałem. – Pora na wnioski. Za samo prowadzenie pojazdu po pijanemu przewidziany jest areszt i tryb przyspieszony – Rastafiński ciągnął smutnym głosem. – Sąd zapewne też weźmie pod uwagę pańską aspołeczną postawę, długą historię skłonności do używania przemocy. Niezbyt chlubna kariera piłkarska, w sumie czterdzieści dwa usunięcia z boiska z czerwoną kartką, swoisty rekord. Porwanie samolotu w 1982. Tydzień temu czynna napaść i pobicie funkcjonariuszy. Czarno to widzę, panie Jerzy Maks. Tymczasem ktoś z firmy Silver Lining, niejaki prezes Ukliński, dobija się do pana od wielu godzin... Zawiesił głos, poczekał, aż docenię znaczenie tej informacji. – Co z dziadkiem? – zapytałem po namyśle. – Gdzie go trzymacie? – Jest gościem u nas w obozie. Dopytuje się o pana. – To po co pan tu traci czas? – Bo mimo wszystko chcę zawrzeć pokój – powiedział przymilnie. – Chcę, żeby pan podpisał zgodę na wyjazd przeniesionego do Niemiec. Oraz przyrzeczenie dochowania tajemnicy. Więc jeszcze go nie wywieźli. Może wciąż była jakaś szansa? Milczałem ostrożnie. – Chciałbym też – zawahał się przez chwilę, zniżył głos do szeptu – pogadać o pana propozycji. O tej książce i tak dalej. Widziałbym pewne możliwości... – Nie wchodzę w układy, siedząc w celi – powiedziałem. – Nauczyliśmy się czegoś za komuny, panie pułkowniku. – Coś musisz popuścić, człowieku! – zaprotestował. – To ja mam przecież wszystkie atuty. – To idź pan świętować zwycięstwo. Tak ładnie pan to wszystko przeprowadził. Jest powód, żeby dać sobie w szyję. A ja się prześpię. Próbował dyskutować, ale nie otworzyłem oczu. Wypuścili mnie tuż po trzeciej po południu. Młody policjant na służbie odniósł zawartość mojego depozytu w plastikowym worku. Dał mi też otwartą butelkę wody mineralnej. Wypiłem ją duszkiem, sprawdziłem godzinę na zegarku, zawartość portfela, karty kredytowe, policzyłem gotówkę. Przyciskiem obudziłem telefon komórkowy, w okienku wyświetliło na zielono Era GSM Nowe Miasto. W menu odszukałem ostatnie nieodebrane połączenia: aż pięć z sekretariatu wydawnictwa. Na koniec wyjąłem z torby kluczyki do mustanga. Policjant patrzył na mnie wrogo, wyraźnie oburzony decyzją zwierzchników. – Nie mogę jeszcze prowadzić – powiedziałem. – Odwiezie mnie pan do Kurkowa. – Zapytam komendanta. Myślałem, że Maniek do mnie wyjdzie, ale nie zrobił tego. Policjant nie odzywał się przez całą krótką podróż do Kurkowa. Na moją prośbę Heń odwiózł go z powrotem do komendy. Zaczynało się chmurzyć i wyczuwalnie spadała temperatura. Miałem cień nadziei, że zastanę dziadka w domu. Tola powiedziała jednak, że nie widziała go od poprzedniego wieczoru. Z ciężkim sercem i jeszcze cięższą głową powlokłem się do siebie na pięterko skontaktować się z biurem. Witek był bliski paniki. Zażądał, żebym natychmiast przyjechał do Warszawy. Jutro o dziesiątej rano, jęczał do słuchawki, czekało nas spotkanie z Amerykanami od pism komputerowych, a o piętnastej „z drugim kompletem z Hamburga”. Niemcy, sprowadzani przez Trzech Muszkieterów, przysłali całą listę pytań. Dział finansowy i marketing wydawnictwa już układały odpowiedzi, mówił, ale warto byłoby to jeszcze przełożyć na przyzwoity angielski. Poza tym niektóre zagadnienia były z mojej działki. Uznałem, że tę robotę mogę zrobić na odległość. – Na rano będziesz miał wszystko gotowe w komputerze pani Basi. Powiedz im, żeby pytania i gotowe materiały zostawili w moim katalogu na serwerze. Niech nazwą ten plik Maksio Pilne. O resztę się nie martw. – Przyjedziesz na spotkania? – upewniał się. – Nie potrafię powiedzieć. Będę się starał. Rozłączyłem się, nie czekając na jego protesty. Potem w kuchni wypiłem kawę, zagryzłem aspiryną i próbowałem zmusić swój obolały umysł do funkcjonowania. Tola milczała. Atmosfera panowała ciężka, kryzysowa. Okazało się, że rano, kiedy leżałem nieprzytomny na pryczy u Mańka, w kawiarni Rumiankiewiczów pojawiła się kontrola sanitarna z Nowego Miasta, a na podwórku komisja przeciwpożarowa z gminy. W sumie pięć osób. Obie grupy doszukały się rażących niedociągnięć, karygodnych błędów oraz skandalicznych zaniedbań. Tola spodziewała się, że lada chwila przyjdzie grzywna od straży, a od sanepidu nakaz zamknięcia lokalu. – Powiedzieli, że szklanki po piwie mam myć w zmywarce – rozpłakała się. – Ci w rynku mogą opłukiwać kufle w misce z wodą, a ja nie. Kawiarnia była źródłem lwiej części dochodów rodziny. Ocierając łzy, zastanawiała się, czy znajomy, który ściągał używany sprzęt z Niemiec, znalazłby dla niej sprawną zmywarkę za dwieście-trzysta złotych. Ale taka operacja zajęłaby kilka tygodni, a komisja przyczepi się do czegoś innego. Nadal czułem się nienadzwyczajnie, jednak Heń gdzieś zniknął, więc sam usiadłem za kółkiem i pocąc się jak mysz, pojechałem do Reni. Od razu się zorientowałem, że i tu działo się coś niedobrego. Prace budowlane stały: robotnicy opalali się, leżąc na trawie i obserwując dyskusję – ożywioną, sądząc z gestykulacji – szefowej z dwiema kobietami ubranymi jak urzędniczki. Na miejscu był też leśniczy Trąbkowski. Trzymał się z boku, dystansując się jakby od sytuacji. Renia nadstawiła policzek do pocałowania i wyjaśniła, że goście reprezentują wojewódzką komisję ochrony środowiska. Dwie kobiety o ciężkich, nieprzejednanych spojrzeniach twierdziły, że według zatwierdzonego projektu oba budynki miały być inaczej usytuowane na działce. W miejscu gdzie Renia zrobiła fundamenty, do niedawna miała rosnąć kolonia brzóz brodawkowatych, olszy czarnej oraz cenny, kilkudziesięcioletni dąb. Drwęca, wskazywały, ma status prawem chronionego rezerwatu przyrody, a teren działki mieści się w jego otulinie. Samowolna ingerencja w ekosystem była niedopuszczalna. Renia kręciła głową z niedowierzaniem, leśniczy unikał naszego wzroku. Urzędniczki nakazały zatrzymanie wszelkich prac na okres dwóch tygodni; władze podejmą decyzję, co robić dalej z tym przypadkiem. Pismo, na urzędowym blankiecie, z wszystkimi podpisami i pieczątkami, miały z góry przygotowane. Jedna z funkcjonariuszek wyjęła je z torebki i wręczyła Reni. – To przeze mnie – powiedziałem. Urzędniczki wsiadły do służbowego poloneza. Trąbkowski zatrzymał się w bramie, zrobił ruch, jakby chciał zawrócić i spróbować coś wyjaśnić, ale zrezygnował. Wsiadł na rower i ze spuszczoną głową pedałował ścieżką w las. – To moja wina, Reniu – powtórzyłem. – Stawiałem się jak osioł, więc Rastafiński pokazuje nam, jaki naprawdę jest układ sił. Nie kontaktował się z tobą? Nie wiesz może, co z dziadkiem? Nie odpowiedziała. Robotnicy gapili się na nas, czekali na polecenia. – Posłuchasz tych bab? – zaryzykowałem. – Zamkniesz budowę? – Co innego mogę zrobić? – wybuchła. – Jeszcze dziś oiorę adwokata. Złożę odwołanie i skargę na szykanowanie. To wszystko nieprawda, co one mówiły. Mogę udowodnić czarno na białym. Będę żądała odszkodowania za każdy dzień przestoju. – Wpadniesz w koszty – zauważyłem. – Sprawa utknie w sądzie na lata. Nawet jeżeli w końcu wygrasz, wypłacą ci jakieś śmieszne grosze. W Polsce urzędnicy nie ponoszą konsekwencji. Tu są wciąż peryferia Rosji, rubież imperium. Zawsze uważałem, że... – Coś ty robił w nocy i dziś od rana? – przerwała mi. – W ogóle, jak ty znów wyglądasz? Wzruszyłem ramionami. – Wychodzi, że piłem. Kiedy ty wycinałaś dęby. Dotknęła dłonią mojego czoła, spojrzała mi w oczy. – Boże. Jesteś kompletnie zatruły. – Dopadli nas nad ranem. Wlali we mnie chyba całą butelkę. Obudziłem się w areszcie. Rastafiński wypuścił mnie godzinę temu. – To kto ciebie kazał aresztować? – Też Rastafiński. – A co z dziadkiem? Ruchem głowy wskazałem w kierunku lasu. – Podobno jest tam w obozie. Ale nie wiem na pewno. Czy z tobą też rozmawiał? – tknęło mnie. – Był tu koło południa – przyznała niechętnie. – Ostrzegał mnie, że jesteś nieobliczalny. – No pięknie. Facet trzyma mnie w piwnicy i razem z moją przyjaciółką analizuje z troską mój charakter. Objęła mnie, przytuliła się. – Masz rację, w ogóle nie powinnam z nim rozmawiać. Ale bałam się o ciebie. Nie dawałeś znaku przez tyle godzin. – Muszę się położyć, głowa mi pęka. Obudzisz mnie koło szóstej? Przy łóżku postawiła mi kubek wody, pastylkę aspiryny i garść witamin. Zasłoniła okno i cicho wyszła. Zasypiając, nasłuchiwałem jeszcze, czy każe ruszyć z budową. Po chwili rozległo się buczenie betoniarki; najwyraźniej wrodzony polski anarchizm brał w niej górę nad zagraniczną tresurą... Zachodzące słońce wypełniało pokój czerwonym światłem, kiedy otworzyłem oczy. Okno było ponownie odsłonięte, Renia głaskała mnie po policzku. – Dzwonił Rastafiński. Już tu jedzie – powiedziała. – Chyba musisz wstać. Jak się czujesz? – Lepiej. – Co zrobimy? – Nie mamy wielkiego wyboru – przeciągnąłem się, aż chrupnęły kości. – Będzie trzeba rozłożyć nogi. – Nie bądź wulgarny. – Przepraszam. Ale jak pięknie by tego nie wyrazić, przycisnęli nas do muru. Ciebie, Tolę, mnie też. – Rozumiem. – Właściwie to się dziwię, że tak długo się ze mną cackali. Myślę o Amerykanach. Oni nie mają oporów przed użyciem siły, zwłaszcza gdy w grę wchodzi bezpieczeństwo państwa. Tymczasem tu układali się, dialogowali. Pozwalali się wodzić za nos. – Może to Warszawa. – Nasi gotowi są Amerykanom nieba przychylić. Za to, że na kredyt przyjęli nas do NATO. Rozgrywają wszystko tak, jak chce Waszyngton. – Nawet jeśli masz rację, wygląda, że już przestali się z tobą cackać – zauważyła. – A może to dobrze, że go zabiorą? Zaskoczyła mnie. – A jeżeli to oni mają rację, bo to jest niebezpieczne? – wypowiedziała myśl, która musiała trapić ją już od jakiegoś czasu. – Skąd wiesz, kim albo czym on właściwie jest!? »a istota, która wygląda jak twój dziadek? Wiesz coś o nim na pewno? – Nie. – Właśnie! Nikt z nas nie ma pojęcia, z czym mamy do czynienia – mówiła szybko. – A jeżeli jesteśmy jak dzieci, które uradowane niosą z pola niewypał? – Przestań. – A jeżeli on przywlókł tu jakieś paskudztwo, wirusy albo bakterie? – upierała się. – No to klops. Wojuję w złej sprawie – powiedziałem. Czułem się zły i znów zmęczony. – Nie gniewaj się. Boję się o ciebie. I o nas wszystkich. – Rozumiem. Pora przestać się opierać. – Tak chyba będzie rozsądniej. Nie lubię słowa „rozsądek”, chociaż im robię się starszy, tym częściej go używam. Rozdział XX. Karzeł przyjechał innym autem niż zwykle – pudełkowatą terenówką z gwiazdą mercedesa nad chłodnicą. Była mniejsza od amerykańskiego hunwee. W Stanach jednak wszystko jest większe. Nie tylko drapacze chmur i samochody. Kiedy pierwszy raz kupowałem mleko w nowojorskim supermarkecie, nie mogłem uwierzyć, że sprzedawano je w plastikowych kanistrach o pojemności jednego galona; półtoralitrowy karton wyglądał przy tych baniakach jak aptekarska miarka. Rastafiński zachowywał się uprzedzająco grzecznie. Zaoferował mi regeneracyjny napój witaminowo-kofeinowy, rzekomo używany przez komandosów w trakcie operacji na tyłach wroga. Kiedy wąchałem zawartość puszki, wyjaśnił, że akcja spalenia dziadkowego dobytku odbyła się na bezpośredni rozkaz ministra spraw wewnętrznych i administracji. Miało chodzić o „kwarantannę” i „minimalizację rozszerzenia aberracji”. Dziś rano cały popiół oraz wierzchnia warstwa ziemi zostały wywiezione w hermetycznych stalowych beczkach z podwórka Woźniaków. – Za zgodą właścicieli – dodał z naciskiem. – Cieszę się – powiedziałem. – Tylko ten pieprzony kundel uciekł – podzielił się swoim zmartwieniem. – Batalion policji szuka go teraz po wszystkich dziurach. Gdyby przypadkiem pojawił się tutaj... Poczułem ucisk w gardle. – A co się z nim stanie? – Z psem? No cóż... – Z dziadkiem. – Na razie nic – rozpromienił się. – Chodźmy się przejść kawałek, panie Maksiu. Taki ładny wieczór. Renia otwierała usta, żeby zaprotestować, ale puściłem do niej oko. Szliśmy pachnącą ziołami dróżką na łąkę, potem wzdłuż wysokiego brzegu rzeki. Ryby żerowały, ściągając robactwo z powierzchni wody. Jakiś większy drapieżnik, chyba boleń, walił ogonem o wodę, polując na drobnicę; w powietrzu dziesiątki ptaków uganiało się za kolacją. – Lubię przyrodę – rozmarzył się karzeł. Przystanął na skarpie, rozpiął rozporek i wysikał się do rzeki. – Ładniej tu niż w celi, prawda? Spełniłem pana warunek. Możemy się układać bez uszczerbku dla pana godności. Zgadza się? – Zgadza. – Względem tej publikacji... książki... Zasadniczo mógłbym w to wejść. Wbrew sobie dostrzegłem, że miał członek imponującej wielkości. Upychał go na powrót w spodniach ostrożnie, jak drogocenny skarb. Podciągnął pasek, zapiął guziki. – Ale po cichu, panie Maksiu. Coś tam wiem, coś tam pomogę. Najpierw jednak porozmawiajmy o kasie. – Coś tam zapłacę. – He, he, dobre. Chcę pięćdziesiąt procent. – Wolne żarty! – oburzyłem się. – W ciemno miałbym oddać połowę? A skąd mam wiedzieć, czy pan w ogóle coś wie? – Więc zrobimy inaczej – skrzywił usta w chytrym uśmieszku. – Każdą informację będziemy wyceniać. Za jaki procencik ją panu sprzedaję. Na koniec się zsumuje. Tak będzie fair, nie? – Poproszę o jakąś próbkę. – Co na przykład? – Na przykład, co to za jednostka, która wylądowała pod Dębnem? – US Alien Identification Detail, w skrócie AID. Składa się z żołnierzy sił specjalnych... – Zielone Berety? – spróbowałem zgadnąć – Navy Seals? Delta Force? – ...oraz zespołu naukowców. – Amerykanie? – Głównie. W ostatnich tygodniach dołączyło trochę przedstawicieli innych nacji. Również dwoje Polaków, dzięki staraniom polskiego rządu. Patrzył na mnie, badał wrażenie. – Nie słyszałem o żadnym AID. – Bo powstał na mocy executive order prezydenta USA – podniósł palec do góry. – Wie o nim tylko kilku senatorów z komisji Kongresu, która kontroluje wywiad. I to już koniec informacji za friko. – Kiepsko pan to wymyślił. Żachnął się, czekał na wyjaśnienie. – Skoro ten AID ma być sekretem w Waszyngtonie – zauważyłem – to jakim cudem tyle ludzi wie o nim w Polsce? Sam pan mówił pani Reni, że nie jedno, ale kilka naszych ministerstw jest zaangażowanych w tę sprawę. Pułkownik westchnął ciężko, jak człowiek, którego cierpliwość wystawiana jest na niezasłużoną próbę. – Kiedy anomalia już wystąpi, musimy wkroczyć do akcji – wyjaśniał. – Wprowadzić jednostkę specjalną na terytorium innego państwa, izolować fizycznie zjawisko, wydzielać częstotliwości do łączności. Trzeba prosić o pozwolenie zainteresowany rząd i w jakimś zakresie wprowadzić go w sprawę. Jednak usilnie, panie Maksiu, staramy się ograniczać liczbę poinformowanych. Robimy tak nie dla jakiegoś widzimisię, tylko ze względu na możliwość wybuchu paniki. Mamy tu do czynienia z nową klasą zjawisk, trzeba liczyć się z wszelkimi ewentualnościami. Ale istnieje sposób, żeby nie wypuszczać dżina z butelki. To moja rola w operacji. – Kasa! – olśniło mnie. – Forsa w kopercie do ręki i cyrograf na trzydziestostronicowym zobowiązaniu, po polsku i angielsku. Rzeczywiście to działa? – Całkiem nieźle – mruknął. – Coś niechcący chlapniesz, płacisz podatek. Świadomie rozpuścisz dziób, cała suma do zwrotu. – Wszystkim dajecie po równo? – No comment – powiedział przymilnie. – Więcej, kiedy przybijemy interes. – Dziadek pojawił się tydzień temu. Jakim cudem tak szybko dowiedzieliby się o tym w Waszyngtonie? – nie poddawałem się. – Gdzie Kurków, a gdzie Ameryka? I co, tak w mig zorganizowali ten AID? Nie uwierzę. – Zespół funkcjonuje od maja – wyjaśnił zirytowany. – Pana dziadek to tylko jeden z ośmiu wypadków przeniesienia zarejestrowanych od wiosny. Ściśle biorąc, siódmy. – Niemożliwe! – Pierwszy zdarzył się wiosną w południowej Anglii. Opowiem, ale ostrzegam, to już panu wejdzie w koszta. – No słucham. Jedenastego kwietnia młody arystokrata, w encyklopediach zaliczany do pionierów lotnictwa, wylądował na klekocącym czteropłatowcu ze sklejki i płótna w parku swojej posiadłości blisko Londynu, na oczach osłupiałej rodziny pijącej herbatę na tarasie pałacu. Według Jane’s Auiation History oraz rodzinnych archiwów ów earl zabił się w tymże samolocie w 1908 roku nad kanałem La Manche. Bardzo się zdziwił, kiedy mu o tym powiedziano. Potem na Krecie zmaterializował się cały pluton zwiadu Wehrmachtu, sześciu chłopa dowodzonych przez sierżanta, wszyscy w pełnym umundurowaniu, z granatami o drewnianych rączkach u pasa i pistoletami maszynowymi schmeissera na szyjach. – O Boże. Będzie heca w Niemczech! – Wiemy też o pewnej Frau w Dolnej Saksonii. Niestety, Bonn nie chce z nami współpracować. Szkopy uparły się prowadzić sprawę na własną rękę, więc nie znamy szczegółów. Dalej: w maju na wyspę Hokkaido dotarła łódź rybacka z odzianymi w łachmany rybakami. Bardzo przeraził ich widok autostrady, na którą natknęli się przy brzegu. Wygląda, że ci ludzie pochodzą z lat trzydziestych dziewiętnastego stulecia. Aż dwa przypadki mamy w Peru: jakiś zagruźliczony student sprzed drugiej wojny i bardzo ciekawy ksiądz katolicki, w półpancerzu z czasów Izabelli i Ferdynanda pod habitem. No, a osiem dni temu doszedł do listy pana dziadek. Na tle innych powiedziałbym, że to banalny epizod, jeżeli pan się nie pogniewa. Przedwczoraj przyszedł raport o świeżutkim przypadku przeniesienia w Kazachstanie, więc AID od rana zbiera zabawki i rusza na Wschód. Niezła zabawa, co? – Teraz rozumiem niepokój władz – powiedziałem – że ludzie się dowiedzą. W Stanach by oszaleli ze szczęścia, bo z tego wynika, że Elvis jednak może wrócić. – Co za Elvis? – Presley. Ten od Love me tender. – Nie znam – powiedział pułkownik. – W Stanach, przynajmniej do tej pory, nikt się nie przeniósł. Albo nic nam nie mówią. Miałem jeszcze jedną wątpliwość. – Skąd dostajecie cynk, że w jakimś punkcie na świecie nastąpiło to przeniesienie? Na przykład w tym Kazachstanie: sami wpadli na pomysł, żeby zawiadomić o tym Amerykanów? Wielce wątpię. Moim zdaniem, oni mają kiepskie pojęcie, co się dzieje w ich kraju. A władze polskie? Skoro nic nie słyszeli o AID, to skąd wiedzieli, co robić? Przyglądał mi się spod przymrużonych powiek. – Słyszał pan o eszelonie? – O czym?! – Aha, więc pan nie słyszał – radośnie klasnął w krótkie rączki. – Proszę bardzo, za trzy procent pan usłyszy! Dosyć pan już wycykał ze mnie za darmochę, panie Maksiu. Zręcznie, muszę przyznać. Z profesjonalnego punktu widzenia. Uśmiechnąłem się tak miło, jak potrafiłem. – Zgoda na jedną trzecią jednego procenta. I tak przepłacam. – Tak się nie bawię. Najpierw trzeba się porozumieć. Zawrzeć porządny układ. Potem będziemy kontynuować. – A skąd pan wie, że dotrzymam słowa, skoro to ma być cichy układ? Roześmiał się z wyższością. – Studiuję pana akta. Wyłania się z nich pewien obraz. Uważam, że jak przyklepiemy ten interesik, to jestem bezpieczny. – Musi być jakiś górny limit – powiedziałem stanowczo. – Inaczej ja sam na sól nie zarobię. Maksymalnie piętnaście procent. – Trzydzieści, albo nie opłaca mi się w to wchodzić. Pan ma pojęcie, ile ja ryzykuję? – Dwadzieścia. To moje ostatnie słowo. – Dwadzieścia pięć. – Dwadzieścia dwa i pół. – Niech będzie. Zgoda. Może przejdziemy na ty? – wyciągnął rękę. – Gracjan jestem. Uroczyście przypieczętowaliśmy układ uściskiem dłoni. Na szczęście nie chciał się całować. Bez pośpiechu szliśmy wzdłuż rzeki w stronę domu Reni. – Naprawdę ryzykujesz? – zapytałem. – Mogą cię przyskrzynić? Naruszenie tajemnicy służbowej i te rzeczy? Wzruszył ramionami. – Będą się wściekać, jak wyskoczysz z książką. Ale musieliby jeszcze udowodnić, że to akurat ja zakablowałem. Jak się mówi na takich w Ameryce? „Głębokie gardło”? – Zgadza się – potwierdziłem, zaskoczony jego znajomością rzeczy. – No właśnie, do dziś tam się nie dowiedzieli, kto tak pięknie wystawił prezydenta Nixona. Dziennikarze chronią źródła. A z tej historii wyrośnie legenda, jeszcze za sto lat ludzie będą o tym mówili. Powstaną książki, filmy, gry komputerowe i cholera wie co jeszcze. Setki rozpraw naukowych. Więc chcę się załapać. Być w podręcznikach historii. Jeżeli nie w szkolnych, to przynajmniej w akademickich, tych szczegółowych. Jeżeli przy okazji trafię kilka groszy, pójdę na wcześniejszą emeryturę. Jak prawie każdy w tym kraju. Będą mogli mi nagwizdać. – Zdecyduj się: albo tajemnica, albo nazwisko w podręcznikach. Kiedy dotarliśmy do pawilonu, Renia krzątała się w oświetlonej kuchni, szykowała dla wszystkich kolację. Poczułem głód. Mój kac powoli mijał. – Chciałbym zobaczyć się z dziadkiem. – Podpiszesz zobowiązanie i zobaczę, co da się zrobić. – Jeszcze dzisiaj? Skinął głową; miałem ochotę z radości podrzucić go w górę. Powstrzymałem się jednak: to musi być niełatwe – żyć jako malutki człowiek. Pogodzeni wkroczyliśmy do kuchni. Renia nie zadawała pytań. Kiedy złapaliśmy kontakt wzrokowy, dałem jej znać, że sytuacja wygląda pomyślniej. Dopiero kiedy zasiedliśmy przy stole, zapytała słodkim głosem, czy pan pułkownik już odwołał swoją sforę kontrolerów. Rastafiński zaczerwienił się, zamarł z widelcem w powietrzu. Zastanowił się i mruknął, że sprawdzi, „czy to się da odkręcić”. Brawo, Renia! To przypomniało mi o jeszcze jednej sprawie. – Chcę podpisać umowę o odkupieniu domu dziadka, wpłacić zaliczkę – powiedziałem. – Nie będziecie stawiać przeszkód? – Twoja forsa – wzruszył ramionami. – Po co ci ta rudera? – Mnie na nic. Ale on musi gdzieś mieszkać. Spojrzał na mnie dziwnie. – O co chodzi? – zaniepokoiłem się. – On nie będzie potrzebował domu na długo – powiedział cicho. – Wywieziesz go z Polski? – Nie o to chodzi. – Więc o co? – Oni ekspirują. W oddali, od strony Lipowca, szczekał pies. Sądząc z siły i niskiego tonu głosu, musiał być spory. Pewnie jakiś mieszaniec wilka. – Czy chce pan powiedzieć, że... umierają? – odezwała się Renia. Rastafiński patrzył na przemian na nią i na mnie. Wiercił się na krześle. – Czy nie pogniewa się pani – powiedział na koniec – jeżeli wyjdziemy z Maksiem zamienić dwa słowa na osobności? Na skraju działki złapał mnie za guzik od koszuli. Pociągnął, abym się do niego pochylił. – Ja nie chcę nikogo urazić, ani twojej kobiety, ani ciebie – wyszeptał. – Szanuję uczucia rodzinne i tak dalej. Ale ta sprawa ma wymiar poufny i handlowy. Nie zapominaj o tym! – Może po prostu powiemy Reni o naszym porozumieniu? – mimo woli też szeptałem. – Sytuacja robi się niezręczna. Mocniej szarpnął moją koszulę. – Zwariowałeś! – wysyczał. – Jedna osoba utrzyma tajemnicę. Dwie, od biedy, jeżeli mają w tym mocny interes. Trzy nigdy! Reszta kolacji przebiegła w niezręcznym nastroju. Renia była urażona; Rastafiński nie przeciągał wizyty. Kiedy się pożegnał, pocałowałem Renie w policzek i pobiegłem za nim. Wyjął z teczki na siedzeniu mercedesa kopertę z dokumentami do podpisu. Bez czytania schowałem ją do kieszeni i odszedłem do swojego auta. Polną drogą dojechaliśmy do stanowiska wartowników. Zaraz za zakrętem znajdował się całkiem porządny parking – kiedy oni zdążyli wyrównać i utwardzić ziemię? Niedaleko stał duży prostokątny namiot z podwiniętymi do góry brezentowymi ścianami, służący za kantynę. W środku na drewnianej podłodze ustawiono stoły z ławami. Były puste, tylko przy jednym siedział mój dziadek i zajadał coś z apetytem. Znad bufetu uśmiechał się do nas z kolorowej fotografii prezydent. Żołnierz – Latynos, sądząc z rysów i kruczoczarnej czupryny – warował przy kotłach. Amerykanie nie ze wszystkim się stąd wycofali, pomyślałem: strategiczne elementy bazy zachowali w swoich rękach. Żołnierz miał na sobie oliwkową podkoszulkę, prezydent był po cywilnemu, dziadek natomiast, jako jedyny w tym towarzystwie, prezentował się szalenie militarnie w oliwkowo- brązowym mundurze. Wojskowa czapka z daszkiem leżała obok jego talerza na stole. Usiadłem obok niego. Z apetytem żuł mięso z fasolą i narzekał, ni to do mnie, ni do siebie. – Wszysko z puszków jędzo, każdo rzecz samolotamy przywożo, od rolników nic nie kupujo. Niemcy inaczej gospodarowały! Jak my stali pod Paryżem, to w magazynie dywizji wszystko było świeże, jajka od Francuzów, kiełbasa. Herr Ober, jak przychodził na inspekcją, to ino w górę patrzył, z renców daszek robił za plecamy, a my pęto kiełbasy albo szynkę wendzono mu do kieszeni płaszcza... To była wojna, nie to co tera! – Dziadku... – We Wehrmachcie my mieli własne masło. A ty pamiętasz, jak robiłeś w maselnicy? To był koszmar moich wakacji, monotonia stukania drewnianym kółkiem na kiju, dum-plask, dum-plask, rozpacz nudzącego się umysłu. Wreszcie po tysiącu lat babcia zdejmowała górną część drewnianej baryłki i wyławiała z dna lśniącą, żółtą bryłkę. Pryskałem z domu na sam widok maselnicy. – A muchów nie łapio na muchołapki, ino durch pryskajo! Majo takie puszki i z nich szprycują za muchamy! – Fajny mundur – postanowiłem wprowadzić pozytywny akcent do rozmowy. – Ładnie dziadkowi w tym kolorze! – Ty by me musiał widzieć w feldgrau! Skończył jeść, wytarł talerz do czysta kawałkiem bułki, nałożył czapkę i był gotów wracać ze mną do domu. Rastafiński poprowadził nas jednak w głąb obozu. Miejsce sprawiało wrażenie wyludnionego. Tu i ówdzie tylko dostrzegłem nieliczne sylwetki żołnierzy; niektórzy trzymali na smyczach psy. W mroku dostrzegłem lekką poświatę; biła znad wzgórza, za którym mieściła się anomalia. Jeziorko mignęło między drzewami: było oświetlone reflektorami, dostrzegłem też chorągiewki na długich tyczkach. Były powbijane w regularnych odstępach w dno jeziorka, a na brzegu tworzyły prostą linię: od środka lustra wody w kierunku krawędzi anomalii. Dziadek zakwaterowany był w kontenerowym baraczku. Cała kolonia takich baraczków półkoliście obrosła żwirowy stok wzgórza. W środku tworzyły mały placyk, na którym stały maszty z dwiema flagami: gwiaździstym sztandarem Wuja Sama i naszą biało- czerwona. – Sam pan widzi: dziadziuś mieszka sobie jak lord, w komforcie – powiedział Rastafiński. – Jest wszystko, czego mu potrzeba. Zadowolony? Pytanie skierowane było do mnie, ale dziadek wziął je do siebie. Wyprężył się na baczność, fachowo strzelił obcasami i mrugnął przebiegle. Zostawiliśmy go na schodach baraczku, z ukontentowaniem palącego papierosa. Dopiero na parkingu zapytałem, co z nim zamierzają robić. Usłyszałem, że nic. – Żadnych testów? – spytałem zaskoczony. – Na razie nie. Naukowcy wyjechali – wyjaśnił. – Mogę prosić o podpisane oświadczenie? – Najpierw muszę je przeczytać – odpowiedziałem lekko, jakby chodziło o formalność, niewartą nawet wzmianki między dżentelmenami. – Taką mam zasadę. – Jasne, czytaj więc. Jutro? – Jutro muszę być w Warszawie. Westchnął ciężko. – Niech będzie, przecież mi nie zginiesz – zdecydował na koniec. Dzień kończył się zaskakująco pomyślnie, biorąc pod uwagę, jak marnie się dla mnie zaczął. Byłem już blisko Rumiankiewiczów, kiedy krótko kwiknął telefon komórkowy. Rysunek małej koperty na wyświetlaczu informował, że nadeszła wiadomość. Zapewne z Silver Lining. W centralnym komputerze firmy miała przecież czekać na mnie robota. Zakląłem pod nosem, całkiem o tym zapomniałem. Tola też miała niespodziankę: zaprowadziła mnie do stodoły, gdzie z radosnym skamleniem rzucił się nam do nóg kudłaty cień. Przykucnąłem, obejmując i głaszcząc psa. – Mądry piesek, dobry piesek – szeptałem. – Masz rację, nie ma co rżnąć bohatera. Będzie dobrze. Wujek Maksio zaopiekuje się tobą. Jak wszystkimi innymi, cholera jasna. Ślepia aż zaszły mu mgłą od głupiego szczęścia, gorliwie machał ogonem. Postanowiliśmy, że pies na razie zostanie w zamknięciu; może o nim zapomną. Teraz przyszła moja kolej na podzielenie się dobrą wiadomością. Powiedziałem Toli, że już nie musi martwić się kontrolerami. Domagała się szczegółowych wyjaśnień, ale wymówiłem się pracą. Zrobiłem sobie kolejną kawę i poszedłem do swojego pokoju. Podłączyłem telefon do laptopa Toshiby. Wskaźnik zaalarmował, że bateria prawie się wyczerpała, podpiąłem więc cały zestaw do sieci elektrycznej. Podłączyłem telefon z komputerem i moja toshiba zaczęła szukać linii do głównego komputera wydawnictwa Silver Lining, czule nazywanego Tatą. Przez kilkanaście sekund na ekranie nic się nie działo, wreszcie połączenie zostało nawiązane. Tata, programowo nieufny, zapytał, czy jestem gościem, czy zarejestrowanym użytkownikiem. W rubryce name wstukałem JMAKS, a pod spodem, w miejscu na password, swoje osobiste hasło dostępu: Frania36. Program Taty, zwany Windows NT, wymagał, aby hasła dostępu zmieniały się co miesiąc. Żeby się w tym nie pogubić, przy każdym odświeżaniu hasła zwiększałem ostatni numer o dwa. Systemu używaliśmy od półtora roku. Tata stwierdził, że hasło się zgadza, i wpuścił mnie do systemu. Do mojej teczki dołączono nowy plik Maksio Pilne. Koledzy już ułożyli odpowiedzi na pytania o udział Podszewki w rynku, dynamikę sprzedaży, koszty druku, system dystrybucji. Do przetłumaczenia było około sześciu tysięcy znaków: kaszka na mleku. Samodzielnie miałem wyjaśnić tak zwany positioning naszych tytułów na rynku, czyli otoczenie konkurencyjne, w którym funkcjonowały. Miałem te sprawy w małym palcu. Opracowałem nawet własną metodę graficznego przedstawiania tych zależności. Skończyłem pisać o jedenastej w nocy i wysłałem do Taty dokument, który nazwałem Maksio Pilne Gotowe. Wysłałem siecią wiadomość, zapowiadając swój przyjazd wczesnym przedpołudniem. Na wszelki wypadek nagrałem się też na automatycznej sekretarce w recepcji. Spakowałem torbę podręczną i pojechałem do Reni. Liczyłem, że uda mi się ją udobruchać i także wyspać się przed podróżą. Dawno już minęły czasy, kiedy skutki przepicia przechodziły mi do południa następnego dnia. Spieszyłem się; sądziłem, że lada chwila zamknie bramę i pójdzie spać. Niepotrzebnie się martwiłem. Rozdział XXI. Przed bramą stał zaparkowany motocykl, a w kuchni urzędował w najlepsze Kupsztyk. Rozparty na krześle, powitał mnie niedbałym kiwnięciem głowy, jakbym to ja był tu przypadkowym gościem, a on – gospodarzem. Na stole stało kilka butelek po piwie i prawie już pusty, oplatany wikliną gąsiorek czerwonego wina. Co więcej, Renia się przebrała; dżinsy i kraciastą koszulę, uniform energicznej szefowej placu budowy, zastąpiła czerwoną sukienką – na mój gust stanowczo za krótką. Siedząc, musiała trzymać kolana razem. Uśmiechnąłem się fałszywie i dołączyłem do nich. Kupsztyk, gestykulując, kontynuował jakiś wywód. – ...bo talent, proszę ciebie, to mit. Weź takich matematyków. W Polsce tysiące ludzi wykonuje zawód matematyka, wliczając belfrów. Czy sądzisz, że oni wszyscy mają talent? Przesłał Reni łobuzerski uśmiech. Przypatrywałem się jego piegowatym ramionom i zapadłej klatce piersiowej. Na torsie miał skórzaną kamizelkę bez rękawów – nabijaną ćwiekami i ozdobioną frędzelkami w stylu kowbojskim. Spod stołu wystawał też nadzwyczaj długi, ozdobiony srebrnym okuciem szpic kowbojskiego buta. Co za palant, myślałem. Na co on tu liczy, w towarzystwie eleganckiej kobiety? Czy mógł mieć szanse u Reni? Nie wydawało mi się to prawdopodobne. Tę sukienkę na pewno nałożyła z myślą o mnie. Tylko dlaczego tak się jej oczy błyszczą? – Czy ta sama zasada dotyczy artystów? – zapytałem. – Oczywiście – wykrzyknął Kupsztyk. – Artystów mamy z dziesięć razy więcej niż matematyków, a tylko kilka osób spośród tego tłumu ewentualnie można określić jako ludzi utalentowanych. – Pan oczywiście się do nich zalicza. Renia rzuciła mi niezadowolone spojrzenie. – I owszem – powiedział spokojnie. – Stwierdzam to z pewnym żalem, gdyż mam również głowę do interesów, a w działalności handlowej dobry smak zdecydowanie przeszkadza. – Jak to? – Renia zrobiła słodką minkę. – Sprzedać rzecz w miarę dobrą, moja droga, zwłaszcza sztukę współczesną, jest sto razy trudniej, niż wepchnąć ludziom szczerą chałę. Sięgnął na stół po otwartą butelkę piwa, podniósł ją do góry, krytycznie obejrzał zawartość pod światło. Pociągnął łyk. – My byliśmy chyba na ty, Maksiu. Już otwierałem usta, żeby zaprzeczyć. Dałem spokój pod piorunującym spojrzeniem Reni. – Wczoraj nad ranem widziałem... ciebie przy tym pożarze na kolonii. Filmowałeś. Wyszło coś z tych zdjęć? Rozpromienił się. – Zajebi... fantastyczne ujęcia. Dzikość płomieni. Flaki i kipiąca krew, noc i przerażone chłopstwo. Współczesny gotyk, jak u Davida Lyncha. – Co z tym zrobisz? – Jeszcze nie wiem. Na pewno się przyda. Przypomniał sobie coś. – Mam też ujęcie, jak zwijali twojego dziadka. Nawet nie kwiknął. – Nie zabrali ci kasety? – Nie dałem im szansy. Odleciałem stamtąd jak Piotruś Pan. – Pokażesz mi ten film? Przy okazji. – Jasne! – ucieszył się. – W dzisiejszych czasach każdy widz jest na wagę złota. Chyba że jakiś schlockmeister skręci Potop – w ostatniej chwili powstrzymał się przed splunięciem na podłogę. Renia, zdrajczyni, ani drgnęła. – A nie pożyczył...byś mi tej kamery? Chciał wiedzieć, po co potrzebowałem sprzętu. Wykręciłem się żartem, że będę uwieczniać Renie. Zapalił się do tego pomysłu, gotów był od razu wskakiwać na swój motocykl, żeby przywieźć kamerę. Zerkał na Renie z jawną pożądliwością. Podyktował mi nazwę modelu Sony, żebym mógł kupić w Warszawie odpowiednie kasety do nagrywania. – Robi się późno – powiedziałem, chowając notes do kieszeni. – Przynajmniej dla mnie – dodałem, kiedy żadne z nich nie ruszyło się z miejsca. – Z rana ruszam w drogę. Sprawy zawodowe, niestety. – W dzisiejszych czasach warto być tylko artystą albo politykiem – oświadczył Kupsztyk protekcjonalnym tonem. – Inaczej co rano trzeba jeździć do roboty. Razem z miliardem innych mrówek. Facet prosił się, żeby go wreszcie stuknąć w łeb. – ...ale nie przejmuj się, Maksiu, idź spać. My z Renią będziemy zachowywali się cichutko, jak dwie myszki w pudełeczku z waty. – Reniu?! – Chyba już rzeczywiście pora kończyć – z ociąganiem wstała z krzesła. – Nie każdy może spać do południa. – Szczęście nie ma tu nic do rzeczy, moja droga. To kwestia świadomego wyboru drogi życiowej. Mnie nawet korciło, żeby iść do polityki, ale ludzie za bardzo mnie wkurzają. Ja mam duszę anarchisty. Nie umiałbym lizać dupy wyborcom czy szefom. Dlatego nazwisko Kupsztyk coś dziś znaczy na rynku sztuki. – Jak nazwisko Picasso – podpowiedziałem. – Czy słyszę złośliwość? – Zgadnij. – Więc to był komplement – rzucił wesoło, podniósł się na nogi i klepnął mnie po plecach – ciut zbyt mocno, żeby przyjąć to jako żart. Dałem mu lekkiego kuksańca łokciem w żebra. Zatoczył się, złożył wpół, przyciskając rękę do boku. Otworzył usta jak karp, walczył o oddech. Zadowolony podszedłem bliżej. Jego ramię owinęło się wokół mojej szyi. – Chłopcy, przestańcie – powiedziała Renia. Z żalem posłuchaliśmy jej. – Też ci się trafił absztyfikant – powiedziałem, kiedy wreszcie odjechał na swoim hałaśliwym motocyklu. Zareagowała tak, jak się obawiałem. – On jest bardzo miły – powiedziała i zabrała się do zdejmowania swojej oszałamiającej sukienki. – Nie musisz zaraz stawać w jego obronie. – A ty nie musisz od razu stosować przemocy. Zgasiła światło i odwróciła się do mnie plecami. Odsunęła moją rękę, kiedy próbowałem ją objąć. Z rozczarowania i niepokoju nie mogłem zasnąć, a potem prześladowały mnie koszmary. Zaspałem i do Warszawy wyruszyłem dopiero po siódmej rano. Wybrałem więc szybszą drogę, wskakując na szosę gdańską tuż za Mławą. Kwadrans po dziesiątej, przebrany w garnitur, jakimś cudem dotarłem jednak do wydawnictwa. Larry i Dwayne czekali w sali konferencyjnej. To musieli być ci geniusze od prasy komputerowej, którzy ogłaszali się w „Wyborczej”. Na końcu świata rozpoznaję Amerykanów po banalnych butach i standardowych, granatowych garniturach. Przynieśli ze sobą egzemplarze magazynów, które wyjęli z teczki i ułożyli na stole obok przygotowanego przez panią Basię kompletu naszych, znacznie cieńszych publikacji. Wymieniliśmy karty wizytowe; powtarzali na głos nasze imiona, upewniając się, że wymawiają je z grubsza właściwie, i tak ułożyli nasze wizytówki na stole, żeby nie mylić się przy zwracaniu do mnie i do Witka. Fajny amerykański zwyczaj. Przez pierwszych kilka minut piliśmy kawę, którą pani Basia przyniosła w metalowym termosie, i prowadziliśmy obowiązkowy smali talk. Larry przekroczył pięćdziesiątkę, ale niechętnie: wyżyłowany na siłowni, wykarmiony zdrowymi jarzynami parzonymi na wodzie, nie miał na sobie grama tłuszczu i wydawał się prężny jak dobrze nakręcony zegar. Tylko jego jasnoblond, lekko przerzedzone włosy wyglądały ciut podejrzanie w świetle porannego słońca. Rudawa’ karnacja i piegi wskazywały na irlandzkich przodków. Kiedy się uśmiechał, skóra na jego policzkach załamywała się jak pergamin. Te ostre zmarszczki zdradzały nie tylko wiek. Pomyślałem, że gdy w grę wchodziła forsa, Larrym zapewne można ciąć szkło. Drugi z gości, Dwayne, był pękaty i kipiący od entuzjazmu. Krążył po pomieszczeniu jak hałaśliwe, hiperaktywne dziecko, w wymiętej koszuli i pokrytym tłustymi plamami, krzywo zawiązanym krawr ° Łakomie wybierał garściami kruche paluszki i ciasteczka z miski na stole, oblał się kawą. Kwitował wybuchem radości widok ulicy Wiejskiej z każdego z trzech okien sali konferencyjnej, potem dorwał się do naszych czasopism na stole i eksplodował jak wulkan superlatywów. Outstanding. Mawelous. Stupendous. Dziwna para, myślałem. Jak Flip i Flap. Witek z trudem krył irytację. Ale jego nastawienie zmieniło się, kiedy wziął do ręki produkt naszych gości, magazyn „WWWSuper!” Była to licencja amerykańskiej publikacji, która od dwóch lat ukazywała się w kalifornijskiej Dolinie Krzemowej. Wydawali go od półtora roku, wyjaśnił Larry, we Francji, od trzech miesięcy również w Turcji oraz na Węgrzech. Wydanie czeskie i słoweńskie ruszało niebawem. Dwayne zakrztusił się słonym paluszkiem. – A jak się sprzedaje? – rzucił Witek od niechcenia, ważąc w dłoni egzemplarz francuskiego wydania z jadowicie zieloną, lakierowaną okładką. Masywny, pomyślałem, jeszcze trochę, a będą ten magazyn wozić wózkiem widłowym. Będzie miał tak wielką masę, że wytworzy własny klimat. – How’s business? – przetłumaczyłem pytanie. – Great – odparł krótko Larry. – Nie narzekają. Dwayne rzęził z wywalonym ozorem, jak kot, który połknął łodygę trawy. Jego partner przyglądał mu się z łagodną ojcowską aprobatą, potem klepnął go dłonią między łopatki; Dwayne odetchnął z ulgą. – Wygląda na to, że ponad połowa to ogłoszenia – zauważył Witek. Przetłumaczyłem. – Sześćdziesiąt sześć procent – uściślił Larry. – Computer business gut – mój partner postanowił samodzielnie sformułować następną myśl. – But our titels gut too. Łimen, you know. Larry prawie niedostrzegalnie zmrużył oczy. Zapytał o nasz return ratę. Miał na myśli zwrot od wyłożonego kapitału, ale Witek zrozumiał, że idzie o procent niesprzedanego nakładu, i przystąpił do udzielania zawiłych, jak to w Polsce, wyjaśnień. Dwayne tymczasem otworzył okno i poinformował nas, że ulicą idą dwie niewyobrażalnie piękne Polish women: – Hello, there! Kiedy rozstawaliśmy się po półtorej godziny, byliśmy zasadniczo dogadani. Larry był gotów, powiedział, odkupić Silver Lining od Trzech Muszkieterów. Już od jakiegoś czasu myśleli z Dwaynem, oświadczyli, o przeniesieniu kwatery głównej swojej firmy, Old World Publishing, z Budapesztu do Warszawy. W Polsce podobał im się czterdziestomilionowy rynek, brak konkurencji w ich segmencie i dobre widoki na rozwój internetu (Dwayne wykrzykiwał o spectacular prospects). Przejęcie stabilnego wydawnictwa z prestiżową lokalizacją, fachowym personelem i doświadczonym lokalnym menedżmentem mogłoby przyspieszyć proces przenosin. Kiedy Witek wymienił orientacyjną cenę – 50 milionów dolarów za cztery procent rynku kolorowej prasy kobiecej, w tym dziewięć milionów zielonych za nasze osobiste udziały – Larry odpalił, że taka suma ich nie odstrasza. Musieliby, naturalnie, znaleźć źródło finansowania dla transakcji oraz przeprowadzić due diligence, zanim złożą wiążącą ofertę. Ale na tym etapie nie widział zasadniczych problemów. Zapytałem o terminy; czas miał dla Muszkieterów kluczowe znaczenie. Zapewnił, że oni z Dwaynem pracowali szybko. Klimat na Wall Street nie był już zbyt sprzyjający projektom związanym z Information technology, wyjaśnił, ale na naszą korzyść działał fakt, że w Polsce to emerging market. Zauważyłem, że kobieca prasa Silver Lining z technologią miała mało wspólnego. Pergamin w kącikach jego ust pękł w długie rysy. Rzecz polega na tym, powiedział, żeby stworzyć w Silver Lining rodzinny serwis internetowy: wszystko dla matki i córki. Nowości kosmetyczne, diety, porady. How does this sound? Nie znałem wielu matek i córek w Polsce, które wędrowały po internecie, ale kto wie? Powiedziałem, że projekt brzmi ciekawie. I na tym stanęliśmy. – Czy te głupki rzeczywiście mają dosyć łorsy? – zastanawiał się Witek, kiedy odprowadziliśmy gości do taksówki przysłanej z hotelu Marriott. – Myślę, że mogą pożyczyć. – Muszkieterzy nie wypuszczą firmy z łap za mniej niż za 55 milionów. Dwayne opuścił okienko i pomachał nam ręką z odjeżdżającego mercedesa. Zrobiliśmy eksperyment. Zatelefonowałem do Paryża, do biura reklamy „WWWSuper!”, pod numer podany w stopce wydawniczej. Przedstawiłem się jako fiński hurtownik telefonów komórkowych i zapytałem o ceny ogłoszeń. Czterdzieści tysięcy euro pojedyncza strona wewnątrz numeru, odparł miły damski głos po angielsku. Siedemdziesiąt pięć tysięcy rozkładówka, tyle samo tylna okładka. Należy się spieszyć, dodała, ponieważ numer wrześniowy jest już praktycznie zamknięty, a październikowy zapełnia się bardzo szybko. Pod jaki adres należy wysłać szczegółowy cennik? Zapytałem jeszcze o zniżki. Nie oferowali żadnych. We are sorry. – To jakaś cholerna fabryka pieniędzy – powiedziałem, odkładając słuchawkę telefonu. Wicio też był pod wrażeniem. – Dwa euro to mniej więcej jeden dolar, prawda? Możemy sobie pogratulować, Maksiu – wykrzyknął. – Jesteśmy w domu. Larry i Dwayne wydali mi się dziwnie nieprzejrzyści; szczególnie ten dzieciakowaty. Na czym polegała jego rola? W duecie prowadzili, wyglądało na to, znakomity interes. Być może trafiliśmy na parę prawdziwych geniuszy. Albo drapieżników. Trzech funkcjonariuszy wydawnictwa Heinrich Bauer, z którymi spotkaliśmy się po obiedzie, było postaciami z zupełnie innej bajki. Syci biurokraci, sądząc po kosztownych garniturach oraz licznych tytułach Verlag i Director na wizytówkach, nie zadawali sobie trudu dokładnego wypytywania nas o kondycję Silver Lining. Do Polski przylecieli w innej sprawie, przy okazji tylko chcieli się zorientować, czy nasza firma mogła się na coś przydać ich koncernowi. Gdyby doszli do pozytywnych wniosków, do akcji wkroczyłby zespół bystrych młodych pistoletów z laptopami. To oni przyciskaliby nas do muru. Dopiero o szóstej po południu wyszedłem z biura na zalaną słońcem i zatłoczoną do granic możliwości ulicę Wiejską. Spędziłem chwilę w księgarni, przeglądając nowości. Kupiłem kilka horrorów i sensacji; przydadzą się w jakiś deszczowy dzień. Po kasety do kamery Kupsztyka postanowiłem pójść spacerkiem do firmowego sklepu blisko placu Zbawiciela. Zjadłem cielęcinę z grzybami i ryżem z orientalnej budki przy Marszałkowskiej, w sklepie Philipsa za 300 złotych kupiłem pięć godzinnych kaset do cyfrowych kamer. Na koniec okrężną drogą, przez Aleje Jerozolimskie i plac Trzech Krzyży, wróciłem na Wiejską. Za wycieraczką samochodu znalazłem ulotkę z ogłoszeniem agencji towarzyskiej Malwa. Oferowała „seks klasyczny, duety les, francuski bez, sado-maso, fotel ginekologiczny, masaż egzotyczny i miłość grecką za dopłatą”. A w ramach letniej promocji „trzecią i czwartą godzinę gratis”. Tak bogata oferta wymagała rozważenia. Studiowałem zdobiący ulotkę rysunek cycatej kobiety z kusząco wypiętym tyłkiem, gdy zatrzymał się przy mnie starszy przechodzień. Zapytał, czy dałbym mu złotówkę na bułkę. Wyjąłem z portfela dziesięć złotych. Zaskoczony, obracał banknot w palcach. – Na bułkę za dużo – powiedział wreszcie, zezując na kartkę w moim ręku. – A na dziewczynkę nie starczy. » Pomachałem mu ręką na pożegnanie. W połowie drogi do domu przypomniałem sobie o tajemniczym eszelonie, który według Rastafińskiego miał mieć coś wspólnego z anomalią. Zakląłem pod nosem i zawróciłem do biura, żeby samodzielnie poszukać w internecie informacji na ten temat. Rozdział XXII. Wiele osób z mojego pokolenia podchodzi do internetu nieufnie, jak pies do jeża. Wicio na przykład wpada w panikę na samą wzmiankę o sprawdzeniu, jaka pogoda jest w tym czy innym mieście, do którego się akurat wybieramy. Tymczasem rzecz jest stosunkowo prosta – wejście do światowej sieci wymaga tylko kliknięcia w ikonę przeglądarki. W ten sposób znalazłem się na srebrno-czerwonej witrynie, która była internetową wizytówką wydawnictwa Silver Lining. W menu Ulubione wskazałem program o nazwie Polski Infoseek. To jedna z lepszych wyszukiwarek, które automatycznie sprawdzają zawartość wielkich komputerów w sieci, zwanych serwerami. Wystarczy wyszukiwarce podać kilka słów, a rzuca się ona do pracy, w szaleńczym tempie sortując zasoby serwerów. Najdalej po kilku minutach, a bywa, że już po kilkunastu sekundach, program wyświetla listę adresów znalezionych dokumentów. Problem w tym, że zbyt szeroko sformułowane pytanie prowadzi do zbyt wielu odpowiedzi – bogactwa nieprzebranego w dosłownym sensie tego słowa. Musiałem jednak zacząć w taki właśnie, ogólny sposób, bo dysponowałem tylko jednym słowem-kluczem. W okienku wpisałem „eszelon”. Komputer szybko wyświetlił spis 45 trafień. Na szczycie listy znalazłem „BSP – jednostki specjalne, bojowe i antyterrorystyczne”. Strona ładowała się prawie minutę: była to czarno-zielona witryna 21 Brygady Strzelców Podhalańskich, umieszczona w sieci z okazji wyznaczenia tej jednostki do misji pokojowej w dawnej Jugosławii. „Eszelon z połową żołnierzy 140-osobowej kompanii wyruszył z rzeszowskiego dworca...” Szukałem dalej. „PAP-NATO. 9 kwietnia 1991 r. uznany został za początek oficjalnego wycofywania wojsk radzieckich z Polski...” „Ukraina – AKT «Kroki»... odcisk, czyli z notatnika podróżnika...” „Polish Prestige – Auctions: Racot. List of horses...” „Kraj. Szpiegowali dla ZSRR – Wojskowy Sąd Okręgowy aresztował wczoraj dwóch emerytowanych oficerów WP...” „Jan Paweł II w Polsce...” „Marsz II i III Eskadry Oceanu Spokojnego na Daleki Wschód... plan wzmocnienia Floty Dalekowschodniej narodził się zaraz po wybuchu wojny. Sensowność wyprawy postawiła jednak pod znakiem zapytania śmierć Witthoffa...” Przypominało to chodzenie po gigantycznym śmietnisku i podnoszenie na chybił trafił kartek papieru rozwiewanych przez wiatr. Postanowiłem spróbować po angielsku. Tylko trzy trafienia. Dwa linki – do czegoś o nazwie „Magazyn x86” i jeden do „Graffittti zines”. Sprawdziłem w słowniku Webstera pisownię mojego słowa-klucza: okazało się, że pisze się je bez „s”: echelon. Infoseek błyskawicznie zgłosił 216 trafień. Pierwszy echelon na liście okazał się firmą handlową – „Szanowny Kliencie, Elementy/układy/podzespoły wybranej przez Ciebie firmy sprzedajemy bez użycia cenników, prosimy zatem o konkretne zapytania ofertowe. Twój system” – ale już następny link przyspieszył bicie mojego serca. „Echelon – Jesteś w ukrytej kamerze. Komisja Europejska ostrzega przed rozwijanym przez Stany Zjednoczone systemem szpiegowskim, którego celem są również obywatele państw Wspólnoty oraz europejskie koncerny. System o kryptonimie «Echelon» jest jednym z najbardziej technicznie zaawansowanych, w pełni cyfrowych systemów radiowych znajdujących się na naszej planecie. Raport komisji to pierwszy dokument oficjalnie potwierdzający istnienie tajnego systemu”. Informacja, podpisana przez jakiegoś „Szymka z Krakowa”, zawierała mało konkretów; autor koncentrował się na artykułowaniu swojego oburzenia na twórców demonicznej maszynerii. Wywód kończył się jednak odnośnikami do innych materiałów w światowej sieci. Dzięki Szymkowi dotarłem do owego raportu, nazwanego sucho Możliwości przechwytywania do roku 1999 (Interception Capabilities 1999). Znalazłem też trochę komentarzy publikowanych przez prasę amerykańską, brytyjską i, o dziwo, duńską. Dowiedziałem się z nich, że „Echelon” był systemem złożonym z satelitów, naziemnych anten i superszybkich komputerów. Miał monitorować łączność na całym świecie, głównie rozmowy przez telefony komórkowe, faksy i pocztę elektroniczną. Systemem zarządzała NSA – tajemnicza, rzadko wspominana amerykańska National Security Agency. Z „Echelonu” korzystać mieli też Brytyjczycy, Kanadyjczycy, Australijczycy i Nowozelandczycy. Wyglądało, że to właśnie ci ostatni wygadali o istnieniu systemu. Według autorów raportu „Echelon” był dzieckiem długiej ewolucji szpiegowskiej technologii. Jego początki sięgają końca lat czterdziestych, kiedy rodził się wywiad elektroniczny. W obecnej postaci system potrafił automatycznie wyodrębniać głosy naznaczonych osób z milionów podsłuchiwanych rozmów i wynajdywać wskazane mu słowa bądź zwroty w przechwytywanej korespondencji. Autorów raportu bardziej niż możiwości techniczne systemu interesowało, jak właściciele wykorzystywali go ostatnio, po zakończeniu zimnej wojny. Cały rozdział raportu poświęcony został sprawie jakiegoś przetargu budowlanego w Brazylii, który wygrał koncern amerykański – rzekomo dlatego, że „Echelon” przechwytywał rozmowy komórkowe szefów konkurencyjnej, francuskiej firmy, kiedy ci udzielali wskazówek swoim negocjatorom. Dużą część tekstu zajęły też kwestie prawne związane z podejrzeniami naruszeń praw obywatelskich ludzi, z których podatków zbudowano i utrzymywano ten system. Szło o to, że żaden z rządów-wspólników nie miał uprawnień, z powodu restrykcji konstytucyjnych, aby podsłuchiwać własnych obywateli. Ale udziałowcy systemu mogli robić to na krzyż: Amerykanie bez przeszkód zapuszczali ucho w Anglii, a Anglicy – na terytorium Stanów. Następnie w ramach „Echelonu” urzędnicy państwowi całkowicie legalnie wymieniali się informacjami. Na tej perfidii koncentrowała uwagę komisja. Dalej po kolei sprawdzałem podane pod tekstem raportu adresy. Niestety, linki prowadziły do kolejnych omówień tego samego raportu i do strzępów informacji publikowanych przez media. Nie przybliżało mnie to do rozwiązania zasadniczej zagadki: w jaki sposób „Echelon” mógł zauważyć powstanie anomalii w Kurkowie. Dziadek nie rozmawiał przecież przez telefon komórkowy ani nie wysyłał żadnych faksów po obudzeniu się pod wozem na swoim polu obok jeziorka. Poza ogólnikowymi aluzjami do rzekomo nieograniczonych możliwości systemu nie znalazłem nic na temat sposobu jego funkcjonowania. Wyglądało, że „Echelon” pozostawał nieźle zasłonięty przed ciekawością osób postronnych. Wiedziałem już jednak dosyć, żeby precyzyjniej zdefiniować moje zapytanie. Zacząłem od nadposzukiwania, czyli metasearchu. Polega on na zaprzęgnięciu do roboty jednocześnie kilku search engines, dosłownie „motorów sieciowych”, które przeczesują wyspecjalizowane bazy danych na wszystkich kontynentach. Polski Infoseek obejmuje malutki ułamek jednego procenta całej sieci internetowej. Metasearch pozwala przesiać nawet do jednej czwartej wszystkich istniejących zasobów informacji. Założyłem, że „Echelon”, jako kodowa nazwa własna, zawsze pisany jest dużą literą. Poprosiłem o dokumenty, które zawierały serię żargonowych określeń, które znalazłem w raporcie europejskiej komisji: NSA, Comint (od Communications Intelligence, wywiad środków łączności), Sigint System (Signal Intelligence, czyli wywiad analizujący sygnały radiowe), GCHQ (akronim brytyjskiej służby wywiadu elektronicznego) i UKUSA Comint (United Kingdom – USA). Na koniec dodałem garść słów, które powinny występować w opisie „Echelonu”: eauesdrop (podsłuchiwać), digital (cyfrowy), analysis (analiza danych), searching i tak dalej. Zapuściłem engine o nazwie „mama” – Błąd! Nieprawidłowy odsyłacz typu hiperłącze.. Potem przyszła kolej na „psią kupę” – Błąd! Nieprawidłowy odsyłacz typu hiperłącze. – a na koniec niezłą wyszukiwarkę Meta Crawler – Błąd! Nieprawidłowy odsyłacz typu hiperłącze.. Metasearch przeczesuje światową sieć gęstym grzebieniem, ale jest to metoda czasochłonna – dla prywatnego internauty, skazanego na kiepskie łącza Telekomunikacji Polskiej SA, również bardzo kosztowna. Na szczęście siedziałem przy szybkim łączu firmowym. O jedenastej w nocy na ekranie pojawił się sumaryczny raport od ostatniej z wyszukiwarek. Dwie znalazły zero documents. Tylko dogpile wykopał trzy dokumenty. – Dobry piesek – powiedziałem i kliknąłem po kolei na wskazane adresy. Ucieszyłem się przedwcześnie; na ekranie komputera pojawiały się trzy standardowe komunikaty: że żądana strona jest niedostępna lub została usunięta ze wskazanego miejsca. To robiło się denerwujące. Oczami wyobraźni widziałem już, jak karzeł liczy moją forsę. Pozostało tylko przeszukanie tak zwanej niewidzialnej sieci, czyli skomplikowanych baz danych starego systemu, powstałych w zamierzchłych czasach, gdy z komputerami komunikowano się poprzez wpisywanie z klawiatury zawiłych kodów algebraicznych. Tymi systemami nadal posługiwały się organizacje rządowe i akademickie, pionierzy internetu i pierwsi inwestorzy rozległych sieci cyfrowych. Przeszukiwanie niewidzialnej sieci leżało poza zasięgiem moich umiejętności, usługę taką oferowały jednak organizacje komercyjne, jak Direct Search oraz Lycos Database Search. Pierwsza liczyła sobie 35 dolarów za wykonanie standardowego poszukiwania, bez względu na rezultat, druga aż 50 dolarów. Wypadłoby to taniej niż kupienie informacji od Rastafińskiego, ale nie spieszyłem się z wyciąganiem karty kredytowej. W Stanach wstawał akurat piękny nowy dzień, a wraz z nim armia komputerowych maniaków. Niektórzy oferowali swoje usługi jako human search engines – żywe wyszukiwarki, za grosze albo nawet gratis. Potrafili włamywać się nawet do pilnie strzeżonych serwerów rządowych. Poprosiłem o pomoc wolontariuszy pod adresem Błąd! Nieprawidłowy odsyłacz typu hiperłącze.. oraz nowo stworzoną – więc dla zachęty oferowaną przez chwilę za darmo – żywą wyszukiwarkę firmy LookSmart w San Francisco. Ta ostatnia bez zwłoki przysłała mi swój elektroniczny kwestionariusz. W polu Comments napisałem, że jestem pisarzem pracującym nad książką, w okienkach poniżej wstukałem po angielsku dozwolone trzy pytania: 1. Jak działa system wywiadowczy „Echelon”? 2. Jakie rodzaje fal rejestruje? 3. Czy w ostatnim czasie pojawiały się jakieś zakłócenia w pracy systemu lub nietypowe zmiany w zakresie zadań mu zlecanych? Już po dziesięciu minutach niejaki „Captain Disaster” uznał moje zadanie za cat walk i brał się do roboty. Przypuszczał, że rezultaty prześle mi w ciągu trzech-czterech godzin. Wyłączyłem komputer i pojechałem spać do swojego porastającego kurzem mieszkania. O ósmej rano, sącząc pierwszą kawę, ściągnąłem moją pocztę. Zawierała list od Kapitana Katastrofy i załączniki kopii czterech dokumentów – graficznego i trzech tekstowych. W e-mailu Kapitan Katastrofa donosił dodatkowo, że przeze mnie o mały włos nie wpadł w tarapaty. Dwa pierwsze pytania nie sprawiły mu problemów, wyjaśnił; dokumenty, które dla mnie wybrał, były „chyba jawne”. Znalazł je w intelligence community (środowiska wywiadu) i w akademickich bazach danych. Opisywały strukturę systemu i problemy techniczne, nad którymi wciąż łamali głowy jego twórcy. Pytanie o zakłócenia naprowadziło go natomiast na trop jakiejś operacji „Shamrock” prowadzonej w ramach struktury „Echelonu”. „mam taki swuj ulubiony serwerek w Stanford universiti, wyborowałem dziurkę w firewallu i zapuściłem węża, żeby wykużyć na światło dzienne twojego szamroka gdy nie uwieżysz człowieku!!!!! dzwoni telefon na moim biurku i to jest administrator tego lana!!! Mówi mi żebym natychmiast zabierał stamtąd muj tylek bo inaczej za chwile bede miał w domu gliny... Chciałbym ci pomuc man ale nie takim kosztem że świnie zgarną mnie na komisariat, starzy by mnie jóż na pewno odłonczyli od sieci, sorry cłowieku, nawet tego maila puszczam nie z domu tylko z pracowni w szkole...” List kończył się formułką firmy, że jeżeli jestem zadowolony z pracy woluntariusza, mogę posłać parę dolców „chłopakom na piwo”. Formularz zawierał okienka-sugestie: 5 dolarów, 10 dolarów, 15 dolarów i 25 dolarów. Pomyślałem, że Kapitanowi Katastrofie zapewne brakuje jeszcze sporo lat do wieku, który w Stanach upoważnia do spożywania alkoholu, ale zaznaczyłem kwadracik piętnastodolarowy. Starczy mu na kino i popcorn. Spieszyłem się, więc postanowiłem przestudiować urobek Kapitana już na miejscu w Kurkowie. Na sekretarce domowego telefonu nagrałem informację, żeby wiadomości dla mnie zostawiać pod numerem biurowym, i popędziłem do Kurkowa. Reni nie było na budowie. Robotnicy przestępowali z nogi na nogę, drapali się po głowach, wreszcie któryś bąknął, że pani jest „na Lipowcu”. W kiosku spożywczym na skraju wsi wytłumaczyli mi, gdzie znaleźć dom artysty z Gdańska: stał na uboczu, tuż przy nadrzecznych łąkach. Po obejściu kręciło się sporo osób – jakiś długowłosy chłopak, dziewczyna w rybaczkach i staniku od kostiumu kąpielowego i kilkoro wyletnionych staruchów – w kolorowych koszulkach, szortach i w sandałach. Młoda kobieta z koszykiem u boku kucała w warzywniaku, wyrywała marchewkę i cebulę. Kupsztyk szedł w moją stronę, wyraźnie niezadowolony z mojej wizyty. – Kolonia artystyczna całą gębą – powiedziałem. – Gratulacje. Skrzywił się. – Zaprosiłem trzy osoby, reszta zwaliła się na krzywy ryj – odpowiedział. – Mam tu cały cholerny Sopot i pół pieprzonego Trójmiasta. Kiedy kupowałem tę budę, przyjaciele, co mają domy na Kaszubach, ostrzegali mnie, żeby nie puszczać pary z ust. Ale myślałem, że przesadzają. – Wyglądają na sympatyczne towarzystwo... Jest tu Renia może? Połowy z nich w ogóle nie znam! Podjeżdża taki autem, w życiu faceta na oczy nie widziałem, a on szczerzy zęby i powołuje się na jakichś znajomych z Akademii, z auta już się wysypuje żona, teściowa, trójka bachorów, a na dodatek dwa jamniki chore na kręgosłup. I od razu chcą wiedzieć, kiedy będzie obiad. – Horror – przyznałem. – Tylko Renia się zachwyca, że okolica jest taka popularna. Powiedziała, że od przyszłego roku będę mógł takich gości odsyłać prosto do niej. – Więc jest tutaj, tak? – W ogóle się nimi nie zajmuję, tymi gośćmi, nie gotuję i nie robię zakupów. To ja ich wykorzystuję: obżeram, opijam, każę się obsługiwać. Zemsta nietoperza. Przywiozłeś te kasety? – Tak. Szukam Reni. – Tu jej nie ma. Renia wyszła zza domu. Rozpromieniła się, podbiegła. Dostałem całusa na powitanie. Odepchnąłem ją od siebie. – Przyjechałaś pożyczyć trochę soli? – zapytałem. – Od tego pajaca? Uderzyła mnie spojrzeniem kobiety, która nie zamierzała się tłumaczyć. – Jedziemy do domu – rozkazałem. – Nie. – Wsiadaj do samochodu. – Masz stąd odjechać – powiedziała. – W tej chwili. W jej głosie był twardy ton, którego nigdy przedtem nie słyszałem. Nagle uleciała ze mnie złość i pewność siebie. – Żartowałem, kochanie. – Nie kłóćcie się, dzieci – powiedział Kupsztyk, obejmując nas oboje długimi ramionami. – Szkoda słońca. Lepiej pokażę wam moje zabawki. W stodole miał studio telewizyjne. Wszystko tam było: rozpięte na metalowym rusztowaniu tło z niebieskiego materiału, wiszące i stojące reflektory, profesjonalnie wyglądająca tablica sterownicza z monitorami. Do tablicy grubymi kablami podłączony był komputer i dwie kamery: mniejsza na statywie, większa na wózku. Wózek mógł się poruszać po szynach ułożonych na klepisku. Zrozumiałem, dlaczego kupił gospodarstwo. Taką kupę sprzętu trudno byłoby upchnąć do pracowni w mieście. Szkoda tylko, że nie znalazł budy gdzieś na tych swoich Kaszubach. Kupsztyk z dumą uniósł pokrowiec z maszyny przypominającej tokarkę; kabel do transmisji danych łączył ją z komputerem kilka metrów dalej. – Toshiba – powiedział takim tonem, jakby to wszystko wyjaśniało. Też miałem laptopa Toshiby, i co z tego? – A do czego kot... – Renia zawahała się na mgnienie oka, jakby w ostatniej chwili dostrzegła słowo, które należało ominąć – ...to służy? – Do rzeźbienia – powiedział radośnie. – Jest to sterowany cyfrowo robot- obrabiarka. Odtwarza nawet najbardziej złożoną formę przestrzenną z dokładnością dziesiętnych części milimetra. – Na przykład dziewczynę – odgadła. – Skąd masz taki sprzęt? – zapytałem z mimowolnym szacunkiem. Ten zestaw musiał kosztować potworne pieniądze. Nie wydawało mi się prawdopodobne, aby Kupsztyk samodzielnie robił takie inwestycje. – Pożyczyłem od Szwajcarów. Dostałem grant od Europejskiej Fundacji Sztuki, zgłosiłem zapotrzebowanie i przysłali. Do niedawna ten sprzęt w ogóle nie mógł trafić do Europy Wschodniej. Macie pojęcie?! Był objęty embargiem przez Stany ze względu na zastosowania wojskowe. Nikt nie ma czegoś takiego, żaden polski artysta. Dostałem też specjalny polimer, z którego robi się rzeźby. Wygląda jak marmur. Moja rola to zaprząc technikę do twórczej pracy, zapewnić maszynie cywilny impuls. – Czyli panienkę – Renia powtórzyła swój domysł. Potwierdził skinieniem głowy. – Nic lepszego nie wymyślę. Po co ścigać się z Panem Bogiem? – A jak się to robi? – dopytywała. – To znaczy, jak się kobietę wkłada do komputera? Coś mi mówi, że do tego ona musi się rozebrać. – Niestety tak! – potwierdził ochoczo. – Przyklejamy modelce na ciele mnóstwo czujników, około dwustu sztuk, każdy wielkości witaminy C. Kobieta wygląda jak ubrana w body w groszki, bardzo seksy... Ustawia się na tle tego niebieskiego ekranu i rusza się – chodzi, kuca, schyla, wygina. Wszystko, co chce, byle niezbyt gwałtownie. Pod wpływem podczerwieni – z tamtej aluminiowej kuli z soczewką – czujniki na jej skórze emitują sygnały. Kamera przekazuje je do komputera, który przetwarza dane w obraz cyfrowy i buduje przestrzenny model sposobu poruszania się naszej niewiasty. Następny krok to spryskanie jej srebrnym lakierem, który odbija promień lasera. Modelka stoi nieruchomo na tym obrotowym postumencie, a promień lasera omiata ją od stóp do czubka głowy. – Nie oślepnie od tego? – przypomniałem sobie ostrzegawcze napisy pod wieczkiem mojego odtwarzacza krążków CD. – Ma zamknięte oczy – wyjaśnił. – Dajemy na powieki grubą warstwę kremu i na wszelki wypadek zaklejamy je jeszcze plastrem. Kupsztyk znów omiótł łapczywym spojrzeniem sylwetkę Reni. Już ją widział, jak z zamkniętymi oczami podryguje z tymi czujnikami na pupie. – ...program komputera łączy zapis lasera ze zrobionym wcześniej modelem ruchów – mówił. – Trochę jest z tym zachodu, ale na koniec powstaje cyfrowa kobita w komputerze, uchwycona w najdrobniejszych detalach. Możemy dowolnie ją upozować i robić z nią, co nam się tylko podoba. – Wyobrażam sobie – powiedziała Renia. – Ustawiamy ją w komputerze zgodnie z naszą wizją – Kupsztyk kontynuował tonem smakosza – i rzeźbimy na tamtej tokarce. Super, co? – Ale na koniec, o co chodzi? – mój głos brzmiał ostro. – Co ta postać wyraża? Jaką myśl? Co napisałeś w grancie, żeby dostać ten sprzęt? Kupsztyk rozpromienił się. – Myśl jest piękna i prosta, Maksiu: wchodzenie Polski Dziewicy do Unii Europejskiej. To będzie instalacja-metafora. Polska jest jak Zuzanna, prosta i niewinna, Unia to zdemoralizowani starcy. Do zbliżenia w układzie grupowym dochodzi koło pompy pieniędzy. Wszystko mam przygotowane, casting zrobiony, modelka wybrana, a nawet rozebrana, starcy czekają. Komisja Sztuki w Brukseli była pod wrażeniem, nasz rząd dał dotację, a stara milionerka ze szwajcarskiej fundacji osobiście do mnie napisała, że w ciemno kupuje moje dzieło do swojego zamku. List i wszystkie papiery grantu mam w walizce, jeżeli was to ciekawi. Ale wiecie – objął nas ramionami i przybliżył do siebie konfidencjonalnie – przyszedł mi do głowy następny pomysł... PALIMY NASZYCH KOSMICZNYCH BRACI. Instalacja plus film. Co wy na to? – Nie wiem – bąknąłem zaskoczony. – Skopiujemy twojego dziadziusia w objęciach dwóch kobiet: Miłości i Śmierci. Obie bronią go przed Antropocentryzmem ziejącym płomieniami. Pójdzie na to? – Pod warunkiem, że nie każesz mu zdejmować ubrania. Jest wstydliwy, jak wszyscy z tego pokolenia. – No to mamy problem – zafrasował się. – Nawet ten komputer nie zrenderuje faktury ubrania, zbyt dużo informacji do przetwarzania. No i materiału może mi nie starczyć. Po zrobieniu Zuzanny Dziewicy zostanie mi tego plastiku na dwie duże sylwetki i może na coś mniejszego. – To zrezygnuj ze Śmierci – podsunąłem. – Albo z Antropocentryzmu. Zamiast tego daj kozę. – Nie musimy już decydować – pochylił się i starannie ułożył pokrowiec na tokarce. – Kreatywny ferment dopiero się zaczął. Zresztą, jakbyś zobaczył Antropocentryzm, od razu byś zmienił zdanie. Słońce oślepiło nas po wyjściu ze stodoły. Mrużąc oczy, szliśmy w stronę mojego samochodu. Bałem się, że Renia nie zechce ze mną wracać. Aby zyskać na czasie, poprosiłem Kupsztyka o pokazanie małej kamery. Chemie wyniósł z domu plastikową walizę; jej wnętrze zajmował gąbkowy futerał z całym oprzyrządowaniem. – A masz może to nagranie z nocy, kiedy palili konia i wóz? Chętnie bym je sobie obejrzał. – Za późno. Karzeł zgłosił się wcześniej. – Oddałeś mu?! – Ściśle mówiąc, sprzedałem – powiedział z dumą. – On teraz wszystkim płaci – odezwała się Renia. Zwracała się bardziej do niego niż do mnie, ale wolałem to od milczenia. – Jeździ po ludziach i rozdaje pieniądze. Kto podpisze zobowiązanie do zachowania tajemnicy, dostaje pieniążki do ręki. Kilkaset złotych, nawet cały tysiąc. To mogło okazać się skuteczne. Tutejsi, jeżeli w ogóle mieli robotę, z nadgodzinami i pracą w soboty wyciągali miesięcznie góra po sześćset, siedemset złotych. Renia na swojej budowie oferowała po sześćset i miała kolejkę chętnych. – Widziałaś to zobowiązanie? – zaryzykowałem zwrócenie się wprost do niej. – Mnie jeszcze nic nie proponował. Ale jedna znajoma, która podpisywała, mówiła, że to są dwa grube dokumenty, jeden w obcym języku. – Po angielsku – powiedział Kupsztyk. – Jak mi dasz czystą kasetę, to przegram ci tamten film z pożaru. – Przecież mówiłeś... – Krasnoludki zapisały go na twardym dysku – zatrząsł się ze śmiechu, jakby ktoś potrząsał tyczką. – Od razu tamtej nocy. Takie przewidujące malutkie skurczybyki. To chcesz? – Jasne, dawaj. Długo to potrwa? – Z pół godziny. Przygotuję ci na jutro. Renia – co za ulga! – wsiadła do mustanga. Ale ani razu nie odezwała się do mnie w czasie krótkiej jazdy. Na miejscu wysiadła bez słowa i poszła do swoich robotników. – Wieczorem? – zawołałem. Nie odwróciła się nawet, zrobiła nieokreślony ruch ręką. Uznałem to za zgodę, ale byłem markotny, jadąc te kilkaset metrów po leśnej dróżce do obozu wojska. Drapieżny ptak, chyba myszołów, podniósł się z łopotem skrzydeł z niskiej gałęzi i krążył nad samochodem, skrzecząc z irytacją; musiałem mu popsuć poobiednią drzemkę. Wartownik skontaktował się z kimś przez telefon i przekazał mi, że pan pułkownik zaprasza po południu i że sam się ze mną skontaktuje. Zakląłem pod nosem. Rozdział XXIII. Tuż po południu wkroczyliśmy z Kulkowskim do kancelarii notarialnej Kicki i Syn w Nowym Mieście. W kapiącym od przepychu biurze – jedwabne tapety, włoskie skórzane meble, w kącie czterdziestocalowy telewizor – w obecności rozdętego jak serdelek Syna podpisaliśmy wstępną umowę kupna-sprzedaży. Kulkowski zauważył, że kiedy poprzednim razem załatwiali tu formalności z moim dziadkiem, biuro wyglądało inaczej. Młody Kicki z dumą pokiwał podbródkami. Właśnie kupił obie platformy cyfrowe do telewizji, i Wizję, i Cyfrę; powiedział, że co mu tam. Kulkowski chciał wiedzieć, czy to prawda, że w piwnicy pana notariusza stały trzy piece: normalny na węgiel i dwa niemieckie: na mazut i na gaz. Tak ludzie gadali na mieście. Gospodarz potwierdził tę informację i zaproponował po lampce winiaku. Mimo wczesnej pory już bawił się kieliszkiem. Było to przepisowe szkło do brandy: o krótkiej nóżce i pękatej główce – tyle że główkę miało wielką jak klosz lampy. W knajpach stawiają takie na barach, żeby goście mieli gdzie wrzucać wizytówki albo napiwki dla pianisty. Odmówiłem poczęstunku. Nie cieszyło mnie, że muszę wesprzeć dalszy rozkwit tego interesu. Adwokat Bill Baron (przed wyjazdem do Ameryki Władek Baran), gdy informował nas o opłatach związanych z transakcjami Silver Lining, lubił powtarzać, że notariusze to bękarty Kodeksu Napoleona, dowód triumfu pazernej europejskiej biurokracji nad zdrowymi zasadami obrotu handlowego. W Stanach, podkreślał, gospodarka znakomicie obywała się bez tych pijawek. Z drugiej strony mama wspominała, że stary Kicki pomógł jej, kiedy toczyła wojnę z nową żoną dziadka o swoją część spadku po babci. Poza tym przez Billa mogła przemawiać zawiść zawodowa: adwokaci nie lubią dzielić się z kimkolwiek pieniędzmi swoich klientów. Taksówkarz przeliczył zaliczkę i zażądał, żebym przekazał mu samochód. O tym na razie nie chciałem słyszeć; wywalczył jednak, że pozwoliłem mu usiąść za kierownicą w drodze powrotnej. 0 trzeciej wciąż nie było wiadomości od Rastafińskiego. Siedziałem w domu jak na szpilkach, na dodatek Tola faszerowała mnie jakimiś niestworzonymi opowieściami o nieboszczce księżnej Dianie; słuchałem ich jednym uchem i wypuszczałem drugim. Denerwowałem się dziadkiem, martwiłem, czy Renia w ogóle wpuści mnie do domu wieczorem. A teraz te głupoty. Wszyscy jakby się zmówili, żeby Psuć mi nerwy. Uciekłem na górę poczytać dokumenty od Kapitana Katastrofy. Zebrało się tego kilkadziesiąt stron, razem z rezultatami wyników moich własnych poszukiwań w sieci. Kończyłem lekturę, gdy wreszcie odezwała się komórka. Pułkownik zapraszał do obozu. Na parkingu stało więcej pojazdów niż ostatnim razem, kiedy tam byłem. Na środku, jak Król Lew, rozpierał się hunwee, wymalowany w kamuflujące beże i zielenie. Karzeł dostrzegł moje zachwycone spojrzenie. – Przejedziemy się, jak chcesz. – Jasne. Potem. Gdzie on jest? – Pewnie u siebie. Wyjaśnił, że dziadka badał lekarz i chciałby ze mną pomówić o swoich spostrzeżeniach. Nie, absolutnie nie było powodów do niepokoju. Ci doktorzy zawsze coś wymyślą, a doktor Davis po prostu chciałby upewnić się co do „pewnych spraw”. Zatrzymaliśmy się na skraju anomalii. Dziadek siedział na brzegu jeziorka; chyba moczył w nim stopy, bo jego buty leżały obok na trawie. Nie odwrócił się, nawet nie drgnął, chociaż musiał słyszeć nasze kroki. Dziadek zawsze umiał demonstrować smutek i niezadowolenie. – On często tam wchodzi? – zapytałem szeptem. – Jemu tam pasuje – powiedział karzeł, również zniżając głos. – Z naszych nikt nie zbliża się do granicy anomalii bez rozkazu. Niektórym nic tam nie jest, innych zaraz bolą głowy. Rzygają jako koty. No to jak, już wszystko wiesz o eszelonie, co? – rzucił niespodziewanie. – Skąd wiesz? – zdumiałem się. – Zapomniałeś, że eszelon monitoruje internet – triumfował. – Rutynowo wychwytuje wszystkie zapytania na swój własny temat. Na bieżąco śledzi też poczynania pana Jerzego Maksa. Dziś rano dostałem pełny raport. Mamy kopie wszystkiego, co pościągałeś z Kalifornii. Gratuluję skuteczności. – Skóra cierpnie – powiedziałem. – Numer mojej karty kredytowej też? – Bez obaw, jest bezpieczny. Ty jesteś z tych, co nie lubią płacić, prawda? No cóż, uznamy punkt dla ciebie – zdecydował wielkodusznie. – Już pewnie się domyślasz, skąd wiemy o przeniesieniach... Zawiesił głos, licząc, że pochwalę się swoją wiedzą. Wolałem jednak, żeby sam wszystko potwierdził. – Zaburzenia promieniowania elektromagnetycznego – powiedział po chwili ciszy. – W momencie przeniesienia pada praktycznie cała telekomunikacja w promieniu dziesięciu- piętnastu kilometrów. Nie tylko komórki, tradycyjna telefonia na drutach też przestaje działać. Centrale cyfrowe normalnie wariują. Satelity to wychwytują, tę nagłą ciszę w eterze. Policzę ci pół procenta, dobrze? Do końca nie miałeś tego wyjaśnionego. Roześmiałem się. – Płacić mogę za unikatowe informacje, Gracjanie, nie za bzdety, do których sam potrafię dotrzeć. Powiedz mi lepiej, co to za urządzenia, tam na wodzie i na brzegu, niedaleko dziadka. Czujniki jakieś? – Dwa procent. – Pół. – Półtora. To ważna rzecz. Nie pożałujesz. – Dobra, jeden procent. Nie podsłuchują nas tutaj? Dziadek chyba znudził się swoją demonstracją, bo odwrócił głowę. Zawołałem, żeby się do nas przyłączył. – Nie podsłuchują. Anomalia się zapada – szeptał pospiesznie pułkownik. – Jakby się kurczyła. Ale nie w sposób ciągły, tylko skokami. Oni mówią – kwantowo. Komputer obserwuje ją na okrągło. Chcą uchwycić moment skurczów i zmierzyć każdy skok. Z tego będzie można wyliczyć, jak długo to wszystko jeszcze potrwa. – No i co wychodzi? – moje gardło zrobiło się suche. – Na początku zawsze skoki są rzadkie. Tu na razie był tylko jeden. A my potrzebujemy co najmniej trzech, żeby zrobić ekstrapolację, oszacować to wszystko poprawnie. Amerykanie mówią, że im większa anomalia, tym szybciej się zamyka. Ta tutaj należy do mniejszych. Fizyk, który robił briefing dla naszej kadry, spodziewał się, że to potrwa dłużej. – Ale ile? – ledwo się powstrzymałem, żeby nim nie potrząsnąć. – Kilka tygodni? Miesięcy? A może lat? Pokręcił głową, wydął policzki z irytacją. – Co się z nim wtedy stanie? – nalegałem. – Kiedy indziej. I nie za darmo. Dziadek skończył sznurować buty. Wstał, otrzepał spodnie i ruszył do nas, powłócząc nogami. Garbił się, ramiona miał opuszczone wzdłuż boków. Uściskałem go. – Weźniesz me do dom? – zapytał. – Niedługo, dziadku. – Doktor mnie badał, wiesz? Na kaszel. – Na kaszel? – zdziwiłem się. – Jo, ja mu mówił, że mom za to rentę z Francji. Doktor Davis był młody, uprzejmy i nawet trochę mówił po polsku. Urzędował w baraczku, którego wnętrze przypominało typowy gabinet przyjęć w amerykańskiej klinice. Wieszak, kotara, kozetka z plastikowym obiciem, na ścianie uchwyt na wziernik laryngologiczny. Brakowało tylko zwyczajowego, kolorowego obrazka na ścianie. W mojej klinice w Dearborn były to akwarele przedstawiające żaglówki na jeziorze St. Claire. Żadnego wyrafinowanego wyposażenia. No tak, nie pokażą mi przecież laboratorium. Davis miał na sobie standardowy zielony fartuch lekarski, a na szyi słuchawki. Pediatra Frani, dr Green, też tak wyglądał; nazywaliśmy go doktor Zieliński – ale tylko do czasu, kiedy ten zalecił, amerykańskim zwyczajem, żeby gorączkującą Franię włożyć do wanny z zimną wodą. Wtedy dla Konstancji został już do końca „tym idiotą”. Cera Davisa była tylko o odcień mniej zielona niż jego fartuch; ziewał jak człowiek, który niedawno przeleciał przez Atlantyk. Zegar biologiczny nieboraka musiał wskazywać gdzieś drugą w nocy. Najwyraźniej nie był wprowadzony w szczegóły, bo zaczął od pytania, czy należałem do rodziny pacjenta. – Jestem bliskim... krewnym. – Czi ten gentleman miau kłopoti z... odichanie? – Jakie kłopoty? – Trudnoszci z caughing... jak on nie możi wykaszlić flegm i ma czągle lungs problem, jest zażembiony? – Chyba nie... – zastanowiłem się. – To znaczy, odkąd pamiętam, on kaszlał z rana. W młodości pracował w kopalni węgla. Twierdził, że to od tego. Czy ma coś z płucami? – Nie musi pan odpowiadać, doktorze – powiedział Rastafiński. – Badanie wstępnie wskazuje na Kartagener Syndrome – powiedział doktor Davis. – Immotile cilia syndrome. Truno wytlumaczicz na polski. – Niech pan powie po angielsku. Karzeł bezskutecznie próbował uciszyć go wzrokiem. – Zespół Kartagenera to choroba genetyczna – powiedział Davis z miękkim akcentem mieszkańca południa Stanów. – Osoby nim dotknięte typowo cierpią na chroniczne zapalenie zatok, zakłócenia pracy płuc zwane bronchiectatis, bezpłodność w przypadku mężczyzn. Charakterystyczny dla nich jest też situs inuersus, kiedy serce umieszczone jest po prawej stronie klatki piersiowej zamiast po lewej stronie. To główna poszlaka, że nie mamy tutaj do czynienia z cystic fibrosis, która daje podobne objawy, jednak rokowania byłyby dużo gorsze. – On nie jest bezpłodny. Ma córkę – wtrącił Rastafiński. – W takim razie warto przeprowadzić porównawcze badanie krwi. Czy to jest naprawdę jego córka. Dałoby się to zorganizować, panowie? To już musi być dorosła kobieta. – Tak – powiedziałem. – Badanie krwi powinniśmy zrobić. A co to jest za zespół, który pan wspomniał? – Cilia to są mikroskopijne włoskowate rureczki, jest ich miliony na wyściółce płuc, nosa i zatok. Poruszają się rytmicznie, jak szczoteczki, usuwają kurz i inne zanieczyszczenia. Kiedy ich brak albo nie funkcjonują poprawnie, jak w wypadku zespołu Kartagenera, śluz i zanieczyszczenia osadzają się w drogach oddechowych. To prowadzi do chronicznych stanów zapalnych, upośledzenia pracy płuc i trudności z oddychaniem. Kartagener w istocie jest tylko jedną z dużej grupy chorób zwanych primary cilia dyskinesia... – To chyba nie opisuje tego przypadku – powiedziałem. – On nie ma takich problemów. Trochę rzęzi z rana, to wszystko. Czy odwrotne położenie serca może występować bez innych, towarzyszących objawów? Skąd to w ogóle się bierze? – Jest to problem genetyczny – powiedział Davis. – Prawdopodobnie powodowany przez złe współdziałanie dwóch białek, Nodal i Pitx2. Dopiero trwają badania nad nimi i całym mechanizmem, który kieruje orientacją organów wewnętrznych na prawo i lewo. Ludzie z uszkodzeniem genu Pitx2 rodzą się z całą konstelacją problemów zwaną zespołem Rigiera. Charakteryzuje się on nieregularnym kształtem oczu, niedorozwojem zębów, deformacjami twarzoczaszki i, nieco rzadziej, problemami z produkcją hormonu wzrostu. – No to jesteśmy w domu – powiedziałem, patrząc wymownie na pułkownika. – To do niczego nie prowadzi – Rastafiński zerwał się z krzesła, piorunował lekarza wzrokiem. – Dziękujemy, doctor Daois. Thank you uery much for your kind consultation. We must go now. Good night. You’ue got to catch some sleep. – O świcie mam lecieć do Kazachstanu – powiedział Davis zrezygnowanym tonem. Dziadek czekał na nas przed barakiem medycznym. Był niespokojny, poirytowany. Zaproponowałem, żebyśmy przed rozstaniem wypili coś w kantynie. Nie oferowano tam żadnego alkoholu, zadowoliliśmy się więc puszkami pepsi. – Obkuty ten doktor – powiedziałem. – Gada, jakby recytował medyczną encyklopedię z pamięci. To jeden z waszych? – Nie – przyznał. – Nasi też są dobrzy, ale naczalstwo uznało, że trzeba też zaprosić eksperta z zewnątrz. Na wszelki wypadek, gdybyśmy coś przeoczyli. Davis pracuje w rządowym ośrodku w Centers for Disease Control w Atlancie. Syn polskich emigrantów z 1968. On nie wie, co tu się dzieje. I nie musi wiedzieć. Dziadek wypił napój, zgniótł puszkę w dłoni. Widziałem, że brakowało mu ludzi, gwaru, rozmów, pewnie nawet dymu papierosowego w powietrzu. Posiedzieliśmy jeszcze chwilę w pustawej kantynie i odprowadziliśmy go do baraku. Objąłem go na pożegnanie. Nasze serca stukały dokładnie naprzeciwko siebie: dziwne, ale sympatyczne uczucie. – On długo tu nie wytrzyma – powiedziałem Rastafińskiemu, kiedy wróciliśmy na parking. – Zobaczysz. Wpadnie w szał albo w depresję. Wzruszył ramionami. – Mamy lekarza. Da mu coś. – Nie bądź bydlakiem, Gracjanie. – To co ja mam zrobić?! – Wypuść go. – Nie mogę. – Chociaż na przepustki – zaproponowałem. – Przygotujemy mały program badawczy. Skonfrontujemy go z miejscowymi, którzy znali mojego dziadka. Będziemy obserwować ich reakcje, robić notatki. I filmować – dodałem ostrożnie. – Moi zwierzchnicy nie pójdą na to. Ich nie jest łatwo nabrać. – Ale ja nie chcę nikogo oszukiwać! Zaaranżujemy prawdziwe wywiady! Bez picu! – Nie mam czasu – bronił się. – A co ty takiego masz do roboty? Przecież AID wyjechał, prawda? Siedzisz teraz w składanym foteliku i po całych dniach obserwujesz anomalię? – Jestem cały dzień w ruchu. Spotykam się z ludźmi i nakłaniam ich, żeby zachowywali dyskrecję na wiadomy temat. – Dają się przekonać? – Dostają pieniądze. – To musi być wdzięczna misja. Jesteś jak Święty Mikołaj latem. – Też bym tak myślał. Ale ciężko idzie czasem: po kasę chętnie wyciągają łapy, tylko boją się podpisywać papiery. Zwłaszcza ten po angielsku. Czasem godzinę strzępię sobie język, zanim taka starucha naskrobie swoje nazwisko, puszczając bąki ze strachu. A propos, a jak tobie idzie czytanie umowy? Dochodzisz już do ostatniej strony? Powiedziałem, że powoli, i upomniałem się o obiecaną przejażdżkę hunwee. Miałem pewne obawy co do Reni. Nie spieszyło mi się do spotkania z nią tego wieczoru. Ruszyliśmy na wprost, przez piaszczyste wyrobisko. Pojazd sunął gładko po pochylonych stokach, jego gigantyczne koła z łatwością radziły sobie z rowami. Nie było mowy, żeby utknąć, rzucało jednak nami wściekle. – Skąd ty się wziąłeś w wojsku? – zapytałem. – Szukali załóg do miniaturowych łodzi podwodnych? – Z partii. – A dlaczego przystałeś do komunistów? – A co miałem robić? Co taki ktoś jak ja w ogóle może robić? Myślałeś kiedyś o tym? – Nie – przyznałem. – No właśnie! Najłatwiej to krytykować albo szydzić. Żydzi mówią, że ich prześladują, Murzyni, że im jest gorzej niż Żydom. A ja, człowieku, z najczarniejszym Murzynem bym się zamienił! Jak skończyłem podstawówkę, dali mi wybór: mogłem iść do cyrku albo do spółdzielni inwalidów robić szczotki. Nie masz pojęcia, ile wysiłku mnie kosztowało, żeby się z tego wyrwać i pójść na studia filologiczne. Jak dostałem się na uniwersytet, to byłem taki biedny, że koło ZMS udzieliło mi zapomogi na zimową czapkę. Rozumiesz? – Próbuję. Zaraz powie, że socjalizm jaki był, taki był, ale wielu ludziom otworzył drogę do awansu. Zjechałem ze wzgórz na łąki. Ciekawe, czy ten potwór poradzi sobie w rzece. – Przewodniczący koła wciągnął mnie do pezetpeeru. Powiedział: „Gracjanie, jak chcesz łowić ryby, wykupujesz kartę wędkarską. A jak chcesz dojść do czegoś w życiu, zapisujesz się do partii”. No to wykupiłem tę kartę. – W partii ciebie nie dyskryminowali? – Dyskryminowali jak cholera. Ale odkryłem, że wystarczyło przyjmować twardą linię i szło się w górę. Beton popłacał... stój, co robisz! – krzyknął. – Utopisz nas! To nie jest jakaś pieprzona amfibia! – Nie denerwuj się. Tam po drugiej stronie jest niski brzeg. W razie czego cię wyratuję. Uwaga! Hop! Hunwee z potężnym pluskiem wpadł do wody i rycząc, przedzierał się przez nurt. Jechałem kawałek środkiem koryta. Woda zakryła maskę silnika, podchodziła do połowy okien, ale nic nie wlewało się do środka, a maszyna parła naprzód jakby nic. Niesamowite. Przy małej plaży wyskoczyliśmy na brzeg, wyrzucając strumienie błota spod kół. – Więc zostałeś twardogłowym i zrobiłeś karierę, tak? – Pod koniec lat siedemdziesiątych pracowałem już w Komitecie Centralnym, w Wydziale Kultury. – To wiem. A w stanie wojennym co robiłeś? Goniłeś ekstremę i sadzałeś opozycję? – Pewnie bym właśnie tym się zajmował, ale nie dali mi szansy. Układy się pozmieniały – posmutniał. – Do władzy dorwali się wojskowi, cała nasza ekipa, Gierka znaczy, poszła w odstawkę. Niektórych towarzyszy nawet internowali. Mnie dali do działu analiz, bo znałem języki. A ty, dlaczego wyjechałeś z Polski? Wzruszyłem ramionami. – Wojsko na ulicach, zupaki w redakcjach. Pełno triumfującej hołoty dokoła, żona ode mnie odeszła. Oceniłem, że potrwa to z dziesięć lat, do jakiejś następnej odwilży. Szkoda mi było życia na przeczekiwanie. A ty w końcu jak trafiłeś w mundur? – Przez te analizy. Ktoś odkrył, że to, co robię, było ściśle tajne i niedopuszczalne dla cywili. No to mnie uwojskowili. Dostałem podporucznika, po roku byłem kapitanem. – Dlaczego? – Bo znałem języki. – Jeszcze jakiś znasz, poza angielskim? – Z zachodnich niemiecki, francuski i włoski. Hiszpański. A ze słowiańskich ukraiński, bułgarski. Turkmeński. Naturalnie rosyjski. Aha, i czeski. Inne tylko biernie, to nie liczę. Po osiemdziesiątym dziewiątym śpiewająco przeszedłem weryfikację w służbach wojskowych. Szef tej komisji powiedział mi, że mogę dalej pracować dla Polski, a ja na to, że pochodzę z bardzo patriotycznej rodziny... Zatrzymaj się na chwilę, od tego kołysania kręci mi się w głowie. Odpiął pasy i wychylił się z samochodu. Oddychał, otwierając szeroko usta. Przeszło mi przez myśl, żeby pojechać kawałek dalej wzdłuż rzeki i zjawić się u Reni razem z Rastafińskim. Może w jego obecności nie pośle mnie do diabła. Jednak zrezygnowałem z tego pomysłu. Co będzie, to będzie. Ale co ja niby zrobiłem złego? To paskudne, ale znajome uczucie: czujesz przez skórę, że kobieta dojrzewa do jakiejś niedobrej dla ciebie decyzji. Może nawet zbiera siły, żeby odejść. Jeszcze trochę się waha, jeszcze się zastanawia, ale ty wiesz, że sprawa zbliża się do gwałtownego finału. Ćwiczyłem to już kiedyś. A może wracać do Stanów? Tam sobie nieźle radziłem, teraz byłoby dużo łatwiej. Mam obywatelstwo, kontakty, wiem, jak się poruszać w tamtej cywilizacji... Na początku lat osiemdziesiątych, kiedy ja tam zaczynałem, najmarniejsza nawet posada była na wagę złota. Rok temu, kiedy odwiedzałem Franię, czułem się w Stanach fantastycznie. Jakbym wreszcie wrócił do siebie z męczącej i trochę bezsensownej podróży. Glisner proponował mi, żebym został, kusił powrotem do Acorn... – Już mi lepiej – zaskrzeczał karzeł. – Ale do bazy pojedziemy drogą, dobrze? Dosyć już zryłeś tę waszą Drwęcę. To oficjalnie chroniony pomnik przyrody. – Dziękuję, że dałeś mi się pobawić. – Drobiazg, partner – wyglądał niewyraźnie, ale zdołał nie wyrzygać się do końca wycieczki. Gdy stukałem do drzwi pawilonu Reni, Słońce – według miesięcznika „Focus” gwiazda drugiej generacji, powstała pięć miliardów lat temu z resztek starszej, kompletnie wypalonej siostry, która w swym gorącym wnętrzu przetworzyła pierwotny wodór w cięższe pierwiastki użyte następnie do budowy naszej doliny, pawilonu i mojego palca stukającego w drzwi – już znikło za horyzontem. Jego odległe kuzynki zapalały się na niebie jak mikroskopijne iskry, a wiatr przynosił od strony rzeki zapachy dzieciństwa. Stukałem nieśmiało jak pies, który drapie łapą w drzwi po powrocie z nielegalnej włóczęgi. Pani będzie się gniewać. – I co ja mam z tobą robić? – zapytała. Przybrałem skruszony wyraz twarzy. – Przychodzisz tu, kiedy chcesz, jak do hotelu... – Ja... – ...kontrolujesz mnie. Urządzasz mi publicznie sceny zazdrości. Co tak stoisz? Wejdź do środka. Albo lepiej idź sobie. Wszedłem. Na stole zauważyłem rozpoczętą butelkę wina. – Powiedz mi, Maksiu, czy my umawialiśmy się na coś, ja i ty? Składaliśmy sobie obietnice? Czy mamy jakieś wspólne plany? – Raczej nie. To znaczy – nie. – Właśnie: nie umawialiśmy się. Jeżeli kiedyś się umówimy, to będziemy z tej umowy się rozliczać. Ale na razie, zanim się umówimy, ja robię, co uważam, i nikomu nic do tego. Nie jestem twoją własnością, Maksiu. Versłehen? – Ja nigdy... – zobaczyłem w jej oczach zapalającą się furię. – Okay. Jawohl – dodałem pospiesznie. – Nalej mi wina. – Sobie też mogę? – Będziesz dziś prowadził samochód. Nie chce mnie na noc. Nie obrażać się. Nie odzywać się. Dać jej się wyzłościć. Zresztą, co mi tam. Rozgrywaj swoją dramatyczną scenę, Reniu. Do twarzy ci z tą złością. Oczy ci błyszczą jak u kocicy, a sutki sterczą tak pięknie pod bluzką. Może dotknę ich ręką. Co zrobisz, strząśniesz ją? Odskoczysz jak oparzona? – Czemu się tak na mnie gapisz? – zapytała niskim głosem. – Rozbieraj się – powiedziałem. Zdjąłem koszulę przez głowę. – Chodź do mnie, królowo Polski. Chodź do swojego Maksia. Palce jej ręki drgnęły, skubnęły guzik bluzki. Znieruchomiały, potem rozpięły ją szybkim ruchem. Odzyskiwałem ją łapczywie, nie wierząc w swoje szczęście, jak skazaniec ułaskawiony na szafocie. Potem leżałem obok niej, czując ogromną ulgę. Ale minuty mijały, Renia milczała i mój niepokój powrócił. – Chcesz odejść? Zgadłem? – To nie tak. Obróciła się w moją stronę, chwyciła moją rękę i zaczęła gładzić ją swymi szczupłymi palcami. – Kiedy mój mąż umarł, myślałam, że serce mi pęknie z tęsknoty i żalu po nim – mówiła. – Czułam się tak, jakby moje życie właściwie się skończyło. Aż któregoś dnia, kilka miesięcy po pogrzebie, poszłam do fryzjerki i obcięłam włosy. Bo widzisz, mąż nigdy mi nie chciał pozwolić. On lubił długie. – Rozumiem. – Nic nie rozumiesz. Siedziałam u tej fryzjerki i myślałam sobie, że oto mam prawie czterdzieści lat i po raz pierwszy w życiu robię ze swoją głową to, co sama chcę. Zawsze ktoś mną rządził: najpierw rodzice, potem mąż i teściowa, wreszcie drugi mąż. To się skończyło, Maksiu. – Ja... – Nie podporządkuję się tobie. Jestem dorosła. To, że mi się podobasz i że lubię się z tobą kochać, nie ma nic do rzeczy. Nie będziesz decydował za mnie. Mówił mi, z kim mogę się widywać, a z kim mi nie wolno. – Zgoda – powiedziałem. – Ale Kupsztyk... – Nie ma żadnego ale! – przerwała. – Musisz się przyzwyczaić, że nie masz żadnych gwarancji. Poza tym... to przypadek, że akurat byłam u niego, kiedy przyjechałeś. Akurat! Nie wierzę w takie przypadki. Ale zamiast rozdrapywać rany przeszłości, objąłem ją ramieniem. – Byliśmy z Kulkowskim u notariusza – powiedziałem. – Zdecydowałeś się? – aż usiadła na materacu. – Naprawdę? – Wpłaciłem zaliczkę. Przytuliła się do mnie. – Opowiedz mi o Konstancji – poprosiła. – O kim!? – O twojej eks. O tej mitycznej kobiecie. Więc znała już jej imię. Ciekawe od kogo? Konstancja nigdy nie zniżyła się do wizyty w Kurkowie. Nikt jej tu nie znał. Tylko Tola raz odwiedziła nas w Warszawie. Ukręcę jej kiedyś ten długi jęzor. – W końcu to ty od niej odszedłeś czy ona od ciebie? – Pierwszy raz ona. W stanie wojennym. Przeprowadziła się do pewnego literata. Potem w Ameryce to ja wplątałem się w romans. – Musiały być z was obojga niezłe ziółka. – Chyba tak – przyznałem. – Więc dla kogo ona rzuciła cię ten pierwszy raz? Byłeś zdruzgotany i załamany? – To była stara sprawa, byli parą, zanim... Wiedziałem o nim, kiedy się żeniłem. To znaczy, wtedy myślałem... wydawało mi się... Przerwałem. Czekała, uparta i cierpliwa. – Nieważne. Byłem nierozsądny. Chciałem pisać książki, a nie rozumiałem najprostszych spraw na tym świecie. Śmieszne, prawda? – Bez słowa odeszła? – Oświadczyła, że miała dosyć zdrad, bycia wiarołomną żoną. Zabrała Frankę... Żona tamtego człowieka wyjechała do Francji, dysponowali wolnym mieszkaniem. – I dlatego zdecydowałeś się na emigrację? – Trochę tak – przyznałem. – Ale to nie był jeszcze koniec małżeństwa, prawda? – Nie. Dziwne, co? Dwa lata później Konstancja napisała do mnie do Michigan. Wysłałem zaproszenie dla niej i dla Frani. Wyrwała paszporty od wojskowych. – Uwierzyłeś, że do ciebie wróci? Chciałeś tego? – Nie zastanawiałem się nad wszystkim zbyt głęboko. Pamiętaj, to był początek lat osiemdziesiątych, każdy emigrant ściągał rodzinę, przyjaciół, znajomych królika. Takie wtedy panowało nastawienie. A jak już obie przyleciały, odebrałem je z lotniska w Chicago i po prostu zabrałem do siebie. – Gdzie zamieszkaliście? – zapytała Renia. – Wynająłem dom w Dearborn, tuż pod Detroit. Ze względu na spokój i dobre szkoły. Kiedyś mieszkał tam Henry Ford. Dopiero później odkryłem, że miasteczko cieszyło się złą sławą. Przez trzydzieści lat jego burmistrzem był grubas, który wygrywał wybory, pokazując ludziom strzelbę i obiecując, że osobiście zastrzeli z niej pierwszego czarnucha, który spróbuje osiedlić się w granicach citylimits. Ludzie wybierali go aż do śmierci. – I jak wam się układało? – Lepiej niż kiedykolwiek przedtem. Życie amerykańskiej klasy średniej ma swoje zalety, moja miła. Kosisz trawnik, pieczesz kiełbaski na grillu i rychło polskie tragedie zaczynają ci się wydawać czymś absurdalnym i odległym. – I Konstancja zgodziła się tak po prostu siedzieć w domu i gotować ci obiadki? – Szybko znalazła zajęcie. Zaczepiła się w Centrum Badań Polskich uniwersytetu stanu Michigan w Ann Arbor, pół godziny samochodem od naszego domu. Ściągali tam na stypendia i gościnne wykłady różnych polskich intelektualistów, organizowali seminaria. Obracała się w wielkim świecie, jak zawsze. – A ty? – Pracowałem w agencji reklamowej. Oznaczało to koniec planów pisarskich, ale w sumie byłem zadowolony. Przez kilka lat szło nam zupełnie dobrze w tym Dearborn. – A potem? – Potem się zakochałem. – Opowiedz mi o tym. – Mowy nie ma. Ona była żoną lekarza, też emigranta z Polski, matką malutkich bliźniaczek. Nasz romans wyszedł na jaw prawie od razu, zdesperowany mąż wywiózł swoje kobiety do Buffalo, Pierwszego miasta z dala od Detroit, gdzie zaoferowano mu Pracę. Ale to niewiele zmieniło. Wisieliśmy z Anką przy telefonach po całych nocach, stawaliśmy na głowach, żeby zorganizować spotkanie raz czy dwa razy w miesiącu. Podczas każdego z nich przepełniało nas straszliwe poczucie winy, rozstawaliśmy się, przysięgając sobie, że wrócimy do rodzin i wytrwamy w cnocie – i wkrótce ze zdwojoną desperacją znów obejmowaliśmy się w jakimś przylotniskowym hotelu. – Odszedłeś od żony? – Nie. Minęło dużo czasu, zanim udało nam się w końcu udusić ten romans. – I wtedy Konstancja odeszła? – domyśliła się. – Rzuciła ciebie po raz drugi? – Tak. Któregoś popołudnia wróciłem do pustego domu. Znalazłem tylko powyciągane szuflady, otwarte drzwi szaf i list na kuchennym stole. – Wyprowadziła się do hotelu czy do kogoś? – Do pewnego dietetyka. – Przystojny? Wzruszyłem ramionami. – Gość jest dziś po sześćdziesiątce. Ale dobrze zakonserwowany. I bogaty jak Rockefeller. – Myślisz, że zemściła się na tobie w ten sposób? – Nie wiem. Ją zawsze pociągali starsi mężczyźni. Tak czy siak, żeby zakończyć tę banalną opowieść, Reniu, zdecydowałem, że pora zmienić otoczenie. – Więc wróciłeś do Polski też z powodu kobiety. Romantyk z ciebie. – Przesadzasz. Potrzebowałem tylko... oderwać się. – Od której z nich? – Nie byłem pewien – roześmiałem się. – Chyba od obu. Objęła mnie, popatrzyła mi prosto w oczy i pocałowała. – Mój ty biedaku! – Nie było to aż tak romantyczne. Wymyśliłem sobie, że przyjadę do Polski, zobaczę, co się dzieje po upadku komuny. Do głowy mi nie przyszło, żeby rezygnować z amerykańskiego życia. Wcale nie tęskniłem za Polską i tym... wszystkim tutaj. A ty? Tęskniłaś? – Czasami. – No widzisz. A ja wcale. Zdarzały mi się nawet tak zwane sny emigranta: że znalazłem się w Polsce, miotam się po znajomych ulicach i nie mogę wrócić do Stanów. Koszmar zatrzaśniętej pułapki! Ale kiedy przyjechałem tu na jawie, szybko mnie wciągnęło. Sam nie wiem, jak i kiedy. Zasnęliśmy w zgodzie. Nie rozumiałem do końca ani swoich win, ani powodów, dla których zostały mi wybaczone. Już w Ameryce nauczyłem się, że kiedy dają dobre rzeczy, trzeba brać i nie zadawać pytań. Rozdział XXIV. Przez następny tydzień to podejście sprawdzało mi się znakomicie, zresztą nie tylko z Renią. Z Rastafińskim też znalazłem wspólny język. Uzyskał zgodę zwierzchników na mój plan badawczy i pozwalał mi zabierać dziadka z obozu. Woziliśmy go do różnych staruszków, jego znajomych sprzed trzydziestu-czterdziestu lat, i rejestrowaliśmy kamerą cyfrową Kupsztyka, jak obie strony reagują na te spotkania. Dylewska, oparta wysoko o poduszki, z przeźroczystymi rękami grzecznie ułożonymi na kołdrze, po prostu opadła zemdlona na pościel, kiedy jej kochanek sprzed pół wieku, czujnie kręcąc głową ledwo co przyprószoną siwizną, wkroczył do pokoju. Ale jeszcze starszy listonosz Burhardt, który przez dziesięciolecia krążył po dolinie na rowerze z wielką skórzaną torbą na plecach, bardzo ucieszył się z naszej wizyty. Burhardt poruszał się o własnych siłach; przyjął nas w gościnnym pokoju swojej wnuczki. – Postarzeliście się – powiedział dziadek z satysfakcją. – Mom już dziewińdziesiąt i sześć lat – potwierdził listonosz. – A pan musisz być syn Bronka Kotowicza, tego huncwota. Nawet podobni jesteście, ja zara poznoł. No jo, ja myślę dociongnoć do setki. Ino trzy lata i śtyry miesionce mi zostało. – Już ledwo wleczecie kulasami – zauważył dziadek sceptycznie. – Ale serce mom dobre – puknął się wykoślawioną przez artretyzm pięścią w pierś. – Musze doczekać, aż mi Niemce dadzo odszkodowanie, za te lata we wojnę, co me we fabryce trzymali. Bo ja nie podpisał folkslisty. – To co? – dziadek wydął policzki. – Nikt nie podpisywał. – Jak nie podpisywali, co ty gadasz! Ale ja nie. Ja jestem Polak, powiedziałem w starostwie. To ze mnie niewolnika zrobili. – A listów już nie nosisz? Każdy z nich mówił swoje, nie słuchając drugiego. Listonosz z uporem referował nam swój przypadek, jakbyśmy byli kolejną z niezliczonych polsko-niemieckich komisji, przed którymi już stawał. – To kto tera listy i piniondze rozwozi!? – huknął dziadek. – Rano dawali ino kawy zbożowej bez cukru, a w obiad zupę – mruczał stary – samo wodę, w której kartofelek jeden pływał. Tak mnie hitlerowce odżywiali i ja musiał robić we fabryce Henkla po dwanaście godzin przez rok i ośm miesiency. Zdrowie mi, panowie, zrujnowali. A urzędniki tera mówio, że mi nic nie dadzo, bo w auzwajsie jest pieczątka tylko za sześć miesięcy. A oni, panie, jesienią czterdziestego czwartego mi auzwajs wymienili na nowy! – Kogoś młodszego na listonosza musieli postawić – zdecydował dziadek. – I dobrze zrobili, ten głupi gruchot jeszcze by moje rentę oddał, gdzie nie trza. Katzendreck! Wizyta u Chocola miała dramatyczny przebieg. Panowie od razu skoczyli sobie do oczu, Chocol werbalnie, dziadek Bronek wręcz próbował rozbić kioskarzowi głowę. Tamten wycofał się rakiem w kąt pokoju, zastawiał się laską jak szablą i z pasją wyklinał niespodziewanego gościa. – Twoje miejsce je na cmyntarzu, demonie skurwysyński! Co ty tu robisz miendzy porzonnymi ludziami? Ty dawno umar, w grobie masz leżyć!!! – Kłamiesz, bolszewiku! – wrzeszczał mój dziadek, zraniony do żywego. – Ja na twoim pogrzebie był, Bronek! Ja tobie kwiaty przyniósł, a ta moja głupia nawet płakała. Toć ty masz na płycie napisane, że nie żyjesz! Na kamieniu masz wyryte! To co łazisz po bożej ziemi jak zakała katolickiego narodu?! – A poszeed! Od kiedy ty, Chocol, jesteś katolik? Tyś sie do partii zapisał!!! – Bo ja musiał, żeby kiosk trzymać! A ty wracaj, skąd żeś przylaz, diable! Koło nieboszczki Anieli, panie świeć nad jej duszą, masz sie ukłaść i tam być! Siłą wyprowadziłem szarpiącego się przodka z domu. Chocol wychylił się z okna i wymachując laską, wytoczył swój ostateczny argument: – A fajki se gdzie indziej kupaj. Nic ci już nie przedam, pomiocie czarci! Tobie robaki do gęby, nie papirosy! Wieczorami przeglądaliśmy te sceny na monitorze w studiu Kupsztyka. I on, i Renia śmiali się, że jako operator nie rzuciłbym nikogo na kolana. Ale materiał był niewątpliwie zabawny. Kopiowałem nagrania na zapasowe kasety, Kupsztyk dodatkowo przenosił ciekawsze fragmenty na płytki CD-ROM. Kasety wysyłałem z poczty w Nowym Mieście na swój adres biurowy. CD-ROM-y ukryłem w stodole Rumiankiewiczów, w tym samym miejscu pod dachem, gdzie przedtem trzymałem kasetkę zdjęć z samolotu. (Film wywołałem w punkcie Kodaka w warszawskim supermarkecie; odbitki Przenieśliśmy z Kupsztykiem na dysk twardy peceta, używając taniego amatorskiego skanera, i na wszelki wypadek też skopiowaliśmy je na kilka srebrnych płytek.) Gromadziłem tę dokumentację bez szczególnego planu. Miałem nadzieję, że pewnego dnia materiał może się do czegoś przydać. Wiedziałem za to bardzo dokładnie, dlaczego muszę bacznie obserwować Kupsztyka. Hultaj ciągle znajdował jakiś pretekst, żeby kręcić się w pobliżu Reni. Jakby za mało dziewczyn trzymał u siebie w Lipowcu! Co i rusz zaglądał na budowę sprawdzić, czy nie potrzeba tam jego pomocy; wieczorami zjawiał się z butelką i siedział do późna. Nie mogłem mu popędzić kota, bo Renia pozostawała nieugięta w tej sprawie. Cóż było robić; większość wieczorów spędzaliśmy więc razem. Na koniec jednak to ja szedłem z nią spać. A to chyba było najważniejsze. Ledwo osiągnęliśmy ten stan kruchej równowagi w naszej małej społeczności, a zaczęła się nowa awantura. W Kurkowie pojawiły się plakaty z wizerunkiem Diany. Robione były z szablonu, natryskiwanego farbą. Pod spodem widniały tylko dwa słowa, rozkaz pisany wielkimi literami: ZBUDUJ WROTA! Nie zastanawiałem się nad tym – do momentu, gdy Tola wygłosiła przy obiedzie monolog na temat księżnej. Diana, oświadczyła moja kuzynka z przejęciem, strasznie tęskniła za swoimi synkami „Edłardem i Łiliamem” i chciała do nich wrócić na Ziemię. Przełykałem, co miałem w ustach, żeby skwitować to jakimś żartem, kiedy Zdzich podniósł głowę znad talerza. Sam zgłosił się z innymi, powiedział, i może już w sobotę zaczną budować. – Co budować? – zapytałem. – Wrota – wyjaśniła Tola. – Świętą bramę, przez którą księżna wróci na Ziemię. Ona jest taka smutna, serce jej pęka z bólu. Ale Bóg pozwoli jej wrócić, jeżeli dobrzy ludzie pomogą. A u nas naród dobry. – To przez Kurków miałaby wracać?! Przytaknęła. – Tak jak dziadek Bronek. On z nieba pierwszy przyszedł. Drogę otworzył. To jest znak, Maksiu. – To po co jeszcze brama? – Dla księżnej trzeba. Jej przez bramę zejść się godzi. Zdzich znów się wyprostował. – Ma być z drzewa – powiedział – przez cieśli zbita, wysoka na dziesięć metrów i kwieciem umajona. Myślim stawiać na żwirowni, gdzie są znaki. Ja już belki dał, com je w stodole ususzył. – Inni widzą inaczej, że to ma być Brama Ludzkich Serc – przerwała Tola – stąd Sercowcy się nazwali. Tymi leśniczyna dowodzi. Ona gada, że ludzie nie mają nic budować, ino się zejść, za ręce chwycić i serca dla księżnej otworzyć. Wtedy Diana zjedzie po świetlistym łuku i przez Polskę do swojego narodu i synków powróci... Jak, Maksiu, uważasz, kto ma prawdę? Bo ja bardziej za Sercowcami trzymam. – A co ksiądz na to wszystko? – zaciekawiłem się. Zdzichu wzruszył ramionami. – Co on tam wie, kaszubski baran. Ksiądz, okazało się, zapędził członkinie kółka różańcowego do walki o wiarę: po wieczornej mszy zdrapywały plakaty ze słupów i awanturowały się w sklepach o „bluźnierstwa” na wystawach. Jednak z każdym dniem wizerunków Diany przybywało. Równocześnie dziadek zaczął spotykać się z objawami uwielbienia. Mężczyźni na jego widok zdejmowali czapki, co rusz baby rwały się całować go po rękach. Matki podtykały mu niemowlęta w becikach, aby czynił znak krzyża nad ich główkami. Byli i tacy, co spluwali na jego widok i żegnali s’ę ostentacyjnie, ale ci stanowili mniejszość. Najbogatszy człowiek w okolicy, biznesmen Szpecht z Iławy, zgłosił się osobiście z prośbą, żeby dziadek pobłogosławił jego nowe mw. Którejś nocy nieznani sprawcy tak obili Chocola na jego własnym podwórku, że staruszek wylądował w szpitalu w Nowym Mieście. Rastafiński próbował mi sprzedać informację o fałszywych dziadkach, którzy za opłatą uzdrawiali chorych, przywracali potencję starcom i zapewniali szczęście w interesach. – Sprawa więc nabiera rozgłosu – oceniłem. – Twoja misja nie udaje się, Gracjanie. Marnujesz tylko rządowe pieniądze. – Nieprawda! – obruszył się. – Docieramy do wszystkich w dolinie, mam już dwie setki pokwitowań. Jeszcze kilka dni, a będzie tu tylko cisza i spokój. A ci uzurpatorzy to odosobnione przypadki. Byłem innego zdania. Karzeł jednak prowadził ożywioną działalność, każdego dnia znikał na wiele godzin. Któregoś popołudnia dostrzegłem wojskową terenówkę przed leśniczówką – czyżby negocjował z Trąbkowską? Przekupienie Wrotowców i Sercowców, ludzi opanowanych przez ideę, mogło okazać się trudne. Jednak dla nas z dziadkiem byłoby lepiej, gdyby sprawa po prostu przycichła. Tak jak przewidywałem, dziadek coraz gorzej znosił zamknięcie w bazie. Pułkownik wypuszczał go pod moją opieką, ale na noc musiał zawsze meldować się u dowódcy straży i spać w swoim baraczku. Któregoś wieczoru dziadek zbuntował się i odmówił wyjścia z domu Rumiankiewiczów. Zdenerwowany Rastafiński zjawił się przed północą. – Gdzie on jest? Dawaj go zaraz! – wykrzyknął. Krok za nim ciemniała masywna sylweta żołnierza. – Po co? On nikogo z was nie obchodzi. Nie wiem, co tych Amerykanów tu interesuje, ale to na pewno nie jest mój dziadek! Zostaw nas w spokoju. – Zgłupiałeś? – wykrzyknął. – Teraz chcesz wszystko popsuć? – Mam oczy! Żołnierze latają po całej okolicy. Szukacie czegoś innego? Może wreszcie powiesz mi, Gracjan, o co tu naprawdę idzie? – Ciszej mów! Wpuściłem go do domu, żołnierz został na progu. Usiedliśmy w pustym pokoju gościnnym Toli, przy politurowanym na czarno stole przykrytym koronkową serwetą. – Pohandlujmy – zaproponowałem. – Ile punktów chcesz za tę informację? – Jak dokładnie brzmi pytanie? – Kogo tu szukacie? Dam ci... trzy procent! – Pięć tysięcy złotych. Gotówką. – Oszalałeś?! Przecież mamy umowę. – Wątpliwy biznes – pokręcił głową – z tych procentów mogę grosza nie zobaczyć. Zadałeś dobre pytanie. Gotóweczka na stół i będzie dobra odpowiedź. – Daj mi próbkę – poprosiłem. – W ciemno nie wywalę takiej sumy. – Ce ha – powiedział po krótkim namyśle. – Co? – To, co słyszałeś. Dałem ci kryptonim. Więcej nie usłyszysz, chyba że zobaczę pięć patoli. – Nie stać mnie na taki wydatek. Wiesz, że kupuję dom. – Twoja decyzja, Maksiu. Jeżeli zmienisz zdanie, daj znać. Bezsilnie patrzyłem, jak żołnierze wynieśli rozpaczliwie wyrywającego się dziadka do samochodu. Uzyskałem jednak od Rastafińskiego ważną obietnicę: kiedy dokończę transakcję z Kulkowskim, AID pozwoli mu zamieszkać u siebie „po wprowadzeniu pewnych zabezpieczeń”. Zacząłem intensywnie załatwiać formalności kredytowe w BIG Banku Gdańskim. Wymagało to wielokrotnych wypraw do Warszawy; gdyby nie Bill Baron, nasz firmowy prawnik, walczyłbym z papierkami ze dwa miesiące. Z jego pomocą już 21 lipca uzyskałem sześćdziesiąt tysięcy kredytu – pod zastaw mojego mieszkania na Mokotowie. Niepokoiło mnie też, że kończył mi się urlop. Ten należny mi za bieżący rok wykorzystam do końca czerwca. Na szczęście zostało mi trochę dni niewykorzystanych w poprzednich latach; na nich, jak obliczyłem, powinienem dociągnąć do połowy lipca. Co zrobię później, nie wiedziałem. Na urlop bezpłatny nie było mnie już stać. Chyba trzeba będzie zacząć dojeżdżać. Groza: i bez tego miałem już serdecznie dość tej malowniczej trasy. Tymczasem Larry i Dwayne nie zasypiali gruszek w popiele. Całymi dniami urzędowali w moim pokoju na Wiejskiej, telefonując, faksując i wysyłając listy elektroniczne w sprawie kupna Silver Lining. Dzięki telefonowi komórkowemu i komputerowi byłem ze wszystkim na bieżąco, ale wieczorem w pierwszy piątek lipca Witek zjawił się osobiście w Kurkowie. Nadeszła pora, wyjaśnił, żebyśmy pochylili się nad poufnym sprawozdaniem napisanym specjalnie dla nas dwu przez naszego nieocenionego prawnika Billa. Old World LD Publishing zaoferował za Silver Lining 48 milionów siedemset pięćdziesiąt tysięcy dolarów amerykańskich, w tym za nasze udziały 7,8 miliona zielonych. Trzej Muszkieterzy zgadzali się przyjąć półtora miliona dolarów zaliczki gotówką, które nabywcy wydzielą z własnych środków, w dniu podpisania transakcji. Reszta należnej sumy musiała wpłynąć na konto firmy Muszkieterów najdalej po pięciu tygodniach. Po tym terminie transakcja traciła ważność, a sprzedawca zatrzymywał zaliczkę. Larry i Dwayne podobno znaleźli chętnych do wyłożenia brakującego kapitału. W każdym razie obaj demonstrowali wielką pewność siebie. Co do nas obu, referował Wicio w pustawej restauracji motelu przed Brodnicą, zachowalibyśmy dotychczasowe miejsca w Silver Lining. Z tym że Larry objąłby stanowisko prezesa zarządu. Witek byłby wiceprezesem, Dwayne i ja dyrektorami wydawniczymi – odpowiednio do spraw publikacji elektronicznych oraz tytułów tradycyjnych. Powiedziałem, że taki podział funkcji zasadniczo mi odpowiada. – Nie przeszkadza ci, że byłbym wiceprezesem? – ucieszył się. – Larry to stary lis, mnie by zaraz wykołował. A ty jesteś dobry w biurowych gierkach. Jak wygląda podział głosów w zarządzie? – Bill twierdzi, że w porządku. Jeżeli będziemy trzymali sztamę, to ten układ może nam się cholernie opłacić – mówił ucieszony. – A to tylko początek. Z naszą wiedzą o polskim rynku i ich kontaktami w świecie, dostępem do kapitału i doświadczeniem w internecie możemy rozwinąć skrzydła. Zmienimy Silver Lining w prawdziwy klejnot, Maksiu! W kopalnię złota! To my decydujemy, czy sprzedajemy udziały, czy zostawiamy nasz udział w firmie jako inwestycję i partycypujemy w zyskach. W każdą stronę jesteśmy wygrani! Zasypiając tej nocy – on w motelu, w objęciach kierowcy, który o świcie odwiózł go do Warszawy, ja w ramionach Reni – czuliśmy się już milionerami. Dlatego nie przejmowałem się w tamtym okresie ani wydatkami, ani utratą mustanga, ani nawet rozliczeniami z Rastafińskim. Karzeł skrupulatnie dodawał ułamki procentów za każdy okruch informacji, którego mi udzielał, i nagle zrobiło się z tego okrągłe dziesięć procent. Jedyny mój sukces polegał na tym, że oparłem się presji, żeby za ważniejsze rzeczy płacić gotówką. Nie było warto: pułkownik też miał spore luki w wiedzy. Sugerował na przykład, że pojawienie się anomalii w jakimś punkcie globu sygnalizowało proste zjawisko fizyczne, które zauważał „Echelon”: zaburzenia promieniowania elektromagnetycznego. Jednak z informacji kalifornijskiego hakera wyłaniał się inny, bardziej intrygujący obraz. Szpiegowskie satelity – zarówno te starsze, jak i najnowsze, kosztujące ponad miliard dolarów za sztukę i tak tajne, że nawet ich kodowe imiona pozostawały tajemnicą – gwałtownie traciły swoje miejsca na orbitach. Satelity przemieszczały się jednocześnie, „jakby ktoś szarpnął za łańcuch lampek choinkowych”, jak to określił anonimowy ekspert grupy o nazwie Stanford University Intelligence Resource Program. Niektóre przeskakiwały tylko po kilkaset metrów, inne – oddalały się od pieczołowicie wyliczonych orbit o całe kilometry. Przynajmniej jeden ze starszych satelitów klasy Chalet zahaczył przy takiej okazji o wyższe warstwy atmosfery i spłonął. Jego resztki wpadły do Oceanu Indyjskiego, gdzie zostały znalezione i wydobyte przez podwodnego robota marynarki wojennej Stanów Zjednoczonych. Raport stwierdzał, że między listopadem a końcem maja „szok systemu” powtarzał się ośmiokrotnie. Wynikało z tego, że ludzie w centrum kierowania potrafili przywracać funkcjonowanie „Echelonu”, albo nawet satelity robiły to samodzielnie. Co z kolei oznaczało, że musiały być wyposażone w indywidualne źródła napędu i mogły powracać na wyznaczone im miejsca w szyku. Dochodzenie, które miało wyjaśnić przyczyny i mechanizm tych incydentów, nazwano Operacją „Shamrock”. Zdaniem naukowców jedyną logiczną przyczyną zachowania się satelitów mogło być oddziaływanie grawitacyjne obiektu o znacznej masie, na przykład meteorytu. Obliczono jego hipotetyczną masę oraz orbitę: wychodziło, że musiałby to być skalny blok wielkości Wysp Brytyjskich krążący blisko wokół Słońca. Nie udało się jednak zaobserwować takiego obiektu w Układzie Słonecznym. Pozostawała tylko jedna możliwość: był on niewidoczny, gdyż jego masa została ściśnięta do rozmiarów piłeczki do ping- ponga. Byłaby to więc czarna dziura o gęstości miliardów ton na milimetr sześcienny. Autorzy opracowania zalecali dowództwu „Echelonu”, aby natychmiast rozpocząć poszukiwanie tego obiektu za pomocą orbitalnego detektora promieniowania rentgenowskiego. – Dlaczego szukają promieniowania? – zapytałem Rastafińskiego któregoś wieczoru, gdy wciągał w siebie już drugą szklankę ulubionego napoju, wódki z sokiem pomarańczowym. Na bani robił się gadatliwy i nauczyłem się to wykorzystywać. – Gdzieś czytałem, że czarna dziura przyciąga z tak potworną siłą, że potrafi wessać i uwięzić wszystko, nawet promienie światła. – Coś było na ten temat – pochwalił się. – Ściągnęli profesora z Livernois Laboratory, robił u nas briefing dla kadry. Całą tablicę zapisał wzorami. Gadał o jakichś osobliwościach i zasadach symetrii. Było też o czarnych dziurach, ale ja nigdy nie miałem głowy do nauk ścisłych. Wybacz. Do tej pory nie wspominał, że grupa AID oferowała wojskowym jakieś szkolenia. – A w ogóle coś pamiętasz? Mówili o przeniesieniach i anomalii? Skinął głową z powagą. – Mają jakąś teorię, skąd tu się wziął mój dziadek? – Mają – zerknął na mnie chytrze. – Nawet dwie czy trzy. Uzgodniliśmy cenę na trzy procent i pięćset złotych gotówką. Jednak karzeł przecenił swoją pamięć albo raczej swą zdolność do rozumienia koncepcji fizyków zajmujących się mechaniką kwantową. Zaczął ze swadą: z punktu widzenia praw natury nie miało znaczenia, w którą stronę „płynie” czas: w przód czy, według naszych zmysłów, wstecz. Fizyk udowadniał na przykładach – których Rastafiński nie potrafił już przytoczyć – że prawa fizyki byłyby spełnione również wtedy, gdyby owa „strzałka czasu” wskazywała w przeciwną stronę. – Wiesz, co to jest akcelerator wysokich energii? – zapytał. – Mów tak, jakbym nie wiedział. – Z grubsza biorąc, to podziemna rura, w której fizycy rozpędzają drobiny materii do ogromnych prędkości. W pe-” wnym momencie zderzają je ze sobą i patrzą, jak te cząstki rozlatują się na elementy składowe. – Tak właśnie myślałem – powiedziałem. – Jeden z tych gości, laureat Nagrody Nobla, porównał siebie i kolegów do dzikusów, którzy natrafili na magazyn zegarków i rozbijają je, waląc jeden o drugi, żeby zobaczyć, jak zostały zbudowane. Okay. No więc oni w tych akceleratorach zaobserwowali kilka cząstek poruszających się pod prąd w czasie, w przeszłość. – Chrzanisz, Gracjanie – powiedziałem. Uśmiechnął się z wyższością, którą daje wiedza. – Wcale nie. Tyle że jest ich dużo mniej niż cząsteczek poruszających się w normalnym kierunku. – Aha. – Inteligentne pytanie, którego ty, panie piłkarzu, oczywiście nie zadałeś, brzmi: skąd ta dysproporcja? Skoro prawa natury są spełniane równie dobrze w obu kierunkach na osi czasu, wydawałoby się, że cząsteczek poruszających się pod włos powinno być dużo – nawet połowa. Wtedy nasz świat byłby bardzo dziwnym miejscem, gdzie przeszłość swobodnie miesza się z przyszłością – i z niewielką domieszką teraźniejszości. Fizyka dopracowała się zgrabnej teorii, dlaczego jednak tak się nie dzieje. – No dobrze: skąd ta dysproporcja? – Niestety nie pamiętam. – Nie mogłeś bardziej uważać?! – jęknąłem. – To może być wyjaśnienie, którego szukamy! – Uważałem. Ale tyle tego było... – Co za tuman! Powinieneś robić notatki! – Nie pozwalali. – To przypomnij sobie! Mniejsza o szczegóły – powiedział obrażony. – Ogólnie idzie o to, że masa i energia są od siebie wzajemnie uzależnione, a czas wcale nie jest wartością absolutną. Kapisz? Pan Einstein się kłania. – Co to znaczy absolutną? – Też mogłeś uważać w szkole – odciął się. – Myśmy tego nie brali! – To są rewelacje z początku stulecia – powiedział pouczającym tonem. – Do jakiej szkoły się chodziło?! – Takiej, jaką nam zafundowali towarzysze właściciele Polski Ludowej! Na fizyce katowali nas kulkami, które staczają się po równi pochyłej. Rastafiński z ukontentowaniem pociągnął ze swojej szklanki. – Einstein wyszedł od tego, że szybkość światła jest największą możliwą szybkością w przyrodzie. To znaczy, że nie zmienia się również wtedy, gdy źródło się porusza. Czyli nie wzrasta na przykład, gdy mierzysz szybkość światła wysyłanego przez reflektory lokomotywy pędzącej w twoim kierunku. Te szybkości już się nie dodają. Z tego naszemu genialnemu Albertowi wyszło logicznie – możesz to sobie prześledzić z jakimś popularnym podręcznikiem w ręku – że skoro tak, to czas musi biec z minimalnie różną prędkością dla faceta jadącego w pociągu i dla drugiego, który stoi na peronie. – Pamiętam coś o astronautach bliźniakach – przypomniałem sobie. – Jeden leci w kosmos z szybkością światła i jak wraca po dwudziestu latach, to na zarośniętym grobie jego brata już dawno srają wróble. Bo na Ziemi minęło sto lat. – Nie wiem, jak z tego przejdziesz do naszej anomalii – powiedziałem sceptycznie. Chyba zbyt łatwo zgodziłem się na te pięćset złotych; pal licho trzy procent. – O ile wiem, nikt z Kurkowa nie latał w kosmos z szybkością światła. Z ważnych wydarzeń ostatnio padła tu tylko wytwórnia styropianu. – Czarne dziury – powiedział. – To jest łącznik. Czarna dziura wywołuje zaburzenie czasoprzestrzeni i zatrzymuje czas. Jak podleci się do niej blisko albo jak ona podkradnie się do ciebie, to z zegarkiem zaczynają się dziać różne rzeczy. W środku dziury czas staje w miejscu, a przestrzeń jest zwinięta w punkt. Rozumiesz? – Ale trudno to sobie wyobrazić. Poza tym to chyba tylko teoria. – Zgadza się, nikt jeszcze nie namierzył czarnej dziury. Niby wypatrzyli coś w Mgławicy Łabędzia, ale nie wiadomo na sto procent. Jest jeszcze inny problem z tym wyjaśnieniem. – Doprawdy? – zadrwiłem. – A jaki? – Teoretycznie można wykoncypować taką sytuację, w której ktoś posługuje się małą czarną dziurą, żeby wyciąć kawałek czasoprzestrzeni z jednego miejsca i wstawić go w inne miejsce. Tak mówili. – W inne miejsce czego? – Nie wiem, nie łap mnie za słówka. W inne miejsce czterowymiarowej przestrzeni, mądralo. Tak jakbyś odcinał kieszeń z tyłka dżinsów i przyszywał ją na kolanie. Trzy wymiary nawet ty powinieneś znać. Na przykład będzie to długość, szerokość i wysokość boiska piłkarskiego. Czwarty wymiar to po prostu czas. Jak dla ciebie, powiedzmy, dwa razy po czterdzieści pięć minut, z przerwą – dwie godziny. Te wszystkie parametry opisują więc czasoprzestrzeń meczu piłkarskiego. Kapisz? – Okay. Teoretycznie więc można wykroić kawałek żwirowni ze wszystkim, co tam w danym momencie się znajduje, z twoim dziadkiem, jego furą, koniem, krową i psem, i przeciągnąć to w komplecie w czasie – z lipca 1964 do czerwca 1999. Nikt nie wie, jak to zrobić, przynajmniej nikt z nas na tej planecie. Ale nauka nie wyklucza takiej zabawy. Na briefingu mówili, że każdy średnio zdolny fizyk potrafi sklecić teoretyczny model, który odwzorowuje taką sytuację, i opisać go za pomocą narzędzi matematycznych. Z punktu widzenia mechaniki kwantowej to nie jest nawet trudne. – Czyli bylibyśmy w domu. – Jest inny problem. Energia. – Trzeba dużo energii, żeby coś przeciągnąć w czasie? – zaryzykowałem. Skinął głową. – Trzeba cholerycznie mnóstwo energii, żeby zrobić taką sztuczkę z jednym atomem. A żeby przeciągnąć i na dodatek utrzymać wielką masę, taką jak żwirownia, w odległym punkcie czasoprzestrzeni – tu zaczynają się takie liczby, że głowa boli. Oni obliczyli, że na naszą anomalię trzeba by milion razy milion razy milion razy milion więcej energii, niż zawiera Słońce. Cała energia, którą zawiera paliwo wszystkich gwiazd w naszej galaktyce, mogłaby do tego nie wystarczyć. Jak to określił nasz generał, w pale się nie mieści. – Jaki generał? – Bez znaczenia. Dobry, nowy generał, gotowy do NATO. Dla nas ważne jest jedno: nikt nie miałby baterii do takiej kosmicznej zabawki. – Jeszcze coś mówili ci naukowcy? – zapytałem zrezygnowany. – Mieli drugą teorię, w której to wszystko działałoby praktycznie za friko. Dwaj doktorzy, jeden z Chicago i jeden od nas, z Uniwersytetu Warszawskiego, próbowali ją nam przybliżyć. Zgubiłem się zaraz na początku, a nasz stary zasnął. Mówili o przestrzeni... euklidesowej, liczbach urojonych i sumach po historiach, takie tam pierdoły. Sorry. Tyle zapamiętałem, że im też wychodziło, że takie przeniesienie jest całkiem możliwe. – A kto to robi? Znaczy, kto przenosi? – Nikt. Samo się robi. Naturalny proces. – Tego raczej nie dam sobie wmówić. Trudno – westchnął zgodnie. – Według drugiej teorii, teJ z przestrzenią euklidesową – nasz generał nazywa ją sedesową i za każdym razem ryczy ze śmiechu – zmiany w czasie są tożsame ze zmianami w przestrzeni. To dwie strony tej samej monety, takiego użyli określenia. Według nich czas i przestrzeń to takie same zmienne parametry jak energia. Dowodzili, że cząstka porusza się w czasie w tę i nazad tak samo swobodnie jak w przestrzeni. – To idź w cholerę do zeszłego piątku! – Ha, ha! Jak na cząstkę jestem trochę za duży. Ja się z tobą nie kłócę, Maksiu, ja tylko ci opowiadam, co udało mi się zapamiętać. Według tych kudłatych doktorów świat jest zrobiony zupełnie inaczej, niż sobie dotąd wyobrażaliśmy. Nas uczyli, że atomy to takie maluśkie twarde kuleczki, wokół których, jak planetki, latają elektrony. Prawda? Tymczasem oni poszli głębiej. Im wyszło, że wszystko, co widzimy wokół nas, cały boży świat, to tylko paczki energii i fale: struny, kwarki, na które składają się jakieś oddziaływania słabe i mocne, i grawitacyjne, i cholera wie, co jeszcze. Nam się wydaje oczywiste, że czas płynie, oni nie są tego wcale pewni. Tym matematykom wychodzi, że czas jest raczej wielkością urojoną. Użyli dokładnie tego słowa. – Rozumiem. Mamy urojenia. – Liczba urojona to taka, która po podniesieniu do kwadratu jest ujemna. – Wykryłem kiedyś taką liczbę, jak byłem w szkole. I dostałem gałę na klasówce. – No widzisz, a powinni dać ci Nobla – pocieszył mnie. – Wszystko jest inaczej, niż myśleliśmy. Wszechświat rozszerza się i kurczy, jest skończony, ale nie ma ani początku, ani końca, czas to przestrzeń i vice oersa, Pana Boga też nie ma. Obniżyłem mu stawkę za te rewelacje do stu złotych i jednego procenta. Specjalnie nie protestował. Odbił sobie tę stratę, kiedy zahaczyłem go o wyniki badań dziadka przeprowadzonych przez doktora Davisa: kosztowały dwa procent. Analizy krwi oraz badania rezonansem magnetycznym wykazały, że dziadek nie cierpiał na syndrom Kartagenera. Jego płuca nosiły ślady uszkodzeń pyłem węglowym, nie było natomiast symptomów defektów genetycznych, jak immotile cilia. Bomba tkwiła w czymś innym: cały organizm dziadka był zwierciadlanym odbiciem organizmu zwykłego człowieka. Wszystkie organy wewnętrzne miał symetrycznie po przeciwnej stronie, struktura jego mózgu była też idealnie odwrotna: półkule wymieniły się swoimi funkcjami. Davis miał twierdzić, że dziadek taki był zawsze, tylko nikt z otoczenia tego nie zauważył. Wątpiłem w to: kilka razy zauważyłem, jak go dziwi i wprawia w zakłopotanie, że posługuje się lewą ręką. Rastafiński twierdził, że wszyscy przeniesieni mieli taką budowę. Fizycy mieli to wiązać z naruszeniem jakichś trzech symetrii przy zmianie strzałki czasu, ale pułkownik twierdził, że nie zapamiętał i tych wywodów. Rozdział XXV. Kiedy w strugach gwałtownej ulewy żona leśniczego Trąbkowskiego pchała rower wzdłuż asfaltówki, poznałem ją po warkoczu. Przedtem zamieniłem z nią może trzy zdania: widywałem ją, jak krzątała się wokół chałupy i przy koniach – małomówna mazurska kobieta w wieku, w którym miejskie kobiety już dawno ścinają włosy. Ale interesy miałem zawsze do jej męża, nie do niej. Zatrzymałem mustanga i zaprosiłem przemoczoną leśniczynę, żeby przeczekała najgorszy deszcz pod brezentowym dachem. Krępowała się, nie nawykła do rozmów z obcymi. Ale gdy napomknąłem, że doszły mnie słuchy, że była liderką Sercowców, oparła rower o drzewo i wsiadła do auta. Po kwadransie deszcz się skończył, równie nagle jak przyszedł, i odjechała swoim rowerem po parującej w słońcu drodze. Ja zaś tkwiłem nieruchomo za kółkiem oszołomiony tym, co mi powiedziała. Kobieta znała moje sny. Przychodziły one do dziesiątek ludzi i wszystkim śniło się to samo. Najpierw była katastrofa, tortura transformacji, potem choroba i ukrywanie się w gronie kilku towarzyszy. Zgadzały się wszystkie elementy: śmierć dowódcy, rozbieranie rybaka zaskoczonego nad rzeką, lęk przed schwytaniem ?’ obawy przed niezadowoleniem zwierzchników. Kiedy opisywałem sceny ze swoich snów, leśniczyna bez trudu uzupełniała każdą z nich. Przepowiedziała, że przyśni mi się jeszcze włamanie do sklepu z odzieżą i nocna wędrówka przez lasy i pola, jazda pociągami i ukrywanie się w prowincjonalnym mieście; jednym przypominało ono Iławę, a innym Koło. Sny przychodziły wyłącznie do ludzi z naszej okolicy, co według niej stanowiło dowód, że Kurków i Lipowiec były miejscami wybranymi. Osoby, które śniły wielokrotnie – zawsze kiedy znajdowały się w tym samym miejscu – były „wskazane”. Łącząc dłonie i serca, miały otworzyć bramę czasu, gdy nadejdzie pora. Kiedy to ma się stać? Sny powiedzą. Już niedługo. Postacie ze snów to słudzy Diany, wierzyła leśniczyna – ludzie, przez których nieostrożność księżna Walii zginęła w Paryżu w zmiażdżonym mercedesie. Teraz odkupują swoje winy i otwierają dla niej drogę tu na ziemię. Jedyne, co mogło zakłócić proces, to ta niewydarzona ciesielska inicjatywa Bramowców. Sercowcy mieli nadzieję spacyfikować ich za pomocą modłów. A dziadek Bronek? Jaka była jego rola w tych cudach? Rozpromieniła się: dziadek był Diakonem Diany, jako pierwszy przeszedł z nieba na ziemię, sprawdził Bramę, wyjaśniła. Kiedy dobra księżna już znajdzie się na ziemi, wśród ludzi, w nagrodę będzie zasiadał po jej prawicy. Na razie oswaja naród, przygotowuje go na nadejście cudownych gości. Kiedy odjeżdżała, długo patrzyłem za nią. Nagle cała strategia AID, czy też Rastafińskiego, aby uspokoić ludzi w dolinie za pomocą pieniędzy, wydała mi się skazana na porażkę. Leśniczyna mówiła ze spokojem osoby w służbie idei: nie obchodziło jej, co ludzie myślą ani czy jej wierzę. Byliśmy nieistotni i całkowicie pozbawieni znaczenia. W ostatni piątek czerwca przywiozłem z Warszawy pieniądze dla Kulkowskiego, a dla siebie – jedenastoletnie porsche 944. Właściciel autokomisu przy Wałbrzyskiej oddał je tanio, za kilkanaście tysięcy. Decyzję o kupnie podjąłem po kilku kopnięciach w opony, sprawdzeniu sprężystości siedzenia kierowcy i po krótkiej przejażdżce. Żałowałem tylko, że gość nie miał na placu żadnego kabrioletu. Za radą Reni transakcję z Kulkowskimi rozliczyliśmy u notariusza. Przekazałem sprzedającemu pieniądze, ale mustang został w garażu kancelarii Kicki i Syn. Kulkowski miał otrzymać kluczyki i dokumenty wozu dopiero, gdy wręczy mi klucze do domu. Obiecał, że wyprowadzą się z żoną najdalej w drugą sobotę lipca. Poczułem się właścicielem. Zacząłem chodzić na spacery po mojej ziemi. Gospodarskim okiem taksowałem stan budynków, rozważałem, jak najlepiej doprowadzić do porządku podupadającą bramę i zardzewiałą siatkę płotu. Dopiero teraz zrozumiałem niektóre zwyczaje dziadka, który dziwiły mnie, gdy byłem mały. Dziadek umiał rozkoszować się posiadaniem, nawet samą możliwością posiadania nieruchomości. Gdy dowiadywał się, że ktoś chciał sprzedać zagon ziemi, natychmiast biegł się targować. Mozolne negocjacje często ciągnęły się tygodniami. Kiedy wreszcie dobiegały końca i zostawały przypieczętowane przybiciem rąk na zgodę, dziadek znikał z oczu sprzedawcy. Rezygnował z aktu kupna, bo nie był mu on już potrzebny do szczęścia: kontentował się samym wyliczaniem, ile arów ziemi, lasów i łąk mógł posiąść za swój zakopany na podwórku skarb. Po zakończeniu kalkulacji wołał mnie na wizję lokalną. Wędrowaliśmy na skraj jego działki. Dziadek kazał mi stać w miejscu, a sam uroczyście odliczał krokami dystans. Szedł i szedł, mamrotał po niemiecku, mijając kolejne poletka krewnych i sąsiadów. Wreszcie zatrzymywał się, energicznie tupiąc nogą jak żołnierz na defiladzie. Wbijał laskę w ziemię. Rozglądał się, pieścił wzrokiem całą oszałamiającą przestrzeń aż po czerwieniejącą w oddali bramę jego obejścia. Uradowany i w najgłębszym sensie spełniony, wskazywał ręką swoje gumiaki i wołał do mnie: „Aż potąd, Maksiu, to wszystko mogłoby być moje!” W miarę napływu pieniędzy z Francji obszar jego potencjalnego panowania powiększał się, a wraz z nim satysfakcja dziadka. Do samej śmierci nie wydał złotówki ze swoich oszczędności. Nie kupił sobie ani żonie dosłownie nic, chodził w starych ubraniach, pił tylko wódkę w ćwiartkach i kiedy mógł, naciągał ludzi na tanie papierosy. Był najszczęśliwszym z bogaczy, żywym zaprzeczeniem poglądu, że pieniądze szczęścia nie dają. Nigdzie, nawet w najbardziej hedonistycznych kręgach w Ameryce, nie spotkałem nikogo, kto umiałby czerpać tyle radości z posiadania majątku. Teraz jednak denerwował się. Od momentu kiedy podpisaliśmy z Kulkowskim papiery i odliczyłem na stół trzydzie” ci pięć tysięcy złotych zapłaty, dolę notariusza oraz trzy tysiące opłaty skarbowej – dziadka ogarnęła obsesja, że Kulkowscy nas okradną. Mówił mi, że tamci na pewno wyniosą z obejścia wszystko, co da się udźwignąć. Kiedy mógł, warował w pobliżu zabudowań. Śledził każdy ruch gospodarzy, rachował krzaki porzeczek i drzewa w ogrodzie. Wślizgiwał się na podwórko przez tylną furtkę i lustrował nerwowo leżące tam żelastwo. Kulkowskich doprowadzało to do furii, jednak dziadek interpretował ich zdenerwowanie jako potwierdzenie słuszności swoich podejrzeń. Z najwyższym trudem namawiałem go na powrót do bazy każdego wieczoru; Rastafiński twierdził, że zachowywał się tam nieznośnie. – To go wypuść – prosiłem. – Już trzeci tydzień nikt się nim nie interesuje. Wił się jak piskorz, ale nie ustępował. Coś przede mną ukrywał – wiedziałem to, ale nie mogłem go rozgryźć. Później zdumiewało mnie, jak mogłem być tak tępy; znałem już wtedy zasadnicze fakty, miałem je wyłożone jak na półmisku, jednak nie potrafiłem poprawnie ułożyć łamigłówki. Chyba dlatego, że byłem zbyt blisko drzew, żeby widzieć las. Dziadek w roli więźnia musiał jednak zaleźć wojskowym za skórę, bo pewnego wieczoru karzeł sam zaproponował rozwiązanie. Była to stalowa bransoleta z nadajnikiem radiowym. Ważyłem ją w rękach, niepewny, o co chodzi. – Gdzie to się zakłada? – zapytałem podejrzliwie. – Na nogę. Nad kostką. W niektórych stanach USA, wyjaśnił, używano takich nadajników jako „elektronicznych policjantów”. Nosili je sprawcy lżejszych przestępstw skazani przez sądy na areszt domowy. – Stacja odbiorcza w bazie pokazuje na monitorze komputera, gdzie znajduje się nadajnik. Kropka pika na mapie z dokładnością do jednego metra! – Da się przeciąć – zauważyłem, kiedy pokazał nam skomplikowany w wykroju kluczyk, który nosił na łańcuszku na szyi. – Delikatna ta bransoleta. Karzeł uśmiechnął się paskudnie. – Ale twarda jest jak cholera. Poza tym urządzenie rozpoznaje próby przerwania obwodu, od razu alarmuje bazę. Cwaniaczek jeszcze się mozoli z brzeszczotem, a policja już spada na niego jak jastrząb! To jak, da pan nóżkę, panie Bronisławie? Dziadek zgodził się bez szemrania. W kilka tygodni zatoczyliśmy więc koło i, pozornie przynajmniej, wróciliśmy do punktu wyjścia. Znów obaj korzystaliśmy z gościny u Rumiankiewiczów. Ja po staremu urywałem się wieczorami do Reni, gdzie zwykle zostawałem na noc. Rankami dziadek przyjeżdżał tam rowerem do roboty na budowie. Pensjonat rósł w oczach. Betoniarka kwiczała od rana do nocy, ani się obejrzeliśmy, gdy murarze dokończyli parter, potem wylali strop i zbudowali ściany pierwszego piętra. Na placu pojawili się cieśle, którzy zbili z belek konstrukcję nośną dachu. Gdy na szczycie zawisła wiecha, Renia urządziła imprezę z beczką piwa, grillem i orkiestrą z Tereszewa. Zaprosiła całą rodzinę, tłum znajomych i wszystkich notabli z okolicy. Kupsztyk, ubrany w kucharską czapkę, smażył steki, kiełbaski i kawałki warzyw. Miałem nadzieję, że upije się i wywoła skandal, ale drań sprawił się wzorowo. Na koniec dnia dostał od Reni podejrzanie długiego całusa. Pogoda sprzyjała jej planom. Lipiec przyniósł falę upałów, mury schły błyskawicznie. Lasy, drgające w rozpalonym powietrzu i pachnące oparami żywicy, sprawiały wrażenie, że mogą wybuchnąć ogniem od jednej iskry. Leśniczy Trąbkowski zbierał rozrzucone butelki po winie, sprawdzał, czy nie iskrzą urządzenia elektryczne. Z jego polecenia na budowie stanęło oficjalne stanowisko przeciwpożarowe: pomalowana na czerwono skrzynia z piaskiem, dwie łopaty i metalowe wiadro. Czwartego lipca, w piątek, dziadek napadł na listonosza Snopkiewicza. Zdarzyło się to na rynku, kiedy listonosz wychodził z budynku poczty, z ciężką torbą na ramieniu. Dziadek zażądał wypłaty swojej renty. Snopkiewicz wybałuszył oczy i powiedział, że nic dla niego nie ma. Dziadek zwrócił mu uwagę, że inni emeryci i renciści już dawno dostali przekazy za czerwiec. Listonosz próbował go wyminąć. Dziadek chwycił ręką za pasek od torby i ryknął, żeby natychmiast oddawał jego pieniądze. Dokoła zbierali się gapie, więc Snopkiewicz spróbował łagodnej perswazji. Wyciągnął plik przekazów, które miał do rozniesienia tego dnia, i przekładając je po kolei, pokazał, że na żadnym nie było nazwiska Kotowicz. Otworzył też torbę, pozwolił staremu zajrzeć do środka. Dziadek wpadł w furię. Według zgodnej relacji świadków dziadek uderzył pierwszy. Snopkiewicz nie pozostał mu dłużny: kiedy na miejscu zjawił się dzielnicowy Racuch, w powietrzu fruwały koperty i tekturki przekazów, a rozweseleni gapie dopingowali na zmianę to jednego, to drugiego. Racuch aresztował dziadka za napaść na funkcjonariusza publicznego, wezwał radiowóz i zawiózł go na komisariat do Nowego Miasta. Pojechałem tam zaraz, ale nic nie uzyskałem, zdrajca Maniek nie chciał ze mną nawet rozmawiać. Dopiero wieczorem Rastafiński wyciągnął go z aresztu i przywiózł do Kurkowa. Stary był kompletnie załamany psychicznie. Oświadczył, że nie ma po co żyć i w nocy powiesi się w stodole. – Wszysko wzieni!!! Nic me nie ostawili, ni mom tera ani gospodarki, ani piniędzy!!! – krzyczał. Zaprosiłem pułkownika do kuchni Toli i w gronie rodzinnym opowiedzieliśmy mu całą historię z francuską emeryturą dziadka. Zasugerowałem, żeby ufundował mu rentę tymczasową z funduszów AID. – Dlaczego my? – zdumiał się. – Te pieniądze mają kupować spokój, prawda? Dziadek jest bardzo niespokojny. Stracił gospodarstwo, gdzieś przepadła mu forsa z pierwszej, dużej wypłaty, a okazuje się, że renta też nie przychodzi. Ty byś się nie załamał, Gracjanie? – To nie wchodzi w nasz zakres – mruknął Rastafiński. – Więc trzeba do Francji napisać – Tola spróbowała szantażu. – Żeby wznowili dla Bronka wypłaty. Poparłem ją natychmiast. – To logiczne – powiedziałem. – Dziadek wznowił egzystencję, należą mu się pieniądze. Będą musieli przysłać tu komisję i ustalić fakty. Ale się ci Francuzi zdziwią! Rastafiński poruszył się niespokojnie, łypnął ponuro najpierw na mnie, potem na resztę naszej rodziny. Dziadek tymczasem teatralnym głosem domagał się od Zdzicha, żeby dał mu postronek i kawałek mydła. – E, gadanie tylko – powiedział karzeł. – Nic nie zrobicie. Ani on, ani wy. – Weźmiesz to na swoją odpowiedzialność? – zasyczałem. – W tej okolicy jest od cholery samobójstw. Nie ma roku, żeby ktoś nie kopnął w stołek w stodole. Westchnął. – To ile miałbym mu wypłacać? – zapytał niechętnie. – Najmarniej tysiąc pięćset złotych. On miał rentę znacznej wysokości. Byle co go nie zadowoli. Targował się, stanęło na dwunastu setkach. Pierwsza wypłata miała miejsce od razu: dziadek poweselał, kiedy zobaczył ułożone w stosik banknoty. Sapiąc i wywalając jęzor, wykaligrafował swój podpis na dwu egzemplarzach umowy Rastafińskiego, zgarnął pieniądze i wybiegł ukryć je gdzieś przebiegle – za obrazkiem albo pod materacem. Ten sukces dodał mi skrzydeł. Kiedy wróciłem z Warszawy kilka dni później, zastałem moją rodzicielkę wyciągniętą na kozetce w zaciemnionym pokoju, z okładem na głowie. W powietrzu unosiła się woń waleriany. Na twarzy mamy malował się wyraz cierpienia. – Dobrze, że jesteś – powiedziała ledwie dosłyszalnym głosem. – Wezwij karetkę. Albo lepiej od razu księdza. – Co mamie jest?! – Serce, drogie dziecko. Okazało się, że dziadek się oświadczył – i to trzem niewiastom naraz. Rzecz wyszła na jaw, kiedy nauczycielka z Nowego Miasta przyszła do mamy z oficjalną wizytą przedstawić się członkom nowej rodziny. Śladem tego wydarzenia był bukiet kwiatów, wciśnięty do wazonu z wodą, a jednak na znak protestu nierozwinięty z celofanu. Dziadek wyjaśnił zebranej pospiesznie rodzinie, że sprawa była nieaktualna, gdyż wyszło na jaw, że nauczycielka nakłamała o swoim majątku: jej dom był zapisany na krewnych. Aktualnie spotykał się z właścicielką garbarni oraz z pewną wdową po majorze Wojska Polskiego. – Co dziadkowi strzeliło do głowy?! – wypytywałem go po południu, kiedy razem wracaliśmy od Reni samochodem. – Tylu babom naraz zawracać głowę? A co z babcią Andzią? Przecież sam dziadek mówił, że... – Nie żyje – mruknął. – Jo był na cmyntarzu. Na płycie pisze, kiedy umierła. Nie wspomniał słowem o drugiej dacie, którą kazałem zetrzeć. Myślałem, że teraz o nią zapyta, ale nie zrobił tego. Widocznie jakoś to sobie sam wytłumaczył. Skoro babcia nie żyła, było oczywiste, że musi znaleźć sobie inną żonę, i to szybko. Zauważyłem, że wdowcy na wsi byli bezradni jak dzieci. Nie potrafili samodzielnie ani ugotować, ani uprać, ani utrzymać porządku w chałupie. Jakby byli przygotowani tylko na taki wariant, w którym kobiety żyją dłużej. Odkąd pamiętałem, dziadek bardzo rzadko zostawał sam w domu. Kiedy jednak babcia z mamą musiały wyjechać, na przykład do kardiologa w Warszawie, przygotowywał dla nas obu „zagraj”, zdecydowanie najgorszą potrawę, jakiej kosztowałem w życiu. Dziadek hałaśliwie pałaszował rozmiękłe w wodzie kartofle na zasmażce z cebuli i przekonywał mnie, że w mieście takiej zupy „nie dostanie się w żadnej restauracji”. Dzięki niemu już jako dziecko rozwijałem zmysł ironii. Konieczność szybkiego ożenku dziadek traktował jako oczywistość. Był znów ustawiony w życiu, wręcz majętny, ponadto oczekiwał, że Rastafiński wyrówna mu resztę poniesionych strat. Miał dostać konia, krowę i wóz – lepszy od starego, bo na gumach. Przyrzekłem interweniować i w tej sprawie, ale długo nie było okazji. Karzeł przepadał na całe dnie, krążył po okolicy z wojskową obstawą. Sądziłem, że to z przezorności; w końcu nosił przy sobie dużo rządowych pieniędzy. Wyobrażałem sobie, że skrzętnie rozdziela je ludziom, Kupsztykowi jednak udało się posiać w mojej duszy wątpliwość co do faktycznych działań pułkownika. A stało się to przy okazji raczej nietypowego, nawet jak na tego artystę, proszonego obiadu. Kupsztyk zapowiedział rewanż za tygodnie wieczornego stołowania się u Reni: zaprosił nas na kulinarną „orgię”. Jego patelnia, oświadczył, cieszyła się sławą wśród smakoszy Trójmiasta, a markowe restauracje składały mu propozycje zatrudnienia. Skoro świt wyrusza do Iławy, a jak będzie trzeba, to dalej, do Olsztyna albo wręcz do Torunia, po ingrediencje niezbędne do uczty. Przykazał, abyśmy stawili się u niego w Lipowcu punktualnie o szóstej wieczór, „należycie głodni, ewentualnie na lekkiej bani”. Tak też się zjawiliśmy, ja w białej koszuli, Renia w wizytowej sukience. Przywieźliśmy ze sobą butelkę wytwornego francuskiego wina i, na wszelki wypadek, jeszcze piersiówkę zacnej szkockiej. Obejście Kupsztyka wyglądało na opustoszałe. Panowała cisza, drzwi do domu były zamknięte na klucz. Weszliśmy na podwórko, zajrzeliśmy przez okno do kuchni. Ani śladu gospodarza, zimny piec. Nagle z góry, z któregoś z pomieszczeń na piętrze dobiegł nas cichy, płaczliwy dźwięk, jakby jęk konającego. Zaalarmowani zamieniliśmy się w słuch. Dźwięk powtórzył się; tym razem byłem pewny. To jęczał człowiek. Każda sekunda mogła się liczyć. Drzwi wyglądały na bardzo solidne. Podałem Reni cenne butelki i pobiegłem poszukać drabiny. Pamiętałem, że jakaś leżała koło stodoły. Była spróchniała, ale nie miałem wyboru; oparłem ją o ścianę i ostrożnie wspiąłem się do otwartego okna na poddaszu. Najpierw nad parapetem okiennym ujrzałem dwie stopy, potem damskie nogi splecione na plecach naszego gospodarza, a na wprost siebie jego kościste pośladki. Rył twarzą gdzieś poniżej, dziewczyna jęczała. Parapet zasłaniał mi pole widzenia. Chciałem wycofać się dyskretnie, ale zgniły szczebel drabiny pękł pod moją stopą, a za nim następne; z hurkotem zsunąłem się aż na ziemię. Zabawa na górze trwała w najlepsze. Chyba nic nie usłyszeli. – To nie atak serca – szeptem uspokoiłem Renie. Poszliśmy na długi spacer do lasu. Kiedy wróciliśmy po jakichś trzech kwadransach, Kupsztyk siedział na ganku i z zadowoloną miną palił papierosa. Nasz widok zdziwił go: przyglądał się naszym odświętnym strojom, owiniętym w elegancki papier butelkom. W jego oczach stopniowo pojawił się wyraz zrozumienia. Uderzył się dłonią w czoło: o kurde, jakże mógł zapomnieć! Ale to drobiazg, nic straconego! Zaczekamy przez chwilę, sącząc to winko, które przynieśliśmy, a on tymczasem migiem coś zrządzi. Zręcznie rozpalił w piecu, pokroił kawałek boczku, posiekał świeżą cebulę, podsmażył, zrobił jajecznicę z kilkunastu jajek. – Uwierzcie mi, najwykwintniejsze potrawy to te najprostsze – zapewnił nas, kładąc dymiącą patelnię i grube pajdy chleba na stole. – Tej prawdy nauczyłem się w słodkiej Francji. Wygłodniali, nie podjęliśmy dyskusji. Kupsztyk też pożerał swoją porcję pospiesznie. Renia podjęła próbę ustalenia, bez powodzenia zresztą, kim była młoda dama, którą niedawno gościł. – Czy wam też tak ciężko wydostać forsę od Rastafińskiego? – zapytał po dłuższym milczeniu, wycierając swój talerz chlebem. – A co, zalega ci? Kiwnął potakująco głową. Chociaż już dawno podpisał papiery, ciągle nie może doprosić się gotówki. – Skurwysyn coś kombinuje – mówił, smakując wino z dna kieliszka. Cmoknął z uznaniem, puścił oko do Reni. – Z normalnych ludzi nie znam nikogo tu w Lipowcu, komu by wypłacił. – Przesadzasz, w Kurkowie wypłacał – powiedziała Renia. – Może na samym początku. Potem przestał. Tylko podpisy zbiera, najlepiej od takich obszczymurkow, co stoją pod sklepem. Dają mu parafę za pięć, góra dziesięć złotych. A resztę pieniążków nasz karzełek chowa do własnej kieszeni. No to jak, smakowała moja jajecznica? Spróbujcie tylko powiedzieć, że macie jakieś zastrzeżenia! Kiedyś wspomniał, że prowadził u siebie księgę gości; poprosiłem, żeby ją przyniósł. Zaprezentował oprawiony w skórę tom i wieczne pióro. Wpisałem się krótko: „Kupsztyk, najeść się u Ciebie trudno, ale niewątpliwie jesteś mistrzem patelni”. Podpisałem się, postawiłem datę. Przeczytał tekst bez zmrużenia powieki. Do końca wieczoru nie wracaliśmy już do tematu gotowania. Kupsztyk mógł mieć rację co do Rastafińskiego. Nie było widać specjalnych efektów jego działań. Ruch wielbicieli Diany wydawał się zataczać coraz szersze kręgi. Cały Kurków oblepiony był plakatami z wizerunkiem księżnej. Ksiądz Topp chyba się przestraszył, bo odwołał swoje oddziały sodalicji, które do tej pory pilnie je zdzierały. Wrotowcy z kolei zbili z ogromnych legarów elementy wrót, według Zdzicha w każdej chwili byli gotowi kłaść je na platformy, zaciągnąć traktorami na miejsce i stawiać bramę. W kawiarni Toli, na półce obok chipsów i orzeszków, pojawiły się woreczki piasku oraz buteleczki z ozdrowieńczą wodą ze żwirowni. Popyt na nie był tak duży, że okoliczne staruszki ledwo nadążały z szyciem woreczków. Cudowny piasek wypatrzyłem w pryzmie w stodole, woda musiała pochodzić z kranu u Rumiankiewiczów; wojsko utrzymywało przecież swój kordon wokół anomalii. Interes szedł tak dobrze, że Tola zaczęła myśleć na głos o zorganizowaniu płatnych audiencji, na których dziadek błogosławiłby publikę. Wyliczyła, że w domu zmieściłoby się do pięćdziesięciu osób; dwie imprezy tygodniowo po dwadzieścia złotych od łebka dawałyby oszałamiającą sumę czterech tysięcy złotych miesięcznie. A przecież dziadek mógłby też przyjmować chętnych indywidualnie, po stówie od wizyty albo nawet lepiej. Gość w Białymstoku, który leczył pary na oziębłość, pozwalając dotykać swojej nadnaturalnie wielkiej męskości, brał po dwieście, a trzeba było się zapisywać na tygodnie naprzód. Do tego dochodziłaby jeszcze sprzedaż fotografii dziadka z własnoręcznym autografem, plakatów księżnej, kubków z sercami, modeli Bramy ze słomy i patyczków, długopisów oraz T-shirtów z sitodrukową podobizną Bronisława Kotowicza, Diakona Diany. Podniecenie w dolinie jeszcze wzrosło, gdy w szeregach Sercowców nastąpił rozłam. Nauczycielka ze Skarlina pokłóciła się z leśniczyną Trąbkowską i każda odeszła z grupą własnych zwolenników. Spór miał podłoże teologiczne, podobno poszło o liczbę serc konieczną do rozpoczęcia aktu dianozstąpienia – Trąbkowską uważała, że wystarczy sto, nauczycielka twierdziła, że tysiąc trzysta trzydzieści trzy – oraz o rolę diakona w tym procesie. Wszystkie trzy ugrupowania, licząc Wrotowców, intensywnie zabiegały o względy dziadka w kawiarni Toli. Ten upijał się z wysłannikami jednych i drugich, od wszystkich przyjmował podarunki. Tak mu to zawróciło w głowie, że przestał jeździć do Reni do roboty. Uznał, że jako osoba na pograniczu świętości, często całowana w rękę, po prostu nie może pracować. Gdyby nie poczciwy ksiądz Topp, który grzmiał o diabelskich sektach i straszył dziadka ekskomuniką, nie zapanowalibyśmy już nad sytuacją. Przy drodze na żwirownię i w bezpośrednim sąsiedztwie wartowni gromadziły się tłumy ludzi, bo gruchnęła wiadomość, że anomalia odmładza. Ale niewielu było tam staruszków; przeważali ludzie w średnim wieku i młodzi, zwłaszcza kobiety. Przypomniałem sobie, jak Konstancja mawiała, ze kobieta nigdy nie jest dosyć młoda, a mężczyzna zbyt bogaty... Tkwili tam całymi godzinami, niektórzy modlili się, inni siedzieli na ziemi, nawet spali. W polowie lipca Rastafiński wspomniał o konieczności przeniesienia dziadka ponownie do obozu. Przestraszyłem się. – Przecież Kulkowscy już kończą się pakować, w tę sobotę wyprowadzają się z domu! – przekonywałem. – Możemy zainstalować go na starych śmieciach i mieć święty spokój! Co ty znów kombinujesz w tej swojej przeklętej głowie? – Nie widzisz, czy co? – wrzasnął w odpowiedzi. – Muszę go zabrać ludziom z oczu. Czy ty masz pojęcie, co zaraz zacznie się wyczyniać pod jego domem? Oni właśnie tam chcą postawić tę pierdoloną bramę, jak on tam zamieszka! Istny odpust! Wiedziałeś o tym? Nie wiedziałem. – No widzisz! Nasz wywiad szacuje, że na uroczystość może ściągnąć nawet dziesięć tysięcy luda! I co, mam sprowadzić wojsko, żeby ich rozpędzać? To byłby koniec, trąbiłaby o nas prasa i telewizja. Nikt nie opanuje sytuacji. Upierałem się, że przez dziadka możemy wpływać na bieg wydarzeń. Diakon Diany w końcu ma coś do powiedzenia, czyż nie? Może na przykład zakazać budowy bramy. Rastafiński miał wątpliwości. – A co zrobisz, jak on nagle wyekspiruje na oczach tłumu, rozpłynie się w powietrzu? – zapytał. – Wyobrażasz sobie tę histerię? – Dlaczego miałby ekspirować? – Earl, ten lotnik z Anglii, wczoraj wieczór zniknął w trakcie obiadu w rodzinnym zamku. Rano dostałem raport. Próbowałem wyobrazić sobie tę scenę: mroczna sala, zbroje i stare portrety na ścianach, bezszelestnie poruszająca się służba. Rodzina siedzi przy długim stole w strojach wieczorowych, migocą świece w srebrnych kandelabrach... W ułamku sekundy earl znika. Urywa w połowie jakąś uwagę do kuzynki. Słychać tylko trzask, gdy kryształowy kielich z winem rozbija się na kamiennej podłodze. Widelec z kawałkiem mięsa opada na obrus. Staruszka o starannie uczesanych włosach, cała w koronkach i brylantach, dostaje ataku serca... – Jak długo on przetrwał? – zapytałem. – Prawie dziewięćdziesiąt siedem dni od momentu, kiedy AID się o nim dowiedział i włączył stoper. Drogi earl to nasz rekordzista do tej pory. Japońscy rybacy nie dociągnęli do tysiąca godzin. – To znaczy, ile dni? – Około czterdziestu. A ta para z Peru, ksiądz i student, też ci mówiłem: wyekspirowali po niespełna pięciuset godzinach. Zresztą student o mało nam nie kipnął wcześniej na gruźlicę. Był już na ostatnich nogach, kiedy go przeniosło, w Landstuhl trzymali go pod tlenem. Dlatego mówię ci, lepiej zawczasu zabrać stąd Bronisława Kotowicza. Sytuacja robi się podbramkowa! Powiemy, że wyjechał do Anglii na rozmowę z rodziną królewską, emocje opadną. Wszystko rozejdzie się po kościach. Liczyłem szybko w głowie. Dziadek pojawił się w Kurkowie równo półtora miesiąca temu. – Czy anomalia drgnęła? – zapytałem. – Zaobserwowaliście, że się kurczy? Kiwnął głową. – Były już dwa skoki. Drugi dość duży. – Co to znaczy „dość”? O ile procent? – A ile procent dostanę za tę informację? Wzruszyłem ramionami. – Handlujesz niepewnym towarem – zauważyłem. – Mówiłeś, że potrzebujecie zmierzyć trzy zmiany, żeby obliczyć, kiedy anomalia się zamknie. Skoro dotąd były tylko dwie, to wciąż nie wiadomo, kiedy przyjdzie koniec. Równie dobrze może się okazać, że dziadek ma przed sobą wiele miesięcy. A może wcale nie zniknie? – Na pewno to Napoleon umarł – zgodził się. – Jednak co do pana Bronisława mamy uzasadnione przypuszczenia. Ty zakładasz, że oni trzymają się do końca. To błąd: obserwacja anomalii pozwala tylko ustalić granicę, najpóźniejszy możliwy moment, kiedy cały bajzel znika z powierzchni ziemi. Ekspiracja żywych istot w anomalii z reguły następuje wcześniej. – O tym nie mówiłeś. – No to teraz ci mówię. Za darmo. W Peru przeniesionych już nie ma, a jeszcze zostało jakieś pięćdziesiąt procent obszaru anomalii. W Anglii też nie zamknęła się do końca, został krążek wielkości monety. Tu chyba nie ma zasad. Żywy obiekt może zniknąć w dowolnym momencie. Krowa twojego dziadka już dawno wyparowała w naszej bazie. Rozumiesz teraz? Przygnębił mnie tymi rewelacjami. Kłóciliśmy się długo tego dnia. Nie przekonałem go, jednak na koniec zostawił dziadka w spokoju. Wolał mieć we mnie sojusznika. Ja z kolei rozumowałem, że jeżeli dni dziadka były policzone, lepiej, żeby spędzał je wśród swoich. Rozdział XXVI. W drugiej połowie lipca Rastafiński poruszał się już na czele kolumny wojska, dwóch albo czasem trzech samochodów z żołnierzami. W okolicy zaroiło się też od agentów w cywilu; można się było natknąć na nich w piwiarniach, sklepach, a nawet w lesie. Znów nie udawało mi się ustalić, czego lub kogo szukali. Ożywiło się też w bazie wojska na żwirowni. Renia skarżyła się, że nocami znów huczały tam helikoptery. Przez kilka dni nisko nad doliną krążył samolot. Teoretyzowałem, że był to pokaz siły, typowa reakcja wojskowych, którzy próbują ostudzić rozpalone głowy cywilów. – Mnie się wydaje, że to polowanie – rzuciła znad kalkulatora Renia. Odkąd na budowie prostodusznych murarzy zastąpili przedstawiciele firm specjalizujących się w instalacjach i tak zwanej wykończeniówce, wieczory upływały mojej pani głównie na kontrolowaniu rachunków oraz rwaniu włosów z głowy. – Moim zdaniem im od początku wcale nie chodziło o twojego dziadka. – Niewiele się nim interesują – przyznałem. – Zauważ, że ciągle przeczesują okolicę. – Próbowałem pytać o to Rastafińskiego. Zażądał pięciu tysięcy złotych za tę informację. Nie wspominałem ci o tym? – To stary krętacz – zauważyła. – Mam nadzieję, że mu nie zapłaciłeś. – Jeszcze nie oszalałem. Ale jak coś wywąchać? Masz koncepcję? – Jedyna koncepcja, jaką mam w tej chwili, to zakończyć budowę i nie dać się oskubać tym wszystkim cwaniakom. Kubicki dziś przywiózł deski; na moje oko to odpady tartaczne, a rachunek – popatrz: wystawiony jest na tarcicę pierwszego gatunku. Z kolei ten twój krewniak elektryk, którego tak polecałeś, wyliczył mi na instalację siedem tysięcy dwieście metrów przewodu izolowanego, po złoty trzydzieści dwa za metr. Głowę dam, że taki przewód można kupić dużo taniej i że jedna trzecia tej długości wystarczy w zupełności. Oni chyba mnie mają za kretynkę! Typowy męski szowinizm. – Traktuj to jako część tutejszego folkloru, kochanie. – Taki folklor nie przyciągnie mi turystów – zauważyła. Mimo wszystko była dobrej myśli. Planowała ukończyć pensjonat do jesieni, zamówić fotografa, przygotować profesjonalny folder i w listopadzie zaprosić przedstawicieli biur podróży specjalizujących się w Ostnostalgiereise – sentymentalnych podróżach na dawne niemieckie Ziemie Wschodnie. Wszystko drobiazgowo zaplanowała. Zimą urządzi pomieszczenia i wyszkoli personel. W hotelu zatrudni trzy osoby na cały rok i do dziesięciu w sezonie. Kilku miejscowych będzie występować w roli przewodników. Trąbkowski obiecał jej, że zarezerwuje w kole łowieckim limit odstrzału dzików i zwierzyny płowej do wykorzystania przez gości. Jeżeli wszystko pójdzie dobrze, twierdziła Renia, pierwsi Niemcy z wypchanymi portfelami powinni zjawić się wiosną. Którejś nocy, objęci w łóżku, szukaliśmy nazwy dla pensjonatu. Proponowałem „Chez Renia” i „Pod Wesołym Krzyżakiem”, ale kobieta interesu uznała te pomysły za mało handlowe. Szyld miał być zrozumiały zarówno po polsku, jak i po niemiecku. – To ma być jakieś słowo kojarzące się z wygodą, ciepłem, domowym jadłem. I solidnością – dodała. Udawałem, że pogrążam się w głębokim namyśle. – No i co, panie pisarzu? – Mutter – powiedziałem w końcu. – Matka po niemiecku. Ale „U mamy” kojarzy się z siwą tęgą panią robiącą racuszki przy piecu! To nie dla mnie – zaprotestowała. – Poza tym co to niby miałoby znaczyć po polsku? – Rodzaj męski od śruby. Kojarzy się z solidnością! Dała mi kuksańca. Zastanawiałem się, co by było, gdybym przeniósł się na stałe do Kurkowa. Albo przynajmniej na większą część roku. Swój warszawski apartament mógłbym wynajmować. Albo nie: po sprzedaży Silver Lining już nigdy nie będę musiał pracować na chleb. Rozbuduję dom dziadka, albo lepiej, postawię obok drugi, nowoczesny. Z kominkiem, przeszkloną ścianą na dolinę i wielkim tarasem od strony rzeki. Miałbym psa, który dotrzymywałby mi towarzystwa na spacerach. Pomagałbym Reni w hotelu. Mógłbym na przykład przywozić gości ze stacji, a wieczorami zabawiać rozmową przy brandy. Mógłbym też wrócić do swoich projektów pisarskich. Renia nie odzywała się, kiedy snułem te plany. Pewnie miała swoje zdanie co do ich realności. W sobotę Kulkowscy zgodnie z umową załadowali resztę swoich klamotów na ciężarówkę, która o trzeciej po południu zatrzymała się przy furtce Rumiankiewiczów. – Niech wam się dobrze mieszka – powiedział markotnie Kulkowski, wręczając mi dwa klucze: prymitywny, bez wcięć na łopatce, do bramy, i drugi, niewiele lepszy, do drzwi wejściowych. W tym domu nikt nie wymieniał zamków od lata 1939 roku. Taksówkarz siąknął nosem. – Teraz wiem, jak żeś się Bronek onegdaj czuł. To jest piękny punkt. Szybko potarł oczy i wsiadł do szoferki. Ciężarówka odjechała do Nowego Miasta. Pewnie zaraz poleci po mustanga do notariusza, pomyślałem. Pocieszy się. Dziadek trącał mnie ramieniem, wiercił się niespokojnie. Zrozumiałem, o co chodzi, podałem mu klucze. Gwizdnął na Finka i wybiegł z podwórka, nie czekając, aż wyprowadzę samochód. Mama, chociaż ubrała się specjalnie na tę okazję i od obiadu siedziała gotowa z torebką na kolanach, teraz oświadczyła, że zostaje w domu. Boi się, tłumaczyła, że z tych emocji „serce jej pęknie”. Kiedy wyjechałem na żwirówkę, dziadek już sadził długimi susami przez pola za truchtającym radośnie psem. Nie przyspieszyłem, przy bramie znaleźliśmy się prawie jednocześnie. Była szeroko otwarta. Długo chodziliśmy po opróżnionych pokojach, zaglądaliśmy do stodoły, do składziku na opał, do obórki. Rozumiałem mamę; ten powrót na stare kąty wywoływał skurcz w gardle. Dziadek koncentrował uwagę na wartości inwestycji dokonanych przez Kulkowskich. Lamentował, że zniszczyli mu dom, ale miał zadowoloną minę, kiedy badał solidność Pięterka nad oborą. Uważnie oglądał murowany wiatrołap i miętosił w palcach brzeg tapety w pokoju. Łazienka też mu się spodobała; jak stał, w ubraniu, położył się w wannie, żeby sprawdzić, czy będzie do niego pasować. W piwnicy znaleźliśmy piec centralnego ogrzewania, elektryczną pompę i bojler do ciepłej wody. Tak jak przepowiadała Renia, była to przygnębiająca kupa złomu, pokraczne dzieło domorosłych hydraulików. Dziadek odkrywał każde zardzewiałe urządzenie z radością i księgował je w głowie jako nasz czysty zysk. Ja szukałem raczej śladów przeszłości, form znajomych z dzieciństwa. Ze wzruszeniem rozpoznałem drzwi do pokojów, solidne, o staromodnych rowkowanych futrynach. Dotykałem mosiężnej klamki, której eleganckiej linii nie zauważałem jako dziecko, a za którą z taką wściekłością szarpał kuzyn Robert, kiedy nie chciałem wpuszczać go do pokoju. Jedną z tych klamek tata chyba nawet wyrwał tamtego świtu, kiedy, upokorzony, z furią pakował rzeczy do samochodu i wywoził nas już na zawsze w dorosłe życie. Cicho, żeby nie płoszyć wspomnień, wszedłem do większego pokoju. Przykucnąłem w miejscu, gdzie kiedyś stało podziurkowane przez korniki wielkie łoże, na którym spaliśmy z Robertem. Pierwszą rzeczą, którą widziałem po otwarciu rano oczu, była gałąź jabłoni za oknem. Drzewo postarzało się, ale bez wątpliwości była to ta sama jabłoń. Brakowało tylko tykania zegara Roi de Paris na ścianie; martwy i zakurzony, od lat wisiał w mieszkaniu mamy w Warszawie. Warto oddać go do naprawy i przywrócić do służby. Z umeblowania nie zostało w domu praktycznie nic. Nie było też ani jednego garnka czy czajnika. Według Toli zawartość domu dziadków rozproszyła się wśród krewnych Tekli, nieżyjącej już drugiej żony dziadka. Mamie został tylko zegar, dwa kilimy na ścianę, reprodukcja obrazu Botticellego Dante spotyka Beatrice i stary francuski młynek do kawy. Zastanawiałem się, na czym będziemy tu spać, kiedy Finek zaczął szczekać. Wyjrzałem przez okno: przed bramą manewrowała terenówka. Rastafiński prowadził samodzielnie. Otworzyłem mu furtkę. Bez wstępów podał mi zwiniętą w rulon gazetę. – Widziałeś to? Już o nas piszą! – zaczął oskarżycielskim tonem. Były to „Wiadomości Olsztyńskie”, wydanie lokalne na Nowe Miasto, Bratian, Kurków. – Komentarz redakcyjny, trzecia strona. A mówiłem, cholera jasna! Wreszcie wypatrzyłem niewielki artykuł. Nosił tytuł Przede wszystkim spokój. Napisany był w sposób wysoce aluzyjny: autor ostrzegał, że „pewne poronione pomysły”, które zdobywają „nieuzasadnioną popularność” wśród „nielicznych odłamów” w okolicach Kurkowa, „budzą niepokój”, „również czynników kościelnych”. „Kompetentne władze świeckie” powinny „zdecydowanie” położyć im kres, zanim dojdzie do „dalszej destabilizacji lokalnej społeczności”. – To jakieś brednie, Gracjanie. Nic z tego nie wynika. – Uważam inaczej. Musimy z tym skończyć. Natychmiast. – Co kończyć? Uspokój się. To tylko jeden pismak. – Zabieram go. – Rozejrzyj się: czy widzisz tu kogoś? Jakieś tłumy? Jest cisza, panuje spokój. Więc, proszę, nie panikuj. – Sercowcy wyznaczyli datę zstąpienia na przyszłą niedzielę. Mam wiarygodne informacje. – Zmienią zdanie – zbagatelizowałem nowinę. – A jeżeli nawet nie zmienią, to co ci da, że zamkniesz dziadka w bazie? Zrobią ci demonstrację na żwirowni. Tylko pogorszysz sprawę! – Za godzinę wywozimy go z kraju. Mam rozkaz – odpowiedział. – Przykro mi, Maksiu. To nie mogło tak się skończyć. Po prostu nie. – Zrobiliśmy wszystko, co w ludzkiej mocy – tłumaczył łagodniejszym tonem, jakby wyczuł moją determinację. – Próbowaliśmy uspokoić ludzi. Poszły na to znaczne fundusze. Nie wyszło, trudno. To nie moja i nie twoja wina. – Jesteś pewny, że nie twoja? – powiedziałem cicho. – Bo do mnie dochodzą słuchy, Gracjanie, że większość forsy schowałeś do własnej kieszeni! – Nie twój zasrany interes – podniósł głos. – Jak to nie mój? Zobacz, coś nam ściągnął na głowy, ty pacanie chytry! A teraz on ma ponosić konsekwencje? Tylko spróbuj go ruszyć. Wyciągnij po niego rękę, a pożałujesz. Ja nie żartuję. Wyjął z kieszeni bluzy telefon komórkowy, otworzył klapkę. – Ma wsiadać do mojego wozu albo wzywam grupę specjalną. Macie pół minuty. Wyjąłem mu aparat z ręki. Szarpnął się i dalej wypadki potoczyły się właściwie automatycznie. Złapałem go za kołnierz i delikatnie uniosłem. Spod bluzy błysnęły przyczepione do paska kajdanki. Chwilę później siedział na podłodze w piwnicy, przykuty do rury centralnego ogrzewania. – Niech dziadek otwiera bramę. Wstawiamy tę jego brykę do stodoły i zabieramy się stąd, zanim ktoś zobaczy. – Zastanów się, kretynie – Rastafiński syczał z podłogi. – Daleko nie ujedziecie. A jego nie schowasz przed nikim, zapomniałeś? Dobrze, że mi przypomniał. Próbował nawet ugryźć mnie w rękę, ale wymacałem na jego szyi metalowy łańcuszek z kluczem do elektronicznej obroży. Dziadek podniósł nogawkę, zdjąłem urządzenie. Zmniejszyłem do minimum obwód metalowej bransolety. Rastafiński kopał zajadle; nogi, chociaż krótkie, miał umięśnione i mocne. Z dużym trudem założyliśmy mu obrożę nad kolanem. – Pójdziesz siedzieć, jak mamę kocham! – wycharczał. – Jeżeli, to razem z tobą, defraudancie! Poczekaj spokojnie, znajdą cię na pewno. I nie szarp się, zrobisz sobie krzywdę. Wjechałem terenówką do stodoły, rzuciłem jego komórkę na siedzenie; nie chciałem, żeby do mnie dzwonili i próbowali nas namierzać. Poza tym w sądzie każdy drobiazg może się liczyć. Zamknęliśmy obie bramy i drzwi wejściowe na klucz. Kalkulowałem, że minie kilka godzin, zanim wojskowi odnajdą pułkownika i zorganizują pościg za nami. Podjechałem więc do Rumiankiewiczów pozbierać swoje rzeczy i zostawić mamie klucze do domu. Na wszelki wypadek poprosiłem ją, żeby zajrzała tam jutro rano; nic nie rozumiała, ale przyrzekła, że tak zrobi. Na szosie starałem się nie przekraczać dozwolonej prędkości. Żółtym porsche nie można przemieszczać się po Polsce niepostrzeżenie, ale zakładałem, że jeżeli drogówka nie chwyci mnie na radar, wszystko pójdzie dobrze. Pierwszą noc spędzimy u znajomych w domku letniskowym nad Zalewem Zegrzyńskim, a potem coś się wymyśli. Bez przeszkód minęliśmy Brodnicę. Za Rypinem musiałem stanąć po benzynę. Dalej za miastem minęliśmy radiowóz z ustawionym na poboczu radarem. Kiedy policjant z lizakiem w ręku tylko odprowadził nas wzrokiem, odprężyłem się i nabrałem otuchy. – Co dziadek taki markotny? – szturchnąłem starego w bok. – Zabawimy w Warszawie kilka dni. Pewnie wystąpimy w telewizji, porozmawia sobie dziadek z różnymi redaktorami i pięknymi redaktorkami. Zrobi sensację w wielkim świecie. A potem wróci do domu w glorii bohatera. Czym tu się smucić? – Prawdę mówisz? – Czy ja kiedyś dziadka oszukałem? Zostawiłem w biedzie? – Nie. – No widzi dziadek. Bo mnie nie jest łatwo ograć. A z tych, co próbowali, większość wylądowała w szpitalu. A dziadek też Hitlera przetrzymał, Stalina. Dobrze mówię? To co taki kurdupel nam zrobi? Jak mawiał mój trener, my mamy ciąg na bramkę. Dobrze mówię? – Jo! Dobrze – potwierdził. – Teraz jedziemy strzelić im decydującego gola. Dlatego chcę, żeby w tym aucie było wesoło. Może dziadek nauczy mnie jakiejś swojej piosenki? Tej marszowej, co ją dziadek zawsze śpiewa na cyku. Jak to się zaczyna? – AufderHeide blucht an kleines/Blumelein/Und das heisst Erika... – zaczął z ochotą. Blokadę na drodze zauważyłem zbyt późno. Błyskawiczny rzut oka na lewe pobocze, na prawe: mowy nie ma. Nie przecisnę się. Wdepnąłem hamulec. Klocki z wizgiem wgryzły się w wentylowane żelazne tarcze, dziadek poleciał głową na deskę rozdzielczą, samochód prawie zarył się w asfalt. Samochód już stawał, gdy szarpnąłem za kierownicę; wóz obrócił się na swoich grubych oponach leciutko jak tancerka, precyzyjnie ustawił nos w kierunku, z którego nadjechaliśmy. Niestety, tam też zajeżdżały nam drogę policyjne mikrobusy. Zamknęli nas jak ryby w saku. Zdjąłem stopę z gazu. Położyłem ręce na kierownicy i czekałem. Otoczyli samochód. Policjanci przyglądali się nam bez słowa. Domyślałem się, na co czekali. Helikopter nadleciał po kilku minutach, usiadł na polu kapusty obok szosy. Silnik maszyny pracował cały czas. Drzwi z boku kadłuba otworzyły się, dwaj mężczyźni w cywilu pomogli wysiąść Rastafińskiemu. Pochylając głowy, przebiegli pod wirnikiem, trzymając karła pod ręce; prawie go nieśli. Cywile byli krótko ostrzyżeni i na moje oko w bajecznej kondycji fizycznej. Paski uprzęży do noszenia broni odcinały się od białych koszul. Zajęli pozycje z obu stron mojego samochodu. Ten z prawej otworzył drzwiczki od strony dziadka. W tym momencie chciałem też wysiąść, ale cywil powstrzymał mnie ruchem dłoni. Dziadek posłusznie wyszedł na drogę. – W porządku, dziadku – zawołałem. – To jeszcze nie koniec. Odwrócił głowę. Pytał mnie wzrokiem, czy nie spróbować dać nura. Pokręciłem przecząco głową. Zgarbił się i bez oporu szedł z cywilem w stronę dudniącego helikoptera. – Niech dziadek z nimi nie rozmawia i na nic się nie zgadza! – zawołałem. – Stul pysk – powiedział cywil. Rastafiński stanął w otwartych drzwiach po drugiej stronie wozu. – Dogadajmy się – powiedziałem. Przyglądał mi się nad wyraz nieżyczliwie. Pchnięciem ręki zatrzasnął drzwiczki. Krótko szczeknął, żebym wysiadał. Cywil obszukał mnie metodycznie, kiedy leżałem na masce z szeroko rozstawionymi nogami. Wyjął kluczyki ze stacyjki, z rozmachem rzucił je między rzędy kapuścianych główek. Policjanci w tym czasie przeszukiwali samochód. Helikopter wystartował, opuścił nos, podniósł ogon i tak pochylony, jak szarżująca ważka z dużą prędkością odleciał na północny zachód. Policjanci załadowali się do swoich radiowozów i odjechali w stronę Rypina. Zostawili mnie na drodze obojętnie, jakbym dla nich nie istniał. Rozdział XXVII. Zaklął em, bo mnie oświeciło, o co im szło. Odnalezienie kluczyków zajęło mi z kwadrans, do Warszawy pędziłem na złamanie karku. W sobotnie popołudnie szosy były luźne, kto się wybierał za miasto na weekend, już tam dotarł; na niektórych odcinkach porsche wyciągało ponad dwieście. Do biura Silver Lining wbiegłem około szóstej po południu. Podekscytowana mina ochroniarza powiedziała mi od razu, że się spóźniłem. – Byli tu z policji – poinformował mnie, nie wiadomo dlaczego szeptem. – Przewrócili do góry nogami całą recepcję i gabinet pana dyrektora. Zabrali jakieś płyty. – Jest pan pewien, że to była policja, panie Heniu? Nie widział ich legitymacji. Nie zażądał nawet pokwitowania za skonfiskowane przedmioty. Wszystkie kopie nagrań, które tak przebiegle wysyłałem z Nowego Miasta do biura, przepadły. Dwa zero dla drużyny przeciwnej. Na szczęście został mi drugi komplet. Wystukałem numer do Rumiankiewiczów. Głos Toli brzmiał martwo, gdy podniosła słuchawkę. Właśnie skończyła się u nich rewizja. Trzy zero. Już nie miałem drugiego zestawu. Resztę weekendu spędziłem w swoim mieszkaniu. Tu nikt nie szperał pod moją nieobecność. Stalowe drzwi, zamki na klucze magnetyczne i komputerowy system alarmowy można pokonać, jak każdy system – ale nie bez pozostawienia śladów czy zaalarmowania firmy ochroniarskiej. Spodziewałem się, że ludzie Rastafińskiego zjawią się » i u mnie z nakazem rewizji. Jednak nikt się nie pojawił. Rozmawiałem przez telefon z mamą, która była w znakomitym humorze Qak zawsze, kiedy miewam kłopoty), i z Renią, która dla odmiany bardzo się denerwowała; była gotowa rzucać wszystko i przyjeżdżać do Warszawy. Poprosiłem, żeby się z tym wstrzymała. Mój telefon musiał być na podsłuchu, więc wypowiadałem się ogólnikami. W poniedziałek rano stwierdziłem, że byłem śledzony. Ciemny opel zaparkowany na rogu ulicy ruszył za mną, gdy wyjechałem z garażu. Trzymał się blisko mnie na Wilanowskiej, widziałem go w lusterku, kiedy skręciłem w Sobieskiego w stronę Śródmieścia. Na Mokotowie zrobiłem eksperyment: odbiłem w prawo w Chełmską, potem w lewo w Sielecką, znów w lewo w Gagarina i na powrót w lewo w Belwederską w kierunku Sobieskiego. Opel cały czas trzymał się tuż za mną. Nie znam się na śledzeniu ludzi, ale chyba można to robić dyskretniej – gdy komuś zależy. Temu, czy też tym, nie zależało. Parkując na Wiejskiej – cudem akurat zwalniało się miejsce – doszedłem do wniosku, że być może liczą, że wpadnę w panikę. I zrobię błędny krok. Czemu nie. We wtorek rano zdecydowałem się na małą prowokację. Złożyłem nieumówioną wizytę Bogusiowi, byłemu dziennikarzowi z Podszewki, który dochrapał się stanowiska zastępcy naczelnego bulwarówki „Super Express”, oraz wpadłem na chwilę do kolegi znanego jako Chrabąszcz – z powodu opływowej, szerokiej sylwetki zakończonej małą główką – a piastującego stanowisko dyrektora programowego największej prywatnej stacji telewizyjnej. Chrabąszcz nie lubił swego przydomka. Odpłacał światu pięknym za nadobne, zwracając się do wszystkich, bez względu na płeć, kolor skóry, wyznanie i stopień wojskowy, per „żabko”. Obie wizyty były towarzyskie. Gawędziliśmy o niczym, ale zakładałem, że ci, którzy mnie śledzili, nie mogli tego stwierdzić. Nawet duch święty nie zdążyłby na czas założyć podsłuchów w obu gabinetach. Kiedy wracałem ze spotkań, w lusterku wstecznym cały czas widziałem za sobą ciemnego opla. Teraz wy się denerwujcie, życzyłem im serdecznie. Gdybym miał więcej oleju w głowie, nie triumfowałbym tak szybko. Wieczorem znów usiadłem za kierownicą, tym razem żeby spotkać się z Renią, która nie potrafiła usiedzieć w Kurkowie. Oznajmiła mi przez telefon, że zamyka budowę na jeden dzień i przybywa z odsieczą do Warszawy. Nie znała miasta, więc umówiliśmy się w jedynym punkcie, do którego potrafiła dotrzeć samodzielnie: na stacji CPN na Wisłostradzie, w pobliżu targowiska na Bartyckiej. Nie chciałem, żeby błąkała się po Czerniakowie czy Służewcu. Przed dziewiątą dała mi znać przez komórkę, że już mija Łomianki. Pobiegłem do garażu. Na ulicy odruchowo rozejrzałem się, ale opla nie było. Zobaczyłem go dopiero na Sobieskiego: podjechał na równoległy pas i stanął obok mnie na czerwonych światłach. Opuściłem szybę, żeby lepiej przyjrzeć się kierowcy. Poznałem go momentalnie. Tajniak, który spałował mnie na podwórku u Rumiankiewiczów. Rzekomo zawieszony przez zwierzchników. Zapadał zmrok, nie miał swoich przeciwsłonecznych okularów. Odwzajemnił moje spojrzenie, uśmiechnął się krzywo i ruszył naprzód, nie czekając na zmianę świateł. Poderwałem porsche, zmuszając do gwałtownego hamowania jakiś samochód po prawej. Popędziłem za oplem. Chciałem zajechać gościowi drogę i zmusić go do zatrzymania się jeszcze przed następnymi światłami, ale jego samochód okazał się niespodziewanie szybki. Na dwukilometrowym odcinku do Wisłostrady przyspieszał jak rakieta. Jednak na skrzyżowaniu z Czerniakowską, koło budynku ZUS, prawie go miałem. Ruch tu był większy i facet umiał go wykorzystywać. Myszkując między samochodami, przelecieliśmy z rykiem przez kilka czerwonych świateł, potem znów na krótkiej prostej przed mostem Łazienkowskim znacznie przekroczyliśmy dwieście kilometrów na godzinę. Wciskałem na czwórce pedał gazu do końca, opel jednak się oddalał. Fabryczne omegi tak nie jeżdżą. Ta zabawka musiała być spreparowana dla służb specjalnych. Mój wiekowy porsche nie miał już takiej kompresji w cylindrach, ale liczyłem na jego sportowe zawieszenie: grat trzymał się drogi jak przyssany, przy każdej prędkości. Opel odbił w bok. Jak startujący samolot, przyspieszał po pasie prowadzącym w górę na rampę wjazdową na most. Rampa w kierunku Śródmieścia skręcała w lewo szerokim łukiem. Błysnęły czerwienią światła stopu, opel hamował brutalnie, wleciał na łuk kontrolowanym poślizgiem na wszystkich czterech kołach. Zamierzałem zrobić dokładnie to samo, tylko szybciej. Jakiś zdezorientowany kierowca próbował wpakować się przede mnie. Na szczęście w porę się rozmyślił, ale odruchowo przyhamowałem. Pedał zesztywniał mi pod stopą i nagle oklapł. Nie miałem hamulców. Porsche pruł ponad dwieście, barierka rampy była tuż-tuż. Brakowało miejsca, żeby skręcić i zmienić pas. Szarpnąłem jednak kierownicą. Lepiej rozbić się na ziemi, niż spadać z dziesięciu metrów. Z trzaskiem odgiął się i odłrunął lewy przedni błotnik, uderzenie o barierkę na chwilę wyrwało mi kierownicę z rąk, jakaś duża część, chyba ze zderzaka, rąbnęła w dach auta, przelatując tuż nad moją głową. Nos samochodu ominął jednak rampę, nie wiedziałem jakim cudem, ale byłem znów na Wisłostradzie. Teraz tona pogiętego metalu ze mną w środku pędziła z szaleńczą prędkością w poprzek czterech pasów ruchu. Próbowałem manewrować, inne samochody w porównaniu ze mną wydawały się stać w miejscu, ale nie miałem wpływu na tor pojazdu. Jedyne, co zdążyłem zrobić, to wrzucić wsteczny bieg i puścić sprzęgło. Skrzynia biegów rozleciała się z potwornym łoskotem, porsche szarpnął, zwolnił. Z metalicznym świstem, jak pracująca szlifierka, przytarł bokami kół o kamienny krawężnik, przechylił się i uniósł w górę. Świat za przednią szybą przekręcił się jak w beczce śmiechu. Raz, potem drugi. A potem jeszcze kilka razy bardzo szybko. Kiedy opadł na ziemię, wstrząs do końca pozbawił mnie orientacji. Nie wiedziałem, czy byłem na dachu, czy na kołach. Trawa sunęła mi prosto na twarz, potem całe pole widzenia wypełnił rosnący szybko pień drzewa. Skuliłem się, schowałem głowę w ramiona i znów naprężyłem mięśnie. Włożyłem w to wszystko, co we mnie było, całą siłę swojego ciała i całą wolę życia. Nie słyszałem już ani nie czułem uderzenia. ...wreszcie cisza. Dziwne. Coś jest nie tak. Nienawidzę wesołych miasteczek. Mdli mnie na karuzeli. Śmierdzi benzyną. To chyba zły znak. Trzeba się ruszyć. Pewnie jestem połamany. Będzie bolało. Ciekawe, czy uda mi się wydostać. Pewnie nie... Frania się zmartwi... I Renia. Renia czeka na stacji benzynowej pół kilometra stąd. Dosyć tego leniuchowania, Maksiu. Otwieramy oczy. Obraz się wyostrzył. Stwierdziłem, że siedzę w fotelu, w normalnej pozycji. Obie dłonie miałem na kierownicy. Była dziwnie zapadnięta i wygięta jak krzywy precel, ale ręce wyglądały normalnie. Ostrożnie poruszyłem głową; zabolało w karku, ale głowa pozostała na swoim miejscu. Po kolei upewniałem się, że mogę poruszać palcami stóp i ramionami. Teraz brzuch. Nigdzie krwi ani żadnych organów luzem. Odetchnąłem, najpierw bardzo ostrożnie, potem głębiej. Od razu zrobiło mi się słabo. Wstrząs mózgu miałem jak w banku. Kiedy znów otworzyłem oczy, po lewej widziałem urwane lusterko boczne. Kołysało się delikatnie na jakimś kablu. W lusterku przelatywały samochody; niektóre zwalniały, ale żaden się nie zatrzymał. Za nimi widziałem ślimak na wiadukt i jakiś samochód, który migając światłami, cofał się na wstecznym biegu. Ciemny opel. Czekałem z bijącym sercem. Zbliżał się do mnie ostrożnie. Bardziej czułem, niż słyszałem, że obszedł wrak dokoła. – Panie Maks?! – powiedział zza moich pleców. – Słyszy mnie pan? Przestałem oddychać. Wyschła trawa szeleściła pod podeszwami jego pantofli. Podszedł od strony kierowcy, nacisnął klamkę; zamek ustąpił. Zmienił zamiar, nie otworzył drzwi. Przez wybitą szybę sięgnął ręką do mojej szyi, szukał pulsu. Chwyciłem go za przedramię, pociągnąłem je w dół i złamałem o rant okna. Kości ramieniowa i strzałkowa trzasnęły jak suche patyki. Z wysiłku poczerniało mi w oczach. Puściłem go, odepchnąłem i chwiejnie wygramoliłem się z auta. Zajęło mi chwilę, żeby przyjść do siebie. Tajniak zdrową ręką przyciskał ramię do boku i wymiotował na trawę. To był dobry pomysł, na czasie. Zgiąłem się wpół i zrobiłem to samo. Kiedy skończyliśmy, z nas dwóch chyba tylko ja poczułem się lepiej. Był zielony na twarzy, łapał powietrze jak ryba, zaciskał oczy z bólu. Nie bronił się, krzyknął tylko, kiedy chwyciłem go za prawy bark, ten od złamanej ręki, i popchnąłem w stronę jego auta. Opel stał na trawniku kilka metrów za porschem. Przyjrzałem się wrakowi z boku. Kadłub był poobijany ze wszystkich stron, a maska jak paszcza obejmowała pień drzewa, ale struktura kabiny pasażerskiej pozostała nietknięta. Drzwi dały się otworzyć, nawet jedna z szyb pozostała na miejscu. Ogarnął mnie podziw dla konstruktorów. I wdzięczność dla Kulkowskiego: wątpliwe, czy w topornym mustangu przeżyłbym taki wypadek. Wypadek? Położyłem jęczącego cywila twarzą na masce opla. Na pasku pod pachą miał broń. Zdziwiłem się, że do tej pory po nią nie sięgnął. Wyłuskałem pistolet z kabury, rzuciłem go w krzaki. Po co ryzykować. Jego telefon komórkowy schowałem do kieszeni. – Gdzie masz kluczyki do samochodu? – Są w stacyjce. Rzeczywiście, silnik pracował. Pracownicy tajnych służb, jako chyba jedyni obywatele w tym kraju, wolni byli od obaw, że ktoś ukradnie im auto. – Wsiadaj z przodu i zapnij pas – powiedziałem. Ból rozkleił go, gmerał jedną ręką przy zatrzasku pasa, nie mógł sobie z nim poradzić. Albo udawał. Wrzuciłem bieg i zjechałem na Wisłostradę. Zaraz za mostem Śląsko-Dąbrowskim, na tak zwanym Wybrzeżu Kościuszkowskim, wypatrzyłem zjazd nad samą Wisłę. Rampy prowadziły na zarośnięte krzakami, częściowo obetonowane nabrzeże, po zmroku odwiedzane tylko przez drobnych pijaczków albo bardzo zdesperowanych zakochanych. Zgasiłem motor. – Co chcesz... chce pan zrobić? – poprawił się. – Mścić się? – Może. – Tortury, tak? – Jesteś lepszy w zadawaniu bólu niż znoszeniu go – zauważyłem. – Widać, że nie grałeś w piłkę. – Chce mi się wymiotować. – Proszę bardzo. Jesteś u siebie. Nie ja będę sprzątał. Nie miałem zamiaru pozwolić mu wyjść na zewnątrz. Lewą ręką nie mógł szybko otworzyć drzwi. To zabawne, swoją drogą, jak każdy facet boi się napaskudzić w swoim samochodzie. Oddychał płytko, krople potu wyszły mu na czole, ale opanował słabość. Podałem mu jego telefon komórkowy. – Uważaj teraz, bo instrukcje usłyszysz tylko raz. Jeżeli coś niechcący pokręcisz, złamię ci nogę w kolanie. Ja nie lubię pomyłek i mam szczęście do skomplikowanych złamań. Rozumiesz? Poszarzał na twarzy, głośno przełknął ślinę. – Nie usłyszałem odpowiedzi. – Tak. – Masz jakichś podwładnych? Nie zrozumiał pytania. – Czy jesteś tam jakimś szefem? Dowodzisz ludźmi? – Mam trzech podwładnych. Troje – poprawił się. – To się doskonale składa. Zadzwonisz teraz do nich, włączywszy uprzednio funkcję głośno mówiącą. Wybierz takiego, co nie zadaje pytań i dokładnie wykonuje polecenia. A teraz się skup: gdzie trzymacie nagrania, które skonfiskowaliście u mnie w biurze i w Kurkowie? – W sejfie – jęknął płaczliwie. – Nie mam dostępu. – No to masz chłopie pecha – powiedziałem. – A już myślałem, że skończymy tylko z tą jedną złamaną ręką... Zastanów się: czy odmawiasz współpracy? – Jezu, nie, nie odmawiam. Co mam im powiedzieć? – Każesz swojemu człowiekowi zabrać moje nagrania i zawieźć do Atrium Tower na Jana Pawła, do rąk własnych mecenasa Billa Barona z kancelarii Baron, Rewald & Aaronson. Jeżeli w ciągu dwudziestu pięciu minut Bill zatelefonuje na twoją komórkę z informacją, że dostał nagrania, puszczę cię wolno. Uważaj, to ma być dokładnie dwadzieścia pięć minut. Ani pół minuty dłużej. – Ale... – Jeżeli coś sknocicie, czeka cię wieczór pełen bólu i przykrości. – Może go nie być w pracy, tego adwokata – mruknął, uruchamiając komórkę. Poradził sobie jedną ręką. Usłyszałem głos oficera dyżurnego. Przedstawił się jako Wójcik, kazał połączyć się z jakąś Kaśką. Przekazał jej moje polecenie, słowo w słowo, tak jak kazałem. Jeżeli ją coś zdziwiło, nie dała tego po sobie poznać. Na koniec z własnej inicjatywy podał jej dokładny czas na zegarze samochodu. – Wyłącz komórkę – powiedziałem. – Już wyłączona. – Wyjdź z sieci. Guzdrał się, więc zabrałem mu aparat i sam wyłączyłem zasilanie. Wycofałem opla z nabrzeża. Pojechałem na północ w stronę Żoliborza, zjechałem z Wisłostrady na plac Wilsona. Powoli, na drugim biegu krążyłem po zadrzewionych uliczkach. – Jakim cudem ta omega ma takie kopyto? – przerwałem ciszę. – Specjalny wtrysk. Sprężarka doładowuje wodór do cylindrów. Cztery i osiem dziesiątych sekundy do setki. – Samo to się włącza? – Nie, ten przycisk na tablicy, po lewej stronie. Nie jest podświetlony. Co, będzie pan próbował pryskać? – nie zdołał ukryć strachu w głosie. – Rzeczywiście rakieta – powiedziałem powoli. – Zaliczyłem kurs prowadzenia dla antyterrorystów. I tak byś mnie pan nie dogonił. Chciał ze mną rozmawiać. Uczyli go pewnie, żeby w takiej sytuacji starać się nawiązać kontakt; to humanizuje ofiarę, utrudnia porywaczowi przejście do przemocy. – Dogadajmy się – zaproponował. – Wyrównał pan porachunki. Niech będzie, że jesteśmy kwita. Chociaż ja panu nic nie złamałem. Ale niech tam. Tylko niech pan dalej w to nie brnie, panie Maksiu. Najszybszy samochód pana nie wywiezie... – Druga ręka. Przyjrzyj się jej i pokochaj, bo jeszcze słowo, a się nią zajmę. Nie będziesz mógł się wysrać bez pomocy. Milczeliśmy przez kilka minut. – Włącz zasilanie komórki. I nie udawaj, że zapomniałeś PIN-u. Bill zadzwonił kilka sekund przed wyznaczonym czasem. Poznałem jego numer telefonu na wyświetlaczu, był charakterystyczny, po 601 miał prawie same piątki. – Tu Bill Baron. – Tu Jerzy Maks. Czy dostałeś przesyłkę? – Tak – powiedział krótko. – Sprawdź, co zawiera. – Moment. Na zegarze na tablicy opla upłynęło dwadzieścia sześć sekund, gdy znowu się odezwał. Na całą rozmowę przeznaczyłem półtorej minuty. Można namierzyć, z jakiego punktu miasta dzwoni telefon komórkowy, więc wolałem nie ryzykować. – Coś, co wygląda jak mała kaseta magnetofonowa albo wideo, i trzy płytki CD-ROM – powiedział Bill swoim spokojnym, rzeczowym tonem. Jakbyśmy rozmawiali o spotkaniu na lunch. – Proszę, zamknij wszystko w sejfie i traktuj jako mój depozyt. Zrób to teraz. – Czy u ciebie w biurze są jacyś funkcjonariusze? – zapytałem, kiedy znów odezwał się do słuchawki. Zawahał się przez ułamek sekundy. – ...Tak. Jedna osoba. – Jaką ma legitymację? – Urząd Ochrony Państwa. – Zapytaj ją, dlaczego przyniosła tylko jeden komplet. Agent poruszył się niespokojnie na siedzeniu. – Drugi jest w sejfie u dyrektora departamentu. Naprawdę. – Bill, cofam to pytanie. Powiedz jej, proszę, że ma wracać do siebie i czekać na sygnał od szefa. – Ona chce z nim rozmawiać – usłyszałem. Nie obchodzi mnie, co ona chce. Bill, zamknąłeś kasety w sejfie? Doskonale. Jeżeli w ciągu pół godziny nie dotrę do twojego biura albo nie zatelefonuję, zrób z nich publiczny użytek. Zapisz sobie: nagrania zostały zrobione w miejscowości Kurków, między Brodnicą a Nowym Miastem Lubawskim, dawne województwo toruńskie. Daty nagrań są widoczne na obrazie. Znajdziesz tam wielu moich krewnych, wyjaśnią ci wszystko, co trzeba. Upoważniam cię do poczynienia wszelkich kroków w mojej sprawie, które uznasz za stosowne. – Oczywiście – powiedział Bill beznamiętnym głosem prawnika, którego nic nie dziwi i który zawsze panuje nad sytuacją. Znów wyłączyłem komórkę. Ominąłem plac Wilsona, ulicę Czarnieckiego i skręciłem w lewo w Mickiewicza. Dalej Andersa dojechałem do Anielewicza. Przy pomniku Bohaterów Getta sięgnąłem prawą ręką do zatrzasku między fotelami, odpiąłem pas Wójcika, zahamowałem i kazałem mu wysiadać. – Otwórz mi drzwi – poprosił. – Nie poradzę sobie. – Żartujesz. Omega była przestronna; musiałbym prawie położyć głowę na jego kolanach, żeby sięgnąć do klamki. – Pojedźmy razem do tego adwokata – zaproponował przymilnie. Już się mnie nie bał, rozumiał mój plan. – Pogadajmy. Inaczej nie wygrzebiesz się z tego zamachu. – A ty z próby zabójstwa. – Nie było żadnej próby. – Wrak ściągnie policja. Będzie można sprawdzić, czy ktoś majstrował przy przewodach, zamówić ekspertyzę. – Nic nie wykaże. Ten trup jest cały przerdzewiały. Zastanowiłem się. – Fakt. Ale porwania też nie było. Pan Wójcik przewrócił się nieszczęśliwie, nie mógł prowadzić, więc go podwiozłem do pracy. Opla znajdą przy Pałacu Mostowskich. Kluczyki pod dywanikiem. Tak jak mnie prosił właściciel. – Czyli jak mówiłem: mamy remis. Więc po co ciągnąć dalej? – nalegał. – Niech pan odpuści tego prawnika. Dogadamy się. – Moim zdaniem nie ma żadnego remisu – powiedziałem powoli. – Cokolwiek kazali ci dziś zrobić, spieprzyłeś sprawę. Już po raz drugi. Przewiduję koniec kariery w służbach. Trzeba będzie iść do firmy ochroniarskiej. Będziesz pilnował garaży. – Nie dotrzesz do adwokata. Nie pozwolimy ci – patrzył na mnie z otwartą nienawiścią. – Za późno. Było trzeba zachować się jak mężczyzna i nie oddawać nagrań. Teraz już nie ty będziesz decydował. Kto wie, może ktoś inteligentniejszy już przejmuje dowodzenie? Ty wypadasz z gry i z tego samochodu. Liczę do trzech. Raz, dwa... Nie czekał, aż go wypchnę. Nieoczekiwanie gładko poradził sobie z otwarciem drzwiczek i tyłem wygramolił się na chodnik. Klął przy tym ordynarnie, budząc panikę pary starszych ludzi, których jamnik obsikiwał oponę zaparkowanego opodal trabanta. Rozdział XXVIII. Zostawiłem opla przy ulicy Zamenhoffa, tuż przy Pałacu Mostowskich, który mieści Komendę Stołeczną Policji. Telefon komórkowy Wójcika i kluczyki zatrzasnąłem w bagażniku, zatrzymałem przejeżdżającą taksówkę i już mnie tam nie było. Do Billa zatelefonowałem z restauracji na parterze obok wieżowca przy Jana Pawła, gdzie mieściły się biura Baron, Rewald & Aaronson. Adwokat powiedział, że kobieta z legitymacją UOP-u wyszła z kancelarii. Poprosiłem, żeby zamknął swój gabinet na klucz i sprawdził na komputerze, co zawiera któryś ze srebrnych krążków. Po pięciu minutach uzyskałem pewność, że to rzeczywiście moje materiały. – Idę do ciebie – powiedziałem. – Powodzenia. Swoje szanse dotarcia do celu oceniłem pół na pół. Jeżeli szefowie Wójcika rozumieli, że bez nakazu sądu nie uzyskają dostępu do sejfu międzynarodowej firmy prawniczej, powinni pozwolić mi przejść. Ale mógł też wziąć górę optymizm, że potrafią mnie przycisnąć i zmusić, abym sam polecił oddać im taśmy. Ludzi pracujących w tajnych służbach charakteryzowała duża wiara we własne możliwości. Raz kozie śmierć. Wziąłem głęboki oddech i wyszedłem na ulicę. Ani przed budynkiem, ani w przestronnym, wykładanym marmurem holu Atrium Tower nikt mnie nie zatrzymał. Szklana klatka płynnie wspięła się po grani budynku. Nikt nie czekał na mnie z kajdankami w wyłożonym marmurem, miedzią i mahoniem holu wejściowym do kancelarii. Bill osobiście wpuścił mnie do środka. Recepcja była już pusta, ale za przeszklonymi drzwiami wielu pokojów nadal paliło się światło. Dziesiąta wieczór w firmie prawniczej to jak piąta po południu w zwykłym biurze. – Miałeś wypadek? – zapytał. Mówił po polsku z leciutkim amerykańskim akcentem. Chyba specjalnie ćwiczył, żeby go nie stracić przez tyle lat w Polsce. – Nie. To znaczy nie sądzę, żeby to był wypadek. Naprawdę widać coś po mnie? Jego spojrzenie na moment stało się skupione i serio. – Masz siniaka na kości policzkowej i kulejesz na prawą nogę. Opowiedz. – Nie wiem, czy chcę cię wciągać w to wszystko – zawahałem się. – Mogę zobaczyć tę paczkę? Otworzył sejf w ścianie, podał mi plastikową torbę. Zawierała jeden komplet nagrań. – Wydaje mi się, że już nas wciągnąłeś – zauważył Bill. – Chciałeś, żebym ciebie reprezentował, prawda? Nie byłem pewien. – Mamy do wyboru dwa podejścia – powiedział spokojnie prawnik. – Możesz opowiedzieć mi wszystko, abym mógł reprezentować ciebie jak najlepiej. Ale jeżeli moja rola miałaby być ograniczona, nie muszę wiele wiedzieć. Wybór należy do ciebie. Nie czułem się psychicznie na siłach, żeby opowiadać temu trzeźwemu profesjonaliście o dziadku, anomalii czy księżnej Dianie. – Wolę to drugie – zdecydowałem. – Chcę po prostu, żebyś przechował mi te nagrania w swoim biurze. Jeżeli to jest możliwe, chciałbym też skopiować je u ciebie, zrobić dodatkowy komplet. A teraz zadawaj pytania, bo nie wiem, co absolutnie musisz wiedzieć. – Mam obowiązek zapytać cię, czy dokonane zostało jakieś przestępstwo albo czy zamierzasz dokonać przestępstwa. – Nie rozumiem. – Jeżeli już dokonałeś przestępstwa, sprawa pozostaje między nami, bo chroni nas przywilej tajemnicy adwokackiej. Ale w takim wypadku powinniśmy rozmawiać o pełnej reprezentacji. Jeżeli z kolei zamierzasz dokonać przestępstwa, prawo każe, abym starał się odwieźć cię od tego zamiaru. Jeżeli mi się to nie uda, mam obowiązek zawiadomić o twoim zamiarze odpowiednie władze. – Nie sądzę, abym dokonał przestępstwa – powiedziałem. – Dopuściłem się aktu przemocy w obronie własnej. W sytuacji zagrożenia życia, tak w każdym razie tę sytuację oceniałem. Nie planuję popełnić żadnego przestępstwa. Skinął głową, przyjmując to do wiadomości. – Teraz ten materiał filmowy. Czy robiony był bez zgody osób zainteresowanych i czy zamierzasz opublikować go, wbrew woli i ze szkodą tych osób, dopuszczając możliwość naruszenia ich dóbr osobistych? – Nie. – W takim razie nie widzę żadnych przesłanek, żeby odmówić twojej prośbie. Nie mogłem uwierzyć. – Już? To wszystko? Przechowasz mi te materiały? – Oczywiście. UOP, którego przedstawiciel tu był, nie jest organizacją przestępczą. Spełniłem prośbę ich przedstawiciela. Ty oświadczyłeś, że nie zostało złamane prawo. Zorientowałem się, że istnieje pewne napięcie między tobą a UOP, ale jesteś przecież wydawcą prasowym. Mam prawo zakładać, że chodzi o jakiś materiał do publikacji, może śledztwo dziennikarskie. Mam wszelkie podstawy, aby spełnić prośbę klienta naszej firmy. – Czy dobrze rozumiem, że od ciebie nie mogą zabrać tych rzeczy? – chciałem się upewnić. – Absolutnie. W Stanach kilku moich kolegów siedzi w więzieniu, bo odmawiają wydania depozytu klienta nawet na polecenie sądu. Bill był rewelacyjny. Nie znał się na sieci komputerowej, która funkcjonowała w jego biurze, ale znalazł klucz i otworzył mi drzwi do pokoju jej administratora. Tak jak się domyślałem, firma archiwizowała owoce pracy swoich prawników na płytkach CD i komputer administratora wyposażony był w tak zwaną wypalarkę. W pudełku na półce znalazłem przeznaczone do zapisu puste krążki. Komputer zabezpieczony był hasłem, ale Bill, jako jeden z szefów, miał je zapisane w specjalnym notesie. Wypalarka, jak wszystko w tym biurze, była dobrej marki, nowa i pracowała bez zarzutu. Niemniej wypalanie jest mozolnym procesem; skopiowanie trzech płytek zajęło mi blisko godzinę. Dopiero pod koniec tej pracy przypomniałem sobie o Reni. Włosy stanęły mi na myśl, że ona być może tkwi na tej stacji benzynowej i wciąż mnie wypatruje. Długo trwało, zanim odebrała połączenie. – Kochanie, to ja. Wszystko wyjaśnię. Jesteś jeszcze na stacji? Zaraz tam będę. – Już mnie tam nie znajdziesz – powiedziała. – Właśnie mijam Płońsk. – Przepraszam! – Wracam do domu. Nic nie tłumacz, sama jestem sobie winna – rozgoryczyła się. – Nie powinnam była ci się narzucać. Masz prawo spotykać się, z kim chcesz, przyjmować w domu gości. Wiem, że zjawiłam się nie w porę. – Głupstwa opowiadasz. Po prostu miałem wypadek. Zapadła cisza. Wydawało mi się, że słyszę pisk opon hamującego samochodu. – Co się stało? Czy jesteś ranny? – Jestem trochę potłuczony. Rozbiłem porsche. – Jezus Maria! Czy byłeś u lekarza? Badał cię neurolog? – Nie. Dlaczego? – Możesz mieć wstrząs mózgu, ty idioto! I umrzeć! Natychmiast masz jechać na pogotowie albo lepiej do najbliższego szpitala na ostry dyżur, rozumiesz?! Zawróciła spod tego Płońska, spotkaliśmy się w pogotowiu na Hożej. Przytomnie opłaciła pierwszego napotkanego taksówkarza, który jadąc przodem, zaprowadził ją na miejsce. Dyżurny lekarz świecił lampką w moje źrenice, stukał mnie młoteczkiem w kolana, kazał zamknąć oczy i stać na jednej nodze, potem palcem wycelować w czubek nosa. Obejrzał zdjęcie rentgenowskie mojej głowy i szyi. Twierdził, że powinienem pójść na obserwację na dzień lub dwa, ale chyba nie znalazł szczególnie alarmujących objawów. Podpisałem jakieś oświadczenie i pozwolił mi pojechać z Renią do domu. Zapakowała mnie do łóżka i czuwała całą noc. Co godzinę zapalała światło w sypialni, podnosiła palcem moją powiekę i sprawdzała, czy nie powiększają mi się źrenice. Mimo tej opieki czułem się kiepsko; kiedy napięcie opadło, dosłownie wszystko mnie rozbolało. O piątej rano, gdy tylko wstało słońce, pokuśtykałem do łazienki. Grzałem moje stare poobijane kości pod prysznicem, potem zaparzyłem kawę i z kubkiem w ręku usiadłem na balkonie. Łykałem proszki przeciwbólowe, spoglądałem na budzące się miasto i smętnie rozważałem, co robić dalej. Nie miałem samochodu ani pieniędzy na nowy; porsche nie było ubezpieczone. Należało chyba iść na policję i zgłosić wypadek, pozałatwiać formalności związane z wyrejestrowaniem i złomowaniem wraka, zabrać tablice rejestracyjne. No i pilnie skontaktować się z Krzyśkiem Brzóską z Birch Film Production. Krzysiek był producentem mojego telewizyjnego programu o gospodarce, który swego czasu robił tak piorunujące wrażenie w Kurkowie. Miał biura w pokoikach w Trójmieście i w Warszawie. Jak większość drobnych przedsiębiorców tej branży, żył z telewizji publicznej. Miał tam kilku znajomych, którzy pomagali mu upychać w tak zwanej ramówce, czyli planie emisji, jeden lub dwa niewielkie programy na sezon. Dosyć, żeby przetrwać, za mało, żeby rozwinąć skrzydła. Miałem zamiar poprosić Krzyśka o pomoc w montowaniu materiału, bez wprowadzania go w szczegóły. Renia odkryła moją nieobecność w sypialni. Nie obyło się bez kolejnego oglądania moich źrenic, ale zostałem też przytulony miękkimi ramionami i pocałowany. Musiałem jej dokładnie opowiedzieć, jak doszło do wypadku. Kiedy skończyłem, znów trzęsła się ze zdenerwowania. Uważała, że powinienem iść na policję i zgłosić próbę zabójstwa. – Tego nie wiem na sto procent – zauważyłem. – Hamulce rzeczywiście mogły przerdzewieć. Samochód był stary. Nie zrobiłem mu porządnego przeglądu po kupnie, a przyciskałem go mocno. Shit happens, jak mówią w Detroit. – To dlaczego tamten się pokazał i cię prowokował? – Bo ja wiem? A może to po prostu cholerny świr? Mogli też planować, że przyskrzynią mnie na Wisłostradzie za szybką jazdę. Jest mnóstwo możliwych wyjaśnień. – Nie wezwał pomocy. Skradał się – wyliczała. – Chciał cię dobić... – Sprawdzał mi puls. Rozpłakała się bezgłośnie. Broda zaczęła jej drgać, ani się obejrzałem, była mokra od łez. Uspokajałem ją, że system nerwowy piłkarza nie jest rozwinięty w dostatecznym stopniu, aby mógł go uszkodzić zwykły mechaniczny wstrząs. – To wcale nie jest śmieszne. Przecież mógłbyś teraz leżeć gdzieś w kostnicy, a ja nic bym nie wiedziała! Nikt by mnie nie zawiadomił. Ja się do tego nie nadaję, Maksiu. Do takich afer. To nie na moje nerwy. – Już dobrze. – Nie, nie jest dobrze! Wyjeżdżam do domu. – Nie rób tego – poprosiłem. – Przykro mi, że cię zostawiam w potrzebie. Ja nie jestem dość dzielna, przepraszam. Nie potrafię przyglądać się, jak toczysz wojnę z całym światem. Przecież ty nie zrezygnujesz. Widzę, że już obmyślasz następny krok. To się nie może dobrze skończyć. – Będę uważał, obiecuję ci – powiedziałem najłagodniej, jak potrafiłem. – Już mnie nikt nie ruszy, nawet palcem. Odkąd zaangażował się Bill i jego biuro... Nie słuchała mnie. – Przepraszam cię – osuszyła oczy. – Dojdę trochę do siebie i wyjeżdżam. Ty i tak zrobisz swoje. Robiłem wszystko, żeby ją zatrzymać, jednak wyruszyła do Kurkowa swoją schludną białą astrą, kiedy tylko ulice odkorkowały się po rannym szczycie. Podrzuciła mnie do Śródmieścia. Gdy wysiadałem na Marszałkowskiej w pobliżu hotelu Forum, nadstawiła mi policzek do pocałowania, ale nie odezwała się. Znów płakała. Czułem się winny. Próbowałem samego siebie przekonać, że nie zrobiłem nic złego. Nie rozumiałem do końca, o co Reni chodzi, ale w jakiś paradoksalny, intuicyjny sposób zgadzałem się z nią. Ze swojego punktu widzenia na pewno miała rację. Rozdział XXIX. Spędziłem wiele denerwujących godzin w poczekalniach policji i wydziału komunikacji. Po południu w jednej z knajpek w gmachu na Woronicza spotkałem się ze swoim dawnym producentem. Krzysiek był niespokojny, szykował się na rozmowę z kimś z biurokracji, od kogo zależał byt Birch Film Production. – No? – warknął bez żadnych wstępów. – Co masz tak pilnego, że nie może poczekać? – Taki tam drobiazg – powiedziałem. – Potrzebowałem coś zmontować na komputerze, ale nie stać mnie na opłacenie człowieka i wynajęcie sprzętu według normalnych stawek. – Biednemu zawsze wiatr w oczy – zakpił. – Prosty montaż? Materiał masz na wideo czy w cyfrze? – W cyfrze. – Oprawa też ma być? – Bez oprawy. Surowy montaż na komputerze. Do dogrania tylko komentarz. Kilka krótkich wejść. – Potem przegrać na betę? – Nie trzeba. – A całość ile minut ma mieć? – Nie więcej niż piętnaście. – Bańka za minutę. Cena dla przyjaciół. Możesz wejść dziś w nocy, akurat coś kończymy. Chciał wstawać. Zatrzymałem go ręką. Źle wyglądał, oczy miał zaczerwienione z niewyspania, gorzały czy wiecznego stresu. Najpewniej wszystkiego naraz. – Krzysiu, nie stać mnie. Jestem jak kasa chorych, bez grosza. Przejściowe kłopoty z płynnością. Ja ciebie proszę o przysługę, nie o przyjęcie komercyjnego zlecenia. – Kłopoty finansowe, coś podobnego... – ucieszył się. – I to kto? Redaktor Maksio! Rozważałeś samobójstwo? – Na razie jeszcze nie. Ale stąd do domu pojadę autobusem. Po raz pierwszy od dwudziestu lat. Nie wiem, jak to na mnie wpłynie. – Co mnie to obchodzi – machnął ręką. – Witaj wśród zwykłych śmiertelników. Dobra: zapłacisz tylko Marzence. Zgodzi się na trzy bańki. Wchodzisz na komputer o dziewiątej, studio opłacone jest do rana... Czekaj, wróć! – przyjrzał mi się chytrze. – A potem nie będzie z tego jakiejś forsy? Co to za materiał? Masz kupca? Bo jak masz, to może ci skredytuję i się rozliczymy? Wykręciłem się, że nie miałem pojęcia, co mi wyjdzie, a klient był tylko potencjalny. Machnął ręką i wybiegł na to swoje spotkanie. Marzenka przyszła punktualnie do montażowni dawnej wojskowej wytwórni Czołówka w alei Lotników. Naszkicowałem jej na kartce kolejność scen, napisałem też komentarz i przeczytałem go sobie kilkakrotnie na głos, wyrzucając zbędne słowa. Marzena sprawnie posługiwała się piracką kopią programu do obróbki plików wideo; gdyby nie kłopoty z komputerem, który parę razy się zawiesił, skończylibyśmy jeszcze przed północą. Zmontowany materiał miał szesnaście minut i cztery sekundy. Po komputerowej obróbce obraz był niezłej jakości. Gorzej z dźwiękiem – nagrywaliśmy dialogi na malutki mikrofon w obudowie kamery, niektórych fragmentów zupełnie nie dawało się rozumieć. Materiał zaczynał się od sielskiego widoku doliny Drwęcy i Kurkowa, skręconego ze szczytu Góry Zamkowej. Stopniowo kamera zrobiła zbliżenie na cmentarz, najechała na grobowiec dziadków, na koniec cały ekran wypełniła wytarta szlifierką data zgonu dziadka. Mój głos zza kadru informował, że to ja zleciłem zatarcie tej daty – aby „oszczędzić przykrości osobie zainteresowanej”. „Rządy wielu krajów, w tym Polski i Stanów Zjednoczonych, starają się ukryć przed opinią publiczną dramatyczne i niecodzienne wydarzenia w tym miasteczku. Szesnaście lat temu Bronisław Kotowicz, zmarły na zator w wieku siedemdziesięciu ośmiu lat, został złożony w tym grobie. W czerwcu pojawił się jednak ponownie na rynku miasteczka”. Cięcie; kamera pokazywała rynek. Na środku ekranu duży napis jak tytuł: czerwiec 2000. W kadr z prawej wkroczył dziadek. Szedł sobie wesolutki, chyba na lekkiej bani. Babina na jego widok przeżegnała się z lękiem. Żeby pokazać, że szło o tę samą osobę, zrobiliśmy stopklatkę na twarzy dziadka i zbliżenie na czarno-białą fotografię z pudełka mamy. Radziłem się Marzenki, czy nie powinniśmy podkreślić tego faktu napisem na ekranie. – Nieźle podebrany – mruknęła. – Wystarczy. Dalej narracja rozwijała się gładko. Dziadek monologował do kamery. Dziwił się, czemu miasteczko trochę zmieniło wygląd, narzekał, że „wszyscy” poznikali, a inni postarzeli się. Anomalię i ekipę AID pokazaliśmy najpierw na fotografiach z samolotu. Ujęcie wojskowych helikopterów płynących nad doliną Drwęcy wyszło zamazane przez zoom elektroniczny, konieczny, by powiększyć obraz maszyn sfilmowanych z odległości kilku kilometrów. Następna scena, gdy Rastafiński z dziadkiem wsiadali do amerykańskiej wojskowej terenówki i odjeżdżali z fasonem, wzbijając pył na żwirowanej drodze, pokazywała już wyraźnie, że korpus ekspedycyjny rzeczywiście rozbił obóz na polskiej prowincji. Potem szły sceny spotkań dziadka ze znajomymi. Dopiero teraz, na ekranie monitora, dostrzegłem, jak nienaturalnie ludzie zachowywali się w jego obecności. Poruszali się sztywno i powoli, jakby szli w kondukcie pogrzebowym czy w kościelnej procesji. Robili niesłychanie poważne miny i wyglądali na przestraszonych. Tę część filmu spuentowałem sceną awantury z Chocolem. Film kończył się zbliżeniem na twarz dziadka, bezradnego, proszącego wzrokiem o pomoc czy wyjaśnienie. Marzena zgrała gotowy materiał na dwie kasety cyfrowe i jedną analogową, zwykłego formatu, który można odtwarzać na wideo, i zapaliła ostatniego papierosa. Zapłaciłem jej uzgodnione dwieście pięćdziesiąt złotych, dorzuciłem pięćdziesiąt złotych na taksówkę i zostałem kompletnie bez grosza. Do mojego domu nie było daleko z siedziby Czołówki, postanowiłem więc iść piechotą. Dopiero na pustej, słabo oświetlonej ulicy Wałbrzyskiej przyszło mi do głowy, że w tym momencie mogli mnie zgarnąć i skonfiskować kasety. Na szczęście nikt tego nie zrobił. Na automatycznej sekretarce w salonie Renia zostawiła aż trzy wiadomości. Denerwowała się o mnie, więc zatelefonowałem od razu, chociaż dochodziła już pierwsza w nocy. Rozmawialiśmy przez kolejną godzinę; była to jedna z tych męczących rozmów, które zdarzają się ludziom, gdy mają problem, ale nie widzą rozwiązania. Ja powtarzałem w kółko, żeby przyjechała do Warszawy, ona, żebym zarzucił moją wojenkę z władzami. Dowiedziałem się, że policja ustawiła posterunek na kurkowskim cmentarzu, ponieważ ludzie odłupywali kawałki lastriko z grobowca moich dziadków na pamiątkę. „Niewiele z niego zostało” – powiedziała. Zapytałem o Kupsztyka. Zawahała się na mgnienie oka, jak ktoś, kto nie chce powiedzieć prawdy, a nie ma zwyczaju kłamać. Sucho stwierdziła, że nic nowego. Później, próbując zasnąć, przypomniałem sobie pytanie, które Renia zadała mi kilka dni przedtem. Chciała wiedzieć, co sądziłem o pogłoskach, że anomalia odmładza. Zastrzegała, że osobiście nie podzielała takich opinii. Z drugiej strony jednak spędzała całe dnie w jej pobliżu. Jak daleko może oddziaływać takie coś? Kupsztyk jest młodszy od nas o parę lat, pomyślałem i ogarnęła mnie rozpacz. Jednak, goląc się rano, zacząłem uważnie przyglądać się swojej twarzy. Stwierdziłem, że rzeczywiście znikły mi wory spod oczu; siwych włosów na skroniach jakby mniej. I zakola nad czołem zmalały... Musiałem chyba poszukać innych dowodów na wiarołomność Reni. Rano zawiozłem jedną z kaset do Chrabąszcza. Wszystko poszło nadspodziewanie szybko i łatwo. Wsunął czarne pudełko do jednego z kilku aparatów ustawionych jeden na drugim w jego malutkim gabinecie, kliknął pilotem. Oglądał materiał na wpół znudzony, jakbym przyniósł mu prognozę pogody czy relację z posiedzenia rady gminy. „W sam raz na lato temacik, żabko” – powiedział na koniec. „Genialnie, że masz tu karzełka. Fajny pomysł. Dawno nie pokazywaliśmy nic takiego naszym widzom”. Spodziewałem się odrobiny sceptycyzmu, pytań kontrolnych, protestów typu „nikt w to nie uwierzy”. Tymczasem mój kolega od razu zaczął gadać o grupie docelowej, paśmie, na którym należało puścić ten program, oraz o kwestiach technicznych: dokrętkach, przemontowaniu, oprawie, czołówce. Na kartce papieru naszkicował w punktach nowy układ materiału: – Ponieważ, jak twierdzisz, nie możemy postawić głównego bohatera przed kamerą, podeprzemy się reportażem z miasteczka. Twoja mamuśka i inni krewni królika wystąpią w rolach głównych. Pan Maksio osobiście będzie narratorem. Tryskał optymizmem: jeszcze po południu, obiecał, postawi temat na radzie programowej. Da mi znać wieczorem, miałem być gotowy i spakowany, żeby „już o świtaniu” ruszać z ekipą „do tego Kaczkowa czy Kurczakowa”. Co zrobię, jeżeli moja opowieść nie wywrze na nikim wrażenia? Widz ziewnie i zmieni kanał... Ludzie się zmienili, media też. Wieczorem wiadomość od Chrabąszcza poprawiła mi humor. Rada programowa zadecydowała, iż nasz materiał Quż był „nasz”) ma potencjał na jeden z hitów lata. – Robimy serial – powiedział. – Zatwierdzono budżet na produkcję trzech odcinków. Program reklamujemy na billboardach w całym kraju. Wyjazd ekipy do Kurkowa, ze względu na dodatkowe przygotowania, nastąpi dzień później. Nabrałem powietrza do płuc i zapytałem go o mój kontrakt i zaliczkę. Żyłem już z najdroższych możliwych pieniędzy – gotówkowych wypłat z karty kredytowej, a do wypłaty pensji w wydawnictwie pozostawały dwa długie tygodnie. Chrabąszcz ochłódł, jakbym zrobił mu osobistą przykrość, ale zgodził się negocjować. Udało mi się wytargować dwadzieścia pięć tysięcy złotych honorarium za wszystkie odcinki – z tego dziesięć tysięcy awansem – oraz piętnaście tysięcy złotych premii, jeżeli będzie dobra oglądalność, więcej niż siedem procent wszystkich telewidzów w zasięgu stacji. Już wieczorem w agencji reklamowej obsługującej stację wybieraliśmy projekt plakatu z kilku propozycji. Celowali w młodą widownię. Zdjęcie twarzy dziadka – to, na którym trochę przypominał Paula Newmana – grafik dodał do postaci faceta, który wyłaził z grobu. CO, U DIABŁA, BRONISŁAW KOTOWICZ ROBI NA TYM ŚWIECIE??? Na żądanie Chrabąszcza usunięto U DIABŁA, ze względu na możliwe protesty hierarchii kościelnej. Mocno też wybito datę, nazwę stacji i datę emisji. Lato, szczególnie lipiec, to martwy sezon w biznesie reklamowym, ceny miejsca na billboardach są niskie, a wybór doskonały. W ciągu dwóch dni plakat pojawić się miał na dziewięćdziesięciu trzech gigantycznych planszach w stolicy, a trochę później na ponad trzystu w całej Polsce. Następnego dnia na darmo czekałem pod domem od piątej rano na mikrobus. Chrabąszcz uspokajał mnie, że wynikł problem ze sprzętem, który obsługiwał imprezę na Dolnym Śląsku. Pocieszyłem się w kasie stacji, gdyż to opóźnienie pozwoliło mi odebrać swoją zaliczkę. Dopiero kiedy wyjazd nie doszedł do skutku przez kolejne dwa dni, nabrałem podejrzeń, że coś było na rzeczy. W nocy z czwartku na piątek podobizna dziadka pojawiła się na billboardzie przy Wałbrzyskiej, niedaleko mojego domu. Obejrzałem go, wracając ze sklepiku na rogu z bułkami na śniadanie. Już na klatce schodowej słyszałem dzwoniący telefon. Chrabąszcz informował, że program został wycofany z produkcji. – Przykro mi, żabko. – Dlaczego zmieniłeś zdanie? – Nie ja. – A kto? – Powiedzmy, że to decyzja zarządu. Ale wyjątkowo możesz zatrzymać zaliczkę. Normalnie tego nie robimy. Ciesz się, żabko, zamiast narzekać. – Mam podpisany kontrakt. Zadzwoni do was mój prawnik. I nie mów do mnie „żabko”! – Jestem dyrektorem telewizji, do kurwy nędzy! – ryknął. – Mogę mówić, jak chcę! Odłożyłem słuchawkę. Telefon odezwał się ponownie. – Wpadnij do mnie – usłyszałem. – Wytłumaczę ci. – To ty wpadnij do mnie – powiedziałem zły. Kolejny raz będę musiał zawiadomić Renie, że jednak nie przyjadę. Kolejny mój plan zawalił się z trzaskiem. Rozdział XXX. Cały ranek spędziłem na Wiejskiej. Sprzedawanie firmy oznaczało wiele zachodu i papierkowej roboty. Siedzieliśmy z Witkiem na niekończących się konferencjach i naradach z prawnikami dowodzonymi przez nieocenionego Billa Barona. Mój partner wyglądał na przygaszonego, ale nie pytałem go o powody. Sam też nie tryskałem humorem. W porze lunchu w wydawnictwie pojawił się Chrabąszcz. Poszliśmy do Adlera na Mokotowską. W restauracyjnym ogródku, nad sznyclem wieprzowym monstrualnej wielkości, wyjawił, że decyzji o zdjęciu mojego programu nie podjęła „żadna tam zafajdana rada programowa”. – Osobiście sam właściciel stacji, żabko. Było spotkanie z ministrem spraw wewnętrznych i administracji – mówił z pełnymi ustami. – My jesteśmy niezależną telewizją itede, ale czasem trzeba okazać elastyczność. Wolność słowa nie jest wartością absolutną. Szef prowadzi rozległe interesy, stara się o koncesję w telekomunikacji, myśli o wejściu w ubezpieczenia. „Panie Zdzisławie, ta sprawa jest ważna dla rządu. Powinniśmy sobie nawzajem pomagać”. No więc stary przeprowadził szybką kalkulację. Co się dziwisz, przy takiej forsie. – Nie dziwię się – powiedziałem. – Zrobisz następny program. Odbijesz sobie. Pomożemy. – Łatwo daliście ciała, nie sądzisz? Nie jest ci trochę głupio? Udał, że nie rozumie. – To po to kręciłeś korbą powielacza za komuny, traciłeś zdrowie w opozycji? Po to kiblowałeś w internacie i tłukłeś się po świecie jako emigrant, panie redaktorze i dyrektorze programowy? Żeby odkryć, że nie ma wartości absolutnych? Od razu pożałowałem tego przemówienia. Nie należę do osób, które wyglądają dobrze, siedząc na wysokim koniu. Nie pasuję na etosowca. – Co ty? – zdziwił się Chrabąszcz. – Przecież to tylko show. Robimy w rozrywce. Nie powiesz mi chyba, że twoja historyjka... – Nie powiem. Jest OK, Chrabąszcz. Przepraszam, poniosło mnie. Zjedz deser i zapomnijmy o tym. – Próbowałeś tej strucli z jabłkami? bobra jest? Powinna być gorąca i z dwiema kulkami lodów. Plakaty w nocy zdarto albo zaklejono innymi. Szukałem w mediach jakiejś wzmianki o przerwanej kampanii, ale sprawa nie zainteresowała żadnego dziennikarza. Dziś mało kto zwraca uwagę na cokolwiek: można wynająć samolot i białym dymem wypisać nad miastem brzydkie słowo, a większość ludzi nawet nie podniesie głowy. Dzień czy dwa później zatelefonował Rastafiński z propozycją spotkania. Odmówiłem, gdy stwierdził, że nie miał informacji o dziadku. Wolałem trzymać się od karła z dala na wypadek, gdyby wybuchł skandal wokół pieniędzy, którymi obracał w Kurkowie. Chociaż pewnie była to zbędna ostrożność; kradzież grosza publicznego to interes bez ryzyka w Trzeciej Rzeczypospolitej. W poniedziałek rano byłem już w samolocie do Nowego Jorku z Larrym i Dwaynem. Lecieliśmy na spotkanie z inwestorem, który miał sfinansować kupno Podszewki. Witek został pilnować interesu. Przykładał się do dyrektorskiej roboty akurat teraz, gdy nasze niepodzielne panowanie w Silver Lining się kończyło. Negocjacje obu Amerykanów z Trzema Muszkieterami zostały zamknięte w ciągu pół dnia, w specjalnie wynajętym biurze hotelu Sheraton. Wszystko przebiegło tak sprawnie, że kiedy przez korki spóźniłem się na zamknięcie transakcji, towarzystwo oblewało już kontrakt francuskim szampanem w restauracji Belvedere w Łazienkach. Dokumenty podpisywałem następnego dnia w biurze u Billa. Czułem się niespokojny, kreśląc swój podpis wiecznym piórem Billa na grubej umowie. Transakcja z grupą uenture capital, którą Larry i Dwayne namotali po drugiej stronie Atlantyku, była mało przejrzysta, w dodatku wydawała się postawiona na głowie: normalnie najpierw zdobywa się kapitał, potem kupuje firmę. Larry zapewniał, że zwyczaje w nowej gospodarce były inne, liczyło się tempo. Spotkanie w sprawie finansowania w Nowym Jorku określał jako formalność, gdyż wszystko miało być już dopięte przez telefon i pocztę elektroniczną. Nie byłem pewny, czy do końca mu wierzę. Witek też zdradzał niepokój. Wreszcie zasugerował, że pani Basia powinna zamówić w biurze podróży trzy bilety zamiast dwóch. „Przecież, do cholery, ktoś powinien patrzeć tym cwaniaczkom na ręce”, mówił. A ja w nagłym olśnieniu dostrzegłem rozwiązanie swoich innych problemów. Wysłałem e-maile do Glisnera i do Frani. Wczesnym wieczorem przyszła pierwsza odpowiedź. Nadał ją automat: Frania, jak się okazało, porzuciła wyścig szczurów w San Francisco. Sprzedała akcje, którymi płaciła jej firma internetowa, i te niewiele mebli, które miała, i z irlandzkim muzykiem wyjechali z namiotem na Hawaje. We are offline till October, Nooember perhaps. Ciao! Mail od Leona przyszedł dopiero rano. Mój przyjaciel narzekał, że załącznik wideo dołączony do mojego listu został źle spakowany i w rezultacie zaklopsował ich firmowy serwer. Ale w końcu wszystko przeszło. Będzie na mnie czekał na międzynarodowym lotnisku w Motor City. Na lotnisko jechałem zdenerwowany, jak za komuny Logicznie rozumując, gdyby chcieli mnie zatrzymać, zrobiliby to wcześniej. „Echelon” na pewno zauważył, gdy przesyłałem do Glisnera masywne pliki z materiałem filmowym. Jednak nie zatrzymał transferu. Czyli ktoś po tamtej stronie rozumiał, że nie są w stanie mnie powstrzymać w mechaniczny sposób. Mogłem przecież zrobić nawet sto kopii i słać je do Stanów najróżniejszymi drogami; któryś komplet w końcu przedarłby się do adresata. Teraz też miałem ze sobą krążki w podręcznej torbie; Dwayne na moją prośbę schował do swojej walizki drugi zestaw. Gdyby nam je skonfiskowali i na przykład wpuścili wirusa do komputera Glisnerów, aby zniszczyć już przesłane pliki, zyskaliby tylko trochę na czasie. Ktoś z kancelarii Baron, Rewald & Aaronson zabrałby kolejny komplet do Nowego Jorku. A prawnicy podróżowali tam bez przerwy, niektórzy z partnerów kilkanaście razy w ciągu roku. Jednak rozum swoje, a nerwy swoje. Podejrzliwie przyglądałem się innym pasażerom w oszklonej poczekalni. Napięcie nie opuszczało mnie podczas krótkiej jazdy autobusem do rozkraczonej na płycie maszyny z pootwieranymi lukami bagażowymi i potem na pokładzie. Latem ruch na liniach atlantyckich jest intensywny, od dziesiątek lat naród jeździ wymieniać papę na dachach w Chicago, usuwać azbest ze ścian w New Jersey i pielęgnować staruszków w każdej wyobrażalnej dziurze między Wschodnim a Zachodnim Wybrzeżem. Jednak ludzie zachowywali się spokojniej niż dawniej: nie przepychali się już tak wściekle, sprawiali wrażenie mniej objuczonych. Ten i ów nawet się uśmiechał, pomagał sąsiadowi zagospodarować się w wyznaczonym miejscu. Wyglądało, że przynajmniej część pasażerów jechała do Stanów w interesach, niektórzy nawet turystycznie, spędzić wakacje u brata na Florydzie czy powspinać się w Górach Skalistych. Ułożyłem się w fotelu, na szczęście w business class są one szersze i zapewniają dość miejsca na nogi; w economy muszę składać się jak scyzoryk. Dwayne radośnie szczerzył do mnie zęby z przeciwległego końca kabiny, podnosił w górę szklaneczkę alkoholu z lodem. Odmachałem mu i zamknąłem oczy. Uspokoję się, kiedy samolot wystartuje. Albo lepiej, kiedy opuścimy przestrzeń powietrzną Polski. Ożyła turbina ukryta w obłej aluminiowej beczce pod skrzydłem boeinga. Potem, z czystym jękiem metalu obrobionego z dokładnością do tysięcznych części milimetra, ruszył drugi silnik. Jeszcze chwila i odlecimy. Chyba że teraz ktoś podejdzie do mojego fotela i uprzejmie poprosi, żebym zabrał podręczny bagaż i opuścił z nim pokład. Samoloty pasażerskie są przecież dla cywilów, a ja toczyłem wojnę. Podobnie jak wtedy w sierpniu, gdy umarł dziadek, w pierwsze lato stanu wojennego. Maszyna drgnęła; zaraz zacznie kołować na pas startowy. Ruszyła. Nie, znów stoimy. Spokojnie, pilot czeka na zezwolenie z wieży. Albo kolejno sprawdza wszystkie urządzenia i systemy samolotu, przed nami przecież długi lot. Lepiej, żeby sprawdził dokładnie. Licho nie śpi, nawet w boeingach. Zamknąłem oczy. Chciałem o niczym nie myśleć, ale pamięć przywołała obraz tamtego esbeka. Wpychałem go, skulonego, do toalety w ciasnym korytarzyku ruskiego antonowa, obok kabiny pilotów. Znajdowaliśmy się wtedy pięć kilometrów nad „Jaruzelską” Polską, w połowie drogi między Warszawą a Wrocławiem, w lepiącym się od brudu, wściekle hałaśliwym turbośmigłowcu, który on miał ochraniać, a ja postanowiłem porwać. Uważałem, że nie miałem innego wyjścia: żona wystąpiła o rozwód i żądała, żebym wynosił się z mieszkania, odmówiono mi paszportu na emigrację. Byłem gotów na każde szaleństwo, byle tylko wydostać się na wolność. Od czerwca do połowy sierpnia codziennie latałem samolotami na liniach krajowych, licząc, że maszyna padnie ofiarą porywacza. W Polsce panowały nastroje klaustrofobii, co druga osoba chciała emigrować. Ci, co nie załapali się na internowanie przez policję polityczną, a tym samym nie mogli liczyć na paszport z prawem do jednokrotnego przekroczenia granicy, chwytali się różnych drastycznych metod. Przepływali po Bałtyku kajakami na Bornholm, prześlizgiwali starymi szlakami przez Tatry. Regularnie też zdarzały się porwania samolotów kursowych LOT- u. Jednak tygodnie mijały, kończyły mi się pieniądze, ochrona lotnisk w Szczecinie, Poznaniu i Wrocławiu coraz częściej zapraszała mnie na zaplecze na rewizje osobiste; wreszcie zrozumiałem, że nikt mnie nie wyręczy. Esbek nie stawiał oporu. Kiedy zabierałem mu służbowy pistolet, prosił tylko, żebym go zwrócił „już po wszystkim”; sam przykuł się kajdankami do okucia na ręcznik. Rozsiadł się wygodnie na sedesie, puścił do mnie oko i zapytał, czy znałem hasło. Zanim skojarzyłem, co miał na myśli, już szeptał, że trzeba zastukać w drzwi kabiny pilotów dwa razy szybko i dwa razy wolno. Żebym się nie pomylił, zademonstrował to, stukając zgiętym palcem w fornirową ściankę ubikacji – klik-klik, klik – klik. Potem, wyjaśnił, zapytają o hasło. „Powiesz «mosiądz»„. Powiedziałem. Pilot z podejrzaną gorliwością położył maszynę na kurs na Berlin Zachodni. Na lotnisku Tegel poprosił o azyl, razem z jedenastką pasażerów i połową czteroosobowej załogi. Tuż po wylądowaniu uwolniłem tajniaka z ubikacji i oddałem mu broń; też nie wrócił do Polski. Wszyscy solidarnie kręciliśmy i motaliśmy w czasie śledztwa, odciski palców na pistolecie były wytarte, tak że niemieckie władze do końca nie zdołały ustalić, co się wydarzyło i czy samolot rzeczywiście został porwany. Zresztą chyba nie starali się za bardzo. Świadkowie w trakcie konfrontacji nic nie pamiętali („tyle osób w czasie lotu kręciło się po kabinie, Herr Offizier”), media nam sprzyjały. Po miesiącu berliński sędzia wypuścił ochraniarza i mnie z aresztu, w listopadzie po krótkiej rozprawie zostaliśmy obaj uniewinnieni z braku dowodów. Na amerykańską wizę nie czekałem długo: dzięki protekcji pisarzy poznanych w czasie stypendium w Iowa urzędnicy w U.S. Immigration and Naturalization Service przyspieszyli swoje rozwlekłe procedury. W grudniu, tuż przed Bożym Narodzeniem, z wytartą torbą w ręku wysiadłem z lotniskowego autobusu na nowojorskiej ulicy i po raz pierwszy, z zapartym tchem, patrzyłem na oszałamiający New World. Miałem tam zacząć nowe wspaniałe życie. Larry przez całą podróż spał z opaską na oczach. Nie tknął lotniczego jedzenia, popijał tylko wodę mineralną, jak zalecają w magazynie „Men’s Health”. Dwayne, przeciwnie, zżerał wszystko, co mu oferowano, na koniec urżnął się darmową whisky tak dokumentnie, że musieliśmy go z Larrym prowadzić pod ręce do kontroli paszportowej. Umówiliśmy się na trzecią po południu następnego dnia, na Piątej Alei w sercu Manhattanu. Złapałem wahadłowiec Northwestu do Detroit i godzinę z kawałkiem później wpadliśmy sobie z Glisnerem w ramiona. Rozdział XXI. Pieprzony Polaczek – powiedział mój przyjaciel. – Głupi Żyd. Znów się uścisnęliśmy. Ile to lat, odkąd żegnaliśmy się ostatnio? Siedem. Kiedy to przeleciało? – You look old, pal – Leon przyglądał mi się uważnie. – It’s time you started using this Grecian formuła thing on your hair. – A ty w biodrach jesteś już szerszy niż w ramionach. – Też znałem jego czuły punkt. – How’s Bernard? – W końcu dał sobie założyć aparat słuchowy. Żałuję, że go namówiłem, znów wtrąca się do wszystkiego. – W firmie? – Też. Przenieśliśmy się do Ren-Cen. Namówili go na policji, żeby dobrowolnie oddał prawo jazdy, więc teraz każe się przywozić do biura raz w tygodniu. Miałem tylko torbę podręczną, minęliśmy więc karuzele bagażowe i przeszliśmy przeszkloną kładką z hali przylotów na parking. Leon wyjął z kieszeni kluczyki z pilotem, nowiutki cadillac mlasnął centralnym zamkiem. Glisnerowie musieli obrosnąć w piórka, za moich czasów tylko stary miał buicka, reszta rodziny zajeżdżała tanie chevrolety. Opuściłem szybę, z przyjemnością wystawiłem twarz na ciepły wiatr. Wdychałem głęboko znajome zapachy, rozglądałem się. Środkowy Zachód optycznie wprowadza w błąd podróżnego: przypomina krajobraz nizinnej Polski. Te same bagniste tereny, kępy byle jakich krzaków, topole, olchy i klony, zza których ledwo widać dachy domów. Byliśmy jednak na szerokości geograficznej Rzymu, trzeba było uważniej przyjrzeć się niebu, po włosku blademu i wysoko wysklepionemu, żeby to dostrzec. No i wszędzie panował protestancki porządek, żadnych walących się płotów czy kurnych chat, czyściutko, pobocza wykoszone. Latem Michigan pachniał sianem. Sięgnąłem do radia. Już na pierwszym guziku była zaprogramowana ta stacja, co trzeba, kojący bas Alaina Abotta na WXYZ-AM Detroit i rytmy złotej epoki Motown Records: Diana Ross, The Temptations, Marvin Gaye, Aretha. Doskonała iluzja, że czas stoi w miejscu. – Podmienili prezentera – śmiał się Leon. – Ten Abott kosztował ich za dużo forsy, więc menedżment stacji znalazł mniej rozpaskudzonego faceta z takim samym niskim głosem. Tyle że nikt nie pamięta nazwiska tego nowego, choć to już kilka lat. W telewizji taki numer byłby niemożliwy, nie uważasz? Pewnie dlatego płacą im więcej. A wiesz, że burmistrz nie żyje? – Czasem zaglądam w internecie do Free Press. Twierdzą, że pod nową administracją śródmieście odbija się od dna... Rzeczywiście coś się poprawia? – Sam ocenisz – Leon uśmiechał się z zakłopotaniem, jak wielu mieszkańców białych przedmieść, kiedy rozmowa schodziła na temat Detroit. Miasto podupadało od końca lat sześćdziesiątych, gdy po rozruchach rasowych w popłochu opuściła je klasa średnia, zarówno biała, jak i czarna. Potem przyszły kryzysy paliwowe, masywne krążowniki szos traciły rynek na rzecz oszczędnych aut z Japonii i Europy. W okolicznych fabrykach z roku na rok topniała liczba miejsc pracy. Gdy pierwszy raz zobaczyłem Detroit zimą 1983 roku, miasto straszyło tysiącami opuszczonych domów. Uciekłbym stamtąd natychmiast, gdybym miał pieniądze na bilet. Ale nie miałem, zamieszkałem więc we wraku hotelu, gdzie z trzydziestu pięter w użyciu były dwa, i czekałem, aż zwolni się służbówka nad garażem elitarnego klubu na przedmieściu, gdzie dzięki protekcji pewnej nowojorskiej pisarki zatrudniono mnie jako trenera piłki nożnej. Plan był taki, że popracuję na świeżym powietrzu przez sezon, góra dwa, szlifując język i w wolnym czasie pisząc opowiadania. Potem miałem wracać do cywilizacji i zacząć właściwy podbój Ameryki. Zaczęło się jednak od tego, że o mały włos nie straciłem pracy. Wynajęty za grosze gruchot nie chciał zapalić na mrozie, potem w nieskończoność krążyłem w śnieżycy po Farmington Hills, szukając klubu. Kiedy wreszcie tam dotarłem z godzinnym opóźnieniem, menedżer zaciągnął mnie do swojego biura. Miliony uczciwych Amerykanów były bez pracy, oświadczył. Tymczasem ja, fuckiri imigrant z jakiejś zasranej dziury na peryferiach fuckiri Europę, której on, jak większość normalnych ludzi, miał już po dziurki w nosie, bo sprowadzała na świat tylko wojny i obciążenia dla amerykańskich podatników, najwyraźniej nie ceniłem posady w jego klubie. Może więc powinienem zabrać stamtąd mój zarozumiały europejski tyłek? Poradzą sobie beze mnie wyśmienicie. Poza tym, co to za gra ten soccer? Frajerzy biegają po boisku przez dziewięćdziesiąt minut i ani jednego pieprzonego gola. Who needs this here? Patrzyłem na jego ściągniętą złością twarz, na drewnianą plakietkę na biurku z napisem I’m atyoursewice, na śnieżycę walącą o szyby i poznałem nowe dla mnie uczucie: za chwilę znajdę się bez dachu nad głową i pieniędzy na następny posiłek. Tu ludzie dobrej woli nie będą mi przysyłali paczek z żywnością i prawie nienoszonymi ciuchami. Nikt nie machnie artykułu w mojej obronie, nie opowie o moich krzywdach zagranicznemu korespondentowi. Tu nikt nawet nie spotka się ze mną w kawiarni, żeby wysłuchać moich żalów. Stałem na baczność i po raz pierwszy w życiu milczałem pokornie. – Ten klub, gdzie pracowałeś, zanim spotkałeś Bernarda, pamiętasz? – Leon jakby odgadywał moje myśli. Skręcał do podziemnego parkingu pod szklanymi masywami Ren-Cen, kompleksu biurowo-handlowego wybudowanego nad rzeką z inicjatywy Henry’ego Forda II. Nie czułem jeszcze zmęczenia, więc postanowiliśmy wpaść na trochę do Acorn Creative Management i omówić mój materiał. Na farmę do Bernarda zjedziemy akurat na wieczorny obiad. – Niezłe ananasy tam pracowały. Jego biuro mieściło się na dwudziestym którymś piętrze szklanej wieży. Z gabinetu Leona rozciągał się widok na dziesiątki kilometrów, jak z kabiny pilota awionetki. Dało się nawet dostrzec krzywiznę kuli ziemskiej za miasteczkiem Windsor po kanadyjskiej stronie rzeki. Leon uważnie oglądał mój materiał na ekranie biurkowego komputera. Zatrzymywał obraz, prosił o wyjaśnienia i tłumaczenie fragmentów dialogu. Musiałem mu opowiedzieć o wszystkich widocznych na filmie postaciach i ich roli w mojej opowieści. Każdy szczegół zapisywał zaostrzonym ołówkiem na kartce notatnika. Długo oglądał ułożone na stole fotografie anomalii i grupy AID. Niektóre podnosił, studiował z bliska. Kiedy skończyliśmy, westchnął i z rozczarowaniem pokręcił głową. – Co chcesz zrobić z tą historyjką? Po co ją wymyśliłeś? Patrzył mi prosto w oczy, jakby chciał się upewnić, że nie spróbuję go okłamać. – To wszystko prawda – powiedziałem cicho. – Z tym karłem już przesadziłeś – oskarżycielsko pomachał mi fotografią przed nosem. – Pachnie jakąś snobistyczną europejską metaforą. Po coś w ogóle go tu wsadził? – Sam się wsadził – broniłem się. – On istnieje. – Neuermind – mój przyjaciel roześmiał się trochę sztucznie. Przez dłuższą chwilę zastanawiał się, łypiąc na mnie z ukosa swoimi wyłupiastymi brązowymi oczami. Na koniec podjął decyzję i westchnął z rezygnacją. – Niech ci będzie. Brak wiary to jest mój problem, tak przynajmniej twierdzi rabin Winę. Pamiętasz Sherwina? – Słuchaj, Leo. Mówię serio: jestem tutaj w Detroit przez tę historię. Spróbuj mi uwierzyć. Mój dziadek potrzebuje mojej pomocy. A ja twojej. – No tak. – Poza wszystkim innym mógłbyś pomóc mi to jakoś rozgryźć... Skończyłeś przecież fizykę w Bostonie, prawda? Musi być racjonalne wyjaśnienie. – My w Acorn jesteśmy dumni, że zawsze oddzielamy nasze prywatne opinie od zawodowych – powiedział uroczyście. – Chętnie służymy naszą wiedzą klientom. Kpił sobie ze mnie! – Zabukuj mnie na jakiś talk-show – naciskałem. – Chcę wyjść z tą sprawą do ludzi, zrobić szum. Da się przebić z tym materiałem? Powiedz szczerze. Na ścianie agencji wisiały oprawione fotografie szczęściarzy, którym Acorn Creative Management pomógł osiągnąć piętnaście minut sławy, do których uprawniony jest każdy obywatel Ameryki, który popełni odpowiednio wielkie głupstwo oraz podpisze stosowny kontrakt. W gabinecie Leona znaleźli się najbardziej znani: komik Eddie Murphy obejmował ramionami Leona i szefa wydziału zabójstw detroickiej policji, drobnego mężczyznę o imieniu Gilbert, który zagrał rolę szefa Murphiego w Gliniarzu z Beuerly Hills oraz Gliniarzu z Beuerly Hills 2. Tuż obok zapadłe oczy i zaświatowa chudość doktora K., nazywanego przez „Detroit Free Press” i „Detroit News” „Doktorem Śmierć”, dowodziły, że słynny praktyk eutanazji również powierzył prowadzenie swoich doczesnych spraw talent agency Glisnerów. Za moich czasów fotografii znanych klientów Acorn CM było dużo mniej. Firma urosła w siłę – takie przynajmniej odniosłem wrażenie, kiedy szedłem za Leonem z moją torbą na ramieniu i witałem się ze znajomymi. Większość pracowników to były jednak nowe twarze. – Wszystko da się zrobić – powiedział Leon. – Whafs your angle? – Sam mi powiedz, jak to rozegrać. – Chcesz podpisać umowę? – Na standardowe piętnaście procent? – Teraz standard to dwadzieścia pięć procent – roześmiał się Leon. – Działamy z rozmachem. Każdy następny rok jest lepszy, rozwijam w Acorn tylko te dwie działki, talent i PR. Specjalizacja. – Niesamowite. – A tak. Możesz zostać trochę dłużej i rozejrzeć się. Co cię tam trzyma, na tej prowincji? Nie byłem pewien, czy miał na myśli Polskę, czy całą Europę; raczej to drugie. Amerykanie żyją we własnym samowystarczalnym świecie i jak z Olimpu spoglądają na resztę świata. – Gospodarka w sumie kręci się ładnie – ciągnął Leon. – Ludzie mają dużo forsy i mało zmartwień, więc nudzą się i oglądają głupoty w telewizji. Stacje zabijają się o gości do talk-show. Brakuje mi personelu, żeby ze wszystkim się obrobić. Pracowników biorę z łapanki, podkupuję od konkurentów. A czasem nawet od klientów. Wyobrażasz to sobie!? – W Warszawie też bywa ciężko o ludzi. Rozbawiło go to porównanie. Nie było takiej możliwości, żeby jakiś problem, który wystąpił w Ameryce, mógł być porównywalny z problemami gdzie indziej. Dla Leona i większości znanych mi Amerykanów nawet porównania z Niemcami i Japonią były naciągane. A co dopiero z jakąś tam Polską. – Wyciągamy fachowców z emerytur. Niedługo zaczniemy chodzić z łopatami na cmentarz. Słuchaj – pochylił się nad stołem, uszczęśliwiony z powodu pomysłu, który niby to właśnie teraz wpadł mu do głowy. – Wrócisz do nas do roboty, a tę sprawę załatwimy ci w ramach sign-up bonus, po kosztach. Co ty na to? – Weil... – Zresztą do diabła z kosztami, całkowicie for free. Professional courtesy. – Dziękuję – powiedziałem, trochę zaskoczony. – Pochlebiasz mi. – No to wszystko jasne – zapalał się. – Popracujesz tu w Detroit, przypomnisz sobie stare sztuczki, odświeżysz kontakty. A na wiosnę zrobię cię szefem oddziału w Miami. – Macie oddziały? Od kiedy? – W Nowym Jorku i w Los Angeles – powiedział z dumą. – Bernard był za ostrożny. Teraz działamy inaczej, wchodzimy na główne rynki. Co do twojego kontraktu... – Leo, zwolnij trochę – powiedziałem. – Mój zegar wewnętrzny wskazuje północ. Gdyby nie obawa, że mi domalujesz wąsy albo przefarbujesz włosy, już dawno bym zasnął w tym wygodnym skórzanym fotelu. Nie mieszajmy spraw, OK? – Ale ja naprawdę uważam... – Chcę podpisać z tobą kontrakt jako klient. Jeżeli to możliwe, na preferencyjnych warunkach. O innych rzeczach porozmawiamy rano, dobrze? Myślę, że przeceniasz moją potencjalną wartość jako pracownika. Minęło już kupę lat od czasu, kiedy zarobiłem ostatniego dolara dla Acorn. A w Polsce też nieźle się bujamy. Razem z partnerem sprzedajemy wydawnictwo. Właściwie można powiedzieć, że jestem już ustawiony. – Gratuluję – ucieszył się. Powiedział to szczerze; Leon taki właśnie był i dlatego się przyjaźniliśmy. – OK, here’s the deal – rachował w myślach. – Acorn będzie reprezentować twoją opowieść, ale tylko przez dziesięć dni. We’U pitch it to all the main players. Jeżeli nie będzie brania, nie chwyci żadna stacja ani nawet gazeta, we cut our loses. Przerywamy zabawę. Jeżeli uda się sprzedać towar, pierwsze dziesięć tysięcy dolarów z wpływów idzie na pokrycie naszych kosztów. Powyżej dziesięciu kawałków do, powiedzmy, stu tysięcy bierzemy dodatkowo piętnaście procent. Powyżej stu tysięcy dolarów – dodatkowo dwadzieścia pięć procent. To moja premia za ryzyko. – Drogo. – This is the best I can offer, Maksio. – Ty cwaniaku. Wychodzi dwadzieścia pięć procent za pierwsze sto tysięcy i dwadzieścia pięć procent za każde następne. Piękne dzięki za zniżkę. – Twenty percent. For a dear Mend. – Ja też mam koszty. Będę musiał się dzielić z kilkoma osobami. Na jakim pułapie kończy się twoja premia? – A twierdziłeś, że wszystko zapomniałeś – pochwalił mnie. – Niech ci będzie: dwadzieścia pięć procent do dwustu tysięcy, reszta mnie nie interesuje. Cała górka twoja. Happy now? Skinąłem głową. Uroczyście ścisnęliśmy dłonie. – Rano prawnik sporządzi umowę – powiedział Leon. – A my zasłużyliśmy na obiad. Brenda od rana szaleje w kuchni, zawsze miała do ciebie słabość, ale wścieknie się, jeżeli się spóźnimy. Rozdział XXXII. Farma Glisnerów leżała około godziny drogi na północ od miasta. W trakcie jazdy na farmę Leon rozważał, jak sprzedać moją historię. Od razu odrzucił podejście, które koncentrowało się na osobie dziadka i fakcie jego powrotu. – Przeszłość-szmeszłość – dowodził. – Umarł-wrócił, to zbyt skomplikowane dla masowego widza. Poza tym to ma być sensacja? W laboratoriach klonują zwierzęta, prawda? Tylko patrzeć, jak będziemy mieli człowieka z probówki. Ten biznes z nauką odstrasza, ludzie przełączą na inny kanał. No i najważniejsze: nie mamy dostępu do tego dżentelmena. Nie postawisz żywego Mr. Kotowicza przed kamerą, żeby przedstawić go światu. Prawda? – A wojna kosmiczna w przyszłości? – zaproponowałem. – Wygląda, że tam był, czy będzie, jakiś konflikt. Bitwa w Układzie Słonecznym, w której obie strony manipulują czasoprzestrzenią. Zamiast niszczyć się nawzajem, wysyłają się w diabły w inne miejsce i w inny czas. Moim zdaniem bomba! Leon przecząco kiwał kędzierzawą głową. – Science fiction. To interesuje szesnaście procent widowni i praktycznie zero procent kobiet, które oglądają telewizję popołudniami. Dobre dla małolatów, którzy po całych dniach grają w gry komputerowe i biją konia. Zrobimy inaczej. Zmieniłem się w słuch. – Jedyny haczyk, jaki ja tu widzę na masowego widza, to spisek rządowy. Nasz rząd namotał przecież międzynarodową konspirację, aby ukryć ważne wydarzenia przed opinią publiczną. Tak czy nie? To rzeczywiście mogło mieć sens. Telewidzowie są przyzwyczajeni przez filmy i seriale, że nasza planeta jest stale infiltrowana przez Obcych. Agenci federalni przechowują ich pojazdy i biedne zamrożone ciała w lodówkach tajnych baz wojskowych. Katastrofa w Rosewell. Faceci w czerni. Z Archiwum X. Biurokraci z Waszyngtonu nie chcą powiedzieć narodowi, że wcale nie jesteśmy sami w kosmosie, że mamy tam fajnych kolegów, który aż piszczą i ruszają czółkami, żeby się z nami pobawić. – A czemu rząd robi z tego tajemnicę? – Bo połowa ważniaków u władzy to wojskowi w mundurach – odpowiedział bez wahania. – Wojskowi mają pierdolca na punkcie tajemnicy. A druga połowa to zarozumiali karierowicze, absolwenci snobistycznych uczelni, którzy nie doceniają dobroci i mądrości prostego amerykańskiego ludu. – But... – zacząłem. – Cmon! This is it! Our angle! – zdjął rękę z kierownicy i radośnie walnął mnie w plecy. Kiedyś mu oddam i będzie musiał iść kawał drogi pieszo, żeby podnieść ten swój przemądrzały łeb. Wtłaczał historię dziadka w banalny schemat, ale jeżeli miałem przebić się z nią przez gigantyczny szum informacyjny Ameryki, należało rzecz skroić pod miejscowe gusty. Bernard, jak należało się spodziewać, czekał na nas na ławeczce przed domem. Stary musiał przekroczyć osiemdziesiątkę, albo w każdym razie był blisko. Poruszał się już z trudem i wyglądał nieco bezradnie w zbyt dużej marynarce z surowego płótna – oraz białej czapce z zawadiackim daszkiem. W odróżnieniu od pyzatego, ciemnowłosego syna miał jasną czuprynę, wściekle niebieskie oczy i nordycki typ urody, który pozwalał mu czuć się względnie bezpiecznie w czasie okupacji w całej okupowanej Europie – poza Warszawą, Lwowem i Krakowem. W tych miastach od razu oblepiały go podejrzliwe spojrzenia przechodniów, opowiadał; zaraz ktoś zaczynał iść za nim, prosił do bramy, żądał, żeby rozpinał rozporek. Ostrożnie uściskałem go na powitanie. W kieszeni marynarki na piersi wyczułem znajomy kształt. Popijanie śliwowicy z metalowej manierki w trakcie przejażdżki bryczką po okolicy należało do żelaznych punktów gościnności domu Glisnerów. Koniecznie musiała to być śliwowica, Bernard uważał ją za niezbywalny element life in the country. Odrzucał sugestie syna, żeby czasem spróbować szkockiej albo dobrego burbona z Kentucky. Przy obiedzie żona Bernarda, Brenda, wypytywała mnie o Franię, a stary wykorzystał okazję, żeby atakować Leona za lekkomyślną, jego zdaniem, politykę rozwoju firmy. Acorn miał za dużo zobowiązań, wyliczał, odginając po kolei wykoślawione przez artretyzm palce lewej ręki; za wysokie koszty, wszystko finansowane z kredytów bankowych. Tylko Maksio, stwierdził uroczyście, miał na Leona dobry wpływ. Bo to mądry chłopiec, nic mu w życiu nie podano na tacy, więc docenia wartość dolara i centa. Dał znak pokrytą plamami dłonią, żebym przysunął się bliżej. Rodzina chętnie znów zaoferowałaby mi pracę. Rozmawiali z Brendą, że na początek brałbym oczywiście niższe wynagrodzenie, ale na koniec roku mógłbym już liczyć na gwiazdkową premię. Co bym na to powiedział? Byłbym zaszczycony, rzecz jasna. Ale „ze względu na inne zobowiązania” nie mogłem przyjąć oferty. Wiedziałem dobrze, co według Bernarda oznaczało niższe wynagrodzenie: stary przez pierwsze lata trzymał mnie w Acorn na cieniutkiej pensji. Tylko za książkę, jego wspomnienia z Holocaustu, którą pomogłem mu napisać, jeszcze kiedy pracowałem jako trener, rozliczył się ze mną w porządku. Przekazał mi w całości niewielkie honorarium za pierwsze wydanie – nawet w Stanach takie pozycje rozchodzą się w minimalnych nakładach – ale co najważniejsze, dał mi posadę w swojej firmie. To był mój właściwy start w Ameryce. Tuż po dziesiątej wieczorem wylądowałem w gościnnej sypialni; na amerykańskiej prowincji, jak na każdej innej, chodzi się spać wcześnie. Oczywiście nie mogłem zasnąć. Zegar biologiczny człowieka nie przewiduje odrzutowców przeskakujących strefy czasowe. Zżarłem ciasteczka ustawione koło łóżka przez przewidującą Brendę, wypiłem szklankę mleka i poszedłem do gabinetu po coś do czytania. Za drzwiami paliło się światło; Leon siedział przed komputerem i ponownie oglądał mój film. – Nie mogę przestać o tym myśleć – powiedział. – You’re not pulling my leg, areyou? Nie robisz mnie w konia, prawda? – Nie. – Wspominałeś, że on ma odwrotnie rozmieszczone organy wewnętrzne. Mnie się wydaje, że symetria jego twarzy też jest odwrócona. Przyjrzyj się uważnie. Zrobił stop-klatkę na zbliżeniu twarzy dziadka Bronka. Wziął do ręki odbitkę jednej ze starych fotografii z albumu mamy, przybliżył ją do monitora. – Moim zdaniem ten tutaj ma lewą część twarzy bardziej owalną – mówił Leon. – A ten ma owal na prawej stronie. To oko też znajduje się ciut wyżej. I popatrz na kształt ucha. Tutaj na prawym jest grudka, a tu na lewym. Pewność, że miał rację, uzyskaliśmy po zrobieniu cyfrowej kopii fotografii na małym skanerze i wrzuceniu jej do komputera. Na ekranie Leon zestawił tę fotografię ze zdjęciem z filmu. Na obu wizerunkach dziadek wyglądał nieco inaczej. Leon wydał komputerowi komendę odwrócenia obrazu z fotografii po lewej stronie. W kolorowych czasopismach często korzysta się z tej funkcji, zwykle po to, żeby postać na zdjęciu patrzyła w kierunku środka magazynu. Twarz znikła z ekranu. Gabinetowy komputer, mocno już podstarzały IBM, potrzebował czasu, żeby przeliczyć na nowo położenie każdego z punktów obrazu. Procesor powoli odbudował wizerunek dziadka, wyświetlał go stopniowo, zaczynając od czubka głowy. Obie fotografie przedstawiały teraz identyczną twarz. – Spostrzegawczy jesteś – powiedziałem. – Mnie to zupełnie umknęło. – Raz w życiu będę skromny – uśmiechnął się Leon. – Wiedziałem, czego szukam. W twoim opowiadaniu uderzył mnie wątek o sercu po złej stronie. Pomyślałem, że mógł tam zajść jakiś proces spontanicznego łamania symetrii. Zacząłem szukać potwierdzenia. – Konsultant AID ze Stanów mówił, że to anomalia genetyczna. Kartagen’s Syndrome. Taką w każdym razie dał diagnozę. – Mydlili ci oczy. We współczesnej fizyce kwestia symetrii uważana jest za jedną z najistotniejszych cech praw natury. – Brałeś to na studiach? – Tak. Nadal trochę czytam. Wskazał na półkę, gdzie równo ułożone stały zeszyty „Physics Review”, „Naturę”, „Scientific American”, „American Journal of Physics”, „Philosophical Transactions of the Royal Society of London” i kilka innych. Obok był cały regał książek, większość ze słowem physics w tytule. – Lubię wiedzieć, co się dzieje. Przynajmniej z grubsza. – A dzieje się coś? – zapytałem zdumiony. – Dogrzebali się czegoś w końcu, ci naukowcy? – Żeby cię zbytnio nie zaniepokoić... Mówiąc oględnie, w ciągu ostatniego ćwierćwiecza fizycy w zasadzie odpowiedzieli na najważniejsze z tak zwanych wielkich pytań, które filozofowie międlą od trzech tysięcy lat. – Czyli jakich? – O początek i koniec świata, o byt, o przestrzeń i czas, o to, jak jest zbudowana materia... Niewiele zostało. Powoli zbliżamy się już do ostatecznego celu nauki, czyli stworzenia jednej teorii, która opisze wszechświat. Zamkniemy w niej całą naszą wiedzę o prawach natury. – A kiedy to się stanie? Leon roześmiał się znowu. – Ja sam, jak pamiętasz, z uprawiania fizyki zrezygnowałem zaraz po studiach. Ale różni zdolniejsi koledzy nadal się tym zajmują i powinni skończyć robotę jeszcze za naszego życia. Ty jesteś ile – z dziesięć lat starszy niż ja, prawda? Powinieneś się załapać. – I co wtedy? Co potem zrobią? Wzruszył ramionami. – Pójdą na piwo. Millertime. Na razie zostało jeszcze kilka drobiazgów. Musimy dostać więcej forsy na badania, szczególnie na duży akcelerator cząstek. Za administracji Reagana zaczęli budować taki w Teksasie, ale teraz ci kretyni w Kongresie wciąż skreślają akcelerator z budżetu. Nie mogą zrozumieć, że niektóre kluczowe informacje możemy uzyskać tylko doświadczalnie. – No to macie tę teorię czy nie? – Mamy już mniej więcej części składowe ostatecznej teorii. To jest duża rzecz, Maksiu, nie da się odwalić za jednym zamachem. Idziemy więc etapami. Tworzymy teorie cząstkowe, które, mamy nadzieję, okażą się przynajmniej zbliżonymi składnikami tej ostatecznej formuły. Na razie nie udaje się wszystkich tych części złożyć do kupy: pewne rzeczy nie chcą pasować. Obrazowo mówiąc, jesteśmy jak chłopak, który w garażu rozkręcił motocykl. Już wie, jak jest zbudowany, i domyśla się, do czego służą poszczególne zespoły. Ale dopóki nie poskłada wszystkiego z powrotem w całość i nie uruchomi, nie będzie miał pewności, czy się nie myli. – Albo czy siostra nie zrobiła mu psikusa, chowając jakąś ważną część. – Dokładnie. Zawsze może okazać się, że czegoś nam brakuje. Einstein strawił ostatnie lata życia, daremnie próbując stworzyć teorię ostateczną. Wiedział dużo o grawitacji i oddziaływaniach magnetycznych, ale bardzo mało o atomowych. Dopiero dwadzieścia lat po jego śmierci zdobyliśmy więcej wiedzy na ten temat. – Dlaczego nie piszą o tym w gazetach? – zapytałem podejrzliwie. – O czym? – Że nauka poznała odpowiedzi na te wszystkie pytania. Leon poważnie zastanawiał się nad odpowiedzią. – Bo te pytania wcale nie trapią całej ludzkości – powiedział wreszcie. – Zdecydowana większość ludzi nigdy ich sobie nie zadaje. A teorie fizyczne są bardzo... – szukał precyzyjnego określenia – ...ezoteryczne. Fizycy formułują je w języku matematyki. Ten język jest częścią wiedzy nielicznych, wyspecjalizowanych kręgów. Dobrze rozumie go kilkadziesiąt tysięcy osób na Ziemi, z grubsza kilkaset tysięcy, może milion osób. Na cztery miliardy mieszkańców planety. Inny problem to religia. – Myślisz, że profesory ogłoszą, że nie ma Boga? – odgadłem. – Papież by się rozgniewał. – Powiem inaczej: w modelach wszechświata, jakie obecnie są dyskutowane, jest coraz mniej miejsca na akt stworzenia. Coraz mniej roboty dla Stwórcy. Wszechświat chyba nie ma początku. – Już nie rozumiem. – Dobrze, pomyśl o kuli ziemskiej. Ma ona skończoną rozciągłość, czyli powierzchnię, zgadza się? Natomiast nie ma brzegów: możesz łazić po globie, ile chcesz, ale nigdy nie dotrzesz do żadnego skraju, początku czy końca. – Czyli wszechświat jest kulisty, tak? – To jeszcze mogło mi się pomieścić w głowie. – W sensie czasoprzestrzennym. Przestrzeń jest ograniczona, ale czas nie ma brzegów. Pamiętaj, że w fizyce kwantowej przestrzeń, czas i energia są różnymi przejawami tego samego zjawiska, jedno przechodzi w drugie i w trzecie. Bez początku wszechświat jest samowystarczalny, nie potrzeba mu Stwórcy. Taka koncepcja niesie, przyznasz, niepokojące perspektywy dla zorganizowanej religii. – Nie wiem jak inni, ale katolicy nie poddadzą się bez walki. Będzie chryja! – Otwarta awantura byłaby ryzykowna dla obu stron – zauważył. – Teorie kosmologiczne ciągle jeszcze mogą się zmienić, poza tym Watykan już trochę się sparzył, że tak powiem, na sprawie Giordana Bruna. Za wszelką cenę chce uniknąć atakowania nauki i powtórzenia tamtej kompromitacji. Już w 1951 roku Kościół katolicki uznał teorię Wielkiego Wybuchu za zgodną z Biblią. Oczywiście wiesz, co to jest Wielki Wybuch? Skinąłem głową. – Ten wasz polski papież urządza konferencje – ciągnął – zaprasza fizyków i matematyków, próbuje zawrzeć ze światem nauki coś w rodzaju paktu o nieagresji. Zaproponował układ: badanie wszystkiego tuż po Wielkim Wybuchu jest w porządku, od milionowej części sekundy naprzód; natomiast to, co było wcześniej, sam Big Bang, powinno być nietykalne. Bo to jego zdaniem boski akt stworzenia, początek rzeczy. Ale właśnie na takiej konferencji w Castel Gandolfo Stephen Hawking po raz pierwszy zaprezentował swoją koncepcję wszechświata bez granic i bez Stwórcy. Słyszałeś o tym człowieku? – A powinienem? – On jest medialny, z powodu choroby jeździ na wózku i buczy przez syntetyzator mowy. Jego książka, Krótka historia czasu, stała się światowym bestsellerem. Hawking opisuje, że na papieskiej konferencji swój wywód przedstawił w sposób matematyczny, więc teologiczne implikacje jego teorii nie od razu stały się jasne dla gospodarzy spotkania. Co akurat wtedy, jako gościowi Watykanu, szczególnie mu nie przeszkadzało. – Może to dobrze – powiedziałem – że większość publiki nie ma pojęcia, co kombinują fizycy. Dobrzy ludzie mogliby przyjść na uniwersytet z pałami do bejsbola i zrobić porządek. Obawiam się, że byłoby wśród nich sporo braci Polaków. – A czego się spodziewasz? – powiedział Leon, ziewając. – Ludzie reagują agresją na sprawy, które grożą zburzeniem porządku, uznanego przez nich za naturalny. Na szczęście jeszcze potrwa, zanim cała okropna prawda przesączy się do powszechnej świadomości. Giganci dwudziestowiecznej fizyki mają szanse umrzeć spokojnie we własnych łóżkach. A propos łóżka: dochodzi północ, a my musimy być wcześnie w biurze. Trzeba będzie puścić w ruch wszystkie kółka, zanim polecisz do Nowego Jorku. Rozdział XXXIII. Wedle mojego organizmu właśnie zaczął się ranek i już nie chciało mi się spać. – Wytłumacz mi najpierw, co zaszło w Kurkowie – poprosiłem. Leon był śpiący. – Jak jesteś taki ciekawy świata, czytaj książki. Na rynku jest sporo niezłej popularyzacji: Hawking, Weinberg, Sagan. Jim Gleick napisał niezłą biografię Dicka Feynmana. Good stuff. Polecam. – No to chociaż o tej symetrii. – Zasada symetrii znaczy po prostu, że różne rzeczy wyglądają tak samo, gdy się na nie patrzy z różnych stron – zaczął. – Kryształ soli jest identyczny w sześciu płaszczyznach. Ludzka twarz wygląda prawie tak samo, kiedy patrzysz na kogoś en face i na odbicie tej osoby w lustrze. To proste Przykłady symetrii. – Wszystko jasne – wykrzyknąłem radośnie. – Nie taki straszny ten fizyczny diabeł, jak go malują. – No właśnie. Fizycy wyróżniają wiele różnych symetrii. Podstawowe z nich nazywane są C, P oraz T. – Tak? – Symetria C mówi, że prawa fizyki są takie same dla cząsteczek i antycząsteczek. Symetria P, że każdy układ i jego lustrzane odbicie spełnia te same prawa – mówił coraz szybciej, rzucając mi złośliwe spojrzenia. – Symetria T zaś stwierdza, że dowolny układ fizyczny powinien wrócić do swego stanu początkowego po odwróceniu kierunku ruchu cząsteczek i antycząsteczek w czasie. Na początku wydawało się oczywiste, że prawa przyrody nie podlegają zmianom, kiedy działają połączone symetrie C i P. – Powoli, ja... – Na przykład gdyby istniała planeta zbudowana z antymaterii, na której mieszkaliby ludzie będący naszym zwierciadlanym odbiciem, to żyliby sobie dokładnie tak samo jak my. Tylko jeżeli do symetrii C i P dodasz symetrię T, pojawia się kłopot... – Ale mój dziadek nie był zbudowany z antymaterii – przerwałem z rozpaczą. – Oczywiście, że nie – potwierdził spokojnie. – Gdyby był, antyatomy jego ciała gwałtownie anihilowałyby w kontakcie z atomami naszego świata i twój dziadek zniknąłby jak na występie Davida Copperfielda, w jednym rozbłysku światła. Jednak wygląda, że on przeszedł przekształcenia T i P, symetria C uległa natomiast załamaniu. A fizycy wiedzą od co najmniej 1956 roku, że różne symetrie bywają niezachowywane w różnych rodzajach oddziaływań atomowych. – Leon, zaraz dam ci w łeb! Mój przyjaciel uśmiechał się promiennie. – Na przykład załamania symetrii P w tak zwanych oddziaływaniach słabych sprawiają, że wszechświat jednak zachowuje się trochę inaczej, niż powinien zachowywać się jego lustrzany obraz. Profesor Chien-Shiung Wu, u której notabene zaliczałem kurs fizyki kwantowej na MIT, dostała Nagrodę Nobla za znalezienie sposobu, żeby wykazać to doświadczalnie. Potem okazało się, że słabe oddziaływania nie zachowują też symetrii C: świat złożony z antycząstek zachowywałby się ciut inaczej niż nasz. A jeszcze potem, w połowie lat sześćdziesiątych, dwaj inni fizycy odkryli, że kombinacja symetrii C i P nie jest zachowana przy rozpadzie cząstek o nazwie mezony K. Chyba rzeczywiście trzeba będzie kupić te cholerne książki i zacząć się dokształcać, pomyślałem. Leon tymczasem rozkręcał się w roli wykładowcy. – Według dzisiejszej wiedzy nasz wszechświat, cały ten rozświetlony kosmiczny interes, który widzisz nad głową w sierpniowe noce, istnieje właśnie dzięki załamaniom symetrii. To z powodu załamania symetrii T wczesny gorący wszechświat gwałtownie się rozszerzał i spontanicznie pojawiała się pramateria: pary elektron-antyelektron. I z powodu załamania tejże symetrii T więcej antyelektronów zmieniło się w kwarki niż elektronów w antykwarki. Gdy wszechświat trochę ostygł, antykwarki anihilowały z kwarkami. Początkowa materia w większości wyparowała. Ale ponieważ, jak wspomnieliśmy, istniała pewna nadwyżka kwarków, to one przetrwały. I z nich właśnie, z tej nędznej resztki, z czasem powstała cała istniejąca dziś materia i nasze szlachetne osoby. – Bardzo mi przyjemnie – powiedziałem. – Ale znów zgubiłeś mojego dziadka. Na razie tłumaczę ci tylko, dlaczego tak się uczepiłem asymetrii jego osoby. To wskazówka, że w tym waszym Khurkuf rzeczywiście mogło zdarzyć się coś interesującego. Ważniejsza, nie gniewaj się, niż twoje zdjęcia i filmy. Bo to jest szczegół, który zgadza się z głębszą wiedzą o prawach Przyrody. Zgodnie z zasadami mechaniki kwantowej każdy Proces fizyczny musi zachować symetrię kombinowaną CPT. Jeżeli odwrócimy kierunek upływu czasu dla danego układu, na przykład grupy atomów składających się na ciało człowieka, ale nie zamienimy tych atomów na antycząstki, to żeby zachowane zostały prawa przyrody, musimy dokonać zwierciadlanego odbicia tego układu. W rezultacie twój dziadek kończy wędrówkę w czasie z sercem po odwrotnej stronie. – Jak mu to zrobili? Kto? – Nie mam pojęcia. – Może ktoś w przyszłości? – nalegałem. – Może. – Czy czarna dziura mogłaby mieć z tym coś wspólnego? – Teoretycznie mogłaby. Czarna dziura odkształca czasoprzestrzeń w swoim pobliżu. A wtedy zwykle łamią się symetrie. – Czyli dałoby się używać małej czarnej dziury na przykład jako broni, zgadza się? A te sny? Jak je wytłumaczyć? – Nie wiem, Maksiu. – Jeszcze przed chwilą nadymałeś się jak balon, że twoi koledzy fizycy już rozgryźli prawie wszystko – zauważyłem. – A może ci w przyszłości mają już tę teorię ostateczną i dlatego robią takie sztuki? Leon uśmiechał się bezradnie. – Waszyngton jednak musi widzieć w tym interes – dodałem. – Tam w Kurkowie cały czas coś się dzieje. Trwa jakieś poszukiwanie czy też polowanie. – To chyba oczywiste, o co może chodzić politykom – Leon ziewnął otwarcie. – Zakładają, że oprócz przeniesionych – tak ich nazywają według twojego informatora, prawda? – na Ziemię mogli trafić też obcy, sprawcy całego zamieszania. Na przykład wojskowi jednej z walczących stron. Załoga jakiegoś pojazdu, zestrzelonego czy wypchniętego w naszą czasoprzestrzeń. Chcą ich złapać. – Bo mają nadzieję zdobyć ich technologię, tak? Ich broń. Dawno to podejrzewałem! – Mocno wątpię – skorygował mnie. – Technologia rozwija się organicznie. – Wyobraź sobie, że naukowcy XIX wieku dostają do rąk przenośny komputer czy telefon komórkowy. Rozkręcają obudowę, wyjmują procesor czy kość pamięci, oglądają je pod mikroskopem. I co? Mogą tylko bezradnie drapać się w głowy. Prawdopodobnie nawet nie odgadliby przeznaczenia tych urządzeń, nie mówiąc już o zrozumieniu zasad ich działania. Nie, Maksiu, moim zdaniem rządowi nie chodzi o technologię, tylko o historię. Poczekał, aż na powrót zamknę usta. – Informacja, co wydarzy się w przyszłości w polityce, gospodarce czy nauce, byłaby na wagę złota. Rząd z taką wiedzą miałby w ręku atuty mocniejsze niż wszystkie głowice termojądrowe razem wzięte. Kraj skończyłby jako dominujące mocarstwo. – Stany są już dominującym mocarstwem – zauważyłem. – I chcą nim pozostać. Nie chcą też, żeby z jakiegoś beznadziejnie głupiego powodu gdzieś na Bałkanach czy innym Bliskim Wschodzie wybuchła wielka wojna i zakłóciła Amerykanom konsumowanie owoców triumfu ich cywilizacji. – To nie takie proste – powiedziałem. – Pamiętam z książek science fiction: jeżeli zmienisz coś w przeszłości, automatycznie zmienia się teraźniejszość. Jeżeli podróżnik w czasie zabija swojego pradziadka, sam przestaje istnieć. – No i co z tego? – wzruszył ramionami. – Tu chodzi o odkrycie przyszłości, nie o przeszłość. Rząd manipulowałby historią niejako w przód. Z naszego punktu widzenia nie jest istotne, że tym w przyszłości, naszym praprawnukom, coś się pokiełbasi. – W tej chwili ich i tak nie ma – zgodziłem się. Więc jest nam obojętne, kto się urodzi, ten czy tamten. Jeszcze ich nie kochamy. Dla Waszyngtonu znajomość przyszłości to po prostu możliwość pokierowania rozwojem światowej polityki. Poprawienia biegu wydarzeń, uniknięcia jakiejś przyszłej rzezi. To mogłoby być korzystne dla świata, nie uważasz? Ale ci z przyszłości widzą sprawę inaczej. Im robiłoby wielką różnicę, czy manipulujemy historią. Dlatego nie chcą dać się złapać. Leon ziewnął, zasłaniając usta wierzchem dłoni. Pozwoliłem mu iść spać. Zostałem w gabinecie z jedną z jego książek. Zachęcił mnie napis na obwolucie: „Nowe kontrowersyjne spojrzenie na czas i współczesną fizykę”. Rano nie mogłem się dobudzić. Spędziłem dobry kwadrans pod prysznicem, puszczając na przemian gorącą i lodowatą wodę. Mimo to drzemałem nad owsianką, a potem jak lunatyk snułem się po biurze u Leona. Niewiele tam mieli ze mnie pożytku. Zespół szybko stworzył listę argumentów, które miały skłonić media do zainteresowania się naszą historią. Weszli to ekstranetu – części sieci, która jest zamknięta dla postronnych użytkowników internetu – żeby sprawdzić biuletyny „Most Wanted”. Był to rodzaj elektronicznych tablic ogłoszeń, na których naganiacze talk-shows, zarówno potentaci pracujący dla ogólnokrajowych sieci telewizyjnych, jak i drobnica żyjąca ze stacji lokalnych, ogłaszali, jakich gości aktualnie mogą dostarczyć bądź poszukują. Na pierwszej stronie były najświeższe oferty z agencji. ...Córka i ojciec żyjący w szczęśliwym związku kazirodczym... Liczący koń, potrzebujący kosztownej protezy nogi, którą wystukuje wyniki... Gospodynie domowe bojące się zgwałcenia przez listonosza... – Sprawdź, czy ktoś chce kosmitów – powiedział Leon. Operator komputera wpisał alien w okienku tablicy i w mgnieniu oka pojawiła się lista zamówień: matki, które podejrzewają, że ojcowie ich dzieci to kosmici... Opinie kobiet, czy przybysze są dobrzy w łóżku... Byli porwani przez kosmitów udzielają praktycznych porad... Jakie punkty na ciele kosmity są erotycznie pobudliwe; jak go pieścić, żeby zapomniał o całym wszechświecie... – Jezu – powiedziałem. – You see – powiedziała jedna z kobiet z zespołu – That’s the problem. There’s no sex in your offering. – Spróbujmy tajemnice rządu i przybyszów – Leon niecierpliwił się. People who haoe euidence that aliens haue penetrated the U.S. gouernment... Byli pracownicy przemysłu zbrojeniowego, którzy gotowi są opowiedzieć o technologiach sprzedanych Pentagonowi za ciężkie pieniądze przez przybyszów... – Nic nie pasuje – westchnął Leon. – Wchodzimy na Today’s Specials. Palce operatora krótko zatańczyły na klawiaturze. Zobaczyliśmy tematy, które w nocy napłynęły od agentów w całym kraju...Kochana Śnieżynka uratowała mi życie, liżąc tumor... Oni zmuszali mnie do prostytucji na pokładzie latającego spodka, ale na koniec okazali się nadzwyczaj hojni... Wyprowadziłam się do jego kochanki i wreszcie obie jesteśmy szczęśliwe... Mistrzyni odcinania kuponów: wydaję tylko dziewięć dolarów tygodniowo, a opływam we wszystko... Wybaczyłam mężowi sprzedaż naszego dziecka... Nie przebijemy się, pomyślałem. Nie ma cienia szansy. Nasza oferta pojawiła się na tablicy pod numerem dziewiętnastym: Tajna agencja federalna po całym świecie ściga przybyszów z przyszłości – były mieszkaniec Detroit zamieszany w sensacyjne wydarzenia w Europie. Operator wjechał kursorem na pole obok tekstu, pytająco spojrzał na Leona. Ten zawahał się. Otwierałem usta, żeby zapytać, o co chodzi, gdy Leon już zdążył podjąć decyzję. Przy tekście pojawił się obrazek małej czerwonej flagi i literki „MLT”. – Co to jest? – Most Likely True – powiedział operator. „Chyba prawda”. – Czasem pomaga – wyjaśnił Leon. – Częściej przeszkadza. Domyślałem się dlaczego: fikcje polerują fachowcy. Prawda to dzieło przypadku i nieporadnych amatorów. Aukcja ruszyła punktualnie o dziesiątej rano. Producenci talk-shows w Nowym Jorku, Los Angeles, Chicago, Waszyngtonie, Miami, Atlancie, San Francisco, Houston, Denver, i cholera wie gdzie jeszcze, wchodzili na elektroniczne tablice i wpisywali wstępne oferty przy propozycjach, które wydały im się interesujące. Agenci, o ile mogłem się zorientować, targowali się. Jeżeli któraś z pozycji zwracała uwagę kilku producentów, starali się prowokować do licytacji. Z trzech tematów wystawionych tego ranka przez Acorn dwa poszły szybko, za dziesięć i dwadzieścia pięć tysięcy dolarów zadatku, do renegocjacji po weryfikacji towaru. Pozycja numer dziewiętnaście nie wzbudzała żadnego zainteresowania. Dopiero o wpół do jedenastej, kiedy aukcja powoli wygasała, zgłosiła się jakaś Ruth. Napisała, że gotowa byłaby rzucić okiem na naszą story w imieniu Geraldo. Nie oferowała żadnej kasy, ale napięcie w grupie pracowników Acorn momentalnie wzrosło. Geraldo Rivera był królem wśród sępów nowojorskiego rynku sensacji. Pojawiał się z kamerami nad trupami mafiosów z twarzami w talerzach spaghetti we włoskich restauracjach, rozmawiał z przystojnymi ofiarami gwałtów w Parku Centralnym, jak korespondent wojenny składał raporty, kiedy policja prowadziła kolejną wymianę ognia z handlarzami narkotyków. Za moich czasów odnalazł sejf gangstera Ala Capone’a w jednej z jego starych kryjówek w Chicago i uroczyście go otwierał na wizji. Poza zasuszonymi pająkami w środku nie było, rzecz jasna, niczego. Ale Geraldo to nie przeszkadzało, jego widzom też nie. Po zakończeniu aukcji Leon sięgnął po telefon. Obdzwaniał znajomych, przekonywał do propozycji nr 19. Przed południem, kiedy już żegnałem się ze znajomymi, nieoczekiwanie oświadczył, że leci ze mną do Nowego Jorku. Z jego miny wnioskowałem, że coś mu się udało namotać. W szaro-czerwonym samolocie Northwestu od niechcenia zapytał, co sądzę o propozycji Bernarda, żebym powrócił do firmy. To po prostu groza, narzekał, ile obiecujących projektów Acorn musi odrzucić tylko dlatego, że w firmie brakuje zaufanego partnera. Kogo nie zatrudnić, ten zaraz kombinuje, żeby założyć po cichu własny shop i urwać się z najlepszymi klientami. – No tak, rozumiem – powiedziałem. – Moglibyśmy skorzystać z chwili spokoju i zaznajomić cię z pakietem socjalnym – kusił. – We are talking different ballgame here, Maksio, than you might remember from the old days. Jeżeli chodzi o koszty przeprowadzki z Europy, Acorn jest gotów partycypować do poziomu pięciu tysięcy dolarów. Leon nie znał mojej sytuacji finansowej, ale zakładał, że prawdopodobnie nie będę chciał zbyt pospiesznie upłynniać moich aktywów w Europie. Tu ceny nieruchomości mocno poszły w górę, jakieś sto sześćdziesiąt procent, odkąd sprzedałem swoją chatkę w Dearborn, dlatego firma oferowa-łabydo dwudziestu pięciu tysięcy bezprocentowej rocznej pożyczki na zaliczkę przy kupnie domu oraz, oczywiście, poręczyłaby kredyt. Co umożliwi mi w banku zbicie oprocentowania nawet o trzy czwarte punktu procentowego. Na szczęście przy tej niskiej inflacji pieniądz jest tani, można dostać pożyczkę hipoteczną na bardzo korzystnych warunkach. W każdym razie housing’snoproblemo. Zostaje kwestia ubezpieczeń i samochodu. Czym teraz jeżdżę w tej Polsce? – Taksówkami – wyjaśniłem sennie. – Rozbiłem porsche. Zasępił się na mgnienie oka. – Weil, we carit ąuite match that... but we can put you on nice wheels. Kiwałem głową, słuchając tych propozycji, nie mówiłem ani tak, ani nie. Dopiero na La Guardii, kiedy boeing kołował już do rękawa, Leon ujawnił, że za godzinę miał się widzieć z ludźmi od Geraldo, a potem może z kimś jeszcze ważniejszym. „Pierwsza liga, Maksiu, spotykają się po starej znajomości. Naturalnie nie mogę gwarantować niczego. Ale pozwolą mi zrobić nasz pitch, wysłuchają nas porządnie”. Nie chciał powiedzieć, o kogo chodzi, jakby bał się zapeszyć. Na Manhattan pojechaliśmy lotniskowym autobusem. Umówiliśmy się na popołudnie i pobiegłem zobaczyć, jak Larry i Dwayne wyciągają dla nas pieniądze z firmy Hogarthy Capital Partners. Rozdział XXXIV. Weil, I dorit think so. Dwayne zaczerwienił się i skulił pod spojrzeniem Mr. Ricka Hogarthy’ego, krezusa, który zarabiał setki milionów dolarów na inwestowaniu w nowe technologie, ale w jedwabnej fioletowej koszuli i krawacie w zebrę bardziej przypominał podstarzałego konferansjera niż legendę branży uenture capital. – According to my data – Mr. Rick oszczędnie poruszał sinymi ustami, jak mała rybka – there are no morę than two point one million Internet users currently counted in Poland. Dał jakiś niedostrzegalny dla mnie znak jednemu z asystentów, którzy pełnili wartę z obu stron. Wszyscy byli w podobnym wieku, tego samego wzrostu, tak samo ostrzyżeni, jak manekiny w sklepie. Garnitury też nosili w takim samym kolorze, czarne albo może ciemnogranatowe; trudno było mi ocenić w zielonkawym świetle bibliotecznych lamp. – Forrester Research says exactly two point one – gorliwie potwierdził asystent. Pochylił się, wyszukał w teczce koło krzesła oprawiony dokument, otworzył go na właściwej stronie i przesunął na naszą stronę stołu z angielskiego orzecha – tak rozległego, że mogłyby z niego startować mniejsze samoloty. Żaden z nas nawet nie zerknął; nie było sensu się spierać. Mr. Rick przyłapał Dwayne’a na kłamstwie. Po Larrym, który opisał projekt rozbudowy Silver Lining o część internetową, Dwayne miał za zadanie nakreślić obraz polskiego rynku. Ale przegiął pałę, podwójnie zawyżając liczbę Polaków, którzy korzystają z sieci. Mr. Rick jednak był dobrze przygotowany. Więcej nie zaszczycił Dwayne’a ani jednym spojrzeniem. Do mnie też się nie odzywał: tradycyjny biznes wydawniczy nie interesował go w najmniejszym stopniu. A może brał mnie za ochroniarza, licho wie. – I apologize for my partner’s mistake – powiedział Larry. – Niemniej musimy podkreślić, że Polska to dynamicznie rosnący rynek. Forrester szacuje, że można spodziewać się nawet dziesięciokrotnego wzrostu w ciągu sześciu lat. Mr. Rick przyglądał się swoim dłoniom, które trzymał na blacie jak posłuszny uczeń, jedną obok drugiej. Pochylił głowę, pozwalając nam podziwiać misterną, utrwaloną lakierem fryzurę, dzięki której wijące się, długie pasma włosów ze skroni zakrywały mu całą czaszkę. Mysiego koloru konstrukcja drgnęła, uniosła się w górę. Bezbarwne oczy skupiły się na Larrym. Mr. Rick zapytał, dlaczego w takim razie nie poczekać z inwestycją jeszcze kilka lat. Aż przybędzie użytkowników sieci w Polsce. – Za kilka lat będzie za późno. Rynek będzie zajęty, karty rozdane – Larry nie zastanawiał się nad odpowiedzią. – Dwa główne portale horyzontalne w Polsce powstały w połowie lat dziewięćdziesiątych, kiedy o internecie słyszała tam tylko garstka informatyków i studentów. Założenie tych serwisów kosztowało grosze. Dziś warte są dziesiątki milionów dolarów. Mr. Rick dał widocznie kolejny niedostrzegalny znak, bo manekiny zaczęły zadawać pytania. Mówiąc, obserwowali, jakie wrażenie dane pytanie robi na pryncypale i na Pozostałych doradcach. Larry strzelał odpowiedziami jak dobrze wytrenowany tenisista. Słuchałem tej wymiany jednym uchem i martwiłem się. Odniosłem bowiem wrażenie, że Mr. Rick był bardzo przebiegły. Zbyt przebiegły, żeby po prostu zaakceptować przedstawioną mu propozycję i podpisać czeki, na które liczyliśmy z Wiciem. – Po co kupować Silver Lining Publishing, utrzymywać tych wszystkich dziennikarzy i resztę personelu, skoro wasz portal może tanio kupować zawartość od innych mediów, na podstawie umów – pytał manekin. To była jedna z kluczowych kwestii, odpowiedź na to pytanie wycyzelowaliśmy wszyscy razem w Warszawie. Gdy Larry wyjaśnił, że kupno Silver Lining było jedynym sposobem na ominięcie formalności i szybkie uruchomienie dużej firmy, Mr. Rick skończył przesłuchanie. Zapanowała długa cisza, przerywana tylko poskrzypywaniem skóry rozłożystych foteli. – Wery well than – Hogarthy odezwał się na koniec tonem człowieka, który już wiedział, co zrobi. Błyszcząca od lakieru skorupa włosów skinęła w stronę Larry’ego, – Can you spare a few morę minutes? Pozostałym panom dziękuję. Czekaliśmy z Dwaynem najpierw w poczekalni, potem, coraz bardziej zniechęcani, w hotelu. Larry zjawił się dopiero po trzech godzinach. Minęliśmy się w drzwiach, bo już wychodziłem na spotkanie z Leonem. Twierdził, że wszystko poszło znakomicie, klepał mnie po ramieniu. Ta jowialność była podejrzana, poza tym wydawało mi się, że wymieniali z Dwaynem szybkie spojrzenia. Zostawiłem ich w pokoju otwierających butelkę szampana Veuve Clicąuot. Za to Leon przyniósł tak dobre wieści do włoskiej knajpki, gdzie umówiliśmy się na obiad, że natychmiast zapomniałem o Mr. Ricku. Rozmowy z ludźmi od Geraldo idą dobrze, powiedział mój przyjaciel. Ale jeszcze lepiej poszło w Nightline. – W czym? Gdzie?! – Słyszałeś. – Żartujesz – powiedziałem oszołomiony. Nocna Linia nie była programem rozrywkowym, tylko informacyjnym, i to w dodatku w pierwszej lidze ogólnokrajowej sieci telewizyjnej ABC. Prowadził go codziennie o jedenastej wieczór pucołowaty jegomość z pewnym siebie uśmieszkiem klasowego prymusa. Ted Koppel był też bystry, zadawał właściwe pytania we właściwych momentach, a swoim ofiarom – ważniakom z Waszyngtonu, ukontentowanym tyranom z Afryki, fanatykom z Bliskiego Wschodu czy opuchniętym na twarzach aparatczykom z Moskwy – nie zostawiał miejsca na uniki. Kiedy mieszkałem w Stanach, zdarzało mi się zarywać noce z powodu Nightline, gdy w kraju lub na świecie działo się coś ważnego. Był to jeden z lepszych programów w całej amerykańskiej telewizji. – Z producentem widzimy się jutro, kwadrans po dziewiątej rano. Sam Ted zarezerwował dla nas czas na lunch, masz pojęcie? Emisję przewidują na piątek, rezerwowy termin to poniedziałek, gdyby coś się opóźniło. – Dlaczego nas kupują? – Nie kupują – sprostował. – Zaprosili. Oni nie płacą gościom ani pośrednikom. Jeżeli zależy ci na forsie, idziemy do Geraldo. – Nie zależy mi – powiedziałem trochę nieszczerze. – Dlaczego zainteresowali się nami? Nie uwierzę, że polecieli na twoje piękne oczy, Leon. – Odniosłem wrażenie, że oni sami już byli na tropie tych z AID – zniżył głos. – Jeżeli reporterzy ABC pracowali nad programem i coś niecoś wiedzieli już o sprawie, spadliśmy im jak z nieba. Wybuchnie wielka bomba, Maksiu. Będziesz miał, co chciałeś. Rzeczywiście na to wyglądało. Zdobyłem najpotężniejszego sojusznika, jaki istniał w naszej cywilizacji. Przez króciutką chwilę, dosłownie okamgnienie, będę miał szansę zmieszać szyki mocarstwowej Ameryce. Być może osiągnę swój cel. Chyba że było już za późno. Uczciliśmy ten sukces potokiem chianti i pięciodaniową ucztą, która trwała do późnego wieczora. Zdjęli nas sprzed knajpy, gdy obżarci i chwiejni, wypatrywaliśmy taksówki w półmroku ulicy. Mignęły rozkładane legitymacje Federal Bureau of Investigations, samochód wyrósł jak spod ziemi. Nie było wyboru, wgramoliliśmy się z Leonem na tylne siedzenie, jeden z mężczyzn wśliznął się za nami. Mlasnął centralny zamek. Od wewnątrz wymontowano klamki, wóz zmienił się w mały areszt. Drugi agent siedział z przodu, obserwował nas w lusterku wstecznym. Skóra w kącikach oczu zmarszczyła mu się, pewnie się uśmiechał. Życzliwie, po amerykańsku. Daleko nie jechaliśmy. Kilka przecznic dalej samochód skręcił w uliczkę niewysokich domów, przyklejonych jeden do drugiego jak nasze bliźniaki, ale o innych proporcjach, wąskich, o wysokim parterze, ze schodkami na chodnik. – It’s gonna be fun – Leon pierwszy się otrząsnął. Zacisnął wargi, jego oczy nabrały zaczepnego wyrazu.– Nie widziałem nakazu. Mój adwokat będzie zachwycony. Mój księgowy też. – Nikt tu nie jest aresztowany – odpowiedział mężczyzna na przednim siedzeniu. Miał miły, cichy głos. – We’d like to chat a bit. Thafs all. Chcieli tylko pogawędzić. Od dziesięcioleci słyszę to zdanie. Tajniak, który wreszcie zastąpi je inną odzywką, zasłuży na literacką Nagrodę Nobla. – To znaczy, że możemy sobie pójść? – upewniał się Leon. – Anytime. Odblokowali drzwi. Gdy stanęli przed jednym z domów, weszliśmy po schodkach przed nimi – dwaj szybko trzeźwiejący faceci, których nikt nie aresztował. Próbowałem zorientować się, który z nich dowodził, ale im zależało, żebyśmy nie wiedzieli. Standard. Na ścianie wisiało spore lustro; pewnie weneckie. Ktoś w sąsiednim pokoju nas obserwował, może też filmował. Pomachałem ręką ukrytej osobie. Federalni zignorowali ten przytyk. Jeden z nich przyniósł na tacy karafkę wody z lodem i szklanki, postawił na stole. Sięgnęliśmy po nie łapczywie. – Dziękuję, że panowie zgodzili się przyjąć nasze zaproszenie. The gouernment appreciates this – zaczął uśmiechający się agent. Kurze łapki co rusz pojawiały się w kącikach jego oczu, nadając jego piegowatej twarzy bezpretensjonalny i przyjazny wyraz. Jego dziadkowie musieli przyjechać z Irlandii. Irlandczycy w Stanach wyspecjalizowali się w rolach policjantów i sędziów. W Detroit też połowę posad sędziowskich obsadzały rodzinne klany irlandzkie. A drugą połowę – polskie. Dopiero w ostatnich latach pojawiło się trochę czarnych sędziów. Mimo gorąca agenci nie zdejmowali marynarek. Nie chcieli, żebyśmy oglądali ich artylerię zawieszoną na szelkach i kajdanki z tyłu na paskach spodni. Tak byłem zajęty wypatrywaniem zgrubień pod ich ubraniami, że dopiero po sekundzie dotarło do mnie, że facet powiedział „rząd”. „Rząd to docenia”. Czyżby nie mówił w imieniu Biura Federalnego? Legitymację FBI pokazywał nam ten drugi, który teraz w milczeniu sączył wodę z lodem. Kogo więc reprezentował ten uśmiechający się? Central Intelligence Agency? Amerykański wywiad prowadził operacje wyłącznie poza granicami kraju. Nie wolno było im tknąć palcem nikogo wewnątrz. Przynajmniej teoretycznie. – Lefs cut to the chase – powiedział Leon. Słusznie. Do rzeczy. – Nie dosłyszałem pana nazwiska – powiedziałem do uśmiechającego się. – Jake Blake. Może mi pan mówić Jake. Zorganizowaliśmy to spotkanie, bo rządowi wydaje się, że rozumie pana zmartwienie, Mr. Maks. A pan w pewnym stopniu rozumie już nasz problem... – Rządowi? Jakiemu rządowi coś się wydaje? – zapytał Leon ostrym tonem. Nie podobało mu się, że facet zwracał się tylko do mnie. Agent zmienił pozycję ciała na krześle, aby również do niego siedzieć przodem. Nie miał zamiaru spierać się o drobiazgi. – Rządowi – powiedział spokojnie. – Mamy w tym kraju jeden rząd federalny. Tak mnie uczyli w szkole i obserwacje wydają się to potwierdzać. I ten rząd ma dla panów propozycję... – Nie o to pytałem! – przerwał mu Leon. – Czy pan rozumie po angielsku? „Echelon”! – olśniło mnie. Uśmiechający się mógł reprezentować satelitarny wywiad elektroniczny. National Security coś tam. – Leon, it’s all right. Lei me handle this – powiedziałem tak obojętnie, jak potrafiłem. – Myślę, że powinniśmy posłuchać, co pan... Blake ma nam do powiedzenia. – Thank you. – Mr. Glisner słusznie sugerował, żebyśmy przeszli do rzeczy. – Ofcourse. Sytuacja jest następująca: pan Maks usiłuje rozwiązać skomplikowany problem rodzinny. Rozumiemy go i podziwiamy determinację. Kwestią nas interesującą są państwa projekty związane z mediami. Rząd byłby zobowiązany, gdybyście panowie odstąpili od planów występu w telewizji. Jest przygotowany, aby przedłożyć bardzo korzystną ofertę rekompensaty. – Sama forsa nie załatwi sprawy – powiedziałem. – Przykro mi. – Widzimy też możliwość szerszego kompromisu. – To brzmi lepiej. Chcę, żebyście go wypuścili – powiedziałem szybko. – Żeby jak najszybciej wrócił do domu. To mój warunek. – No tak – westchnął. – Są też dalsze warunki – wtrącił Leon. – Nie odrzucamy rekompensaty finansowej. Mamy w tej chwili liczne lukratywne propozycje. Lukratywne i prestiżowe. – We understand. Czekałem, aż smutno zmarszczy kurze łapki i powie, że jest oery sorry, ale dziadek Bronek już wyekspirował. Albo że zatelefonuje do swego mocodawcy przez bezpieczną szyfrowaną linię z sąsiedniego pokoju. Ale agent nie zrobił żadnej z tych rzeczy. Przyglądał mi się długo, poważny i zamyślony. Potem zaczął mówić szybko, tonem, który miał zakończyć całą dyskusję. Odwołamy telefonicznie i na piśmie, pocztą elektroniczną, wszystkie zaplanowane spotkania i występy telewizyjne. Nie podamy żadnych wyjaśnień. Przekażemy też obecnym tu przedstawicielom władz amerykańskich wszystkie posiadane materiały, elektroniczne i na innych nośnikach, które dotyczą interesujących rząd zjawisk. Władze ze swojej strony jeszcze tej nocy zapewnią nam wojskowy transport powietrzny do Berlina. Tam nastąpi uwolnienie przeniesionego oraz wypłata gratyfikacji. „Berlin”, pomyślałem. „Lotnisko Tegel. Koło się zamyka”. – Jerzy Maks i Leon Glisner otrzymają jeden milion dolarów rekompensaty za poniesione dotąd koszty i utracone prawdopodobne dochody – ciągnął uśmiechający się równym głosem, jakby czytał z kartki. – Obaj podpiszą zobowiązania do utrzymania tajemnicy i zrzeczenia się jakichkolwiek roszczeń wobec rządu Stanów Zjednoczonych i rządów krajów sojuszniczych NATO. Podział tych pieniędzy jest sprawą zainteresowanych. Cała kwota będzie wolna od podatku dochodowego, aczkolwiek zainteresowani nie dostaną w tej kwestii żadnego dokumentu. Pieniądze otrzymają w gotówce. Mr. Glisner, którego rola w sprawie się zakończy, będzie mógł w tym momencie powrócić do Stanów Zjednoczonych, korzystając z rządowego transportu. Mr. Bronislav Kotovitch, który obecnie przebywa jako gość specjalny w bazie US Air Force na terenie Niemiec, razem z Mr. Maks zostanie przetransportowany do miejsca zamieszkania w północno-wschodniej Polsce, jeżeli wyrazi takie życzenie... – Stop. Nie podoba mi się ta formuła – przerwałem. – Mogliście mu zrobić pranie mózgu. Nie zrobiliśmy. Ale zgoda, zostanie bezwarunkowo przetransportowany do... sorry, nie potrafię wymówić tej k nazwy. While there, Mr. Kotouitch is to keep a Iow public profile. Jeżeli osoba pana Kotowicza znów znajdzie się w centrum uwagi, nawet wbrew jego woli i mimo jego wysiłków, aby było inaczej, strona amerykańska nie ponosi odpowiedzialności za działania, jakie w tej sytuacji autonomicznie może podjąć rząd The Republic ofPoland. W szczególności strona amerykańska zastrzega sobie prawo wystąpienia o zwrot wypłaconej rekompensaty z powodu niedotrzymania istotnych warunków umowy. Does this arrangement sound elear and satisfy you, Mr. Maks? – Chciałbym otrzymać też informacje na temat zjawisk przenoszenia. – To jest granica, której z kolei ja nie mogę przekroczyć. Przykro mi. – Nie muszę wiedzieć wszystkiego do końca. Chodzi mi o ogólny obraz. – Sorry. – A jeżeli odrzucę całą umowę? Leon poruszył się niespokojnie, dawał mi jakieś skomplikowane znaki brwiami. – Będziemy zmuszeni realizować plan B – powiedział smutno. – Na pewno zdaje pan sobie z tego sprawę. Plan awaryjny. Zamkną mnie na kilka miesięcy w baraku z karbowanej blachy gdzieś w górach Wyoming, gdzie diabeł mówi dobranoc, albo wśród silosów rakiet balistycznych w Dakocie Północnej. Kiedy wreszcie wyjdę na wolność, będzie dawno po wszystkim. Nikt nie uwierzy w moje opowieści. Im więcej będę gadał, tym bardziej będą mnie brali za wariata. Pełno takich nieszczęśników dokoła. Rozdział XXXV. Poprosiłem o możliwość rozmowy z moim partnerem na osobności. Agenci zerwali się, gotowi zostawić nas samych w pokoju. Roześmiałem się, pokazałem palcem na lustro. Wyszliśmy z Leonem na schodki przed dom. – Jeżeli twoim zdaniem jest w tym jakaś luka, mów teraz – szepnąłem. – Masz udziały w tym interesie. – Wchodź w to – powiedział bez wahania. – Nikt nam nie da więcej. – A jak go nie wypuszczą? Mogą mnie oszukać. – Wątpię. Oni chcą to zakończyć. Wróciliśmy do pokoju i wyraziliśmy zgodę na proponowany układ. Szef agentów poprosił o krążki z filmem. Wyjęliśmy z toreb podręcznych nasze kopie, położyliśmy na stole. Ekran komputera umieszczonego w rogu pokoju świecił zielonkawym blaskiem, przy klawiaturze siedziała młoda kobieta o latynoskiej urodzie, której przedtem nie widzieliśmy. Połączyła się z głównymi komputerami Silver Lining w Warszawie i Acorn w Detroit, następnie wesołym głosem poprosiła nas o hasła dostępu. Zrobiła to głównie z kurtuazji. Sądząc z wielkości obudowy jednostki centralnej i szybkości wyświetlania kolejnych plików, jej maszyna to musiał być istny smok: bez naszej pomocy pokonałaby standardowe zabezpieczenia systemu Windows NT w ciągu minut, może nawet sekund. Wystukaliśmy hasła na klawiaturze, zezując na wycięcie mocno wypukłej bluzki dziewczyny, potem przyglądaliśmy się, jak w sieciach wewnętrznych naszych firm sprawnie wyłuskuje potrzebne foldery i za pomocą nieznanego mi programu całkowicie wymazuje z twardych dysków znajdujące się tam kopie filmu. Program wyświetlał obrazek zębatego duszka, który łapczywie pożerał napis – nazwę likwidowanego elementu. Duszek skończył jeść, oblizał się, beknął i zniknął. – Gotowe! – powiedziałem. – Macie wszystko. Szef agentów uśmiechnął się wyrozumiale. Teraz była jego kolej, żeby przyłapać mnie na drobnej chytrości. Not quite so, Mr. Maks. Skądś wiedział, że zrobiłem więcej kopii filmu. Leon został poproszony, aby zatelefonował do domu. Pięć minut później zdziwiony Bernard uruchomił peceta w gabinecie, otwierając Latynosce dostęp do jego zawartości. Wkrótce i ta kopia przestała istnieć. Blake zaskoczył mnie następną propozycją: chciał, żeby do mojego warszawskiego mieszkania wysłać agenta, który włamie się do środka i włączy z kolei mój prywatny komputer. Po targach stanęło w końcu na tym, że dopuszczę do mojego peceta ich człowieka, gdy tylko dotrzemy do Warszawy. Dłużej trwało dogadywanie się w sprawie kopii-matki zdeponowanej w sejfie Billa Barona. Uparłem się, że adwokat przekaże krążki CD-ROM na sygnał telefoniczny dopiero w momencie, kiedy obaj z dziadkiem znajdziemy się już bezpiecznie w Kurkowie. Blake nad wyraz niechętnie zgodził się na ten wariant. Na koniec uścisnęliśmy dłonie i ich samochód na sygnale zawiózł nas na lotnisko. Lot nad Atlantykiem, który błyszczał w świetle księżyca, jakby glob okrywał płynny metal, trwał krótko dla kogoś przyzwyczajonego pokonywać tę trasę na pokładzie statecznych komercyjnych liniowców. Wojskowy transportowiec nieznanego mi typu poruszał się cicho i z niewiarygodną prędkością. Na pokładzie panowały jednak spartańskie warunki: razem z grupą oficerów i objuczonych młodych ludzi, którzy wyglądali na ekipę telewizyjną, wierciliśmy się na składanych fotelikach z metalowych rurek i brezentu. W żaden sposób nie dało się na nich spać. Leon oświadczył, że teraz rozumie, dlaczego komandosi tak chętnie wyskakują z samolotów, kiedy tylko dowódca otworzy wrota. Prędkość maszyny i obrót Ziemi sprawiły, że wstający nad Stanami letni świt cofnął się na powrót w noc. Przez jedno z nielicznych okienek dostrzegłem cień naszego samolotu: czarny trójkąt prześlizgiwał się po srebrzystej powierzchni oceanu, potem wbił się w ciemną plamę wybrzeża Hiszpanii. W Berlinie transportowiec zatrzymał się z dala od dworca lotniczego i uwolnił nas, nie wyłączając silników. Matowa, skórzasta substancja, którą pokryty był kadłub – chyba po to, aby ukryć go przed wścibstwem radarów – nie odbijała światła, wydawała się wręcz zasysać to dobiegające od iluminowanych budynków. Rozgrzana po locie, pachniała jakąś chemią w rześkim nocnym powietrzu. Mimo ciemności umundurowani ludzie od razu oddzielili nas na płycie od reszty pasażerów, z piskiem gum tuż przy nas zahamował wojskowy samochód. Auto lawirowało wśród kolorowych paciorków, uwoziło nas w coraz odleglejsze rejony lotniska. Kierowca wjechał wprost w czerniejący masyw schronu. Rozsunęła się żółtawa szczelina. Thank you, gentlemen, welcome to Berlin! Mrużąc oczy, wygramoliliśmy się ze środka. Hangar był zaskakująco przestronny; jego brzegi tonęły w mroku, tylko środek, kilkadziesiąt metrów od nas, rzęsiście oświetlono. Jakby zamierzali szukać igieł na równiutkiej, wymalowanej na szaro cementowej posadzce. Na granicy światła stała grupa mężczyzn. Od razu rozpoznałem Rastafińskiego, poza nim nikogo: same mundury i garnitury, głowy w mroku. Oddzielał nas od nich lekki aluminiowy stolik, na którym stała pionowo spora walizka. Szliśmy w tamtą stronę po ciągłych i przerywanych liniach, wyrysowanych farbą kolorowych ikonkach i tajemniczych symbolach szamanów obsługi technicznej samolotów. Dopiero z bliska dostrzegłem dziadka: stał w drugim szeregu ubrany w cywilne ciuchy, które kupiłem mu na bazarku w Nowym Mieście. Trzymał się jednak sztywno, tuż przy ramieniu kogoś w kapiącym od pozłotki mundurze, chyba generała lotnictwa. Odniosłem wrażenie, że podkreślał swoją postawą, iż teraz był częścią wojskowego otoczenia. Złapałem z nim kontakt wzrokowy, ale pozostał nieporuszony. Powitanie trwało krótko, z użyciem minimum słów i gestów. Siwowłosy i nienagannie ubrany cywil, którego w myślach od razu przypisałem do Waszyngtonu, nacisnął zamki walizki. Podniósł wieko, w środku leżały równo ułożone paczki obanderolowanych banknotów. Studolarówki. Mężczyzna patrzył wprost na mnie. Zrobiłem to, co robili bohaterowie filmów w takich sytuacjach: podszedłem do walizki i wybrałem na chybił trafił jedną z paczek. Sprawdziłem, czy pod wierzchnim banknotem nie kryją się przycięte kawałki gazet, i odłożyłem na miejsce z aprobującym kiwnięciem głowy. – Is eoerything all righł? – spytał głośno, akcentując każde słowo. – Looks fine to me. Kusiło mnie, żeby zapytać, czy walizka była gratis, czy też jej wartość odliczono od należnego nam miliona. Wyglądała na kosztowną. Inny z mundurowych, pewnie prawnik, położył teraz na stoliku drukowane dokumenty: tekst porozumienia w sześciu egzemplarzach. – Muszę to przeczytać – powiedziałem. – Take your time – zgodził się dystyngowany, który przedtem pokazał pieniądze. Podałem jeden egzemplarz Leonowi; co dwie głowy to nie jedna. Umowa tym razem była zwięzła, raptem trzy drobno zapisane kartki, jak na amerykańskich prawników wprost lakoniczna. – Ja bym na twoim miejscu podpisał – powiedział Leon, pobieżnie przebiegając wzrokiem pierwszą kartkę. Co chwila strzelał oczami w stronę walizki. Wciąż nieufny, zażądałem rozmowy z dziadkiem na stronie. Nie stawiali przeszkód. Odeszliśmy aż do granicy, w półmroku dotknąłem jego ręki. Była ciepła, szorstka i w dodający otuchy sposób normalna. – Wracamy do domu, dziadku – powiedziałem. Czekałem, że zacznie mrugać oczami, a łza, jak mały kryształek, ześlizgnie się z kącika oka w dół po zarośniętym policzku. I że usłyszę to najbardziej typowe dla dziadka, powitalne siąknięcie nosem. – Jo. – Dobrze się dziadek czuje? Nic nie dolega? Ledwo widoczne skinienie głową. – Dawali coś dziadkowi? Jakieś pigułki czy zastrzyki? – Mi? Nie. – Obiecywałem, że dziadka stąd wyciągnę. – Jo. – Cieszy się dziadek? A może woli tu zostać? – Mogem wracać – zgodził się. Trącił mnie łokciem w bok, wyciągnął szyję w stronę mojego ucha: – Tej! Te piniondze to oni mi dajom? – Dają nam trzem, do podziału. Ale jak nie będziemy siedzieć cicho, to zabiorą. – Do podziału? – zdziwił się. – Z tym Żydkiem, co z tobom przyszed? A za co niby momy się z nim dzielić? – Później dziadziusiowi wyjaśnię. Nie znalazłem nic niepokojącego, żadnej luki. Umowa wyglądała okay, dziadek też. Podpisałem wszystkie sześć egzemplarzy. Potem odeszliśmy z walizką na bok, ukucnęliśmy. Wyliczyłem Leonowi jego honorarium, pięć paczek po dziesięć tysięcy dolarów. Miał zawiedzioną minę, upychając je w kieszeniach marynarki. – Cmon, 50 granćTs not bad for a day’s work – rzuciłem cichym głosem, żeby tamci nie wykryli napięcia wśród nas. Odpowiedział, że stawka Acorn Talent wynosiła dwadzieścia pięć procent wszystkich wpływów. – Zawarliśmy umowę. Milczał niezadowolony. Nawet mu się specjalnie nie dziwiłem: dla kogoś, kto moment wcześniej oglądał milion, pięćdziesiąt tysięcy rzeczywiście mogło wydawać się napiwkiem. Dziadek przyglądał się naszym poczynaniom jak jastrząb, który obserwuje kurczęta. Pochylał głowę na bok, mruczał do siebie po niemiecku, kiedy wyjmowałem z torby pieniądze. Kiedy skończyłem, gwałtownie chwycił rączkę walizeczki w szponiastą dłoń i porwał ją z taką energią, że nie sposób było protestować. „Niech ją ponosi, nacieszy się”, myślałem wyrozumiale. Kiedy startowaliśmy do Polski, niebo na wschodzie dopiero zaczynało leciutko różowieć. Sonntag pewnie wstaje właśnie na ryby, myślałem, Tola pewnie też, szykuje śniadanie dla Zdzicha. Tylko Renia śpi w najlepsze. Zachciało mi się położyć obok niej, zwiniętej na boku jak kotka, przytulić się do jej grzbietu i słuchać, jak cicho oddycha przez nos. Z poczuciem winy uświadomiłem sobie, że nie myślałem o Reni od wyjazdu na Okęcie dwa dni temu. „Niedługo zjemy razem śniadanie”, pocieszyłem się. Tym razem przypadł nam mniejszy odrzutowiec, execu-tiuejet wykończony mahoniem, matowym aluminium i skórą. Razem z dziadkiem i ze mną leciało trzech Amerykanów, dwóch cywili i wojskowy, plus milczący pułkownik Rastafiński. Któryś z Amerykanów musiał być nie lada szyszką; przecież to nie ze względu na karła czy dziadka ostatni odcinek podróży odbywaliśmy w takim stylu, zabawką możnych tego świata. Poprosiłem stewardesę o kawę i zaraz zasnąłem. Kiedy mnie obudziła, nasz latający salonik stał na płycie lotniska w Warszawie. Siwy cywil zaproponował bardzo uprzejmym tonem, żebym może wysiadł i pojechał wpuścić do mojego mieszkania technika od komputerów. Pułkownik Rastafnsky mógłby mi towarzyszyć, gdybym miał ochotę. Chciałem wiedzieć, co z dziadkiem. Zapewnił mnie, że wszyscy zaczekają w samolocie na nasz powrót. Na to nie chciałem się zgodzić. W końcu całą piątką przemaszerowaliśmy bez żadnej kontroli przez pomieszczenie dla VIP-ów, wsiedliśmy do wielkiego mercedesa podstawionego chyba przez amerykańską ambasadę i pojechaliśmy do mnie na Mokotów. Technik czekał już przed domem. Pracował tak szybko, że nie zdążyłem zaparzyć kawy dla gości, gdy on już usunął najdrobniejsze ślady filmu z twardego dysku. Pustawymi jeszcze ulicami wróciliśmy na Okęcie. Na jakimś wojskowym lotnisku na Mazowszu przesiedliśmy się do helikoptera. Kilka minut po piątej trzydzieści maszyna wylądowała pod Dębnem, podnosząc z ziemi miniaturową burzę piaskową. Siwowłosy rozglądał się po okolicy bez zainteresowania, zapewne liczył godziny, jakie zajmie mu powrót do biura przy Pennsylvania Avenue. Rastafiński bez słowa wyciągnął do mnie rękę z telefonem komórkowym; Bill był uprzedzony i czekał w biurze na sygnał, żeby wydać ostatni komplet filmu. – Dopiero w domu – powiedziałem. Dmuchałem na zimne. Odrobina paranoi nigdy nie szkodzi w takich sytuacjach. Siwowłosy tym razem nie krył już zniecierpliwienia. Uważnie stawiał swoje kosztowne trzewiki na żwirowanej ścieżce, gdy całą grupą szliśmy na parking. Z dezaprobatą spoglądał na ziewającego żołnierza, który otwierał mu blaszane drzwiczki terenówki. Podobnie jak ja, special counsel nie zamierzał przyjmować niczego na wiarę. Sprawa musiała zostać załatwiona absolutnie do końca. Terenówka wytoczyła się ze żwirowni znajomą drogą, kilometr przed rogatkami Kurkowa, melancholijnego w zamglonym słońcu, zjechała na lewo, w stronę samotnego domu z czerwonej cegły. Skrzypnęły hamulce, zatrzymaliśmy się przed zardzewiałą bramą. Koniec bardzo długiej podróży. Rastafiński znów podał mi swoją komórkę. Napis w okienku wskazywał, że aparat miał aktywne połączenie. – To ty, Bill? Tu Maksio. Zaczekaj jeszcze chwilę, dobrze? Na razie nic nie rób. Nie rozłączam się. Wyskoczyłem na pokrytą rosą trawę. Dziadek wysiadał powoli, dźwigając walizkę. Nacisnął klamkę furtki; była zamknięta. Rastafiński wychylił się z samochodu i rzucił mu klucze. Znów przyłożyłem do ucha płaski aparat. – Bill? Wygląda, że dobrnęliśmy do końca... Tak, w porządku. Już przebierają nogami? Wydaj im towar... Całkowicie dobrowolnie. Nie, jestem usatysfakcjonowany. Wystaw rachunek. Tobie też... Pewnie, że opowiem. Miłego dnia. Siwy nie poruszył się, dopóki nie zabrzęczał z kolei telefon w jego kieszeni. Wysłuchał krótkiej informacji, bez potwierdzenia zamknął klapkę aparatu i kiwnął głową prawnikowi oraz wojskowym. Ci z kolei skinęli mnie. Zaszumiał silnik i samochód odjechał. Patrzyłem, jak malał na drodze w stronę żwirowni. Rastafiński niedługo tu wróci po swoją dolę. Ale jeszcze nie dziś; najpierw będzie musiał w Warszawie napisać sporo raportów. Cierpliwości. Tyle wytrzymałem, poczekam jeszcze kilkanaście minut. Świat pachniał wilgotną ziemią, krzyczały ptaki. Zapowiadał się kolejny słoneczny dzień. Słyszałem, jak dziadek bobruje po domu, trzaska drzwiami. Wreszcie za wzgórzami rozległo się dudnienie startującego helikoptera. Dopiero kiedy sylwetka maszyny znikła za horyzontem, wszedłem do stodoły po rower. Pedałowałem do Reni ile sił w nogach. Nie obchodziło mnie, ani co dziadek zrobi z tak pięknie rozpoczętym porankiem, ani gdzie schowa pieniądze. Na pewno poradzi sobie znakomicie. Rozdział XXXVI. Droga przez Lipowiec, a potem przez las Kaługi dłużyła mi się nieznośnie. Minąłem pędem skrzyżowanie, most na Drwęcy, promieniujące chłodem srebro rzeki. Zeskoczyłem z roweru i pchałem go pod górę żwirowni, dając odpocząć mięśniom. Dalej było już łatwo, rower sam niósł po ścieżce w dół znajomej skarpy. Przed bramą zobaczyłem czarny samochód. Szyby miał pokryte rosą; musiał stać tu całą noc. Zatrzymałem rower. To nie musiało nic znaczyć. Kupsztyk mógł najzwyczajniej w świecie uchlać się wczoraj wieczór. Zasnąć z łbem na stole. Albo Renia litościwie pościeliła mu gdzieś w kącie, zabrała kluczyki, żeby nie skończył w przydrożnym rowie. Oczywiście mogło tak być. Ale mogło też być inaczej. W końcu nie umawialiśmy się na nic. Sama mi to powiedziała. To powinno być sympatyczne, ten ucisk w gardle. Ludzie tęsknią do tych rzeczy, marzą o ich. Szlag by to trafił. W spacerowym tempie wróciłem do domu. Dziadek cały czas latał po obejściu z walizką, szukał bezpiecznej skrytki dla „dularów”. Do południa wspólnie odrzuciliśmy sporo możliwości: żeby wykuć otwór w ścianie, wykopać dziurę w rogu piwnicy, obluzować którąś z desek podłogi. Poupychać banknoty w brzuchu kaflowego pieca w pokoju. Zakopać na podwórku. W desperacji rozważaliśmy nawet obciągnięcie obanderolowanych paczek lateksowymi kondomami i zatopienie ich w studni. Braliśmy pod uwagę dosłownie wszystkie warianty – poza zaniesieniem naszych dziewięciuset pięćdziesięciu tysięcy zielonych do banku. Obliczyłem, że stracimy w ten sposób jakieś czterdzieści pięć tysięcy dolarów odsetek w skali roku, ale co z tego: nasze wścibskie państwo nie uznawało tajemnicy bankowej obywateli. A umowa, którą podpisałem, mówiła wyraźnie w którymś z punktów, że to na mnie spoczywała odpowiedzialność za ewentualne rozliczenia z fiskusem. Zaś ten pożarłby czterdzieści procent całej sumy. Nie trzymało kalkulacji, jak mawia nasz naród. Najprościej byłoby zabrać walizkę do Warszawy i zamknąć jej zawartość w skrytce bankowej. W mieszkaniu też miałem sejf, ale zbyt mały; weszłoby tam góra sto tysięcy. Tyle że dla dziadka to nie byłoby w ogóle żadne rozwiązanie. On musiał mieć gotówkę w pobliżu, na wyciągnięcie ręki. Potrzebował czuć jej bliską obecność. Wreszcie zdecydowaliśmy się zamówić w Iławie kasę pancerną. W ten sposób nieświadomie wkroczyliśmy na równię pochyłą; trzystukilogramowy szary potwór stanął w rogu dużego pokoju już wieczorem, częściowo wmurowany w ścianę i przytwierdzony do stropu stalowymi śrubami, których nakrętki zostały zaspawane i pokryte cementem. Kamień spadł nam z serca, ale tylko do momentu, kiedy trzeba było podjąć decyzję, gdzie schowamy klucze. Już pierwszej nocy, leżąc na podłodze na workach słomy i nasłuchując Finka, który powarkiwał niespokojnie na podwórzu, uświadomiliśmy sobie dalsze zagrożenia. Nawet początkujący bandyta mógł bez trudu dostać się do domu i zmusić dziadka, choćby torturami, do otwarcia skarbca. – Giwerę mi trza – orzekł dziadek. – Zastrzeleni huncwota. Co do tego miałem wątpliwości. Dziadek co prawda przesłużył wojnę światową w najlepszej armii świata oraz w szeregach słynnej partyzantki na Bałkanach, ale strzelać nie umiał za grosz. Kiedyś w wakacje, gdy z nudów biłem butelki z wiatrówki przywiezionej przez tatę, dziadek złożył mi zlecenie na mokrą robotę. Miałem zakatrupić jednego z gołębi, które gruchały na dachu domu. Dziadek jadał ptaki, ale tylko cudze, a właśnie wypatrzył sztukę należącą do sąsiada. Upewniłem się, że szło o szarego osobnika obok komina. Wycelowałem, wiatrówka mlasnęła i okrwawiony gołąb stoczył się po dachówkach do naszych stóp. Dziadek zsiniał z szeroko otwartymi ustami: to jednak był nie ten gołąb. Nie czekałem, aż oprzytomnieje. Upuściłem wiatrówkę na ziemię i rzuciłem się do ucieczki. Mijałem bramę, kiedy tuż nad moją głową z szumem przeleciała kolba strzelby, wirującej w powietrzu jak urwane śmigło. Dziadek chwycił wiatrówkę za lufę i z furia pyrgnął nią w moją stronę. Ale nawet wtedy chybił. Dlatego wolałem położyć nacisk na bierne środki bezpieczeństwa: solidne drzwi wejściowe, jakieś kraty na okna, ewentualnie reperacja zwichniętej bramy. Skończyliśmy jednak w stalowo- elektronicznej twierdzy, którą miejscowi szydercy rychło przezwali Festung Kotowicz. A stało się tak za sprawą niejakiego inżyniera Kobiałko, szefa i właściciela firmy Secur Pol- Fart. Energiczny ten człowiek sprzedawał sejfy ścienne i kasy pancerne w baraczku w centrum Iławy. Dysponował też, jak twierdził, zastrzeżoną czterdziestoma dwoma patentami izraelską technologią fortyfikacji obiektów, certyfikatem jakości ISO 9000 oraz członkostwem w ekskluzywnym klubie europejskich firm, które uzyskały autoryzację niezbędną do świadczenia usług na rzecz armii państw-członków NATO. Kobiałko bez komentarzy przyjął nasze skromne zamówienie na umocnione blachą drzwi wejściowe do domu. W trakcie kolejnych spotkań edukował nas jednak w kwestiach bezpieczeństwa. Najpierw zrezygnowaliśmy z najprostszego modelu drzwi i zdecydowaliśmy się na wersję ze stalową ramą obłożoną z obu stron blachą dwumilimetrowej grubości; wnętrze ramy wypełnione było niepalnym tworzywem na osnowie z kevlaru, tkaniny używanej do wyrobu kuloodpornych kamizelek. „Z broni ręcznej nie do przestrzelenia!” – zachwalał inżynier. Do tego dochodziła futryna z chromowej stali „zakotwiona”, jak to określał, na dwunastu trzpieniach wpuszczonych w mur na głębokość ponad jednego metra, grubaśny wizjer z pancernego szkła („nie chcemy przecież dostać pociskiem w oko, kiedy sprawdzamy, co lub kto stoi za drzwiami, prawda?”) i, naturalnie, specjalne zamki. Początkowo wydawało mi się, że wystarczy zamek krajowy za pięćset pięćdziesiąt złotych; rabunki w naszej okolicy wykonywano tradycyjną metodą siłową, na tak zwany rympał. Inżynier Kobiałko stanowczo przestrzegał nas jednak przed liczeniem na słabość przeciwnika. „Chłop polski wbrew pozorom uczy się szybko”, dowodził. „A odporność całego systemu równa jest odporności najsłabszego punktu”. Osobiście polecał „ciut droższy” – tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąt złotych – ale prawie stuprocentowo odporny zamek sprzedawany przez jego firmę: „dizajn” był fiński, a mechanizm zapadkowy pochodził ze Szwajcarii. Podobnym trybem w oknach domu zamiast krat znalazły się elektrycznie podnoszone antywłamaniowe rolety. Same okna zastąpiliśmy nowymi, z antywłamaniowymi szybami. Stary płot z siatki wokół domu został wyrwany z betonowymi korzeniami przez ekipę Secur Pol-Fartu; w trakcie tych prac robotnicy wykopali butelkę po oranżadzie. Rzucili ją na kupę ziemi; gdybym przypadkowo nie był w pobliżu, nikt by się nie zorientował, że w środku spoczywał na wpół zbutwiały, zielonkawy zwitek pieniędzy. Na porcelanowym kapslu został strzęp sparciałej uszczelki, dokoła rdzawe resztki pałąka. Ostrożnie stłukłem szkło i wybuchła mała sensacja. Podsuszyliśmy zwitek na słońcu i próbowaliśmy oddzielać banknoty, ale nawet odporny, robiony z bawełny amerykański papier był zbyt przegniły. Dziadek przejął kontrolę, rzecz jasna, również nad tym wątpliwym kapitałem, ale ucieszył się mniej, niż oczekiwałem. Dopiero później do mnie dotarło, że przecież jeszcze nie stracił tych pieniędzy. Do głowy mu nie przychodziło, ile setek godzin miał strawić na ich szukaniu. W miejscu ogrodzenia stanął dwumetrowy mur o gładkich ścianach i ze stalowymi szpikulcami na szczycie. Brama wyposażona była w otwory strzelnicze oraz tak zwany aktywny pancerz – Kobiałko zapewniał, że przy próbie staranowania wybuchnie, odrzucając agresora o kilkadziesiąt metrów. Pokazywał nam fotografie poskręcanych jak precle wraków samochodów, ofiar takich właśnie aktywnych bram w służbie izraelskich osadników w Palestynie. „Bum!”, entuzjazmował się inżynier. „Oto, co spotyka nieproszonych gości!” Gorąco namawiał nas, aby oczyścić też „perymetr obronny”, burząc oborę, stodołę i drewutnię, ale dziadek nie chciał o tym słuchać. Kobiałko rychło znalazł rozwiązanie: Przyprowadził do nas niejakiego docenta Wiesława Małeckiego, specjalistę od elektronicznych systemów nadzoru ochrony. W krótkim czasie nasza twierdza zyskała centralny system nerwowy złożony z komputera, setki czujników i kamer na podczerwień, które monitorowały cały teren od rzeki do r°gi przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. System fotografował wszystkie osoby zbliżające się do domu, wykrywał ruch wewnątrz budynków, a nocą kierował światła reflektorów wszędzie tam, gdzie czujniki wykrywały obecność ludzi. Problem był tylko jeden. Mimo maksymalnego uproszczenia obsługi, niezliczonych regulacji urządzeń i wielokrotnych szkoleń dziadek nie umiał koegzystować z tym systemem. Co rusz naciskał niewłaściwy guzik na pulpicie sterowniczym, zapominał hasła albo odzewu, wkraczał na obszar jakiejś terytorialnej czujki. Syreny wyły regularnie, lampy migotały na murze, rolety opadały w trybie alarmowym, mordercza brama zatrzaskiwała się na głucho. Na szczęście w gwarantowanym w umowie czasie poniżej czternastu minut pod dom zajeżdżali polonezem z fioletowo-czarnymi błyskawicami ochroniarze Pol-Fartu. Kilka razy uratowali nas z opresji za darmo, potem Kobiałko zaczął naliczać opłaty za każdy fałszywy alarm. Okazało się jednak, że dziadek nie chce płacić. Nie tylko za ochronę – w ogóle za cokolwiek. Rachunki uznawał za moją domenę. Początkowo dawał mi klucz do sejfu, choć niechętnie. Nerwowo oblizywał wargi, jęczał i postękiwał boleśnie, gdy paczki banknotów opuszczały wnętrze. Jego opór rósł, z dnia na dzień energiczniej starał się położyć kres „marnacji” naszego majątku. Darł faktury, wysyłał kontrahentów do diabła, groził rękoczynami „złodziejom” i „wydrwigroszom”. Musiałem przepraszać ludzi i łagodzić sytuację. Jednak piętnastego sierpnia dziadek zbuntował się całkowicie. Przy śniadaniu rzuciłem lekkim tonem, że warto byłoby spłacić kredyt, który wziąłem na kupno domu – po co w banku mają się kocić odsetki? A skoro byliśmy przy tym temacie, zbliżała się pora kolejnej raty leasingu za mojego nowiutkiego landrovera. Dziadek był podejrzanie obojętny. – To bym prosił o klucze do kasy. – A bierz se – spojrzał na mnie z jawną ironią. – Leżom w szufladzie. Drzwi do kasy znalazłem uchylone, wnętrze było puste. Dziadek wyniósł gdzieś pieniądze, schował je i na dodatek zatrzasnął się psychicznie. Gdy próbowałem perswazji, wybuchał gniewem. Wrzeszczał, że pieniądze należały do niego, bo były odszkodowaniem za konia, krowę i wóz oraz za wyzucie go z majątku. Dosyć już stracił przeze mnie. Jako posiadacz i strażnik skarbu był w swoim żywiole; zrozumiałem, że nie odda forsy, bez znaczenia, czy wezmę go na męki, czy będę błagał go na kolanach. W życiu rzadko jest dobry czas na niepowodzenia, ale tamten moment był szczególnie fatalny dla mnie. Byłem chory z powodu Reni: nie potrafiłem przejść do porządku nad tym, co się stało, a jednocześnie źle znosiłem rozstanie z nią. Gdy rankiem cofnąłem się spod jej pensjonatu, już tam nie wróciłem, ani tamtego dnia, ani następnego. Gdy dowiedziała się, że jestem w Kurkowie, unikałem jej. Nie wyszedłem, gdy podjechała pod dom dziadka swoim białym autem. Zapiekły w żalu, z mściwą satysfakcją przyglądałem się przez okno, jak czeka, jak waha się i wreszcie niechętnie odjeżdża. „Do widzenia, Reniu”, myślałem. Haue a nice life. Zemściłem się, ale potem było mi okropnie i z każdym dniem robiło się gorzej. Kiedy wydawało mi się, że osiągnąłem już absolutne dno, że dotarłem do punktu rozpaczy, w którym można już tylko pójść z namydlonym sznurem do stodoły albo przynajmniej popaść w alkoholizm, spadł na mnie następny cios. Larry i Dwayne wystawili nas do wiatru w wydawnictwie. Rozdział XXXVII. Zrobili to w prosty sposób, piorunująco szybko. Zaraz po naszym powrocie ze Stanów w Podszewce pojawił się nieznany nam dotąd Kanadyjczyk polskiego pochodzenia o imieniu Thom, który objął rządy jako generał manager i zajął mój gabinet. Witek musiał ustąpić miejsca nowemu prezesowi zarządu, czyli Larry’emu. Thom wyznaczył nam wspólny pokoik na końcu korytarza, tak mały, że z trudem mieściło się tam jedno biurko. Na tym biurku wkrótce znaleźliśmy nasze nowe kontrakty. W sposób niejasny określały one nasze kompetencje, za to jednoznacznie – nasze wynagrodzenia. Prezes Larry wyznaczył nam pensje po cztery tysiące złotych brutto; w naszym wydawnictwie tyle zarabiali dziennikarze, i to wcale nie ci najlepsi. Kontrakty wymagały od nas składania wniosków pisemnych na każdorazowe użycie samochodów służbowych, limitowały do pięćdziesięciu złotych miesięcznie rozmowy ze służbowych telefonów komórkowych i nie przewidywały żadnych wydatków reprezentacyjnych. Żądaliśmy spotkania z Larrym, ale ten nie miał dla nas czasu. Thom wskazał uprzejmie, że przysługiwało nam prawo dopisania kwestii kontraktów do porządku dziennego następnego posiedzenia zarządu. A kiedy się ono odbędzie? Być może w grudniu, wyjaśnił. O trybie pracy menedżmentu decydował nowy prezes, a Larry, tak się składało, był wrogiem zbędnych nasiadówek. Pojęliśmy aluzję i po kilku dniach nerwowych narad w kawiarni hotelu Sheraton uzgodniliśmy z Witkiem, że bierzemy naszą forsę i wycofujemy się z Podszewki. Założymy nową firmę i ukarzemy tych cwaniaków w najlepszy możliwy sposób – kopiąc im tyłek na wolnym rynku. Skoro nie chcą z nami pracować, będą musieli z nami konkurować. I wtedy wybuchła kolejna bomba. Kontrakt określał wprawdzie, ile nowi właściciele Silver Lining mieli zapłacić za nasze udziały, nie precyzował jednak, kiedy ta wypłata miała nastąpić. Okazało się, że kwestię tę regulował maleńki akapit ukryty w kilkusetstronicowym załączniku do głównej umowy. Thom podkreślił go teraz ołówkiem: decyzję o sprzedaży udziałów mniejszościowych należało zgłosić na zebraniu zarządu. Główny udziałowiec zacznie wykupywać te udziały „w systemie ratalnym”, „nie później” niż po upływie „pełnych” siedmiu lat od momentu zgłoszenia chęci sprzedaży przez udziałowców mniejszościowych. Inny paragraf ukryty w załączniku stanowił, że podstawą wyliczenia wartości naszych udziałów będą wyłącznie aktywa starej Podszewki; wszystko, co wypracuje nowy zarząd, miało być wykluczone z rachuby. Mogliśmy mieć pretensje tylko do siebie. Żaden z nas nie zadał sobie trudu, żeby przestudiować załącznik przed jego podpisaniem. Umowa główna wyglądała w porządku, a całość przygotowała kancelaria Billa Barona, do którego mieliśmy pełne zaufanie. Próbowaliśmy skontaktować się z drogim Billem, ale zniknął z Warszawy. Jego sekretarka poinformowała, że pan mecenas wybrał się na żeglarską wyprawę łódką Bols po fiordach Norwegii. Do kancelarii miał wrócić dopiero w drugiej połowie września. Nie, telefon komórkowy zostawił w biurze. We wrześniu też nie będzie uchwytny, bo zaraz wyjeżdża w interesach do Nowego Jorku. Popędziliśmy do innej kancelarii założyć sprawę cywilną przeciwko Larry’emu i, osobno, Billowi. Adwokaci nie robili nam wielkich nadziei na korzystne rozstrzygnięcie. Kontrakt był zgodny z zasadami prawa cywilnego, podpisaliśmy go dobrowolnie. Pactasuntsewanta. Udowodnienie prawnikowi działania w złej wierze było zadaniem karkołomnym, a sam wpis sądowy kosztowałby majątek. Adwokaci radzili się układać. Krew się w nas burzyła, ale na koniec upoważniliśmy ich do negocjacji z Larrym. Może uratują dla nas choć trochę z tej katastrofy. Tak oto, dosłownie z dnia na dzień, dołączyliśmy z Witkiem do mało elitarnej grupy niezadowolonych Polaków. Gryzła nas świadomość, że tak łatwo daliśmy się wystrychnąć na dudków, poza tym musieliśmy znosić prozaiczne konsekwencje bezrobocia. Witek najbardziej chyba bolał nad koniecznością jadania śniadań w domu. Ja z ciężkim sercem odprowadziłem landrovera na Czerniakowską do salonu firmy Smorawiński; zerwanie umowy leasingowej oznaczało stratę części wpłaconych już pieniędzy, ale uwolniłem się od miesięcznych rat po ponad pięć tysięcy złotych i uzyskałem trochę gotówki. W pobliskim autokomisie kupiłem najtańsze auto, jakie mieli na chodzie: zardzewiałego poloneza, który po raz pierwszy zepsuł się kilometr za bramą. Naprawy i części zamienne kosztowały grosze, ale w mojej sytuacji i to stanowiło już problem. Tymczasem w Kurkowie ciągle ktoś pukał do naszych drzwi i domagał się pieniędzy. Zwłaszcza awanturowali się budowlańcy: wisieliśmy im z dziadkiem prawie czterdzieści tysięcy złotych za prace fortyfikacyjne. Rastafiński, jak przewidywałem, szybko pojawił się z rachunkiem za współpracę. Wykaligrafowana na podaniowym papierze kalkulacja opiewała na sto tysięcy dolarów, ale pułkownik stale uzupełniał ułamki procentów. „Tyle wychodzi i nie chce być inaczej”, mawiał, podsuwając mi swoje wyliczenia. Oferowałem mu dwadzieścia tysięcy złotych. Rastafiński nie dawał się zbyć, wiedział przecież, ile pieniędzy znajdowało się w walizce. Potem, gdy dziadek opróżnił kasę, sytuacja zrobiła się bardzo nieprzyjemna. Karzeł chyba wziął urlop na tę windykację, bo nachodził nas codziennie do końca sierpnia. Inne niemiłe zaskoczenie przyniosła wizyta Mańka. Komendant policji też wiedział o milionie dolarów. Gdy zrobiłem wielkie oczy, poprosił o moją kurtkę. Pod kołnierzem, zaczepiona pazurkiem z drutu, ukryta była elektroniczna pluskwa. Musiał mi ją zainstalować już wtedy nad rzeką, gdy rzucaliśmy kamienie, wspominając zamierzchłe czasy. Obejmował mnie na pożegnanie, ściskał tak serdecznie. Dzięki podsłuchowi Maniek wiedział dostatecznie dużo, żeby teraz zaoferować mi pomoc. „Za parę zielonych” gotów był skłonić dziadka do oddania walizki. Zapewniał, że fachowa obróbka psychologiczna na komisariacie zapewne wystarczy i że nawet nie podniesie na starego ręki. Posłałem go w diabły. Nie nalegał, ale wsiadając do służbowego poloneza, rzucił od niechcenia, że on też miał dosyć życia w biedzie. Nie będzie czekał w nieskończoność, aż sam sobie poradzę z moim idiotycznym problemem. Inżynier Kobiałko, także trzymał rękę na pulsie. System monitorowania, który nam zbudował, musiał działać lepiej, niż przypuszczałem, bo już kilka minut po odjeździe komendanta inżynier zatelefonował z ofertą sprawdzenia, czy w obejściu nie było innych podsłuchów. Jego technik pochodził po pokojach z ręcznym skanerem i słuchawkami na uszach i stwierdził z zachwytem, że cały dom był dosłownie naszpikowany elektroniką. Jedno urządzenie podsłuchowe odkrył nawet w czapce dziadka, w fałdzie materiału nad daszkiem. W moim łóżku znalazły się dwa. Kobiałko oceniał, że podsłuchy się dublowały, jakby instalowały je różne, niezależne od siebie grupy. Twierdził, że nie było sposobu, żeby się od nich uwolnić. „Są wszędzie”, tłumaczył. „W meblach, pod podłogą, nawet w tych tynkowych zaprawkach koło framug okien. Ktoś, kurczę, musiał sypnąć garść pluskiew do betoniarki. Niektóre przypominają kamyczki czy nawet, niech pan popatrzy tutaj, panie Maksiu, plamy od zacieków. Nawet gdyby zburzyć całą tę budę, wszystkich się nie wyczesze”. Twierdza okazała się iluzją. W Festung Kotowicz byliśmy podsłuchiwani i obserwowani na wszelkie sposoby. Kobiałko sugerował postawienie na dachu zakłócarki fal radiowych i przyklejenie mikrowibratorów do szyb okiennych – co miało utrudnić używanie laserowych mikrofonów kierunkowych – ale dałem sobie z tym spokój. Tej batalii nie mogliśmy wygrać, poza tym zupełnie już nie miałem kasy. Gdy myślałem, że już nic mnie nie zaskoczy, odwiedził mnie Kupsztyk. W pierwszej chwili nie mogłem uwierzyć, że miał aż taki tupet. Powiększyłem nawet obraz na ekranie monitora, ale nie było wątpliwości: stał przed bramą długowłosy, chudy jak patyk, w nonszalanckiej pozie. Raz za razem naciskał dzwonek. Gdy podnosił rękę, na wietrze powiewały frędzle przy rękawie jego skórzanej marynarki. Konstrukcja bramy nie przewidywała możliwości zdalnego odpalenia ładunków pancerza, pozostawało więc wyjść i rozerwać drania gołymi rękami. Zamierzałem robić to powoli. – Nareszcie! – wykrzyknął, kiedy otworzyłem stalową furtkę z boku bramy. – Co się z tobą dzieje? Sparaliżowało cię? Nie zaglądasz, kochanie, nie piszesz... Zaszyłeś się jak dzik w norze. – Dziki nie mieszkają w norach. Zdziwił się. – Naprawdę? – Czego chcesz? Poza tym, że w mordę? Pomachał mi przed oczami oprawionym w plastik kluczykiem ze skórzanym etui. – Jest nowa kobyłka. Interesuje nas? Mimo woli spojrzałem nad jego ramieniem na drogę: długie granatowe kombi na niskich sportowych gumach. Ledwo się powstrzymałem, żeby nie gwizdnąć. Volvo V70. – Ktoś umarł? – Co ci przyszło do głowy? – Wygląda jak karawan. – Przyprowadziłem rano. Nie mam się przed kim pochwalić ani z kim się cieszyć. Więc nie psuj mi przyjemności, dobrze, misiu bury? Rozważałem, czy puknąć go od razu, czy jeszcze chwilę poczekać. – To jak, jedziesz czy zostajesz? – znów machał mi kluczykiem przed nosem. – Pięć garnków i turbo benzyna. Jak Oscar Wilde, umiem oprzeć się wszystkiemu z wyjątkiem pokusy. Volvo miało niesamowitego kopa. Spodziewałem się miękkiej ociężałości, tymczasem półtoratonowy wóz poruszał się z agresywną energią, jak mustang. Na króciutkim odcinku szosy przed Nowym Miastem rozpędził się do dwustu na godzinę, a gdy nadepnąłem hamulec, stanął bez żadnych sensacji. Cudo. – Podoba mi się. Na pewno się w nim zabijesz – orzekłem, ustępując Kupsztykowi miejsca za kierownicą. – Dwulatek. Zgadnij, ile dałem. – Kupiliście go do pensjonatu? – zaryzykowałem. – Żeby wozić gości i zaopatrzenie? Wytrzeszczył na mnie oczy. – Jacy „liście”, człowieku?! My nic razem nie sprzedajemy i nie kupujemy. W ogóle nic nie robimy razem. – Zaraz... – Twoja pani Renia pogoniła mi kota. Nie wiedziałeś? Z trudem przełknąłem ślinę. – Nie. – Naprawdę? No to jesteś tak bystry, jak wyglądasz Teraz przynajmniej rozumiem te ponure klimaty wokół mojej osoby. No, więc wygrałeś i możesz przestać się dąsać! – Skąd miałeś forsę na volvo? – wciąż nie mogłem mu uwierzyć. Kupsztyk zachichotał radośnie. – Z tego samego źródła co ty. Wujaszek Sam okazał się mecenasem sztuki. Kupił moich Kosmicznych Braci: dwie nieskończone rzeźby, nagrania, całą instalację. Tobie nie muszę chyba tego tłumaczyć, prawda? Mam tyle siana w banku, że mogę nie pracować przez kilka lat. To znaczy mógłbym, gdyby żona się jakimś cudem nie dowiedziała. Ale zostawmy ten smutny temat. Gdzie twoja terenówka? Myślałem, że przejedziemy się też czymś angielskim. – Odprowadziłem do dilera. Popielniczki były pełne – uciąłem. – To ty masz żonę? – A kto nie ma? – zdenerwował się. – Odczepcie się wszyscy ode mnie. Pani Renia też tak zareagowała. Dostała histerii, jakby nie wiem co się stało. Za grosz luzu nie ma ta kobieta. Pasujecie do siebie. Słuchaj, skręcamy na piwo do Toli, chyba że nie możesz już wytrzymać i mam cię natychmiast zawieźć do niej na rozmowę stęsknionych kochanków. Ja naprawdę myślałem, że ty wszystko wiesz i już dawno... Wybrałem piwo. Niezależnie od tego, co Renia zdecydowała w kwestii Kupsztyka, nie wyglądało, żeby zrobiła to ze względu na mnie. Z braku lepszych pomysłów urżnęliśmy się tego wieczoru z panem artystą w zadymionej kawiarni Rumiankiewiczów. Zza ściany od strony podwórka dobiegały jęki piły tarczowej i monotonne stukanie młotka; z każdą wypitą butelką narastało we mnie podejrzenie, że ktoś zbijał trumnę. Wreszcie na chwiejnych nogach wyszedłem stawić czoła tej metafizyce. Zdzich budował altanę i płot do ogródka, który miał poszerzyć strefę wyszynku. Belki i deski ułożone w pryzmę koło stodoły jeszcze miesiąc temu miały iść na budowę bramy dla księżnej. Był to kolejny dowód na to, że przynajmniej jeden problem, Bramowców i Sercowców, mieliśmy z głowy. Nieustanna agitacja prowadzona z ambon w Kurkowie, Nowym Mieście i Bratianie przeciwko „sektom” przynosiła co prawda umiarkowany skutek, podobnie jak przymusowy pobyt przywódczyń, leśniczyny i nauczycielki ze Skarlina, na obserwacji w państwowym szpitalu psychiatrycznym. Jednak sny ustały, jak ucięte nożem, wkrótce po powrocie dziadka z bazy w Niemczech. Znikły grupki modlących się, czy też medytujących, z dróg prowadzących na żwirownię. Ku rozpaczy Toli wygasł popyt na woreczki z odmładzającym piaskiem; setki ich zawalały teraz zaplecze kawiarni. Do doliny Drwęcy wróciła apatia – normalny stan ducha, który z krótkimi przerwami na przemarsze wojsk i pogromy mniejszości panował tu od stuleci. Tak więc warunek Amerykanów, którego obawiałem się najbardziej – żeby dziadek utrzymywał „niski profil” – spełnialiśmy nieoczekiwanie dobrze. Nie musiałem martwić się, że zażądają oddania pieniędzy. Chociaż byłbym ciekaw, jak wydostaliby je od dziadka. Szczerze mówiąc, trochę liczyłem, że zmięknie, patrząc, jak użeram się z wierzycielami i zamartwiam z powodu długów. Był przecież sentymentalny, potrafił gwałtownie rozczulić się, nawet popłakać z trywialnego powodu, na przykład oglądając podsuwane mu przeze mnie fotografie rodzinne. Myślałem, że w końcu wskaże mi skrytkę. Albo że sam ją wyśledzę, kiedy w końcu do niej sięgnie pod presją potrzeb elementarnych. Nie doceniłem dziadka Bronka. Ocierał łzy wzruszenia, przyglądając się podobiznom Frani w różnym wieku, trąbił nosem w kraciastą chustkę, ale jakoś nie reagował na aluzje, że dziewczyna borykała się z potężnym długiem za studia i warto byłoby podesłać jej trochę zielonych. Rozrabiał zimną wodą jakieś zupy w proszku, znalazł też w piwnicy z metr na wpół zgniłych kartofli, których Kulkowskiemu nie opłacało się wywozić. Na moje nieszczęście w ogrodzie rosło sporo marchwi, cebuli, czosnku i kapusty. Obrodziły też porzeczki i drzewa owocowe; samych papierówek miał ze dwa worki. Z jego minimalnymi potrzebami mógł wytrzymać bez gotówki o wiele dłużej niż ja. Jednak w pewnym momencie dziadek sięgnął do skrytki. Wykorzystał moment, kiedy siedziałem w ubikacji. Gdy wyszedłem umyć ręce, na stole w kuchni leżał nowiutki banknot studolarowy. Znów mnie przechytrzył. Gapiłem się na zielony papierek i obliczałem w myśli, ile miał czasu, żeby go wydobyć. Góra trzy, cztery minuty. Skrytka musiała być gdzieś w obejściu albo bardzo blisko domu. Dziadek powiedział zgnębionym głosem, że musimy jechać do Bratiana, bo tam jeden gość miał na sprzedaż dwa ostre psy. Był to wtorek, 27 sierpnia. Data wryła mi się w pamięć, bo dzień wcześniej zniknął Finek. Od powrotu dziadka z Niemiec kundel nie odstępował go ani na krok: sypiał pod jego łóżkiem, warował pod stołkiem, na którym dziadek siadywał, z głową na przednich łapach bacznie obserwował ludzi. Urodzony włóczęga, teraz obojętnie reagował na otwieranie bramy. I nagle pies wyparował bez śladu. Szukaliśmy go z dziadkiem we wszystkich zakamarkach obejścia, wołaliśmy go po polach i nad rzeką. Upewniłem się w leśniczówce, że nie odstrzelił go Trąbkowski, który tępił na swoim terenie łazikujące kundle. Pobiegłem nawet do wojskowych na żwirowni zapytać, czy nie położyli na nim łapy. Wszystko na nic. Czułem przez skórę, że poza żalem z powodu straty psa dziadka dręczyły jeszcze jakieś obawy. Wątpiłem, aby Amerykanie ujawnili mu mechanizm kurczenia się anomalii. Czyżby działał więc instynkt? Zgodnie podjęliśmy działania obronne. Przywieźliśmy od hodowcy z Bratiana dwa umięśnione pitbulle o pozbawionych wyrazu, gadzich oczach. Na noc i dzień zamykaliśmy bramę Festung Kotowicz, opuszczaliśmy rolety, przestaliśmy wyłączać nasze nadpobudliwe komputery. Migoczące diody czułek systemu dawały nam trochę poczucia bezpieczeństwa, podobnie jak mury i nasza skrytobójcza brama. Jednak niepokój, tlący się gdzieś głęboko w moim brzuchu, nie chciał wygasnąć. Warowałem przy dziadku jak przedtem Finek, prawie nie ruszałem się z domu. Raz tylko rozkleiłem się i ruszyłem do Reni moim polonezem. Nie ujechałem jednak daleko, zawróciłem do domu w połowie drogi zły na siebie. Postanowiłem wziąć się w garść i, jak zawsze nas uczył trener Stasio, skoncentrować uwagę na piłce. W tym przypadku była to nasza forsa. Jeszcze trochę i naprawdę wymknie mi się z rąk. Trafienie z argumentem do mózgu dziadka Bronka było równie mało prawdopodobne jak przebicie piłeczką pingpongową kamiennej ściany, ale po kilku dniach wymyśliłem sposób. Upór Kotowicza mógł pokonać inny Kotowicz, bliższy niż ja głównego pnia rodu. Należało uderzyć klinem w klin: wezwać na pomoc mamę. Ćwierć wieku wcześniej potrafiła wyrwać dziadkowi swoją część spadku po babci, nawet z jakąś górką. Dzięki skomplikowanej intrydze, w którą zaangażowani byli ksiądz i notariusz, wydarła też pieniądze od wdowy po nim, Adeli. Co, według zgodnej opinii całego Kurkowa, graniczyło już z cudem. W sprawach pieniężnych mama wykazywała determinację i przebiegłość, które nie ujawniały się u niej w żadnych innych życiowych sytuacjach. Pojechałem po nią pewnej nocy na początku września. Podróż była ciężka. Lał deszcz, reflektory prawie w ogóle nie oświetlały drogi, motor rzęził rachitycznie, a wóz niebezpiecznie zarzucał na mokrej nawierzchni. Spociłem się za kierownicą, najgorsze jednak było wysłuchiwanie pretensji mamy, która dopiero tej nocy, w samochodzie, dowiedziała się ode mnie o pieniądzach od Amerykanów. Wyrzucała mi egoizm i chłód serca, pławienie w luksusie, podczas gdy stara matka wegetuje w nędzy, chłodzie i poniżeniu. Mama poweselała dopiero w przydrożnej oberży, nad golonką z frytkami. Gdy skończyła swoją porcję, wytarła usta papierową serwetką, puściła do mnie oko i oświadczyła rześkim tonem, że „zrobi porządek ze starym piorunem”. Miałem się przestać martwić. Jednak byłem niespokojny. Zaczynało już świtać, gdy dotarliśmy pod dom dziadka. Prostowałem kości przed bramą, wsłuchując się w brzęczyk w głębi domu i głosy budzących się ptaków. Wreszcie rozległ się kaszel przerywany przekleństwami. Zaszurały laczki na cementowej dróżce, zazgrzytała metalowa osłona wizjera. Z szumem hydraulicznych siłowników rozsunęły się stalowe wrota. Mama nieporuszona pochrapywała na przednim siedzeniu. Na jej widok mina dziadka się wydłużyła: chyba podejrzewał, co się święci. Po przebudzeniu moja rodzicielka długo rozglądała się po podwórku, zaskoczona skalą zmian, jakie tu się dokonały. – Zrobisz śniadanie? – dziadek przerwał milczenie, spoglądając z nadzieją na wypchane torby mamy. Wiedział z doświadczenia, że trzy czwarte ich zawartości musiała stanowić żywność. Mama skinęła głową. – A niech ojciec napali w piecu. Może być jajecznica na boczku? – Jo. – Mam też troszkę szynki, kawałek żółtego sera, twaróg i rogaliki. Chyba że byście zabili kuraka. Zrobiłabym na ostro, akurat wzięłam ze sobą kawałek papryki, oliwy też pewnie nie masz... Po kolei wydobywała z toreb swój sprzęt: noże, deski do krojenia, okopcone i powyginane patelnie. Dziadek, stękając w kucki, zaglądał przez drzwiczki do pieca: był on nieużywany od tygodni i wypełniony popiołem. Mama fachowym okiem oceniła sytuację i powiedziała, że zanim rozpalimy, ona zdąży pójść do łazienki trochę się odświeżyć. Pomagałem dziadkowi przesypywać popiół metalową szufelką do wiadra, gdy mama zawołała z łazienki, że nie ma ciepłej wody. – Trzeba zapalić w piwnicy – skojarzyłem. W rym domu gorącą wodę do łazienki dostarczał osobny zbiornik; chyba był on podgrzewany przez piec centralnego ogrzewania. Pewności nie miałem, bo Kulkowski nie zostawił na ten temat żadnych informacji, a w naszym kawalerskim gospodarstwie do tej pory obywaliśmy się bez kąpieli w wannie. – Ten wielki piec na mazut – dodałem. – Trzeba otworzyć stalowe drzwiczki z boku, odkręcić zaworek i zapalić rurkę pilota. Jeżeli dziadek nie wie, to ja pójdę... Rzucił mi niezadowolone spojrzenie, pospiesznie sięgnął do szuflady po zapałki i zniknął za drzwiami do piwnicy. – Długo mam tak stać? – krzyknęła mama pełnym głosem. – Już się rozebrałam. – Chwila moment. Zaraz mamusia będzie się rozkosznie pluskać. Spodziewałem się, że usłyszymy szum pieca i trzaski całej instalacji, kiedy ciepła woda zacznie wypełniać rury, tymczasem nic się nie działo. Po kilku minutach mama wyłoniła się z łazienki owinięta w szlafrok. Była rozzłoszczona nie na żarty. – Gdzie on się schował?! Ruchem głowy wskazałem drzwi do piwnicy. Mama stanęła na szczycie schodów, pochyliła się lekko do przodu. – Na mnie tatuś próbuje oszczędzać? Na własnej córce?! – krzyknęła. – Niech tatuś wychodzi! Chowanie nic tatusiowi nie pomoże! Cisza. – I najlepiej niech tatuś od razu weźmie tę walizkę! Z piwnicy nie dochodził najmniejszy nawet szmer. Gdy zeszliśmy tam po schodach, cementowe pomieszczenie z niskim stropem i jednym tylko, małym otworem – pochylnią do wsypywania węgla i ziemniaków – było puste. Na posadzce leżało pudełko zapałek. Lodowatą falą ogarnęły mnie złe przeczucia, ale nie poddałem się panice. Uruchomiłem piec na mazut – ruszał bardzo opornie, całą piwnicę wypełnił dymem, zanim się rozgrzał. Napaliłem też w kuchni; mama się wykąpała i zrobiła śniadanie. Ale smakowite zapachy nie przywabiły dziadka do stołu. Coraz bardziej zdenerwowany, przetrząsnąłem dom i budynki gospodarcze. Sprawdzałem w stogach na polach i na jego ulubionym bagnie. Koło południa pojechałem do Reni: tam też od biedy mógłby się schować. Przytuliła się na powitanie, potem podniosła twarz i szukała wyjaśnień w moich oczach. Odpowiedziałem też bez stów, spoglądając w kierunku Lipowca, gdzie za rzeką, schowany za kępą olch stał dom Kupsztyka. Renia westchnęła. – Mieszasz różne sprawy. Na dodatek mylisz się. – Wiem. Ale... – To przytul mnie – przerwała. – Dziadek zniknął. Szukałem go w całej okolicy z determinacją, która rosła w miarę tego, jak topniały resztki mojej nadziei. Chyba tylko mama naprawdę wierzyła, że dziadek jeszcze może się odnaleźć. Dopiero gdy na dolinę spłynął zmrok i chłód, wróciłem do Reni. – Nie rób nam tego więcej – gładziła mnie po policzku. – Ja już nie mam przed sobą aż tak wielu dobrych lat. Nie mam czasu na taki układ, że ty pojawiasz się, kiedy masz nastrój, a jak nie, to ciebie nie ma. Czekanie to jest jeden z luksusów, na jakie mnie już nie stać. – Myślisz o upływie czasu – zauważyłem. – To są nastroje odpowiednie na pogrzeb, Reniu. – Wszyscy mamy datę ważności – upierała się. – Jak kartony mleka w lodówce. – Przestań! Przecież nawet nie mamy kogo chować. – Może tak jest lepiej? Gdzie byś go położył? Na trzeciego w rodzinnym grobowcu? – Fakt, babcia spaliłaby się ze wstydu – zgodziłem się. – Ale taki finał rodzi inny przykry problem. Jak zapewne słyszałaś, dziadek schował forsę. Muszę teraz szukać jej sam. – Poradzisz sobie – objęła mnie. – Nie jestem wcale pewny. Mam złe przeczucia. W naszej rodzinie dziwne rzeczy działy się ze skrytkami. – Masz jeszcze pieniądze ze sprzedaży wydawnictwa. I tak jesteś bogaty. – Uśmiejesz się. Opowiedziałem jej, jakiego psikusa wycięli nam Larry z Dwaynem. Aż usiadła na łóżku, sięgnęła po papierosy. – To co teraz zrobisz? Wzruszyłem ramionami: przecież to było oczywiste. – Pojadę do Ameryki. Jedź ze mną. Razem szybko staniemy na nogi. Zastanawiała się nad tą ofertą niepokojąco długo. Ważyła ją w myślach, obracała na wszystkie strony, zanim odpowiedziała swoją propozycją. – Nie chcę już się znów tłuc po świecie i mieszkać wśród obcych. Ty przenieś się tutaj. Razem poprowadzimy pensjonat. Da nam obojgu spokojne życie, wystarczy na chleb z masłem. Będziesz miał dosyć zajęć, żeby się nie nudzić, i dosyć spokoju, żeby zajmować się mną. Otwierałem usta, gdy dodała szybko: – I nie musisz się ze mną żenić. Najdelikatniej jak potrafię, powiedziałem, że to nie dla mnie, że nie wyobrażam sobie takiego życia. Obraziła się. Odsunięta na sam skraj łóżka syczała, kiedy próbowałem ją dotknąć. Proszę bardzo: ubrałem się, pożegnałem ją chłodnym słowem i wyszedłem z pawilonu. Raz okażesz kobiecie słabość i już zawsze będzie próbowała tobą kręcić. Ale skończyło się. Tym razem już naprawdę. Patrzyłem w lusterko, kiedy odjeżdżałem spod oświetlonej bramy. Renia wyszła przed dom. Czekałem, czy zrobi jakiś gest, da znak. Ale stała nieruchomo. Epilog. Nie idzie mi pisanie. Nie wiem, co mam powiedzieć cholernej Izbie Skarbowej. Wyłączam przenośny komputerek, wskakuję w dres i lecę trochę się poruszać. Rozglądam się za psami, ale jak zwykle nigdzie ich nie widać. Na żwirowni las znów rośnie wokół jeziorka, a stożkowate kupy piachu są pokryte kurzem i kępkami burego zielska. Teraz, pod koniec października, między badylami rozpięte są tysiące pajęczyn; lepią mi się do nóg, co chwilę muszę strącać z nogawek ogromne, zirytowane pająki. Ale blade słońce przygrzewa, żwir przyjemnie chrzęści pod podeszwami butów. Całe lato było piękne i na jesień też nie można narzekać. Słonecznie jak u Frani w Kalifornii. Wbrew tutejszym malkontentom zawsze twierdziłem, że od upadku komuny w Polsce wszystko się poprawia, nawet klimat. Wokół anomalii rosły dwudziestoparoletnie sosny i brzózki, lustro wody zaś zmniejszyło się i zmętniało. Znów przypominało zwykłe bagno. W sennej ciszy, pod zielonkawą powierzchnią, dostrzegłem cień wielkiej ryby, zapewne karpia. Robię zwyczajową kilkukilometrową rundę, ale unikam zachodniego krańca żwirowni. Tam, gdzie wzgórza opadają w kierunku łąk i rzeki, zaczyna się zakazane terytorium Reni: poznaję bo kłuciu w sercu, gdy za bardzo się do niego zbliżam. Po godzinie z okładem wracam do domu nową trasą, po szczytach wzgórz. Z daleka widzę, że mam gościa. Przed bramą stoi granatowe volvo. Mama musiała już wrócić z zakupów w miasteczku i dokarmia Kupsztyka w kuchni. Poza nim i Tolą nikogo nie wpuszczam do twierdzy, chociaż wielu chciałoby się tam trochę rozejrzeć. O ukrytych dolarach dziadka Bronka wiedzą wszyscy w dolinie; nawet dzieciaki zaczepiają mnie złośliwymi docinkami w tej sprawie. Jacyś ludzie znów kręcą się też blisko domu z wykrywaczami metalu; na uszach mają słuchawki, w rękach metalowe pierścienie na wysięgnikach. Widywałem tak wyposażonych gości nad Pacyfikiem, każdego wieczoru przeczesywali plaże Santa Monica w poszukiwaniu zagrzebanych w piasku monet, pierścionków i złotych zegarków marki Rollex. Nie mam pojęcia jednak, na co liczą tutaj; może mają nadzieję, że czujnik zareaguje na metalowy zamek walizki? Na początku przeganiałem psami to towarzystwo z mojej ziemi, groziłem policją. Ale odkąd dotarło do mnie, że mojego skarbu aktywnie szuka połowa okolicznych mieszkańców, włączając w to posterunkowego, podczas gdy druga połowa ludności wali na mnie donosy do izb skarbowych, dałem sobie spokój. I tak rzadko teraz przebywam w Kurkowie. Głównie tkwię w Warszawie, bo znów prowadzimy z Witkiem własny interes. Negocjacje naszych nowych prawników z Larrym i Dwaynem przyniosły skromny rezultat i w zamian za rezygnację z roszczeń do Silver Lining dostaliśmy odprawy. Było tego sporo mniej, niż na początku lata oferowali nam Trzej Muszkieterzy, na dodatek równo jedna trzecia sumy netto poszła na prowizję dla adwokatów, ale wystarczyło na uruchomienie małego wydawnictwa. Od grudnia ruszamy z darmową gazetą dla pasażerów metra. Witkowi odezwały się wrzody, ja nocami budzę się zlany zimnym potem, bo niebawem obaj będziemy musieli zapożyczyć się na papier, druk, dystrybucję i na łapówki dla niezliczonych urzędników. Zastawiamy wszystko, co posiadamy, bez żadnej gwarancji, że interes wypali. Zanim wpłyną pierwsze pieniądze od ogłoszeniodawców, upłynie jeszcze dużo wody w Wiśle. Witek jednak woli te nerwy od szukania etatu. Ja natomiast pakuję się powoli na powrót do Stanów. Leon się niecierpliwi; obiecałem mu, że stawię się w pracy najpóźniej do końca roku. Szukam klienta na wynajęcie mojego mieszkania, domykam różne drobne sprawy. Plan jest taki, żeby na wszelki wypadek mieć z Polski dodatkowe dochody; jestem już trochę za stary, żeby po prostu porzucać różne życiowe inwestycje. Jednak jak tylko biznes zacznie się kręcić, wsiadam do samolotu. Nie potrafię powiedzieć, czy wciąż liczę na dolary z Kurkowa. Jeszcze we wrześniu szukałem ich gorliwie, przyjeżdżałem do twierdzy na wszystkie weekendy. Teraz mi trochę przeszło. Maniek z Rastafińskim przyprowadzili docenta archeologii, który twierdził, że dysponuje specjalnym sejsmografem do wykrywania obiektów pod ziemią. Na głębokości dwóch metrów odpala się mały ładunek wybuchowy, urządzenie rejestruje zaburzenia fali sejsmicznej, która rozchodzi się od miejsca wybuchu, komputer przetwarza dane na obraz. Dzięki temu urządzeniu docent osobiście wykrywał kości dinozaurów na pustyni Gobi i wczesnosłowiańskie kurhany nad Bugiem. Znalezienie walizki będzie dla niego bułką z masłem. – Fifty-fifty – Rastafiński złożył propozycję w imieniu całej trójki. – A Maniek? Po co on w tym interesie? – zapytałem z czystej ciekawości. – Pan komendant zabezpieczy teren. Nie mówię im ani tak, ani nie. Nie mam ochoty mieć więcej wspólników, nie chcę szukać na siłę rozwiązań moich problemów. Jeżeli forsa ma się odnaleźć, to i tak się odnajdzie. Jeżeli nie, jakoś przeżyję bez niej. Chyba stałem się fatalistą. Sto metrów przed domem przechodzę w trucht. Potem robię skłony, podnoszę stopy, po kolei opieram je o moją obronną bramę i bez pośpiechu rozciągam mięśnie. Mama coś smaży na grillu, bo aż tu dobiega mnie zapach. W życiu się przy niej nie odchudzę, ale to dobrze, że zainstalowała się w Kurkowie na stałe. Pilnuje domu skuteczniej niż cała elektronika inżyniera Kobiałki. Z mamą rozmawia się głównie o jedzeniu, mogą więc nas podsłuchiwać do woli. Kładę dłoń na aluminiowej feldze przedniego koła samochodu. Jest ciepła, Kupsztyk musiał zajechać tu niedawno. Boli mnie serce, kiedy widzę tę skórę we wnętrzu, komputer pokładowy, radio firmy Blaupunkt i inne wodotryski. Ale niedługo też kupię sobie coś fajnego w Stanach. W sieni pachnie rozpalonym tłuszczem, kuchnię wypełnia dym. Mama smaży befsztyki z polędwicy wołowej. – Chrzanić priony – wita mnie Kupsztyk z pełnymi ustami. – Przyniosłem ci prezent. Na stole obok jego talerza kuca mały czarny kotek. Położył uszy po sobie, wbił ząbki w befsztyk i z wszystkich sił ciągnie go w swoją stronę. – Wabi się Placek – mówi Kupsztyk, przytrzymując mięso widelcem. – A pudziesz, debilu mały! Były dwa w miocie. Jacka zostawiłem sobie. – Zabierz go ze stołu! – krzyczę. – Czemu? – dziwi się artysta. – Brzydzi mnie, jak pomyślę, że on tymi łapami zagrzebuje swoją kupę. – Nieprawda, koty są bardzo czyste, łapki liżą – protestuje mama, która kocha wszystkie istoty nadające się do karmienia. Pod jej opieką oba pitbulle już zaczęły przypominać wałki od kanapy. Pół godziny później siedzimy na ławce przed domem. Kupsztyk pali, ja zapijam befsztyk piwem, Placek u naszych stóp zabawia się gonieniem sennych jesiennych much. – No i co to wszystko było? – pyta Kupsztyk, chyba po raz setny, odkąd zniknął dziadek. – Wyrobiłeś sobie pogląd? – Nie. – Bo mnie coś zaczyna świtać. – Gdyby nie ta paczka sportów w szufladzie – mówię – już pewnie bym przestał wierzyć, że to się w ogóle zdarzyło. – Ona ciągle tam jest? Sprawdzałeś? Dlaczego nie znikła, jak cała reszta? Wzruszam ramionami. – Skąd mogę wiedzieć. – Mnie się rysuje pewna koncepcja – po chwili wraca do’ swego Kupsztyk. – No, podejrzenie. – Tak? – Weź choćby tego kota – mówi. – Miesiąc dopiero chodzi po tej ziemi. Widzisz tę ciekawość w jego ślepiach? Wytrzeszcza je, dziwi się światu. Ludzki niemowlak robi to samo: jeżeli akurat nie ssie, nie sra albo nie śpi, to gapi się dokoła i sapie ze zdumienia. Zauważyłeś? – Od wieków nie przyglądałem się niemowlakom. Nie pamiętam. Skąd one, te małe, mają zdolność do dziwienia się? – ciągnie myśl Kupsztyk. – Jeszcze przed chwilą w ogóle go nie było. Wyskakuje taki kotek z niczego, z czarnego nic – powinno więc być mu obojętne, w co trafił, nie uważasz? On nie ma przecież żadnego punktu odniesienia. Powinien uważać świat za normalny, naturalny jakby. Innego nie zna. Tymczasem niemowlęta aż pieją z zachwytu. Dlaczego? – Instynkt – mówię leniwie, ciężki z przejedzenia. – Tak są zaprogramowane genetycznie. Bez ciekawości nie mogłyby się uczyć. – Może i tak – przerywa mi. – Ale może jednak tam coś jest, po tamtej stronie? Kiedy przyglądam się temu kotu, to myślę, że on porównuje tamten świat z naszym. Dlatego tak wybałusza gały. To dosyć ponury pomysł, jeżeli się nad nim zastanowić – mówię. – Sądząc z miny tego kota, tutaj mu się o wiele bardziej podoba. Jeżeli tamten świat miałby być dużo gorszy, to może lepiej, żeby go wcale nie było. – No tak – zgadza się Kupsztyk. Przeciąga się, niechętnie wstaje na nogi. – Zobacz: jeszcze nie ma piątej, a już zmierzch. To pojadę już, muszę się spakować, jutro wracam do Trójmiasta. Koniec sezonu, nie znoszę melancholii. Ja też powinienem wracać do komputera. Przed północą chcę być w Warszawie, a trzeba przecież skończyć to pismo. Ale nie ruszam się z ławki, bawię się z Plackiem, który przewrócił się na grzbiet, gryzie mnie w palec i z zapałem próbuje rozorać mój nadgarstek pazurami tylnych łap. Kupsztyk gasi motor volvo, wysiada z samochodu i wraca na podwórko. – To do zobaczenia na wiosnę – łypie na mnie niepewnie. – I nie rób głupstw. Wiesz, kogo mam na myśli. Milczę. – A jak nie, to napisz z tej Ameryki. – Pewnie – mówię. Ściskamy dłonie, klepiemy się po plecach. Zamykam bramę na noc, komputer zapala światła wewnątrz murów. Wynoszę ze stodoły tyczkę z metalowym szpikulcem na końcu. To mój najnowszy pomysł: dziabię w ziemię w różnych podejrzanych miejscach. Z kolei w piecu w piwnicy odkryłem zastanawiającą ilość popiołu, choć żadnych rozpoznawalnych resztek czy strzępów. Trudno powiedzieć, czy oprócz gazu i zwykłych śmieci spaliło się tam coś jeszcze. Zaczynam rozumieć dziadka. Zwłaszcza że śni mi się noc w noc, jak zakopuje walizkę na podwórzu albo w ogrodzie, albo zatapia ją w bagnie (sprawdzenie tego ostatniego miejsca było wyjątkowo kłopotliwe, opiłem się szlamem jak kaczka). Ostrożnie podpytuję też ludzi, czy ktoś w okolicy nie zaczął podejrzanie szastać forsą. Nie sposób wykluczyć żadnego scenariusza. Mam też chwile trzeźwości, kiedy mówię sobie, że w naszej rodzinie nikomu nie udawało się utrzymać pieniędzy na dłuższą metę. Placek plącze się mi pod nogami, próbuje uchwycić łapką szpikulec. Zastanawiam się, co Renia by na niego powiedziała. Na pewno by się jej spodobał taki ładny kotek. A gdybym do niej pojechał i na przykład powiedział, że zostaję? Czy ucieszyłaby się? Trzeba to sprawdzić. Najlepiej natychmiast. Odkładam szpikulec i idę do samochodu. Pewnie wyrzuci mnie na zbity łeb, nawet jej wyrozumiałość ma granice. Jednak czuję niewyobrażalną ulgę. Jestem lekki. Nie idę, ale płynę; moje stopy unoszą się nad ziemią. Brama otwiera się nieznośnie powoli. Wprowadzam silnik na wysokie obroty, niecierpliwie ruszam do przodu. O moment zbyt wcześnie. Gdy to widzę, kopię w hamulec, ale polonez szarpie w prawo. Błotnik z metalicznym chrupnięciem uderza w skrzydło bramy. Ułamki sekundy, gdy czekam na werdykt mechanizmu zapłonowego, smakuję jako człowiek spełniony. Który poznał prawdę i odnalazł swój skarb.