7801
Szczegóły |
Tytuł |
7801 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
7801 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 7801 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
7801 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
TERRY BROOKS
NAPAR CZAROWNIC
W sk�ad cyklu
MAGICZNE KR�LESTWO
wchodz�:
KR�LESTWO NA SPRZEDA�
CZARNY JEDNORO�EC
NADWORNY CZARODZIEJ
KABA�OWA SZKATU�A
NAPAR CZAROWNIC
TERRY BROOKS
NAPAR CZAROWNIC
Prze�o�y� Robert Rogala
Dla Lisy, za to, �e by�a zawsze przy mnie,
i dla Jill, aby nigdy nie przesta�a wierzy� w sam� siebie.
Wszystkie dzieci - poza jednym - dorastaj�. Szybko do-
wiaduj� si�, �e b�d� kiedy� doros�e, a Wendy dowiedzia�a
si� o tym tak:
Kiedy mia�a dwa lata, bawi�a si� pewnego dnia w ogro-
dzie: zerwa�a kwiatek i pobieg�a z nim do swojej mamy. Przy-
puszczam, �e musia�a wygl�da� zachwycaj�co, bo pani Dar-
ling po�o�y�a r�k� na sercu i zawo�a�a:
- Ach, dlaczego nie mo�esz pozosta� taka na zawsze?!
To by�o wszystko, co sobie powiedzia�y, ale od tej chwili
Wendy wiedzia�a, �e musi dorosn��. Zawsze si� o tym wie,
kiedy si� ma ju� dwa lata. Dwa lata to pocz�tek ko�ca.
J. M. Barrie, Piotru� Pan
w t�umaczeniu Macieja S�omczy�skiego,
Nasza Ksi�garnia, Warszawa 1958.
MISTAYA
Na ga��zi starego, bia�ego d�bu, si�gaj�cego niemal same-
go nieba, przysiad�a wrona o czerwonych oczach i patrzy�a
przez g�ste listowie na zgromadzonych poni�ej ludzi. Na sk�-
panej w s�o�cu polanie urz�dzali sobie piknik - takiej w�a�nie
nazwy u�y� Holiday. Na bujnej wiosennej trawie rozci�gni�-
to jaskrawy obrus i wyk�adano na� zawarto�� kilku koszy-
k�w. Wrona przypuszcza�a, �e owo jedzenie mo�e by� dla
cz�owieka �r�d�em niema�ej przyjemno�ci. By�y tam tace pe�-
ne mi�sa i ser�w, miski wype�nione sur�wkami i owocami,
bochny chleba, a tak�e oplecione wiklin� butle ciemnego piwa
i sch�odzonej wody. Przed ka�dym po�o�ono talerz, serwetk�
oraz kubki i sztu�ce. Po�rodku biesiadnego obrusa ustawio-
no wazon polnych kwiat�w.
Wi�kszo�� prac wykonywa�a Willow, sylfida o szmarag-
dowych w�osach i drobnej, gibkiej figurze. Z o�ywieniem krz�-
ta�a si� przez ca�y czas, weso�o zagaduj�c do wszystkich. Za
pomocnik�w mia�a psa i kobolda. Ten pierwszy to Aberna-
thy, nadworny skryba kr�lestwa Landover, drugi za� - Par-
snip, kt�ry przygotowywa� wi�kszo�� posi�k�w na zamku. Qu-
estor Thews, siwobrody czarodziej w wytartym i wymi�tym
ubraniu, przechadza� si� doko�a i przygl�da� ze zdziwion�
min� m�odym ga��zkom i nie znanym mu le�nym kwiatom.
Bunion, drugi kobold, ten gro�ny, przed kt�rym prawie nic
nie mog�o si� ukry�, gdy� by� w stanie niemal�e wszystko wy-
�ledzi�, patrolowa� skraj polany, zachowuj�c nieustann� czuj-
no��.
Kr�l siedzia� samotnie przy skraju jasnego obrusa. Ben Ho-
liday, w�adca Landover, patrzy� gdzie� na drzewa, pogr��o-
ny we w�asnych my�lach. Piknik by� jego pomys�em, czym�,
co urz�dzano w �wiecie, z kt�rego przyby�. Chcia�, aby inni
mogli pozna� ten zwyczaj i do�wiadczy� czego� nowego. Wy-
gl�da�o na to, �e maj� z tego wi�ksz� przyjemno�� ni� on sam.
Wrona o czerwonych oczach siedzia�a zupe�nie nierucho-
mo pod os�on� ga��zi starego d�bu, �wiadoma obecno�ci do-
ros�ych, ale tak naprawd� zainteresowana jedynie dzieckiem.
Inne ptaki - niekt�re o bardziej ol�niewaj�cym upierzeniu,
niekt�re o s�odszym g�osie - fruwa�y po lesie, przeskakuj�c
z drzewa na drzewo, beztroskie i swobodne. Ich �mia�o�� i nie-
ostro�no�� kontrastowa�a z zachowaniem wrony, kt�ra sta-
ra�a si� pozosta� niewidoczna. �adne oczy nie mog�y jej doj-
rze� z wyj�tkiem oczu dziecka; poza tym nie mog�a zwr�ci�
na siebie niczyjej uwagi. Wrona czeka�a ponad godzin�, a�
ma�a j� zauwa�y, a� jej bezg�o�ne wezwania dotr� do niej, a� jej
cichy rozkaz zostanie wys�uchany i l�ni�ce zielone oczy zwr�c�
si� ku g�rze, w p�mrok listowia. Dziecko chodzi�o woko�o,
bawi�c si� to tym, to tamtym, jakby bez celu, ale ju� by�o wi-
da�, �e czego� szuka.
Jeszcze troch� cierpliwo�ci, upomnia�a siebie czerwonooka
wrona. Cierpliwo�� zostanie wynagrodzona.
Wtem dziecko znalaz�o si� bezpo�rednio pod jej ga��zi�.
Unios�o twarzyczk�, szukaj�c czego� l�ni�cymi zielonymi ocza-
mi, i natychmiast to znalaz�o. Oczy ma�ej zatrzyma�y si� na
oczach wrony, szmaragdowe na purpurowych, ludzkie na pta-
sich. Dosz�o do wymiany s��w, kt�rych nie by�o potrzeby wy-
powiada�; podzieli�y si� w ciszy my�lami o �yciu, o pragnie-
niach i marzeniach, o pot�dze wiedzy i o dojmuj�cej potrze-
bie rozwoju. Dziewczynka sta�a nieruchomo jak kamie�,
ze wzrokiem skierowanym ku g�rze; wiedzia�a ju�, �e mo�e
si� nauczy� wielu cudownych rzeczy, je�li tylko znajdzie w�a-
�ciwego nauczyciela.
Wrona o czerwonych oczach zamierza�a zosta� tym nau-
czycielem.
T� wron� by�a wied�ma Nocny Cie�.
Ben Holiday odchyli� cia�o do ty�u, opar� si� na �okciach
i pozwoli�, aby od zapachu piknikowych da� zacz�o mu bur-
cze� w pustym brzuchu. Od �niadania min�o kilka godzin
i przez ten czas powstrzymywa� si� przed zjedzeniem czego-
1 kolwiek. Ca�e szcz�cie, koniec czekania by� ju� bliski. Wil-
low z pomoc� Abernathy'ego i Parsnipa rozpakowywa�a po-
jemniki i ustawia�a ich zawarto�� na obrusie. Ju� wkr�tce b�d�
mogli zacz�� je��. Dzie� by� wymarzony na piknik: niebo by�o
czyste i b��kitne, s�o�ce grza�o ziemi� i m�od� traw�, kolejny
raz odsuwaj�c w niepami�� wspomnienia o mro�nej zimie.
Kwiaty rozkwit�y, a ga��zie drzew ponownie ugi�y si� pod
ci�arem li�ci. Zbli�a� si� �rodek lata, dnia wci�� przybywa-
�o, a kolorowe ksi�yce Landover goni�y si� po ciemnym nie-
bie, coraz bardziej zmniejszaj�c odleg�o�ci mi�dzy sob�.
Willow zauwa�y�a, �e na ni� patrzy, i u�miechn�a si� do�,
co rozpali�o w nim natychmiast t� sam� mi�o��, jak� czu� za
pierwszym razem, jak gdyby znowu spotkali si� o p�nocy
w wodach jeziora Irrylyn i ona m�wi�a mu o przeznaczeniu,
kt�re doprowadzi�o do ich spotkania.
- Mo�e by� tak nam pom�g�, czarodzieju? - warkn�� Aber-
nathy do Questora Thewsa, wyrywaj�c Bena z zamy�lenia.
Skryba by� najwyra�niej rozdra�niony, �e tamten nie robi nic,
aby im ul�y� w przygotowaniach do posi�ku.
- Hmm? - Questor oderwa� wzrok od niesamowitego pur-
purowo-��tego kwiatu, patrz�c na niego nieobecnym wzro-
kiem. Czarodziej zawsze wygl�da� na zamy�lonego, bez
wzgl�du na to, czy jego my�li by�y czym� zaj�te, czy nie.
- Pom�g� nam! - powt�rzy� ostro Abernathy. - Kto nie pra-
cuje, ten nie je, znasz to powiedzenie?
- Nie ma potrzeby zaraz si� z�o�ci�! - Questor Thews zo-
stawi� swoje badania na rzecz nagl�cej potrzeby uspokojenia
przyjaciela. - Poczekaj. To nie tak si� robi! Pozw�l, �e ci po-
ka��.
Przymawiali sobie jeszcze przez jaki� czas, a� w ko�cu
wkroczy�a mi�dzy nich Willow i za�agodzi�a sytuacj�. Ben
pokr�ci� g�ow�. Ile� to ju� lat naskakuj� na siebie w ten spo-
s�b? Od czasu, gdy czarodziej zamieni� skryb� w psa? Mo�e
jeszcze wcze�niej? Ben nie by� tego pewien cz�ciowo dlate-
go, �e by� tutaj stosunkowo kr�tko, a cz�ciowo dlatego, �e
odk�d opu�ci� Ziemi�, czas straci� dla niego znaczenie. Przyj-
muj�c, �e Landover i Ziemia istniej� jako dwa oddzielne �wia-
ty, poprawi� si�. Za�o�enie to mia�o charakter raczej metafo-
ryczny ni� rzeczywisty. Bo jak�e zdefiniowa� granic�, kt�rej
nie wyznaczaj� s�upy graniczne b�d� stosowne pomiary na-
niesione na mapy, lecz czarodziejskie mg�y? Jak mo�na od-
dzieli� te ziemie, skoro z jednej na drug� przechodzi si�, sta-
wiaj�c jeden krok, ale nie mo�na tego dokona� bez magicz-
nych s��w b�d� talizmanu? Landover by�o tutaj, a Ziemia tam,
po prawej i po lewej stronie, ale to w �aden spos�b nie wyja-
�nia�o problemu odleg�o�ci mi�dzy nimi.
Ben Holiday przyby� na Landover, gdy jego nadzieje
i marzenia zwi�zane z �yciem w starym �wiecie rozsypa�y si�
w proch, a rozs�dek ust�pi� miejsca rozpaczy. �Kup magicz-
ne kr�lestwo, a odnajdziesz swoje nowe �ycie!" - obiecywa�o
og�oszenie w bo�onarodzeniowym katalogu domu towarowe-
go Rosen's. �Zosta� kr�lem krainy, w kt�rej bajki twego dzie-
ci�stwa staj� si� rzeczywisto�ci�!" Pomys� wydawa� mu si�
zupe�nie niewiarygodny, a jednocze�nie nie mia� si�y mu si�
oprze�. Decyzja kupna wymaga�a najwy�szego aktu wiary
i Ben zdoby� si� na niego. Dokona� zakupu i ruszy� w niezna-
ne. Przyby� do miejsca, kt�re nie mia�o prawa istnie�, a jed-
nak istnia�o. Landover mia�o w sobie wszystko, czego oczeki-
wa�, i r�wnie du�o tego, czego nie m�g� przewidzie�. Posta-
wi�o mu zadania, kt�rych nie m�g� sobie wcze�niej wyobrazi�.
Ostatecznie da�o mu jednak to, czego pragn��: nowy pocz�-
tek, nowe mo�liwo�ci, nowe �ycie. Zaw�adn�o jego wyobra-
�ni�. Ca�kowicie go przekszta�ci�o.
Wci�� jednak dzia�y si� rzeczy, kt�re go zaskakiwa�y i krzy-
�owa�y mu plany. Nie rezygnowa� z pr�b zrozumienia wszyst-
kich niuans�w oferowanych przez krain�. Na przyk�ad spra-
wa pokonywania czasu. Czas tutejszy r�ni� si� od czasu
w jego starym �wiecie; dowiedzia� si� o tym, gdy kilkakrot-
nie przechodzi� tam i z powrotem i zorientowa� si�, �e pory
roku nie s� z sob� zsynchronizowane. Wiedzia� o tym r�w-
nie� st�d, �e w�a�ciwie pobyt tutaj nie mia� na niego wielkie-
go wp�ywu. Co� si� r�ni�o w sposobie jego starzenia si� tu-
taj. Nie by� to proces ci�g�y. Zmiany nie nast�powa�y w tym
samym tempie, minuta po minucie, godzina po godzinie i tak
dalej. Trudno by�o w to uwierzy�, ale czasami w og�le si� nie
starza�. Wcze�niej si� tego tylko domy�la�, teraz mia� ju� zu-
pe�n� pewno��. Wiedz� o tym zawdzi�cza� dedukcji, kt�ra
jednak nie opiera�a si� na obserwacji w�asnego tempa starze-
nia si�, gdy� nie�atwo by�o je zmierzy� z powodu braku obiek-
tywizmu i dystansu.
Nie. Pochodzi�a ona z obserwacji Mistai.
Rozejrza� si� za ni�. Sta�a z zadart� do g�ry g��wk� przed
pot�nym, wiekowym bia�ym d�bem, wpatruj�c si� intensyw-
nie w jego ga��zie. Zmarszczy� brwi. Je�li istnia�o s�owo,
kt�rym mia�by opisa� sw� c�rk�, prawdopodobnie by�oby nim
w�a�nie to: intensywno��. Do wszystkiego podchodzi�a z de-
terminacj� jastrz�bia szukaj�cego �upu. Nic nie by�o w stanie
rozproszy� jej uwagi b�d� jej zdekoncentrowa�. Gdy skupi�a
si� na czym�, oddawa�a temu ca�� dusz�. Mia�a fantastyczn�
pami��, kt�ra prawdopodobnie ��da�a od niej, aby studiowa-
�a okre�lon� rzecz, a� stanie si� jej w�asno�ci�. By�o to osobli-
we zachowanie, jak na ma�e dziecko, ale te� sama Mistaya
by�a dziwna.
Ju� samo okre�lenie jej wieku stanowi�o problem. To st�d
w�a�nie, z badania tempa jej wzrostu, bra�o si� coraz mocniej-
sze przekonanie Bena, �e jego podejrzenia co do samego sie-
bie nie s� bezpodstawne. Mistaya urodzi�a si� dwa lata temu,
je�li wzi�� za podstaw� przemijanie p�r roku na Landover,
takich samych p�r, kt�re na Ziemi wyznaczaj� okres jednego
roku. Tak wi�c powinna mie� dwa lata. Ale nie mia�a. Ten
wiek mia�a ju� dawno za sob�. Wygl�da�a na prawie dziesi��
lat. By�a dwuletni� dziewczynk�, kiedy mia�a dwa miesi�ce.
Ros�a w tempie wr�cz zawrotnym. W ci�gu miesi�cy stawa�a
si� starsza o ca�e lata. Nie dzia�o si� to jednak w spos�b ci�-
g�y. By�y momenty, kiedy w og�le nie ros�a - przynajmniej nie
w spos�b zauwa�alny - po czym przez jedn� nocy przyby-
wa�o jej kilka miesi�cy, a nawet ca�y rok. Dorasta�a fizycznie,
umys�owo, spo�ecznie, emocjonalnie i w ka�dy inny daj�cy si�
mierzy� spos�b. Niezupe�nie jednocze�nie i nie w tym samym
tempie, ale koniec ko�c�w ka�da z cech zr�wna�a si� z innymi.
Wydawa�o si�, �e w pierwszym rz�dzie dorasta umys�owo;
tak, by� o tym prawie zupe�nie przekonany. W ko�cu prze-
cie� m�wi�a, kiedy mia�a trzy - miesi�ce, nie lata. M�wi�a tak,
jakby mia�a osiem albo dziewi��. Teraz, w wieku dw�ch czy
dziesi�ciu lat b�d� jakimkolwiek innym, zale�nie od miary,
kt�r� mia�o si� ochot� pos�u�y�, m�wi�a tak, jakby mia�a lat
dwadzie�cia pi��.
Mistaya. Imi� to wybra�a Willow. Ben polubi� je od same-
go pocz�tku. Misty Holiday*. Uwa�a�, �e jest to bardzo przy-
jemna gra s��w. Sugerowa�o �wie�o��, nostalgi� i mi�e wspo-
mnienia. Pasowa�o do jej wygl�du, gdy ujrza� j� po raz pierw-
szy. W�a�nie wydosta� si� z kaba�owej szkatu�y; ona sama i jej
matka uciek�y z Wielkiej Czelu�ci, gdzie Mistaya przysz�a na
�wiat. Willow nie chcia�a z pocz�tku rozmawia� o narodzinach
dziecka, lecz poniewa� oboje skrywali przed sob� jakie� tajem-
nice, w ko�cu - aby zachowa� wobec siebie uczciwo�� - wy-
znali je przed sob�. On powiedzia� jej o Nocnym Cieniu; ona
opowiedzia�a mu o Mistai. Nie by�o to �atwe, lecz z pewno�ci�
potrzebne. Willow szybciej sobie poradzi�a z sekretami Bena
ni� on z jej tajemnicami. Mistaya mog�a wyrosn�� na kogo-
kolwiek, bior�c pod uwag� charakter jej narodzin. Zrodzona
z drzewa w postaci kie�ka, karmiona gleb� z Ziemi, Lando-
ver i czarodziejskich mgie�, przysz�a na �wiat w ociekaj�cej
wilgoci�, mglistej martwocie Wielkiej Czelu�ci. Mistaya by�a
amalgamatem r�nych �wiat�w, r�nych mocy magicznych
i r�nej krwi. Lecz gdy ujrza� j� po raz pierwszy, le��c�
w prowizorycznym beciku, mia� przed sob� doskona��, pi�k-
n� dziewczynk�-niemowl�: o�lepiaj�ce zielone oczy, kt�re
przeszywa�y cz�owieka do samego dna jego duszy, jasna, r�o-
wa sk�ra, miodowoblond w�osy i rysy, w kt�rych na pierw-
szy rzut oka mo�na by�o rozpozna� rysy Bena i Willow.
Ben ju� na samym pocz�tku pomy�la�, �e wszystko to jest
zbyt pi�kne, aby mog�o by� prawdziwe. Ju� nied�ugo mia� od-
kry�, �e si� nie myli.
Obserwowa�, jak Mistaya w ci�gu zaledwie kilku miesi�-
cy przemyka przez okres dzieci�stwa. Obserwowa�, jak w tym
samym tygodniu stawia swoje pierwsze kroki i uczy si� p�y-
wa�. W tym samym czasie zacz�a m�wi� i biega�. Opanowa-
�a czytanie i podstawy matematyki przed uko�czeniem pierw-
szego roku �ycia. Ju� wtedy kr�ci�o mu si� w g�owie na my�l
* Imi� to mo�e si� kojarzy� m.in. z pe�nymi mg�y wakacjami.
0 tym, �e b�dzie ojcem fenomenalnie rozwini�tego dziecka,
geniusza, jakiego nikt w jego starym �wiecie nigdy na oczy
nie widzia�. Lecz nawet te przypuszczenia nie sprawdzi�y si�
do ko�ca. Dojrzewa�a, ale nie w ka�dym kierunku przebiega-
�o to r�wnie pr�dko. Rozwija�a si� do pewnego punktu,
a potem proces �w zwyczajnie si� zatrzymywa�. Na przyk�ad
po tym, jak opanowa�a podstawy matematyki, straci�a zupe�-
nie zainteresowanie dla tego przedmiotu. Nauczy�a si� czy-
ta� i pisa�, ale nigdy z �adn� z tych umiej�tno�ci nie zrobi�a
niczego wi�cej. Wydawa�a si� czerpa� przyjemno�� z przeska-
kiwania od jednej nowej rzeczy do nast�pnej i nigdy nie da�o
si� racjonalnie wyt�umaczy�, dlaczego dociera do tego w�a-
�nie miejsca, a nie dalej.
Nie przejawia�a �adnego zainteresowania dla typowo dzie-
ci�cych zaj��. Nie zdarzy�o si� to ani razu. Zabawy z lalkami,
rzucanie i �apanie pi�ki czy skakanie przez gum� by�y dla in-
nych dzieci, nie dla niej. Mistaya pragn�a wiedzie�, z czego
sk�adaj� si� r�ne przedmioty, w jaki spos�b funkcjonuj� i do
czego s�u��. Fascynowa�a j� przyroda. Wychodzi�a na d�ugie
spacery, kt�re jak s�dzi� Ben, znacznie przekracza�y fizyczne
mo�liwo�ci tak ma�ego dziecka. W ich trakcie nieustannie stu-
diowa�a wszystko, co znajdowa�a wok� siebie, zadaj�c r�-
norodne pytania i uk�adaj�c wszystko na p�kach i w szufla-
dach swej pami�ci. Pewnego razu - by�a w�wczas bardzo
ma�a, mia�a zaledwie kilka miesi�cy i ju� uczy�a si� m�wi� -
znalaz� j� ze szmacian� lalk�. Przez kr�tk� chwil� my�la�, �e
mo�e si� ni� bawi, lecz ona spojrza�a mu g��boko w oczy
1 zapyta�a tym swoim powa�nym g�osem, dlaczego wytw�r-
ca lalki wybra� ten w�a�nie, a nie inny szew, �eby przymoco-
wa� jej ko�czyny.
Taka by�a Mistaya. Konkretna i niezwykle powa�na. Kie-
dy zwraca�a si� do niego, m�wi�a �ojcze". Nigdy �tato" czy
�tatusiu". �Ojcze" albo �matko". Uprzejmie, ale do�� oficjal-
nie. Jej pytania by�y powa�ne i nigdy nie traktowa�a ich lekk�
r�k�. Ben r�wnie� nauczy� si� ich nie lekcewa�y�. Kiedy pew-
nego razu si� roze�mia�, gdy powiedzia�a mu co�, co wyda�o
mu si� zabawne, obdarzy�a go spojrzeniem, kt�re sugerowa-
�o, �e powinien dorosn��. Nie chodzi o to, �e nie potrafi�a si�
�mia� albo �e nie umia�a dostrzega� zabawnych sytuacji
w swoim �yciu, lecz o to, �e jej poczucie humoru by�o do��
osobliwe. Bardzo cz�sto roz�miesza� j� Abernathy. Dokucza-
�a mu niemi�osiernie; zawsze wygl�da�o to powa�nie, jakby
wcale nie mia�a zamiaru �artowa�, po czym nagle wybucha�a
szczerym �miechem, w�a�nie wtedy, kiedy zaczyna� pojmo-
wa�, o co chodzi. Znosi� to z zadziwiaj�cym spokojem. Kiedy
by�a ma�� dziewczynk�, nieustannie je�dzi�a na jego grzbie-
cie i szarpa�a go za uszy. Nie okazywa�a przy tym z�o�liwo-
�ci, a jedynie figlarn� swawol�. Abernathy nie zni�s�by takie-
go traktowania ze strony �adnej innej �ywej istoty. Odnosi�o
si� natomiast wra�enie, �e u Mistai nawet mu si� to podoba.
Na og� jednak uwa�a�a, �e doro�li s� ograniczeni i nudni.
Nie by�a zachwycona ich pr�bami kierowania ni� i zapew-
niania jej ochrony. Nienajlepiej reagowa�a na s�owo �nie" oraz
na ograniczenia, kt�re stawiali jej rodzice i nauczyciele. Nau-
czycielem by� sam Abernathy, ale i on w prywatnej rozmo-
wie wyzna�, �e jego droga uczennica cz�sto si� nudzi na jego
lekcjach. Do jej ochrony zosta� wyznaczony Bunion, lecz gdy
tylko nauczy�a si� chodzi�, musia� dokonywa� nie lada wysi�-
k�w, aby mie� j� ca�y czas w zasi�gu wzroku. Kocha�a Bena
i Willow i by�a do nich przywi�zana, cho� okazywa�a to
w dziwny, pe�en rezerwy spos�b. Jednocze�nie uwa�a�a, �e
s� uwik�ani w konwencje, na kt�re w jej �yciu nie ma miejsca.
Kiedy pr�bowali jej co� wyja�nia�, wyraz jej oczu jasno suge-
rowa�, �e nie pojmuj� podstawowej prawdy o niej, bo gdyby
tak by�o, nie traciliby na to czasu.
Mia�o si� wra�enie, i� uwa�a, �e doro�li s� z�em koniecz-
nym w jej m�odym �yciu, wi�c im szybciej doro�nie, tym le-
piej. To mog�o wyja�nia�, cz�sto my�la� Ben, dlaczego w ci�-
gu jednego roku staje si� starsza o dwa lata. To r�wnie� mo-
g�o wyja�nia�, dlaczego od chwili gdy zacz�a m�wi�, zwraca�a
si� do doros�ych w doros�y spos�b, u�ywaj�c pe�nych, gra-
matycznie poprawnych zda�. Wystarczy� jej jeden raz, �eby
utrwali� w pami�ci i odtworzy� nowy spos�b wyra�ania si�.
Teraz, kiedy Ben prowadzi� z ni� rozmow�, wygl�da�o to tak,
jakby rozmawia� z samym sob�. Przemawia�a do niego zu-
pe�nie w taki sam spos�b, w jaki on zwraca� si� do niej. Szyb-
ko porzuci� wszelkie pr�by zwracania si� do niej jak do nor-
malnego dziecka b�d� te� - niech B�g broni - przemawiania
do niej tonem protekcjonalnym, poniewa� mog�aby w�wczas
w og�le straci� zainteresowanie dla tego, co m�wi. Je�li zwra-
ca�o si� do Mistai, tonem pob�a�liwym, ona natychmiast przyj-
mowa�a ten sam ton w stosunku do swego rozm�wcy.
W wypadku jego c�rki nie�atwo by�o znale�� prost� odpo-
wied� na pytanie, kto jest dzieckiem, a kto doros�ym.
Jedyn� osob�, kt�rej problem doros�o�ci nie dotyczy�, by�
Questor Thews. Zwi�zek Mistai z czarodziejem ca�kowicie
r�ni� si� od zwi�zk�w z innymi doros�ymi, nie wy��czaj�c
jej rodzic�w. Przy Questorze wydawa�a si� do�� zadowolona
z tego, �e jest dzieckiem. Nie rozmawia�a z nim tak, jak na
przyk�ad z Benem. Z uwag� przys�uchiwa�a si� wszystkiemu,
co m�wi�, uwa�a�a na wszystko, co robi�, i na og� by�a zado-
wolona z tego, �e w jakim� sensie jest jej prze�o�onym. ��czy�y
ich wi�zy, kt�re czasami ��cz� dziadk�w z wnukami. Ben s�-
dzi�, �e dzieje si� tak g��wnie z powodu magicznej mocy, kt�r�
w�ada czarodziej. Mistaya by�a ni� zafascynowana, nawet
wtedy, gdy nie wszystko przebiega�o w spos�b zaplanowany
przez Questora, co zdarza�o si� nie tak znowu rzadko. Que-
stor pokazywa� jej zawsze jakie� sztuczki magiczne, ekspery-
mentowa� przy niej z r�nymi nowymi pomys�ami. Uwa�a�,
aby nie wypr�bowywa� czego� niebezpiecznego, kiedy Mi-
staya znajdowa�a si� w pobli�u. Chodzi�a za nim wsz�dzie
b�d� przesiadywa�a z nim ca�e godziny w nadziei, �e si� jej
uda ujrze� cho�by ma�y fragment tej si�y, kt�r� dysponowa�.
Z pocz�tku Ben martwi� si� tym. Wydawa�o mu si�, �e
zainteresowanie Mistai magi� bardzo przypomina wczesno-
dzieci�c� fascynacj� ogniem, a nie chcia�, aby si� poparzy�a.
Ona jednak nie prosi�a o to, aby pozwolono jej wypr�bowa�
zakl�cia b�d� runy, nie b�aga�a o to, aby jej obja�ni� dzia�anie
jakiego� czaru, lecz z szacunkiem wys�uchiwa�a Questora,
ostrzegaj�cego j� przed niebezpiecze�stwami wynikaj�cymi
z niewprawnego pos�ugiwania si� magi�. Wygl�da�o na to,
�e sama nie chce pr�bowa�. Questor by� dla niej po prostu
kim� niezwykle osobliwym, kogo nale�y pozna�, a nie na�la-
dowa�. By�o to do�� dziwne, ale wcale nie bardziej ni� cokol-
wiek innego zwi�zanego z Mistay�. Oczywi�cie jej ci��enie
w stron� magii mia�o logiczny zwi�zek z jej pochodzeniem:
by�a dzieckiem zrodzonym z magii, jej antenatami by�y istoty
czarodziejskie, w jej �y�ach p�yn�a czarodziejska krew.
Jaki b�dzie efekt tego wszystkiego? - zastanawia� si� Ben.
Mija� czas, a on czeka� na rozw�j wydarze�. Nie tak sobie
wyobra�a� swego potomka, kiedy Willow powiedzia�a mu,
�e zostanie ojcem. Mistaya nie przypomina�a �adnego z dzie-
ci, kt�re do tej pory spotka�. By�a w du�ej mierze zagadk�.
Kocha� j�, uwa�a�, �e jest intryguj�ca i cudowna, i nie potrafi�
sobie wyobrazi� �ycia bez niej. Sk�oni�a go do rewizji takich
poj��, jak �dziecko" i �rodzic", oraz zmusza�a, aby codzien-
nie na nowo si� zastanawia�, w jakim kierunku zmierza jego
�ycie.
Jednocze�nie jednak przera�a�a go my�l - nie o tym, kim
jest teraz, ale o tym, kim kt�rego� dnia mo�e si� okaza�. Jej
przysz�o�� przypomina�a mu podr� po rozleg�ej, niezbada-
nej krainie, nad kt�r�, jak si� obawia�, nie b�dzie mia� �adnej
kontroli. Co m�g�by uczyni�, aby mie� pewno��, �e jej w�-
dr�wka przebiegnie spokojnie i bez przeszk�d?
Willow, jak si� wydawa�o, nie zaprz�ta sobie g�owy tymi
problemami. Bo te� Willow podchodzi�a do sprawy wycho-
wania dziecka w taki sam spos�b jak do wszystkiego innego.
�ycie stawia ka�dego przed wyborami, kt�re nale�y podj��,
daje mo�liwo�ci, z kt�rych nale�y skorzysta�, oraz rzuca prze-
szkody, kt�re trzeba pokona� - ona wszystko to robi�a wte-
dy, gdy przychodzi�a w�a�ciwa pora, ani chwili wcze�niej. Nie
by�o sensu martwi� si� czym�, na co nie ma si� wp�ywu. Ka�-
dy kolejny dzie� z Mistay� by� nowym wyzwaniem, z kt�rym
trzeba sobie by�o poradzi�, i now� rado�ci�, kt�r� nale�a�o si�
delektowa�. Willow da�a c�rce tyle, ile mog�a, i otrzyma�a
w zamian tyle, ile by�o do wzi�cia - i by�a za to wdzi�czna.
Bez ko�ca powtarza�a Benowi, �e Mistaya jest kim� wyj�tko-
wym, dzieckiem r�nych �wiat�w i r�nych ras, istot czaro-
dziejskich i ludzi, kr�l�w i mistrz�w magii. Przeznaczenie
wycisn�o na niej swoje pi�tno. W swoim czasie dokona cze-
go� cudownego. Musz� stworzy� takie warunki, aby jej to
umo�liwi�. Musz� pozwoli� jej dorosn�� w spos�b, kt�ry jej
odpowiada.
Tak, to wszystko jest jasne, pomy�la� ponuro Ben. �atwiej
jednak powiedzie�, ni� zrobi�.
Patrzy� na c�rk�, jak z g�ow� podniesion� do g�ry wpa-
truje si� w konary wielkiego d�bu, i zastanawia� si�, co jeszcze
powinien uczyni�. Czu�, �e zadanie wychowywania jej prze-
rasta go. Czu� si� zbyt s�aby, �eby d�wign�� ci�ar jej osobli-
wej natury.
- Ben, czas na jedzenie - oznajmi�a Willow, wyrywaj�c go
z zamy�lenia. - Zawo�aj Mistay�.
Podni�s� si� z wysi�kiem na nogi, odsuwaj�c od siebie dr�-
cz�ce go my�li.
- Misty! - zawo�a�. Nie odwr�ci�a si� do niego, wci�� za-
patrzona na drzewo. - Mistayo!
�adnej reakq'i. Sta�a jak pos�g.
Questor Thews podszed� do niego z boku.
- Chyba znowu zatopi�a si� w swoim w�asnym ma�ym
�wiecie, m�j panie. - Mrugn�� do Bena, po czym z�o�y� d�onie
w tr�bk� i przystawi� do ust. - Mistayo, no chod� ju�! - roz-
kaza� g�osem prawie tak cienkim jak g�os kobiety.
Odwr�ci�a si�, przez moment waha�a, po czym po�piesznie
ruszy�a do przodu, rozsiewaj�c dooko�a iskry s�o�ca odbite
w jej blond w�osach i po�yskuj�c b�yszcz�cymi z o�ywienia
szmaragdowymi oczami. Gdy przebiega�a obok Questora
Thewsa, u�miechn�a si� do� delikatnie.
Zdawa�o si�, �e prawie w og�le nie dostrzega Bena.
Nocny Cie� obserwowa�a, jak dziecko oddala si� od d�bu,
aby przy��czy� si� do pozosta�ych. Siedzia�a nieruchomo pod
os�on� ga��zi, na wypadek gdyby komu� z nich przysz�o do
g�owy zajrze� w to miejsce. Nikt si� tam jednak nie pokwapi�.
Skupili si� na jedzeniu i piciu, �miej�c si� i rozmawiaj�c, obo-
j�tni na to, co si� w�a�nie wydarzy�o. Dziewczynka nale�a�a
ju� teraz do niej; ziarno jej przysz�ego zwyci�stwa zosta�o
zasiane g��boko w jej duszy i wystarczy�o je tylko podlewa�,
aby w przysz�o�ci wyst�pi� z roszczeniami o prawo do niej.
Ta chwila nadejdzie. Ju� wkr�tce,
Plan, nad kt�rym wied�ma od dawna pracowa�a, zosta�
uruchomiony. Kiedy dobiegnie ko�ca, Ben b�dzie zniszczo-
ny.
Czerwonooka wrona dobrze pami�ta�a, a wspomnienia
rozpala�y j� niczym �ywy ogie�.
Min�y dwa lata, odk�d Nocny Cie� uciek�a z kaba�owej
szkatu�y. Gorycz z powodu zdrady kr�la-marionetki nie opu-
szcza�a jej serca, tak jak i pami�� o nieudanej zem�cie na jego
�onie i c�rce. Cierpliwie czeka�a na okazj�, �eby znowu ude-
rzy�. Holiday przeni�s� j� do kaba�owej szkatu�y, uwi�zi�
w zamglonych kra�cach labiryntu, odebra� to�samo��, ogra-
bi� z magicznej mocy, pozbawi� mo�liwo�ci obrony i podst�-
pem sk�oni� j�, by mu si� odda�a. To, �e �adne z nich nie zda-
wa�o sobie w�wczas sprawy z tego, kim s�, nie mia�o �adne-
go znaczenia. To, �e magiczna moc pot�nej istoty z�apa�a ich
w swoje sid�a razem ze smokiem Strabo, by�o nieistotne. Tak
czy inaczej to Holiday by� za to odpowiedzialny. To on ujaw-
ni� jej s�abo�� i sprawi�, �e zapa�a�a do� uczuciem, jakim przy-
si�g�a sobie nigdy ju� nie obdarzy� �adnego m�czyzny. Za-
wsze go nienawidzi�a, co by�o jeszcze bardziej dotkliwe.
Wszystko to sprawia�o, �e nie mog�a w �aden spos�b pogo-
dzi� si� z tym, co zasz�o.
Podtrzymywa�a swoj� w�ciek�o�� w stanie ci�g�ego wrze-
nia. Gotuj�cy si� w niej b�l nie pozwala� zapomnie� i utrzy-
mywa� j� w przekonaniu o s�uszno�ci tego, co musi zrobi�. By�
mo�e zadowoli�aby si� dzieckiem urodzonym w Wielkiej
Czelu�ci. By� mo�e wystarczy�oby jej to, �e odebra�a je matce,
a j� sam� zniszczy�a, zostawiaj�c Holidayowi ten spadek jako
kar� za jego zdrad�. Niestety, to nie nast�pi�o. Interweniowa-
�y czarodziejskie istoty, kt�re j� powstrzyma�y, i od tego cza-
su musia�a �y� ze wspomnieniem wyrz�dzonej krzywdy.
A� do chwili obecnej. Teraz dziewczynka by�a ju� na tyle
du�a i niezale�na zar�wno od ludzi, jak i czarodziejskich istot,
aby chcie� odkrywa� nie wyjawione jej jeszcze prawdy. Mo�-
na by�o upomnie� si� o ni� innymi sposobami ni� si��. Mista-
ya by�aby dla Nocnego Cienia balsamem, kt�rego wied�ma
z Wielkiej Czelu�ci rozpaczliwie potrzebowa�a, aby si� ponow-
nie sta� pe�n� osob�. Ma�a by�aby jednocze�nie or�em po-
trzebnym jej, aby sko�czy� z Benem Holidayem.
Czerwonooka wrona spojrza�a w d�, na to zgromadzenie
rodziny i przyjaci�, i pomy�la�a, �e s� to ostatnie chwile szcz�-
�cia, jakimi si� mog� cieszy�.
Po chwili zerwa�a si� z poc�tkowanego li��mi p�mroku
i poszybowa�a w stron� swego domu.
RYDALL Z MARNHULL
Nast�pnego ranka, gdy budz�ce si� s�o�ce dopiero zaczy-
na�o rozja�nia� wschodni horyzont �ukiem srebrnej zorzy,
a ziemia wci�� jeszcze ukrywa�a si� pod mrokami nocy, Wil-
low poderwa�a si� z ��ka tak gwa�townie, �e wyrwa�a tym
Bena z g��bokiego snu. Siedzia�a sztywna i dr�a�a, z po�ciel�
odrzucon� do ty�u, a jej cia�o by�o zimne jak l�d. Natychmiast
przyci�gn�� j� do siebie i przytuli�. Po chwili dreszcze zacz�-
�y ust�powa� i pozwoli�a si� delikatnie wsun�� pod po�ciel.
- To by�o ostrze�enie - powiedzia�a szeptem, kiedy po-
nownie odzyska�a mow�. Le�a�a blisko niego, nieruchoma,
jakby si� obawia�a, �e zaraz j� co� uderzy. Jej twarz znikn�a,
wtulona w pier� Bena.
- Co� ci si� przy�ni�o? - zapyta�, g�aszcz�c jej plecy i sta-
raj�c si� j� uspokoi�. Napi�cie wci�� pr�y�o jej cia�o. - Co to
by�o?
- To nie by� sen - powiedzia�a, ocieraj�c si� ustami o jego
sk�r�. - To by�o ostrze�enie. Przeczucie czego�, co ma si�
wydarzy�. Czego� strasznego. Odczu�am przera�aj�cy mrok,
kt�ry zala� mnie jak pot�na rzeka, i czu�am, jak w nim ton�.
Ben, ja nie mog�am oddycha�.
- Ju� wszystko w porz�dku - rzek� spokojnie. - Jestem
przy tobie.
- Nie - zareagowa�a natychmiast. - Na pewno nie jest
w porz�dku. To przeczucie dotyczy�o nas wszystkich: ciebie,
mnie i Mistai. Ale najbardziej ciebie. Ben, jeste� w wielkim nie-
bezpiecze�stwie. Nie wiem, sk�d ono przyjdzie, wiem jednak,
�e co� si� zdarzy, i je�li nie b�dziemy na to przygotowani, to... -
Zawiesi�a g�os, nie chc�c ko�czy� my�li.
Ben westchn�� i przytuli� j� mocniej. Jej d�ugie szmarag-
dowe w�osy sp�ywa�y na jego ramiona i na poduszk�. Wie-
dzia� dobrze, �e nie nale�y zadawa� Willow pyta�, gdy cho-
dzi o sny i przeczucia. Stanowi�y one nieod��czn� cz�� �ycia
istot niegdy� czarodziejskich, kt�re darzy�y je takim samym
zaufaniem, jak ludzie darz� intuicj�. Rzadko si� na nich za-
wodzi�y. W czasie snu Willow odwiedza�y istoty czarodziej-
skie oraz zmarli. Udziela�y jej wtedy rad i ostrzega�y.
Z przeczuciami by�o troch� inaczej; nie dawa�y tej samej pew-
no�ci, nie pojawia�y si� te� tak cz�sto, lecz to nie umniejsza�o
ich warto�ci. Skoro Willow by�a zdania, �e co� im grozi, to
rozs�dniej b�dzie uwierzy�, �e tak rzeczywi�cie jest.
- Nie by�o �adnej wskaz�wki, o jaki rodzaj zagro�enia
mo�e chodzi�? - zapyta� po chwili, staraj�c si� dowiedzie�
czego� wi�cej.
Nieznacznym ruchem g�owy odpowiedzia�a przecz�co.
- B�dzie ono jednak ogromne. Nigdy nie czu�am czego�
tak intensywnie, przynajmniej od czasu naszego spotkania. -
Przerwa�a. - Niepokoi mnie to, �e nie wiem, sk�d si� to prze-
czucie wzi�o. Zazwyczaj poprzedza je jakie� niewielkie wy-
darzenie, czasem jaka� aluzja b�d� wzmianka. Sny s� zsy�ane
przez kogo�, kto chce si� podzieli� z nami swymi my�lami albo
udzieli� nam rady. Przeczucia natomiast nie maj� kszta�tu, s�
niemymi widmami, kt�rych jedynym zadaniem jest ostrzec
nas, przygotowa� na niepewn� przysz�o��. Nawiedzaj� nas
w trakcie snu. Przyci�gane s� drobnymi niteczkami podejrze�
i w�tpliwo�ci, kt�rych zadaniem jest chroni� nas przed czym�
niespodziewanym. W naszym �nie otwieraj� si� �cie�ki, kt�re
na jawie pozostaj� zamkni�te. �cie�ka, kt�r� przyw�drowa�o
do mnie to przeczucie, musia�a by� naprawd� szeroka i pro-
sta, bo jego rozmiary by�y i�cie monstrualne. - Przywar�a do
niego jeszcze mocniej, gdy od�y�o w niej mro��ce krew
w �y�ach wspomnienie.
- Ju� od wielu miesi�cy �yjemy bez �adnych zagro�e� -
powiedzia� cicho Ben, cofaj�c si� my�l� w przesz�o��. - Na
Landover zapanowa� pok�j. Nocny Cie� i Strabo przestali nas
niepokoi�. W�adcy Greensward zako�czyli wa�nie. Nawet
skalne trolle od jakiego� czasu nie sprawiaj� k�opot�w. Nie
ma wie�ci o niepokojach w krainie czarodziejskich mgie�.
Zupe�ny spok�j.
Zamilkli, le��c razem w wielkim �o�u, obserwuj�c, jak �wia-
t�o wpe�za na parapety okien i mrok zaczyna chowa� si� po
k�tach, ws�uchuj�c si� w odg�osy budz�cego si� dnia. Male�-
ki ptaszek o jaskrawoczerwonym upierzeniu sfrun�� z mur�w
obronnych, przelecia� obok ich okna i znikn��.
Willow unios�a w ko�cu g�ow� i spojrza�a na Bena. Nie-
skazitelna twarz by�a blada i nieruchoma.
- Nie wiem, co robi� - powiedzia�a szeptem.
Poca�owa� j� w czubek nosa.
- Zrobimy to, co b�dziemy musieli.
Podni�s� si� z ��ka i podszed� do umywalki stoj�cej na co-
kole opodal okna wychodz�cego na wsch�d. Zatrzyma� si�,
�eby popatrze� na budz�cy si� dzie�. Niebo w g�rze by�o
bezchmurne, a promienie wschodz�cego s�o�ca rozpyla�y ja-
sno��, kt�ra zaczyna�a ju� trawi� obfito�� zieleni i b��kit�w.
Rozci�gaj�ce si� za po�yskuj�cymi murami Sterling Silver le-
siste pag�rki przypomina�y szorstki koc kryj�cy pod sob�
wci�� jeszcze �pi�ce kszta�ty ziemi. Na ��ce, za jeziorem ota-
czaj�cym wysp� z zamkiem, kwiaty zaczyna�y rozwiera� ju�
swoje kielichy. Na dziedzi�cu bezpo�rednio pod nim nast�-
powa�a w�a�nie zmiana warty, a stajenni ruszali karmi� zwie-
rz�ta.
Ben spryska� twarz wod� podgrzan� przez zamek na po-
witanie nowego dnia. Sterling Silver by� �yw� istot�; mia�
magiczn� moc pozwalaj�c� mu troszczy� si� o kr�la i jego
dw�r, tak jak matka troszczy si� o swoje dzieci. Od chwili
przybycia Bena na Landover zamek nie przestawa� wprawia�
go w zdumienie: gdy na swoje �yczenie znajdowa� wann�
nape�nion� wod� o temperaturze idealnej do k�pieli, gdy
w miejscu, o kt�rym tylko pomy�la�, rozb�yska�y �wiat�a, gdy
w zimne noce czu� pod stopami ciep�o kamiennej posadzki
b�d� gdy pomieszczenia do przechowywania jedzenia mo-
g�y by� zgodnie z �yczeniem ch�odne i suche. Teraz by� ju�
oswojony z tymi ma�ymi cudami i nie my�la� o nich wiele.
Tego ranka jednak, z nie znanych mu powod�w, zauwa-
�y�, �e to w�a�nie robi. Wytar� r�cznikiem twarz i popatrzy�
na skrz�c� si� w umywalce tafl� wody. Spogl�da�o na niego
jego w�asne odbicie, silna, br�zowa od s�o�ca, poci�g�a twarz
o przenikliwych niebieskich oczach, orlim nosie i przerzedza-
j�cych si� na skroniach w�osach. Delikatne fale na wodzie
wykrzywia�y twarz i dodawa�y zmarszczek, kt�rych nie mia�.
Pomy�la�, �e wygl�da ca�y czas tak samo jak w momencie
przybycia ze starego �wiata. Wygl�d mo�e myli�, m�wi przy-
s�owie, lecz w tym wypadku nie by�o to wcale takie pewne.
Magia by�a kamieniem w�gielnym �ycia na Landover, a tam
gdzie w gr� wchodz� czary, wszystko jest mo�liwe.
Uzmys�owi� sobie, �e podobnie si� maj� sprawy z Mista-
y�. Jej �ycie nieustannie zmusza�o do rewizji sposobu patrze-
nia na kwesti� zachodz�cych zmian.
Willow wsta�a z ��ka i podesz�a do niego. Nie mia�a na
sobie ubrania, ale jak zawsze wydawa�a si� tego nie�wiado-
ma, przez co jej nago�� by�a czym� naturalnym i stosownym.
Wzi�� j� w ramiona, przytuli� i ponownie pomy�la� o tym, jak
jest szcz�liwy, �e mo�e by� z ni�, jak bardzo j� kocha i jak jej
rozpaczliwie potrzebuje. Wci�� by�a najpi�kniejsz� kobiet�,
jak� kiedykolwiek spotka�, a pi�kno to, jego zdaniem, by�o
w r�wnej mierze zewn�trzne co wewn�trzne. Sta�a si� jego
wielk� mi�o�ci�, t� mi�o�ci�, kt�r� straci�, kiedy Annie zgin�a
w starym �wiecie - ca�e to wydarzenie zdawa�o si� tak odle-
g�e w czasie, i� prawie o nim zapomnia�. Po �mierci Annie oba-
wia� si�, �e ju� nigdy nie spotka towarzyszki �ycia. Willow
dawa�a mu si��, nape�nia�a rado�ci� i zapewnia�a jego �yciu
r�wnowag�.
Kto� zapuka� do drzwi komnaty sypialnej.
- Panie m�j! - us�yszeli ostre wo�anie Abernathy'ego.
W jego g�osie da�o si� s�ysze� niepok�j. - Czy ju� wsta�e�?
- Tak. O co chodzi, Abernathy? - zapyta� Ben, wci�� trzy-
maj�c w obj�ciach Willow i spogl�daj�c nad jej uniesion� g�o-
w� w kierunku drzwi.
- Prosz� mi wybaczy�, ale musz� porozmawia� z Wasz�
Wysoko�ci� - odpowiedzia� Abernathy. - To pilne.
Willow uwolni�a si� z ramion Bena i szybko odesz�a, aby
w�o�y� d�ug� bia�� sukni�. Ben zaczeka�, a� si� ubierze, po
czym podszed� i otworzy� drzwi. Za nimi sta� Abernathy,
pr�buj�c bez powodzenia ukry� niecierpliwo�� pomieszan�
z przera�eniem. Jedno i drugie by�o wyra�nie widoczne w jego
oczach. Zachowanie ps�w zawsze zdradza pewien rodzaj nie-
pokoju i Abernathy, chocia� by� psem tylko z wygl�du, nie
stanowi� wyj�tku. Trzyma� si� prosto w swoim purpurowo-
zlotym mundurze, kt�ry znamionowa� jego urz�d nadwor-
nego skryby, a palcami - wszystkim, co pozosta�o z jego ludz-
kiego kszta�tu od czasu przeobra�enia w mi�kkow�osego te-
riera - gmera� nerwowo przy grawerowanych, metalowych
guzikach, jak gdyby si� upewnia�, czy wszystkie wci�� si�
znajduj� na swoim miejscu.
- Panie m�j. - Abernathy zrobi� krok do przodu i nachyli�
si�, aby nikt go nie m�g� us�ysze�. - Przepraszam, �e w ten
spos�b rozpoczynam dzie� Waszej Wysoko�ci, ale u bram
pojawili si� dwaj je�d�cy. Wygl�da na to, �e przybyli tutaj
z zamiarem wyzwania ci�. Nie chc� wyjawi� swej to�samo-
�ci. Jeden z nich rzuci� r�kawic� na �rodek mostu. Czekaj� na
twoj� odpowied�, panie.
Ben skin�� g�ow�, t�umi�c w sobie szereg pochopnych re-
akcji.
- Zaraz tam b�d�.
Zamkn�� drzwi i szybkim krokiem poszed� si� ubra�. Zda�
Willow relacj� z tego, co si� sta�o. Cz�owiekowi �yj�cemu na
Ziemi pod koniec dwudziestego wieku rzucanie wyzwania
za pomoc� ci�ni�tej r�kawicy mo�e si� wyda� czym� osobli-
wym, lecz na Landover nie nale�a�o tego lekcewa�y�. Tutaj
wci�� przestrzegano zasad walki i rzucona r�kawica mog�a
znaczy� tylko jedno: wyzwanie zosta�o rzucone i nale�a�o na
nie odpowiedzie�. Nawet kr�l nie m�g� tego zignorowa�.
Szczeg�lnie kr�l, pomy�la� Ben, wci�gaj�c wysokie buty.
Wsta� i zapi�� guziki munduru. Przez chwil� �ciska� w d�oni
medalion spoczywaj�cy na piersi - symbol jego w�adzy, tali-
zman, kt�ry go chroni�. Gdyby zosta� wyzwany na pojedy-
nek, do walki stan��by nie on, lecz jego szermierz, rycerz
o imieniu Paladyn, kt�ry broni� wszystkich kr�l�w Landover
od pocz�tk�w istnienia kr�lestwa. Medalion mia� moc przy-
wo�ywania Paladyna, kt�ry tak naprawd� by� alter ego kr�la.
To Ben zamieszkiwa� cia�o i umys� Paladyna, gdy ten stacza�
za niego boje; stawa� si� swoim w�asnym szermierzem, zatra-
caj�c na jaki� czas to�samo�� w wojennych umiej�tno�ciach
i �yciu kogo� innego. Nie od razu Ben odkry� prawd� o natu-
rze Paladyna. Jeszcze wi�cej czasu musia�o up�yn��, zanim
zdo�a� pogodzi� si� z t� prawd�.
Pu�ci� medalion. B�dzie mia� czas zastanawia� si� nad tym,
je�li si� oka�e, �e naprawd� zosta� wyzwany na pojedynek,
je�li Paladyn b�dzie potrzebny, je�li zagro�enie b�dzie real-
ne, je�li...
Uj�� Willow pod rami� i opu�cili komnat�. Przeszli szyb-
ko przez hol i wspi�li si� po schodach na mury obronne, wy-
chodz�ce prosto na g��wne wej�cie do zamku. Usytuowany
na wyspie po�rodku jeziora, Sterling Silver by� po��czony
z l�dem zbudowan� przez Bena, potem wielokrotnie przebu-
dowywan� grobl�, kt�ra dawa�a go�ciom bezpo�redni dost�p
do bram zamku. Na Landover nie toczono obecnie �adnych
wojen. Pok�j panowa� od czasu obj�cia w�adzy przez Bena,
a ten dawno ju� zdecydowa�, �e nie ma powodu wznosie ba-
rier mi�dzy w�adc� a jego poddanymi.
Rzecz jasna, wyzywanie w�adcy na pojedynek przez rzu-
cenie r�kawicy nie by�o czym� codziennym po�r�d jego pod-
danych.
Otworzy� drzwi prowadz�ce na zwie�czone blankami
mury obronne i wszed� na balkon wychodz�cy na grobl�.
Questor Thews i Abernathy ju� tam stali, rozmawiaj�c ze sob�
przyciszonymi g�osami. Bunion skaka� po wyst�pach muru
tam i z powrotem, zwinnie i szybko, na co pozwala�y mu jego
koboldzie pazury, bez trudu czepiaj�ce si� kamieni. Bunion
potrafi�, je�li tylko zechcia�, zej�� prosto w d� po murze. Jego
jaskrawo��te oczy �wieci�y gro�nymi szparkami, a poka�ne
z�by stercza�y w grymasie u�miechu.
Questor i Abernathy odwr�cili po�piesznie g�owy w kie-
runku Bena i Willow i szybko ruszyli im na spotkanie.
- Panie m�j, zrobisz oczywi�cie, jak zechcesz - powiedzia�
Questor w typowym dla� lakonicznym stylu. - Doradza�bym
jednak du�� ostro�no��. Wok� tych dw�ch unosi si� aura
magii, kt�rej nawet ja, z moimi zdolno�ciami, nie mog� prze-
nikn��.
- To rzeczywi�cie dow�d nie do odparcia! - zauwa�y� fi-
glarnie Abernathy, nastawiaj�c swoje psie uszy, po czym ob-
darzy� Bena pe�nym bole�ci spojrzeniem. - Panie, to s� bez-
czelne, a ca�kiem mo�liwe, �e i ob��kane istoty, mo�e zatem
powiniene� si� zastanowi�, czy nie warto wtr�ci� ich na jaki�
czas do loch�w.
- Ja r�wnie� was witam - powiedzia� weso�o Ben. - Ca�-
kiem mi�y dzie� na rzucanie r�kawic, nie s�dzicie? - Pos�a�
im wymuszony u�miech, zbli�aj�c si� do nich. - Wiecie co?
Pos�uchajmy najpierw, co maj� do powiedzenia, zanim cokol-
wiek zdecydujemy.
Zbli�yli si� zwart� grup� do balustrady. Ben spojrza� w d�.
Na �rodku mostu wida� by�o dw�ch je�d�c�w odzianych
w czarne szaty, siedz�cych na czarnych koniach. Wi�kszy
z nich mia� na sobie zbroj�, pa�asz, a do siod�a przytroczony
berdysz. Przy�bica by�a opuszczona. Mniejszy, w d�ugich sza-
tach i z kapturem na g�owie, garbi� si� jak stara baba za�ywa-
j�ca odpoczynku, skrywaj�c twarz i d�onie w fa�dach materii.
�aden si� nie poruszy�. �aden nie nosi� jakichkolwiek insy-
gni�w ani nie trzyma� proporca.
Czarna r�kawica je�d�ca w zbroi le�a�a przed nimi po�rod-
ku mostu.
- Sam widzisz, panie, co mam na my�li - wyszepta� tajem-
niczo Questor.
Ben nie wiedzia�, ale to nie mia�o znaczenia. Nie maj�c
ochoty przed�u�a� tej konfrontacji, zawo�a� w d� do dw�jki
na mo�cie:
- Jestem Ben Holiday, kr�l Landover. Czego chcecie ode
mnie?
Szyszak je�d�ca w zbroi odchyli� si� lekko do ty�u.
- Panie. Nazywam si� Rydall. Jestem kr�lem krainy Marn-
hull i wszystkich ziem le��cych na wsch�d od krainy czaro-
dziejskich mgie� a� po Wielk� Nieprzeby to��. - G�os mia� g��-
boki, stentorowy. - Przyby�em tutaj, panie, z ��daniem, aby�
ust�pi� z tronu. Chc� go przej�� pokojowo, lecz u�yj� si�y, gdy
zostan� do tego zmuszony. ��dam twej korony, twego tronu
oraz medalionu, symbolu twego panowania. ��dam w�adzy
nad twymi poddanymi oraz twego kr�lestwa. Czy wyra�am
si� dostatecznie jasno?
Ben poczu�, jak krew nap�ywa mu do twarzy.
- Jasne jest dla mnie to, Rydallu, kr�lu krainy Marnhull,
�e musisz by� g�upcem, spodziewaj�c si�, i� po�wi�c� ci m�j
czas.
- To ty, panie, b�dziesz g�upcem, je�li nie potraktujesz
mnie powa�nie - odpar� tamten po�piesznie. - Wys�uchaj mnie
uwa�nie, zanim cokolwiek powiesz. Kr�lestwo moje le�y poza
mg�ami czarodziejskiej krainy. Wszystko, co le�y po tamtej
stronie, nale�y do mnie. Dawno temu zdoby�em te ziemie,
wszystkie, jakie by�y, si�� i pot�g� mojej armii. Ca�e lata szu-
ka�em przej�cia przez mg�y, lecz magiczne moce trzyma�y
mnie w szachu. Sytuacja si� jednak zmieni�a. Dokona�em
wy�omu w g��wnej linii twojej obrony, Benie Holidayu, w�adco
Landover, i tw�j kraj stan�� w ko�cu dla mnie otworem. Dys-
ponujesz niewielk� armi�. Przewaga liczebna moich wojsk jest
druzgoc�ca. Moi zaprawieni w boju rycerze rozbij� ci� w ci�-
gu jednego dnia. W tej chwili czekaj� u twych granic na moje
rozkazy. Je�li ich wezw�, zalej� ca�e Landover jak zaraza
i zniszcz� wszystko, co napotkaj� na swej drodze. Nie znasz
niczego, co by�oby w stanie ich powstrzyma�, a kiedy ju� raz
porw� si� do boju, trzeba b�dzie sporo czasu, zanim ponow-
nie b�dzie mo�na zdoby� nad nimi kontrol�. Nie musz� si�
chyba wyra�a� ja�niej, w�adco Landover?
Ben obrzuci� szybkim spojrzeniem Willow i swoich dorad-
c�w.
- Czy ktokolwiek z was s�ysza� kiedy� o tym facecie? - za-
pyta� cicho. Wszyscy troje potrz�sn�li g�owami.
- Holiday, poddajesz si�? - zawo�a� ponownie Rydall swo-
im pot�nym g�osem.
Ben odwr�ci� si�.
- Raczej nie. Mo�e innym razem. Pos�uchaj, kr�lu Rydal-
lu. Nie s�dz�, aby� przyszed� tutaj, wierz�c, i� zrobi� to, o co
prosisz. Nikt o tobie nie s�ysza�. Nie masz przy sobie niczego,
co po�wiadcza�oby tw�j tytu� b�d� dowodzi�o istnienia armii.
Siedzisz na swoim koniu i rzucasz pod moim adresem gro�-
by i ��dania. Widz� jedynie dw�ch m�czyzn, zupe�nie sa-
mych, kt�rzy przybyli znik�d. - Przerwa�. - A je�li ka�� was
pojma� i wrzuci� do lochu?
Rydall roze�mia� si� szyderczo, �miechem r�wnie pot�-
nym i grubym jak jego g�os.
- Nie radzi�bym ci tego pr�bowa�, panie. Mog�oby si� oka-
za�, �e jest to o wiele trudniejsze, ni� ci si� teraz wydaje.
Holiday wyprostowa� si�.
- Podnie� swoj� r�kawic� i wracaj do domu. Na mnie czeka
�niadanie.
- Nie, panie. To ty musisz podnie�� r�kawic�, je�li odrzu-
casz moje wezwanie do poddania si�. - Rydall pchn�� konia
krok do przodu. - Twoje ziemie le�� na drodze mej armii i nie
mog� ich obej��. Nie chc� ich obchodzi�. W ten czy inny spo-
s�b zdob�d� je, lecz krew tych, co ponios� �mier�, splami nie
moje d�onie. Ty b�dziesz nosi� jej �lad. Wyb�r nale�y do cie-
bie, panie.
- Ju� wybra�em - odpowiedzia� Ben.
Rydall znowu si� roze�mia�.
- Odwa�ne s�owa. Nie s�dzi�em zreszt�, �e mi si� tak �a-
two poddasz. Wiedzia�em, �e b�d� musia� dowie�� ci swej si�y,
przekona� ci�, �e je�li odm�wisz mi tego, czego ��dam, to
tobie, a by� mo�e i tym, kt�rych kochasz, stanie si� co� z�ego.
W Benie na nowo wezbra�a w�ciek�o��.
- Gro�bami niczego u mnie nie zyskasz, Rydallu, w�adco
krainy Marnhull. Nasza rozmowa jest sko�czona.
- Zaczekaj, panie! -wykrzykn�� po�piesznie tamten. -Nie
przerywaj tak pop�dliwie...
- Wracaj tam, sk�d przyszed�e�! - rzuci� Ben, odwracaj�c
si� ju� od niego.
Wtem zobaczy� Mistay�. Sta�a sama jedna na murze obron-
nym, kilkana�cie metr�w od nich, i wpatrywa�a si� w Rydal-
la. By�a zupe�nie nieruchoma. Miodowoblond w�osy sp�ywa-
�y w d� po w�skich ramionach, elfia twarz wyra�a�a najwy�-
sze skupienie, a szmaragdowe oczy koncentrowa�y si� na
je�d�cach opodal bramy. Zdawa�a si� nie zauwa�a� nic inne-
go, ca�� uwag� kieruj�c na d�, ku miejscu gdzie czekali Ry-
dall i jego towarzysz.
- Mistayo - zawo�a� cicho Ben. Nie chcia�, �eby sta�a
w miejscu, gdzie �atwo by�o j� zauwa�y�, nie chcia�, �eby si�
znajdowa�a tak blisko kraw�dzi. Poczu�, jak pot wyst�puje mu
na czo�o. - Mistayo! - zawo�a�, tym razem g�o�niej.
Nie s�ysza�a albo nie chcia�a s�ysze�. Ben zostawi� sw� �wit�
i podszed� do niej. Bez s�owa chwyci� j� w pasie, podni�s�
i odsun�� od muru. Mistaya nie opiera�a si�. Oplot�a r�ce wo-
k� jego szyi i pozwoli�a, aby ponownie postawi� j� na ziemi�.
Nie pokaza� po sobie zdenerwowania, gdy nachyla� si� nad
ni�, m�wi�c cicho:
- Prosz� ci�, wejd� do �rodka.
Spojrza�a na niego z zaciekawieniem, jakby pr�bowa�a
przenikn�� co� my�l�, po czym pos�usznie si� odwr�ci�a
i znikn�a w drzwiach.
- W�adco Landover, Benie Holidayu! - zawo�a� z do�u Ry-
dall.
Z zaci�ni�tymi z�bami Ben ruszy� po raz ostatni w stron�
muru.
- Nie mamy ju� o czym rozmawia�, Rydallu! - odkrzyk-
n�� z w�ciek�o�ci�.
- Pozw�l panie, �e ka�� go pojma� i sprowadzi� przed
twoje oblicze! - warkn�� Abernathy.
- Jeszcze tylko jedno s�owo! - zawo�a� Rydall. - Jak po-
wiedzia�em, nie oczekuj�, aby� podda� si� bez udowodnienia
ci, �e nie k�ami�. Chcesz zatem, panie, abym ci go dostarczy�?
Mam ci dowie��, �e potrafi� zrobi� to, czym ci grozi�em?
Ben wzi�� g��boki oddech.
- Zrobisz, jak zechcesz, Rydallu z Marnhull. Pami�taj jed-
nak, �e odpowiesz za sw�j wyb�r.
Zapanowa�a d�uga chwila ciszy, podczas kt�rej obaj m�-
czy�ni mierzyli si� skupionym wzrokiem. Mimo z�o�ci i sta-
nowczo�ci Ben poczu�, jak po krzy�u przechodz� mu ciarki,
jak gdyby to Rydall, a nie on, zyska� wi�cej z tej walki na spoj-
rzenia. Poczu� si� przez chwil� bardzo niepewnie.
- �egnaj tymczasem, Benie Holidayu, w�adco Landover -
odezwa� si� w ko�cu Rydall. - Wr�c� za trzy dni. By� mo�e
w�wczas twoja odpowied� b�dzie brzmia�a inaczej. Zosta-
wiam r�kawic� w miejscu, gdzie j� rzuci�em. Nikt opr�cz cie-
bie nie b�dzie w stanie jej podnie��. A obiecuj� ci, �e j� pod-
niesiesz.
Obr�ci� konia i ruszy� galopem przed siebie. Drugi je�dziec
oci�ga� si� przez chwil�, wci�� przygarbiony i nieruchomy.
Przez ca�y ten czas ani razu si� nie poruszy� ani nie przem�wi�.
W �aden te� spos�b nie ujawni� swej to�samo�ci. Teraz od-
wr�ci� si� bez po�piechu i ruszy� za Rydallem. Razem prze-
byli otwart� po�a� ��k poro�ni�tych polnymi kwiatami,
z kt�rych cienie ust�powa�y ju� przed nap�ywaj�cym �wia-
t�em, i wkr�tce znikn�li w pobliskim lesie.
Ben Holiday i jego towarzysze obserwowali ich w milcze-
niu, a� je�d�cy zupe�nie znikn�li z widoku.
�niadaniu tego ranka towarzyszy�a ponura atmosfera. Ben,
Willow, Questor i Abernathy siedzieli blisko siebie, zbici
w gromadk� przy jednym ko�cu d�ugiego sto�u w jadalni,
i rozmawiali, jedz�c bez apetytu. Mistaya zjad�a wcze�niej, po
czym kazano jej i�� si� pobawi�. Zaraz potem Ben wys�a� Bu-
niona, aby jej pilnowa�.
- Zatem nikt nie s�ysza� o Rydallu? - zapyta� kolejny raz
Ben. Wci�� wraca� do tego samego pytania. - Jeste�cie tego
pewni?
- Panie m�j, ten cz�owiek jest kim� obcym na Landover -
zapewni� go Questor Thews. - Nie ma �adnego Rydalla ani
kr�lestwa Marnhull w obr�bie naszych granic.
- Ani, z tego co wiemy, nigdzie indziej! - rzuci� gor�cz-
kowo Abernathy. - Rydall twierdzi, �e przyby� spoza krainy
czarodziejskich mgie�, lecz na dow�d tego mamy jedynie jego
w�asne s�owa. Nikt nie mo�e si� przedosta� przez mg�y, pa-
nie m�j. Czarodziejskie istoty nie pozwoli�yby na to. Jedynie
magia umo�liwia przej�cie, ale jej w�a�cicielami s� tylko cza-
rodziejskie istoty. Rydall nie wydaje si� jedn� z nich.
- By� mo�e, podobnie jak ja, posiada talizman, kt�ry mu
umo�liwia przej�cie - zasugerowa� Ben.
Questor nachyli� si�, marszcz�c czo�o.
- A mo�e to ten jego towarzysz w czarnej pelerynie? M�wi-
�em wam, �e wyczuwam emanuj�c� z tej pary magi�, ale w�t-
pi�, aby pochodzi�a ona od Rydalla. By� mo�e ten drugi ma
magiczn� moc, mo�e jest istot� tego samego rodzaju co Gor-
se. Kto� taki m�g�by zapewni� sobie przej�cie.
Ben przywo�a� w my�lach posta� Gorse'a, ciemn� moc
magiczn� uwolnion� i przyniesion� z powrotem na Landover
w czasie, gdy Mistaya mia�a przyj�� na �wiat. Taka istota
z pewno�ci� by�a zdolna upora� si� z krain� czarodziejskich
mgie� i sprowadzi� bezmiar nieszcz�� na ka�dego, kto sta-
n��by jej na drodze.
- Dlaczego jednak istota o takiej sile mia�aby s�u�y� Ry-
dallowi? - zapyta� nagle. - Czy nie powinno by� raczej od-
wrotnie?
- By� mo�e ta czarodziejska istota jest jego niewolnikiem -
zasugerowa�a nie�mia�o Willow. - A mo�e wszystko wygl�-
da zupe�nie inaczej i to Rydall tak naprawd� jest tym, kt�ry
s�u�y.
- Je�li ten w czarnej pelerynie ma w�adz� nad magiczn�
moc�, to jest to mo�liwe, ale wci�� wygl�da na to, �e jest ra-
czej odwrotnie - duma� Questor. - Szkoda, �e nie uda�o mi
si� przenikn�� maski, za kt�r� si� chowa�.
Ben odchyli� si� na oparcie krzes�a.
- Zastan�wmy si� nad tym przez chwil�. Ta dw�jka, Ry-
dall i jego towarzysz, pojawia si� znik�d. Jeden z nich, a mo�e
obaj, maj� magiczn� moc, o znacznej sile, jak sami twierdz�.
Nie wiemy jednak, do czego ta magia jest zdolna. Wiemy je-
dynie, i� ��daj� bezwarunkowego oddania korony Landover
w ich r�ce oraz �e wydaj� si� pewni, i� wcze�niej czy p�niej
osi�gn� sw�j cel. Ale dlaczego?
- Dlaczego? - powt�rzy� bezmy�lnie Questor Thews.
Ben odsun�� sw�j talerz i wbi� wzrok w czarodzieja.
- Innymi s�owy - ci�gn�� dalej - p