12929

Szczegóły
Tytuł 12929
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

12929 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 12929 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

12929 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Iris Murdoch MORZE, MORZE (THE SEA, THE SEA) Tłumaczyła Wiesława Schaitterowa Rosemary Cramp Prehistoria Morze, które widzę przed sobą, kiedy piszę, raczej się jarzy, niż migoce w łagodnych promieniach majowego słońca. W czasie odpływu wspiera się spokojnie o ląd, jego powierzchni nie zakłóca ani jedna zmarszczka, ani odrobina piany. W pobliżu horyzontu jest wspaniale fioletowe, poprzecinane symetrycznymi pasami szmaragdowej zieleni. Na samym horyzoncie zaś ma kolor indygo. Przy brzegu, gdzie widok ograniczają mi garby żółtych skał, ciągnie się pas jaśniejszej, zimnej, czystej zieleni, woda jest jednak mniej świetlista, mętna, nieprzezroczysta. Znajdujemy się na północy i jasne promienie słońca nie docierają w głąb morza. Tam, gdzie spokojna woda uderza o skały, widać jeszcze naskórek koloru. Bezchmurne niebo jest bardzo jasne w miejscu zetknięcia z ciemnym błękitem horyzontu, który jakby posrebrza. Swój wibrujący błękit osiąga dopiero w zenicie. Ale niebo sprawia wrażenie zimnego, nawet słońce wydaje się zimne. Kiedy napisałem tych kilka zdań, które miały stanowić wstępny akapit moich wspomnień, wydarzyło się coś tak niezwykłego, tak strasznego, że nie mam odwagi tego opisać nawet teraz, po jakimś okresie, mimo iż nasuwa mi się już pewne możliwe do przyjęcia, choć nie całkiem zadowalające wyjaśnienie. Może poczuję się spokojniejszy, kiedy upłynie jeszcze trochę czasu. Powiedziałem: wspomnienia. Czy te moje zapiski okażą się właśnie czymś takim? Czas pokaże. W tej chwili, kiedy napisałem dopiero jedną stronę, przypominają raczej dziennik. No cóż, niech więc to będzie dziennik. Jakże żałuję, że nie zacząłem go pisać wcześniej. Cóż by to była za kopalnia wiadomości! Teraz najważniejsze wydarzenia swego życia mam już za sobą i nie pozostaje mi nic innego, jak spokojnie oddać się wspomnieniom. Czy ma to być pokuta za mój egoistyczny żywot? Niezupełnie, a jednak coś w tym rodzaju. Oczywiście nie mówiłem tego nigdy paniom i panom w teatrze. Wyśmiewaliby się ze mnie bez końca. Teatr jest bez wątpienia miejscem, gdzie człowiek może sobie uświadomić, jak szybko przemija ludzka sława. Ach, te cudowne, wspaniałe, całkowicie zapomniane widowiska. Teraz wyrzeknę się magii i zostanę pustelnikiem. Zacznę żyć tak, żebym mógł uczciwie powiedzieć: nie mam nic do roboty poza uczeniem się, jak być dobrym. Schyłek życia słusznie uważany jest za okres medytacji. Czy będę żałować, że nie rozpocząłem ich wcześniej? Muszę zacząć pisać, to wiem na pewno, i to pisać w sposób całkiem odmienny niż dotychczas. To, co pisałem do tej pory, było zwykłym pisaniem palcem po wodzie, całkiem zresztą zamierzonym. Te zapiski natomiast mają przetrwać, nie mogę się oprzeć uczuciu, że pragną trwać. A więc zaczynam już personifikować tę swoją książeczkę, ten libellus, ten stwór, któremu daję życie i który zdaje się już posiadać własną wolę. Pragnie żyć, pragnie przetrwać. Kiedy się zastanawiałem nad tym, czy nie powinienem zacząć pisać dziennika, nie miałem na myśli jakiejś kroniki ważnych wydarzeń, bo takich nie będzie w moim życiu. Miał to być raczej zapis różnych myśli i codziennych obserwacji, coś w rodzaju wykładu mojej „filozofii”, moich pensees, moich myśli na tle prostych opisów przyrody i innych naturalnych zjawisk. Teraz znowu wydaje mi się, że to był dobry pomysł. Morze. Mógłbym wypełnić cały tom opisami morza. Na pewno chciałbym umieścić w tym swoim dzienniku szczegółowe opisy mego otoczenia, fauny i flory. Jeślibym to robił systematycznie, mogłoby to być nawet dosyć interesujące, choć nie jestem przecież White’em z Selborne. [Gilbert White (1720-1793) – przyrodnik urodzony w Selborne, w Hampshire. Cale życie spędził w rodzinnych stronach, których florę i faunę opisywał w swoich pracach. W roku 1885 powstało w Selborne towarzystwo ochrony ptaków, roślin itd. jego imienia.] Z mojego okna wychodzącego na morze widzę w tej chwili trzy rodzaje mew, jaskółki, kormorana i mnóstwo motyli unoszących się pośród wspaniałych kwiatów, które rosną na moich żółtych skałach. Nie powinienem się jednak wysilać, by pisać „pięknie”, bo to by zniweczyło cały mój zamysł. Poza tym wygłupiłbym się po prostu. O, błogosławione północne morze, prawdziwe morze o czystej wodzie, łagodnych prądach, zupełnie niepodobne do tej cuchnącej śródziemnomorskiej zupy. Mówią, że są tu foki, aleja nie widziałem jeszcze ani jednej. Oczywiście nie ma potrzeby precyzować, czy będzie to „dziennik”, „wspomnienia”, czy też „diariusz filozoficzny”. Pisząc o tym i owym, mogę ci opowiedzieć, czytelniku, o swoim życiu, a także zapoznać ze swoim poglądem na świat. Dlaczegóż by nie? Sądzę, że i tak wszystko w sposób naturalny wyjdzie na jaw. A więc całkiem spokojnie (bo czyż nie pozostawiłem całego niepokoju poza sobą?) odnajdę właściwą dla siebie formę literacką. Zresztą dlaczego miałbym podejmować decyzję już w tej chwili? Przecież, jeśli zechcę, będę mógł potraktować te notatki jako materiał do bardziej spoistej relacji. Któż bowiem wie, do jakiego stopnia interesujące wyda mi się moje minione życie, kiedy zacznę o nim opowiadać? Może doprowadzę opowieść stopniowo aż do chwili obecnej i, jak to czasem bywa, przeszłość stopi się z teraźniejszością? Czy napisanie autobiografii jest najlepszą metodą odpokutowania za własny egoizm? No cóż, nie jestem filozofem, mogę więc patrzeć na ten świat jedynie przez pryzmat swoich własnych przeżyć. Czuję, że nadszedł wreszcie czas, bym pomyślał o sobie. Może się wydawać dziwne, że ktoś, kogo nazywano w prasie „tyranem”, „dzikusem” i (o ile dobrze pamiętam) „potworem oszalałym na punkcie władzy”, doszedł do wniosku, że wcale taki nie jest. A tak się właśnie stało w moim przypadku. Właściwie nie bardzo sobie zdaję sprawę, jaki naprawdę jestem. Dopiero od niedawna czuję potrzebę napisania czegoś, co miałoby charakter bardzo osobisty, a jednocześnie refleksyjny. Dawniej, kiedy pisałem „palcem po wodzie”, wydawało mi się, że jedyną książką, którą kiedykolwiek opublikuję, będzie książka kucharska! Teraz mógłbym się przedstawić – najpierw i przede wszystkim chyba samemu sobie. Autobiografia, jak się okazuje, to bardzo dziwny gatunek literacki. Jeśli słowa te zostaną wydrukowane w niezbyt odległej przyszłości, nie będę potrzebował „dokonywać prezentacji w sensie formalnym”, jak mawiają na zebraniach. Jak długo trwa sława doczesna? Ta, która się stała moim udziałem, trwała niezbyt długo, a jednak wcale nie tak krótko. Tak, tak. Nazywam się Charles Arrowby i w chwili, kiedy to piszę, jestem mężczyzną, powiedzmy, po sześćdziesiątce. Nie mam żony ani dzieci, braci ani sióstr. Jestem dobrze znanym osobnikiem, którego sława rozbłysła i zgasła. Już dawno podjąłem decyzję, że rozstanę się z teatrem i przejdę na emeryturę, kiedy ukończę sześćdziesiąt lat. („Nigdy nie odejdziesz – powiedział Wilfred. – Nie zdobędziesz się na to”. Mylił się.) Naprawdę czuję się zmęczony teatrem, mam go dosyć. I właśnie tego nikt, kto mnie dobrze znał – ani Sidney, ani Peregrine, ani Fritzie, ani Wilfred, ani Klementyna, kiedy jeszcze żyli – nie potrafił przewidzieć ani sobie wyobrazić. I nie chodzi tu wcale o rozsądne wycofanie się „w pełni sił twórczych”. (Iluż aktorów i dyrektorów przedłuża w sposób żałosny swoją działalność, choć już dawno przestali być mile widziani!) Mnie już to wszystko zmęczyło. Dokonała się we mnie jakaś duchowa przemiana. „Dobrze, odejdź – mówili. – Ale nie wyobrażaj sobie, że będziesz mógł wrócić”. „Dziękuję, nie chcę wracać”. „Jeśli przestaniesz pracować i zaczniesz żyć samotnie, całkiem zwariujesz” – wtrącił Sidney. A ja, wręcz przeciwnie, po raz pierwszy w życiu czuję się najzupełniej zdrowy na umyśle, wolny i szczęśliwy. I to bynajmniej nie dlatego, że zacząłem „potępiać” teatr, tak jak to czyniła przez całe życie na przykład moja matka. Nie. Po prostu doszedłem do wniosku, że jeśli pozostanę w teatrze choć trochę dłużej, zacznę marnieć intelektualnie, utracę coś, co mi towarzyszyło do tej pory przez te wszystkie długie lata, a co mogę stracić, jeśli się przestanę w końcu z tym liczyć, coś, co nie miało nic wspólnego z moimi zajęciami w teatrze i było z nim zupełnie nie związane. Pamiętam, jak James opowiadał kiedyś o ludziach, którzy ostatnie lata swego życia spędzają w jaskiniach. Zatem tutaj będzie moja „jaskinia”. Dotarłem do niej, zachowując tę cenną rzecz, przyniosłem ją ze sobą tutaj niby jakiś talizman, który mogę teraz ukazać. Jakże wzniosie i pompatycznie to brzmi! A mimo to nie bardzo wiem, co właściwie mam na myśli. Przerwijmy więc na razie te raczej zawiłe rozważania. Powyższe spostrzeżenia notowałem w ciągu kilku dni, cudownych, bezczynnych, spędzonych w samotności dni, takich, o jakich, pamiętam, marzyłem, ale nigdy nie wierzyłem w pełni, że się to moje marzenie kiedykolwiek ziści, gdyż wydawało mi się, że pragnę zbyt wiele. Wybrałem się dziś nad morze, żeby popływać, nie mogłem jednak znaleźć odpowiedniego miejsca do kąpieli. Więc skakałem po prostu do głębszej wody ze skał znajdujących się najbliżej mojego domku, tam gdzie opadają niemal pionowo, lecz mają dużo występów i załamań, tworzących niezbyt bezpieczne schodki. Nazywam to miejsce „urwiskiem”, choć podczas odpływu ma zaledwie dwadzieścia stóp wysokości. Woda jest oczywiście bardzo zimna, ale już po kilku sekundach zdaje się otulać ciało ciepłym, srebrzystym pancerzem niby łuska trytona. Wystawiona na taką próbę krew zaczyna z nową siłą krążyć w żyłach. Tak, oto mój żywioł. Wprost trudno mi uwierzyć, że do czternastego roku życia nie widziałem morza. Jestem odważnym, wytrawnym pływakiem i nie lękam się fal. Dziś morze było spokojne w porównaniu z oceanami na antypodach, w których pluskałem się kiedyś wesoło jak delfin. Miałem jedynie trudności natury czysto technicznej przy wychodzeniu z wody. Aż śmieszne, jakim problemem było wdrapanie się na brzeg, nawet tam, gdzie skały opadają stosunkowo łagodnie. „Urwisko” jest nieco zbyt strome, ustępy skalne zbyt wąskie. Łagodne morskie fale drażniły się ze mną: unosiły mnie ku skałom, a potem zaraz odpychały, nie pozwalając wyjść z wody. Palce poszukujące jakiejś szczeliny obsuwały się bez przerwy. Czułem ogarniające mnie zmęczenie, więc zacząłem pływać dookoła, próbując znaleźć inne, dogodniejsze miejsce, jakąś zatoczkę, do której woda spokojnie wpływa i wypływa. Ale wszędzie sytuacja przedstawiała się jeszcze gorzej, gdyż woda była głębsza, i nawet jeśli skała opadała nie tak stromo, to okazywała się bardziej gładka lub porośnięta wodorostami i tak śliska, że nie mogłem się jej chwycić. W końcu udało mi się jakoś wdrapać na moje „urwisko”; uczepiłem się skały palcami rąk i nóg, po czym ukląkłem bokiem na jakimś skalnym występie. Kiedy wreszcie znalazłem się na wierzchołku i leżałem w słońcu, sapiąc ze zmęczenia, spostrzegłem, że dłonie i kolana pościerałem sobie do krwi. Od dnia kiedy tu przyjechałem, kąpię się nago, co mi sprawia ogromną przyjemność. Skalisty brzeg nie przyciąga, dzięki Bogu, wycieczkowiczów i ich dzieciarni. Nie ma tu ani ziarenka „obrzydliwego piachu”. Słyszałem, że ludzie nazywają to miejsce „brzydki brzeg”. Oby uchodził za taki jak najdłużej! Skały ciągnące się w obie strony od mojego domku nie są w istocie wcale malownicze. Piaskowożółte, upstrzone krystalicznymi plamkami, tworzą rozległe, chaotycznie rozmieszczone kopce. Poniżej linii przypływu zdobią je festony lśniących, pęcherzykowatych, ciemnobrązowych wodorostów o niezbyt przyjemnym zapachu. Powyżej jednak tu i tam potworzyły się wgłębienia dostarczające wspinającemu się po skałach mnóstwo radosnych niespodzianek. Wiele rozpadlin ma kształt litery V, a w nich są malutkie jeziorka i piargi pełne rozmaitych ślicznych kamyków. Rosną tu także kwiaty, które zdołały się jakoś ukorzenić w szczelinach skał: różowy zawciąg i fiołkowo-różowy ślaz, jakaś odmiana białej płożącej morskiej firletki, niebieskozielona roślina o liściach podobnych do liści kapusty i drobniutka skalnica o listkach i kwiatkach tak maleńkich, że trudno je dostrzec gołym okiem. Muszę poszukać szkła powiększającego i przyjrzeć się im dokładnie. Linia brzegu jest poszarpana; woda pożłobiła w skałach wyrwy, których nie określiłbym jednak pełnym godności mianem jaskiń, gdyż dla obserwującego je pływaka przedstawiają zaskakująco ponury widok. W jednym miejscu, w pobliżu mojego domku, morze wyżłobiło w skale łukowaty most, pod którym woda wpada z hukiem do głębokiej, okolonej wznoszącymi się stromo skałami rozpadliny. Odczuwam dziwną przyjemność, kiedy stoję na tym moście i obserwuję żywioł spienionych fal, które z ogromną siłą tu wpadają i wypływają z niewielkiej przestrzeni, z tej głębiny pośród skał. I znów minął dzień od chwili, kiedy przerwałem pisanie. Pogoda w dalszym ciągu niemal idealna. Od przyjazdu nie dostałem ani jednego listu, co mi się wydaje naprawdę dosyć dziwne. Moja była sekretarka, panna Kaufman, jest tak miła, że zatrzymuje w Londynie zmniejszający się potok urzędowej korespondencji. No cóż, od kogo właściwie pragnąłbym otrzymać list? Chyba tylko od Lizzie, a ona prawdopodobnie wyjechała na tournee artystyczne. Nadal penetruję skały ciągnące się w stronę mojej wieży. Tak, jestem teraz właścicielem nie tylko domku i mnóstwa skał, lecz także okrągłej zrujnowanej wieżyczki zbudowanej ongiś dla ochrony wybrzeża. Niestety, pozostał z niej tylko szkielet. Chciałbym ją odrestaurować, zbudować spiralne schodki i na górze urządzić sobie pracownię. Tylko że, wbrew powszechnej opinii, nie jestem bogaty. Nadmorski domek pochłonął prawie wszystkie moje oszczędności. Mam jednak przyzwoitą emeryturę, a to dzięki smykałce do interesów kochanej Klementyny. Muszę oszczędzać. W pobliżu wieży natknąłem się na sympatyczny relikt archeologiczny, świadczący o tym, że nie jestem jedyną osobą, która odkryła, iż trudno wydostać się z tego morza. W małej, dobrze ukrytej u stóp wieży zatoczce, którą można dojrzeć tylko wtedy, kiedy się patrzy na nią ze szczytu skały, ktoś wyrąbał w skale kilka stopni i opatrzył je żelazną poręczą. Niestety, dolna jej część jest złamana, a powierzchnia skały tak gładka, że schodki te są w zasadzie bezużyteczne i można z nich korzystać jedynie podczas przypływu, kiedy poziom wody się podnosi. W czasie odpływu fale po prostu zmywają człowieka ze skały. To zadziwiające, jak spokojne i zdecydowanie wszechpotężne potrafi być to moje figlarne morze! Ale pomysł z tą poręczą ktoś miał znakomity. Muszę ją tylko przedłużyć. Wydaje mi się, że kilka żelaznych stempli wbitych w moje „urwisko” całkowicie wystarczy, bym wychodząc na brzeg, mógł na nich opierać ręce i nogi; wtedy będę mógł korzystać ze schodków niezależnie od stanu wody. Muszę zapytać w mieście o robotników. Przy wysokim stanie wody pływam od schodków u stóp wieży, a potem, niezwykle spokojny i szczęśliwy, wyleguję się nagi na trawie. Z żalem muszę stwierdzić, że moja wieża przyciąga od czasu do czasu turystów, ale nie mam ochoty umieszczać tu tablicy z napisem: „Teren prywatny”. Niewielki skrawek darni jest jedynym trawnikiem, jaki do mnie należy, nie licząc wąskiego pasa zaraz za domkiem. Trawa ta, smagana niewątpliwie nadmorskim wiatrem, jest bardzo niska, jej źdźbła tworzą małe okrągłe kępki, sztywne jak kaktusiki. Wokół podmurówki wieży rośnie biały i różowy kozłek lekarski, a jakaś odmiana fioletowo kwitnącego tymianku pnie się, przemieszana z trawą, gdzieniegdzie po skałach od strony lądu. Przyjrzałem się dokładnie tym roślinkom i drobniutkiej skalnicy przez szkło powiększające. Kiedy miałem dziesięć lat, chciałem zostać botanikiem. Ojciec mój uwielbiał rośliny, chociaż się na nich nie znał, i razem przypatrywaliśmy się różnym okazom botanicznym. Ciekaw jestem, jak potoczyłoby się moje życie, gdybym nie oszalał na punkcie teatru. Wracając do domku, zaglądam do malutkich skalnych jeziorek. Ileż w nich żyje pięknych, ciekawych stworzeń. Skoro mam zostać, choćby dla własnej skromnej satysfakcji, Gilbertem White’em tego regionu, muszę sobie kupić kilka podręczników. Nazbierałem trochę ślicznych kamyków i ułożyłem na trawniku przed domkiem. Są gładkie, w kształcie elipsy, przyjemnie je trzymać w dłoni. Jeden z nich, różowo nakrapiany, pokreślony gęsto białymi liniami, leży przede mną w tej chwili. Mojemu ojcu podobałby się ten zakątek. Wciąż myślę o moim ojcu i bardzo mi go brak. Jestem już po lunchu i teraz opiszę mój domek. Na lunch, dodam jeszcze, zjadłem z apetytem następujące rzeczy: gorące grzanki z masłem i pastą sardelową, pieczoną fasolę z siekanym selerem i pomidorami, skropioną cytryną i oliwą. (Najważniejsza w tej potrawie jest oliwa, naprawdę dobra, ta o najlepszym smaku. Przywiozłem spory jej zapas z Londynu.) Wyśmienitym dodatkiem do tego byłaby zielona papryka, ale w sklepie we wsi (dwumilowy przyjemny spacer) nie mogę jej dostać. (Nikt nie zaopatruje w żywność oddalonego „Shruff End”, wszystko, nawet mleko, muszę przywozić ze wsi.) Na deser miałem banany ze śmietanką i cukrem. (Banany muszą być pokrojone, nigdy nie należy ich rozgniatać, śmietanka zaś powinna być rzadka.) Potem zjadłem jeszcze kilka dietetycznych sucharków z nowozelandzkim masłem i serem z Wensleydale. Oczywiście nigdy nie biorę do ust zagranicznych serów. Nasze są najlepsze na świecie. Do tej uczty wypiłem prawie całą butelkę muscadetu z zasobów mojej skromnej „piwniczki”. Jadłem i piłem, nie śpiesząc się (zgodnie z zasadą: gotuj szybko, jedz powoli.) Nic, dzięki Bogu, nie rozpraszało mojej uwagi, ani rozmowa, ani lektura. Jedzenie to doprawdy czynność tak przyjemna, że człowiek powinien się powstrzymać w czasie posiłku nawet od myślenia. Lektura i myślenie są ważne, ale, mój Boże, jedzenie jest także ważne. Jakie to szczęście, że jesteśmy stworzeniami, które muszą jeść. Każdy posiłek powinien być ucztą, więc błogosławmy każdy dzień przynoszący nam dobre trawienie i uczucie głodu – bo to cenny dar. Ciekaw jestem, czy kiedyś napiszę to swoje dzieło: Posiłek w cztery minuty. Książka kucharska Charlesa Arrowby’ego. Cztery minuty to oczywiście czas przygotowywania poszczególnych dań. Nie wliczony jest do tego czas gotowania, zależny od rodzaju potrawy. Przeglądałem kilka książek kucharskich z przepisami na kilkunastominutowe dania. Ich autorzy zawsze oszukują. Ich kwadranse w rzeczywistości przeciągają się do trzydziestu minut i można w książkach tych znaleźć na przykład takie wskazówki: „przygotuj lekkie, rzadkie ciasto”. Odważni, uczciwi ludzie, dla których byłaby przeznaczona moja książka, wcale nie potrzebowaliby umieć robić „rzadkiego ciasta”, nie musieliby nawet wiedzieć, co to takiego. Za to byliby hedonistami. Jeśli chodzi o jedzenie i picie, tak jak w przypadku wielu innych (ale nie wszystkich) rzeczy, najprostsze przyjemności są najlepsze, o czym wie każdy inteligentny samolub. Sidney Ashe zaproponował kiedyś, że nauczy mnie rozkoszowania się winami dobrych starych roczników. Odmówiłem z pogardą. Sidney nie znosi zwyczajnego wina i jest nieszczęśliwy, kiedy nie pije jakiegoś drogiego trunku z podanym rokiem produkcji. Po cóż niepotrzebnie psuć sobie smak tanim winem! (Nie mówię oczywiście o tym podejrzanym płynie o smaku bananowym.) Jedną z tajemnic szczęśliwego życia są nieustanne maleńkie uczty. Jeśli można je sobie w dodatku zapewnić szybko i tanim kosztem – tym lepiej. Praca w teatrze często uniemożliwiała mi spożywanie solidnych posiłków i dawniej nie zawsze mogłem sobie pozwolić na to, by jeść powoli, ale na pewno dzięki temu właśnie nauczyłem się szybko gotować. Oczywiście, metody, jakie stosowałem (zwłaszcza częste sięganie po otwieracz do konserw), mogły gorszyć głupców oraz wiele innych osób (szczególnie dziewczęta: Jeanne, Doris, Rosemary, Lizzie), które namawiały mnie usilnie, żebym opublikował te swoje przepisy kulinarne. Czyniły to z pobłażliwą miną i protekcjonalnym przymrużeniem oka. „Już samo nazwisko zapewni tej książce powodzenie” – nalegały nietaktownie. „Potrawy Charlesa Arrowby’ego to po prostu przekąski na pikniki – stwierdziła kiedyś Rita Gibbons. – Tak, to wszystko jest dobre, nawet wyśmienite, ale właśnie na piknik”. Pozwól, czytelniku, że dodam tu jeszcze, iż moi goście naturalnie zawsze siedzą wygodnie przy stole, nigdy nie manipulują talerzykami na kolanach i zawsze mają porządne obrusowe serwetki – nigdy nie papierowe. Jedzenie to temat poważny i, nawiasem mówiąc, żaden pisarz podejmując go, nie kłamie. Tak się czasem zastanawiam, skąd się wzięły moje wyjątkowe zdolności kulinarne. Od dzieciństwa uczono mnie oszczędności i nieustannie powtarzano, jak strasznym grzechem jest marnowanie pożywienia. Całkowicie mi wystarczały skromne posiłki, jakie jadaliśmy w domu. Moja matka gotowała „proste, smaczne” potrawy, ale brakowało jej inwencji, która stanowi podstawę dobrej kuchni. Wydaje mi się, że doznałem olśnienia (podobnie jak święty Augustyn) w chwili, kiedy nabrałem obrzydzenia do przesytu. Jako młody reżyser byłem na tyle głupi i konwencjonalny, że uważałem, iż muszę zapraszać ludzi do renomowanych restauracji. Stopniowo jednak stało się dla mnie jasne, że pochłanianie w ogromnych ilościach drogich, wyszukanych, często miernych smakowo potraw podawanych w lokalach publicznych jest nie tylko niemoralne, niezdrowe i nieestetyczne, lecz także nieprzyjemne. Zacząłem więc przyjmować gości chez moi, u siebie, częstując ich skromnymi przysmakami własnej kuchni. Bo cóż może być wspanialszego od gorącej grzanki z samym masłem albo z dodatkiem pasty z wędzonego piklinga? Albo duszona cebula na plastrze zimnej wołowiny? A czy dobrze przyrządzona owsianka z ciemnym cukrem i ze śmietanką nie jest królewskim daniem? Niektórzy uważali mój rozsądny hedonizm za jakąś ekscentryczność, za zwykłego fioła. Tak okropnie mieli zepsuty gust! (Pewien dziennikarz nazwał moje menu potrawami z książki O czym szumią wierzby Kennetha Grahame’a.) Część znajomych po prostu się obraziła. Jednakże zdołałem pojąć, jak fałszywym mitem jest haute cuisine, wytworna kuchnia, nie tyle może dzięki restauracjom, co przyjęciom w prywatnych domach. Od dawna, i zazwyczaj daremnie, próbowałem przekonać swoich przyjaciół, żeby się nie silili na nadzwyczajne potrawy. Już sama strata czasu na ich przygotowanie jest nonsensem, chociaż chyba to prawda, że niektóre nieszczęsne kobiety nie mają nic do roboty poza gotowaniem. Panuje również złudny pogląd, że przyrządzenie niezwykle wyszukanej potrawy to zajęcie bardziej „twórcze” niż gotowanie rzeczy prostych. Oczywiście (pozwólcie, że to wyjaśnię) nie jestem prostakiem. Potrawy wiejskiej kuchni francuskiej Jakie można jeszcze dotąd napotkać w tym błogosławionym kraju, są bardzo dobre, ale ich przednia jakość przetrwała dzięki tradycji i instynktowi kulinarnemu Francuzów, którego nie sposób naśladować. Pretensjonalna angielska gospodyni nie tylko myli się, uważając umiejętność przygotowywania pracochłonnych, wyszukanych potraw za cnotę, lecz także często wykorzystuje ten swój bałamutny kunszt z myślą o tych, którzy (choć z pewnością nigdy by się do tego nie przyznali) w istocie nie znajdują żadnej przyjemności w jedzeniu. Większość moich przyjaciół z teatru była już tak zalana, kiedy podawano pierwsze solidne danie, że nie miała na nie wcale apetytu albo prawie nie zdawała sobie sprawy, co przed nimi postawiono. Po cóż więc spędzać niemal cały dzień na przygotowywaniu potraw dla ludzi, którzy je będą jeść (a raczej zaledwie „dziobać”), znajdując się w takim stanie. Prawdziwy smakosz jada z umiarem. Jedzenie marnuje się także na przyjęciach, kiedy się zmusza gości do rozmowy. Człowiek może mieć wtedy w najlepszym wypadku nadzieję, że uda mu się skoncentrować uwagę na własnym talerzu w czasie „przerwy” w konwersacji, kiedy osoby siedzące obok niego zaangażują się w konwersację z kim innym. Nie, absolutnie nie jestem zwolennikiem oficjalnych, sztywnych imprez, które często organizuje się z próżności i dla zyskania prestiżu i które więcej mają wspólnego z chybionym sensem „stosowności” towarzyskiej niż z cnotą prawdziwej gościnności. Haute cuisine jest nawet sprzeczna z gościnnością, gdyż ludzie, którzy nie mogą albo nie chcą z niej korzystać, niechętnie zapraszają jej zwolenników z obawy, żeby się nie wydać prostakami albo żeby ich goście nie pomyśleli sobie, iż gospodarzom coś się nie udało. Najprzyjemniej jest jadać w gronie przyjaciół, którzy nie przejmują się tak bardzo konwenansami, a najlepiej – samemu. Nienawidzę sztucznej atmosfery wielkich przyjęć, gdzie wszyscy się obcałowują i stwarzają pozory intymności, podczas gdy w rzeczywistości nic ich nie łączy. Tak się rozgadałem, że opis domku musi chyba poczekać do jutra. Mógłbym dodać jeszcze, że (jak to się zresztą okaże) nie jestem wegetarianinem. Właściwie jadam bardzo mało mięsa i przerażają mnie „befsztykożeme osobniki”. Są jednak pewne rzeczy (takie jak pasta sardelowa, wątróbka, parówki, ryby), które stanowią podstawowe pozycje w moim jadłospisie i bez których trudno byłoby mi się obejść. W tym wypadku hedonizm odniósł triumf nad irytującymi zasadami moralnymi. Może powinienem był przestać jeść mięso, ale skoro do tej pory z niego nie zrezygnowałem, wątpię, czy kiedykolwiek to uczynię. Teraz opiszę mój domek. Nazywa się „Shruff End”. „End”, czyli koniec. Rzeczywiście stoi na samym końcu cypla stanowiącego coś w rodzaju półwyspu, przycupnięty wprost na skałach. Co za szaleniec go zbudował? Datowałbym ten budyneczek mniej więcej na rok 1910. Ale dlaczego „Shruff? Pytałem o to dwie osoby spośród nielicznej jak dotąd grupy ludzi, którzy, jak sądziłem, mogliby mi udzielić informacji: sklepikarkę i właściciela baru we wsi. Oboje powiedzieli, że „Shruff znaczy „czarny” (czyżby to słowo pochodziło od niemieckiego Schwarz! Niemożliwe!), ale nie potrafili tego wyjaśnić dokładniej. Nie udało mi się dotąd dowiedzieć żadnych szczegółów dotyczących historii tego domku. Nie spotkałem nigdy pani Chomey, od której go kupiłem, a którą mi opisywano jako leciwą damę. Cena nie była wcale niska i musiałem wraz z domkiem kupić znajdujące się w nim meble, nie przedstawiające niemal żadnej wartości, i różne przedmioty domowego użytku. Jako miejsce zamieszkania „Shruff End” ma oczywiście wady, czego nie omieszkałem powiedzieć pośrednikowi, jest bowiem dziwnie wilgotny, usytuowany w miejscu odsłoniętym i odosobnionym. Chwała Bogu, jest tu kanalizacja i woda bieżąca (czego byłem pozbawiony, mieszkając w Ameryce), ale nie ma elektryczności ani centralnego ogrzewania. Gotuję na kuchence gazowej. Domek ten wygląda dosyć osobliwie, o czym napiszę dokładniej w innym miejscu. Pośrednik uśmiechnął się, wiedząc, że obiekt mi się spodobał, a czekające mnie niewygody są bez znaczenia. „Jest jedyny w swoim rodzaju” – powiedział. Tak, to prawda. Usytuowanie domku bardzo mi odpowiada, chociaż moi sąsiedzi ze wsi z wyraźną satysfakcją powtarzają nieustannie, że w zimie i w czasie sztormów będę marzł. Nie domyślają się, jak gorąco pragnę, żeby już się zaczęły te sztormy i fale waliły w moje drzwi. Od czasu gdy tu przyjechałem (minęło już kilka tygodni), pogoda jest przygnębiająco ładna. Wczoraj morze było tak spokojne, tak gładkie, że na wodzie utrzymywała się cała flotylla niebieskich muszek, które pływały po jej napiętej jak gdyby powierzchni. Z okien pokoju na górze, w którym teraz siedzę, widać tylko morze. Trzeba się wychylić, by dostrzec skały. Z okien na parterze natomiast nie widać morza, tylko otaczające domek skały, wielkością i kształtem przypominające słonie. Przez kuchenne drzwi znajdujące się w tylnej ścianie domu wychodzi się na okolony skałami mały trawniczek, porośnięty tymiankiem i kępkami trawy, które wyglądają jak małe kaktusiki. Ten skrawek pozostawię w stanie naturalnym. Kiepski ze mnie ogrodnik (zresztą to pierwszy kawałek ziemi, jaki posiadam w życiu). Zauważyłem, że przyroda zaopatrzyła mnie tutaj w miejsce do siedzenia, tworząc występ skalny. Kładę na nim poduszki, a w zagłębieniu obok gromadzę ładne kamyki. Mogę siedzieć sobie tutaj wygodnie i oglądać swoje zbiory. Od frontu domu prowadzi ścieżka wzdłuż stromej kamienistej grobli, tworzącej coś w rodzaju naturalnego mostu zwodzonego, do gościńca zwanego górnolotnie „traktem nadbrzeżnym”. Jest to droga wysypana tłuczniem i zalana smołą, ale pośrodku gdzieniegdzie porasta ją trawa. Nawet w maju rzadko jeżdżą tędy samochody. Mogę tu ujawnić jeden z sekretów mego szczęśliwego życia, a mianowicie, ustrzegłem się błędu i nie nauczyłem się prowadzić samochodu. Nigdy nie brakowało ludzi, zwłaszcza kobiet, które tylko marzyły, żeby mnie zawieźć, dokądkolwiek pragnę. Czyż po to trzyma się psa, żeby samemu szczekać? Po obu stronach grobli leży mnóstwo drobnych kamieni, które spiętrzyła tu bezładnie sama natura; morze tu nigdy nie sięga. Jest to mniej atrakcyjny zakątek, poniewierają się tu też zardzewiałe puszki i potłuczone butelki. Będę musiał któregoś dnia zejść tam, pozbierać to wszystko i wyrzucić. Ponad szosą pojawiają się znowu garby żółtych skał; niektóre są strasznie wysokie i sterczą w sztywnej, sprężystej trawie, pośród niezliczonych krzaków bajecznie kolorowego janowca. Rośnie tu także (czy posadziła je ręka człowieka, czy sama natura?) sporo wątłych fuksji i gęste kępy przetacznika, wszystkie obsypane kwiatami, oraz dość ciekawy gatunek szałwi o szarych listkach. Poza tą gęstwiną wszelkiego rodzaju krzewów ciągnie się teren bardziej jałowy, porośnięty jedynie wrzosem i janowcem; pełno tu zdradliwych mulistych sadzawek, piekielnie cuchnących, zarośniętych paskudnym zielonym i czerwonym mchem. Jeszcze nie zdążyłem spenetrować położonych dalej w głębi lądu zakątków. Nie najlepszy ze mnie piechur i całkowicie mnie absorbuje i zadowala mój nadmorski raj. Na porosłym wrzosem pustkowiu, w odległości około półtorej mili od „Shruff End”, znajduje się notabene najbliższa siedziba ludzka – „Amorne Farm”. Z frontowych okien na piętrze widzę w nocy palące się tam światło. W prawo trakt nadbrzeżny okrąża następną zatoczkę, niewidoczną z miejsca, gdzie jest „Shruff End”. Ten jego odcinek można dostrzec tylko wtedy, kiedy się stoi koło wieży, na samym cyplu. W odległości trzech albo czterech mil znajduje się hotel „Pod Krukiem”, który budzi we mnie mieszane uczucia, gdyż jest to obiekt o dość pretensjonalnym wyglądzie, przyciągający turystów. Sama zatoka jest bardzo piękna, okolona godnymi uwagi okrąglakami. Miejscowa ludność zwie ją Zatoką Kruka, gdyż kojarzy jej się z nazwą hotelu, choć używa się także innej nazwy, która w lokalnym dialekcie brzmi Shahore czy tak jakoś podobnie. (Zatoka Shahore? Dlaczego?) Od „Shruff End” w lewo trakt nadbrzeżny prowadzi przez dziwny wąski wąwóz, który przezwałem „przełęczą Khyber”, bo ten jego odcinek wyrąbano w ogromnej nagiej skale wrzynającej się na znaczną głębokość w ląd. Za tą skałą znajduje się maleńka kamienista plaża. To jedyna plaża w tej okolicy, gdyż w innych miejscach woda przy brzegu, który tworzą piętrzące się skały, jest dość głęboka zarówno w czasie przypływu, jak i przy odpływie (właśnie dlatego przyciągnęło mnie to wybrzeże.) Wąska ścieżka biegnie na ukos za tą plażą do wioski położonej nieco dalej w głębi lądu, idąc zaś traktem dalej prosto, można dotrzeć do ślicznego małego portu o wspaniałym, zbudowanym z kamieni półkolistym molo, portu o mulistym dnie, całkowicie opuszczonego. Sądzę, że kiedyś była tu przystań dla łodzi rybackich, które teraz przybijają do brzegu nieco dalej, bardziej na północy. Widuję czasem łodzie na moim pustym w znacznej mierze szlaku morskim. Tuż za portem wycięto w skałach długą, całkiem szeroką półkę. Miejsce to jest znane jako „kąpielisko dla pań”. Nie widziałem tam nigdy ani jednej pani, od czasu do czasu spotykam jedynie kilku chłopców. (Miejscowa ludność prawie nigdy nie pływa w morzu, widocznie uważa ten sport za czystą głupotę.) Właściwie „kąpielisko dla pań” jest w tej chwili tak zarośnięte oślizłymi brązowymi wodorostami i tyle okrąglaków nawpadało do morza, że kąpiel tu nie jest bezpieczniejsza niż gdzie indziej. W tym miejscu trakt nadbrzeżny przemienia się w dość szeroką (niestety, wystarczająco szeroką, by mogły z niej korzystać samochody) drogę, która pnie się do góry ku zupełnemu pustkowiu; moje żółte skały tworzą tam piękne, znacznej wysokości urwiska. Nie zdążyłem jeszcze poznać tej części terenu. Dalej tłuczniowa droga skręca w kierunku wsi i za nią biegnie gdzieś dalej. Wieś nazywa się Narrowdean. Dawna forma brzmiała Nerodene i na ślicznym kamieniu milowym przy trakcie nadbrzeżnym zachowała się jej nazwa w tej właśnie starej formie. Ta maleńka wioska ma kilka uliczek. Stoją przy nich zbudowane z kamieni domki, a na pobliskich stokach wzgórz znajduje się kilka bungalowów. Jest tu tylko jeden sklep, w którym można kupić prawie wszystko. Nie mogę jednak dostać „Timesa” ani baterii do radia tranzystorowego, lecz nie przejmuję się tym zbytnio. Nie przeraża mnie także brak sklepu z mięsem. Mamy tu jeden bar, „Pod Czarnym Lwem”. Domeczki są urocze, zbudowane solidnie z miejscowego żółtego kamienia, ale jedyny budynek godny uwagi ze względu na formę architektoniczną to kościół, wspaniała osiemnastowieczna budowla z krużgankiem. Nie chodzę oczywiście do kościoła, ucieszyła mnie jednak wiadomość, że odprawiają się w nim nabożeństwa, co prawda tylko raz w miesiącu. Kościół jest starannie utrzymany, regularnie zmienia się w nim kwiaty. Odległy głos dzwonów, który czasami słyszę, pochodzi, jak sądzę, z kościoła w podobnej do Narrowdean wsi leżącej za „Amorne Farm”, jeszcze dalej w głębi lądu, gdzie klimat jest łagodniejszy, a owce mają dość trawy na pastwiskach. W Narrowdean nie ma probostwa ani dworu. Wspominam o tym nie dlatego, że chętnie bym się pokumał z proboszczem lub dziedzicem! Tak się cieszę, że nie zawiodła mnie intuicja i miejsce to nie jest narażone na najazdy intelektualistów, które stały się ostatnio istną plagą. Wracając jeszcze do kościoła. Tuż przy nim znajduje się bardzo interesujący cimetiere marin, cmentarz morski. Jego dzieje sięgają bardziej odległej przeszłości, niż można by się spodziewać po tak zapadłej wiosce. Wiele nagrobków zdobią statki, piękne kotwice i postacie dziwnych wielorybów. Czyżby rybacy wypływali stąd na połowy tych ssaków? Jeden zwłaszcza grób przyciągnął moją uwagę. Zdobi go piękna kotwica i prosty napis: „Niemy 1879-1918”. Intrygował mnie długo ten napis, aż wreszcie doszedłem do wniosku, że musi tu spoczywać głuchoniemy żeglarz, który nigdy nie zdołał powiedzieć, jak się naprawdę nazywa. Biedny facet. Powróćmy jednak do „Shruff End”. Domek ten, zbudowany z ciemnoczerwonej cegły, jest właściwie willą o dwóch frontach, z wykuszami na parterze i z dwuspadowym dachem. Fasada od strony drogi nie odznacza się niczym szczególnym, wygląda jednak dziwnie absurdalnie na takim odludziu. Na przedmieściach Birminghamu nikt by na taki dom nie zwrócił uwagi, ale tu, na tym pustym wybrzeżu, wygląda dziwacznie. Z tyłu ścianę grubo oblepiono zaprawą murarską zmieszaną ze żwirem – niewątpliwie dla zabezpieczenia przed skutkami złej pogody. Ekspert z pewnością potrafiłby określić wiek „Shruff End” po jasnych, kremowych zasłonach obszytych u dołu frędzlami, które zachowały się w znakomitym stanie prawie we wszystkich pokojach, po lśniących drewnianych przetyczkach do sznurków i jedwabnych chwastach. Kiedy zasłony (jakże trafne tu słowo) są opuszczone, „Shruff End” od strony drogi wygląda dziwnie tajemniczo. Gdy jestem w domu, kremowe światło wpadające do wnętrza przez zasłony napawa mnie smutkiem, przypominając dzieciństwo i chyba atmosferę domu mojego dziadka w hrabstwie Lincoln. Jeden z dwóch pokoi o wykuszowych oknach (ten, w którym stoją do tej pory nie rozpakowane skrzynie z książkami) nazwałem biblioteką, drugi zaś (ten, w którym trzymam zapas wina) – jadalnią. Ale właściwie niemal cały czas spędzam w części domu znajdującej się od strony morza: w sypialni na piętrze i w pokoju nazwanym „salonikiem”, w kuchni na parterze i niewielkim pomieszczeniu obok niej – nazwałem je „czerwonym pokoikiem”. Jest w nim dobry kominek (kiedyś palono w nim drzewem), porządny bambusowy stolik i takiż fotel. Ściany mają do połowy białą boazerię, a ponad nią pomalowane są na pomarańczowo. Taki egzotyczny wystrój nie pasuje do pozostałych pomieszczeń mojego domku. Kuchnia z piecykiem gazowym wyłożona jest tak wielkimi płytami, jakich nie widziałem jeszcze nigdy dotąd. Nie ma w niej oczywiście lodówki, co przeraża takiego rybojada jak ja, jest za to duża spiżarnia, a w niej pełno stonóg. Cała stolarka na parterze łatwo nasiąka wilgocią. W sieni zdarłem linoleum i zastąpiłem je inną wykładziną, bo czuło się tam zapach soli. Czy to możliwe, żeby morze sięgało jakimś podziemnym kanałem tego domku? Powinienem był chyba zażądać ekspertyzy geodety, ale za bardzo mi zależało, by się tu jak najszybciej przeprowadzić. Przy frontowych drzwiach widnieje staroświecki dzwonek z mosiężną rączką i długim drutem. Jego dźwięk słychać w kuchni. Największa osobliwość mojego domku, której nie potrafię w żaden racjonalny sposób wytłumaczyć, to coś w rodzaju wewnętrznego pokoju. (Są tu dwa takie „wewnętrzne pokoje”, jeden na parterze, drugi na piętrze.) Jest to pomieszczenie znajdujące się między pokojem od frontu a pokojem od tyłu, taki pokój bez okna. Światło dociera tu przez oszklony otwór łączący go z sąsiednim pokojem, którego okno wychodzi na morze (salonikiem na piętrze i kuchnią na parterze). Te dwa zabawne wewnętrzne pokoje są strasznie ciemne i całkiem puste. W tym na dole stoi jedynie stara „wysiedziana” kanapa, w tym zaś na górze mały okrągły stolik, tam też wisi na ścianie niezwykle dekoracyjny kinkiet z kutego żelaza, jedyny zresztą w całym domu. Na pewno nie będę korzystał z tych pokoi. Może kiedyś w przyszłości zlikwiduję ścianki i powiększę w ten sposób salonik i jadalnię. Cały dom jest naprawdę skąpo umeblowany, niewiele też przywiozłem ze sobą własnych rzeczy. (Mam tylko jedno łóżko – nie spodziewam się gości!) Ta pustka mi odpowiada. W przeciwieństwie do Jamesa nie jestem kolekcjonerem i nie lubię zagraconych mieszkań. Zaczynam już zresztą lubić niektóre z tutejszych rzeczy, choć taki byłem niezadowolony, że musiałem je kupić. Szczególnie polubiłem duże owalne lustro wiszące w sieni. To, co pozostawiła pani Chorney, pasuje do tych wnętrz, i to właściwie mój skąpy dobytek wydaje się tutaj nie na miejscu. Sprzedałem mnóstwo mebli, likwidując swoje duże mieszkanie w Barnes, a pozostałe rzeczy przewiozłem do maleńkiego pied a terre w Shepherd Bush, gdzie poupychałem je byle jak i zamknąłem drzwi na klucz. Przeraża mnie myśl o powrocie do Londynu. Nie pojmuję, dlaczego tyle się nabiedziłem, żeby zapewnić sobie tam „bazę”. To moi przyjaciele orzekli, że muszę mieć w Londynie jakiś kąt. Powiedziałem: moi przyjaciele, ale jakże niewielu ich naprawdę mam, całe życie spędziwszy w teatrze. Jaki przyjazny i pełen serdecznego ciepła może się wydawać teatr, a jaki czasem potrafi być żałośnie pusty. Ci wielcy już mnie opuścili: Klementyna Makin nie żyje, Wilfred Dunning nie żyje, Sidney Ashe wyjechał do Stratfordu w Ontario, Fritzie Eitel urządził się i odnosi sukcesy w Kalifornii. Pozostała garstka: Perry, Al, Marcus, Gilbert, a z dziewcząt... zaczynam już przeskakiwać z tematu na temat. Zapadł wieczór. Morze stało się złociste, usiane białymi świetlnymi punkcikami. Chlupocze jakby z satysfakcją pod jasnozielonym niebem. Jaka ogromna, jaka pusta jest ta wielka tafla wody, do której tęskniłem przez całe życie. Nadal nie otrzymuję listów. Morze rozhukało się dziś bardziej niż zazwyczaj, wrzeszczą mewy. Właściwie nie znoszę ciszy, lubię ją jedynie w teatrze. Woda jest wzburzona, ciemnoniebieska, z białymi grzywami fal. Wyszedłem z domku, żeby poszukać drewna wyrzuconego przez fale, i dotarłem aż do kamienistej plaży. Był odpływ, więc nie mogłem popłynąć od schodków u podnóża wieży. Dopóki nie umocuję tych stempli do poręczy, będę musiał unikać mojego „urwiska”, gdyż korzystać można z niego jedynie przy spokojnym morzu. Pływałem trochę przy plaży, ale nie sprawiało mi to przyjemności. Kamienie raniły mi stopy i z trudem wydostałem się na brzeg, bo plaża jest skalista, a fale miotały we mnie kamykami. Wróciłem do domu zmarznięty i niezadowolony, zapomniałem nawet zabrać drewno, którego nazbierałem. Zjadłem lunch (zupę z soczewicy, a następnie kiełbaski chipolata z gotowaną cebulą i jabłka duszone w herbacie, na deser suszone morele z kruchymi ciastkami, do tego lekki beaujolais). Czuję się już lepiej. (Najlepsze są oczywiście świeże morele, ale i te suszone, moczone przez dwadzieścia cztery godziny w wodzie i dobrze osaczone, są wspaniałym dodatkiem do niezbyt słodkich herbatników albo jakiegoś ciasta. Doskonale smakują zwłaszcza z ciastem migdałowym. I świetnie do tego pasuje czerwone wino. Nie jestem wielkim amatorem brzoskwiń i uważam, że morela jest królową owoców.) Teraz odpocznę sobie po lunchu. Jest noc. Dwie lampy naftowe syczą cichutko i rzucają łagodne, kremowe światło na poplamiony i podrapany blat pięknego niegdyś stołu z różanego drzewa, stanowiącego ongiś własność pani Chorney. Jest to mój stół do pracy. Stoi koło okna w saloniku, chociaż używam także małego składanego stolika, który przyniosłem tutaj z „wewnętrznego pokoju”, żeby mieć gdzie rozkładać książki i papiery. Musiałem zamknąć okno, gdyż ogromne ćmy o beżowo- pomarańczowych skrzydłach bez przerwy wlatywały do środka jak małe helikoptery. Wszystkie lampy, a są cztery, także należały kiedyś do pani Chorney i działają bez zarzutu. Są piękne, mosiężne, staroświeckie, dość ciężkie, o pełnych wdzięku matowych kloszach. Nauczyłem się po mistrzowsku obchodzić z lampami naftowymi, kiedy mieszkałem wraz z Fritziem w drewniaku w Stanach Zjednoczonych. Natomiast nie zdołałem dotąd zgłębić zasad działania dwóch parafinowych piecyków, które stoją na parterze. Muszę kupić nowe, zanim nadejdą chłodniejsze noce. Ostatnia noc była już dosyć zimna. Udało mi się wprawdzie rozpalić ogień na kominku w „czerwonym pokoiku” drewnem wyrzuconym przez fale, ale okazało się wilgotne i bardzo dymiło. Chyba na zimę przeniosę się na dół. Nie mogę się tego doczekać. Salonik jest właściwie bardziej punktem obserwacyjnym niż pokojem. Dominuje w nim wiszący wysoko, pomalowany na czarno drewniany gzyms nad kominkiem, obudowany mnóstwem półeczek z maleńkimi lusterkami. Niewątpliwie stanowiłby on interesujący obiekt dla kolekcjonera, ale mnie trochę zanadto przypomina ołtarz jakiejś dziwnej sekty religijnej. (Wygląda jak orientalna roślina!) Dziś przed zapaleniem lamp spędziłem trochę czasu po prostu przy oknie, obserwując księżyc. Księżyc zawsze zadziwia i cieszy wzrok mieszczucha. Teraz świeci tak jasno ponad skałami, że mógłbym czytać przy jego blasku. Zauważyłem jednak (co wydaje mi się dosyć dziwne), że od czasu gdy tu przyjechałem, nie mam ochoty na czytanie. To dobry znak. Chyba pisanie zastępuje mi lekturę. Stale odwlekam także chwilę, kiedy zacznę naprawdę spisywać swoje dzieje. („Urodziłem się na przełomie wieku, w mieście...”, coś w tym rodzaju.) Przyjdzie i na to czas i znajdzie się wystarczający powód, bym zaczął przelewać na papier prozę swego życia, muszę jednak zgromadzić dość refleksji. Jak dotąd, ciągle jeszcze niemal się wstydzę swoich uczuć, wstyd mi, że tak bardzo żywe są niektóre z moich wspomnień. Samym opisem lat spędzonych z Klementyną mógłbym zapełnić cały tom. Bardzo wyraźnie czuję wokół siebie istnienie tego spokojnego domu. W niektórych jego partiach już się zadomowiłem, inne wydają mi się nadal obce i ponure. Sień przy drzwiach wejściowych jest ciemna i bezsensowna, na uwagę zasługuje jedynie owalne lustro, o którym już wspominałem. (Ten piękny przedmiot zdaje się jarzyć swoim własnym światłem.) Nie lubię także schodów. (Po schodach włóczą się duchy przeszłości.) Schody w moim domku rozwidlają się w połowie piętra, jedna część prowadzi na górę, druga zaś – do zaskakująco dużej łazienki z oknem wychodzącym na drogę. W tej łazience są małe drzwi, a za nimi kilka stopni wiedzie na strych. Łazienkę wyłożono ładnymi, oryginalnymi kafelkami w łabędzie i festony z lilii. Stoi tu ogromna, bardzo poplamiona wanna na lwich łapach, a nad nią tkwią w ścianie wspaniałe, olbrzymie mosiężne krany. (Nie ma jednak żadnego urządzenia do podgrzewania wody! Nasiadówka, którą znalazłem w szafie na parterze, reprezentuje, podejrzewam, faktyczny stan rzeczy.) W łazience na ścianie wisi wykaligrafowana ręcznie użyteczna instrukcja, w jaki sposób należy korzystać z ubikacji. Główne schody skręcają dalej i prowadzą ku czworokątnej przestrzeni podestu na piętrze. Użyłem określenia „przestrzeń”, gdyż jest to dość dziwne miejsce o specyficznej atmosferze. Wyczuwa się tu, jakby na scenie, nastrój wyczekiwania. Czasami wydaje mi się, że widziałem już kiedyś to miejsce we śnie. Jest to duże prostokątne pomieszczenie bez okna. W dzień światło wpada tu przez otwarte drzwi. Zdobi ten podest solidny dębowy postument stojący naprzeciwko „wewnętrznego pokoju”, a na nim wyjątkowo duży, ohydny, zielony wazon o szerokiej szyjce, krawędź jej zdobią muszelki, a pękate boki wazonu czerwone róże. Bardzo się przywiązałem do tego obr