12929
Szczegóły |
Tytuł |
12929 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
12929 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 12929 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
12929 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Iris Murdoch
MORZE, MORZE
(THE SEA, THE SEA)
Tłumaczyła Wiesława Schaitterowa
Rosemary Cramp
Prehistoria
Morze, które widzę przed sobą, kiedy piszę, raczej się jarzy, niż migoce w
łagodnych
promieniach majowego słońca. W czasie odpływu wspiera się spokojnie o ląd, jego
powierzchni
nie zakłóca ani jedna zmarszczka, ani odrobina piany. W pobliżu horyzontu jest
wspaniale
fioletowe, poprzecinane symetrycznymi pasami szmaragdowej zieleni. Na samym
horyzoncie zaś
ma kolor indygo. Przy brzegu, gdzie widok ograniczają mi garby żółtych skał,
ciągnie się pas
jaśniejszej, zimnej, czystej zieleni, woda jest jednak mniej świetlista, mętna,
nieprzezroczysta.
Znajdujemy się na północy i jasne promienie słońca nie docierają w głąb morza.
Tam, gdzie
spokojna woda uderza o skały, widać jeszcze naskórek koloru. Bezchmurne niebo
jest bardzo
jasne w miejscu zetknięcia z ciemnym błękitem horyzontu, który jakby posrebrza.
Swój
wibrujący błękit osiąga dopiero w zenicie. Ale niebo sprawia wrażenie zimnego,
nawet słońce
wydaje się zimne.
Kiedy napisałem tych kilka zdań, które miały stanowić wstępny akapit moich
wspomnień,
wydarzyło się coś tak niezwykłego, tak strasznego, że nie mam odwagi tego opisać
nawet teraz,
po jakimś okresie, mimo iż nasuwa mi się już pewne możliwe do przyjęcia, choć
nie całkiem
zadowalające wyjaśnienie. Może poczuję się spokojniejszy, kiedy upłynie jeszcze
trochę czasu.
Powiedziałem: wspomnienia. Czy te moje zapiski okażą się właśnie czymś takim?
Czas
pokaże. W tej chwili, kiedy napisałem dopiero jedną stronę, przypominają raczej
dziennik. No
cóż, niech więc to będzie dziennik. Jakże żałuję, że nie zacząłem go pisać
wcześniej. Cóż by to
była za kopalnia wiadomości! Teraz najważniejsze wydarzenia swego życia mam już
za sobą
i nie pozostaje mi nic innego, jak spokojnie oddać się wspomnieniom. Czy ma to
być pokuta za
mój egoistyczny żywot? Niezupełnie, a jednak coś w tym rodzaju. Oczywiście nie
mówiłem tego
nigdy paniom i panom w teatrze. Wyśmiewaliby się ze mnie bez końca.
Teatr jest bez wątpienia miejscem, gdzie człowiek może sobie uświadomić, jak
szybko
przemija ludzka sława. Ach, te cudowne, wspaniałe, całkowicie zapomniane
widowiska. Teraz
wyrzeknę się magii i zostanę pustelnikiem. Zacznę żyć tak, żebym mógł uczciwie
powiedzieć:
nie mam nic do roboty poza uczeniem się, jak być dobrym. Schyłek życia słusznie
uważany jest
za okres medytacji. Czy będę żałować, że nie rozpocząłem ich wcześniej?
Muszę zacząć pisać, to wiem na pewno, i to pisać w sposób całkiem odmienny niż
dotychczas. To, co pisałem do tej pory, było zwykłym pisaniem palcem po wodzie,
całkiem
zresztą zamierzonym. Te zapiski natomiast mają przetrwać, nie mogę się oprzeć
uczuciu, że
pragną trwać. A więc zaczynam już personifikować tę swoją książeczkę, ten
libellus, ten stwór,
któremu daję życie i który zdaje się już posiadać własną wolę. Pragnie żyć,
pragnie przetrwać.
Kiedy się zastanawiałem nad tym, czy nie powinienem zacząć pisać dziennika, nie
miałem na
myśli jakiejś kroniki ważnych wydarzeń, bo takich nie będzie w moim życiu. Miał
to być raczej
zapis różnych myśli i codziennych obserwacji, coś w rodzaju wykładu mojej
„filozofii”, moich
pensees, moich myśli na tle prostych opisów przyrody i innych naturalnych
zjawisk. Teraz znowu
wydaje mi się, że to był dobry pomysł. Morze. Mógłbym wypełnić cały tom opisami
morza. Na
pewno chciałbym umieścić w tym swoim dzienniku szczegółowe opisy mego otoczenia,
fauny
i flory. Jeślibym to robił systematycznie, mogłoby to być nawet dosyć
interesujące, choć nie
jestem przecież White’em z Selborne. [Gilbert White (1720-1793) – przyrodnik
urodzony w Selborne, w Hampshire. Cale
życie spędził w rodzinnych stronach, których florę i faunę opisywał w swoich
pracach. W roku 1885 powstało w Selborne towarzystwo ochrony
ptaków, roślin itd. jego imienia.]
Z mojego okna wychodzącego na morze widzę w tej chwili trzy rodzaje mew,
jaskółki,
kormorana i mnóstwo motyli unoszących się pośród wspaniałych kwiatów, które
rosną na moich
żółtych skałach.
Nie powinienem się jednak wysilać, by pisać „pięknie”, bo to by zniweczyło cały
mój
zamysł. Poza tym wygłupiłbym się po prostu.
O, błogosławione północne morze, prawdziwe morze o czystej wodzie, łagodnych
prądach,
zupełnie niepodobne do tej cuchnącej śródziemnomorskiej zupy.
Mówią, że są tu foki, aleja nie widziałem jeszcze ani jednej.
Oczywiście nie ma potrzeby precyzować, czy będzie to „dziennik”, „wspomnienia”,
czy też
„diariusz filozoficzny”. Pisząc o tym i owym, mogę ci opowiedzieć, czytelniku, o
swoim życiu,
a także zapoznać ze swoim poglądem na świat. Dlaczegóż by nie? Sądzę, że i tak
wszystko
w sposób naturalny wyjdzie na jaw. A więc całkiem spokojnie (bo czyż nie
pozostawiłem całego
niepokoju poza sobą?) odnajdę właściwą dla siebie formę literacką. Zresztą
dlaczego miałbym
podejmować decyzję już w tej chwili? Przecież, jeśli zechcę, będę mógł
potraktować te notatki
jako materiał do bardziej spoistej relacji. Któż bowiem wie, do jakiego stopnia
interesujące wyda
mi się moje minione życie, kiedy zacznę o nim opowiadać? Może doprowadzę
opowieść
stopniowo aż do chwili obecnej i, jak to czasem bywa, przeszłość stopi się z
teraźniejszością?
Czy napisanie autobiografii jest najlepszą metodą odpokutowania za własny
egoizm? No cóż,
nie jestem filozofem, mogę więc patrzeć na ten świat jedynie przez pryzmat
swoich własnych
przeżyć. Czuję, że nadszedł wreszcie czas, bym pomyślał o sobie. Może się
wydawać dziwne, że
ktoś, kogo nazywano w prasie „tyranem”, „dzikusem” i (o ile dobrze pamiętam)
„potworem
oszalałym na punkcie władzy”, doszedł do wniosku, że wcale taki nie jest. A tak
się właśnie stało
w moim przypadku. Właściwie nie bardzo sobie zdaję sprawę, jaki naprawdę jestem.
Dopiero od niedawna czuję potrzebę napisania czegoś, co miałoby charakter bardzo
osobisty,
a jednocześnie refleksyjny. Dawniej, kiedy pisałem „palcem po wodzie”, wydawało
mi się, że
jedyną książką, którą kiedykolwiek opublikuję, będzie książka kucharska!
Teraz mógłbym się przedstawić – najpierw i przede wszystkim chyba samemu sobie.
Autobiografia, jak się okazuje, to bardzo dziwny gatunek literacki. Jeśli słowa
te zostaną
wydrukowane w niezbyt odległej przyszłości, nie będę potrzebował „dokonywać
prezentacji
w sensie formalnym”, jak mawiają na zebraniach. Jak długo trwa sława doczesna?
Ta, która się
stała moim udziałem, trwała niezbyt długo, a jednak wcale nie tak krótko. Tak,
tak. Nazywam się
Charles Arrowby i w chwili, kiedy to piszę, jestem mężczyzną, powiedzmy, po
sześćdziesiątce.
Nie mam żony ani dzieci, braci ani sióstr. Jestem dobrze znanym osobnikiem,
którego sława
rozbłysła i zgasła. Już dawno podjąłem decyzję, że rozstanę się z teatrem i
przejdę na emeryturę,
kiedy ukończę sześćdziesiąt lat. („Nigdy nie odejdziesz – powiedział Wilfred. –
Nie zdobędziesz
się na to”. Mylił się.) Naprawdę czuję się zmęczony teatrem, mam go dosyć. I
właśnie tego nikt,
kto mnie dobrze znał – ani Sidney, ani Peregrine, ani Fritzie, ani Wilfred, ani
Klementyna, kiedy
jeszcze żyli – nie potrafił przewidzieć ani sobie wyobrazić. I nie chodzi tu
wcale o rozsądne
wycofanie się „w pełni sił twórczych”. (Iluż aktorów i dyrektorów przedłuża w
sposób żałosny
swoją działalność, choć już dawno przestali być mile widziani!) Mnie już to
wszystko zmęczyło.
Dokonała się we mnie jakaś duchowa przemiana.
„Dobrze, odejdź – mówili. – Ale nie wyobrażaj sobie, że będziesz mógł wrócić”.
„Dziękuję, nie chcę wracać”.
„Jeśli przestaniesz pracować i zaczniesz żyć samotnie, całkiem zwariujesz” –
wtrącił Sidney.
A ja, wręcz przeciwnie, po raz pierwszy w życiu czuję się najzupełniej zdrowy na
umyśle,
wolny i szczęśliwy.
I to bynajmniej nie dlatego, że zacząłem „potępiać” teatr, tak jak to czyniła
przez całe życie
na przykład moja matka. Nie. Po prostu doszedłem do wniosku, że jeśli pozostanę
w teatrze choć
trochę dłużej, zacznę marnieć intelektualnie, utracę coś, co mi towarzyszyło do
tej pory przez te
wszystkie długie lata, a co mogę stracić, jeśli się przestanę w końcu z tym
liczyć, coś, co nie
miało nic wspólnego z moimi zajęciami w teatrze i było z nim zupełnie nie
związane. Pamiętam,
jak James opowiadał kiedyś o ludziach, którzy ostatnie lata swego życia spędzają
w jaskiniach.
Zatem tutaj będzie moja „jaskinia”. Dotarłem do niej, zachowując tę cenną rzecz,
przyniosłem ją
ze sobą tutaj niby jakiś talizman, który mogę teraz ukazać. Jakże wzniosie i
pompatycznie to
brzmi! A mimo to nie bardzo wiem, co właściwie mam na myśli. Przerwijmy więc na
razie te
raczej zawiłe rozważania.
Powyższe spostrzeżenia notowałem w ciągu kilku dni, cudownych, bezczynnych,
spędzonych w samotności dni, takich, o jakich, pamiętam, marzyłem, ale nigdy nie
wierzyłem
w pełni, że się to moje marzenie kiedykolwiek ziści, gdyż wydawało mi się, że
pragnę zbyt wiele.
Wybrałem się dziś nad morze, żeby popływać, nie mogłem jednak znaleźć
odpowiedniego
miejsca do kąpieli. Więc skakałem po prostu do głębszej wody ze skał
znajdujących się najbliżej
mojego domku, tam gdzie opadają niemal pionowo, lecz mają dużo występów i
załamań,
tworzących niezbyt bezpieczne schodki. Nazywam to miejsce „urwiskiem”, choć
podczas
odpływu ma zaledwie dwadzieścia stóp wysokości. Woda jest oczywiście bardzo
zimna, ale już
po kilku sekundach zdaje się otulać ciało ciepłym, srebrzystym pancerzem niby
łuska trytona.
Wystawiona na taką próbę krew zaczyna z nową siłą krążyć w żyłach. Tak, oto mój
żywioł.
Wprost trudno mi uwierzyć, że do czternastego roku życia nie widziałem morza.
Jestem odważnym, wytrawnym pływakiem i nie lękam się fal. Dziś morze było
spokojne
w porównaniu z oceanami na antypodach, w których pluskałem się kiedyś wesoło jak
delfin.
Miałem jedynie trudności natury czysto technicznej przy wychodzeniu z wody. Aż
śmieszne,
jakim problemem było wdrapanie się na brzeg, nawet tam, gdzie skały opadają
stosunkowo
łagodnie. „Urwisko” jest nieco zbyt strome, ustępy skalne zbyt wąskie. Łagodne
morskie fale
drażniły się ze mną: unosiły mnie ku skałom, a potem zaraz odpychały, nie
pozwalając wyjść
z wody. Palce poszukujące jakiejś szczeliny obsuwały się bez przerwy. Czułem
ogarniające mnie
zmęczenie, więc zacząłem pływać dookoła, próbując znaleźć inne, dogodniejsze
miejsce, jakąś
zatoczkę, do której woda spokojnie wpływa i wypływa. Ale wszędzie sytuacja
przedstawiała się
jeszcze gorzej, gdyż woda była głębsza, i nawet jeśli skała opadała nie tak
stromo, to okazywała
się bardziej gładka lub porośnięta wodorostami i tak śliska, że nie mogłem się
jej chwycić.
W końcu udało mi się jakoś wdrapać na moje „urwisko”; uczepiłem się skały
palcami rąk i nóg,
po czym ukląkłem bokiem na jakimś skalnym występie. Kiedy wreszcie znalazłem się
na
wierzchołku i leżałem w słońcu, sapiąc ze zmęczenia, spostrzegłem, że dłonie i
kolana
pościerałem sobie do krwi.
Od dnia kiedy tu przyjechałem, kąpię się nago, co mi sprawia ogromną
przyjemność.
Skalisty brzeg nie przyciąga, dzięki Bogu, wycieczkowiczów i ich dzieciarni. Nie
ma tu ani
ziarenka „obrzydliwego piachu”. Słyszałem, że ludzie nazywają to miejsce
„brzydki brzeg”. Oby
uchodził za taki jak najdłużej! Skały ciągnące się w obie strony od mojego domku
nie są
w istocie wcale malownicze. Piaskowożółte, upstrzone krystalicznymi plamkami,
tworzą
rozległe, chaotycznie rozmieszczone kopce. Poniżej linii przypływu zdobią je
festony lśniących,
pęcherzykowatych, ciemnobrązowych wodorostów o niezbyt przyjemnym zapachu.
Powyżej
jednak tu i tam potworzyły się wgłębienia dostarczające wspinającemu się po
skałach mnóstwo
radosnych niespodzianek. Wiele rozpadlin ma kształt litery V, a w nich są
malutkie jeziorka
i piargi pełne rozmaitych ślicznych kamyków. Rosną tu także kwiaty, które
zdołały się jakoś
ukorzenić w szczelinach skał: różowy zawciąg i fiołkowo-różowy ślaz, jakaś
odmiana białej
płożącej morskiej firletki, niebieskozielona roślina o liściach podobnych do
liści kapusty
i drobniutka skalnica o listkach i kwiatkach tak maleńkich, że trudno je
dostrzec gołym okiem.
Muszę poszukać szkła powiększającego i przyjrzeć się im dokładnie.
Linia brzegu jest poszarpana; woda pożłobiła w skałach wyrwy, których nie
określiłbym
jednak pełnym godności mianem jaskiń, gdyż dla obserwującego je pływaka
przedstawiają
zaskakująco ponury widok. W jednym miejscu, w pobliżu mojego domku, morze
wyżłobiło
w skale łukowaty most, pod którym woda wpada z hukiem do głębokiej, okolonej
wznoszącymi
się stromo skałami rozpadliny. Odczuwam dziwną przyjemność, kiedy stoję na tym
moście
i obserwuję żywioł spienionych fal, które z ogromną siłą tu wpadają i wypływają
z niewielkiej
przestrzeni, z tej głębiny pośród skał.
I znów minął dzień od chwili, kiedy przerwałem pisanie. Pogoda w dalszym ciągu
niemal
idealna. Od przyjazdu nie dostałem ani jednego listu, co mi się wydaje naprawdę
dosyć dziwne.
Moja była sekretarka, panna Kaufman, jest tak miła, że zatrzymuje w Londynie
zmniejszający się
potok urzędowej korespondencji. No cóż, od kogo właściwie pragnąłbym otrzymać
list? Chyba
tylko od Lizzie, a ona prawdopodobnie wyjechała na tournee artystyczne.
Nadal penetruję skały ciągnące się w stronę mojej wieży. Tak, jestem teraz
właścicielem nie
tylko domku i mnóstwa skał, lecz także okrągłej zrujnowanej wieżyczki zbudowanej
ongiś dla
ochrony wybrzeża. Niestety, pozostał z niej tylko szkielet. Chciałbym ją
odrestaurować,
zbudować spiralne schodki i na górze urządzić sobie pracownię. Tylko że, wbrew
powszechnej
opinii, nie jestem bogaty. Nadmorski domek pochłonął prawie wszystkie moje
oszczędności.
Mam jednak przyzwoitą emeryturę, a to dzięki smykałce do interesów kochanej
Klementyny.
Muszę oszczędzać.
W pobliżu wieży natknąłem się na sympatyczny relikt archeologiczny, świadczący o
tym, że
nie jestem jedyną osobą, która odkryła, iż trudno wydostać się z tego morza. W
małej, dobrze
ukrytej u stóp wieży zatoczce, którą można dojrzeć tylko wtedy, kiedy się patrzy
na nią ze
szczytu skały, ktoś wyrąbał w skale kilka stopni i opatrzył je żelazną poręczą.
Niestety, dolna jej
część jest złamana, a powierzchnia skały tak gładka, że schodki te są w zasadzie
bezużyteczne
i można z nich korzystać jedynie podczas przypływu, kiedy poziom wody się
podnosi. W czasie
odpływu fale po prostu zmywają człowieka ze skały. To zadziwiające, jak spokojne
i zdecydowanie wszechpotężne potrafi być to moje figlarne morze! Ale pomysł z tą
poręczą ktoś
miał znakomity. Muszę ją tylko przedłużyć. Wydaje mi się, że kilka żelaznych
stempli wbitych
w moje „urwisko” całkowicie wystarczy, bym wychodząc na brzeg, mógł na nich
opierać ręce
i nogi; wtedy będę mógł korzystać ze schodków niezależnie od stanu wody. Muszę
zapytać
w mieście o robotników.
Przy wysokim stanie wody pływam od schodków u stóp wieży, a potem, niezwykle
spokojny
i szczęśliwy, wyleguję się nagi na trawie. Z żalem muszę stwierdzić, że moja
wieża przyciąga od
czasu do czasu turystów, ale nie mam ochoty umieszczać tu tablicy z napisem:
„Teren
prywatny”. Niewielki skrawek darni jest jedynym trawnikiem, jaki do mnie należy,
nie licząc
wąskiego pasa zaraz za domkiem. Trawa ta, smagana niewątpliwie nadmorskim
wiatrem, jest
bardzo niska, jej źdźbła tworzą małe okrągłe kępki, sztywne jak kaktusiki. Wokół
podmurówki
wieży rośnie biały i różowy kozłek lekarski, a jakaś odmiana fioletowo
kwitnącego tymianku
pnie się, przemieszana z trawą, gdzieniegdzie po skałach od strony lądu.
Przyjrzałem się
dokładnie tym roślinkom i drobniutkiej skalnicy przez szkło powiększające. Kiedy
miałem
dziesięć lat, chciałem zostać botanikiem. Ojciec mój uwielbiał rośliny, chociaż
się na nich nie
znał, i razem przypatrywaliśmy się różnym okazom botanicznym. Ciekaw jestem, jak
potoczyłoby się moje życie, gdybym nie oszalał na punkcie teatru.
Wracając do domku, zaglądam do malutkich skalnych jeziorek. Ileż w nich żyje
pięknych,
ciekawych stworzeń. Skoro mam zostać, choćby dla własnej skromnej satysfakcji,
Gilbertem
White’em tego regionu, muszę sobie kupić kilka podręczników. Nazbierałem trochę
ślicznych
kamyków i ułożyłem na trawniku przed domkiem. Są gładkie, w kształcie elipsy,
przyjemnie je
trzymać w dłoni. Jeden z nich, różowo nakrapiany, pokreślony gęsto białymi
liniami, leży przede
mną w tej chwili.
Mojemu ojcu podobałby się ten zakątek. Wciąż myślę o moim ojcu i bardzo mi go
brak.
Jestem już po lunchu i teraz opiszę mój domek. Na lunch, dodam jeszcze, zjadłem
z apetytem
następujące rzeczy: gorące grzanki z masłem i pastą sardelową, pieczoną fasolę z
siekanym
selerem i pomidorami, skropioną cytryną i oliwą. (Najważniejsza w tej potrawie
jest oliwa,
naprawdę dobra, ta o najlepszym smaku. Przywiozłem spory jej zapas z Londynu.)
Wyśmienitym
dodatkiem do tego byłaby zielona papryka, ale w sklepie we wsi (dwumilowy
przyjemny spacer)
nie mogę jej dostać. (Nikt nie zaopatruje w żywność oddalonego „Shruff End”,
wszystko, nawet
mleko, muszę przywozić ze wsi.) Na deser miałem banany ze śmietanką i cukrem.
(Banany
muszą być pokrojone, nigdy nie należy ich rozgniatać, śmietanka zaś powinna być
rzadka.)
Potem zjadłem jeszcze kilka dietetycznych sucharków z nowozelandzkim masłem i
serem
z Wensleydale. Oczywiście nigdy nie biorę do ust zagranicznych serów. Nasze są
najlepsze na
świecie. Do tej uczty wypiłem prawie całą butelkę muscadetu z zasobów mojej
skromnej
„piwniczki”. Jadłem i piłem, nie śpiesząc się (zgodnie z zasadą: gotuj szybko,
jedz powoli.) Nic,
dzięki Bogu, nie rozpraszało mojej uwagi, ani rozmowa, ani lektura. Jedzenie to
doprawdy
czynność tak przyjemna, że człowiek powinien się powstrzymać w czasie posiłku
nawet od
myślenia. Lektura i myślenie są ważne, ale, mój Boże, jedzenie jest także ważne.
Jakie to
szczęście, że jesteśmy stworzeniami, które muszą jeść. Każdy posiłek powinien
być ucztą, więc
błogosławmy każdy dzień przynoszący nam dobre trawienie i uczucie głodu – bo to
cenny dar.
Ciekaw jestem, czy kiedyś napiszę to swoje dzieło: Posiłek w cztery minuty.
Książka
kucharska Charlesa Arrowby’ego. Cztery minuty to oczywiście czas przygotowywania
poszczególnych dań. Nie wliczony jest do tego czas gotowania, zależny od rodzaju
potrawy.
Przeglądałem kilka książek kucharskich z przepisami na kilkunastominutowe dania.
Ich autorzy
zawsze oszukują. Ich kwadranse w rzeczywistości przeciągają się do trzydziestu
minut i można
w książkach tych znaleźć na przykład takie wskazówki: „przygotuj lekkie, rzadkie
ciasto”.
Odważni, uczciwi ludzie, dla których byłaby przeznaczona moja książka, wcale nie
potrzebowaliby umieć robić „rzadkiego ciasta”, nie musieliby nawet wiedzieć, co
to takiego. Za
to byliby hedonistami. Jeśli chodzi o jedzenie i picie, tak jak w przypadku
wielu innych (ale nie
wszystkich) rzeczy, najprostsze przyjemności są najlepsze, o czym wie każdy
inteligentny
samolub. Sidney Ashe zaproponował kiedyś, że nauczy mnie rozkoszowania się
winami dobrych
starych roczników. Odmówiłem z pogardą. Sidney nie znosi zwyczajnego wina i jest
nieszczęśliwy, kiedy nie pije jakiegoś drogiego trunku z podanym rokiem
produkcji. Po cóż
niepotrzebnie psuć sobie smak tanim winem! (Nie mówię oczywiście o tym
podejrzanym płynie
o smaku bananowym.) Jedną z tajemnic szczęśliwego życia są nieustanne maleńkie
uczty. Jeśli
można je sobie w dodatku zapewnić szybko i tanim kosztem – tym lepiej. Praca w
teatrze często
uniemożliwiała mi spożywanie solidnych posiłków i dawniej nie zawsze mogłem
sobie pozwolić
na to, by jeść powoli, ale na pewno dzięki temu właśnie nauczyłem się szybko
gotować.
Oczywiście, metody, jakie stosowałem (zwłaszcza częste sięganie po otwieracz do
konserw),
mogły gorszyć głupców oraz wiele innych osób (szczególnie dziewczęta: Jeanne,
Doris,
Rosemary, Lizzie), które namawiały mnie usilnie, żebym opublikował te swoje
przepisy
kulinarne. Czyniły to z pobłażliwą miną i protekcjonalnym przymrużeniem oka.
„Już samo
nazwisko zapewni tej książce powodzenie” – nalegały nietaktownie. „Potrawy
Charlesa
Arrowby’ego to po prostu przekąski na pikniki – stwierdziła kiedyś Rita Gibbons.
– Tak, to
wszystko jest dobre, nawet wyśmienite, ale właśnie na piknik”. Pozwól,
czytelniku, że dodam tu
jeszcze, iż moi goście naturalnie zawsze siedzą wygodnie przy stole, nigdy nie
manipulują
talerzykami na kolanach i zawsze mają porządne obrusowe serwetki – nigdy nie
papierowe.
Jedzenie to temat poważny i, nawiasem mówiąc, żaden pisarz podejmując go, nie
kłamie. Tak się
czasem zastanawiam, skąd się wzięły moje wyjątkowe zdolności kulinarne. Od
dzieciństwa
uczono mnie oszczędności i nieustannie powtarzano, jak strasznym grzechem jest
marnowanie
pożywienia. Całkowicie mi wystarczały skromne posiłki, jakie jadaliśmy w domu.
Moja matka
gotowała „proste, smaczne” potrawy, ale brakowało jej inwencji, która stanowi
podstawę dobrej
kuchni. Wydaje mi się, że doznałem olśnienia (podobnie jak święty Augustyn) w
chwili, kiedy
nabrałem obrzydzenia do przesytu. Jako młody reżyser byłem na tyle głupi i
konwencjonalny, że
uważałem, iż muszę zapraszać ludzi do renomowanych restauracji. Stopniowo jednak
stało się
dla mnie jasne, że pochłanianie w ogromnych ilościach drogich, wyszukanych,
często miernych
smakowo potraw podawanych w lokalach publicznych jest nie tylko niemoralne,
niezdrowe
i nieestetyczne, lecz także nieprzyjemne. Zacząłem więc przyjmować gości chez
moi, u siebie,
częstując ich skromnymi przysmakami własnej kuchni. Bo cóż może być
wspanialszego od
gorącej grzanki z samym masłem albo z dodatkiem pasty z wędzonego piklinga? Albo
duszona
cebula na plastrze zimnej wołowiny? A czy dobrze przyrządzona owsianka z ciemnym
cukrem
i ze śmietanką nie jest królewskim daniem? Niektórzy uważali mój rozsądny
hedonizm za jakąś
ekscentryczność, za zwykłego fioła. Tak okropnie mieli zepsuty gust! (Pewien
dziennikarz
nazwał moje menu potrawami z książki O czym szumią wierzby Kennetha Grahame’a.)
Część
znajomych po prostu się obraziła.
Jednakże zdołałem pojąć, jak fałszywym mitem jest haute cuisine, wytworna
kuchnia, nie
tyle może dzięki restauracjom, co przyjęciom w prywatnych domach. Od dawna, i
zazwyczaj
daremnie, próbowałem przekonać swoich przyjaciół, żeby się nie silili na
nadzwyczajne potrawy.
Już sama strata czasu na ich przygotowanie jest nonsensem, chociaż chyba to
prawda, że niektóre
nieszczęsne kobiety nie mają nic do roboty poza gotowaniem. Panuje również
złudny pogląd, że
przyrządzenie niezwykle wyszukanej potrawy to zajęcie bardziej „twórcze” niż
gotowanie rzeczy
prostych. Oczywiście (pozwólcie, że to wyjaśnię) nie jestem prostakiem. Potrawy
wiejskiej
kuchni francuskiej Jakie można jeszcze dotąd napotkać w tym błogosławionym
kraju, są bardzo
dobre, ale ich przednia jakość przetrwała dzięki tradycji i instynktowi
kulinarnemu Francuzów,
którego nie sposób naśladować. Pretensjonalna angielska gospodyni nie tylko myli
się, uważając
umiejętność przygotowywania pracochłonnych, wyszukanych potraw za cnotę, lecz
także często
wykorzystuje ten swój bałamutny kunszt z myślą o tych, którzy (choć z pewnością
nigdy by się
do tego nie przyznali) w istocie nie znajdują żadnej przyjemności w jedzeniu.
Większość moich
przyjaciół z teatru była już tak zalana, kiedy podawano pierwsze solidne danie,
że nie miała na
nie wcale apetytu albo prawie nie zdawała sobie sprawy, co przed nimi
postawiono. Po cóż więc
spędzać niemal cały dzień na przygotowywaniu potraw dla ludzi, którzy je będą
jeść (a raczej
zaledwie „dziobać”), znajdując się w takim stanie. Prawdziwy smakosz jada z
umiarem.
Jedzenie marnuje się także na przyjęciach, kiedy się zmusza gości do rozmowy.
Człowiek
może mieć wtedy w najlepszym wypadku nadzieję, że uda mu się skoncentrować uwagę
na
własnym talerzu w czasie „przerwy” w konwersacji, kiedy osoby siedzące obok
niego zaangażują
się w konwersację z kim innym. Nie, absolutnie nie jestem zwolennikiem
oficjalnych, sztywnych
imprez, które często organizuje się z próżności i dla zyskania prestiżu i które
więcej mają
wspólnego z chybionym sensem „stosowności” towarzyskiej niż z cnotą prawdziwej
gościnności.
Haute cuisine jest nawet sprzeczna z gościnnością, gdyż ludzie, którzy nie mogą
albo nie chcą
z niej korzystać, niechętnie zapraszają jej zwolenników z obawy, żeby się nie
wydać prostakami
albo żeby ich goście nie pomyśleli sobie, iż gospodarzom coś się nie udało.
Najprzyjemniej jest
jadać w gronie przyjaciół, którzy nie przejmują się tak bardzo konwenansami, a
najlepiej –
samemu. Nienawidzę sztucznej atmosfery wielkich przyjęć, gdzie wszyscy się
obcałowują
i stwarzają pozory intymności, podczas gdy w rzeczywistości nic ich nie łączy.
Tak się rozgadałem, że opis domku musi chyba poczekać do jutra. Mógłbym dodać
jeszcze,
że (jak to się zresztą okaże) nie jestem wegetarianinem. Właściwie jadam bardzo
mało mięsa
i przerażają mnie „befsztykożeme osobniki”. Są jednak pewne rzeczy (takie jak
pasta sardelowa,
wątróbka, parówki, ryby), które stanowią podstawowe pozycje w moim jadłospisie i
bez których
trudno byłoby mi się obejść. W tym wypadku hedonizm odniósł triumf nad
irytującymi zasadami
moralnymi. Może powinienem był przestać jeść mięso, ale skoro do tej pory z
niego nie
zrezygnowałem, wątpię, czy kiedykolwiek to uczynię.
Teraz opiszę mój domek. Nazywa się „Shruff End”. „End”, czyli koniec.
Rzeczywiście stoi
na samym końcu cypla stanowiącego coś w rodzaju półwyspu, przycupnięty wprost na
skałach.
Co za szaleniec go zbudował? Datowałbym ten budyneczek mniej więcej na rok 1910.
Ale
dlaczego „Shruff? Pytałem o to dwie osoby spośród nielicznej jak dotąd grupy
ludzi, którzy, jak
sądziłem, mogliby mi udzielić informacji: sklepikarkę i właściciela baru we wsi.
Oboje
powiedzieli, że „Shruff znaczy „czarny” (czyżby to słowo pochodziło od
niemieckiego Schwarz!
Niemożliwe!), ale nie potrafili tego wyjaśnić dokładniej. Nie udało mi się dotąd
dowiedzieć
żadnych szczegółów dotyczących historii tego domku. Nie spotkałem nigdy pani
Chomey, od
której go kupiłem, a którą mi opisywano jako leciwą damę. Cena nie była wcale
niska i musiałem
wraz z domkiem kupić znajdujące się w nim meble, nie przedstawiające niemal
żadnej wartości,
i różne przedmioty domowego użytku. Jako miejsce zamieszkania „Shruff End” ma
oczywiście
wady, czego nie omieszkałem powiedzieć pośrednikowi, jest bowiem dziwnie
wilgotny,
usytuowany w miejscu odsłoniętym i odosobnionym. Chwała Bogu, jest tu
kanalizacja i woda
bieżąca (czego byłem pozbawiony, mieszkając w Ameryce), ale nie ma
elektryczności ani
centralnego ogrzewania. Gotuję na kuchence gazowej. Domek ten wygląda dosyć
osobliwie,
o czym napiszę dokładniej w innym miejscu. Pośrednik uśmiechnął się, wiedząc, że
obiekt mi się
spodobał, a czekające mnie niewygody są bez znaczenia. „Jest jedyny w swoim
rodzaju” –
powiedział. Tak, to prawda.
Usytuowanie domku bardzo mi odpowiada, chociaż moi sąsiedzi ze wsi z wyraźną
satysfakcją powtarzają nieustannie, że w zimie i w czasie sztormów będę marzł.
Nie domyślają
się, jak gorąco pragnę, żeby już się zaczęły te sztormy i fale waliły w moje
drzwi. Od czasu gdy
tu przyjechałem (minęło już kilka tygodni), pogoda jest przygnębiająco ładna.
Wczoraj morze
było tak spokojne, tak gładkie, że na wodzie utrzymywała się cała flotylla
niebieskich muszek,
które pływały po jej napiętej jak gdyby powierzchni. Z okien pokoju na górze, w
którym teraz
siedzę, widać tylko morze. Trzeba się wychylić, by dostrzec skały. Z okien na
parterze natomiast
nie widać morza, tylko otaczające domek skały, wielkością i kształtem
przypominające słonie.
Przez kuchenne drzwi znajdujące się w tylnej ścianie domu wychodzi się na
okolony skałami
mały trawniczek, porośnięty tymiankiem i kępkami trawy, które wyglądają jak małe
kaktusiki.
Ten skrawek pozostawię w stanie naturalnym. Kiepski ze mnie ogrodnik (zresztą to
pierwszy
kawałek ziemi, jaki posiadam w życiu). Zauważyłem, że przyroda zaopatrzyła mnie
tutaj
w miejsce do siedzenia, tworząc występ skalny. Kładę na nim poduszki, a w
zagłębieniu obok
gromadzę ładne kamyki. Mogę siedzieć sobie tutaj wygodnie i oglądać swoje
zbiory. Od frontu
domu prowadzi ścieżka wzdłuż stromej kamienistej grobli, tworzącej coś w rodzaju
naturalnego
mostu zwodzonego, do gościńca zwanego górnolotnie „traktem nadbrzeżnym”. Jest to
droga
wysypana tłuczniem i zalana smołą, ale pośrodku gdzieniegdzie porasta ją trawa.
Nawet w maju
rzadko jeżdżą tędy samochody. Mogę tu ujawnić jeden z sekretów mego szczęśliwego
życia,
a mianowicie, ustrzegłem się błędu i nie nauczyłem się prowadzić samochodu.
Nigdy nie
brakowało ludzi, zwłaszcza kobiet, które tylko marzyły, żeby mnie zawieźć,
dokądkolwiek
pragnę. Czyż po to trzyma się psa, żeby samemu szczekać? Po obu stronach grobli
leży mnóstwo
drobnych kamieni, które spiętrzyła tu bezładnie sama natura; morze tu nigdy nie
sięga. Jest to
mniej atrakcyjny zakątek, poniewierają się tu też zardzewiałe puszki i
potłuczone butelki. Będę
musiał któregoś dnia zejść tam, pozbierać to wszystko i wyrzucić. Ponad szosą
pojawiają się
znowu garby żółtych skał; niektóre są strasznie wysokie i sterczą w sztywnej,
sprężystej trawie,
pośród niezliczonych krzaków bajecznie kolorowego janowca. Rośnie tu także (czy
posadziła je
ręka człowieka, czy sama natura?) sporo wątłych fuksji i gęste kępy
przetacznika, wszystkie
obsypane kwiatami, oraz dość ciekawy gatunek szałwi o szarych listkach. Poza tą
gęstwiną
wszelkiego rodzaju krzewów ciągnie się teren bardziej jałowy, porośnięty jedynie
wrzosem
i janowcem; pełno tu zdradliwych mulistych sadzawek, piekielnie cuchnących,
zarośniętych
paskudnym zielonym i czerwonym mchem. Jeszcze nie zdążyłem spenetrować
położonych dalej
w głębi lądu zakątków. Nie najlepszy ze mnie piechur i całkowicie mnie absorbuje
i zadowala
mój nadmorski raj. Na porosłym wrzosem pustkowiu, w odległości około półtorej
mili od „Shruff
End”, znajduje się notabene najbliższa siedziba ludzka – „Amorne Farm”. Z
frontowych okien na
piętrze widzę w nocy palące się tam światło. W prawo trakt nadbrzeżny okrąża
następną
zatoczkę, niewidoczną z miejsca, gdzie jest „Shruff End”. Ten jego odcinek można
dostrzec tylko
wtedy, kiedy się stoi koło wieży, na samym cyplu. W odległości trzech albo
czterech mil
znajduje się hotel „Pod Krukiem”, który budzi we mnie mieszane uczucia, gdyż
jest to obiekt
o dość pretensjonalnym wyglądzie, przyciągający turystów. Sama zatoka jest
bardzo piękna,
okolona godnymi uwagi okrąglakami. Miejscowa ludność zwie ją Zatoką Kruka, gdyż
kojarzy jej
się z nazwą hotelu, choć używa się także innej nazwy, która w lokalnym dialekcie
brzmi Shahore
czy tak jakoś podobnie. (Zatoka Shahore? Dlaczego?) Od „Shruff End” w lewo trakt
nadbrzeżny
prowadzi przez dziwny wąski wąwóz, który przezwałem „przełęczą Khyber”, bo ten
jego
odcinek wyrąbano w ogromnej nagiej skale wrzynającej się na znaczną głębokość w
ląd. Za tą
skałą znajduje się maleńka kamienista plaża. To jedyna plaża w tej okolicy, gdyż
w innych
miejscach woda przy brzegu, który tworzą piętrzące się skały, jest dość głęboka
zarówno
w czasie przypływu, jak i przy odpływie (właśnie dlatego przyciągnęło mnie to
wybrzeże.)
Wąska ścieżka biegnie na ukos za tą plażą do wioski położonej nieco dalej w
głębi lądu, idąc zaś
traktem dalej prosto, można dotrzeć do ślicznego małego portu o wspaniałym,
zbudowanym
z kamieni półkolistym molo, portu o mulistym dnie, całkowicie opuszczonego.
Sądzę, że kiedyś
była tu przystań dla łodzi rybackich, które teraz przybijają do brzegu nieco
dalej, bardziej na
północy. Widuję czasem łodzie na moim pustym w znacznej mierze szlaku morskim.
Tuż za
portem wycięto w skałach długą, całkiem szeroką półkę. Miejsce to jest znane
jako „kąpielisko
dla pań”. Nie widziałem tam nigdy ani jednej pani, od czasu do czasu spotykam
jedynie kilku
chłopców. (Miejscowa ludność prawie nigdy nie pływa w morzu, widocznie uważa ten
sport za
czystą głupotę.) Właściwie „kąpielisko dla pań” jest w tej chwili tak zarośnięte
oślizłymi
brązowymi wodorostami i tyle okrąglaków nawpadało do morza, że kąpiel tu nie
jest
bezpieczniejsza niż gdzie indziej. W tym miejscu trakt nadbrzeżny przemienia się
w dość szeroką
(niestety, wystarczająco szeroką, by mogły z niej korzystać samochody) drogę,
która pnie się do
góry ku zupełnemu pustkowiu; moje żółte skały tworzą tam piękne, znacznej
wysokości urwiska.
Nie zdążyłem jeszcze poznać tej części terenu. Dalej tłuczniowa droga skręca w
kierunku wsi i za
nią biegnie gdzieś dalej. Wieś nazywa się Narrowdean. Dawna forma brzmiała
Nerodene i na
ślicznym kamieniu milowym przy trakcie nadbrzeżnym zachowała się jej nazwa w tej
właśnie
starej formie. Ta maleńka wioska ma kilka uliczek. Stoją przy nich zbudowane z
kamieni domki,
a na pobliskich stokach wzgórz znajduje się kilka bungalowów. Jest tu tylko
jeden sklep,
w którym można kupić prawie wszystko. Nie mogę jednak dostać „Timesa” ani
baterii do radia
tranzystorowego, lecz nie przejmuję się tym zbytnio. Nie przeraża mnie także
brak sklepu
z mięsem. Mamy tu jeden bar, „Pod Czarnym Lwem”. Domeczki są urocze, zbudowane
solidnie
z miejscowego żółtego kamienia, ale jedyny budynek godny uwagi ze względu na
formę
architektoniczną to kościół, wspaniała osiemnastowieczna budowla z krużgankiem.
Nie chodzę
oczywiście do kościoła, ucieszyła mnie jednak wiadomość, że odprawiają się w nim
nabożeństwa, co prawda tylko raz w miesiącu. Kościół jest starannie utrzymany,
regularnie
zmienia się w nim kwiaty. Odległy głos dzwonów, który czasami słyszę, pochodzi,
jak sądzę,
z kościoła w podobnej do Narrowdean wsi leżącej za „Amorne Farm”, jeszcze dalej
w głębi lądu,
gdzie klimat jest łagodniejszy, a owce mają dość trawy na pastwiskach. W
Narrowdean nie ma
probostwa ani dworu. Wspominam o tym nie dlatego, że chętnie bym się pokumał z
proboszczem
lub dziedzicem! Tak się cieszę, że nie zawiodła mnie intuicja i miejsce to nie
jest narażone na
najazdy intelektualistów, które stały się ostatnio istną plagą. Wracając jeszcze
do kościoła. Tuż
przy nim znajduje się bardzo interesujący cimetiere marin, cmentarz morski. Jego
dzieje sięgają
bardziej odległej przeszłości, niż można by się spodziewać po tak zapadłej
wiosce. Wiele
nagrobków zdobią statki, piękne kotwice i postacie dziwnych wielorybów. Czyżby
rybacy
wypływali stąd na połowy tych ssaków? Jeden zwłaszcza grób przyciągnął moją
uwagę. Zdobi
go piękna kotwica i prosty napis: „Niemy 1879-1918”. Intrygował mnie długo ten
napis, aż
wreszcie doszedłem do wniosku, że musi tu spoczywać głuchoniemy żeglarz, który
nigdy nie
zdołał powiedzieć, jak się naprawdę nazywa. Biedny facet.
Powróćmy jednak do „Shruff End”. Domek ten, zbudowany z ciemnoczerwonej cegły,
jest
właściwie willą o dwóch frontach, z wykuszami na parterze i z dwuspadowym
dachem. Fasada
od strony drogi nie odznacza się niczym szczególnym, wygląda jednak dziwnie
absurdalnie na
takim odludziu. Na przedmieściach Birminghamu nikt by na taki dom nie zwrócił
uwagi, ale tu,
na tym pustym wybrzeżu, wygląda dziwacznie. Z tyłu ścianę grubo oblepiono
zaprawą murarską
zmieszaną ze żwirem – niewątpliwie dla zabezpieczenia przed skutkami złej
pogody. Ekspert
z pewnością potrafiłby określić wiek „Shruff End” po jasnych, kremowych
zasłonach obszytych
u dołu frędzlami, które zachowały się w znakomitym stanie prawie we wszystkich
pokojach, po
lśniących drewnianych przetyczkach do sznurków i jedwabnych chwastach. Kiedy
zasłony (jakże
trafne tu słowo) są opuszczone, „Shruff End” od strony drogi wygląda dziwnie
tajemniczo. Gdy
jestem w domu, kremowe światło wpadające do wnętrza przez zasłony napawa mnie
smutkiem,
przypominając dzieciństwo i chyba atmosferę domu mojego dziadka w hrabstwie
Lincoln.
Jeden z dwóch pokoi o wykuszowych oknach (ten, w którym stoją do tej pory nie
rozpakowane skrzynie z książkami) nazwałem biblioteką, drugi zaś (ten, w którym
trzymam
zapas wina) – jadalnią. Ale właściwie niemal cały czas spędzam w części domu
znajdującej się
od strony morza: w sypialni na piętrze i w pokoju nazwanym „salonikiem”, w
kuchni na parterze
i niewielkim pomieszczeniu obok niej – nazwałem je „czerwonym pokoikiem”. Jest w
nim dobry
kominek (kiedyś palono w nim drzewem), porządny bambusowy stolik i takiż fotel.
Ściany mają
do połowy białą boazerię, a ponad nią pomalowane są na pomarańczowo. Taki
egzotyczny
wystrój nie pasuje do pozostałych pomieszczeń mojego domku. Kuchnia z piecykiem
gazowym
wyłożona jest tak wielkimi płytami, jakich nie widziałem jeszcze nigdy dotąd.
Nie ma w niej
oczywiście lodówki, co przeraża takiego rybojada jak ja, jest za to duża
spiżarnia, a w niej pełno
stonóg. Cała stolarka na parterze łatwo nasiąka wilgocią. W sieni zdarłem
linoleum i zastąpiłem
je inną wykładziną, bo czuło się tam zapach soli. Czy to możliwe, żeby morze
sięgało jakimś
podziemnym kanałem tego domku? Powinienem był chyba zażądać ekspertyzy geodety,
ale za
bardzo mi zależało, by się tu jak najszybciej przeprowadzić. Przy frontowych
drzwiach widnieje
staroświecki dzwonek z mosiężną rączką i długim drutem. Jego dźwięk słychać w
kuchni.
Największa osobliwość mojego domku, której nie potrafię w żaden racjonalny
sposób
wytłumaczyć, to coś w rodzaju wewnętrznego pokoju. (Są tu dwa takie „wewnętrzne
pokoje”,
jeden na parterze, drugi na piętrze.) Jest to pomieszczenie znajdujące się
między pokojem od
frontu a pokojem od tyłu, taki pokój bez okna. Światło dociera tu przez oszklony
otwór łączący
go z sąsiednim pokojem, którego okno wychodzi na morze (salonikiem na piętrze i
kuchnią na
parterze). Te dwa zabawne wewnętrzne pokoje są strasznie ciemne i całkiem puste.
W tym na
dole stoi jedynie stara „wysiedziana” kanapa, w tym zaś na górze mały okrągły
stolik, tam też
wisi na ścianie niezwykle dekoracyjny kinkiet z kutego żelaza, jedyny zresztą w
całym domu. Na
pewno nie będę korzystał z tych pokoi. Może kiedyś w przyszłości zlikwiduję
ścianki
i powiększę w ten sposób salonik i jadalnię. Cały dom jest naprawdę skąpo
umeblowany,
niewiele też przywiozłem ze sobą własnych rzeczy. (Mam tylko jedno łóżko – nie
spodziewam
się gości!) Ta pustka mi odpowiada. W przeciwieństwie do Jamesa nie jestem
kolekcjonerem
i nie lubię zagraconych mieszkań. Zaczynam już zresztą lubić niektóre z
tutejszych rzeczy, choć
taki byłem niezadowolony, że musiałem je kupić. Szczególnie polubiłem duże
owalne lustro
wiszące w sieni. To, co pozostawiła pani Chorney, pasuje do tych wnętrz, i to
właściwie mój
skąpy dobytek wydaje się tutaj nie na miejscu. Sprzedałem mnóstwo mebli,
likwidując swoje
duże mieszkanie w Barnes, a pozostałe rzeczy przewiozłem do maleńkiego pied a
terre
w Shepherd Bush, gdzie poupychałem je byle jak i zamknąłem drzwi na klucz.
Przeraża mnie
myśl o powrocie do Londynu. Nie pojmuję, dlaczego tyle się nabiedziłem, żeby
zapewnić sobie
tam „bazę”. To moi przyjaciele orzekli, że muszę mieć w Londynie jakiś kąt.
Powiedziałem: moi przyjaciele, ale jakże niewielu ich naprawdę mam, całe życie
spędziwszy
w teatrze. Jaki przyjazny i pełen serdecznego ciepła może się wydawać teatr, a
jaki czasem
potrafi być żałośnie pusty. Ci wielcy już mnie opuścili: Klementyna Makin nie
żyje, Wilfred
Dunning nie żyje, Sidney Ashe wyjechał do Stratfordu w Ontario, Fritzie Eitel
urządził się
i odnosi sukcesy w Kalifornii. Pozostała garstka: Perry, Al, Marcus, Gilbert, a
z dziewcząt...
zaczynam już przeskakiwać z tematu na temat. Zapadł wieczór. Morze stało się
złociste, usiane
białymi świetlnymi punkcikami. Chlupocze jakby z satysfakcją pod jasnozielonym
niebem. Jaka
ogromna, jaka pusta jest ta wielka tafla wody, do której tęskniłem przez całe
życie.
Nadal nie otrzymuję listów.
Morze rozhukało się dziś bardziej niż zazwyczaj, wrzeszczą mewy. Właściwie nie
znoszę
ciszy, lubię ją jedynie w teatrze. Woda jest wzburzona, ciemnoniebieska, z
białymi grzywami fal.
Wyszedłem z domku, żeby poszukać drewna wyrzuconego przez fale, i dotarłem aż do
kamienistej plaży. Był odpływ, więc nie mogłem popłynąć od schodków u podnóża
wieży.
Dopóki nie umocuję tych stempli do poręczy, będę musiał unikać mojego „urwiska”,
gdyż
korzystać można z niego jedynie przy spokojnym morzu. Pływałem trochę przy
plaży, ale nie
sprawiało mi to przyjemności.
Kamienie raniły mi stopy i z trudem wydostałem się na brzeg, bo plaża jest
skalista, a fale
miotały we mnie kamykami. Wróciłem do domu zmarznięty i niezadowolony,
zapomniałem
nawet zabrać drewno, którego nazbierałem.
Zjadłem lunch (zupę z soczewicy, a następnie kiełbaski chipolata z gotowaną
cebulą i jabłka
duszone w herbacie, na deser suszone morele z kruchymi ciastkami, do tego lekki
beaujolais).
Czuję się już lepiej. (Najlepsze są oczywiście świeże morele, ale i te suszone,
moczone przez
dwadzieścia cztery godziny w wodzie i dobrze osaczone, są wspaniałym dodatkiem
do niezbyt
słodkich herbatników albo jakiegoś ciasta. Doskonale smakują zwłaszcza z ciastem
migdałowym.
I świetnie do tego pasuje czerwone wino. Nie jestem wielkim amatorem brzoskwiń i
uważam, że
morela jest królową owoców.)
Teraz odpocznę sobie po lunchu.
Jest noc. Dwie lampy naftowe syczą cichutko i rzucają łagodne, kremowe światło
na
poplamiony i podrapany blat pięknego niegdyś stołu z różanego drzewa,
stanowiącego ongiś
własność pani Chorney. Jest to mój stół do pracy. Stoi koło okna w saloniku,
chociaż używam
także małego składanego stolika, który przyniosłem tutaj z „wewnętrznego
pokoju”, żeby mieć
gdzie rozkładać książki i papiery. Musiałem zamknąć okno, gdyż ogromne ćmy o
beżowo-
pomarańczowych skrzydłach bez przerwy wlatywały do środka jak małe helikoptery.
Wszystkie
lampy, a są cztery, także należały kiedyś do pani Chorney i działają bez
zarzutu. Są piękne,
mosiężne, staroświeckie, dość ciężkie, o pełnych wdzięku matowych kloszach.
Nauczyłem się po
mistrzowsku obchodzić z lampami naftowymi, kiedy mieszkałem wraz z Fritziem w
drewniaku
w Stanach Zjednoczonych. Natomiast nie zdołałem dotąd zgłębić zasad działania
dwóch
parafinowych piecyków, które stoją na parterze. Muszę kupić nowe, zanim nadejdą
chłodniejsze
noce. Ostatnia noc była już dosyć zimna. Udało mi się wprawdzie rozpalić ogień
na kominku
w „czerwonym pokoiku” drewnem wyrzuconym przez fale, ale okazało się wilgotne i
bardzo
dymiło.
Chyba na zimę przeniosę się na dół. Nie mogę się tego doczekać. Salonik jest
właściwie
bardziej punktem obserwacyjnym niż pokojem. Dominuje w nim wiszący wysoko,
pomalowany
na czarno drewniany gzyms nad kominkiem, obudowany mnóstwem półeczek z maleńkimi
lusterkami. Niewątpliwie stanowiłby on interesujący obiekt dla kolekcjonera, ale
mnie trochę
zanadto przypomina ołtarz jakiejś dziwnej sekty religijnej. (Wygląda jak
orientalna roślina!)
Dziś przed zapaleniem lamp spędziłem trochę czasu po prostu przy oknie,
obserwując
księżyc. Księżyc zawsze zadziwia i cieszy wzrok mieszczucha. Teraz świeci tak
jasno ponad
skałami, że mógłbym czytać przy jego blasku. Zauważyłem jednak (co wydaje mi się
dosyć
dziwne), że od czasu gdy tu przyjechałem, nie mam ochoty na czytanie. To dobry
znak. Chyba
pisanie zastępuje mi lekturę. Stale odwlekam także chwilę, kiedy zacznę naprawdę
spisywać
swoje dzieje. („Urodziłem się na przełomie wieku, w mieście...”, coś w tym
rodzaju.) Przyjdzie
i na to czas i znajdzie się wystarczający powód, bym zaczął przelewać na papier
prozę swego
życia, muszę jednak zgromadzić dość refleksji. Jak dotąd, ciągle jeszcze niemal
się wstydzę
swoich uczuć, wstyd mi, że tak bardzo żywe są niektóre z moich wspomnień. Samym
opisem lat
spędzonych z Klementyną mógłbym zapełnić cały tom.
Bardzo wyraźnie czuję wokół siebie istnienie tego spokojnego domu. W niektórych
jego
partiach już się zadomowiłem, inne wydają mi się nadal obce i ponure. Sień przy
drzwiach
wejściowych jest ciemna i bezsensowna, na uwagę zasługuje jedynie owalne lustro,
o którym już
wspominałem. (Ten piękny przedmiot zdaje się jarzyć swoim własnym światłem.) Nie
lubię
także schodów. (Po schodach włóczą się duchy przeszłości.) Schody w moim domku
rozwidlają
się w połowie piętra, jedna część prowadzi na górę, druga zaś – do zaskakująco
dużej łazienki
z oknem wychodzącym na drogę. W tej łazience są małe drzwi, a za nimi kilka
stopni wiedzie na
strych. Łazienkę wyłożono ładnymi, oryginalnymi kafelkami w łabędzie i festony z
lilii. Stoi tu
ogromna, bardzo poplamiona wanna na lwich łapach, a nad nią tkwią w ścianie
wspaniałe,
olbrzymie mosiężne krany. (Nie ma jednak żadnego urządzenia do podgrzewania
wody!
Nasiadówka, którą znalazłem w szafie na parterze, reprezentuje, podejrzewam,
faktyczny
stan rzeczy.) W łazience na ścianie wisi wykaligrafowana ręcznie użyteczna
instrukcja, w jaki
sposób należy korzystać z ubikacji. Główne schody skręcają dalej i prowadzą ku
czworokątnej
przestrzeni podestu na piętrze. Użyłem określenia „przestrzeń”, gdyż jest to
dość dziwne miejsce
o specyficznej atmosferze. Wyczuwa się tu, jakby na scenie, nastrój
wyczekiwania. Czasami
wydaje mi się, że widziałem już kiedyś to miejsce we śnie. Jest to duże
prostokątne
pomieszczenie bez okna. W dzień światło wpada tu przez otwarte drzwi. Zdobi ten
podest
solidny dębowy postument stojący naprzeciwko „wewnętrznego pokoju”, a na nim
wyjątkowo
duży, ohydny, zielony wazon o szerokiej szyjce, krawędź jej zdobią muszelki, a
pękate boki
wazonu czerwone róże. Bardzo się przywiązałem do tego obr