6945

Szczegóły
Tytuł 6945
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

6945 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 6945 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

6945 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

JACEK SAWASZKIEWICZ NA TLE KOSMICZNEJ OTCH�ANI Z nadziej� KATHARSIS Cz�� pierwsza Tym, kt�rzy przez to przeszli ZIEMIA i Poda�em recepcjoni�cie symbol wezwania. - Mik� Cesara - powiedzia�em. - Pilot II klasy, zatrudniony w ,,Astrola bie". Recepcjonista zaspanym wzrokiem obrzuci� zegar nad schodami, a potem popatrzy� na mnie. - Mik� Cesara - powt�rzy� z min� cz�owieka, kt�rego chwilowe zaintere- sowania nie wykraczaj� poza obr�b ��ka. - Nie otrzymali�my od pana po- twierdzenia. - By�em w Australii. By�em w Australii, w Afryce, w Azji, wsz�dzie. Objecha�em ca�y �wiat. Cz�owiek wraca z kosmosu nie po to, by s�ucha� ludzkiej mowy dobiegaj�cej z g�o�nika i ogl�da� twarze na ekranie. Pusty dom to nie jest miejsce nawet dla kogo�, kto lubi samotno��, zw�aszcza gdy si� ni� cieszy� przez ostatni rok Czasami pobyt w takim domu, kiedy pokoje i meble wywo�uj� u nas osobiste wspomnienia, staje si� koszmarem. Recepcjonista rozczesa� palcami zmierzwione w�osy i ziewn��. - Wszyscy s� juz od wczoraj - powiedzia� z przygan�. Poda� mi klucz. - �niadanie o dziewi�tej. - Wymierzy� palec w szklane drzwi na prawo, za kt�rymi w nie o�wietlonej sali sta�y stoliki o go�ych orzechowych blatach. Tam. Odprawa zaraz po �niadaniu. Uda�em si� do numeru. Po drodze wzi��em z rega�u na p�pi�trze plik porannych gazet i zaopatrzy�em si� w kubek kawy z ekspresu w niszy koryta- rza. Spa� nie by�o sensu: dochodzi�a pi�ta. Nie rozebra�em si�; zdj��em tylko buty, leg�em na tapczanie i z przyjemno�ci� rozprostowa�em ko�ci. Gazety po�o�y�em na pod�odze, czekaj�c, a� ostygnie kawa. Zasn��em nagle i g��bo- ko. II M�j wewn�trzny mechanizm czasowy zawi�d� mnie haniebnie. Zbudzi- �em si� o dziewi�tej. Pod natryskiem sp�uka�em z siebie resztki zm�czenia, kt�re towarzyszy�o mi w trakcie nocnej jazdy do O�rodka Kosmicznych Stat- k�w Za�ogowych. Z Breshoven, gdzie mieszkam, do tego o�rodka jest nieledwie pi��dziesi�t kilometr�w i pokona�em je w dwadzie�cia cztery minuty, ale przedtem sp�- dzi�em sze�� godzin za kierownic� wypo�yczonego dodge'a, a wcze�niej - p� doby w samolocie i noc na lotnisku w Karaczi. W Lucernie wyl�dowa�em dopiero o dwudziestej drugiej, mimo to nie przenocowa�em tam w hotelu, poniewa� gna�a mnie nadzieja, kt�r� krzepi�em si� od chwili, kiedy w Mel- bourne wsiad�em na pok�ad samolotu. W domu nie zasta�em Emme�iny, nie by�o te� dla mnie �adnej wiadomo�ci, opr�cz utrwalonego na ta�mie ipsofo- nu wezwania do o�rodka. Nie zapalaj�c �wiat�a obszed�em pokoje, po czym na powr�t wsiad�em do dodge'a, bo wezwania do OKSZ nie wolno zbagateli- zowa�, nawet je�eli jest si� na urlopie i nawet je�eli wszystko raptem przesta�o mie� znaczenie. W sali restauracyjnej za szklanymi drzwiami siedzia�o oko�o trzydziestu m�czyzn. Byli na og� m�odzi, paru zna�em z widzenia. Niekt�rzy rozmawia- li, ale raczej pow�ci�gliwie, rzucaj�c wok� ukradkowe spojrzenia, �wiadcz�- ce, �e z wieku, wygl�du, stopnia i funkcji s�siad�w usi�uj� dociec przyczyn% dla kt�rych zostali tu wezwani. Inni patrzyli w swoje talerze albo na �ciany, albo te� na podparty dwiema kolumnami sufit, ozdobiony plafonem wyobra- �aj�cym stylizowan� Drog� Mleczn�. Stolik w rogu pod oknem okupowa�o pi�ciu ledwie wypierzonych pilo- t�w, rozgadanych i pe�nych wra�e�; nieodparcie nasuwa�o si� przypuszcze- nie, �e s� to koledzy ze Szko�y Lotniczej, koledzy, kt�rych przypadek zn�w po��czy� i kt�rzy po rocznej praktyce w r�nych sektorach Uk�adu maj� sobie mn�stwo do opowiedzenia. Tych ch�opc�w, jeszcze bez rutyny, rozpala�a ka�da okazja do wykazania swoich umiej�tno�ci, rzekomo nieprzeci�tnych. Wyda�o mi si�, �e w ko�cu sali za filarem dostrzegam sylwetk� Freda von Neheima. Ruszy�em tam pasem chodnika mi�dzy barem a stolikami. Nie myli�em si�, �ysa czaszka Freda na tle czarnej boazerii ja�nia�a jak mleczna kula nocnej lampy. Fred siedzia� ty�em do sali i zas�ania� sob� swojego roz- m�wc�. Od barmana dosta�em auszpik z homara, kawa� pol�dwicy i szklanic� gor�cego p�ynu o barwie kawy rozcie�czonej herbat� - barman powiedzia�,. < �e to herbata po szanghajsku; z tym wszystkim przysiad�em si� do tamtego stolika. Fred von Neheim przesta� �u� i utkwi� we mnie sw�j pos�pny wzrok. Kiedy widzia�em go ostatni raz, mia� jeszcze kilka przednich z�b�w i zaklina� si�, ze �jak mu i te wylec�, nie za�o�y protezy, �eby nie wiem co". S�owa dotrzyma� i teraz jego twarz, zawsze przyobleczona w niech�� i cynizm, wyra- �a�a bezgraniczn� pogard�, a nos, i tak d�ugi, zwisa� mu niemal do brody. - Mik� Cesara - wysepleni� zdumiony - bo skonam! Rozstawi�em przed sob� talerzyki i si�gn��em po bu�k�. - Jestem rad z naszego spotkania - o�wiadczy�em. Istotnie by�em rad. Fred von Neheim by� w Szkole Lotniczej najlepszym pilotem spo�r�d kadet�w naszego rocznika, p�niej tak�e to i owo o nim s�ysza�em. Bez trudu uzyska� I klas�, o kt�r� ja od roku czyni�em bezskuteczne starania. Pod wzgl�- dem sprawno�ci zawodowej by� jednym z moich idea��w. Mimo wrodzonej arogancji mia� w sobie co�, czym zjednywa� ludzi, i mo�na by�o na nim polega� w ka�dej sytuacji. Na dusz� towarzystwa raczej si� nie nadawa�, nie- mniej podczas szkolnych lot�w ka�dy z nas, kadet�w, pragn�� znale�� si� w jego grupie. - Mik� Cesara - powt�rzy�. Popatrzy� na swojego rozm�wc�. - Co ty na to, Jose? Ja tak�e popatrzy�em na tamtego m�czyzn�. U�miecha� si� do mnie sze- roko, tak jak potrafi� u�miecha� si� Jose Martinez. - C�mo estas*, pilocie? - zapyta�. Jego niegdy� kruczoczarn� czupryn� przetyka�y pasemka siwizny, oczy jednak mia� nadal te same: du�e, l�ni�ce, m�odzie�cze. Szczerzy� do mnie z�by, r�wne, zdrowe z�by, kt�rych widoku na miejscu von Neheima chyba nie m�g�bym �cierpie� By� �niady i nosi� cienki jak sznurowad�o w�sik. Zasy- pali�my si� pytaniami. O von Neheimie wiedzia�em, �e pracuje w �Unilabie", najpowa�niejszej firmie spedycyjnej. Swego czasu jej szefowie stoczyli o Freda istny b�j z szefami ,,Astrolabu", do kt�rego ja trafi�em. �Astrolab" obs�ugiwa� wtedy stacje kr���ce w stosunku do Ziemi po oko�os�onecznych orbitach wewn�trznych, �Unilab" natomiast - stacje kr���ce po orbitach zewn�trznych, do samego Jowisza, przy czym by�a to firma ekspansywna, tote� von Neheim nie zastanawia� si� nad wyborem. Wkr�tce obj�� stanowisko konwojenta, czte- rokrotnie awansowa� i tym samym znalaz� si� w czo��wce pilot�w cywilnych linii transportowych. Jose Martinez z pocz�tku pracowa� ze mn� w �Astrola bie". Po roku przeni�s� si� do przedsi�biorstwa dystrybucyjnego i szala� swoim ma�ym statkiem dostawczym po Uk�adzie, nast�pnie w sensie dos�ow- nym osiad� na stacji �SAT S-I" i od dw�ch lat tam gnu�nia�, bo obowi�zki pilota zmianowego na tej stacji polegaj� na czekaniu na robot�. - Jest tu nas wi�cej? - zapyta�em. - Z naszego rocznika. Fred von Neheim potrz�sn�� �ys� czaszk�. Opr�ni� do dna szklanic� i razem z krzes�em obr�ci� si� tak, �eby siedzie� bokiem do sali. Mnie widok na sal� zas�ania�a kolumna; swobodnie mog�em obserwowa� tylko tych pi�ciu m�okos�w w rogu i jeszcze paru pilot�w - nieco starszych i ju� zniecierpli- wionych. Najstarszymi byli�my jednak my trzej, jakby kierownictwo O�rodka Kosmicznych Statk�w Za�ogowych uzna�o, �e wiek czterdziestu lat jest wie- kiem granicznym dla uczestnik�w tego zjazdu. C�mo e s t a s - jak si� masz. - Odwo�ano mnie godzin� przez startem - powiedzia� von Neheim. - Armator reklamowa�, ale gdzie tam! Nawet nie raczyli uzasadni�. - Ja nie mam im tego za z�e - wtr�ci� Martinez. - Wreszcie zacznie si� co� dzia�. I niech si� dzieje, do licha, bez wzgl�du na to, co oni tam wykombino wali. Mog�em go zrozumie�. Dwa lata takiej s�u�by to okres dostatecznie d�ugi, �eby j� sobie dokumentnie obrzydzi�. Az dziwne, �e Jose Martinez, to dziecko przestrzeni i ruchu, wytrzyma� tam tyle. Rozmowy ucich�y, wzrok obecnych pobieg� ku wej�ciu. Wychyli�em si� zza kolumny. Do sali wkroczy�o trzech m�czyzn. Dwaj zatrzymali si� p� metra za stoj�cym w �rodku, typowym astenikiem, na kt�rym mundur ko- mandora wisia� jak na kiju. W jednym z tych dwu rozpozna�em doktora Rett- mana, drugiego cywila nie zna�em. Stan�li tak, by widzie� nas mo�liwie wszystkich. Z przodu zabrz�cza�y odk�adane sztu�ce i nasta�a cisza. - Witam was, panowie - powiedzia� komandor tonem niemal towarzy- skim. - Cieszy mnie fakt, �e�cie przybyli w komplecie. Ale prosz� sobie nie przeszkadza�. - Nikt si� nie poruszy� i komandor m�wi� dalej. - Jak zapewne wiedz� niekt�rzy z was, zw�aszcza najm�odsi, nazywam si� Joseph Bragg i od pi�ciu lat kieruj� tym o�rodkiem. Wszyscy szkolili�cie si� tutaj i wierz�, �e �atwo nam b�dzie doj�� do porozumienia. Ruchem r�ki wskaza� swojej gwardii przybocznej wolne miejsca przy sto- likach, sam przespacerowa� si� po chodniku wzd�u� baru. Roztrz�sa� co� w my�lach. Milczeli�my. - Nasze kierownictwo - podj�� - na wniosek departamentu zosta�o zo- bowi�zane do przeprowadzenia testu psychotechnicznego w�r�d absolwen- t�w O�rodka Kosmicznych Statk�w Za�ogowych. Posi�kuj�c si� komputerem personalnym wy�onili�my spomi�dzy pilot�w grup� kobiet i dwie grupy m�czyzn o wymaganych predyspozycjach. Kobiety i jedn� grup� m�czyzn poddali�my temu testowi w minionym kwartale, wy jeste�cie grup� drug�... - Czy to jakie� dodatkowe weryfikacje? - przerwa� mu Jose Martinez. By� wartki w j�zyku i cz�sto zdarza�o mu si� wprz�d co� powiedzie�, a potem dopiero przemy�le� to, co powiedzia�. - Ten test nie ma nic wsp�lnego z jakimikolwiek badaniami kontrolnymi - o�wiadczy! komandor. - Jego wyniki stan� si� cz�ci� programu obj�tego tajemnic�, w zwi�zku z czym same b�d� tajne. Zreszt� po przeanalizowaniu zostan� natychmiast zniszczone. Z tych te� powod�w nie wolno mi zdradzi� celu, w jakim nasz test jest przeprowadzany. Powsta� gwar. Sporo os�b zastanawia�o si� g�o�no, czemu �w test ma s�u�y� i dlaczego wybrano w�a�nie ich. Komandor Bragg taktownie nie prze- rywa� tej bez�adnej dyskusji. W ko�cu nie powinien si� spodziewa�, �e kto- kolwiek podejmie decyzj� bez uprzedniego poznania opinii innych albo przynajmniej wyg�oszenia w�asnej. Przechadza� si� mi�dzy rz�dami stolik�w skupiony, z opuszczon� g�ow�. Kiedy zawraca� obok naszego stolika, wyra- �nie zobaczy�em jego twarz. Przypomina�a twarz Maxa Sterna w momencie, jak Stern posy�a� lufcikowi kamery telewizyjnej sw�j zab�jczy u�miech i omdlewaj�cym g�osem cedzi� do mikrofonu: �DELIMALE uczyni j� powoln� twej woli". Komandor za�o�y� r�ce do ty�u i opar� si� plecami o �cian� opodal grupki m�odych. - Z pewno�ci� znajd� si� tacy - rzeki podniesionym g�osem - kt�rzy z r�nych wzgl�d�w nie zechc� si� podda� naszemu testowi. Nie b�dziemy ich wypytywa� o powody, po prostu wr�c� do swoich zaj��, a my zapomnimy o sprawie. Wasz� odmow� potraktujemy jako uzasadnione usprawiedliwienie. Gwar przycich�. Fred von Neheim wyd�� zapadni�te wargi i spyta� ponuro, sepleni�c: - Co to za test? Piloci wbili spojrzenia w komandora. Bragg oderwa� plecy od boazerii i wolnym krokiem przemierzy� sal�. Stan�� przy drzwiach. - Kr�tko m�wi�c, idzie nam o zbadanie waszej odporno�ci na cz�ciow� deprywacj� sensoryczn� - odpowiedzia�. - Takie badania przechodzili�cie juz niejednokrotnie, z doskona�ymi wynikami, w asensoriach. Tym razem jednak chcemy zastosowa� metod�, kt�rej dawno zaniechano. Ka�dy z was o niej s�ysza�, a najstarsi znaj� j� z autopsji. Mam na my�li komor� ciszy. - �Kibel"! - wykrzykn�� Jose Martinez. Komandor Bragg u�miechn�� si� przelotnie. - Pan tam by�? - Siedem dni - odpar� Martinez. D�wign�� si� z krzes�a. - O siedem dni za d�ugo. - I jakie pan wyni�s� wra�enia? Ale prosz� siedzie�. Jose Martinez pociemnia� pod opalenizn�. Wzruszy� ramionami. - No, to by�o ponad pi�tna�cie lat temu... Dzisiaj, po tych dw�ch latach na �SAT S-I" m�g�bym tam wytrzyma� nawet siedem miesi�cy. Bragg uni�s� brwi. - Ach, to pan... Pan Martinez, je�li si� nie myl�? - Tak. Jose Martinez, pilot II klasy, sto dwadzie�cia siedem miesi�cy w kosmosie. M�odzi w rogu zaszemrali. Kto�, ukryty dot�d za kolumn�, wychyli� si�, by nas obejrze�. Komandor zn�w upodobni� si� do Maxa Sterna. - Podda si� pan temu testowi? - zapyta�. - Bo ja wiem? Mo�e... Ale po co? Kt�ry� z pilot�w zachichota� i zaraz umilk�. Bragg zerkn�� na zegarek. Zwr�ci� si� do wszystkich: - B�d� czeka� na was w swoim gabinecie. Wy tymczasem rozwa�cie moj� propozycj�. Kto si� zdecyduje, prosz� do mnie. Pozosta�ym... �ycz� powodze- nia. Skin�� na doktora Rettmana i tego drugiego cywila i razem opu�cili sal�. W rogu rozleg�y si� o�ywione szepty, ale wi�kszo�� pilot�w zachowywa�a mil- cz�c� oboj�tno��. Nie wsta� nikt, ogl�dano si� na siebie. Niekt�rzy spokojnie ko�czyli �niadanie. Szepty w rogu ucich�y i pi�� par oczu zacz�o niepewnie strzyc w nasz� stron�. - Chod�my - mrukn�� Fred von Neheim. - Te ��todzioby juz bior� na nas namiar. Cholernie nie lubi�, jak si� mnie ci�gnie za j�zyk. Wyszli�my z sali. W recepcji urz�dowa�a teraz m�oda dziewczyna. Martinez nazwa� j� �s�odk� dzieweczk�" i nie znalaz�bym dla niej okre�lenia trafniej- szego. Mia�a figur� tak� jak Emmelina, ale nie by�a do niej podobna. - P�jd� - powiedzia� von Neheim. Wiedzia�em. Bez wzgl�du na to, czym si� kierowano, wybieraj�c pilot�w do grup testowych, wybrano najlepszych. Miano ich podda� nast�pnym pr�- bom i von Neheim, ten urodzony zawodnik, nigdy by sobie nie darowa�, gdyby odda� zwyci�stwo walkowerem. Pytanie tylko, czy by�o o co rywalizo wa�. - I co chcesz przez to udowodni�? - zapyta� Jose Martinez. Mrugn�� do recepcjonistki, a ona wzruszaj�co spiek�a raczka. Hol zaludni� si� pilotami. Kilku z nich bez oci�gania pod��y�o do wyj�cia. Widzia�em, jak id� na hotelowy parking. Inni niezdecydowanie patrzyli za nimi. Patrzyli tak�e na nas. I czekali. - Do licha! - �achn�� si� Martinez. - P�jd� z tob� - powiedzia�em do von Neheima. Martinez zamkn�� usta i westchn��. Z rezygnacj� pocz�apa� za nami. III Sztab mie�ci� si� w �rodkowym z trzech budynk�w stoj�cych za hotelem po drugiej stronie dziedzi�ca. Sto metr�w dalej wznosi�y si� znajome zabu- dowania O�rodka Przygotowawczo Treningowego. Budynek sztabu, w po- r�wnaniu z reprezentacyjnym hotelem OKSZ, sprawia� wra�enie do�� przy- gn�biaj�ce. Korytarze by�y tu sk�po o�wietlone, powietrze przesyca�a swoista wo� biura. Chodniki dobrane do szarego koloru lamperii nie ogl�da�y odku- rzacza od tygodni, a okleina drzwi mog�a stanowi� niewyczerpane �r�d�o rado�ci dla entuzjast�w badania linii papilarnych. Zaro�ni�ty portier wskaza� nam w�a�ciwy gabinet na pierwszym pi�trze i oddali� si�, mamrocz�c co� pod nosem i podci�gaj�c spodnie. Komandor Bragg przyjmowa� nas kolejno. Von Neheim wyszed� z jego gabinetu po niespe�na dziesi�ciu minutach. Wiedzia�, ze jestem ciekaw prze- biegu rozmowy, mimo to moje nieme pytanie skwitowa� lakonicznie: - Prosi ciebie. Bragg siedzia� w jednym z dwu foteli ustawionych obok biurka. W lewej d�oni trzyma� fajansow� popielnic�, w prawej - siedmiofrankowe cygaro. Na m�j widok uni�s� si� i zach�ci� mnie do zaj�cia miejsca. - Jestem Mik� Cesara - przedstawi�em si�. - Pilot II klasy, zatrudniony w Astrolabie". - Mam zaszczyt go�ci� u siebie drugiego asa - stwierdzi� komandor z zadowoleniem. - Znakomity pocz�tek. Usiedli�my. Byli�my sami w tym gabinecie i troch� czu�em si� tak, jakbym trafi� do buduaru pi�knej, ale do cna zepsutej i rozwi�z�ej kobiety, ca�ej oto w amorach. Szczerze zapragn��em mie� t� rozmow� poza sob�. - Przyjmuj� pa�sk� propozycj� - powiedzia�em kr�tko. - Ufam, ze za�at- wimy to od r�ki. Komandor wypu�ci� k��b dymu i obdarzy� mnie zamglonym spojrzeniem kokoty. Tak w�a�nie Max Stern spogl�da� z ekranu. - Pan jest na urlopie? - Owszem - odrzek�em - jestem na urlopie. Trzymiesi�cznym. Co to ma do rzeczy? - Nie zal panu? - Urlop ko�czy mi si� za par� dni. Bragg zgasi� niedopa�ek i od�o�y� popielnic� na biurko. W tym wystudio- wanym, leniwym ruchu, kiedy przechyla� si� na bok,- aby dosi�gn�� blatu, by�o co� tak bezwstydnie rozpustnego, ze przej�� mnie wstr�t. - Prosz� mi wybaczy� nast�pne pytanie - powiedzia� potulnie. - Musz� je panu zada� z przyczyn czysto formalnych. Pan jest rozwiedziony, prawda? - Tak. - Jest pan r�wnie� bezdzietny? - Tak. - I nie jest pan zwi�zany z �adn� kobiet�? - Nie, nie jestem! Komandor obszed� biurko, otworzy� p�kat� teczk� i wydoby� z niej zadru- kowany arkusz. Zag��bi� si� w lekturze. - O co chodzi? - spyta�em. Zabrzmia�o to opryskliwie, pewnie dlatego, �e nie by�em w �agodnym usposobieniu. - S� jakie� przeciwskazania czy co? - Panie Cesara - przerwa� mi ostro - czemu pan mnie nienawidzi? Pytanie by�o celne i pad�o nieoczekiwanie. Nie potrafi�em si� zdoby� na rozs�dn� odpowied�. Bragg odgad� moje uczucia szybciej, ni� zd��y�em je sobie u�wiadomi�. Pozyska� tym m�j szacunek. - No dobrze - powiedzia�. - Czy przedtem chce pan jeszcze co� za�atwi�? - Nie. Musz� tylko zwr�ci� samoch�d do wypo�yczalni. - My si� tym zajmiemy. Prosz� zostawi� kluczyki w portierni. Teraz mo�e si� pan uda�,do ambulatorium. Budynek �C", parter. Czy kto� czeka za drzwia- mi? Pomy�la�em o Martinezie. - Nie wiem. Chyba nie. - No wi�c powodzenia. Martineza za drzwiami rzeczywi�cie nie by�o. Prawdopodobnie wr�ci� do hotelu. Zszed�em na d�, do portierni i zostawi�em tam kluczyki. Numeru samochodu nie pami�ta�em, ale by� to jasnozielony dodge, jedyny na tym parkingu. Portier, podtrzymuj�c spodnie, odprowadzi� mnie do wyj�cia. Na dworze zrywa� si� wiatr, po zalanym s�o�cem dziedzi�cu przemyka�y cienie. Powietrze by�o ch�odne i pachnia�o butwiej�cymi li��mi. Od O�rodka Przygotowawczo-Treningowego dociera�y strz�py muzyki. Syci�em si� tym wszystkim jak zwykle przed rozstaniem z Ziemi�. Po tamtej stronie dziedzi�- ca, na ty�ach hotelu pojawi�a si� czyja� posta�, potem druga, potem jeszcze kilka. Piloci. Szli tutaj, do sztabu. Wola�em si� z nimi nie spotka�. Architektura wn�trza budynku �C" przypomina�a architektur� wn�trza bu- dynku sztabowego, tyle ze by�o tu wi�cej �wiat�a i czysto. Mocny zapach lekarstw i �rodk�w dezynfekuj�cych nie pozostawia� w�tpliwo�ci, co si� znaj- duje za tym szeregiem drzwi oszklonych mat�wk�. Skr�ci�em w prawo. Mie- si�c p�niej na tym odcinku korytarza dopad� mnie fertyczny chudzielec w szk�ach kontaktowych - reporter �Orbity". Usta mu si� nie zamyka�y: Jak pan zni�s� odosobnienie? O czym pan my�la�? Mia� pan przecie� mn�stwo czasu na rozmy�lanie? Co panu najbardziej dokucza�o? Co pan s�dzi o tego typu testach? Jak pan ocenia sw�j wyczyn? Pchn��em drzwi z napisem: AMBULATORIUM - WEJ�CIE. Diagnosta, zwa- listy i t�usty jak ci, o kt�rych si� pisze w �Ksi�dze rekord�w", wys�ucha� mnie bez zainteresowania, po czym zawi�d� poprzez amfilad� laboratori�w do laboratorium diagnostycznego. Kaza� mi si� rozebra� i po�o�y� na kozetce. Pochyli� si� nade mn� z p�kiem elektrod w gar�ci, jedn� wetkn�� mi do ust, pozosta�e rozmie�ci� na moim ciele. Przyssa�y si� niczym ba�ki. Uzwojenia bucza�y pod pr�dem. Diagnosta krz�ta� si� przy pulpicie, tu� za moj� g�ow�. Ko�cami palc�w muska� prze��czniki sensorowe i wydawa� pole- cenia: rozlu�ni� mi�nie, napi�� mi�nie, oddycha�, nie oddycha�, zakaszle�, odpr�y� si�, my�le� o czym� przyjemnym... Analizatory �wiergota�y. O czym przyjemnym ma my�le� cz�owiek, kt�ry na Ziemi przebywa przez trzy miesi�ce w roku? Czy o powrotach bardziej bolesnych od po�egna�? - W porz�dku. - Diagnosta z ma�pi� zr�czno�ci� zgarn�� ze mnie elektro- dy i cisn�� je do naczynia z p�ynem odka�aj�cym. - Mo�e si� pan ubra�. Zeskoczy�em z kozetki i zacz��em si� ubiera�, podczas gdy on sapa� i z mozo�em wype�nia� formularz. - I jak? - odezwa�em si� szukaj�c stop� pantofli. - W porz�dku. Wzi��em od niego fiszk� z wynikami. - Chcia�bym pana o co� zapyta� - powiedzia�em. - To nic wa�nego. Poniewa� mam by� przedmiotem eksperymentu, rad bym dowiedzie� si� czego� wi�cej o tym eksperymencie. Z nalanej, czerwonej twarzy bez zainteresowania spogl�da�a na mnie para oczu ma�ych jak dziurki od guzik�w. No tak, powinienem by� od razu si� domy�li�, �e od tego cz�owieka nie ojfzymam �adnej odpowiedzi. Bez cienia �enady uda�, ze nie us�ysza�, o co pytam. �eby tak reagowa�, trzeba mie� �elazny charakter albo nie mie� go wcale. - Z t� kartk� niech pan idzie do pokoju numer jedena�cie - poleci�. - To w podziemiach. Wyszed�em stamt�d bez s�owa. Na schodach przysz�o mi do g�owy, by odszuka� Jose Martineza. Nie wie- dzia�em poza tym, co si� dzieje z von Neheimem. Jego te� wypada�o odszu- ka�. Nie umia�em si� jednak zmusi� do powzi�cia jakiejkolwiek decyzji. Z przygn�bieniem skonstatowa�em, �e w istocie nie obchodzi mnie ich los. Ale nic nie mog�em na to poradzi�. IV Za drzwiami opatrzonymi numerem jedenastym by� boks kontrolny z apa- ratur�, jakiej si� u�ywa do obserwacji badanego w komorze ciszy. Drzwi do tej komory, pancerne i d�wi�koszczelne, odstawa�y lekko od o�cie�nicy. Opodal, pod �cian� boksu kontrolnego zainstalowano konsol� sterownicz�, uzbrojon� w pi�� monitor�w pokazuj�cych obraz pustej na razie komory, w g�o�niki, z kt�rych najl�ejsze westchnienie tego, co przebywa� w komorze, pada�o jak grzmot, w urz�dzenia rejestruj�ce wszystkie czynno�ci i reakcje ustroju delik- wenta i w dwa rz�dy pokr�te�. Kiedy tam wszed�em do tego boksu, dy�urny od�o�y� gazet� i obrzuci� mnie ciekawym spojrzeniem. By� m�ody - wtedy w�a�nie spostrzeg�em, ze okre�lenia �m�ody" u�ywam w odniesieniu do coraz wi�kszej liczby os�b - mia� p�owe w�osy i dziewcz�ce rysy. Poda�em mu fiszk�. - Komora jest gotowa - powiedzia�. - Ale mo�e pan... - Ja te� jestem gotowy. Speszy� si�. Z pewno�ci� by�a to jego pierwsza praca i brakowa�o mu do�wiadczenia. Nie zas�ugiwa� na szorstkie traktowanie. Pomog�em mu otwo- rzy� te d�wi�koszczelne drzwi. Obraca�y si� na zawiasach g�adko, ale ich mas? stawia�a op�r. Ch�opak, ci�gle speszony, unika� mego wzroku. - Zapoznam pana z rozk�adem pomieszcze� - zaofiarowa� si�, patrz�c w g��b komory. - I z zakresem pa�skich obowi�zk�w i uprawnie�. Dla niego by�a to innowacja, co� takiego jak nie docenione ongi� ster�w- ce, odkryte ponownie po wynalezieniu nap�du j�drowego. Mnie komora ciszy kojarzy�a si� z nie�ytem �o��dka i stanami z pogranicza schizofrenii. Jako wychowanek OKSZ ca�ym sercem popar�em uchwa�� o zaniechaniu tej metody szkolenia, bo chocia� najci�sze pr�by mia�em juz za sob�, to fakt skwitowania z owej metody w korzystnym �wietle ukazywa� moje niestety mierne wyniki. Ten ch�opak m�wi� o komorze z dum�, jak wynalazca, kt�ry wnet, gdy uda mu si� wpakowa� kogo� do swej piekielnej machiny, zadziwi �wiat, lecz kt�remu brakuje wyobra�ni, �eby przewidzie� konsekwencje wy- nalazku. Zaprosi� mnie do �rodka, a ja spyta�em siebie, czy nie lepiej sp�dzi� te ostatnie dni urlopu w jakim� norweskim skansenie b�d� pod brazylijskim niebem. Komora ciszy mierzy�a 6 metr�w d�ugo�ci i 4 metry szeroko�ci i sk�ada�a si� z trzech pomieszcze�: mieszkalnego, kuchennego i sanitarnego. Kuchnia i sanitariat s�siadowa�y z sob�. Zajmowa�y ca�� szeroko�� najdalszej cz�ci ko- mory, uszczuplaj�c pomieszczenie mieszkalne o dwa metry d�ugo�ci, co spra- wia�o, �e pomieszczenie to by�o dok�adnie kwadratowe. Kuchnia i sanitariat mia�y takie same wymiary. Oba te pomieszczenia dzieli�a �cianka z bia�ej masy plastycznej; podobna �cianka, tyle �e w kolorze popielatym, odgradza�a je od pomieszczenia mieszkalnego. Posadzka i �ciany - g�adkie i o barwie o�owiu - nadawa�y ca�o�ci cech wn�trza puszki po konserwach, monstrualnie powi�kszonej. W tych �cianach tkwi�y ukryte oczy i uszy aparatury kontrolnej. Strop �wieci� niezmiennie. To md�e �wiat�o mia�o z niego pada� dzie� i noc bez przerwy, a� do zako�czenia eksperymentu. Wyposa�enie pomieszczenia mieszkalnego sk�ada�o si� ze stolika, fotela, tapczanu i zamontowanej w k�cie tablicy rozdzielczej. Stolik, wzorem stoj�ce- go po przeciwnej stronie tapczanu, przylega� do �ciany. Na jego p�okr�g�ym blacie le�a� nie tkni�ty dziennik czynno�ci, a obok - przybory do pisania. Z k�ta matowoczarna tablica rozdzielcza wytrzeszcza�a �lepia miernik�w. Hi- grometr, tachometr, zestaw manometr�w, kolidar, fotometr, wska�niki, jakich nie u�wiadczysz nawet w kabinie pilota - wszystko to, wyj�wszy zegar, stero- wane z boksu kontrolnego, by�o teraz martwe. Nad przyrz�dami jadowicie czerwieni� si� taster o rozmiarach naparstka; wyt�oczone pod nim litery two- rzy�y napis: STOP. Uruchomienie tastra by�o sygna�em do zako�czenia ekspe- rymentu. Kuchnia znajdowa�a si� na lewo. Najwi�cej miejsca zajmowa� w niej g�� boki pawlacz-spi�arnia. By�a tu tak�e spalarka do niszczenia odpadk�w, pro- miennik do podgrzewania potraw i kurek ze zlewem. Pawlacz spi�arni� wy- pe�nia�y zapasy bielizny, po�cieli i g��wnie �ywno�ci. Po stronie prawej w komorze ciszy zlokalizowany zosta� sanitariat. To pomieszczenie o powierzchni czterech metr�w kwadratowych podzielono na trzy mniejsze: przedsionek z umywalk� i lustrem, klitk� z natryskiem i klitk� z w.c. - Niby niewiele - powiedzia� dy�urny - ale jest tu w s z y s t k o. Projektan ci zadbali, �eby nada� temu charakter przytulnego mieszkanka. Spojrza�em na niego. Nie �artowa�. Dum� napawa�a go w�asna znajomo�� przedmiotu. - Pa�skie obowi�zki - m�wi� dalej - ograniczyli�my do prowadzenia dziennika czynno�ci. Co dwie godziny powinien pan w nim notowa� wskaza- nia miernik�w. B�d� si� one ci�gle zmienia�, nie wy��czaj�c wskaza� barome- tru, higrometru i termometru. Oczywi�cie ci�nienie, wilgotno�� i temperatura w pracuj�cej komorze zawsze s� sta�e, wi�c niech si� pan tymi wskazaniami nie sugeruje. Powinien pan tez opisywa� wszelkie zauwa�one nieprawid�o- wo�ci w funkcjonowaniu swojego ustroju i psychiki i to, co pan czuje, co przezywa. Tym samym nabrzmia�ym z przej�cia g�osem ch�opak pouczy� mnie, cze- go mi robi� nie wolno. Za ka�dy umy�lny ha�as, za szuranie butami, za pu- szczenie wody, kiedy nie jest to konieczne, za g�o�ne m�wienie - lecia�y punkty karne. �Ten test b�dzie mia� sens jedynie wtedy, kiedy badany postara si�, �eby zebra� punkt�w karnych jak najmniej." - A je�eli samotno�� za bardzo panu dopiecze, je�eli pan zechce - zawa- ha� si� - przerwa� badanie, wystarczy przycisn�� ten guzik - dotkn�� palcem wi�niowego tastra na tablicy rozdzielczej. Przed szesnastoma laty zrobi� to Jose Martinez: si�dmego dnia nie wy- trzyma� i uruchomi� taster. Drzwi do komory pechowo si� zaci�y, personel nie m�g� sobie z nimi poradzi�, pos�ano wi�c po pomoc. Jose Martinez wpad� w sza�. Nie wiedzia�, �e tam kto� ju� biegnie z palnikiem i �e przed up�ywem kwadransa drzwi zostan� sforsowane. Wydawa�o mu si� - jak p�niej opowia da� - �e zapomniano o nim i nie wyjdzie stamt�d nigdy. Kiedy�my dzisiaj stali przed sal� restauracyjn�, a on mruga� do recepcjonistki, w jego oczach do- strzeg�em cie� tego, co zaw�adn�o nim w komorze ciszy. Mo�e wybra� prac� na ,,SAT S-I", by tam nauczy� si� walki ze strachem. Ch�opak poleci� mi si� przebra� w skafander treningowy i zda� osobiste rzeczy do depozytu. Nie pozwoli� mi zatrzyma� przy sobie nawet medalionu, kt�ry nosi�em na szyi. Relief na medalionie przedstawia� byka. Urodzi�em si� pod tym znakiem. Ufa�em, �e medalion przyniesie mi szcz�cie, poniewa� ofiarowa�a mi go Emmelina. Kiedy przekracza�em pr�g komory, zbli�a�o si� po�udnie. - Wpisz� panu godzin� dwunast� - powiedzia� dy�urny. - Zgoda - odrzek�em. - I uszy do g�ry, ch�opcze. Zn�w si� speszy�. Napar� na drzwi. Zamkn�y si� bezg�o�nie i szczelnie. Jeszcze chwil� tam sta�em, a potem pad�em na tapczan. Skutki ca�onocnej jazdy z Lucerny nie da�y na siebie czeka�. Zasn��em natychmiast. V Obudzi�o mnie rytmiczne sapanie. Nap�ywa�o zewsz�d, sam d�wi�k, bez najl�ejszego powiewu. W wisz�cym nade mn� �wietlnym stropie ko�czy�y sw�j bieg przewody instalacji klimatyzacyjnej. Z ich niewidocznych wylot�w s�czy�o si� �wie�e powietrze. Ale nie one by�y �r�d�em tego d�wi�ku. Unios�em si� na �okciach i wstrzyma�em oddech. Sapanie usta�o, zapad�a idealna cisza. Tak, sprawc� by�em ja, moje p�uca. Chrz�kn��em i zabrzmia�o to jak rumor. Spu�ci�em nogi na posadzk�, kt�ra odpowiedzia�a twardym stukotem, wsta�em i podszed�em do tablicy rozdzielczej. By�a si�dma dwadzie�cia trzy, oczywi�cie wieczorem, bo wyklu- czone, �ebym spa� dziewi�tna�cie godzin. M�j wewn�trzny mechanizm cza- sowy cz�sto mnie na Ziemi zawodzi, ale nie do tego stopnia. Dokonanie zapisu wskaza� miernik�w od�o�y�em na godzin� �sm� i za- bra�em si� do pitraszenia kolacji. Wzi��em ze spi�arni porcj� liofilizowanej paczk� tost�w, konserw� mi�sn�. Herbat� wsypa�em do kubka, zala- zala�em wod� i na pi��: minut wstawi�em do promiennika. Stara�em si� je�� najciszej, niemniej zdawa�o mi si�, �e s�ycha� mnie w hotelu OKSZ. Gryz�em tosty i wodzi�em wzrokiem po otoczeniu. Wszystko tu by�o czamo-bia�e: tapczan, po�ciel, pledy, ok�adki dziennika czynno�ci, blat stolika, przy kt�rym jad�em, obicie fotela, �ciany, posadzka, �cianki dzia�owe, terakota w sanitariacie, sedes, oprawa lustra i ca�e wyposa�enie kuchni. Tylko taster na tablicy rozdzielczej czerwieni� si� jak dojrza�a wi�nia. No i �ywno��, na szcz�cie, mia�a wygl�d naturalny. Poza tym wszechw�adnie panowa�a biel, czer� i odcienie po�rednie. Takiego ograniczenia bod�c�w wzroku nie stosu- je si� bez powodu. Posprz�ta�em po sobie, resztki wraz z papierow� tack� wrzuci�em do spa larki. Potem stan��em przed tablic� rozdzielcz� i poczeka�em, az dwie �rod- kowe cyferki na zegarze zamieni� si� w zera. Najbardziej interesowa�y mnie wskazania barometru, higrometru i ter- mometru, pewnie dlatego, �e dy�urny zastrzeg�, aby si� nimi nie sugerowa�. Ci�nienie wynosi�o r�wno 1000 milibar�w, wilgotno�� powietrza - 85 pro- cent, a temperatura - 376 kelwin�w. Z nawyku wi�cej uwagi po�wi�ci�em r�wnie� tachometrowi. Wskazywa� pr�dko�� 7,84 kilometra na sekund�. Od biedy tyle by wystarczy�o, z�by wynie�� komor� ciszy na orbit� wok�ziem- sk�. Zanotowa�em wskazania pozosta�ych miernik�w i poni�ej dopisa�em.- Samopoczucie prawie takie, jak poza Ziemi�. Poza Ziemi� ciesz� si� spokojem i z przyjemno�ci� odpoczywam od ludzi. VI Nie chcia�o mi si� spa�, ale nie mia�em nic do roboty. Wzi��em letni tusz i w bieli�nie wyci�gn��em si� na tapczanie. By�em sam, tak jak tego pragn��em dzisiaj o czwartej dziesi�� nad ranem, kiedy po ciemku w swoim mieszkaniu s�ucha�em zapisu utrwalonego na ta�mie ipsofonu. Wyruszaj�c po�yczonym dodge'em z Lucerny, przypuszcza�em, ze Emmeliny nie zastan� w domu, wszak�e by�a juz ona w kraju, wi�c istnia�a szansa, ze j� odnajd�. To nag�e wezwanie do OKSZ zniweczy�o plany, kt�re snu�em podczas czternastodnio- wego pobytu na australijskiej farmie. Do Australii polecia�em nazajutrz po rozmowie z Emmelin�. Spotka�em j� we W�oszech, na przedmie�ciach Bergamo, i Emmelin� wzbudzi�a we mnie nadziej�, kt�r� chcia�em si� cieszy� z dala od ludzi. Podobn� nadziej� �y�em bez ma�a rok, od dnia, kiedy po powrocie z kosmosu znalaz�em w swojej skrytce urz�dowe pismo, informuj�ce, ze Em- melin� Raya i Mik� Cesara przestali by� ma��e�stwem. By�em na to przygoto- wany, a jednak w pierwszym odruchu chwyci�em za wideofon, aby zadzwoni� do nadawcy pisma i wyja�ni� pomy�k�. Zamiast tego zadzwoni�em do znajo mych. Odpowiadali mi z t� zimn� ironi�, z jak� traktuje si� rogacza, ze nie maj� poj�cia, co dzieje si� z Emmelin�, albo widz�c mnie na ekranie, zwy- czajnie wy��czali swoje aparaty. By�em wyobcowany. Jaka� wy�sza si�a pozrywa�a wi�zy ��cz�ce mnie z lud�mi i ludzie odwr�cili si� ode mnie. Wynaj��em wi�c kilku obrotnych i dyskretnych facet�w. �udzi�em si�, �e je�li Emmelina da mi troch� czasu, zdo�am jeszcze wszystko naprawi�. W dwa dni p�niej dowiedzia�em si� o awarii na , Jove V1H". ,,Unilab" wzywa� przebywaj�cych na Ziemi pilot�w do wzi�cia udzia�u w akcji ratowniczej. Za zgod� moich szef�w stawi�em si� u armatora �Unilabu", gdzie przydzielono mi statek z �adunkiem ciek�ej mie- szanki tlenowo-azotowej. Na ,Jove V1H" eksplodowa�y zbiorniki z tlenem i zapasy powietrza by�y tam na wyczerpaniu. Podr� w obie strony trwa�a jedena�cie miesi�cy. Przez te miesi�ce co� si� we mnie zasklepi�o czy zapiek�o, kiedy jednak wr�ci�em, podj��em poszuki- wania na nowo. Po sze�ciu tygodniach otrzyma�em poufn� wiadomo��, �e Emmelina bawi we W�oszech. Wyjecha�a tam przed p� rokiem z Maxem Sternem, kt�rego ongi� pozna�em az nadto dobrze. Poprosi�em o kwartalny urlop i nie zwlekaj�c uda�em si� do W�och. Odna- le�� kogo� w licz�cym �wier� miliarda mrowisku ludzkim nie jest rzecz� prost�, ale Max Stern by� lepszym znakiem rozpoznawczym ni� tablica rejes- tracyjna. Znano go wsz�dzie tam, gdzie dzia�a�y filie Eblou, rozwijaj�cej si�, drapie�nej firmy kosmetycznej. We W�oszech dzia�a�o ich w�wczas dziewi��, i to dzia�a�o sprawnie, o czym przekona�em si� wkr�tce po przejechaniu grani- cy. Par� kilometr�w przed Tirano zobaczy�em pierwszy afisz. Max Stern z u�miechem �igolaka namawia� z niego do zwiedzenia miasta, a poni�ej go- tyckim pismem zapewnia�, ze �DELIMALE uczyni j� powoln� twej woli". Do da�em gazu. Na rogatkach Tirano zatrzyma�em si� przed kioskiem z gazetami, by kupi� map� samochodow�. Przy okazji kupi�em ostatni numer �Reklamy", natural- nie z Maxem Sternem na ok�adce. Teksty w tym tygodniku drukowane s� w pi�ciu j�zykach, dotyczy to tak�e rubryki towarzyskiej. Wyczyta�em w niej, �e Max Stern przebywa obecnie w Bergamo i mieszka w hotelu �Vittorio". Do Bergamo dotar�em wieczorem. Pogoda by�a fatalna, pada�o i d�� zimny wiatr. Hotelarz, kt�rego zagadn��em w recepcji, potraktowa� mnie oschle. - Pan Max Stern dzisiaj rano wyjecha� - odpowiedzia� cedz�c s�owa, jakby uk�ada� przede mn� rodowe klejnoty. Najwyra�niej uzna� mnie za jednego z wielbicieli Maxa Sterna, co zwa�yw- szy na m�j wiek i p�e�, niedwuznacznie okre�la�o moje upodobania. - Wie pan dok�d? Zaprzeczy�. Ca�ym swoim zachowaniem dawa� mi do zrozumienia, �e ceni sobie czas. Znalaz�em si� w k�opotliwej sytuacji i kolejne pytania tylko by j� pogorszy�y, mimo to zaryzykowa�em: - Panu Sternowi towarzyszy�a pewna kobieta... Hotelarz zesztywnia�. - Pan wybaczy! - powiedzia� oburzony. O tym, �eby us�ysze� od niego co� wi�cej, szkoda by�o marzy�. Skierowa- �em si� do wyj�cia. Za mn� wyszed� cherlawy cz�eczyna w spranym prochow- cu. Na dworze zast�pi� mi drog�, podni�s� ko�nierz i rozbieganymi oczkami zbada� otoczenie. - Szuka pan Sterna? - spyta� kulaw� niemczyzn�. - Tak. Stali�my na stopniach ��cz�cych chodnik z wej�ciem do hotelu. Zapada� wiecz�r. Deszcz usta�, tylko w rynnach szumia�a jeszcze woda. M�czyzna dotkn�� mojego ramienia i zaprosi� mnie pod zadaszenie, nad kt�rym p�on�� neon ,,Vittorio". - On wyjecha� - powiedzia�, kiedy�my si� tam skryli przed wiatrem. - Dok�d? - Zaraz sformu�owa�em to stosowniej. - Ile? Cz�eczyna w skupieniu potar� czubek nosa. - Pan jest Szwajcarem? Potwierdzi�em. - No to pi��set, w pa�skiej walucie. - �ypn�� na mnie, chc�c zobaczy�, jak to przyj��em. - Chyba �e - doda� po chwili - bardziej interesuje pana ta... dama. Drgn��em. Nie usz�o to jego uwagi. - Ona jest dro�sza - powiedzia�. - Nie ma jej w hotelu, ale jest w Berga- mo, i wiem gdzie. - To znaczy? - To znaczy tysi�c. Mia�em przy sobie tak� sum�. Liczy�em si� z wydatkami, tote� wyje�d�aj�c z kraju, opr�cz ksi��eczki czekowej wzi��em ze sob� got�wk�. Wsun��em r�k� do kieszeni. - Jak� mog� mie� gwarancj�, �e poda mi pan prawdziwy adres? - spyta- �em. - Zaprowadz� tam pana - odrzek� m�czyzna. - Ale ja te� musz� mie� jak�� gwarancj�. Wyj��em z portfela pi�� stufrankowych banknot�w. Pochwyci� je i utka� za pazuch�. - To daleko - powiedzia�. - Potrzebna b�dzie taks�wka. - Za rogiem stoi m�j samoch�d. Droga zaj�a nam godzin�. Cz�eczyna, pochylony ku przedniej szybie, kl�� po w�osku rozkopy i objazdy i m�wi�, gdzie i kiedy mam skr�ci�. Chyba jechali�my bocznymi ulicami. Na peryferiach sko�czy�a si� r�wna jezdnia. Po kwadransie istnego rodeo cz�eczyna kaza� mi stan��. Zatrzyma�em si� na poboczu i zgasi�em silnik. Wok� by�o do�� ciemno, gdy� pali�a si� co drugar latarnia. Nieco �wiat�a pada�o z okien dwu pobliskich budynk�w mieszka� nych. W przodzie, na tle czarnego nieba, majaczy�y szkielety nie uko�czonych wie�owc�w i a�urowe rami� d�wigu. - To ta buda - powiedzia� m�j cicerone, dotykaj�c palcem bocznej szyby. - Ona teraz jest tam. Pochyli�em g�ow�. Palec m�czyzny wskazywa� przestrze� pomi�dzy dwoma budynkami mieszkalnymi, a �ci�lej - stoj�cy w g��bi typowy bunga- Iow. Otacza�y go nie uprz�tni�te ha�dy piachu i cz�ci rusztowa�. Przed nim rozlewa�o si� marszczone wiatrem p�ytkie bajorko, przez kt�re prowadzi�a zbita z desek k�adka. Mo�na by s�dzi�, �e jest to barak magazynowy, gdyby nie jego okna, zas�oni�te kotarami i o�wietlone. - Mam panu wierzy�? - zapyta�em. - Prosz� sprawdzi� - odpar�. - Ale wpierw bym wola� dosta� swoj� zap�a- t�. M�owie po odnalezieniu �on cz�sto o takich drobiazgach zapominaj�. Tym mnie zadziwi�. Ten z pozoru kruchy i zagubiony cz�eczyna, zdawa�o- by si� - zaledwie kibicuj�cy �yciu, zna� to �ycie lepiej ode mnie. Du�o si� jednak traci tam, w kosmosie, gdzie czas p�ynie wolniej i jest go rzekomo wi�cej ani�eli na Ziemi. Szanuj� Einsteina, ale bardziej szanowa�bym cz�owie- ka, kt�ry by uj�� w matematyczne klamry zjawisko dylatacji �ycia. Na werandzie bungalowu zapali�o si� �wiat�o. Ze �rodka wysz�y trzy oso by: dwie kobiety i m�czyzna. Na moment znikn�li za stosem cementowych p�yt. St�pali ostro�nie, wyszukuj�c suchych miejsc, wymieniaj�c �artobliwe uwagi i gestykuluj�c. Przodem sz�a Emmelina. Nawet po tych wertepach poru- sza�a si� z wdzi�kiem i harmonijnie. W milczeniu poda�em mojemu pasa�erowi pi��set frank�w. Schowa� je i r�wnocze�nie otworzy� drzwiczki. Wymkn�� si� jak kot. Pod latarni� mign�a mi jego sprana kapota, potem przepad� w ciemno�ciach. Wysiad�em z samo- chodu. Tamtych troje pokona�o ju� k�adk�. Z uchylonych okien dobiega�y d�wi�- ki znamienne dla spo�ecze�stwa telewizyjnego, wiatr czym� szura� i szele�ci�, lecz wszystkie te odg�osy by�y ledwie t�em ha�a�liwej rozmowy i �miech�w tamtych trojga. Wyszed�em im naprzeciw. Przystan�li tu� przede mn�, nadal u�miechni�ci, z wyrazem podchmielonej �yczliwo�ci na twarzach. M�czyzny ani tej drugiej kobiety nie zna�em. - Wielki Bo�e! - zawo�a�a Emmelina. - Mik�! Jej oczy by�y szeroko otwarte i b�yszcza�y jak zwykle, kiedy wypi�a. Mia�a cer� tak g�adk�, jakby jej twarz natura uformowa�a z ko�ci s�oniowej; te jedwa- biste policzki barwi� teraz zdrowy rumieniec. Unios�a ku mnie sw�j odrobin� zadarty nosek, na kt�rym osiad�a w�a�nie kropka sadzy, a jej mi�kkie wargi u�o�y�y si� w wyraz ni to zastanowienia, ni subtelnego sceptycyzmu. - Poczekamy na ciebie w wozie - powiedzia� m�czyzna. Wraz z tamt� kobiet� wsiedli do wielkiego czarnego carbigha zaparkowa- nego po drugiej stronie jezdni. - Emma... Chyba powinni�my ze sob� pom�wi�. Wiatr goni� po jej czole br�zowe k�dziory i nadawa� jej bu�czuczny wyg- l�d. - To mi�e, �e przyjecha�e� mnie odwiedzi�. - By�a nieobecna, jak gdyby jej my�li pod��y�y w �lad za tamtymi dwojgiem. Zdmuchn�a z nosa sadz� i odruchowo si�gn�a do torebki po lusterko. - Jeste� tu s�u�bowo? Ja ci�ko pracuj�, Mik�. - Ockn�a si� z zadumy. - Nareszcie pracuj�! - Stern - to s�owo wykrztusi�em z gard�a jak kamyk - wyjecha�... - Dzi�ki niemu. - Emmelina o�ywi�a si�. - On za�atwi� mi t� prac�. To ci�ka praca, ale pozwoli mi rozwin�� talent. Max wyjecha� do Francji odno- wi� kontrakt z firm� Eblou. Za rok mog� zosta� jego partnerk�. �DELIMALE uczyni j� powoln� twej woli." - Emma, my musimy porozmawia�. W bloku na pi�trze zakwili�o niemowl�. M�czyzna w carbighu siedzia� za kierownic�. �okie� trzyma� na opuszczonej bocznej szybie i perswadowa� co� swojej towarzyszce. Pali�. Emmelina patrzy�a na niego. - Ty naprawd� jeste� niedzisiejszy - o�wiadczy�a. - Susan powiedzia�a, ze... - potrz�sn�a g�ow�. - Nie, to nie wyrozumia�o��, to chorobliwa szla- chetno��. Uj��em jej d�o�. By�a szczup�a, ciep�a i kszta�tna. - Co si� sta�o, Emma? Czy te pi�� lat... te pi�� lat... Co� obudzi�o si� w jej twarzy, co� ulotnego, co zaraz znik�o. Umkn�a mi d�oni. - By�o nieudan� pr�b� - wymuszonym u�miechem stara�a si� nada� roz- mowie l�ejszy ton. - Nie b�d� sentymentalny, Mik�. To do ciebie takie niepo- dobne, ty - zrobi�a napuszon� min� i tym razem jej si� uda�o - ty herosie kosmosu. M�czyzna w carbighu zapu�ci� silnik. Zagrodzi�em Emmelinie drog�. - Pozw�l mi si� z tob� spotka�. - Dobrze - powiedzia�a ju� zniecierpliwiona. - Pod koniec miesi�ca b�d� w Breshoven. Zatelefonuj� do ciebie... no, w niedziel�. Bywaj! To mi�e, ze przyjecha�e� mnie odwiedzi�. Odesz�a lekkim krokiem, pewna, �e patrz� za ni�. Usiad�a z ty�u, odsun�a si� od szyby i przesta�em j� widzie�. Carbigh, wyj�c na pierwszym biegu, wyrwa� w kierunku �r�dmie�cia, az zadudni�y amortyzatory. Odprowadzi�em go wzrokiem. Nazajutrz wczesnym rankiem by�em w Szwajcarii, by wieczorem znale�� si� na pok�adzie samolotu Cootch 777 odlatuj�cego z Lucerny do Melbourne. VII Ze stropu sp�ywa�o �agodne �wiat�o. Na zegarze by�a dziewi�ta pi��dzie- si�t dziewi��. W komorze ciszy przebywa�em wi�c od dziesi�ciu godzin. Albo od dwudziestu dw�ch. Ten zegar uosabia� spryt eksperymentator�w: nie mo- �na by�o z niego odczyta� pory dnia. Spisa�em wskazania miernik�w, stwier- dzaj�c przy tym, ze temperatura spad�a do 354 kelwin�w, pr�dko�� wzros�a do 9,8 kilometra na sekund�, a ci�nienie powietrza wynosi nadal 1000 milibar�w. Kiedy wr�ci�em na tapczan, us�ysza�em dzwonienie. W�a�ciwie s�ysza�em je od dawna, ale teraz sta�o si� wyj�tkowo dokuczliwe. Plaskaj�c bosymi stopami obszed�em komor�, skontrolowa�em kuchni� i sanitariat. Dzwonie nie dobiega�o zza ka�dej �ciany jednakowo, narasta�o, wwierca�o mi si� w czaszk�. Tak jakbym s�ysza� j�k uderzonego dzwonu nagrany na ta�mie, kt�r� odtwarzano od ko�ca. Czeka�em na to uderzenie, bo po�o�y�oby ono kres mojej udr�ce. Daremnie. W dzienniku czynno�ci zanotowa�em: Samopoczucie dobre. Z tym, ze potwornie dzwoni mi w uszach. Chyba nie zasn�. Jednak zasn��em. Obudzi�em si� rze�ki o �smej siedemna�cie rano, cho� tak�e m�g� to by� wiecz�r. Jako kadet podczas jednej z pierwszych pr�b w komorze ciszy przespa�em ciurkiem dwadzie�cia sze�� godzin i wcale nie by�em wyspany. Cz�owiek w komorze ciszy boryka si� nie tylko z samotno�ci�, lecz g��w- nie z tym, co kryje nazwa tego specjalnego pomieszczenia. Wbrew pozorom pilot na statku czy na stacji kosmicznej nie ma powod�w skar�y� si� na cisz�. Tam zawsze pracuj� jakie� urz�dzenia, wibruje konstrukcja, szemrze wentyla- cja, posapuj� uk�ady ch�odnicze, co� szumi, brz�czy, stuka lub popiskuje. W najcichszych zak�tkach stacji poziom ci�nienia akustycznego nie spada poni- �ej pi�tnastu decybeli. W komorze ciszy poziom ten r�wna si� zeru. Chocia� nie, s�yszysz przecie�, jak funkcjonuje tw�j organizm. Fred von Neheim, ten znakomity pilot wytrzyma� w komorze ciszy trzy tygodnie. By� to wynik rekordowy w naszym roczniku. Ostatnie godziny w komorze von Neheim sp�dzi� na posadzce pod �cian�, w pozycji siedz�cej, z brod� wspart� na podci�gni�tych kolanach. Przed opuszczeniem komory po- wiedzia� g�o�no: �Min�o dok�adnie dwadzie�cia jeden dni. M�g�bym tu kib- lowa� jeszcze rok, ale to nie ma sensu. Jestem w doskona�ej formie i jestem spokojny, po prostu znudzi�o mi si� i tyle." Potem zapuka� do drzwi. Wypu- szczono go, mimo �e nie pos�u�y� si� tastrem, i wzi�to na obserwacj�, bo nim wsta�, doda�: �Wynurzajcie mnie ostro�nie. S�ysz�, jak o pancerz ociera si� mina g��binowa". Jego ojciec, dow�dca batyskafu, zgin�� od dryfuj�cej po Atlantyku dwudziestowiecznej bomby magnetycznej. Przed �niadaniem od�wie�y�em si� pod natryskiem. Stoj�c tam, przez ca�y czas czu�em na sobie w�cibskie oko kamery. Wstydliwo�� w przypadku pilota jest anachronizmem. Jego organizm apa- ratura diagnostyczna traktuje jako zbi�r biopodzespo��w, kt�re trzeba skon- trolowa� pod wzgl�dem sprawno�ci ich funkcjonowania. Ca�a fizjologia dla tej aparatury sprowadza si� do mechanistycznego dzia�ania poszczeg�lnych narz�d�w. Nie ma tutaj mowy o psychologizowaniu czynno�ci organizmu, jak nie mo�e by� mowy o tym, �e maszyna wstydzi si� wyrobionych �o�ysk, wyciekaj�cego z niej oleju czy wy�amanych z�b�w w trybie. By�em sk�onny zaakceptowa� to wszystko, dop�ki pod kontrol� tej aparatury diagnostycznej nie musia�em usi��� na sedesie. Na �niadanie zjad�em jajecznic� o konsystencji budyniu, porcj� szynki, paczk� tost�w i wypi�em dwa kubki herbaty. Troch� mniej ni� wczoraj przej mowa�em si� s�dem eksperymentator�w o mojej kulturze jedzenia. O dzie- si�tej zanotowa�em wskazania miernik�w. Nie odbiega�y zbyt od wskaza� wieczornych. Gdyby takie by�y na pilotowanym przeze mnie statku, by�bym absolutnie szcz�liwy. Temperatura znowu spadla, wynosi�a 301 kelwin�w. Pr�dko�� wzros�a do 21,6 kilometra na sekund�. Dzwonienia juz nie s�ysz� i nie staram si� us�ysze�. Niezwykle trudno jest odwr�ci� uwag� od niebezpiecze�stwa, kiedy cz�owiekowi brak pewno�ci, �e niebezpiecze�stwo rzeczywi�cie istnieje. Wsypa�em resztki �niadania do spalarki i rozejrza�em si� po swoim wi�- zieniu. By�o pi�� monitor�w w boksie kontrolnym, wi�c musia�o by� tak�e pi�� kamer. Aby mie� badanego stale na oku, nale�a�o je rozmie�ci� wed�ug jakie- go� planu. Jakiego? Jedna kamera powinna przekazywa� obraz og�lny i zain- stalowano j� prawdopodobnie nad wej�ciem, pod sufitem, sk�d mog�a wi- dzie� pomieszczenie mieszkalne, wycinek kuchni i wycinek sanitariatu. Nie mog�a natomiast zobaczy� tego, co znajdowa�o si� pod ni�, przy �cianie. Wyr�cza�a j� w tym druga kamera, umieszczona raczej nad tapczanem ni� po przeciwnej stronie komory. Nad tapczanem dlatego, �e badany najwi�cej cza- su sp�dza� na tapczanie. Trzeci� kamer� zamontowano chyba nad stolikiem, bo dzi�ki temu dy�urni mogliby na bie��co zna� tre�� notatek prowadzonych przez badanego. Pozosta�ymi dwiema kamerami - jak przypuszcza�em - ob- dzielono sprawiedliwie kuchni� i sanitariat. Kamer� kuchenn� zainstalowano bez w�tpienia w stropie. Kuchnia to swego rodzaju poligon manualny i gwa- rantuj�, �e je�li eksperymentator�w interesowa�a ocena sprawno�ci manual- nej delikwenta, obserwowali go z g�ry, poniewa� z tego miejsca na og�l nie traci si� z oczu jego r�k. Z ustaleniem po�o�enia kamery w sanitariacie mia�em wi�kszy k�opot, w ko�cu uzna�em, �e umieszczono j� nad lustrem, w przed- sionku. St�d wida� by�o zar�wno klitk� z natryskiem, jak i t� z w.c, a ponadto, co istotne dla psychologa - twarz badanego. Doprawdy sporo czasu marnu- jemy na minoderie przed lustrem; z tych grymas�w, kt�re zamiast tuszowa�, uzewn�trzniaj� stany naszego ducha, wytrawny psycholog mo�e si� dowie- dzie� wi�cej ani�eli z niejednego testu. Rozgl�dn��em si� po komorze oczami pi�ciu kamer i odkry�em, �e jednak jest w niej �lepe miejsce. Cho�by zastosowano tutaj nowoczesne kamery o p�pe�nym k�cie widzenia, �adna z nich nie by�aby w stanie przenikn�� drzwi pawlacza-spi�arni. VIII Po�o�y�em si� na tapczanie. W martwej ciszy spada�o na mnie ciep�e �wiat�o. Up�yn�a doba, odk�d przest�pi�em pr�g tej komory. Tam, w boksie kontrolnym, zmieni�o si� co najmniej trzech dy�urnych. Pi�tna�cie lat pracy w kosmosie. Pancerne �ciany kabin, sygna�y alarmowe, pustka, du�e przy�pieszenia albo zupe�ny brak grawitacji i te leniwe zegary oto moje niemal naturalne �rodowisko. Mo�na do tego przywykn��, pod warunkiem jednak, �e ma si� uregulowane sprawy rodzinne. My�la�em o tym wszystkim z dziwnym uczuciem. Podobne uczucie ogarn�o mnie na lotnisku w Karaczi. W Melbourne wsiad�em do samolotu w sobot� o pi�tej, �eby o siedemnastej znale�� si� w Lucernie i jeszcze tego dnia dotrze� do Breshoven. W samolocie po raz kolejny przygotowywa�em si� do rozmowy z Emmelin� - jakby nie dosy� mi by�o tych dwu tygodni na australijskiej farmie, w ca�o�ci po�wi�conych uk�a- daniu monolog�w. Od startu wmawia�em sobie, �e Emmelin� zamiast telefo- nowa�, niezawodnie do mnie przyjedzie, bo tak b�dzie pro�ciej. Wreszcie w to uwierzy�em. Samolot z przyczyn technicznych nie m�g� tankowa� w powietrzu i musia� l�dowa� w Karaczi. I tutaj lot zosta� przerwany: znad Morza Arabskiego nap�y- n�a mg�a. Poproszono nas o opuszczenie samolotu. W poczekalniach portu lotniczego zdenerwowani i zdezorientowani podr�ni zanudzali personel pytaniami b�d� racz�c si� alkoholem, utyskiwali na ba�agan. Wszystkie loty odwo�ano, lotnisko zamkni�to. Mg�a g�stnia�a z minuty na minut�. Wilgotna biel wpe�z�a na pasy starto- we, poch�on�a pozostawione na pasach samoloty, a� w ko�cu otuli�a szczel- nie hangary, biura i poczekalnie. Mija�y godziny. G�o�niki podawa�y coraz to nowe i sprzeczne komunikaty o stanie pogody i traci�em nadziej�, ze do wieczora co� si� zmieni. Wypi�em w barze dwa koniaki, przejrza�em pras�, a potem wyszed�em do holu, gdzie wisia�a �cienna mapa transkontynentalnych linii lotniczych. Przy��czy�em si� do grupy Skandynaw�w z rozczarowaniem s�uchaj�cych stewardesy, kt�ra po angielsku t�umaczy�a im, ze oczywi�cie w Haidarabadzie jest lotnisko i mog� tam dojecha� w trzy godziny, ale szczerze im to odradza, bo Haidarabad nie ma po��czenia lotniczego ze Sztokholmem. Skandynawowie oddalili si�, prowadz�c sp�r mi�dzy sob�. Stewardesa popatrzy�a na mnie. - Taka mg�a nigdy si� tu nie zdarza - powiedzia�a zatroskana. Zdawa�a si� by� wstrz��ni�ta tym kaprysem aury. - Czy z Haidarabadu dostan� si� do Lucerny? - spyta�em. - Do... Ach, do Lucerny - zagryz�a doln� warg�. - Tak mi przykro. Haida- rabad obs�uguje wy��cznie linie afryka�skie. - Wobec tego mo�e mi pani wska�e najbli�szy port, kt�ry ma po��czenie z Europ�. Przez rami� spojrza�a na map�. Mia�a d�ug� szyj� i ma�e uszy. By�a chyba Mulatk�. - Maskat albo Bombaj - powiedzia�a. - To zreszt� ta sama linia. Ale