JACEK SAWASZKIEWICZ NA TLE KOSMICZNEJ OTCHŁANI Z nadzieją KATHARSIS Część pierwsza Tym, którzy przez to przeszli ZIEMIA i Podałem recepcjoniście symbol wezwania. - Mikę Cesara - powiedziałem. - Pilot II klasy, zatrudniony w ,,Astrola bie". Recepcjonista zaspanym wzrokiem obrzucił zegar nad schodami, a potem popatrzył na mnie. - Mikę Cesara - powtórzył z miną człowieka, którego chwilowe zaintere- sowania nie wykraczają poza obręb łóżka. - Nie otrzymaliśmy od pana po- twierdzenia. - Byłem w Australii. Byłem w Australii, w Afryce, w Azji, wszędzie. Objechałem cały świat. Człowiek wraca z kosmosu nie po to, by słuchać ludzkiej mowy dobiegającej z głośnika i oglądać twarze na ekranie. Pusty dom to nie jest miejsce nawet dla kogoś, kto lubi samotność, zwłaszcza gdy się nią cieszył przez ostatni rok Czasami pobyt w takim domu, kiedy pokoje i meble wywołują u nas osobiste wspomnienia, staje się koszmarem. Recepcjonista rozczesał palcami zmierzwione włosy i ziewnął. - Wszyscy są juz od wczoraj - powiedział z przyganą. Podał mi klucz. - Śniadanie o dziewiątej. - Wymierzył palec w szklane drzwi na prawo, za którymi w nie oświetlonej sali stały stoliki o gołych orzechowych blatach. Tam. Odprawa zaraz po śniadaniu. Udałem się do numeru. Po drodze wziąłem z regału na półpiętrze plik porannych gazet i zaopatrzyłem się w kubek kawy z ekspresu w niszy koryta- rza. Spać nie było sensu: dochodziła piąta. Nie rozebrałem się; zdjąłem tylko buty, ległem na tapczanie i z przyjemnością rozprostowałem kości. Gazety położyłem na podłodze, czekając, aż ostygnie kawa. Zasnąłem nagle i głębo- ko. II Mój wewnętrzny mechanizm czasowy zawiódł mnie haniebnie. Zbudzi- łem się o dziewiątej. Pod natryskiem spłukałem z siebie resztki zmęczenia, które towarzyszyło mi w trakcie nocnej jazdy do Ośrodka Kosmicznych Stat- ków Załogowych. Z Breshoven, gdzie mieszkam, do tego ośrodka jest nieledwie pięćdziesiąt kilometrów i pokonałem je w dwadzieścia cztery minuty, ale przedtem spę- dziłem sześć godzin za kierownicą wypożyczonego dodge'a, a wcześniej - pół doby w samolocie i noc na lotnisku w Karaczi. W Lucernie wylądowałem dopiero o dwudziestej drugiej, mimo to nie przenocowałem tam w hotelu, ponieważ gnała mnie nadzieja, którą krzepiłem się od chwili, kiedy w Mel- bourne wsiadłem na pokład samolotu. W domu nie zastałem Emmełiny, nie było też dla mnie żadnej wiadomości, oprócz utrwalonego na taśmie ipsofo- nu wezwania do ośrodka. Nie zapalając światła obszedłem pokoje, po czym na powrót wsiadłem do dodge'a, bo wezwania do OKSZ nie wolno zbagateli- zować, nawet jeżeli jest się na urlopie i nawet jeżeli wszystko raptem przestało mieć znaczenie. W sali restauracyjnej za szklanymi drzwiami siedziało około trzydziestu mężczyzn. Byli na ogół młodzi, paru znałem z widzenia. Niektórzy rozmawia- li, ale raczej powściągliwie, rzucając wokół ukradkowe spojrzenia, świadczą- ce, że z wieku, wyglądu, stopnia i funkcji sąsiadów usiłują dociec przyczyn% dla których zostali tu wezwani. Inni patrzyli w swoje talerze albo na ściany, albo też na podparty dwiema kolumnami sufit, ozdobiony plafonem wyobra- żającym stylizowaną Drogę Mleczną. Stolik w rogu pod oknem okupowało pięciu ledwie wypierzonych pilo- tów, rozgadanych i pełnych wrażeń; nieodparcie nasuwało się przypuszcze- nie, że są to koledzy ze Szkoły Lotniczej, koledzy, których przypadek znów połączył i którzy po rocznej praktyce w różnych sektorach Układu mają sobie mnóstwo do opowiedzenia. Tych chłopców, jeszcze bez rutyny, rozpalała każda okazja do wykazania swoich umiejętności, rzekomo nieprzeciętnych. Wydało mi się, że w końcu sali za filarem dostrzegam sylwetkę Freda von Neheima. Ruszyłem tam pasem chodnika między barem a stolikami. Nie myliłem się, łysa czaszka Freda na tle czarnej boazerii jaśniała jak mleczna kula nocnej lampy. Fred siedział tyłem do sali i zasłaniał sobą swojego roz- mówcę. Od barmana dostałem auszpik z homara, kawał polędwicy i szklanicę gorącego płynu o barwie kawy rozcieńczonej herbatą - barman powiedział,. < że to herbata po szanghajsku; z tym wszystkim przysiadłem się do tamtego stolika. Fred von Neheim przestał żuć i utkwił we mnie swój posępny wzrok. Kiedy widziałem go ostatni raz, miał jeszcze kilka przednich zębów i zaklinał się, ze „jak mu i te wylecą, nie założy protezy, żeby nie wiem co". Słowa dotrzymał i teraz jego twarz, zawsze przyobleczona w niechęć i cynizm, wyra- żała bezgraniczną pogardę, a nos, i tak długi, zwisał mu niemal do brody. - Mikę Cesara - wyseplenił zdumiony - bo skonam! Rozstawiłem przed sobą talerzyki i sięgnąłem po bułkę. - Jestem rad z naszego spotkania - oświadczyłem. Istotnie byłem rad. Fred von Neheim był w Szkole Lotniczej najlepszym pilotem spośród kadetów naszego rocznika, później także to i owo o nim słyszałem. Bez trudu uzyskał I klasę, o którą ja od roku czyniłem bezskuteczne starania. Pod wzglę- dem sprawności zawodowej był jednym z moich ideałów. Mimo wrodzonej arogancji miał w sobie coś, czym zjednywał ludzi, i można było na nim polegać w każdej sytuacji. Na duszę towarzystwa raczej się nie nadawał, nie- mniej podczas szkolnych lotów każdy z nas, kadetów, pragnął znaleźć się w jego grupie. - Mikę Cesara - powtórzył. Popatrzył na swojego rozmówcę. - Co ty na to, Jose? Ja także popatrzyłem na tamtego mężczyznę. Uśmiechał się do mnie sze- roko, tak jak potrafił uśmiechać się Jose Martinez. - Cómo estas*, pilocie? - zapytał. Jego niegdyś kruczoczarną czuprynę przetykały pasemka siwizny, oczy jednak miał nadal te same: duże, lśniące, młodzieńcze. Szczerzył do mnie zęby, równe, zdrowe zęby, których widoku na miejscu von Neheima chyba nie mógłbym ścierpieć Był śniady i nosił cienki jak sznurowadło wąsik. Zasy- paliśmy się pytaniami. O von Neheimie wiedziałem, że pracuje w „Unilabie", najpoważniejszej firmie spedycyjnej. Swego czasu jej szefowie stoczyli o Freda istny bój z szefami ,,Astrolabu", do którego ja trafiłem. „Astrolab" obsługiwał wtedy stacje krążące w stosunku do Ziemi po okołosłonecznych orbitach wewnętrznych, „Unilab" natomiast - stacje krążące po orbitach zewnętrznych, do samego Jowisza, przy czym była to firma ekspansywna, toteż von Neheim nie zastanawiał się nad wyborem. Wkrótce objął stanowisko konwojenta, czte- rokrotnie awansował i tym samym znalazł się w czołówce pilotów cywilnych linii transportowych. Jose Martinez z początku pracował ze mną w „Astrola bie". Po roku przeniósł się do przedsiębiorstwa dystrybucyjnego i szalał swoim małym statkiem dostawczym po Układzie, następnie w sensie dosłow- nym osiadł na stacji „SAT S-I" i od dwóch lat tam gnuśniał, bo obowiązki pilota zmianowego na tej stacji polegają na czekaniu na robotę. - Jest tu nas więcej? - zapytałem. - Z naszego rocznika. Fred von Neheim potrząsnął łysą czaszką. Opróżnił do dna szklanicę i razem z krzesłem obrócił się tak, żeby siedzieć bokiem do sali. Mnie widok na salę zasłaniała kolumna; swobodnie mogłem obserwować tylko tych pięciu młokosów w rogu i jeszcze paru pilotów - nieco starszych i już zniecierpli- wionych. Najstarszymi byliśmy jednak my trzej, jakby kierownictwo Ośrodka Kosmicznych Statków Załogowych uznało, że wiek czterdziestu lat jest wie- kiem granicznym dla uczestników tego zjazdu. Cómo e s t a s - jak się masz. - Odwołano mnie godzinę przez startem - powiedział von Neheim. - Armator reklamował, ale gdzie tam! Nawet nie raczyli uzasadnić. - Ja nie mam im tego za złe - wtrącił Martinez. - Wreszcie zacznie się coś dziać. I niech się dzieje, do licha, bez względu na to, co oni tam wykombino wali. Mogłem go zrozumieć. Dwa lata takiej służby to okres dostatecznie długi, żeby ją sobie dokumentnie obrzydzić. Az dziwne, że Jose Martinez, to dziecko przestrzeni i ruchu, wytrzymał tam tyle. Rozmowy ucichły, wzrok obecnych pobiegł ku wejściu. Wychyliłem się zza kolumny. Do sali wkroczyło trzech mężczyzn. Dwaj zatrzymali się pół metra za stojącym w środku, typowym astenikiem, na którym mundur ko- mandora wisiał jak na kiju. W jednym z tych dwu rozpoznałem doktora Rett- mana, drugiego cywila nie znałem. Stanęli tak, by widzieć nas możliwie wszystkich. Z przodu zabrzęczały odkładane sztućce i nastała cisza. - Witam was, panowie - powiedział komandor tonem niemal towarzy- skim. - Cieszy mnie fakt, żeście przybyli w komplecie. Ale proszę sobie nie przeszkadzać. - Nikt się nie poruszył i komandor mówił dalej. - Jak zapewne wiedzą niektórzy z was, zwłaszcza najmłodsi, nazywam się Joseph Bragg i od pięciu lat kieruję tym ośrodkiem. Wszyscy szkoliliście się tutaj i wierzę, że łatwo nam będzie dojść do porozumienia. Ruchem ręki wskazał swojej gwardii przybocznej wolne miejsca przy sto- likach, sam przespacerował się po chodniku wzdłuż baru. Roztrząsał coś w myślach. Milczeliśmy. - Nasze kierownictwo - podjął - na wniosek departamentu zostało zo- bowiązane do przeprowadzenia testu psychotechnicznego wśród absolwen- tów Ośrodka Kosmicznych Statków Załogowych. Posiłkując się komputerem personalnym wyłoniliśmy spomiędzy pilotów grupę kobiet i dwie grupy mężczyzn o wymaganych predyspozycjach. Kobiety i jedną grupę mężczyzn poddaliśmy temu testowi w minionym kwartale, wy jesteście grupą drugą... - Czy to jakieś dodatkowe weryfikacje? - przerwał mu Jose Martinez. Był wartki w języku i często zdarzało mu się wprzód coś powiedzieć, a potem dopiero przemyśleć to, co powiedział. - Ten test nie ma nic wspólnego z jakimikolwiek badaniami kontrolnymi - oświadczy! komandor. - Jego wyniki staną się częścią programu objętego tajemnicą, w związku z czym same będą tajne. Zresztą po przeanalizowaniu zostaną natychmiast zniszczone. Z tych też powodów nie wolno mi zdradzić celu, w jakim nasz test jest przeprowadzany. Powstał gwar. Sporo osób zastanawiało się głośno, czemu ów test ma służyć i dlaczego wybrano właśnie ich. Komandor Bragg taktownie nie prze- rywał tej bezładnej dyskusji. W końcu nie powinien się spodziewać, że kto- kolwiek podejmie decyzję bez uprzedniego poznania opinii innych albo przynajmniej wygłoszenia własnej. Przechadzał się między rzędami stolików skupiony, z opuszczoną głową. Kiedy zawracał obok naszego stolika, wyra- źnie zobaczyłem jego twarz. Przypominała twarz Maxa Sterna w momencie, jak Stern posyłał lufcikowi kamery telewizyjnej swój zabójczy uśmiech i omdlewającym głosem cedził do mikrofonu: „DELIMALE uczyni ją powolną twej woli". Komandor założył ręce do tyłu i oparł się plecami o ścianę opodal grupki młodych. - Z pewnością znajdą się tacy - rzeki podniesionym głosem - którzy z różnych względów nie zechcą się poddać naszemu testowi. Nie będziemy ich wypytywać o powody, po prostu wrócą do swoich zajęć, a my zapomnimy o sprawie. Waszą odmowę potraktujemy jako uzasadnione usprawiedliwienie. Gwar przycichł. Fred von Neheim wydął zapadnięte wargi i spytał ponuro, sepleniąc: - Co to za test? Piloci wbili spojrzenia w komandora. Bragg oderwał plecy od boazerii i wolnym krokiem przemierzył salę. Stanął przy drzwiach. - Krótko mówiąc, idzie nam o zbadanie waszej odporności na częściową deprywację sensoryczną - odpowiedział. - Takie badania przechodziliście juz niejednokrotnie, z doskonałymi wynikami, w asensoriach. Tym razem jednak chcemy zastosować metodę, której dawno zaniechano. Każdy z was o niej słyszał, a najstarsi znają ją z autopsji. Mam na myśli komorę ciszy. - „Kibel"! - wykrzyknął Jose Martinez. Komandor Bragg uśmiechnął się przelotnie. - Pan tam był? - Siedem dni - odparł Martinez. Dźwignął się z krzesła. - O siedem dni za długo. - I jakie pan wyniósł wrażenia? Ale proszę siedzieć. Jose Martinez pociemniał pod opalenizną. Wzruszył ramionami. - No, to było ponad piętnaście lat temu... Dzisiaj, po tych dwóch latach na „SAT S-I" mógłbym tam wytrzymać nawet siedem miesięcy. Bragg uniósł brwi. - Ach, to pan... Pan Martinez, jeśli się nie mylę? - Tak. Jose Martinez, pilot II klasy, sto dwadzieścia siedem miesięcy w kosmosie. Młodzi w rogu zaszemrali. Ktoś, ukryty dotąd za kolumną, wychylił się, by nas obejrzeć. Komandor znów upodobnił się do Maxa Sterna. - Podda się pan temu testowi? - zapytał. - Bo ja wiem? Może... Ale po co? Któryś z pilotów zachichotał i zaraz umilkł. Bragg zerknął na zegarek. Zwrócił się do wszystkich: - Będę czekać na was w swoim gabinecie. Wy tymczasem rozważcie moją propozycję. Kto się zdecyduje, proszę do mnie. Pozostałym... życzę powodze- nia. Skinął na doktora Rettmana i tego drugiego cywila i razem opuścili salę. W rogu rozległy się ożywione szepty, ale większość pilotów zachowywała mil- czącą obojętność. Nie wstał nikt, oglądano się na siebie. Niektórzy spokojnie kończyli śniadanie. Szepty w rogu ucichły i pięć par oczu zaczęło niepewnie strzyc w naszą stronę. - Chodźmy - mruknął Fred von Neheim. - Te żółtodzioby juz biorą na nas namiar. Cholernie nie lubię, jak się mnie ciągnie za język. Wyszliśmy z sali. W recepcji urzędowała teraz młoda dziewczyna. Martinez nazwał ją „słodką dzieweczką" i nie znalazłbym dla niej określenia trafniej- szego. Miała figurę taką jak Emmelina, ale nie była do niej podobna. - Pójdę - powiedział von Neheim. Wiedziałem. Bez względu na to, czym się kierowano, wybierając pilotów do grup testowych, wybrano najlepszych. Miano ich poddać następnym pró- bom i von Neheim, ten urodzony zawodnik, nigdy by sobie nie darował, gdyby oddał zwycięstwo walkowerem. Pytanie tylko, czy było o co rywalizo wać. - I co chcesz przez to udowodnić? - zapytał Jose Martinez. Mrugnął do recepcjonistki, a ona wzruszająco spiekła raczka. Hol zaludnił się pilotami. Kilku z nich bez ociągania podążyło do wyjścia. Widziałem, jak idą na hotelowy parking. Inni niezdecydowanie patrzyli za nimi. Patrzyli także na nas. I czekali. - Do licha! - żachnął się Martinez. - Pójdę z tobą - powiedziałem do von Neheima. Martinez zamknął usta i westchnął. Z rezygnacją poczłapał za nami. III Sztab mieścił się w środkowym z trzech budynków stojących za hotelem po drugiej stronie dziedzińca. Sto metrów dalej wznosiły się znajome zabu- dowania Ośrodka Przygotowawczo Treningowego. Budynek sztabu, w po- równaniu z reprezentacyjnym hotelem OKSZ, sprawiał wrażenie dość przy- gnębiające. Korytarze były tu skąpo oświetlone, powietrze przesycała swoista woń biura. Chodniki dobrane do szarego koloru lamperii nie oglądały odku- rzacza od tygodni, a okleina drzwi mogła stanowić niewyczerpane źródło radości dla entuzjastów badania linii papilarnych. Zarośnięty portier wskazał nam właściwy gabinet na pierwszym piętrze i oddalił się, mamrocząc coś pod nosem i podciągając spodnie. Komandor Bragg przyjmował nas kolejno. Von Neheim wyszedł z jego gabinetu po niespełna dziesięciu minutach. Wiedział, ze jestem ciekaw prze- biegu rozmowy, mimo to moje nieme pytanie skwitował lakonicznie: - Prosi ciebie. Bragg siedział w jednym z dwu foteli ustawionych obok biurka. W lewej dłoni trzymał fajansową popielnicę, w prawej - siedmiofrankowe cygaro. Na mój widok uniósł się i zachęcił mnie do zajęcia miejsca. - Jestem Mikę Cesara - przedstawiłem się. - Pilot II klasy, zatrudniony w Astrolabie". - Mam zaszczyt gościć u siebie drugiego asa - stwierdził komandor z zadowoleniem. - Znakomity początek. Usiedliśmy. Byliśmy sami w tym gabinecie i trochę czułem się tak, jakbym trafił do buduaru pięknej, ale do cna zepsutej i rozwiązłej kobiety, całej oto w amorach. Szczerze zapragnąłem mieć tę rozmowę poza sobą. - Przyjmuję pańską propozycję - powiedziałem krótko. - Ufam, ze załat- wimy to od ręki. Komandor wypuścił kłąb dymu i obdarzył mnie zamglonym spojrzeniem kokoty. Tak właśnie Max Stern spoglądał z ekranu. - Pan jest na urlopie? - Owszem - odrzekłem - jestem na urlopie. Trzymiesięcznym. Co to ma do rzeczy? - Nie zal panu? - Urlop kończy mi się za parę dni. Bragg zgasił niedopałek i odłożył popielnicę na biurko. W tym wystudio- wanym, leniwym ruchu, kiedy przechylał się na bok,- aby dosięgnąć blatu, było coś tak bezwstydnie rozpustnego, ze przejął mnie wstręt. - Proszę mi wybaczyć następne pytanie - powiedział potulnie. - Muszę je panu zadać z przyczyn czysto formalnych. Pan jest rozwiedziony, prawda? - Tak. - Jest pan również bezdzietny? - Tak. - I nie jest pan związany z żadną kobietą? - Nie, nie jestem! Komandor obszedł biurko, otworzył pękatą teczkę i wydobył z niej zadru- kowany arkusz. Zagłębił się w lekturze. - O co chodzi? - spytałem. Zabrzmiało to opryskliwie, pewnie dlatego, że nie byłem w łagodnym usposobieniu. - Są jakieś przeciwskazania czy co? - Panie Cesara - przerwał mi ostro - czemu pan mnie nienawidzi? Pytanie było celne i padło nieoczekiwanie. Nie potrafiłem się zdobyć na rozsądną odpowiedź. Bragg odgadł moje uczucia szybciej, niż zdążyłem je sobie uświadomić. Pozyskał tym mój szacunek. - No dobrze - powiedział. - Czy przedtem chce pan jeszcze coś załatwić? - Nie. Muszę tylko zwrócić samochód do wypożyczalni. - My się tym zajmiemy. Proszę zostawić kluczyki w portierni. Teraz może się pan udać,do ambulatorium. Budynek „C", parter. Czy ktoś czeka za drzwia- mi? Pomyślałem o Martinezie. - Nie wiem. Chyba nie. - No więc powodzenia. Martineza za drzwiami rzeczywiście nie było. Prawdopodobnie wrócił do hotelu. Zszedłem na dół, do portierni i zostawiłem tam kluczyki. Numeru samochodu nie pamiętałem, ale był to jasnozielony dodge, jedyny na tym parkingu. Portier, podtrzymując spodnie, odprowadził mnie do wyjścia. Na dworze zrywał się wiatr, po zalanym słońcem dziedzińcu przemykały cienie. Powietrze było chłodne i pachniało butwiejącymi liśćmi. Od Ośrodka Przygotowawczo-Treningowego docierały strzępy muzyki. Syciłem się tym wszystkim jak zwykle przed rozstaniem z Ziemią. Po tamtej stronie dziedziń- ca, na tyłach hotelu pojawiła się czyjaś postać, potem druga, potem jeszcze kilka. Piloci. Szli tutaj, do sztabu. Wolałem się z nimi nie spotkać. Architektura wnętrza budynku „C" przypominała architekturę wnętrza bu- dynku sztabowego, tyle ze było tu więcej światła i czysto. Mocny zapach lekarstw i środków dezynfekujących nie pozostawiał wątpliwości, co się znaj- duje za tym szeregiem drzwi oszklonych matówką. Skręciłem w prawo. Mie- siąc później na tym odcinku korytarza dopadł mnie fertyczny chudzielec w szkłach kontaktowych - reporter „Orbity". Usta mu się nie zamykały: Jak pan zniósł odosobnienie? O czym pan myślał? Miał pan przecież mnóstwo czasu na rozmyślanie? Co panu najbardziej dokuczało? Co pan sądzi o tego typu testach? Jak pan ocenia swój wyczyn? Pchnąłem drzwi z napisem: AMBULATORIUM - WEJŚCIE. Diagnosta, zwa- listy i tłusty jak ci, o których się pisze w „Księdze rekordów", wysłuchał mnie bez zainteresowania, po czym zawiódł poprzez amfiladę laboratoriów do laboratorium diagnostycznego. Kazał mi się rozebrać i położyć na kozetce. Pochylił się nade mną z pękiem elektrod w garści, jedną wetknął mi do ust, pozostałe rozmieścił na moim ciele. Przyssały się niczym bańki. Uzwojenia buczały pod prądem. Diagnosta krzątał się przy pulpicie, tuż za moją głową. Końcami palców muskał przełączniki sensorowe i wydawał pole- cenia: rozluźnić mięśnie, napiąć mięśnie, oddychać, nie oddychać, zakaszleć, odprężyć się, myśleć o czymś przyjemnym... Analizatory świergotały. O czym przyjemnym ma myśleć człowiek, który na Ziemi przebywa przez trzy miesiące w roku? Czy o powrotach bardziej bolesnych od pożegnań? - W porządku. - Diagnosta z małpią zręcznością zgarnął ze mnie elektro- dy i cisnął je do naczynia z płynem odkażającym. - Może się pan ubrać. Zeskoczyłem z kozetki i zacząłem się ubierać, podczas gdy on sapał i z mozołem wypełniał formularz. - I jak? - odezwałem się szukając stopą pantofli. - W porządku. Wziąłem od niego fiszkę z wynikami. - Chciałbym pana o coś zapytać - powiedziałem. - To nic ważnego. Ponieważ mam być przedmiotem eksperymentu, rad bym dowiedzieć się czegoś więcej o tym eksperymencie. Z nalanej, czerwonej twarzy bez zainteresowania spoglądała na mnie para oczu małych jak dziurki od guzików. No tak, powinienem był od razu się domyślić, że od tego człowieka nie ojfzymam żadnej odpowiedzi. Bez cienia żenady udał, ze nie usłyszał, o co pytam. Żeby tak reagować, trzeba mieć żelazny charakter albo nie mieć go wcale. - Z tą kartką niech pan idzie do pokoju numer jedenaście - polecił. - To w podziemiach. Wyszedłem stamtąd bez słowa. Na schodach przyszło mi do głowy, by odszukać Jose Martineza. Nie wie- działem poza tym, co się dzieje z von Neheimem. Jego też wypadało odszu- kać. Nie umiałem się jednak zmusić do powzięcia jakiejkolwiek decyzji. Z przygnębieniem skonstatowałem, że w istocie nie obchodzi mnie ich los. Ale nic nie mogłem na to poradzić. IV Za drzwiami opatrzonymi numerem jedenastym był boks kontrolny z apa- raturą, jakiej się używa do obserwacji badanego w komorze ciszy. Drzwi do tej komory, pancerne i dźwiękoszczelne, odstawały lekko od ościeżnicy. Opodal, pod ścianą boksu kontrolnego zainstalowano konsolę sterowniczą, uzbrojoną w pięć monitorów pokazujących obraz pustej na razie komory, w głośniki, z których najlżejsze westchnienie tego, co przebywał w komorze, padało jak grzmot, w urządzenia rejestrujące wszystkie czynności i reakcje ustroju delik- wenta i w dwa rzędy pokręteł. Kiedy tam wszedłem do tego boksu, dyżurny odłożył gazetę i obrzucił mnie ciekawym spojrzeniem. Był młody - wtedy właśnie spostrzegłem, ze określenia „młody" używam w odniesieniu do coraz większej liczby osób - miał płowe włosy i dziewczęce rysy. Podałem mu fiszkę. - Komora jest gotowa - powiedział. - Ale może pan... - Ja też jestem gotowy. Speszył się. Z pewnością była to jego pierwsza praca i brakowało mu doświadczenia. Nie zasługiwał na szorstkie traktowanie. Pomogłem mu otwo- rzyć te dźwiękoszczelne drzwi. Obracały się na zawiasach gładko, ale ich mas? stawiała opór. Chłopak, ciągle speszony, unikał mego wzroku. - Zapoznam pana z rozkładem pomieszczeń - zaofiarował się, patrząc w głąb komory. - I z zakresem pańskich obowiązków i uprawnień. Dla niego była to innowacja, coś takiego jak nie docenione ongiś sterów- ce, odkryte ponownie po wynalezieniu napędu jądrowego. Mnie komora ciszy kojarzyła się z nieżytem żołądka i stanami z pogranicza schizofrenii. Jako wychowanek OKSZ całym sercem poparłem uchwałę o zaniechaniu tej metody szkolenia, bo chociaż najcięższe próby miałem juz za sobą, to fakt skwitowania z owej metody w korzystnym świetle ukazywał moje niestety mierne wyniki. Ten chłopak mówił o komorze z dumą, jak wynalazca, który wnet, gdy uda mu się wpakować kogoś do swej piekielnej machiny, zadziwi świat, lecz któremu brakuje wyobraźni, żeby przewidzieć konsekwencje wy- nalazku. Zaprosił mnie do środka, a ja spytałem siebie, czy nie lepiej spędzić te ostatnie dni urlopu w jakimś norweskim skansenie bądź pod brazylijskim niebem. Komora ciszy mierzyła 6 metrów długości i 4 metry szerokości i składała się z trzech pomieszczeń: mieszkalnego, kuchennego i sanitarnego. Kuchnia i sanitariat sąsiadowały z sobą. Zajmowały całą szerokość najdalszej części ko- mory, uszczuplając pomieszczenie mieszkalne o dwa metry długości, co spra- wiało, że pomieszczenie to było dokładnie kwadratowe. Kuchnia i sanitariat miały takie same wymiary. Oba te pomieszczenia dzieliła ścianka z białej masy plastycznej; podobna ścianka, tyle że w kolorze popielatym, odgradzała je od pomieszczenia mieszkalnego. Posadzka i ściany - gładkie i o barwie ołowiu - nadawały całości cech wnętrza puszki po konserwach, monstrualnie powiększonej. W tych ścianach tkwiły ukryte oczy i uszy aparatury kontrolnej. Strop świecił niezmiennie. To mdłe światło miało z niego padać dzień i noc bez przerwy, aż do zakończenia eksperymentu. Wyposażenie pomieszczenia mieszkalnego składało się ze stolika, fotela, tapczanu i zamontowanej w kącie tablicy rozdzielczej. Stolik, wzorem stojące- go po przeciwnej stronie tapczanu, przylegał do ściany. Na jego półokrągłym blacie leżał nie tknięty dziennik czynności, a obok - przybory do pisania. Z kąta matowoczarna tablica rozdzielcza wytrzeszczała ślepia mierników. Hi- grometr, tachometr, zestaw manometrów, kolidar, fotometr, wskaźniki, jakich nie uświadczysz nawet w kabinie pilota - wszystko to, wyjąwszy zegar, stero- wane z boksu kontrolnego, było teraz martwe. Nad przyrządami jadowicie czerwienił się taster o rozmiarach naparstka; wytłoczone pod nim litery two- rzyły napis: STOP. Uruchomienie tastra było sygnałem do zakończenia ekspe- rymentu. Kuchnia znajdowała się na lewo. Najwięcej miejsca zajmował w niej głę boki pawlacz-spiżarnia. Była tu także spalarka do niszczenia odpadków, pro- miennik do podgrzewania potraw i kurek ze zlewem. Pawlacz spiżarnię wy- pełniały zapasy bielizny, pościeli i głównie żywności. Po stronie prawej w komorze ciszy zlokalizowany został sanitariat. To pomieszczenie o powierzchni czterech metrów kwadratowych podzielono na trzy mniejsze: przedsionek z umywalką i lustrem, klitkę z natryskiem i klitkę z w.c. - Niby niewiele - powiedział dyżurny - ale jest tu w s z y s t k o. Projektan ci zadbali, żeby nadać temu charakter przytulnego mieszkanka. Spojrzałem na niego. Nie żartował. Dumą napawała go własna znajomość przedmiotu. - Pańskie obowiązki - mówił dalej - ograniczyliśmy do prowadzenia dziennika czynności. Co dwie godziny powinien pan w nim notować wskaza- nia mierników. Będą się one ciągle zmieniać, nie wyłączając wskazań barome- tru, higrometru i termometru. Oczywiście ciśnienie, wilgotność i temperatura w pracującej komorze zawsze są stałe, więc niech się pan tymi wskazaniami nie sugeruje. Powinien pan tez opisywać wszelkie zauważone nieprawidło- wości w funkcjonowaniu swojego ustroju i psychiki i to, co pan czuje, co przezywa. Tym samym nabrzmiałym z przejęcia głosem chłopak pouczył mnie, cze- go mi robić nie wolno. Za każdy umyślny hałas, za szuranie butami, za pu- szczenie wody, kiedy nie jest to konieczne, za głośne mówienie - leciały punkty karne. „Ten test będzie miał sens jedynie wtedy, kiedy badany postara się, żeby zebrać punktów karnych jak najmniej." - A jeżeli samotność za bardzo panu dopiecze, jeżeli pan zechce - zawa- hał się - przerwać badanie, wystarczy przycisnąć ten guzik - dotknął palcem wiśniowego tastra na tablicy rozdzielczej. Przed szesnastoma laty zrobił to Jose Martinez: siódmego dnia nie wy- trzymał i uruchomił taster. Drzwi do komory pechowo się zacięły, personel nie mógł sobie z nimi poradzić, posłano więc po pomoc. Jose Martinez wpadł w szał. Nie wiedział, że tam ktoś już biegnie z palnikiem i że przed upływem kwadransa drzwi zostaną sforsowane. Wydawało mu się - jak później opowia dał - że zapomniano o nim i nie wyjdzie stamtąd nigdy. Kiedyśmy dzisiaj stali przed salą restauracyjną, a on mrugał do recepcjonistki, w jego oczach do- strzegłem cień tego, co zawładnęło nim w komorze ciszy. Może wybrał pracę na ,,SAT S-I", by tam nauczyć się walki ze strachem. Chłopak polecił mi się przebrać w skafander treningowy i zdać osobiste rzeczy do depozytu. Nie pozwolił mi zatrzymać przy sobie nawet medalionu, który nosiłem na szyi. Relief na medalionie przedstawiał byka. Urodziłem się pod tym znakiem. Ufałem, że medalion przyniesie mi szczęście, ponieważ ofiarowała mi go Emmelina. Kiedy przekraczałem próg komory, zbliżało się południe. - Wpiszę panu godzinę dwunastą - powiedział dyżurny. - Zgoda - odrzekłem. - I uszy do góry, chłopcze. Znów się speszył. Naparł na drzwi. Zamknęły się bezgłośnie i szczelnie. Jeszcze chwilę tam stałem, a potem padłem na tapczan. Skutki całonocnej jazdy z Lucerny nie dały na siebie czekać. Zasnąłem natychmiast. V Obudziło mnie rytmiczne sapanie. Napływało zewsząd, sam dźwięk, bez najlżejszego powiewu. W wiszącym nade mną świetlnym stropie kończyły swój bieg przewody instalacji klimatyzacyjnej. Z ich niewidocznych wylotów sączyło się świeże powietrze. Ale nie one były źródłem tego dźwięku. Uniosłem się na łokciach i wstrzymałem oddech. Sapanie ustało, zapadła idealna cisza. Tak, sprawcą byłem ja, moje płuca. Chrząknąłem i zabrzmiało to jak rumor. Spuściłem nogi na posadzkę, która odpowiedziała twardym stukotem, wstałem i podszedłem do tablicy rozdzielczej. Była siódma dwadzieścia trzy, oczywiście wieczorem, bo wyklu- czone, żebym spał dziewiętnaście godzin. Mój wewnętrzny mechanizm cza- sowy często mnie na Ziemi zawodzi, ale nie do tego stopnia. Dokonanie zapisu wskazań mierników odłożyłem na godzinę ósmą i za- brałem się do pitraszenia kolacji. Wziąłem ze spiżarni porcję liofilizowanej paczkę tostów, konserwę mięsną. Herbatę wsypałem do kubka, zala- zalałem wodą i na pięć: minut wstawiłem do promiennika. Starałem się jeść najciszej, niemniej zdawało mi się, że słychać mnie w hotelu OKSZ. Gryzłem tosty i wodziłem wzrokiem po otoczeniu. Wszystko tu było czamo-białe: tapczan, pościel, pledy, okładki dziennika czynności, blat stolika, przy którym jadłem, obicie fotela, ściany, posadzka, ścianki działowe, terakota w sanitariacie, sedes, oprawa lustra i całe wyposażenie kuchni. Tylko taster na tablicy rozdzielczej czerwienił się jak dojrzała wiśnia. No i żywność, na szczęście, miała wygląd naturalny. Poza tym wszechwładnie panowała biel, czerń i odcienie pośrednie. Takiego ograniczenia bodźców wzroku nie stosu- je się bez powodu. Posprzątałem po sobie, resztki wraz z papierową tacką wrzuciłem do spa larki. Potem stanąłem przed tablicą rozdzielczą i poczekałem, az dwie środ- kowe cyferki na zegarze zamienią się w zera. Najbardziej interesowały mnie wskazania barometru, higrometru i ter- mometru, pewnie dlatego, że dyżurny zastrzegł, aby się nimi nie sugerować. Ciśnienie wynosiło równo 1000 milibarów, wilgotność powietrza - 85 pro- cent, a temperatura - 376 kelwinów. Z nawyku więcej uwagi poświęciłem również tachometrowi. Wskazywał prędkość 7,84 kilometra na sekundę. Od biedy tyle by wystarczyło, zęby wynieść komorę ciszy na orbitę wokółziem- ską. Zanotowałem wskazania pozostałych mierników i poniżej dopisałem.- Samopoczucie prawie takie, jak poza Ziemią. Poza Ziemią cieszę się spokojem i z przyjemnością odpoczywam od ludzi. VI Nie chciało mi się spać, ale nie miałem nic do roboty. Wziąłem letni tusz i w bieliźnie wyciągnąłem się na tapczanie. Byłem sam, tak jak tego pragnąłem dzisiaj o czwartej dziesięć nad ranem, kiedy po ciemku w swoim mieszkaniu słuchałem zapisu utrwalonego na taśmie ipsofonu. Wyruszając pożyczonym dodge'em z Lucerny, przypuszczałem, ze Emmeliny nie zastanę w domu, wszakże była juz ona w kraju, więc istniała szansa, ze ją odnajdę. To nagłe wezwanie do OKSZ zniweczyło plany, które snułem podczas czternastodnio- wego pobytu na australijskiej farmie. Do Australii poleciałem nazajutrz po rozmowie z Emmeliną. Spotkałem ją we Włoszech, na przedmieściach Bergamo, i Emmeliną wzbudziła we mnie nadzieję, którą chciałem się cieszyć z dala od ludzi. Podobną nadzieją żyłem bez mała rok, od dnia, kiedy po powrocie z kosmosu znalazłem w swojej skrytce urzędowe pismo, informujące, ze Em- meliną Raya i Mikę Cesara przestali być małżeństwem. Byłem na to przygoto- wany, a jednak w pierwszym odruchu chwyciłem za wideofon, aby zadzwonić do nadawcy pisma i wyjaśnić pomyłkę. Zamiast tego zadzwoniłem do znajo mych. Odpowiadali mi z tą zimną ironią, z jaką traktuje się rogacza, ze nie mają pojęcia, co dzieje się z Emmeliną, albo widząc mnie na ekranie, zwy- czajnie wyłączali swoje aparaty. Byłem wyobcowany. Jakaś wyższa siła pozrywała więzy łączące mnie z ludźmi i ludzie odwrócili się ode mnie. Wynająłem więc kilku obrotnych i dyskretnych facetów. Łudziłem się, że jeśli Emmelina da mi trochę czasu, zdołam jeszcze wszystko naprawić. W dwa dni później dowiedziałem się o awarii na , Jove V1H". ,,Unilab" wzywał przebywających na Ziemi pilotów do wzięcia udziału w akcji ratowniczej. Za zgodą moich szefów stawiłem się u armatora „Unilabu", gdzie przydzielono mi statek z ładunkiem ciekłej mie- szanki tlenowo-azotowej. Na ,Jove V1H" eksplodowały zbiorniki z tlenem i zapasy powietrza były tam na wyczerpaniu. Podróż w obie strony trwała jedenaście miesięcy. Przez te miesiące coś się we mnie zasklepiło czy zapiekło, kiedy jednak wróciłem, podjąłem poszuki- wania na nowo. Po sześciu tygodniach otrzymałem poufną wiadomość, że Emmelina bawi we Włoszech. Wyjechała tam przed pół rokiem z Maxem Sternem, którego ongiś poznałem az nadto dobrze. Poprosiłem o kwartalny urlop i nie zwlekając udałem się do Włoch. Odna- leźć kogoś w liczącym ćwierć miliarda mrowisku ludzkim nie jest rzeczą prostą, ale Max Stern był lepszym znakiem rozpoznawczym niż tablica rejes- tracyjna. Znano go wszędzie tam, gdzie działały filie Eblou, rozwijającej się, drapieżnej firmy kosmetycznej. We Włoszech działało ich wówczas dziewięć, i to działało sprawnie, o czym przekonałem się wkrótce po przejechaniu grani- cy. Parę kilometrów przed Tirano zobaczyłem pierwszy afisz. Max Stern z uśmiechem żigolaka namawiał z niego do zwiedzenia miasta, a poniżej go- tyckim pismem zapewniał, ze „DELIMALE uczyni ją powolną twej woli". Do dałem gazu. Na rogatkach Tirano zatrzymałem się przed kioskiem z gazetami, by kupić mapę samochodową. Przy okazji kupiłem ostatni numer „Reklamy", natural- nie z Maxem Sternem na okładce. Teksty w tym tygodniku drukowane są w pięciu językach, dotyczy to także rubryki towarzyskiej. Wyczytałem w niej, że Max Stern przebywa obecnie w Bergamo i mieszka w hotelu „Vittorio". Do Bergamo dotarłem wieczorem. Pogoda była fatalna, padało i dął zimny wiatr. Hotelarz, którego zagadnąłem w recepcji, potraktował mnie oschle. - Pan Max Stern dzisiaj rano wyjechał - odpowiedział cedząc słowa, jakby układał przede mną rodowe klejnoty. Najwyraźniej uznał mnie za jednego z wielbicieli Maxa Sterna, co zważyw- szy na mój wiek i płeć, niedwuznacznie określało moje upodobania. - Wie pan dokąd? Zaprzeczył. Całym swoim zachowaniem dawał mi do zrozumienia, że ceni sobie czas. Znalazłem się w kłopotliwej sytuacji i kolejne pytania tylko by ją pogorszyły, mimo to zaryzykowałem: - Panu Sternowi towarzyszyła pewna kobieta... Hotelarz zesztywniał. - Pan wybaczy! - powiedział oburzony. O tym, żeby usłyszeć od niego coś więcej, szkoda było marzyć. Skierowa- łem się do wyjścia. Za mną wyszedł cherlawy człeczyna w spranym prochow- cu. Na dworze zastąpił mi drogę, podniósł kołnierz i rozbieganymi oczkami zbadał otoczenie. - Szuka pan Sterna? - spytał kulawą niemczyzną. - Tak. Staliśmy na stopniach łączących chodnik z wejściem do hotelu. Zapadał wieczór. Deszcz ustał, tylko w rynnach szumiała jeszcze woda. Mężczyzna dotknął mojego ramienia i zaprosił mnie pod zadaszenie, nad którym płonął neon ,,Vittorio". - On wyjechał - powiedział, kiedyśmy się tam skryli przed wiatrem. - Dokąd? - Zaraz sformułowałem to stosowniej. - Ile? Człeczyna w skupieniu potarł czubek nosa. - Pan jest Szwajcarem? Potwierdziłem. - No to pięćset, w pańskiej walucie. - Łypnął na mnie, chcąc zobaczyć, jak to przyjąłem. - Chyba że - dodał po chwili - bardziej interesuje pana ta... dama. Drgnąłem. Nie uszło to jego uwagi. - Ona jest droższa - powiedział. - Nie ma jej w hotelu, ale jest w Berga- mo, i wiem gdzie. - To znaczy? - To znaczy tysiąc. Miałem przy sobie taką sumę. Liczyłem się z wydatkami, toteż wyjeżdżając z kraju, oprócz książeczki czekowej wziąłem ze sobą gotówkę. Wsunąłem rękę do kieszeni. - Jaką mogę mieć gwarancję, że poda mi pan prawdziwy adres? - spyta- łem. - Zaprowadzę tam pana - odrzekł mężczyzna. - Ale ja też muszę mieć jakąś gwarancję. Wyjąłem z portfela pięć stufrankowych banknotów. Pochwycił je i utkał za pazuchą. - To daleko - powiedział. - Potrzebna będzie taksówka. - Za rogiem stoi mój samochód. Droga zajęła nam godzinę. Człeczyna, pochylony ku przedniej szybie, klął po włosku rozkopy i objazdy i mówił, gdzie i kiedy mam skręcić. Chyba jechaliśmy bocznymi ulicami. Na peryferiach skończyła się równa jezdnia. Po kwadransie istnego rodeo człeczyna kazał mi stanąć. Zatrzymałem się na poboczu i zgasiłem silnik. Wokół było dość ciemno, gdyż paliła się co drugar latarnia. Nieco światła padało z okien dwu pobliskich budynków mieszkał nych. W przodzie, na tle czarnego nieba, majaczyły szkielety nie ukończonych wieżowców i ażurowe ramię dźwigu. - To ta buda - powiedział mój cicerone, dotykając palcem bocznej szyby. - Ona teraz jest tam. Pochyliłem głowę. Palec mężczyzny wskazywał przestrzeń pomiędzy dwoma budynkami mieszkalnymi, a ściślej - stojący w głębi typowy bunga- Iow. Otaczały go nie uprzątnięte hałdy piachu i części rusztowań. Przed nim rozlewało się marszczone wiatrem płytkie bajorko, przez które prowadziła zbita z desek kładka. Można by sądzić, że jest to barak magazynowy, gdyby nie jego okna, zasłonięte kotarami i oświetlone. - Mam panu wierzyć? - zapytałem. - Proszę sprawdzić - odparł. - Ale wpierw bym wolał dostać swoją zapła- tę. Mężowie po odnalezieniu żon często o takich drobiazgach zapominają. Tym mnie zadziwił. Ten z pozoru kruchy i zagubiony człeczyna, zdawało- by się - zaledwie kibicujący życiu, znał to życie lepiej ode mnie. Dużo się jednak traci tam, w kosmosie, gdzie czas płynie wolniej i jest go rzekomo więcej aniżeli na Ziemi. Szanuję Einsteina, ale bardziej szanowałbym człowie- ka, który by ujął w matematyczne klamry zjawisko dylatacji życia. Na werandzie bungalowu zapaliło się światło. Ze środka wyszły trzy oso by: dwie kobiety i mężczyzna. Na moment zniknęli za stosem cementowych płyt. Stąpali ostrożnie, wyszukując suchych miejsc, wymieniając żartobliwe uwagi i gestykulując. Przodem szła Emmelina. Nawet po tych wertepach poru- szała się z wdziękiem i harmonijnie. W milczeniu podałem mojemu pasażerowi pięćset franków. Schował je i równocześnie otworzył drzwiczki. Wymknął się jak kot. Pod latarnią mignęła mi jego sprana kapota, potem przepadł w ciemnościach. Wysiadłem z samo- chodu. Tamtych troje pokonało już kładkę. Z uchylonych okien dobiegały dźwię- ki znamienne dla społeczeństwa telewizyjnego, wiatr czymś szurał i szeleścił, lecz wszystkie te odgłosy były ledwie tłem hałaśliwej rozmowy i śmiechów tamtych trojga. Wyszedłem im naprzeciw. Przystanęli tuż przede mną, nadal uśmiechnięci, z wyrazem podchmielonej życzliwości na twarzach. Mężczyzny ani tej drugiej kobiety nie znałem. - Wielki Boże! - zawołała Emmelina. - Mikę! Jej oczy były szeroko otwarte i błyszczały jak zwykle, kiedy wypiła. Miała cerę tak gładką, jakby jej twarz natura uformowała z kości słoniowej; te jedwa- biste policzki barwił teraz zdrowy rumieniec. Uniosła ku mnie swój odrobinę zadarty nosek, na którym osiadła właśnie kropka sadzy, a jej miękkie wargi ułożyły się w wyraz ni to zastanowienia, ni subtelnego sceptycyzmu. - Poczekamy na ciebie w wozie - powiedział mężczyzna. Wraz z tamtą kobietą wsiedli do wielkiego czarnego carbigha zaparkowa- nego po drugiej stronie jezdni. - Emma... Chyba powinniśmy ze sobą pomówić. Wiatr gonił po jej czole brązowe kędziory i nadawał jej buńczuczny wyg- ląd. - To miłe, że przyjechałeś mnie odwiedzić. - Była nieobecna, jak gdyby jej myśli podążyły w ślad za tamtymi dwojgiem. Zdmuchnęła z nosa sadzę i odruchowo sięgnęła do torebki po lusterko. - Jesteś tu służbowo? Ja ciężko pracuję, Mikę. - Ocknęła się z zadumy. - Nareszcie pracuję! - Stern - to słowo wykrztusiłem z gardła jak kamyk - wyjechał... - Dzięki niemu. - Emmelina ożywiła się. - On załatwił mi tę pracę. To ciężka praca, ale pozwoli mi rozwinąć talent. Max wyjechał do Francji odno- wić kontrakt z firmą Eblou. Za rok mogę zostać jego partnerką. „DELIMALE uczyni ją powolną twej woli." - Emma, my musimy porozmawiać. W bloku na piętrze zakwiliło niemowlę. Mężczyzna w carbighu siedział za kierownicą. Łokieć trzymał na opuszczonej bocznej szybie i perswadował coś swojej towarzyszce. Palił. Emmelina patrzyła na niego. - Ty naprawdę jesteś niedzisiejszy - oświadczyła. - Susan powiedziała, ze... - potrząsnęła głową. - Nie, to nie wyrozumiałość, to chorobliwa szla- chetność. Ująłem jej dłoń. Była szczupła, ciepła i kształtna. - Co się stało, Emma? Czy te pięć lat... te pięć lat... Coś obudziło się w jej twarzy, coś ulotnego, co zaraz znikło. Umknęła mi dłoni. - Było nieudaną próbą - wymuszonym uśmiechem starała się nadać roz- mowie lżejszy ton. - Nie bądź sentymentalny, Mikę. To do ciebie takie niepo- dobne, ty - zrobiła napuszoną minę i tym razem jej się udało - ty herosie kosmosu. Mężczyzna w carbighu zapuścił silnik. Zagrodziłem Emmelinie drogę. - Pozwól mi się z tobą spotkać. - Dobrze - powiedziała już zniecierpliwiona. - Pod koniec miesiąca będę w Breshoven. Zatelefonuję do ciebie... no, w niedzielę. Bywaj! To miłe, ze przyjechałeś mnie odwiedzić. Odeszła lekkim krokiem, pewna, że patrzę za nią. Usiadła z tyłu, odsunęła się od szyby i przestałem ją widzieć. Carbigh, wyjąc na pierwszym biegu, wyrwał w kierunku śródmieścia, az zadudniły amortyzatory. Odprowadziłem go wzrokiem. Nazajutrz wczesnym rankiem byłem w Szwajcarii, by wieczorem znaleźć się na pokładzie samolotu Cootch 777 odlatującego z Lucerny do Melbourne. VII Ze stropu spływało łagodne światło. Na zegarze była dziewiąta pięćdzie- siąt dziewięć. W komorze ciszy przebywałem więc od dziesięciu godzin. Albo od dwudziestu dwóch. Ten zegar uosabiał spryt eksperymentatorów: nie mo- żna było z niego odczytać pory dnia. Spisałem wskazania mierników, stwier- dzając przy tym, ze temperatura spadła do 354 kelwinów, prędkość wzrosła do 9,8 kilometra na sekundę, a ciśnienie powietrza wynosi nadal 1000 milibarów. Kiedy wróciłem na tapczan, usłyszałem dzwonienie. Właściwie słyszałem je od dawna, ale teraz stało się wyjątkowo dokuczliwe. Plaskając bosymi stopami obszedłem komorę, skontrolowałem kuchnię i sanitariat. Dzwonie nie dobiegało zza każdej ściany jednakowo, narastało, wwiercało mi się w czaszkę. Tak jakbym słyszał jęk uderzonego dzwonu nagrany na taśmie, którą odtwarzano od końca. Czekałem na to uderzenie, bo położyłoby ono kres mojej udręce. Daremnie. W dzienniku czynności zanotowałem: Samopoczucie dobre. Z tym, ze potwornie dzwoni mi w uszach. Chyba nie zasnę. Jednak zasnąłem. Obudziłem się rześki o ósmej siedemnaście rano, choć także mógł to być wieczór. Jako kadet podczas jednej z pierwszych prób w komorze ciszy przespałem ciurkiem dwadzieścia sześć godzin i wcale nie byłem wyspany. Człowiek w komorze ciszy boryka się nie tylko z samotnością, lecz głów- nie z tym, co kryje nazwa tego specjalnego pomieszczenia. Wbrew pozorom pilot na statku czy na stacji kosmicznej nie ma powodów skarżyć się na ciszę. Tam zawsze pracują jakieś urządzenia, wibruje konstrukcja, szemrze wentyla- cja, posapują układy chłodnicze, coś szumi, brzęczy, stuka lub popiskuje. W najcichszych zakątkach stacji poziom ciśnienia akustycznego nie spada poni- żej piętnastu decybeli. W komorze ciszy poziom ten równa się zeru. Chociaż nie, słyszysz przecież, jak funkcjonuje twój organizm. Fred von Neheim, ten znakomity pilot wytrzymał w komorze ciszy trzy tygodnie. Był to wynik rekordowy w naszym roczniku. Ostatnie godziny w komorze von Neheim spędził na posadzce pod ścianą, w pozycji siedzącej, z brodą wspartą na podciągniętych kolanach. Przed opuszczeniem komory po- wiedział głośno: „Minęło dokładnie dwadzieścia jeden dni. Mógłbym tu kib- lować jeszcze rok, ale to nie ma sensu. Jestem w doskonałej formie i jestem spokojny, po prostu znudziło mi się i tyle." Potem zapukał do drzwi. Wypu- szczono go, mimo że nie posłużył się tastrem, i wzięto na obserwację, bo nim wstał, dodał: „Wynurzajcie mnie ostrożnie. Słyszę, jak o pancerz ociera się mina głębinowa". Jego ojciec, dowódca batyskafu, zginął od dryfującej po Atlantyku dwudziestowiecznej bomby magnetycznej. Przed śniadaniem odświeżyłem się pod natryskiem. Stojąc tam, przez cały czas czułem na sobie wścibskie oko kamery. Wstydliwość w przypadku pilota jest anachronizmem. Jego organizm apa- ratura diagnostyczna traktuje jako zbiór biopodzespołów, które trzeba skon- trolować pod względem sprawności ich funkcjonowania. Cała fizjologia dla tej aparatury sprowadza się do mechanistycznego działania poszczególnych narządów. Nie ma tutaj mowy o psychologizowaniu czynności organizmu, jak nie może być mowy o tym, że maszyna wstydzi się wyrobionych łożysk, wyciekającego z niej oleju czy wyłamanych zębów w trybie. Byłem skłonny zaakceptować to wszystko, dopóki pod kontrolą tej aparatury diagnostycznej nie musiałem usiąść na sedesie. Na śniadanie zjadłem jajecznicę o konsystencji budyniu, porcję szynki, paczkę tostów i wypiłem dwa kubki herbaty. Trochę mniej niż wczoraj przej mowałem się sądem eksperymentatorów o mojej kulturze jedzenia. O dzie- siątej zanotowałem wskazania mierników. Nie odbiegały zbyt od wskazań wieczornych. Gdyby takie były na pilotowanym przeze mnie statku, byłbym absolutnie szczęśliwy. Temperatura znowu spadla, wynosiła 301 kelwinów. Prędkość wzrosła do 21,6 kilometra na sekundę. Dzwonienia juz nie słyszę i nie staram się usłyszeć. Niezwykle trudno jest odwrócić uwagę od niebezpieczeństwa, kiedy człowiekowi brak pewności, że niebezpieczeństwo rzeczywiście istnieje. Wsypałem resztki śniadania do spalarki i rozejrzałem się po swoim wię- zieniu. Było pięć monitorów w boksie kontrolnym, więc musiało być także pięć kamer. Aby mieć badanego stale na oku, należało je rozmieścić według jakie- goś planu. Jakiego? Jedna kamera powinna przekazywać obraz ogólny i zain- stalowano ją prawdopodobnie nad wejściem, pod sufitem, skąd mogła wi- dzieć pomieszczenie mieszkalne, wycinek kuchni i wycinek sanitariatu. Nie mogła natomiast zobaczyć tego, co znajdowało się pod nią, przy ścianie. Wyręczała ją w tym druga kamera, umieszczona raczej nad tapczanem niż po przeciwnej stronie komory. Nad tapczanem dlatego, że badany najwięcej cza- su spędzał na tapczanie. Trzecią kamerę zamontowano chyba nad stolikiem, bo dzięki temu dyżurni mogliby na bieżąco znać treść notatek prowadzonych przez badanego. Pozostałymi dwiema kamerami - jak przypuszczałem - ob- dzielono sprawiedliwie kuchnię i sanitariat. Kamerę kuchenną zainstalowano bez wątpienia w stropie. Kuchnia to swego rodzaju poligon manualny i gwa- rantuję, że jeśli eksperymentatorów interesowała ocena sprawności manual- nej delikwenta, obserwowali go z góry, ponieważ z tego miejsca na ogól nie traci się z oczu jego rąk. Z ustaleniem położenia kamery w sanitariacie miałem większy kłopot, w końcu uznałem, że umieszczono ją nad lustrem, w przed- sionku. Stąd widać było zarówno klitkę z natryskiem, jak i tę z w.c, a ponadto, co istotne dla psychologa - twarz badanego. Doprawdy sporo czasu marnu- jemy na minoderie przed lustrem; z tych grymasów, które zamiast tuszować, uzewnętrzniają stany naszego ducha, wytrawny psycholog może się dowie- dzieć więcej aniżeli z niejednego testu. Rozglądnąłem się po komorze oczami pięciu kamer i odkryłem, że jednak jest w niej ślepe miejsce. Choćby zastosowano tutaj nowoczesne kamery o półpełnym kącie widzenia, żadna z nich nie byłaby w stanie przeniknąć drzwi pawlacza-spiżarni. VIII Położyłem się na tapczanie. W martwej ciszy spadało na mnie ciepłe światło. Upłynęła doba, odkąd przestąpiłem próg tej komory. Tam, w boksie kontrolnym, zmieniło się co najmniej trzech dyżurnych. Piętnaście lat pracy w kosmosie. Pancerne ściany kabin, sygnały alarmowe, pustka, duże przyśpieszenia albo zupełny brak grawitacji i te leniwe zegary oto moje niemal naturalne środowisko. Można do tego przywyknąć, pod warunkiem jednak, że ma się uregulowane sprawy rodzinne. Myślałem o tym wszystkim z dziwnym uczuciem. Podobne uczucie ogarnęło mnie na lotnisku w Karaczi. W Melbourne wsiadłem do samolotu w sobotę o piątej, żeby o siedemnastej znaleźć się w Lucernie i jeszcze tego dnia dotrzeć do Breshoven. W samolocie po raz kolejny przygotowywałem się do rozmowy z Emmeliną - jakby nie dosyć mi było tych dwu tygodni na australijskiej farmie, w całości poświęconych ukła- daniu monologów. Od startu wmawiałem sobie, że Emmeliną zamiast telefo- nować, niezawodnie do mnie przyjedzie, bo tak będzie prościej. Wreszcie w to uwierzyłem. Samolot z przyczyn technicznych nie mógł tankować w powietrzu i musiał lądować w Karaczi. I tutaj lot został przerwany: znad Morza Arabskiego napły- nęła mgła. Poproszono nas o opuszczenie samolotu. W poczekalniach portu lotniczego zdenerwowani i zdezorientowani podróżni zanudzali personel pytaniami bądź racząc się alkoholem, utyskiwali na bałagan. Wszystkie loty odwołano, lotnisko zamknięto. Mgła gęstniała z minuty na minutę. Wilgotna biel wpełzła na pasy starto- we, pochłonęła pozostawione na pasach samoloty, aż w końcu otuliła szczel- nie hangary, biura i poczekalnie. Mijały godziny. Głośniki podawały coraz to nowe i sprzeczne komunikaty o stanie pogody i traciłem nadzieję, ze do wieczora coś się zmieni. Wypiłem w barze dwa koniaki, przejrzałem prasę, a potem wyszedłem do holu, gdzie wisiała ścienna mapa transkontynentalnych linii lotniczych. Przyłączyłem się do grupy Skandynawów z rozczarowaniem słuchających stewardesy, która po angielsku tłumaczyła im, ze oczywiście w Haidarabadzie jest lotnisko i mogą tam dojechać w trzy godziny, ale szczerze im to odradza, bo Haidarabad nie ma połączenia lotniczego ze Sztokholmem. Skandynawowie oddalili się, prowadząc spór między sobą. Stewardesa popatrzyła na mnie. - Taka mgła nigdy się tu nie zdarza - powiedziała zatroskana. Zdawała się być wstrząśnięta tym kaprysem aury. - Czy z Haidarabadu dostanę się do Lucerny? - spytałem. - Do... Ach, do Lucerny - zagryzła dolną wargę. - Tak mi przykro. Haida- rabad obsługuje wyłącznie linie afrykańskie. - Wobec tego może mi pani wskaże najbliższy port, który ma połączenie z Europą. Przez ramię spojrzała na mapę. Miała długą szyję i małe uszy. Była chyba Mulatką. - Maskat albo Bombaj - powiedziała. - To zresztą ta sama linia. Ale samolot z Bombaju startuje za dwie godziny i po dwóch ląduje w Maskacie. Stoi tam bardzo krótko. Domyśliłem się, że nie zdążę. Tysiąc kilometrów na Ziemi to bez porów- nania więcej niż tysiąc kilometrów w przestrzeni kosmicznej. - Ewentualnie mogę pojechać do Haidarabadu i tam wynająć samolot. - Owszem - odrzekła i wreszcie zobaczyłem-jej uśmiech. Odniosłem wrażenie, że chce mi pomóc, ale jest równie bezradna jak ja. Może to była życzliwość zawodowa. - Z tym, że do Haidarabadu trzeba jechać trzy godziny, a komunikacja czarterowa utrzymywana jest za pomocą maszyn dość powol- nych, które muszą po drodze często uzupełniać paliwo. Wierzę, że wkrótce mgła opadnie i pański samolot będzie mógł bezpiecznie wystartować, 'hjcz^ panu tego. Usłuchałem jej. Mgła opadała aż do godziny piętnastej w niedzielę. Po nocy spędzonej w poczekalni byłem zobojętniały i nawet przypuszczenie, że może w tej oto chwili Emmelina wybiera numer mojego wideofonu, nie zdołało we mnie wzbudzić żywszych uczuć. Po wylądowaniu na lotnisku w Lucernie wypożyczyłem jasnozielonego dodge'a i na nowo zacząłem się śpieszyć. Na nowo też układałem swój pło- mienny monolog, bo przecież za kilka godzin miałem się spotkać z Emmą. Ona na mnie czekała, tam, w moim domu. W naszym domu. O czwartej rano, po przyjeździe do Breshoven, po wejściu do mieszkania stwierdziłem, że Emmeliny w nim nie ma. Nie było też od niej wiadomości. Było natomiast wezwanie do OKSZ. IX Gdybym był teraz w kabinie statku kosmicznego, byłbym rad z takiego funkcjonowania urządzeń. Wahania wskazań mierników utrzymują się w gra- nicach normy. To napawa optymizmem. Niemniej odczuwam niepokój i je- stem rozdrażniony. Irytuje mnie zwłaszcza konieczność kontroli czasu. Nie- kiedy wydaje mi się, że minęły już dwie godziny, gdy w rzeczywistości minęły ledwie dwa kwadranse. Tym razem jest odwrotnie - przegapiłem południe o sto siedemnaście minut! Czy nie możecie rąbnąć czymś w drzwi, kiedy trzeba spisać mierniki? Zostawiłem dziennik czynności otwarty, by dyżurni mogli zapoznać się z tą notatką. W kuchni włożyłem do promiennika puszkę z drugim daniem i czekając na swój obiad, oparłem się dłonią o ścianę. Nie była tak gładka, jakr zrazu sądziłem. Jej powierzchnia fakturą przypominała aksamit. Te miękkie włoski o barwie ołowiu stanowiły zewnętrzną powłokę wykładziny dźwię- kochłonnej. Ściana była elastyczna i ustępowała pod naciskiem. Przeniosłem na stolik podgrzane danie, otworzyłem kompot i zasiadłem do obiadu. Deprywację sensoryczną sprowadzono do absurdu: te potrawy nie miały smaku. Zadano sobie niemało trudu, by pobyt w komorze zupełnie człowiekowi obrzydzić. Przełykając kęs za kęsem myślałem o tych, co w sąsiednich komorach rachowali minuty. Może by! wśród nich Fred von Ne- heim, może któryś z owej piątki młokosów z rogu sali restauracyjnej hotelu OKSZ. Czym w ogóle się kierowano przy wyborze pilotów do grup testowych? Wiekiem - nie, płcią także nie. Próbowałem to ustalić porównując Jose Marti- neza z Fredem von Neheimem i ich obu" ze mną. Różniliśmy się pochodze- niem społecznym, narodowością, kulturą bycia, doświadczeniem i charakte- rem. Mieliśmy odmienne potrzeby, zainteresowania, poglądy; inny tempera- ment, zdolności, inteligencję. W swoich rozważaniach kolejno odrzuciłem: wykształcenie, karierę zawodową, budowę fizyczną, wygląd zewnętrzny. Nie mogłem znaleźć żadnych podobieństw. Chociaż nie, coś nas jednak łączyło - ani von Neheim, ani Jose Martinez, ani ja nie mieliśmy rodziny. Von Neheim był zdeklarowanym antyfeministą, Jose Martinez - przeciwnie, i dlatego z żadną kobietą dotąd się na stałe nie związał, a ja... Jeżeli do eksperymentu celowo wybrano osoby samotne, było to zastanawiające. X Obudziły mnie kroki. Drobne kobiece kroki rozlegające się w kuchni, szybkie i równomierne, jakby ktoś w miejscu biegł na palcach. Emmelina potrafiła tak ćwiczyć godzinami. Przysiady, skręty, skłony, wyprosty, ugięcia... Lubiłem na to patrzeć. Niepostrzeżenie wkradałem się do jej pokoju i milcząc stawałem przy drzwiach. Kiedy Emmelina kończyła gimnastykę, była mokra od potu. Trucht nie ustawał. Wyśliznąłem się z pościeli i cicho zajrzałem do kuchni. Z kranu kapała woda. Uszczelka obluzowała się w nocy i teraz krople bębniły o dno zlewu. Dokręciłem kurek. Była siódma dwadzieścia sześć, chyba rano i chyba trzeciego dnia ekspe- rymentu. Wczoraj wieczorem ułożyłem sobie, że załatwię się z kamerą w sanitariacie. Nie mogłem już ścierpieć, że ktoś bezczelnie przypatruje się temu, co ja tam robię. Oko kamery odnalazłem po paru minutach przeczesy- wania zewnętrznej powłoki dźwiękochłonnej. Ukryte w mechatej powierzch- ni, tuż nad lustrem, wyglądało niczym koralik na pyszczku pluszowego misia. Wybrałem z zestawu kosmetyków pojemnik z emulsją do zębów, zbliżyłem go do ściany i nacisnąłem kapturek. Oko pokryło bielmo. Od razu poczułem się raźniej. Po kąpieli i śniadaniu, które w siebie wmusiłem, bo apetyt mi nie służył, skontrolowałem mierniki. Ich wskazania na ogół nie zmieniły się od wczoraj. O dziwo, wzrosła temperatura - do 363 kelwinów. Wzrosła także prędkość i wynosiła obecnie 45,0 kilometrów na sekundę, co całkowicie wystarczało, by nieodwołalnie wyekspediować komorę ciszy poza Układ Słoneczny. Myśl była idiotyczna, wszelako nie mogłem się jej opędzić. W dzienniku czynności, w miejscu na notatki przeprowadziłem stosowne obliczenia. Założyłem, że w momencie rozpoczęcia testu tachometr wskazywał zero. W jednej kolumnie wynotowałem liczbę godzin, które upłynęły od tego momentu, w drugiej - odpowiadające im stany tachometru. Następnie w rzędach poziomych prze- prowadziłem zwykłe dzielenie. Okazało się, że dla wszystkich pozycji iloraz jest identyczny: 0,98. Przyrost prędkości był więc stary i równy 0,98 kilometra na sekundę. No i co z tego? - zapytałem siebie. Wstałem z fotela i podjąłem wędrówkę po komorze: od drzwi do kuchni, z kuchni do sanitariatu, z sanitariatu do drzwi. Osiem kroków, obrót o 180 stopni, dwa kroki, skręt w lewo, dwa kroki, skręt w lewo, dwa kroki, obrót o 180 stopni, osiem kroków i od początku. Było to monotonne, ale potrzebowa- łem ruchu. Przypomniałem sobie stewardesę z lotniska w Karaczi, z którą rozmawia- łem pod mapą transkontynentalnych połączeń lotniczych. Po naszej rozmo- wie udała się w stronę biur. Szła tak, żeby nie ściągać na siebie uwagi, gotowa każdemu przyjść z pomocą i każdemu ustąpić z drogi, naturalna, skromna i dyskretna w swoim nieświadomym przeciwieństwie do Emmeliny. Łatwo mi było wyobrazić sobie Emmelinę tam, na tym lotnisku, paradującą niedbale między podróżnymi, pretensjonalnie obojętną, a faktycznie czujną na szepty i spojrzenia, może nie wyniosłą, lecz nieprzystępną, rozdającą uśmiechy tym, którzy docenili lub bodaj udawali, że doceniają jej wartość. Taką ją właśnie poznałem. Nastąpiło to sześć lat temu w Bernie, gdzie jakiś czas przemieszkiwałem u Britty Gaulish. Z tą prostolinijną, niewybredną osóbką łączył mnie związek luźny i przypadkowy. Dość dobrze można by ją scharakteryzować jej własnym kredem, często wygłaszanym przez nią publicznie: , Ja to bym chciała mieć wszystkich chłopów na świecie". We mnie pociągał Brittę mój zawód oraz to, że „między Ziemią a Marsem straciłem płodność i wreszcie będzie mogła odpocząć od tych cholernych pigułek". Byliśmy ze sobą miesiąc i już zaczyna- ła się mną nudzić. Dla mnie wciąż była istotą, której projekt budowy nasunął się Stwórcy w okresie genialnego natchnienia. Nie raziło mnie zachowanie Britty, bo po dziesięciu miesiącach spędzonych w kosmosie człowiek ideali- zuje najszkaradniejsze wady i widząc kobietę odczuwa to, co ani chybi od- czuwał Adam, kiedy po zjedzeniu jabłka spojrzał na Ewę. Znajomi Britty zaciągnęli nas na raut - na jedno z tych regularnych przyjęć wydawanych przez niegdyś popularną artystkę filmową Joan Vince, na których to przyjęciach spotykała się przeważnie miejscowa sfrustrowana cyganeria. W pięciu przyległych i połączonych salonach siedziało pogrążone w odrętwie-., niu kilkudziesięcioosobowe towarzystwo. Kobiety w groteskowych, niekomp- letnych strojach spoczywały na kanapach, sofach, pufach albo wprost na dy- wanie, wymieniając zdawkowe uwagi. Mężczyźni zajmowali miejsca pod ścia- nami. Milczeli, część z nich drzemała. Powietrze przesycał zapach perfum, narkotyków i kurzu, zmieszany z zapachami kuchennymi. Okna, prócz okien obu salonów od południa, zakrywały portiery. Wpadające skosem światło słoneczne nadawało udrapowanej na ścianach materii, tapiseriom, kwiecistym obiciom i kapom barwę zrudziałej czerwieni. Te przedziwnie ubrane posta- cie, zastygłe w najróżniejszych pozach, i te wnętrza jakby z minionych epok przypominały rekwizytornię teatru albo zapomniany skład z manekinami. Usiedliśmy z Brittą na otomanie w pąsowe róże nieco od siebie oddaleni. Britcie z punktu udzielił się ogólny nastrój. Wbiła wzrok w marmurowy posą- żek amora na kolumience w kącie salonu. Osoby z najbliższego otoczenia otaksowały nas apatycznie, po czym na powrót zapadły w odrętwienie. UJoan Vince byłem po raz drugi i nie spodziewałem się po tym raucie wiele. Po- przednio, kiedy wracając z takiego rautu, oświadczyłem Britcie, że był on raczej nieciekawy, odparła urażona: „Bo ty nie potrafisz się bawić!" Weszła gospodyni, Joan Vince, pchając przed sobą wózek z trunkami i w towarzystwo wstąpiło trochę życia. Nikt szklaneczek nie roznosił, musiano więc ruszyć się z miejsc. I wtedy do salonu wkroczyła ona. Miała na sobie obcisłe krótkie szorty w kolorze beżowym i kusą, równie obcisłą beżową kamizelkę. Brązowe kędziory opadały jej na kark. Na sekundę przystanęła w przenikających okna promieniach czerwieniejącego słońca i ten obraz utrwa- lił się w mojej pamięci ze wszystkimi szczegółami. Przedefilowała przez salon obojętna, nieomal zimna, z dumnie uniesioną głową. - Emma - powiedziała Britta i sfrunęła z otomany. - Jest piękna - stwierdziłem. Britta zatrzymała się w pół kroku. - O kim mówisz? O Emmie? - Pochyliła się nade mną. - Nie znasz jej? O rany! - Dźgnęła mnie palcem w policzek. - Co z tobą, Mikę? Nie pamiętam, w jaki sposób znalazłem się nagle naprzeciwko tej dzie- wczyny. Teraz z bliska widziałem jej duże, granatowe oczy, odrobinę zadarty nosek, kształtne usta, jedwabistą cerę i jedwabistą skórę ramion, odsłoniętego brzucha i nóg. - To jest Mikę Cesara - powiedziała Britta. - On zupełnie zbaraniał na twój widok. Mówię ci. Zapiekły mnie policzki. Emmelina patrzyła na moją twarz i zachłannie syciła się jej wyrazem. Ulegałem złudzeniu, że promieniuje światłem, jak przed chwilą, gdy stała w smudze słońca. - Mogę ci go odstąpić - plotła dalej Britta - bo już mi się opatrzył. Jest kosmonautą i ma jedną cudowną zaletę: swoją płodność zostawił w banku nasienia. - Britto - powiedziałem. Emmelina uniosła z blatu wózka pełną szklaneczkę i podała mi ją gestem, jakiego nie powstydziłaby się żadna z Gracji. - O, Toni! - wykrzyknęła Britta. - Zostawiam was. Jest tu Toni. Usiedliśmy z Emmelina na otomanie. Nikt nam nie przeszkadzał. Mówi- liśmy o niej. Była modelką w „Terra" i nie miała sobie równej. Przez nią to prezentowane stroje zamawiali dla swoich magazynów najpoważniejsi kon- trahenci francuscy, włoscy, angielscy, holenderscy i belgijscy. Nawet nieudana toaleta wyglądała na niej okazale. Zdarzały się na przykład reklamacje: zwró- cono partię sukien wieczorowych, bo w odróżnieniu od modelu proponowa- nego na pokazie, „czegoś w nich brakowało". Oczywiście brakowało w nich Emmeliny. Była z gości Joan Vince jedyną, która pracowała, i jedyną, która odnosiła sukcesy, dlatego nią gardzono. Słuchałem jej i adorowałem ją wzrokiem. - Chodźmy stąd - szepnąłem. - Dokądkolwiek. Wstała posłusznie i ruszyła przodem do wyjścia. Poszliśmy do niej, oboje czując, że nie możemy z tym zwlekać. Po drodze poprosiła, abym powiedział coś o sobie. Mój życiorys dał się streścić w kilku- nastu zdaniach, które wyrzuciłem z siebie jak meldunek, mącąc ogarniający nas nastrój przygotowania: - Po ukończeniu Szkoły Lotniczej skierowano mnie do Ośrodka Kosmi- cznych Statków Załogowych pod Breshoven. Tam się szkolą piloci różnych narodowości. Pomyślnie przebrnąłem przez całe to selekcyjne sito i z V klasą podjąłem pracę w „Astrolabie". Mam trzydzieści cztery lata i na koncie blisko osiemdziesiąt miesięcy poza Ziemią. Dwukrotnie awansowałem. Moje stałe miejsce pobytu to przestrzeń gdzieś między Marsem a Merkurym. - Jest w tym zawodzie coś romantycznego - zauważyła Emmelina. - Raczej coś z sytuacji człowieka pogrzebanego żywcem. Od zbyt wielu czynników zależy życie pilota, żeby uznać jego zawód za zawód. Często zależy wszystko od przypadku, od tego, czy znajdzie się w pobliżu ktoś, kto usłyszy nasze walenie o wieko trumny. To hazard. W windzie zaostrzyła się w nas świadomość tego, co nastąpi. Wysiedliśmy na którymś piętrze i Emmelina zawiodła mnie do swojego mieszkania. Nie, nie był to ten trywialny pośpiech właściwy dwojgu wyznawcom subkultury seksualnej, myśmy czekali na to od dzieciństwa i dzisiaj miało się to ziścić. Przed świtem, beztroscy, rozpierani dumą i pełni optymizmu niczym dwoje nastolatków, którzy zwycięsko wkroczyli w świat dorosłych, siedząc na zmię- tej pościeli, postanowiliśmy natychmiast jechać do Breshoven, do mojego domu. Zanim minął tydzień, wzięliśmy ślub. Była to uroczystość skromna, tylko legalizująca nasz związek, ponieważ - i w tej kwestii byliśmy jedno- myślni - nasze małżeństwo zostało zawarte już u Joan Vince, a teraz trwał nasz nieustający miodowy miesiąc. Zatrzymałem się pośrodku komory. Odgłos moich kroków przebrzmiał i odezwało się dzwonienie. Ten jednostajny przyrost prędkości mógł być symulowany rozmyślnie. W zestawieniu z prawidłowymi wskazaniami pozostałych mierników nabierał on., - przynajmniej w oczach pilota - wiarygodności i tym samym skutecznie oddziaływał na wyobraźnię faceta takiego jak ja, co ćwierć życia prześlęczał nad przyrządami. Sugerował mianowicie, że wbrew logice komora ciszy się porusza. I to usiłowano mi zasugerować. Z sojuszniczym pojemnikiem emulsji do zębów podszedłem do tablicy rozdzielczej. Rozpyliłem emulsję na tarczę tachometru, aż przesłoniła ją biała skorupa. Potem z ulgą ległem na tapczanie. XI Zmieniłem pościel, rozebrałem się i stanąłem pod natryskiem. Gorący tusz spłukiwał ze mnie mydliny i ciszę, którą byłem oblepiony od stóp do głowy. Para znikała w suficie; kafelki terakoty zmatowiały, pokryły; się rosą i zaczęły ociekać krętymi strużkami wody. Stałem tam długo, za długo, zęby dyżurni przymknęli na to oko. Zarobiłem chyba kilka punktów karnych. Kładłem się przy akompaniamencie szeleszczącej pościeli, kiedy raptem zrodziła się we mnie pewność czyjejś konkretnej współobecności. Ten ktoś czaił się w sanitariacie. Dyszał, ślinił się i tłumił w sobie rozbawienie, jak diaboliczny wnuczek z filmu Castella, majstrujący przy zapalniku petardy pod- łożonej pod wózek inwalidzki dziadka. Uniosłem się i nasłuchiwałem. Ledwo uchwytne psyknięcia starały się uciszyć czyjś szept, ktoś mlaskał, przełykał ślinę, sapał. Podkradłem się tam na palcach. Wewnątrz nie było nikogo. Spryskałem twarz i kark zimną wodą i wróciłem na tapczan. Sufit płonął spokojnie, na stoliku leżał otwarty dziennik czynności oraz pisak, fotel wycią- gał ramiona ku tablicy rozdzielczej, z której wyrastał wiśniowy taster. Szesnaście lat temu, kiedy nasz rocznik przechodził „próbę ciszy", było to łatwiejsze. Poddawano nas sprawdzianom psychologicznym i psychotechni- cznym, które urozmaicały pobyt w komorze. Mieliśmy książki, gry logiczne, pozwalano nam rozwiązywać zadania, czytać na głos, pozwalano nam także śpiewać lub - do czego wręcz zachęcano - opowiadać o swoich odczuciach. Trudy obecnego testu były tym bardziej ciężkie, ze test ów przy wszystkich obostrzeniach wydawał mi się bezcelowy. Okrążyłem pomieszczenie mieszkalne, zajrzałem do sanitariatu i do kuchni. Wykonałem następną rundę i jeszcze jedną. Znalazłem się przy tablicy rozdzielczej. Okrągłe ślepia mierników o zielonkawych źrenicach w niemej zadumie spoglądały w sufit. Czasem zatrzepotała albo przygasła w nich jakaś cyferka i rozjarzała się na nowo pełnym blaskiem. Odszukałem wzrokiem zegar. Wskazywał 01.31.17. Końcówka po chwili zmieniła się na 18,19,20 i tak dalej, ale ja zarejestrowałem w pamięci wskazanie właśnie takie. I to nie końcówka sprawiła, ze chwyciłem za dziennik czynności, sprawiły to dwie liczby pierwsze. Kontrolę mierników przeprowadziłem o godzinie 02.00. Parę minut pó źniej wziąłem prysznic i udałem się na spoczynek. Nie zasnąłem. Na pewno nie spałem. Stwierdziłem pewne nieprawidłowości w funkcjonowaniu swego systemu nerwowego i dla odzyskania równowagi odbyłem spacer. Gdy w trakcie spaceru spojrzałem na zegar, była 01.31. Zmiana pościeli, kąpiel i tych parę okrążeń zajęło mi 45-50 minut, góra - godzinę. Według zegara zaś wymienione czynności trwały jedenaście i pół godziny! Na podstawie poczy nionych obserwacji wnoszę, ze zegar jest włączony do zespołu.sterowania, w związku z czym na jego wskazaniach nie można polegać. Pozbawiliście mnie nawet możliwości śledzenia upływu czasu! Za kamerę w sanitariacie - przepraszam. Nie pozwolę jednak odebrać sobie prawa do spędzenia tych kilkunastu minut w zupełnym odosobnieniu. XII Osiem kroków, obrót o 180 stopni, dwa kroki, skręt w lewo, dwa kroki, skręt w lewo, dwa kroki, obrót o 180 stopni, osiem kroków. Razem dwadzieś- cia dwa kroki, czyli około siedemnastu metrów. Tę trasę pokonywałem prze- ciętnie w ciągu dwudziestu sekund. Ponad trzy kilometry na godzinę. Zakręciło mi się w głowie i musiałem usiąść. Kto by przypuszczał, że niewinna gimnastyka i trzykilometrowy spacer może tak zmęczyć! Nie tyle spacer, co jego monotonia była męcząca. Na Ziemi zresztą zawsze narzekam na złą kondycję i kiepskie samopoczucie. Obozy readaptacyjne nie są przy- bytkami cudownych metamorfoz, i w nich czy poza nimi trzeba swoje odcier- pieć, toteż piloci wracający z dalekich wypraw, po wejściu na orbitę parkin- gową często przekazują statek komuś z najbliższej bazy orbitalnej, a sami pozostają w owej bazie, byle nie doznawać tych przykrych sensacji związa- nych z labilnością układu krążenia czy zaburzeniami statokinetycznymi. Pilot jeszcze w miesiąc po powrocie na Ziemię czuje jej grawitację. Jakże nie prawdopodobnie żwawi wydają mu się wtedy ludzie! Na widok tych zwinnych postaci człowiek nie może się oprzeć zdumieniu. Emmelina, jej lekkość, zwiewność prawie, zdumiewała mnie za każdym moim powrotem. Zazwyczaj oczekiwała mnie na rubieży lądowiska, w śmigłowcu. Przewa- żnie rezygnowałem z kuracji w obozie readaptacyjnym i lecieliśmy wprost do Szwajcarii, do Breshoven. Do dnia mojej kolejnej wyprawy byliśmy razem bez przerwy. Na ten okres - dwu-, trzy-, czteromiesięczny - Emmelina przerywała pracę, rozstawała się ze znajomymi z Berna i swój czas poświęcała wyłącznie mnie. Żyliśmy intensywnie, zapasami i na zapas. Sporadycznie składały nam wizytę jej przyjaciółki, a kiedyś pojechaliśmy do stolicy na rewię mody, na której Emmelina znów święciła triumf. Prezen- towała wówczas kreację wieczorową, dwie popołudniowe oraz fantazyjny pe- niuar i wypadła znakomicie. Ale widziałem tam także modelki równie uzdol- nione i młodsze. Emmelina ich nie dostrzegała. W czwartym roku naszego małżeństwa zaczęło się coś psuć. Emmelina nie przyleciała na lądowisko, nie zastałem jej też w domu. Zatelefonowała wie- czorem z Berna i oświadczyła, że przyjedzie do Breshoven za tydzień, bo( „musi przypilnować swoich spraw". Nie zgodziła się, abym ja przyjechał do niej. Nasze spotkanie, chociaż radosne, nie przypominało spotkań poprzed- nich. Przez ostatni rok rozłąki w Emmelinie zmalała fascynacja naszym związ- kiem. Nie pytałem o powody, lecz wkrótce je poznałem. Taką Emmelinę, Emmelinę ćwiczącą, widziałem po raz pierwszy. Zrywała się skoro świt i ćwiczyła do upadłego. To była mordercza praca: gimnastyka połączona z treningiem siłowym i z dietą. Po południu Emmelina odwiedzała 32 masażystę albo szła na dodatkowe ćwiczenia korekcyjne. Wieczorami, ro- zebrana do naga, dawała przedstawienie przed lustrem. - To, co robisz, i sposób, w jaki to robisz, nie jest bez znaczenia dla twojego zdrowia - powiedziałem w jeden z takich wieczorów, kiedy kon- templowała swoje biodra. Żachnęła się. - No to popatrz! - wykrzyknęła bliska płaczu i obróciła się do mnie bokiem. - Popatrz na mój tyłek. Na ten upiorny tyłek! Spojrzała za siebie, do lustra, na swoje pośladki i zrobiła to tak, jakby spoglądała na tłum wielbicieli, co rzucili się, by podnieść upuszczony przez nią wachlarz. Była rozdrażniona i przybita, a przecież nie mogła się oprzeć pokusie zademonstrowania mi po raz któryś swoich bezsprzecznie doskona- łych kształtów. Naprawdę, można ją było tylko podziwiać. - Twój tyłek jest najwspanialszy w całym Układzie Słonecznym - zapewni- łem. Zyskałem to, ze na parę minut straciła do mnie zaufanie. Ustawiała się przed lustrem, jak gdyby pozowała do kamery, i rozdrażnienie z wolna ją opuszczało. - Czy nie widzisz, że on sterczy? - usiłowała jeszcze przekonać mnie złamanym głosem. - On sterczy jak... jak termitiera! Aż piszczała, żebym zaprotestował. Więc zaprotestowałem: - Wobec tego zazdroszczę termitom. Omal nie skoczyła na mnie z pięściami. - Jesteś obłudnym i nędznym cynikiem! I oczywiście sprowadzasz wszystko do jednego. Wy, na tych swoich stacjach czy jak im tam, myślicie tylko o tym. Zjawiacie się raz na rok, łapiecie żonę albo co wam wpadnie w ręce, rozbieracie ją w drodze do domu, żeby nie tracić czasu, potem są te tygodnie rui, a potem znowu na rok do swoich, żeby im opowiadać, jak było. Stała przede mną naga, piękna i zła, wymachiwała rękoma i wcale nie było to zabawne. Starałem się ją udobruchać, zarazem udowodnić jej, że nie jestem impotentem uczuciowym, i w końcu moje starania uwieńczone zostały sukce- sem. Przyszło mi to tym łatwiej, ze w gruncie rzeczy Emmelina nie miała pretensji do mnie, musiała tylko wyrzucić z siebie to, co się w niej nagroma- dziło przez ostatnie kilka miesięcy. Tej nocy Emmelina mówiła dużo. Z chaotycznych, nerwowych, obfitują- cych w dygresje zwierzeń niczym ze skorupek zrekonstruowałem jej obecną sytuację. Nie występowała już na pokazach jako reprezentacyjna modelka „Terra". Jej miejsce zajęła Gretta. Według relacji Emmeliny był to babsztyl wyjątkowo odrażający, bez tyłka i piersi, kościsty, o pałąkowatych nogach i wystających łopatkach. Ten obraz kłócił się z moim sądem o kryteriach oceny estetycznej przy naborze modelek do „Terra". Emmelinie zaś stuknęła nie- dawno trzydziestka i dawało się to niestety zauważyć. Emmelina nie potrafiła pogodzić się z porażką i nie miała zamiaru ustąpić. Chciała znów być tą jedyną spośród modelek, której przysługiwało prawo decydowania o kreacji, w jakiej pokaże się na rewii, i której przedstawiciele firm konfekcyjnych przysyłali prezenty, „jako wyraz uwielbienia Pani i Pani talentu". Tygodniami zmagała się ze swoim ciałem, odsunęła na bok kawę i alkohol, mniej bywała, więcej czasu przeznaczyła na relaks i czynny wypoczy- nek. Zapytałem ją raz, czemu nie pójdzie do chirurga plastycznego, skoro jest zdania, że jej ciało ma jakiś defekt. Popatrzyła na mnie spod lepkich od potu kędziorów i odparła dysząc: - Mam się oficjalnie przyznać, że jestem felerna? Dopiero bym zrobiła uciechę tym wszystkim gówniarom! Półtora miesiąca później, kiedy wróciłem z krótkiego rejsu do „Mercur- XI", Emmelina jak dawniej oczekiwała mnie w śmigłowcu. Wyglądała urzeka- jąco i była w doskonałym humorze. - Dałam sobie spokój z tą atletyką - oznajmiła. - Nadal pracuję w „Terra" wciąż jeszcze nie utrąciłam Gretty. Ale utrącę. Z całą pewnością nie musiałem jej wtedy rozbierać w drodze do domu. Zrobiła to sama. I to ona zaprowadziła mnie do łóżka. Sielanka trwała tydzień. Te dni w zasadzie przesiedzieliśmy w sypialni. Emmelina raz po raz telefonowała do Berna i po jednym z tych telefonów zakomunikowała mi przy kolacji, ze Joan Vince zaprasza nas do siebie. - Wydaje jutro przyjęcie - powiedziała. - Będzie tam twoja przyjaciółka, Britta Gaulish. Wzruszyłem ramionami. Britta Gaulish od dawna nic mnie nie obchodziła i Emmelina wiedziała o tym. Rozgrzebywanie wspomnień, zwłaszcza w chwi- lach, gdy tylko teraźniejszość miała znaczenie, było działaniem chybionym. - Będzie tam także Max Stem. - Nie znam go. - Nie znasz Maxa Sterna? Uniosłem wzrok znad talerza. Emmelina była nienaturalnie podniecona i błyszczały jej oczy. Niewątpliwie przed kolacją wypiła solidnego drinka. Wło- żyła do ust kęs pieczeni i żuła go z namaszczeniem, opierając brodę na dłoni i przypatrując mi się kokieteryjnie, a jednocześnie z lekką ironią. - Max Stern to „człowiek o dokładnie pięciuset twarzach" - wyjaśniła. - Pracuje w firmie Eblou i jest najlepszym specem w swojej branży. Występuje w telewizji. Pomyślałem, że „człowiek o dokładnie pięciuset twarzach" to niezbyt odpowiednie miano dla biznesmena, ale nie powiedziałem tego. Emmeliru wyprowadziła mnie z błędu: - Max Stern reklamuje kosmetyki Eblou. Zdobył dla Ebłou rynki całej Europy. Niejeden aktor, choćby się podpierał tekstem, nie przekaże tego, co Max przekaże mimiką. - Odłożyła sztućce, podeszła do szafki i z szuflady wyjęła fotografię. - To właśnie on - powiedziała, podtykając mi ją pod nos. Ze zdjęcia patrzył na mnie trzydziestoparoletni brunet o wypukłych oczach i miękkich rysach. Twarz miał owalną, proste brwi i raczej grube wargi. Ledwo się pohamowałem, by nie palnąć, że Max Stern jest istotnie utalento- wany, bo z tego zdjęcia przekazuje swoją bezmyślność i samouwielbienie nader przekonująco. - Poproszę go o autograf - Emmelina usiadła i zatopiła widelec w mięsie. - Chyba mi nie odmówi. - Więc jedziesz? - Jedzie-my - przyjrzała mi się i znowu odłożyła sztućce. - Wielki Boże, Mikę! Powinieneś wiedzieć, jakie to dla mnie ważne! Nie wiedziałem. I ona uświadomiła sobie wreszcie, że zapomniała wtaje- mniczyć mnie w swoje plany. - Max Stern jest kochankiem Luizy Pagat, współwłaścicielki „Terra". Luiza Pagat szaleje za nim. Jedno jego słowo i Gretta na pokazach będzie demons- trować kalosze, bo do tego to ona się nadaje, ta chabeta. Tak więc nie było to oczarowanie, a przynajmniej nie tylko oczarowanie. Emmelina postawiła na protekcję. Byłem tym nieprzyjemnie zaskoczony, ale wstrzymałem się od komentarzy. Do Berna pojechaliśmy samochodem. Emmelina włożyła na siebie su- knię, która mimo całej mnogości plis i falban niewiele co zakrywała. Nie powiedziałem ani słowa, choć jej postępowanie budziło zastrzeżenia. Pogo- dziłem się nawet z rolą statysty, którą mi wyznaczyła w tej płaskiej farsie. W salonach Joan Vince nic się nie zmieniło, może jedynie przybyła nowa warstwa kurzu na sztukateriach i tkaninach dekorujących ściany. Otomana w pąsowe róże stała na dawnym miejscu, ale róże nie były juz tak pąsowe. Respektując życzenie Emmełiny przyjechaliśmy tam z dwugodzinnym spó- źnieniem. Emmelinie chodziło o to, żeby zjawić się na raucie po szczycie wzajemnego zainteresowania, kiedy osłabną pierwsze uniesienia i goście za- czną wypatrywać kogoś, kto wprowadzi trochę życia w stygnącą atmosferę. Tym kimś miała być ona. Goście Joan Vince nie wypatrywali nikogo, byli zajęci sobą i trunkami. Emmelina, zrazu gotowa zostawić mnie na korytarzu i samotnie ruszyć na podbój świata, uczepiła się mojego ramienia i wzgardliwie mierzyła zebra- nych. Domyślałem się, co czuła. Tym ludziom łaskawy los umożliwił nawią- zanie kontaktu z niecodziennym zjawiskiem, tymczasem oni zachowywali się jak barbarzyńcy. - Emma! - zawołał ktoś z końca salonu. Nad głowami gości pogrążonych w rozmowie i ciągle obojętnych na dar losu pomachała nam kobieca ręka. - Twoja flama - prychnęła Emmelina. - Idzie tutaj. Ja znikam - puściła moje ramię. Britta Gaulish przepchnęła się przez środek grupy mężczyzn, przystanęła i potoczyła błędnym wzrokiem. Holowała młodego brodacza w stroju, który był śmiałym wyzwaniem rzuconym schludności. Zabrało jej trochę czasu, zanim mnie spostrzegła. - O rany, Mikę! - powiedziała. - Jestem juz na fest gazie, bo pomyliłam cię z Emmelina! - Emmelina poszła poprawić makijaż - odrzekłem. - Aha, to znaczy, że tu była, tylko poszła do sracza. - Britta wbiła we mnie mętne spojrzenie. - O rany, Mikę, ty się nic nie zmieniłeś. Nic a nic! - Objęła za szyję swojego partnera. - Wiesz, Steph, kto to jest ten facet tutaj? To facet, co orze i sieje, ale nie zbiera. - Jest tu Max Stern? - zapytałem. Brodacz strząsnął z siebie rękę Britty. Wybełkotał: - Max Stern to bożyszcze pedzialców. W salonach podnosił się gwar i ciemniało od dymu. Pary rozparte na kanapach i sofach jakby zapomniały, że nie są tu same. Pod oknem niemłoda kobieta o olbrzymim biuście rżała donośnym śmiechem, a stojący obok męż- czyzna wlewał jej za dekolt zawartość swojej szklanki. - Mikę, ty się w ogóle nie zmieniłeś. - Britta zionęła mi alkoholem w twarz. - Dalej jesteś taki narwany? Chętnie bym się z tobą puściła. - Poszukam Emmeliny - powiedziałem, odchodząc. Brodacz wybełkotał za mną: - Max Stern to bożyszcze pedzialców. Emmelinę odnalazłem w sąsiednim salonie. Siedziała na otomanie w pą-' sowę róże. Dół jej sukni, rozcięty między plisami, spływał na podłogę. Zoba- czyłem uda mojej żony wyzywająco obnażone aż do bioder i jej niemy zach- wyt, kiedy pochylała się ku siedzącemu przy niej mężczyźnie. Tym mężczyzną był Max Stern. zakładka XIII Zbudził mnie szarpiący ból w okolicach żołądka, jakby stalowe łapska rozdzierały mi jelita. Zbudziłem się skulony, co świadczyło, że ból dokuczał mi we śnie i usiłowałem go stłumić przybierając pozycję embriona, tę pozy- cję, która ułatwia nam przetrwanie rozpaczliwych sytuacji. Przybrał ją Fred von Neheim, kiedy zamknięty w komorze ciszy, był u kresu wytrzymałości. Zgięty pobiegłem do sanitariatu. Jest to jeden z epizodów, które w mojej relacji chętnie bym pominął, gdyby reporter „Orbity", ten chudzielec w szkłach kontaktowych, nie mole- stował mnie tak usilnie, żebym opisał wszystko. Przeżyłem kilkugodzinną szaletową gehennę. Wcześniej, w napadzie nie- pohamowanego łakomstwa, zaserwowałem sobie królewski posiłek i teraz w moim umyśle z szyderczą perseweracją odbywała się projekcja potraw: galan-f tyna ze szczupaka, puree z raków, rosół, cielęcina w sosie beszamelowym, befsztyk z polędwicy, grzanki orzechowe, kompot ananasowy i od początku. Lekarstw w komorze ciszy nie było, miałem więc do wyboru albo zasto- sować ścisłą dietę, albo uruchomić taster. Poczłapałem do kuchni i zaparzy- łem sobie mocnej herbaty. Właśnie to, w podobnych warunkach, zrobiłem szesnaście lat temu i wtedy mi pomogło. Z kubkiem na tacy wszedłem do pomieszczenia mieszkalnego. . Położyłem tacę na stoliku i usiadłem w fotelu. Czekałem, aż herbata prze- sianie. Śledziłem wzrokiem kłębki pary rozsnuwającej się nad kubkiem, kiedy owładnęło mną dziwne uczucie. Poprzedziła je myśl, że już od dawna nie używam określenia „śniadanie", „obiad", „kolacja", i że na dobre straci- łem rachubę czasu. To uczucie nie było mi obce, często doznawałem go poza Ziemią, ale zawierało jakiś nowy pierwiastek, nieuchwytny i przejmujący lę- kiem. To nie jest uczucie samotności czy izolacji - pomyślałem. To jest uczucie zagubienia. Bez nadziei na ratunek. Podszedłem do tablicy rozdzielczej. Była godzina piąta czterdzieści pięć. Wskazania mierników ucieszyłyby każdego pilota. Temperatura spadła do 338 kelwinów. Pomijając temperaturę, nie zauważyłem żadnej zmiany. Po co więc te mierniki? Czy ograniczanie się do samej obserwacji badanego jest na pewno uzasadnione? A może zapomnieliście, że ja jestem tutaj? Umówmy się tak: ja zrobię rundę po komorze, podczas gdy wy zmienicie wskazania mierników bodaj jednego, na przykład barometru. Dla was to przecież błahostka. Do tablicy rozdzielczej podchodziłem wielokrotnie. Cyfry na barometrze ani drgnęły. Z pozostałymi przyrządami było to samo. - Ośli upór - powiedziałem na głos. Zarobiłem kolejny punkt karny. XIV O strachu rozmawiałem z O'Pavelem tego dnia, kiedy przyjechał do nas Max Stern. Max Stern zapowiadał swój przyjazd od tygodnia i przez ten tydzień Emmelina żyła niczym w transie. Nawet nie starała się ukryć, jak bardzo jej zależy na wizycie Maxa Sterna i jak wiele sobie po niej obiecuje. Trudno mi było pogodzić się z tą nową sytuacją w moim domu, ufałem jednak, że Emmelina szybko się swym gościem znudzi. Obecność O'Pavela pomagała mi znosić egzaltowane zachowanie Emme- liny. Szczęśliwy los zesłał mi go w poniedziałek, akurat w dniu, w którym Emmelina otrzymała „cudowną wiadomość, że Max Stern przyjął jej zaprosze- nie i wpadnie do nas w czasie weekendu". O'Pavel zatrzymał się u nas w drodze z OKSZ, skąd wracał po badaniu kontrolnym. Od startu dzieliło go dziesięć dni, pięć z nich postanowił poświęcić mnie. Te dni upłynęły nam na rozmowach, na takich rozmowach, jakie można usłyszeć tylko w Klubie Wete- ranów, gdzie spotykają się piloci, którzy zaliczyli sto miesięcy pobytu w prze- strzeni kosmicznej. W sobotę, przed wyjazdem O'Pavela, przyjechał Max Stern. Wkroczył do naszego domu jak triumfator. „Zawalały go liczne zajęcia, był rozchwytywany, ale bądź co bądź nie mógł się oprzeć zaproszeniu tak czarującej gospodyni". Nie zaskoczył go fakt, że Emmelina jest moją żoną i prawdopodobnie nie przypominał sobie naszej pogawędki, którą ucięliśmy na otomanie w salonie Joan Vince. Emmelina zaofiarowała się wtedy przygotować nam aperitif, a on po jej odejściu zapytał mnie: - Jak myślisz, stary, dla kogo one tu wszystkie przyszły? Co je tu ściągnęło? Choćby tę roznegliżowaną konserwę, co poleciała po nasze drinki. Na to pytanie mogła być tylko jedna odpowiedź, lecz znajdowaliśmy się w salonach i Emmelina pokładała w Maxie Sternie nadzieję. Teraz wierzyłem, że w trakcie tego weekendu Emmelinie opadną łuski z oczu. Przy stole Emmelina zajęła miejsce obok Maxa Sterna, ja usiadłem naprze- ciw O'Pavela. Obiad był wykwintny, rozmowa przy nim - mniej. Dotyczyła naturalnie naszego wybitnego gościa i jego kariery. Mówiła głównie Emmeli- na. - Czy wiesz, Mikę, że Max jest autorem haseł reklamowych? - powiedzia- ła. - Wymyślił ich całe mnóstwo. Jak brzmi to ostatnie, Max? - „DELIMALE uczyni ją powolną twej woli". To będzie szlagier. - Wolno wiedzieć, co się kryje za tą nazwą? - zapytałem. - Woda po goleniu - odparł Max Stem. - Niezłe, co? Harrison, ten właści- ciel, powiedział, że to bomba. Że faceci oszaleją dla samej nazwy. Usłyszeliśmy następnie, czym się zdobywa klientów i komu firma Eblou zawdzięcza sukcesy. Nie odzywałem się, O'Pavel również milczał. Siedział przygaszony, jadł bez apetytu, coś go najwyraźniej dręczyło. Dumając nad tym, uprzytomniłem sobie, że od rana był tego dnia jakiś nieswój. Do końca obiadu nie powiedział słowa. Wybiła piętnasta i O'Pavel podziękował nam za gościnę. Ekspres, którym udawał się do Lucerny, odchodził o 16.32. Zaproponowałem, że pomogę mu spakować neseser. - Życzę panu przyjemnej podróży - rzekł Max Stern wstając od stołu. - Ale też, co to za pomysł, żeby podróżować pociągiem. On tego nigdy by nie zrozumiał. Ktoś taki, jak Max Stern, nigdy by nie zrozumiał, że przed kolejną wyprawą O'Pavel tę drogę do I ucerny najchętniej przebyłby pieszo. - Ja także przyłączam się do tych życzeń - powiedziała Emmelina. - W tym domu zawsze masz przyjaciół, Pave. - Zwróciła się do mnie. - My, Mikę, będziemy na górze. Gdybyś nas potrzebował, po prostu zawołaj. Chcę poką r zać Maxowi swoje kreacje. On ma gust. - Sądzisz, że to go może zainteresować? Max Stern uśmiechnął się obleśnie i bezczelnie i odparł: - Prawdziwego mężczyznę interesują w życiu dwie rzeczy: jego zawód i kobiece fatalaszki. Te dwie. Dzielnie powstrzymałem się od skomentowania tej wypowiedzi. Wyszed- łem za O'Pavelem do pokoju gościnnego. Zmieszałem nieco dżinu i białego wina z sokiem grejpfrutowym i rozlałem do szklanek z lodem. Jedną szklankę podałem O'Pavelowi. Sięgnął po nią niezręcznie. Opuścił wieko neseseru i ze szklanką podszedł do okna. Stał tam zapa trzony w ślimak autostrady przecinającej osiedle. Widziałem jego przygarbio- ne plecy i pochyloną głowę. - Wiesz, Mikę - wyznał cicho - boję się. Po raz pierwszy odczuwam lęk. Milczałem poruszony tym wyznaniem. Rzadko się zdarza usłyszeć to z ust pilota, szczególnie takiego, jakim był O'Pavel. Psycholodzy z OKSZ zalecają nam wspólne szczere rozmowy, które rzekomo pomagają rozładować napię- cia, ale myli się ten, kto mniema, że piloci są ludźmi skłonnymi do zwierzeń. - Mikę? - O'Pavel odwrócił się, by sprawdzić, czy nie wyszedłem z poko- ju. - Znam to uczucie - odrzekłem. - Znam to cholerne uczucie. Kiedyś leciałem z tlenem i siadło mi chłodzenie reaktora. Temperatura przekroczyła krytyczną i dalej rosła... O'Pavel zaprzeczył. - Nie, pilocie, ja się nie boję awarii, eksplozji, nie boję się śmierci. Boję się, że już nigdy nie zobaczę Ziemi, ludzi, no, wiesz. To jest irracjonalne. Nie, to chyba w ogóle nie jest strach, tylko jakiś żal. Każdy z nas prędzej czy później przeżywa taki kryzys. Powiedziałem mu to, bo nic mądrzejszego nie umiałem mu powiedzieć. Nie potrafiłem go pocieszyć, nikt mnie tego nie nauczył. Praca w kosmosie rozwija w człowieku inne umiejętności. - Powinieneś odpocząć, Pave - dodałem. - Wyjedź. Dokądkolwiek. Pole- cę za ciebie. Ale on odmówił. Postawił szklankę na parapecie i zatrzasnął neseser. Nie pozwolił mi odwieźć się na dworzec. W drzwiach jeszcze raz spojrzał mi w oczy. Tego spojrzenia nie zapomnę nigdy. Przybity myślami wspiąłem się po schodach na górę. Szukałem kogoś, żeby nie być sam. O'Pavel nie potrzebował żadnej pociechy, on się ze mną żegnał. Zrozu- miałem to po tygodniu, kiedy dotarła do mnie wiadomość, że O'Pavel, pilot I klasy, trzykrotnie odznaczony - podczas startu spłonął w atmosferze. W Parku Bohaterów przybył kolejny pomnik z białego piaskowca. Pchnąłem drzwi i owiał mnie słodki zapach buduaru mojej żony. Byli tam oboje, w tym sanktuarium Emmeliny. Leżeli na łóżku. Wokół poniewierały się wyjęte z szaf suknie. Mimo półmroku widziałem ich dokładnie. Widziałem każdą zmarszczkę na koszuli opinającej plecy Maxa Sterna, jego naprężony kark i napięte pośladki, kosmyki roztarganych włosów opadające mu na skronie, obcasy jego butów zapartych o poręcz łóżka i fałdy spodni spuszczonych do kolan. Widziałem wystające spod spodu i splecione dziecię- cymi stopami nogi Emmeliny, jej gładkie ramiona, błądzące pod koszulą Maxa Sterna, i jej twarz, pragnącą i skupioną. Miała zaciśnięte powieki, rozchylone wargi i włosy w nieładzie. Słyszałem ich oddechy, jakby dyszeli mi tuż nad uchem. I szmer pościeli. Podłoga skrzypnęła pode mną i Emmelina otwarła oczy. Jej mętny wzrok padł na mnie, zobaczyłem w nim niedowierzanie i zniecierpliwienie - trwało to ledwie uchwytny moment. Emmelina już pojęła, że nie jestem przywidze- niem, że jednak wszedłem tu bez uprzedzenia. W jej nabierającym ostrości spojrzeniu malowały się teraz rozmaite uczucia, poprzez strach, poniżenie, wstyd, wściekłość i pokorę, aż po nienawiść, a spod tych uczuć przebijał się wysiłek, by zapanować nad wstrząsanym spazmami ciałem. Na powrót zacis- nęła powieki. Z mściwym uśmiechem przeznaczonym dla mnie, ulegała swym zmysłom, czerpała z nich do końca. Czymś się jednak zdradziła: Max Stern wykręcił szyję i popatrzył za siebie. Zobaczyłem jego twarz nabiegłą krwią i wykrzywioną, jego rozdęte nozdrza i wyszczerzone zęby; usłyszałem jego chrapliwy oddech, kiedy wyrzucał z płuc powietrze. Emmelina przygarnęła go. Opadł na nią i zanurzył twarz w jej włosach. Trwał tak dygocąc z wyczerpania. Wyszedłem stamtąd. W godzinę po tym, jak Max Stern opuścił nasz dom, jak Max Stern uciekł, Emmelina powiedziała z irytacją-. - Nic cię nie upoważnia do tego, żebyś mnie szpiegował. Postąpiłeś skandalicznie. Skan-da-licz-nie! Przy kolacji, którą mimo wszystko zjedliśmy razem, podjęła temat. Miała podpuchnięte oczy i zaczerwieniony nos. - Skompromitowałeś mnie. Wpadłeś tam jak ten głupi i zazdrosny mąż. Obraziłeś nas. Obraziłeś naszego gościa. Wyjechał bez pożegnania. Rano, przed śniadaniem, zażądała: - Powinieneś pojechać do Maxa Sterna i przeprosić go za swoje zachowa- nie. Możesz jeszcze wszystko naprawić. XVI Tego dnia w dzienniku czynności napisałem coś, na wspomnienie czego oblewam się rumieńcem. Niemniej w niniejszej relacji z mojego pobytu w komorze ciszy, relacji dość skrótowej, przytoczę ten zapis, zgodnie zresztą z życzeniem reportera „Orbity". Dupa 1 "ip.i DUPA Wydawało mi się, że są to słowa właściwe. XVI Gryzłem przaśne tosty, piłem gorzką herbatę i pisałem: Jak wy potraficie upokorzyć człowieka! Przed szesnastoma laty Jose Martinez uruchomił taster, taki jak ten, co prowokująco wystaje z tablicy rozdzielczej. Rzekomo drzwi się wam zacięły i musieliście wpuścić do komory gaz obezwładniający, bo Martinez dostał sza- łu. Nonsens. Martinez sam wpuścił ten gaz. W dobrej wierze przycisnął taster i to wystarczyło. To tak, jakby tonącemu rzucić na głowę koło ratunkowe z betonu. Wiem, czego chcecie. Chcecie, abym was poprosił, abym nie dotykał tas- tra, lecz powiedział: „proszę was, wypuśćcie mnie stąd". Bez ustanku słyszę te słowa. Podszeptują mi je wasze gnomy, co się zalęg- ły w ubikacji. Odłożyłem pisak i poszedłem do sanitariatu. W przerwach między jednym a drugim snem, centymetr po centymetrze badałem posadzkę i ściany tego pomieszczenia. Robiłem to już od pięciu takich przerw. Tym razem zbadałem wnętrze muszli w.c. XVII Siedziałem na tapczanie, plecami do ściany i oglądałem swoje dłonie. Były duże, kwadratowe i mięsiste, stworzone do pracy. W czym, do diabła - myślałem - te dłonie mogą być gorsze od dłoni Maxa Sterna, który swoich używa głównie do liczenia pieniędzy i obmacywania cudzych żon? Nie są mniej sprawne niż jego, utajone jest w nich nawet pewne piękno, jak we wszystkim, co stworzyła natura. Na tych dłoniach mogę pole- gać i mogą polegać inni. Nigdy mnie nie zawiodły. Uratowały od uduszenia ludzi na , Jove VIH". Emmelina powiedziała: „Zabierz te swoje łapy!" Było to dziewięć miesię- cy po tym, jak schwytałem ją i Maxa Sterna in flagranti. Po półrocznej nieobecności na Ziemi wróciłem pełen najgorszych prze- czuć. Emmelina nie oczekiwała mnie na rubieży lądowiska, ale zastałem ją w Breshoven, w naszym domu. Jak zwykle po powrocie byłem nią onieśmielony i żywiłem dla niej uczucia raczej opiekuńczo-ojcowskie niż małżeńskie. Przy- witała mnie wymuszonym uśmiechem, a kiedy ująłem ją za ramiona, sycąc oczy jej wyglądem, zesztywniała mi w rękach. - Oczywiście - wycedziła. - Oczywiście. Jeżeli ci na tym zależy, możemy zaraz iść do łóżka. Jak, na miłość boską, miałem jej wytłumaczyć, że tam, w kosmosie, jedy- nym odpowiednikiem pojęcia Ziemi jest dom, jest o n a, i że jeśli teraz mogę na nią patrzeć, wdychać jej zapach, zdaje mi się to darem godnym Hadesa? Przecież wraca się nie na Ziemię, lecz do domu, do tych kilkudziesięciu metrów kwadratowych zastawionych drogim nam sprzętem, a w jeszcze więk- szym stopniu wraca się do ludzi, do wybranego spośród nich człowieka. Kiedy nikogo takiego nie ma, praca pilota przypomina pracę maszynisty kolei podziemnej kursującego między jedną stacją a drugą. - Parę dni temu telefonował twój armator - powiedziała Emmelina. - Przyznano ci II klasę. Już o tym wiedziałem. Tę nowinę oznajmił mi zmiennik z bazy orbitalnej, który przejął ode mnie stery statku, żeby sprowadzić go na Ziemię. Awansowa- łem do czołówki pilotów cywilnych linii transportowych, a Emmelina mówiła 0 tym tak, jakby przekazywała mi zeszłoroczne pozdrowienia od ciotki. - Myślałem, ze cię to ucieszy. - Co ma mnie ucieszyć? - Emmelina naprawdę była zdziwiona. - Sznurek po samobójcy? Wciąż miała do mnie pretensję o tamto sobotnie popołudnie sprzed sześ- ciu miesięcy i przemawiały przez nią zawiedzione ambicje. Manewr z Maxem Sternem nie przyniósł jej spodziewanych rezultatów. Emmelina, pozostając nadal w cieniu Gretty, w końcu zrozumiała, że nie istnieje taka siła, która powtórnie uczyni ją primabaleriną „Terra" i urażona podziękowała swoim chlebodawcom za pracę. - Nie doszłoby do tego, gdybym tam była przez cały czas, gdybym nie rzucała wszystkiego za każdym razem, kiedy pan mąż raczył zstąpić z nieba. Cholera! Rozpłakała się. Ukoić kobietę, która płacze z naszej winy, to niemożliwość dla wielu mężczyzn, zwłaszcza gdy uświadamiają oni sobie, ze cała ich wina polega na tym, że w porę i skutecznie, niechby i za cenę jej szlochów, nie powstrzymali swojej żony, kiedy głucha na wszelkie prośby i przestrogi uparcie wplątywała się w rozmaite głupstwa. A jednak udało mi się ją ukoic. Metodą z lamusa. Nazajutrz w biurze paszportowym dopełniłem formalności i bez żadnych konkretnych planów wsiedliśmy na pokład pierwszego lepszego samolotu, który odlatywał z Ber- na. Nie śpieszyło się nam, bo miałem trzymiesięczny urlop i mogłem go przedłużyć o następne trzy miesiące. Byliśmy w Madrycie i Walencji, w Buda- peszcie, w Warszawie i Krakowie, w Moskwie i Leningradzie, w Zagrzebiu, w Teheranie, w Delhi, w Bangkoku, na Celebesie i na Nowej Gwinei, w Adełaidep 1 Sydney, w Wellingtonie, w Santiago, w Rio de Janeiro, w Caracas i w Nowym Jorku. Tu, w hotelu „Freedom" zatrzymaliśmy się na dłużej. I tu skończyła się nasza przygoda. W Nowym Jorku gościł Max Stern. Dowiedziałem się o tym z „Reklamy" - podstawowej lektury Emmeliny. Tygodnik ten znalazłem w naszym aparta- mencie na stoliku, obok wideofonu. Domyślałem się, co to oznacza, i chociaż Emmelina tego dnia i przez kolejnych pięć dni nie zjawiła się w hotelu, nie 42 śmiałem jej szukać. Dziewięć miesięcy temu, po ucieczce Maxa Sterna z naszego domu, powiedziałem Emmelinie: „Daję ci całkowitą swobodę. Wię- cej czasu jestem tam niż tutaj i trudno, żebyś na ten okres wkładała habit, zresztą bez względu na to, gdzie jestem, nie żądam od ciebie wierności, nie żądam nawet lojalności, chcę tylko, żebyś była ze mną". Dlatego jej nie szuka- łem. Po pięciu dniach, kiedy z maratonu filmowego wróciłem wieczorem do hotelu, zastałem Emmelinę w naszym apartamencie. Tkwiła przed oknem zapatrzona w neony szalejące po przeciwnej stronie ulicy, wsparta dłońmi o parapet. - Nie zapala] światła - powiedziała. Staliśmy w ciemności rozjaśnianej wpadającą przez okna migotliwą po- światą, raz słomkowo-zieloną, raz szkarłatno-błękitną, raz turkusowo-fioleto- wą. Z dołu ulicznego kanionu dobiegał usypiający szum. Emmelina postąpiła krok w moim kierunku. - Rozwodzimy się, Mikę - oświadczyła. Nie widziałem jej twarzy, bo tonęła w mroku, widziałem jedynie różno- barwne błyski w jej dużych oczach. - To niemożliwe - zaprzeczyłem niedorzecznie. Potem powiedziałem coś w tym sensie: - Chcę zapewnić ci dobrobyt, ale jestem tylko zwykłym pilotem i nie umiem niczego robić poza tym, co robię. - A ja nie mam zamiaru być kurą domową! Chcę pracować. Muszę pracować. - Skoro musisz pracować... - Tak, muszę! I będę pracować. Max obiecał załatwić mi tę pracę. Ale nie będę już taka głupia, żeby się wiązać z jednym facetem. O, nie! - W „Terra"... - Pieprzę tę gównianą „Terra"! Tyle w niej było nienawiści! Dlaczego? Nie wiedziałem. Nie wiem. - Nie zgodzę się na rozwód - powiedziałem zdesperowany. Parsknęła mi prosto w nos. - Akurat to zależy od twojej zgody! Na jakim ty świecie żyjesz, Mikę? Czy ty w ogóle żyjesz? Czy ty w ogóle wiesz, co to jest życie? Chwyciłem ją za ręce. Wtuliła głowę w ramiona i szarpnęła się do tyłu. Zacisnąłem palce mocniej. - Emma, posłuchaj. - Zabierz te swoje łapy! Odeszła ode mnie jeszcze tego dnia, również tego dnia dostarczono mi telefonogram z „Astrolabu". Mój urlop dobiegał końca, a moim szefom ani w głowie nie postało, że może zechcę go przedłużyć. Poleciałem. Wróciłem po trzynastu miesiącach. W swojej skrytce znalazłem urzędowe pismo, w którym bezduszny komputer informował, że Emmelina Raya i Mikę Cesara przestali być małżeństwem. Zadzwoniłem do Joan Vince, do Britty Gaulish i do innych znajomych, a później - do biura detektywistycznego. Jeszcze później nastąpiła awaria na , Jove VIH" i znowu trzeba było lecieć. Zawsze trzeba było gdzieś lecieć. Siedziałem teraz na tapczanie, plecami do ściany i oglądałem swoje dło- nie. Były duże, kwadratowe i mięsiste, stworzone do pracy. - Ongiś z tych dłoni wyrastały palce - zwierzyłem się na głos komorze - a nie pędy bambusa. I nigdy przedtem nie słyszałem, jak one rosną. XVIII Zaplanowałem to chytrze. Od jakiegoś czasu w miarę regularnie kontrolowałem wskazania mierni- ków. Za każdym razem opierałem się łokciem o tablicę rozdzielczą, lewą dłoń kładłem w pobliżu tachometru i zasłaniałem ją otwartym dziennikiem czyn- ności. Notowałem powoli. O godzinie dwunastej jak zwykle obojętnie podszedłem do tablicy roz- dzielczej, przyjąłem swoją pozę i zacząłem spisywać mierniki. Równocześnie paznokciami lewej dłoni, zasłoniętej dziennikiem, zdrapywałem warstewkę emulsji do zębów, którą swego czasu pokryłem tarczę tachometru. Zeszła łatwo. Wtedy jednym ruchem odsunąłem dziennik i wlepiłem spojrzenie w oczyszczoną tarczę. Tachometr wskazywał 352,8 kilometra na sekundę. Wyp- rostowałem się. Przyrost prędkości wynosi dziewięćdziesiąt osiem setnych kilometra na sekundę - pomyślałem. - Trzysta pięćdziesiąt dwa i osiem dziesiątych podzie- lone przez dziewięćdziesiąt osiem setnych równa się trzysta sześćdziesiąt. Czego dotyczy ta liczba? Naturalnie godzin. Trzysta sześćdziesiąt godzin to piętnaście dób. Piętnaście dób w komorze ciszy. Prędkość 352,8 kilometra na sekundę miała przy tym bardziej ogólne znaczenie. Takiej prędkości nie osiągnął jeszcze żaden ziemski statek zało- gowy, pomijając eksperymentalne modele „Acerów". jest to więcej aniżeli wynosi czwarta prędkość kosmiczna i z powodzeniem wystarcza, żeby na stałe opuścić Galaktykę. Przejął mnie bezpodstawny lęk. Nagle zrobiło mi się słabo. Usiadłem. - To skutki tej diety - powiedziałem. - Powinienem zmienić jadłospis. Na miękkich nogach powlokłem się do kuchni i ochlapałem twarz zimnąP. wodą. Potem otworzyłem pawlacz spiżarnię, zdjąłem z półki kilka konserw i ' umieściłem je w promienniku. Rozglądając się za sztućcami, zobaczyłem nóż. Tknięty badawczą myślą wziąłem go do ręki i powiodłem wzrokiem po ścia- nach. Wybrałem miejsce między promiennikiem a spalarką. Na powierzchni ściany naciąłem czworobok ćwierć na ćwierć metra i zdarłem aksamitną pow- lokę. Pod spodem była gąbka, pod nią - gęsta kratownica z plastykowych listewek. Wyłamałem te listewki i natrafiłem na warstwę twardej gumy. Męczy- łem się nad nią ponad godzinę, złamałem przy tym czubek noża, w końcu jednak udało mi się ją wydłubać. Odłożyłem nóz i wsunąłem rękę w otwór. Namacałem zimną, stalową-powierzchnię. Odniosłem wrażenie, że to, czego dotykam, jest wewnętrznym płaszczem poszycia statku kosmicznego. XIX Stwierdzam ponad wszelką wątpliwość, ze ze spiżami ginie prowiant. Zginęła trzecia część konserw i spore ilości pieczywa. Mam nie najgorszą pamięć wzrokową, zresztą każdy by spostrzegł ten ubytek. Nie jestem skąpy czy zachłanny, nie widzę wszakże powodów, dla których miałbym się dzielić swym prowiantem z jakimiś przeklętymi gnomami. Dlatego zaraz całą zawar- tość spiżarni przeniosę do pomieszczenia mieszkalnego, aby mieć nad nią nadzór. Wy tymczasem podnieście temperaturę w mojej komorze. Termometr wskazuje 280 kelwinów i trzęsę się z zimna. Żądam tego kategorycznie! XX Leżałem okutany w prześcieradła i pledy. Oblewały mnie fale gorąca, bielizna oblepiała moje ciało, ale bałem się wyleźć z betów. Kiedy słałem tapczan do spania, temperatura spadła poniżej 270 kelwinów i teraz byłem przekonany, ze poza moim kokonem czyha na mnie ziąb. Wysiliłem pamięć, by przypomnieć sobie, co mi się śniło. Chyba komora ciszy, a w niej jakaś kobieta. Tak, ta stewardesa z lotniska w Karaczi, ta Mulatka o długiej szyi i małych uszach. Stała w wejściu do sanitariatu i kiwała na mnie palcem, jakby rada, ze może mi w czymś pomóc. Leżąc odchyliłem głowę do tyłu, aż łupnęło mi w karku i spojrzałem za siebie. Była tam, taka jak w moim śnie, usłużnie skłoniona, radosna. Kusiciel- sko zapraszała mnie do sanitariatu. - Idę - szepnąłem. - Idę. Patrzyłem, jak kołysze biodrami, zadziera spódnicę i cofa się do klitki z natryskiem. Po chwili wyfrunęły stamtąd damskie pantofle, kostium, bluzka i koronkowe majtki. Wyskoczyłem z pościeli i wpadłem do sanitariatu. Na- prawdę spodziewałem się ją tam zastać. Zrobiłem sobie gorącą kąpiel. Szorowałem się z pasją, jak gdybym usuwał z siebie plamy po smarze. Myślałem, ze tak myłbym Emmelinę, tak bym ją mył, żeby zmyć z niej to błoto, w które wdepnęła tam, na przedmieściach Bergamo.. „On załatwił mi tę pracę" - powiedziała wtedy. - „To ciężka praca, ale pozwoli mi rozwinąć talent. Max wyjechał do Francji odnowić kontrakt z firmą Eblou. Za rok mogę zostać jego partnerką." Mężczyzna w wielkim czarnym carbighu zapuścił silnik. Emmelina wsiad- ła do samochodu i przestałem ją widzieć. Carbigh, wyjąc na pierwszym biegu, wyrwał w kierunku śródmieścia aż zadudniły amortyzatory. Zostałem sam. Z uchylonych okien dobiegał głos komentatora telewizyjnego, gdzieś na piętrze kwiliło niemowlę, wiatr czymś szurał i szeleścił. Było dość ciemno, gdyż paliła się co druga latarnia. W przodzie, na tle czarnego nieba, majaczyły szkielety nie ukończonych wieżowców i ażurowe ramię dźwigu. Poszedłem do stojącego między dwoma mieszkalnymi budynkami bungalowu, który wskazał mi człeczyna poznany przed hotelem „Vittorio". Ominąłem hałdy piachu, zwoje kabli, stosy rur i prefabrykatów i po zbitej z desek kładce przedostałem się na drugi brzeg błotnistego bajorka. Stanąłem przed weran- dą, ciągle oświetloną, z której kilkanaście minut temu zeskoczyła Emmelina. W bungalowie mieściło się atelier filmowe, jedno z tych niezbyt legal- nych, ale tolerowanych przez władze atelier, w którym podstawowym rekwi- zytem jest szerokie łóżko. Obok drzwi wisiał kolorowy plakat, przedstawiający nagą kobietę w wyuzdanej pozie, opatrzony napisem: SEX DELIGHT. XXI Prowiant ginął nadal, chociaż stale znajdował się w zasięgu mojego wzro- ku. Podejrzewałem, że moi cisi i niezauważalni współlokatorzy podbierają mi go, kiedy śpię. Aby zabezpieczyć konserwy przed dalszą kradzieżą, cały ich zapas podzieliłem na części i każdą z nich owinąłem w prześcieradło. Tobołki ułożyłem pośrodku pomieszczenia mieszkalnego, wiązaniami do dołu, po czym usiadłem w fotelu. Otworzyłem dziennik czynności i napisałem: Komandorze Bragg! Na wstępie pragnę cię zapewnić, że to, o czym będzie mowa poniżej, jest owocem moich głębokich przemyśleń. W pełni zdaję sobie sprawę ze swej obecnej sytuacji i wiem, kto mnie tak urządził. Wiem skądinąd o wiele więcej, niż sądzisz. Na przykład to, że jesteś krewnym Maxa Sterna, czego najlepsze świadectwo daje twoja rozpustna gęba, i to, że ta cała komora ciszy jest po prostu kabiną statku kosmicznego. O tej pierwszej wyprawie międzygwiezdnej mówiono w OKSZ już od lat i nikt nie ukrywał, ze zwerbowanie odpowiednich ochotników nastręczy do diabła kłopotów. Dlatego postanowiliście działać z zaskoczenia i przy okazji ten twój nadęty krewniak zadbał o to, aby się mnie pozbyć. Piekielnie mj^ przeszkadzałem na Ziemi, co? Teraz, kiedy już jestem na tym statku, razem z innymi frajerami, może spokojnie dmuchać moją żonę, no nie? Ale do czasu, Bragg. Emmelina niebawem do mnie wróci. Ja tez do niej wrócę, wrócę na Ziemię, bo przecież kiedyś musicie wypuścić nas z tych kabin, żebyśmy mogli przejąć sterowanie statkiem. Zmienimy wtedy kurs i będzie to początek końca twojej kariery, Bragg. Pisałem to bez wzruszeń, jakby ta sprawa dotyczyła kogoś obcego, kogo niepodobna traktować poważnie, jakby te zdania ktoś mi dyktował. Pisanie mnie męczyło. Męczyło mnie wszystko, nawet myśl, żeby położyć się i odpocząć. To zmęczenie gromadziło się i odkładało w mojej psychice od momentu, kiedy przekroczyłem próg tej komory. Eliminowały je tylko przy- pływy strachu - coraz częstsze i coraz bardziej destruktywne. Co w takich razach czułem? Chyba to, co czuł pilot samolotu lecącego wprost na ziejące ogniem baterie nieprzyjaciela, albo to, co czuł pasażer jachtu, którego na pełnym morzu zdybyłaBeaufortowska dwunastka, albo też to, co czuł kierow- ca uszkodzonego czołgu, pędzącego na oślep przez pole minowe. XXII Spałem na podłodze, przy stosie tobołków z prowiantem, odgradzając je swoim ciałem od sanitariatu. Obudziłem się pod wpływem zewnętrznego bodźca - szmeru czy westchnienia, którego chyba nawet nie usłyszałem; był to raczej mój domysł. Uniosłem się na łokciu. Za mną na tobołkach siedział O'Pavel. Zarys jego postaci ledwo majaczył przede mną, ale miałem pewność, ze to on. - Jesteś - powiedziałem do niego. Przypomniałem sobie, jak wyglądał, kiedy z neseserem w ręku stał w drzwiach mojego domu. Po swojej śmierci juz raz mi się ukazał. Leciałem wówczas z ładunkiem ciekłej mieszanki tlenowo-azotowej na, Jove VIH", a on przystąpił do mnie i chwycił za stery. - Na tamtym statku tez zawiodło chłodzenie. Myślałem, ze tym razem będę miał ten pomnik w Parku Bohaterów. Zjawiłeś się ty i pompy podjęły pracę na nowo. Nie mam szczęścia do tych statków, Pave, ale miewam szczęś- cie w nieszczęściu. „To bezpieczny statek, Mikę. Gigantyczny i bezpieczny." - Chciałbym juz jednak stąd wyjść, z tej kabiny. „Są tu wszyscy. Fred von Neheim, Jose Martinez, komandor Bragg, Britta Gaulish, doktor Rettman, szefowie .-Astrolabu-..." - Kto jeszcze? „Wszyscy." - I wiedzą, że ja jestem tutaj? „Czekają, aż to się skończy. Cieszą się, że tak świetnie dajesz sobie radę." - Nie jestem byle szczawiem. Mam na swoim koncie ponad sto trzydzieś ci miesięcy poza Ziemią. Nic mnie nie obchodzi jakiś tam taster. „Strzeż się go, pilocie." - Jestem zmęczony. Chce mi się spać. Dziękuję ci, Pave. Ułożyłem głowę na jednym z tobołków, podciągnąłem kolana, ręce skrzy- żowałem na piersi i zasnąłem. XXIII Zlew w pomieszczeniu kuchennym i zlew w sanitariacie miały w sumie pojemność około 10 litrów. Były to jedyne naczynia w tej komorze nadające się do magazynowania wody. Gdyby jej zabrakło, dysponowałem teraz dzie- sięciolitrową rezerwą, która rygorystycznie racjonowana mogłaby mi wystar- czyć przynajmniej na miesiąc. Na razie wody nie oszczędzałem. Czerpałem ze zlewów, ile mi było po- trzeba, i natychmiast odkręcałem kran, żeby uzupełnić ten ubytek. Ale przesta- łem się myć. XXIV Kompoty i soki należało szczególnie dobrze zabezpieczyć. Postanowiłem zawinąć je w kilka prześcieradeł i trzymać na stoliku. Brałem się akurat do przepakowania tobołków, kiedy zobaczyłem j ą. Leżała na tapczanie pogrążona w głębokim śnie - Emmelina ubrana w obcisłe krótkie szorty w kolorze beżowym i kusą, równie obcisłą beżową kamizelkę, skąpana w świetle padającym z sufitu. Dźwignąłem się z klęczek i podszedłem do tapczanu. Oddychała spokojnie jak dziecko. Miała rozchylone wargi, a we włosach różę. Leżała nieco z boku, jakby kładąc się do snu zrobiła mi miejsce obok siebie. Położyłem się tam ostrożnie, żeby jej nie zbudzić. Widziałem jej ró- żowe ucho, jedwabisty policzek i cień w zagłębieniu ramienia i wdychałem zapach jej włosów. Gnomy rzuciły się do rabunku. Skorzystały z tego, że opuściłem swój posterunek, i jak na komendę ruszyły w stronę tobołków z prowiantem. Naradzały się, przekomarzały, coraz bardziej zuchwałe. Mówiły coś na mój temat, któryś szyderczo nalegał, żebym wstał. Znosiłem to cierpliwie. Hałas nie ustawał. Słyszałem poszczególne głosy, męskie i wyraźne. Po- czułem dotknięcie na ramieniu i przekręciłem głowę. Pochylał się nade mną Max Stern, obok niego stało dwóch mężczyzn. - Spieprzajcie stąd! - syknąłem. Chwycili mnie pod pachy i zwlekli z tapczanu. Emmelina nawet nie westchnęła; spała w błogiej nieświadomości, jakby czuwał nad nią Morfeusz. Szarpałem się, ale tych dwu unieruchomiło mi ręce. Z uśmiechem kabotyna Max Stern zbliżył się do mnie. Był napuszony niczym żołdak, co właśnie awansował na kaprala. Przestałem stawiać opór. Chytrze sflaczałem w uścisku obu prześladowców i uścisk ten osłabł. Ufnie r puszczono moje ręce. Wtedy uderzyłem. Bez zamachu, ale wkładając w cios całą siłę prawej ręki, i barku i mięśni tułowia. Głowa Maxa Stema odskoczyła z suchym trzaskiem i poleciała w tył. Odwróciłem się do tych dwu. Prosto w twarz trafił mnie pióropusz aerozolu i straciłem przytomność. Zaraz po mnie z komory wyniesiono komandora Josepha Bragga. O tym jednak dowiedziałem się dopiero tydzień później. Część druga Grupie „Emergency" KOSMOS I W dziesięć dni po tym, jak opuściłem komorę ciszy, spacerowałem z doktorem Rettmanem po korytarzu budynku „C" Ośrodka Kosmicznych Stat- ków Załogowych. Nadal czułem się kiepsko, momentami traciłem orientację czasową i przestrzenną. - U badanych w asensoriach - tłumaczył mi Rettman - zaburzenia psychi- czne powstają szybciej niż u badanych w komorach ciszy, ale też szybciej ustępują. Przedłużanie deprywacji sensorycznej może stać się przyczyną trwa- łych zmian w psychice badanego, więc czas trwania testu ograniczyliśmy do trzech tygodni. Ale badani z reguły i tak go skracali. Niewielu tak jak pan dotrwało do końca. Spacerowaliśmy po korytarzu, czekając na diagnostę, który miał mnie poddać codziennej kontroli psychosomatycznej. - Przetestowaliśmy już połowę waszej grupy - powiedział Rettman. Lewą ręką skubał koniuszek ucha, opierając łokieć na prawej dłoni. - Chyba będzie to grupa najlepsza. Zresztą - dodał zamyślony - nieważne, ile kto wytrzymał. Zawracaliśmy i musiałem się wesprzeć na jego ramieniu. Rettman zerknął na mnie z ukosa. - W porządku, doktorze - uspokoiłem go. Budynek, dotąd względnie cichy, napełnił się hałasem. Tupot, sapanie, pochrząkiwania, mamrotane monosylaby, szelest - aż trudno uwierzyć, ze sprawcą tego był jeden człowiek. Ów mężczyzna, młody, zadyszany i chyba zakatarzony, miał na sobie nieprzemakalny płaszcz, a z ramienia zwisał mu reporterski magnetofon. Nosił szkła kontaktowe. Wpadł na korytarz, ogarnął go spojrzeniem i przypuścił na nas szarżę. - To pan! - wybuchnął czymś, co nazwać entuzjazmem byłoby przesad- nym zabiegiem eufemicznym. - Tak jest! To pan! Zwracał się do mnie, ignorując obecność doktora Rettmana. Magicznym ruchem wydobył skądś mikrofon, przedstawił się jako reporter „Orbity", zadał mi równocześnie parę pytań i sam udzielił na nie odpowiedzi. Stałem oszo- lomiony. Po tych dwudziestu dobach, które spędziłem w komorze ciszy, wydawał mi się uosobieniem żywiołu. - Jak pan zniósł tę izolację? Co panu najbardziej dokuczało? Jak pan ocenia swój wyczyn? - Chwileczkę - wtrąciłem. - Nie jestem jedyny, który w „kiblu" przesie- dział trzy tygodnie... - W „kiblu"? Tak to nazywacie? Owszem, nie jest pan jedyny, ale tylko w pańskim przypadku test miał tak dramatyczny finał. O czym pan wtedy myślał? Miał pan przecież mnóstwo czasu na rozmyślanie. Co pan sądzi o tego rodzaju testaclj? - Pyta pan jako człowiek czy jako reporter? Nieco stracił rozpęd. - Nie chodzi mi o jakieś ogólne impresje - powiedział po zastanowieniu. - Nie chcę niczego spłycać. „Orbita" nie jest brukowcem i nie goni za sensa- cją. Problem izolacji człowieka z intelektualnego, moralnego i naukowego punktu widzenia jest problemem na tyle skomplikowanym... - ...że nie da się go omówić w trakcie krótkiej pogawędki - skonkludował doktor Rettman. - Proponuję, żeby pan Cesara po prostu napisał relację z pobytu w komorze ciszy. Z punktu widzenia terapeutycznego będzie to poniekąd katharsis i ufam, że obaj panowie odniesiecie z tego pożytek. - Co pan na to? - zapytał mnie reporter. - Tylko proszę, żeby ta relacja była szczegółowa, żeby opisał pan wszystko, zwłaszcza to, o czym pan myślał, z czym się pan zmagał, co pan przeżywał. Zgodziłem się głównie dlatego, że nie starczyłoby mi siły na wyjaśnienie temu wulkanowi entuzjazmu powodów, dla których nie chcę wracać do prze- szłości. Reporter zmusił mnie jeszcze do wysłuchania szeregu uwag prakty- cznych, potem nadszedł diagnosta i przerwał naszą rozmowę. II Po południu udałem się do podziemi. Za drzwiami opatrzonymi nume- rem jedenastym, w boksie kontrolnym, dyżurowała nobliwa pani w średnim wieku. Sądząc z wyglądu zupełnie nie nadawała się do tej pracy. Moją komorę zajmował teraz jakiś mężczyzna. Nie widziałem jego twarzy, bo leżał na tap- czanie tyłem do kamery. Przebywał tam siódmy dzień, odczytałem to ze r świetlnej tablicy wiszącej nad konsolą sterowniczą. Dziwne, ale ukłuła mnie zazdrość. Pomyślałem, że on się tam hartuje, uszlachetnia i że przez niego i takich jak on nie będę kimś wyjątkowym. Dyżurna w słowach wyszukanych i równie nobliwych jak jej powierz- chowność poinformowała mnie, że taśmy z mojego pobytu w komorze ciszy od razu przekazane zostały do Centrali Analitycznej OKSZ i obecnie powinny być w archiwum, jeżeli nie powędrowały już do kasacji. Nie powędrowały. Poprosiłem o nie i wydano mi je wręcz ochoczo. Nie- wątpliwie moją wizytę u archiwisty poprzedził telefon doktora Rettmana. Ob- juczony taśmami wróciłem do hotelu OKSZ, gdzie w recepcji wypożyczyłem przenośny magnetowid. Zamknąłem się z nim w numerze i przystąpiłem do pracy. Ktoś, kto oglądał siebie na filmie nakręconym ukrytą kamerą, może wyro- bić sobie jakie takie pojęcie o tym, co czułem, kiedy zgarbiony nad magneto- widem podziwiałem swoje poczynania w komorze ciszy. Było to żenujące widowisko, które szybko mi obrzydło, toteż robiąc szkic swojej pisemnej relacji korzystałem przede wszystkim z notatek w dzienniku czynności i oczywiście z zasobów własnej pamięci. Ewentualne niedostatki tej relacji, zatytułowanej „Ziemia" i zamieszczonej w części pierwszej, proszę złożyć na karb nieporadności pisarskiej pilota. Moje palce przywykły do stukania w klawisze rozrządu, nie zaś - maszyny do pisania. Z tego też powodu chętnie bym się ograniczył do napisania „Ziemi", wszelako przeprowadzony na mnie i na moich kolegach test ściśle wiąże się z dalszymi wypadkami, których nie wolno przemilczeć. Były to najbardziej dramatyczne wypadki, jakie w ostatnich latach rozegra- ły się w kosmosie. III Pracę nad szkicem „Ziemi" zakończyłem późną nocą i nazajutrz spałem do południa. Obudziło mnie pukanie do drzwi numeru. Podciągnąłem się na rękach i usiadłem w pościeli. Zawstydzająco raźnym krokiem wszedł do poko- ju komandor Bragg. Miał pod brodą lekki opatrunek gipsowy i dziesięcio- dniowy zarost na policzkach. Wymieniliśmy krótkie spojrzenia. - Mam nadzieję, że nie wyrwałem pana ze snu - powiedział. O tym, jak go potraktowałem w komorze ciszy, dowiedziałem się onegdaj od doktora Rettmana. Chciałem wtedy niezwłocznie spotkać się z Braggiem, przeprosić go, lecz był on poza OKSZ, a mnie doktor Rettman zabronił opu- szczać hotel. Teraz przez tę nie załatwioną sprawę czułem się podwójnie winny i chyba było to po mnie znać. Bragg zmiarkował, o czym myślę, gdyż oświadczył: - Proszę, żeby pan nie wracał do tamtego incydentu. Zbędne są tu jakie- kolwiek tłumaczenia. - Niemniej zechce pan przyjąć... - Ani słowa, panie Cesara! Nie pozwolił mi się usprawiedliwić i to była kara. Chciał też, bym pozostał jego dłużnikiem, bo dłużnika łatwiej nakłonić do ustępstw. Zrozumiałem to pod koniec naszej rozmowy. Usiadł za ławą, opodal mojego łóżka. - Niech pan sobie nie przeszkadza - powiedział towarzyskim tonem. - A może ja pana krępuję? Był kłopotliwie bezpośredni. Wspomniałem pytanie, które zadał mi mie- siąc temu w swoim gabinecie: „Czemu pan mnie nienawidzi?" Niejednokrot- nie chyba konsternował kadetów. Wygramoliłem się z pościeli i przeszedłem do łazienki. Drzwi zostawiłem otwarte. Puściłem wodę do wanny i zacząłem się golić. Z pokoju dobiegło mnie pstryknięcie zapalniczki i po chwili napłynęła stamtąd woń cygara. - Pan ostatnio był na Io, prawda? - Na Ganimedzie - sprostowałem. - Wiozłem tlen na , Jove VIH". - Racja - komandor dodał coś jeszcze, ale zagłuszyła to waląca z kranu woda. Skończyłem się golić, zakręciłem kran i zajrzałem do pokoju. Bragg ssał cygaro i przełączając klawisze, od niechcenia przeglądał taśmę założoną do magnetowidu. - Będę się kąpać - oznajmiłem. - Mech się pan mną nie przejmuje - odpowiedział. Zdjąłem piżamę i z chlupotem wszedłem do wanny. Cała ta sytuacja za- czynała mnie denerwować. Tymczasem Bragg rozgościł się u mnie na dobre. Nie zachęcany, dzwoniąc szklankami przygotował sobie coś do picia z moich zapasów, potem zmienił taśmę w magnetowidzie. Znowu trzasnął klawisz i w pokoju rozległ się mój głos odtwarzany z ampeksu: - „Nie jestem byle szczawiem. Mam na swoim koncie ponad sto trzy- dzieści miesięcy poza Ziemią. Nic mnie nie obchodzi jakiś tam taster." - To prawda - powiedział Bragg i wyłączył magnetowid. - Nie jest pan byle szczawiem. - Usłyszałem, że wstaje i zbliża się do drzwi łazienki. Otwo- rzył je na oścież, wszedł i oparł się plecami o ścianę. - Wie pan, co to jest „Titania"? Zakrawało to już na kpiny. Wszystko to wydało mi się raptem na wpół nierealne. - Coś niecoś obiło mi się o uszy o tym księżycu - odparłem ze złością. - Mam na myśli stację kosmiczną, panie Cesara. Skropiłem głowę szamponem i wtarłem go we włosy. - Nie znam wszystkich stacji czy baz - powiedziałem. Do ust spłynęła mi mydlana gorycz. - Chyba nie muszę znać? - Poleciałby pan tam? - Czybym poleciał? Polecę wszędzie, gdzie mi każą. Gdzie mi każe armator. Za to mi płacą. - Z armatorem jest kłopot najmniejszy... Spłukałem z włosów mydliny, otarłem twarz z wody i popatrzyłem na Bragga. Stał w tym samym miejscu pod ścianą, obrócony do okna, ze wzro- kiem błądzącym w chmurach i z cygarem w zębach. - „Titania", panie Cesara, to stacja transurańska. - Transurańska? - Siedząc w wannie i przełykając gorzkawą ślinę, szuka- łem w pamięci czegoś, o czym wiedziałem, że gdzieś w jej zakamarkach to się znajduje. - Transurańska? Teraz przypomniał mi się artykuł opublikowany na łamach „Orbity", nie tyle jego treść, co nagłówek: „STACJA-W1DMO" - raczej sensacyjny, choć to pismo podobno nie goni za sensacją. Pamiętałem, że artykuł ten wywarł na mnie z lekka diaboliczne wrażenie i ze byłem wtedy rad, że mam stały grunt pod nogami. - Tę stację - podjął komandor - zbudowano pięćdziesiąt dwa lata temu. Jest to pierwsza stacja załogowa, która wprowadzona została na okołoslone czną orbitę pozaurańską. Pierwsza i, jak na razie, ostatnia. Departament boi się inwestować w budowę następnych obiektów, ponieważ... - nie dokończył. Więc dokończyłem za niego. - ...ponieważ z pięciu członków tamtej załogi wróciło tylko trzech, i to z ciężkimi zaburzeniami psychicznymi. Komandor Bragg spojrzał na mnie niemal z potępieniem. - Pan wie? - Czytałem artykuł w „Orbicie" - odpowiedziałem. - I pan chce, żebym ja tam poleciał? - To nie jest moje chcenie, to moja prośba. Zresztą pan by tam nie pole- ciał sam. Centrala Analityczna wyłoniła spośród was sześcioosobową grupę. - Aaach! To po to byl ten test. Mokłem w mętnawej wodzie i cierpliwie czekałem na wyjaśnienia. Bragg krążył po łazience. Przyszło mi na myśl fantastyczne przypuszczenie, że to wszystko dzieje się tak na niby, że odtwarzamy coś, co zostało wcześniej napisane, jakiś fragment scenariusza. Może podobną scenę widziałem na którymś z filmów. - Jak w literaturze - odezwałem się. - Najpierw selekcja, wyłonienie naj- bardziej przydatnych osobników, najbardziej odpornych psychicznie czy ja- kichś tam, a potem przygotowanie interwencyjnej wyprawy. Jest więcej takich jak ja. Co to, nie udało się panu z nimi? Komandor przerwał wędrówkę. Wyjął z ust cygaro i nonszalancko splunął na posadzkę strzępem tytoniu. - Rzecz w tym, panie Cesara, że w grupie „Emergency" znaleźli się także ci, którzy w komorze ciszy wytrzymali zaledwie tydzień. Nie jest to więc grupa złożona z samych najodpomiejszych, chociaż tacy liczbowo istotnie mają przewagę. Grupę „Emergency" wyłoniła Centrala Analityczna i właśnie taki skład osobowy tej grupy uznano za optymalny. Gdybym to ja decydował o tym składzie, pańskiej kandydatury nie rozpatrywałbym w ogóle. - Domyślam się, że nie jest to komplement. - Centrala Analityczna podała nam długą listę wariantów składu osobo- wego grupy „Emergency", ale żaden z nich nie ma tak wysokiego współczyn- nika optymalizacji. Programiści włączyli do analizy wstępne oceny testu tych, którzy jeszcze przebywają w komorach, i z uzyskanych zestawień kompute- rowych wynikło im, że jeśli pominiemy pańską kandydaturę, tak czy owak nie wyłonimy z całej waszej setki składu równie optymalnego. Na wszelki więc wypadek nadal testujemy pilotów, bo liczymy się z tym, że pan odmówi, no i wtedy będziemy musieli zadowolić się składem mniej optymalnym. Chytrze zaplanował tę rozmowę. Pozornie dawał mi do wyboru, w rze- czywistości wyboru mi nie pozostawiał. Byłem jego dłużnikiem, bo go skrzywdziłem i tę krzywdę wypadało mu wynagrodzić, byłem od niego służ- bowo zależny, byłem winien cierpień kilkunastu ludzi przebywających w komorach ciszy, byłem wreszcie nagi, a nagość jest bezbronna. Bragg bez- względnie wykorzystywał swoją przewagę. Wziąłem się w garść. - Komandorze - powiedziałem - ja mam czterdzieści lat i do tej pory nie ułożyłem sobie życia, nawet go nie zaznałem. W zasadzie mógłbym dzisiaj odejść na emeryturę, bo wykonałem już swoją normę, ale zależy mi na tym, żeby dostać I klasę. Jak zaliczę jeszcze dwadzieścia miesięcy lotu, dostanę ją bez niczyjej łaski i wtedy dowiecie się ode mnie, co myślę o tej pracy. Może kiedyś pragnąłem zostać bohaterem, ale dawno mi to przeszło. Komandor Bragg patrzył na czubki swoich butów i kiwał głową. - Dokładnie tego spodziewałem się po panu - powoli ruszył do drzwi. Na progu łazienki przystanął i wydobył z kieszeni różową kopertę. - Byłbym zapomniał, to list do pana - położył go na półce z kosmetykami. - Jedynkę, panie Cesara - powiedział - rzeczywiście dostaje się po stu pięćdziesięciu miesiącach przespanych w kosmosie, ale klasę S można uzyskać jedynie wte- dy, kiedy te miesiące poparte są jakimiś osiągnięciami - zamilkł na chwilę. - A tamtych pięcioro wyraziło zgodę - dodał, po czym cicho opuścił mój numer. Skończyłem się myć i w płaszczu kąpielowym usiadłem za ławą. List był nadany we Włoszech. Poznałem pismo Emmeliny. Mikę, przez Twój przyjazd do Bergamo omal nie straciłam pracy. Pan Pascoli nie życzy sobie, aby jego artystki utrzymywały jakiekolwiek kontakty towarzy- skie podczas realizacji filmu. To niekorzystnie wpływa na aktorstwo. Susan radzi mi złożyć na Ciebie skargę, ale jesteśmy poważnymi ludźmi i chyba załatwimy to między sobą bez pomocy policji. Dlatego proszę Cię, abyś prze- stał mnie nachodzić. Emmelina Raya IV Po następnych dwóch tygodniach, które w całości przeznaczyłem na pisa- nie „Ziemi", spotkaliśmy się w auli Ośrodka Kosmicznych Statków Załogo- wych. Był tu komandor Joseph Bragg, już ogolony i bez gipsu, doktor Rett- man, Heinz Vogel, dwaj cywile - przedstawiciele Departamentu i nas sześcio- ro. Usiedliśmy po obu stronach stołu konferencyjnego, na którym stał diaskop sprzężony z magnetofonem. W auli paliło się mocne jarzeniowe światło, okna były zasłonięte kotarami. Pod rozpiętym na ścianie ekranem, ria zwykłej tabli- cy wypisano kredą sześć nazwisk zwieńczonych kryptonimem: GRUPA „EMERGENCY" Fred von Neheim - pilot klasy I - dowódca grupy, Mikę Cesara - pilot klasy II - zastępca dowódcy grupy, jose Martinez - pilot klasy II - członek, Jurg Hoestróm - pilot klasy III - członek, Potter Brenton - pilot klasy IV - członek, Leslie Leeport - pilot klasy V - członek. Poznaliśmy się dzień wcześniej w sali restauracyjnej OKSZ, przy obiedzie. Doktor Rettman, jedyny z kierownictwa Ośrodka, który tam przyszedł, doko- nał prezentacji i wymknął się po angielsku. Oprócz nas sześciorga nie było w tej sali nikogo; ostatni testowani piloci rozjechali się już do swoich zajęć, a barman, kelner i maitre d'hótel w jednej osobie przepadł gdzieś na zapleczu. Fred von Neheim, Jose Martinez i ja wybraliśmy stolik pod oknem, niezbyt grzecznie separując się tym wyborem od pozostałych członków naszej grupy. Byliśmy zajęci sobą i zrazu nie zwróciłem uwagi na tamtych troje. Rozmawia- liśmy głównie na temat zbiegów okoliczności i szczęśliwych trafów. Przecież zbiegowi okoliczności należało zawdzięczać to, ze wszyscy trzej znaleźliśmy się w tej samej grupie. Jurg Hoestróm, Potter Brenton i Leslie Leeport siedzieli każdy osobno. Obejrzałem ich kolejno bez szczególnego zainteresowania Jurg Hoestróm był trzydziesto-, trzydziestodwuletnim mężczyzną średniego wzrostu i śred- niej budowy. Nosił gęstą, bujną brodę o miedzianym odcieniu, miał rudawe przerzedzone włosy zaczesane tak, by zakrywały łysiejący czubek głowy, ru- dawe brwi i rzęsy i jasnoniebieskie, zamyślone oczy. Potter Brenton był imponującym olbrzymem. Mierzył dwa metry, miał nie więcej niż dwadzieścia dziewięć lat i budowę gladiatora. Jego dziecinna twarz nie pasowała do reszty ciała i wydawał się zakłopotany tą muskularną resztą. Przeniosłem wzrok na Leslie Leeport. Słońce na chwilę wynurzyło się zza chmur, jego promienie padły na jej stolik i na nią. Zobaczyłem obraz, który nosiłem w pamięci od dnia drugiej mojej wizyty w salonach Joan Vince. Decydując się na udział w wyprawie „Emergency", postanowiłem prowa- dzić dziennik. Postanowiłem to z myślą, że w przyszłości może opiszę prze- bieg tej wyprawy. Kiedy przygotowywałem relację z pobytu w komorze ciszy, właśnie te krótkie notatki w dzienniku czynności służyły mi jako przewodnik po kamienistym terenie pracy piśmienniczej. Wtedy, po obiedzie, tak napisałem o Leslie Leeport: To Emmelina. To Emmelina, gdy miała 25 lat. Te same rysy, oczy, włosy i ta sama figura. Nawet porusza się tak jak Emmelina. Ale jest od niej bardziej żywa i dziewczęca. No i ma 25 lat. Najwyżej 26. Teraz, w auli OKSZ, miałem okazję sprawdzić, w jakim stopniu moje pierwsze spostrzeżenia były trafne. Komandor Bragg przedstawił nam cywilów z Departamentu i oddał głos Heinzowi Voglowi. Heinz Vogel, siedząc, otworzył najeżony zakładkami no- tatnik, splótł przed sobą ręce i przystąpił do omawiania szczegółów. Stację „Tkania" przekazano do eksploatacji 52 lata temu. Wprowadzono ją na orbitę pozaurańską wraz z pięcioosobowym zespołem, którego zadaniem było wszechstronne sprawdzenie poprawności działania mechanizmów i urządzeń tej stacji w warunkach kosmicznych i wydanie orzeczenia dopu- szczającego ją do użytkowania. Próby trwały kilkanaście lat, podczas gdy „Ti- tania" szybko oddalała się od Słońca, i wypadły pomyślnie. - „Titania" - mówił Heinz Vogeł - przeznaczona jest dla załogi złożonej z czterdziestu paru osób o różnorodnych specjalnościach. Załoga taka była już skompletowana i gotowa do objęcia stacji, kiedy na „Titanii" zaczęło się dziać coś niepokojącego. Łączność ze stacją utrzymywano z o-ka za pośrednictwem marsjańskich przekaźników satelitarnych. Opóźnienie sygnału wynosiło dwie i pół godziny i rosło w miarę, jak „Titania" zwiększała odległość od Ziemi. Położenie Marsa było korzystne, mimo to stacja przestała odpowiadać na sygnały. Kontrolerzy z o-ka sprawdzili łącza i wszystkie funkcjonowały pra- widłowo. Wreszcie ustalono, że ten pięcioosobowy zespół z „Titanii" po prostu odpowiadać nie chce. Po minięciu orbity Uranu ich dowódca połączył się z Ziemią tylko trzy razy. Za pierwszym, nie wdając się w wyjaśnienia, złożył meldunek o jakimś enigmatycznym zagrożeniu, dwa kolejne meldunki... - Heinz Vogel zawahał się - dwa kolejne meldunki trudno nazwać meldunka- mi. Następnie zabrał głos doktor Rettman. Omawiając sylwetki członków pięcioosobowego zespołu z „Titanii", Rettman nie posługiwał się nazwiskami. Wymieniał specjalności: mechanik, fizyk, astronawigator, cybernetyk i fizjolog. W niespełna rok po wysłaniu ostatniego meldunku, w przededniu dotarcia ekspedycji ratunkowej do „Tita- nii", trzej podani tu przeze mnie na końcu przybyli nagle na Ziemię - wszyscy z objawami ciężkiej psychozy. Zdołano z nich wydobyć tylko tyle, że mecha- nik i fizyk nie żyją i że stację opanowało coś. Niezwłocznie na „Titanię"^w ślad za ekspedycją ratunkową, udała się grupa ekspertów. „Titania" minęła już aphelium, orbitę Uranu i Saturna i ze wzrastającą prędkością zmierzała ku Słońcu. Ciała mechanika i fizyka znaleziono w komorze zamrażalniczej. Obdu- cenci ustalili, że mechanik popełnił samobójstwo, a fizyk zmarł dzień później na atak serca. Doktor Rettman zgasił w auli światło i włączył diaskop. Zobaczyliśmy na ekranie obu denatów. Trzeci i czwarty diapozytyw przedstawiał ich twarze. Z tych twarzy, spod maski przerażenia, przebijało się to, co dostrzegłem w oczach O'Pavela, gdy żegnał się on ze mną. - Astronawigator, cybernetyk i fizjolog - powiedział Rettman - do dzisiaj przebywają w zakładzie psychiatrycznym. Ze zgromadzonych danych wynika, że tragedia rozegrała się po przecięciu przez „Titanię" orbity Uranu, mówiąc ściślej: na parabolicznym odcinku orbity „Titanii", wy- znaczonym przez rzut orbity Uranu na płaszczynę eklip- tyki. Ten odcinek, ten obszar dotąd nie przebadany, nazwaliśmy Strefą. Oczywiście ekspedycja ratunkowa i po niej grupa ekspertów dotarła do „Tita- nii", kiedy ta stacja wyszła już ze Strefy. Przyczyny tragedii są nie znane. Heinz Vogel zmienił w diaskopie kasetę i uruchomił magnetofon. Komen- tarz był z głośnika: - „Tkania" jest transurańską stacją załogową o budowie zmodularyzowa- nej. Może pomieścić czterdzieści pięć osób. Zbudowana została z szesnastu walcowatych członów przylegających do siebie, połączonych razem i rozmie- szczonych na okręgu, wewnątrz którego znajduje się komora cumownicza. Komorę cumowniczą łączy z członami osiem szybów komunikacyjnych. Rozmiary stacji: średnica - 40,7 metra, średnica pojedynczego członu - 8 metrów, średnica komory cumowniczej - 16 metrów, długość pojedynczego członu - 22 metry, długość pojedynczego szybu komunikacyjnego - 4 metry, pojemność całkowita - 10 700 metrów sześciennych, pojemność komory cu- mowniczej - 1900 metrów sześciennych, pojemność jednego członu - 550 metrów sześciennych. Podana pojemność całkowita jest pojemnością użyt- kową i nie obejmuje pojemności szybów komunikacyjnych. Masa stacji wyno- si 2480 Megagramów. „Titania" obiega Słońce w ciągu 38,90 lat przy peryhe- lium równym 1,50 i aphelium 21,50 jednostki astronomicznej i przy nachyle- niu orbity do ekliptyki - 0,0. Wyposażona jest w silniki korekcyjne i wspoma- gające. Siedemdziesiąt procent powierzchni stacji zajmują laboratoria, pra- cownie i urządzenia, pozostałe trzydzieści - pomieszczenia mieszkalne załogi i pomieszczenia socjalne... Ten komentarz rodem z informacji wystawienniczej był wyczerpujący, chociaż jak na mój gust niezbyt obrazowy. Mnie stacja pokazana na ekranie przypominała koło o masywnej obręczy, ośmiu grubych szprychach i wielkiej ośce. Na czarnym roziskrzonym tle to złotawe koło wyglądało niczym dekora- cja wyścielonej krepą gabloty jubilera. Konkretnych zadań na tym zebraniu w auli OKSZ nie postawiono przed nami żadnych. Mieliśmy lecieć na „Titanię" i wejść z nią do Strefy. To wszyst- ko. V Polecieliśmy statkiem typu „Nucleonic". Wahadłowce, na których latam zazwyczaj, rozwijają prędkość do 75 kilometrów na sekundę. Przy nich „Nuc- leonic" mógł uchodzić za śćigacz: był dwukrotnie szybszy. Mimo to podróż zajęła nam dwieście dziesięć dni. Spędziliśmy je w półanabiozie. Automaty zbudziły nas 3 240 000 kilometrów przed „Titanią". Manewr zbliżenia statku do „Titanii" i lądowania w komorze cumowniczej wykonał Fred von Neheim. Poczekaliśmy, aż luk komory zawrze się nad nami i kom- presory wyrównają ciśnienie. Windą zainstalowaną w szybie komunikacyjnym zjechaliśmy do członu C, jednego z pięciu członów mieszkalnych. Człony były dwukondygnacyjne. Zgodnie z poleceniem OKSZ zajęliśmy kabiny na kondygnacji dolnej, te same kabiny, które przed pól wiekiem zajmował ów pięcioosobowy zespół. Środkowa z siedmiu kabin przypadła Leslie Leeport. W sąsiedniej, na lewo, rozlokował się Fred von Neheim, dalej - ja; na prawo - zwalisty Potter Bren- ton, po nim - Jose Martinez i Jurg Hoestróm. Siódma kabina została wolna. Nikt kabin nie przydzielał, wybraliśmy je bez zastanowienia, a jednak wybór ten był nieprzypadkowy. Von Neheim i ja - dowódca i zastępca do- wódcy grupy - zajęliśmy kabiny przyległe, niejako odgradzając się kabiną Leslie Leeport od reszty załogi, równocześnie jakby deklarując gotowość przy- jęcia mieszkającej w niej dziewczyny pod baczniejszą opiekę; Potter Brenton swym wyborem potwierdził, że wrażenie, które na nim wywarła Leslie Lee- port, nie było przelotne; Jose Martinez był chyba trochę urażony wyznaczoną mu rolą zwykłego członka grupy i zajmując kabinę oddaloną od mojej i von Neheima, dał nam do zrozumienia, że na czas pobytu na stacji rozluźnia łączące nas więzy koleżeńskie; Jurg Hoestróm, ten nieśmiały marzyciel, sto- sownie do swojej natury wybrał kabinę najodleglejszą. Sztucznie wytworzona grawitacja była na tej kondygnacji nieco większa od ziemskiej, ale nie dawała się we znaki. Kabiny wyposażono skromnie i jedna- kowo: koja, przysadzisty regalik, szafa, blat ścienny i taboret. Wykładzina na ścianach miała kolor ciepły i uspokajający. W kwadrans po tym, jak prowizorycznie rozlokowaliśmy się w kabinach, Fred von Neheim wezwał nas do sterowni na wstępny instruktaż. Sterownia mieściła się w członie D i liczyła czterdzieści metrów kwadratowych. Były tu trzy fotele zwrócone ku panoramicznemu iluminatorowi i przed nimi okazały półokrągły pulpit sterowniczy. Było tu także dużo wolnej przestrzeni. Zebra- liśmy się naprzeciw iluminatora, za którym rozciągał się widok dobrze nam znany i zawsze przykuwający wzrok. - Nigdy nie byłem tak cholernie daleko od Ziemi - wyznał Jose Martinez. - Osiemnaście jot-a, chłopie. - W kilometrach będzie to prawie trzy razy dziesięć do dziewiątej - wtrą- cił Jurg Hoestróm. Miał piskliwy głos, który w tej sterowni brzmiał niedorze- cznie. - Jeszcze trochę i wpadniemy prosto w bożą studnię. - Osiem tysięcy odcinków Ziemia-Księżyc - powiedział Potter Brenton. Prawdopodobnie nie był dotąd dalej niż na Księżycu. Nie, ani osiemnaście jednostek astronomicznych, ani trzy razy dziesięć do dziewiątej kilometrów, ani też osiem tysięcy odcinków Ziemia-Księżyc, żadne z tych określeń nie przemawiało do wyobraźni. Tę odległość zwyczajnie się czuło. Fred von Neheim ustalił dyżury. Mieliśmy je pełnić w czwórkę: Jose Marti- nez, Potter Brenton, Jurg Hoestróm i ja. Von Neheimowi - dowódcy - pragma- tyka służbowa zabraniała pełnienia dyżurów, zdziwiło mnie jednak, że pomi- nął on Leslie Leeport. To nie było słuszne, nie było też taktowne, chociaż takt miał w tym wypadku akurat najmniejsze znaczenie. W każdym razie dzie- wczyna przyjęła to jako wyraz lekceważenia. - Czy to kurtuazja? - zapytała gniewnie, zaczerwieniona. Fred von Neheim potoczył po nas posępnym spojrzeniem. - Powiedziałem: Jose Martinez, Potter Brenton, Jurg Hoestróm i Mikę Cesara. W takiej kolejności. Zmieniać się będziecie co sześć godzin. Rytm dobowy ustalamy według GMT. Jest obecnie godzina dwudziesta. Dyżurować zaczniecie od jutra, od godziny szóstej. Do tego czasu ja sam tutaj posiedzę. Chcę być przy tym, jak stacja wejdzie do Strefy, co nastąpi o czwartej pięćdzie- siąt siedem. Posiłki będziemy jeść na górze, tam jest mesa. Są pytania? Nie było. Pierwsza ze sterowni wyszła Leslie Leeport, zaraz po niej Potter Brenton, a za nimi Jurg Hoestróm. Jose Martinez pokręcił się przy pulpicie i także wy szedł. Było cicho, tylko zza ścian napływały słabe odgłosy pracujących urzą- dzeń. Stanąłem przy drzwiach. Sterownia z tego miejsca wyglądała jak sala kinowa z surrealistycznej wizji Blochersta: zalana jasnym światłem, z trzema fotelami, z jednym widzem i z ekranem czarnym jak kir. Myślałem o Leslie Leeport. Fred przystąpił do konsoli łączności, by wywo- łać Ziemię. Odgadł, co chcę mu powiedzieć, bo pochylony nad konsolą rzucił pod moim adresem: - Zostaw to mnie. Zostawiłem to jemu i wyszedłem stamtąd. VI W łazience doprowadziłem się do porządku. Zrezygnowałem z kolacji i przypuszczam, że nikt z nas tego dnia jej nie jadł. Po siedmiu miesiącach anabiozy byliśmy zarośnięci niczym jaskiniowcy, a nasze ciała wprost doma- gały się wody i mydła. Ogoliłem się, ostrzygłem, poobcinałem paznokcie u rąk i nóg, wymokłem pod natryskiem i zrobiłem sobie masaż. Odświeżony i rześki otworzyłem pojemnik z osobistymi rzeczami i wypakowałem z niego skafander. W jego kieszeni znalazłem broń. Ten pistolet dostałem tuz przed startem, na poufnej odprawie w gabinecie komandora Bragga, gdzie zostałem wezwany wraz z Fredem von Neheimem. Po tej odprawie uczyniłem zapisek w swoim dzienniku: Bragg uważał, że broń jest nam nieodzowna. - Będziecie kierować iudźmi - powiedział. - W specyficznych, skompli- kowanych warunkach. Sam autorytet to za mało. Fred von Neheim z ociąganiem owinął troki wokół kabury i wtłoczył ją do kieszeni skafandra. Poszedłem za jego przykładem. Obaj czuliśmy się parszy- wie. Teraz, odkładając pistolet na półkę, doznawałem ulgi, jak przestępca, co ukradkiem pozbywa się narzędzia zbrodni. Umyśliłem obejść stację dokoła i wracając wstąpić do sterowni, zęby wyrę- czyć w dyżurowaniu von Neheima, który bez wątpienia marzył o gruntownej kąpieli. Korytarze we wszystkich członach były jednakowo wąskie i proste. Wędrując nimi miałem wrażenie, ze prowadzą w dół, chociaż wyłaniające się przede mną wciąż nowe odcinki korytarza wyraźnie prowadziły w górę. Ta część stacji tonęła w mroku, paliły się jedynie świetliki kierunkowe. Nie włą- czyliśmy tutaj świateł głównych, ponieważ według założeń OKSZ terenem działania naszej grupy miały być tylko dwa człony - C i D - i szwendanie się gdzie indziej było nawet niewskazane. Minąłem wylot szybu komunikacyjnego i znalazłem się pod sterownią. Otworzyłem drzwi, mrużąc oczy przed spodziewanym potokiem światła, ale wewnątrz było ciemno. Panowała tu cisza katakumb, a dalekie gwiazdy suną- ce poziomo za panoramicznym iluminatorem sypały srebrzysty pył na nie- czynny pulpit sterowniczy i trzy puste fotele. Wszedłem tam, łomocząc buta- mi, i z niepokojem rozejrzałem się po tym opustoszałym pomieszczeniu i po martwych urządzeniach. Jakoś uprzytomniłem sobie, ze jestem w sterowni awaryjnej. Zbliżyłem się do konsoli łączności, której siostra bliźniacza nie dawno wysłała na Ziemię nasz pierwszy meldunek nadany przez von Nehei- ma, pogładziłem jej oproszony srebrem gwiazd korpus, po czym usiadłem w środkowym fotelu. Była punktualnie 22.00 GMT. Za sześć godzin i pięćdzie- siąt siedem minut „Titania" miała wniknąć do Strefy. Przypomniały mi się słowa Emmeliny. „Wy, na tych swoich stacjach czy jak im tam, myślicie tylko o tym. Zjawiacie się raz na rok, łapiecie żonę albo co wam wpadnie w ręce, rozbieracie ją w drodze do domu, zęby nie tracić czasu, potem są te tygodnie rui, a potem znowu na rok do swoich, zęby im opowia dać, jak było". Przypomniało mi się także, jak Emmelina stała przede mną naga i piękna i jak ze złością wymachiwała rękoma. W tej ciszy, w tym mroku usłyszałem stąpanie. Ktoś szedł tu, w strony sterowni awaryjnej, szedł bez pośpiechu, zatrzymując się i klucząc. Tak cho- dzimy, gdy zwiedzamy zabytkowe wnętrza bądź gdy szukamy kogoś, kto się przed nami schował. Kroki zamarły na progu sterowni. Wstrzymałem oddech i wychyliłem się zza oparcia fotela. Nieruchoma jak posąg stała w drzwiach kobieca postać z twarzą fosforyzującą w gwiezdnej poświacie, o rysach drobnych i jakże znajo- mych. Poczułem ucisk w gardle. - Emma? Doprawdy, niemal uwierzyłem, ze pod wpływem moich wspomnień Emmelina nagle zmaterializowała się tutaj, trzy miliardy kilometrów od Ziemi. - O Boże! - usłyszałem głos Leslie Leeport. Wpatrywała się we mnie przerażona i gdyby nogi nie odmówiły jej posłuszeństwa, pewnie rzuciłaby się do ucieczki. - Leslie - powiedziałem tonem naturalnym i rzeczowym. - To tylko ja, Mikę Cesara, facet raczej niegroźny. Wstałem, by ją przekonać, ze nie jestem upiorem. - O rany - jęknęła. - To pan. Tkwiła w drzwiach, przyciskając ręce do piersi. Podszedłem do niej, wzią- łem ją za ramię i pomogłem jej usiąść w fotelu. - To sterownia awaryjna - wyjaśniłem idiotycznie. Rozejrzała się trochę bojaźliwie. - Tak - powiedziała. - To sterownia awaryjna. - Zabezpieczenia są tu znakomite - dodałem w tym samym duchu. - Nasi konstruktorzy potrafią zadbać o skórę tych utytułowanych bubków. Zwykły pilot na zwykłym statku transportowym ma jedną parę sterów i w rezerwie pacierz do świętego Piotra. Rozglądając się Leslie Leeport założyła nogę na nogę i wtuliła plecy w miękkie oparcie. Obrzuciła mnie przelotnym spojrzeniem. - O czym pan mówi? Chyba nie dotarło do niej nic z tego, co powiedziałem. Z trudem odzyski- wała równowagę. - Przydałby się nam łyk koniaku - zawyrokowałem. - Koniak? Teraz? Po co? - Koniak ma zbawienny wpływ na moje nerwy. - Och, rozumiem. Siedzieliśmy w ciemnej i cichej sterowni, zawieszeni pośród gwiazd i ogarniał nas mistyczny i jednoczący nastrój, który sprzyjał milczącemu poro- zumieniu. - Pan słyszał, jak tu szłam, panie Cesara? - Pan? - Racja, Mikę. - Była już prawie spokojna. Zdobyła się nawet na sarkazm. - Bo my wszyscy jesteśmy ze sobą po imieniu. Całe nasze miłe stadko. Patrzyła na iluminator, za którym gwiazdy przesuwały się jak światła miasta za szybą jadącego pociągu. - I co, będzie teraz raport za to włóczenie się po stacji, Mikę? - Nie będzie żadnego raportu. Będą przeprosiny. - Przeprosiny? - Przestraszyłem cię. Przepraszam. - Och, to tylko moja wina. Po tej odprawie musiałam się przejść. To mi dobrze zrobiło. Potrzebowałam czegoś takiego, żeby się otrząsnąć. Przede wszystkim potrzebowała jednak u kogoś oparcia po tym incyden- cie z Fredem von Neheimem. Nie znała żadnego z nas i czuła się między nami obca. Decyzję von Neheima uznała za przejaw dyskryminacji. Było mi jej żal, ale wolałem nie okazywać jej współczucia, bo chyba nie tego po mnie ocze- kiwała. - Wszyscy jesteśmy uwięzieni w tej samej klatce - zauważyłem. Powiodła wzrokiem po nieczynnym, wysrebrzonym pulpicie sterowni- czym. Wyrozumiale puściła moją mało odkrywczą uwagę mimo uszu. - Nie pojmuję, co on ma przeciwko mnie - powiedziała. - Ten wilkołak. Rozśmieszyło mnie to porównanie. - Wilkołaki były z reguły zarośnięte po czubek głowy - rzekłem. - O ile się nie mylę. - Ale on jest bezzębny, ma nos do brody i patrzy jak szubienicznik. Biedna dziewczyna jeszcze nie wiedziała, że Fred von Neheim jest anty- feministą. Gdybym jej o tym powiedział, byłaby przybita kompletnie. - On musi mieć kogoś do pomocy - skłamałem. - Kogoś, kto dobrze siec- zna na nawigacji i jest zawsze pod ręką. Sam nie poradzi sobie z tym całym majdanem, nanoszeniem pomiarów, meldunkami, obsługą komputera i tak dalej. Kobiety są w tej pracy niezastąpione. Nie uwierzyła mi ani trochę. Ale zadowoliła się tym, że ja w to wierzę. Kiedyśmy wracali do naszego sektora, szedłem pół metra za nią i ona była pewna, że nie spuszczam z niej oczu. W członie D wyprzedziła mnie o kilka kroków. Pomachała mi, przeskoczyła przegrodę między członami i wbiegła do swojej kabiny. Było to w stylu Emmy. Skręciłem do sterowni głównej. VII Nazajutrz obudziłem się zdenerwowany. Zdenerwował mnie sen, beztreś- ciowy i koszmarny. Miałem nudności, ucisk w skroniach i byłem ospały. Zaczynałem żałować swojej pochopnej i nie do końca przemyślanej decyzji. „Astrolab" wyraził zgodę na tę moją eskapadę, bo życzenie kierownictwa OKSZ jest dla każdej kosmicznej firmy spedycyjnej życzeniem monarchy, lecz ja miałem swobodę wyboru. Po tamtej rozmowie z Braggiem, po przeczytaniu pełnego troski o naszą przyszłość listu Emmeliny mogłem spakować manatki, wypożyczyć służbowy wóz z parkingu OKSZ i nie oglądając się za siebie wrócić do Breshoven. - Ten młody dyżurny - powiedziałem głośno - miał więcej rozsądku od ciebie, ty stary trepie. Zwlokłem się z koi i wypiłem szklankę chłodnej wody. Żołądek ciążył mi jak kamień, poszedłem jednak do mesy, ufając, że zapach kawy zaostrzy mój apetyt. Zastałem tam Leslie Leeport, Pottera Brentona i Jurga Hoestróma. Fred von Neheim odsypiał nocny dyżur, a Jose Martinez był na zmianie. Mesa znajdowała się w członie D, nad sterownią. W niskim, szczupłym i dobrze oświetlonym pomieszczeniu stało siedem czteroosobowych stolików, za przepierzeniem mieścił się podręczny magazynek oraz pentra. Jak na warunki kosmiczne był to luksus. Leslie Leeport dzieliła stolik z Potterem Brentonem. Ten olbrzym, rozparty na połowie blatu, perswadował jej coś szeptem, ona z roztargnieniem i jakby onieśmielona ogromem swojego rozmówcy patrzyła w talerz i dziobała wi- delcem sałatkę. Nie wszedłem tam do środka. Stojąc na korytarzu zlustrowałem mesę przez otwarte drzwi i skinieniem głowy odpowiedziałem siedzącemu w kącie Hoestrómowi, który pozdrowił mnie dziwnym grymasem. Był zaspany, miał podkrążone oczy i nastroszoną brodę. - Schodzimy w głąb, pilocie, co? - rzucił przez długość mesy. Uświadomiłem sobie, że od czterech godzin zanurzamy się w Strefę. Wcześniej o tym nie pomyślałem i zapewne była to reakcja obronna. - O, Mikę - powiedziała Leslie Leeport. Ożywiła się na mój widok, co schlebiło mojej próżności. Wskazała mi wolne krzesło obok siebie. - Zjesz z nami śniadanie? Napotkałem spojrzenie Pottera Brentona, niechętne i zawiedzione, i od- mówiłem. Wykręciłem się brakiem apetytu i obowiązkami. Mrugnąłem do Jurga Hoestróma i ruszyłem wzdłuż korytarza. Stacja poza naszym sektorem największego optymistę wprawiłaby w stan przygnębienia i depresji. Kiedy oglądałem te pracownie, laboratoria, magazy- ny, tak zwane pomieszczenia mieszkalne i socjalne, wydawało mi się, że oglądam wnętrze porzuconego wraka. Człowiek, opuszczając miejsce swoje- go pobytu nawet na długi okres, pozostawia w tym miejscu cząstkę siebie, ów nieuchwytny klimat, który sprawia, że duch tego miejsca trwa i umie oczekuje powrotu człowieka. Pomieszczenia „Titanii" nie czekały na nikogo, jakby człowiek opuścił je raz na zawsze. Pojechałem windą do komory cumowniczej, żeby dokonać żmudnego przeglądu urządzeń „Nucleonicu" i zakotwiczeń statku w szybie startowym. Zabawiłem tam do południa, potem wstąpiłem do sterowni awaryjnej. Na razie nie miałem ochoty wracać do kabiny. Zapadłem w fotel, ten, na którym wczoraj siedziała Leslie Leeport, zdjąłem brudne rękawice i zwolniłem górne zatrzaski skafandra. Po paru godzinach pracy w komorze cumowniczej, gdzie nikłe i boczne ciążenie wyprawiało cuda z moim błędnikiem, byłem obolały i zmęczony i znowu dręczył mnie poranny splin. Ponownie zacząłem czynić sobie wyrzuty. Przypomniał mi się ten młody dyżurny, jego mina, kiedy wprowadzał mnie do komory ciszy, i później, kiedy przyszedł do mojego numeru w hotelu OKSZ. Był speszony i z ociąganiem spoczął za ławą. Przyniósł mi medalion, który przed testem zdałem do depozytu. Opis tej naszej pogawędki znalazł się w dzienniku, leżącym teraz na regale w mojej kabinie. Wodził palcem po konturach intarsji na blacie ławy i zbierał odwagę, aby mi coś wyznać. Nie próbowałem go zachęcać. - Rezygnuję z tej pracy - oświadczył, spoglądając gdzieś w bok. Nie przejąłem się tym oświadczeniem. Niektórzy w jego wieku zmieniają pracę częściej aniżeli bieliznę. Zastanowiło mnie jednak, czemu mówi mi o tym. - Przychodziłem do boksu kontrolnego nawet wtedy, kiedy nie miałem dyżuru - podjął. - Przychodziłem, żeby popatrzeć. Widziałem pana i widzia- łem, jak się to odbywało. Tego nie wolno robić z ludźmi. - Ci ludzie zamykali się tam z własnej woli. Nikt ich tam siłą nie trzymaŁ - Ja wiem. Ale ja bym nie mógł. Nie mogłem na to patrzeć. - Ale patrzył pan. Wzdrygnął się. - Patrzyłem, bo myślałem, że się dowiem, po co oni to robią, co chcą przez to udowodnić. - I co? Rozłożył ręce. Może myślał, że ja mu odpowiem na te pytania. - Tam człowiek zmaga się ze sobą - rzekłem - ze swoimi słabościami. Takie zadanie postawione przed rasowym pilotem zostaje włączone do jego systemu filozoficznego, staje się jedną z jego metod soteriologicznych. Nie ustrzegłem się patosu i chociaż ostatnie zdanie powiedziałem żartem, wziął je na serio. Nie rozumiał mnie, a ja nie umiałem wytłumaczyć mu tego lepiej. - Chce pan zrezygnować z pracy. To pańska sprawa. Niczego nie będę panu radzić. Niech pan zatrzyma ten medalion na pamiątkę naszego spotka- nia. I niech pan pamięta, żeby w wyborze pracy kierować się nie modą czy ambicją, ale upodobaniami, choćby środowisko uznało pańskie upodobania za niegodne mężczyzny. Wyszedł, ja zaś podarłem list od Emmeliny i udałem się do komandora Bragga, aby mu zakomunikować, że jestem gotów lecieć na „Titanię". Wbrew rozsądkowi i swym - może nieco sybarytystycznym - lecz przecież upodoba- niom. VIII W mesie był Jurg Hoestróm. Siedział przy swoim stoliku w kącie. Nieba- wem do mesy weszła Leslie Leeport w gorliwej i nadskakującej asyście Jose Martineza, który szarmancko usadowił dziewczynę na krześle i zaofiarował się przygotować dla niej „niebanalny zestaw potraw". Buszowałem w magazynie za czymś pikantnym i lekko strawnym, kiedy Martinez wkroczył tam podeks- cytowany. Razem z siedmiomiesięcznym zarostem zgolił wąsy i wyglądał teraz młodziej. Wyszczerzył do mnie równe, opalizujące błękitnawo, nieskazitelne zęby. - Z twojej miny wnoszę, że dyżur był udany - powiedziałem. - Taaak? -Jose Martinez zajął się przekładaniem konserw. - Chłopie, w tej sterowni to gorzej niż na „SAT S-I". Tam przynajmniej nudzisz się, nie mając żadnych pieprzonych obowiązków. Szczęście tego pudła, że mnie Potter ¦wreszcie zmienił. Zerknąłem na Leslie Leeport. Że t y zmieniłeś Pottera - pomyślałem. I uraczyłem go tą uszczypliwością. Martinez utkwił we mnie pytające spojrzenie. Natychmiast pożałowałem swojego gadulstwa. Z opresji wybawił mnie Fred von Neheim. - Jurg! - rozległ się jego głos. Wyjrzałem zza przepierzenia. Von Neheim stal rozkraczony w wejściu do mesy. Kamiennym wzrokiem patrzył na Jurga Hoestróma. - Jurg - powtórzył oficjalnym tonem. Seplenił bardziej niż zwykle. - To dotyczy przede wszystkim ciebie. Jurg Hoestróm zastygł z łyżką przy ustach. - Wydałem zakaz opuszczania naszego sektora - mówił dalej von Ne- heim. - Wydałem taki zakaz czy nie? Było cicho. Jose Martinez stał tuż za mną i słyszałem jego oddech. Leslie Leeport wpatrywała się lękliwie w Freda von Neheima. Jurg Hoestróm opuścił łyżkę. Bąknął cóś zdetonowany. - Czy łamanie zakazów to twoje ulubione zajęcie? - ciągnął von Neheim. Nie podnosił głosu, ale słowa wymawiał dobitnie. - Ja odpowiadam za bez- pieczeństwo każdego z was. Więc uprzejmie proszę o respektowanie moich poleceń! Hoestrómowi wystąpiły na twarz czerwone plamy. Odepchnął od siebie talerz, az zupa chlapnęła na stolik, i poderwał się z krzesła. Von Neheim tego nie widział: wyszedł. - Wolnego! - warknął za nim Hoestróm. Stojąc nad stolikiem i patrząc na drzwi odetchnął głęboko, jakby pozbywał się całej nagromadzonej w nim irytacji. Zmiął trzymaną w dłoni papierową serwetkę i cisnął ją w swój talerz. - Więcej tolerancji, pilocie - powiedział cicho, ruszając do wyjścia. Obiad zjedliśmy w męczącej atmosferze. Zaraz po obiedzie, kiedy znalaz- łem się w kabinie, zażyłem proszek na sen i wyciągnąłem się na koi. Zasnąłem ukołysany wątpliwościami, czy ta nadmierna drażliwość Freda von Neheima na punkcie poszanowania przepisów wynikła z powierzonej mu funkcji, czy tez jej przyczyny Jeżały głębiej. Zbudziłem się pół godziny przed północą. Naprędce przełknąłem spó- źnioną kolację, wypiłem kubek kawy z amfetaminą i poszedłem do sterowni objąć dyżur. Zmieniłem Jurga Hoestróma. „Titania" miała osiągnąć aphelium za kilkanaście dni. Obie wyposażone w przekaźniki planety górne - Mars i Jowisz - zajmowały niekorzystne połoze nie, i łączność utrzymywaliśmy bezpośrednio z Ziemią, więc opóźnienie syg- nału wynosiło 169 minut. Czuwający nad nami ośrodek kierowniczy emitował dla nas program nieustannie i - jeżeli nie liczyć przerw na serwis dyspozycyj ny - był to program mający podtrzymać nas na duchu, zagrzewać do czynów i nastrajać przychylnie do świata - jeden z tych programów, których piloci nie znoszą, o czym poprzez swoje zrzeszenie informowali dyrektorów ośrodków kierowniczych niejednokrotnie i zawsze z tym samym negatywnym skutkiem. Podobno scenarzyści z poszczególnych o-ka lepiej od nas wiedzą, czego nam crzeba miliony kilometrów od Ziemi. My ze swej strony kontakt z Ziemią ograniczyliśmy do dwóch meldunków na dobę. Akurat o 01.00 GMT nadeszło potwierdzenie naszego ostatniego meldunku, który sześć godzin wcześniej nadał Fred von Neheim, i kiedy odnotowałem ten fakt w dzienniku pokładowym, do sterowni zajrzała Leslie Leeport. Okrywał ją szlafroczek, ubiór o szczególnej sile wyrazu w tych wa- runkach. - Nie mogę zasnąć - powiedziała poprawiając zburzone włosy. - W mojej kabinie jest tak cicho... Wśliznęła się do środka i stanęła tuż przy drzwiach, przytulona ramieniem do futryny i z rękoma w obszernych kieszeniach. Odwróciłem się do niej wraz z fotelem. - Tak cicho - dokończyłem za nią - jakby oprócz ciebie nie było tutaj nikogo na tej stacji. Przytaknęła. - Wydaje mi się, że jestem tu zupełnie sama. Zupełnie. - I że wszyscy o tobie zapomnieli. Że uznano cię za zaginioną i przestałaś kogokolwiek obchodzić. - Ty też masz takie uczucie? - To słodkie uczucie jest nieodłącznym kompanem każdego pilota. Ale na pocieszenie zostaje nam myśl, że ktoś jednak z całą pewnością o nas pamięta. Kamieniarze z Parku Bohaterów. Oderwała ramię od futryny i spacerkiem przeszła wzdłuż pulpitu sterow- niczego. Oparła się biodrem o konsolę łączności. W tej pozie pełnej melan- cholijnej zadumy wyglądała naprawdę uroczo. Emmelina mogłaby to zrobić z równym wdziękiem, ale byłaby to tylko jedna z jej póz wypracowanych na użytek pomostu, tymczasem Leslie Leeport przyjęła tę pozę w sposób natural- ny. Ona taka jest rzeczywiście - pomyślałem. - Jednoczy w sobie cechy Em- meliny i tej stewardesy z lotniska w Karaczi. - Ale ja odczuwam to chyba dotkliwiej - powiedziała. - To uczucie jest jak z jakiegoś okropnego snu. Coś mi podszeptuje, że to tylko sen, ale prze- dzieram się przez te okropieństwa, żeby ustalić, w jakim stopniu niebezpie- czna jest moja sytuacja. I wciąż się znajduję na granicy snu i jawy, na granicy niepewności - strzepnęła palcami. - Ja w ogóle nie nadaję się do tej pracy. Pojęcia nie mam, czemu wybrałam ten zawód. Latałam dotąd nie dalej niż do stacji wokółziemskich, wiesz, takich, których apogeum wynosi góra sto tysięcy kilometrów. I po każdym locie przysięgałam, że z tym skończę. _ Ale nie kończyłaś. - Nie, nie kończyłam. Zawsze umiałam jakoś sobie wytłumaczyć, że to tylko chwilowa słabość. Do tej komory wlazłam, żeby się sprawdzić, żeby się przekonać, ile istotnie jestem warta. Wytrzymałam tam sześć dni, ostatnie dwa po babsku przechlipałam. Kiedy Bragg zaproponował mi udział w tej wypra- wie, myślałam, że żartuje. Zgodziłam się i teraz wiem na pewno, że jestem do niczego. Powinnam była wyjść za mąż i zająć się garami. Mówienie sprawiało jej ulgę, oczyszczało ją z tego, co tak łatwo lęgnie się w człowieku zagubionym gdzieś w przestrzeni kosmicznej. - „Titania" jest bezpieczniejsza od niejednej stacji wokółziemskiej - po- wiedziałem. - Osłony przeciwmeteoroidowe, cieplne i biologiczne są tu ta- kie, że moglibyśmy w tym pudle dotrzeć cało do samego jądra Wszechświata. Dobra, stara robota sprzed pół wieku. Leslie Leeport zmarszczyła brwi i znowu strzepnęła palcami. - Tak, to jest właśnie to uczucie. Uczucie, że opuściłam Ziemię bezpow- rotnie, że nic, nawet cud nie jest w stanie zmienić kursu tej stacji i że moim przeznaczeniem jest samotne, bezsensowne i wieczne żeglowanie przez tę pustkę. Do samego jądra Wszechświata. - Ślepy zaułek kosmonautyki - stwierdziłem. - Człowiek nie nadąża w rozwoju za techniką. Zbudowaliśmy już statek międzygwiezdny, ale nie potra- fimy wydać na świat generacji, której system nerwowy zniósłby taką podróż. Udało się nam pokonać tysiące barier, ale bariery psychiczne pozostały niena- ruszone. Podeszła do fotela i przycupnęła na jego skraju przodem do iluminatora. Była myślami gdzie indziej. - To, że jestem tu z wami, prawie nie ma znaczenia. Wasza obecność wcale mi nie pomaga. Może dlatego, że jesteśmy przypadkową zbieraniną obcych sobie ludzi i stronimy od siebie. Nie wiedziałem, czy jest ona tak szczera i prostolinijna z natury, czy też traktuje tę rozmowę jako seans u psychoanalityka. Jeżeli do tych wynurzeń sprowokowały ją niezbyt przecież stresogenne warunki, w których spędziła zaledwie dobę, było to dosyć niepokojące. - Chyba - odrzekłem - nie masz powodu, żeby się uskarżać na brak naszego zainteresowania. Spokojnie podniosła na mnie wzrok. Wyraz oczu miała nieodgadniony. Emmelina na jej miejscu zrobiłaby zdziwioną minę i powiedziała: „Wielki Boże, Mikę! Ty to mówisz poważnie?" - Potter Brenton? - zapytała Leslie Leeport. - To jeszcze chłopiec. Sam potrzebuje opieki. Budzi we mnie uczucia raczej macierzyńskie - zamyśliła się- - To w pewnym sensie czyni kobietę silniejszą - jej wargi rozchylił uśmiech i był to uśmiech przeznaczony dla Pottera Brentona. - On pochodzi z Kanady. Urodził się i wychował w miasteczku indiańskim. Koledzy Indianie nazywają go „Złotowłosą Górą". - Będzie kiedyś dobrym pilotem. - Może. Szczęśliwie wydostaliśmy się z mrocznych zakamarków ludzkiej psychiki. Zwekslowałem rozmowę na temat, który pasjonuje każdą kobietę: ona sama. - Jesteś Angielką? - zagadnąłem. - Niezupełnie. Mój ojciec jest Anglikiem i mieszkam w Anglii, ale moja matka jest Włoszką i we Włoszech się urodziłam. Oboje są wspaniali, niestety, tworzą nie bardzo udany mariaż. - Włoszka i Anglik? - Ludzie różnych narodowości nie powinni się ze sobą kojarzyć. Owoce takich krzyżówek są karłowate, kwaśne i szybko się psują. - Wpędzasz mnie w kompleksy. - Och, skoro tak, to przepraszam. - Moja matka była Szwajcarką, a ojciec Węgrem. A dziadek ze strony ojca był Polakiem. Uśmiechnęła się ponownie i tym razem był to uśmiech przeznaczony dla mnie. Wstała i podeszła do drzwi. Ja także wstałem. Wręczyłem jej fiolkę z tabletkami nasennymi. Miałem ją tuż przed sobą, żywą kopię odmłodzonej Emmeliny. Uniosła ku mnie twarz i milczała. Staliśmy tak długą chwilę. - Wiesz, Mikę - powiedziała - ty jednak mnóstwo cech odziedziczyłeś po dziadku. Jesteś po polsku rycerski i opiekuńczy, ale w gruncie rzeczy jesteś romantyczny i nieśmiały. Wymknęła się na korytarz i znikła w przegrodzie między członami. IX Dyżur zdałem o szóstej Jose Martinezowi. Po śniadaniu napisałem w swoim dzienniku: Zaczynam rozumieć tę dziewczynę. Świadomość własnej płci jest u kobiet głębsza i w niektórych sytuacjach może być dodatkowym stresorem, zwła szcza typu: zagrożenie, nieuchronność konsekwencji. Trapi mnie wątpliwość, czy Centrala Analityczna wyłaniając skład osobowy grupy „Emergency", przeanalizowała każdą ewentualność. Jakby dla uzasadnienia moich wątpliwości gdzieś za ścianą dały się słyszeć odgłosy gwałtownej wymiany zdań. Odłożyłem dziennik i wyjrzałem na koty tarz. Fred von Neheim i Jose Martinez stali naprzeciwko siebie, pod drzwiami kabiny Leslie Leeport. Obaj byli wzburzeni. - ...w trakcie dyżuru? - kończył Fred von Neheim głosem sepleniącym i dobitnym. - To co, nawet odlać mi się nie wolno, tak?! - wrzasnął Jose Martinez. Mięśnie karku nabrzmiały mu pod skórą, kiedy pochyli! głowę. Wyglądał tak, jakby zaraz miał się rzucić przed siebie z pięściami. - Odlać? - wyseplenił von Neheim. - Gdzie? Łaziłeś tu, pod tymi drzwia- mi, bity kwadrans. Tutaj chciałeś się odlać? Obserwowałem tę kłótnię obojętnie. Wspomniałem słowa komandora Bragga: „Będziecie kierować ludźmi. W specyficznych, skomplikowanych wa runkach. Sam autorytet to za mało." - Do sterowni! - zarządził von Neheim. Martinez powoli wyprostował grzbiet i zrobił krok do tyłu. - W porządku, pilocie - powiedział przez zęby. - W porządku. Ty tu jesteś jefe* i ty rozkazujesz. Ale strzeż się, ty dowódco. Cofnąłem się do kabiny. Przeczytałem swój zapisek i uzupełniłem go c uwagą: Jeżeli na „Titanii" dojdzie do dramatu, to jego osią będzie niezawodnie Leslie Leeport. Nie jestem psychologiem i nie zamierzam się wymądrzać ani silić na odkrywczość. Notuję jedynie to, co mi się nasuwa i czego jestem świadkiem Zamknąłem dziennik i w ubraniu położyłem się na koi. Wkrótce zasną- łem, X Podobnie jak w komorze ciszy zrodziła się we mnie nagle pewność czyjejś konkretnej wspólobecności. Umysł człowieka izolowanego od ludzi ratuje się przed obłędem ucieczką w sferę halucynacji, przestaje reagować na bodźce płynące z otoczenia i odrywa się od rzeczywistości, stwarzając na swój własny użytek wyimaginowany świat, będący swego rodzaju zaporą obronną - te mądrości pochodzą z bogatego repertuaru doktora Rettmana. Trafiały mi one do przekonania, niemniej nie potrafiły zachwiać zrodzoną we mnie pewnoś- cią, z którą ocknąłem się ze snu. Otworzyłem oczy. Kabina była pusta i cicha. Jestem tutaj sam - pomyślałem. - Tamci odlecieli i zostawili mnie tu z czymś, co zaczajone przygląda mi się zza ścian. Jestem tutaj sam, a stacja definitywnie zerwała i tak już wątłe więzy grawitacji łączące ją ze Słońcem i dryfuje teraz poza Układ Słoneczny. Zabrakło mi powietrza. 'LK - Budzą się duchy w starym zamczysku - powiedziałem głośno. W Słowa te przebrzmiały i znowu było cicho. Wyszedłem z kabiny. W sterowni dyżurował Jurg Hoestróm. Dochodziła dwudziesta pierwsza i za trzy godziny zaczynała się moja zmiana. Hoestróm półleżał w fotelu przed J e f e - szef. lluminatorem. Kiedy chrząknięciem oznajmiłem swoją obecność, skurczył się i wlepił we mnie swoje, raptem zaokrąglone, jasnoniebieskie oczy. - Mikę? Udałem, ze nie widzę jego zdenerwowania, chociaż nie sposób było tego nie spostrzec. Zbliżyłem się do konsoli łączności. Fonia była wyłączona, a obraz na ekranie monitora pokrywała świecąca wysypka. - Od dawna jest ta kasza? - zapytałem. - Dopiero dziewiąta - powiedział Hoestróm piskliwie. Odkaszlnął i za- szurał butami. - Nie za wcześnie, pilocie? - Pytam, czy od dawna jest ta kasza - stuknąłem palcem w monitor. - Zapytaj Brentona. Pomyślałem, ze Potter Brenton jest teraz na pewno z Leslie Leeport i uczy ją różnych milutkich indiańskich sztuczek. Pomyślałem także o tych dwóch dobach, które minęły, odkąd wylądowaliśmy na tej stacji. Potem pomyślałem, że dzisiaj śpiąc, drzemiąc albo po prostu leząc spędziłem na koi czternaście godzin, i ze przez czternaście godzin mogło się wydarzyć bardzo dużo. - Mikę, odwiedzili cię kiedyś ci sekciarze? - Co? Jurg Hoestróm jakoś się pozbierał i był juz opanowany. Siedział rozparty w fotelu i skubał swoją rudą brodę. - Wiesz, ci członkowie sekty „Zjednoczeni z Kosmosem". Oni mają cie- kawe poglądy. Powtórnie postukałem palcem w monitor. - Sprawdziłeś łącza? - zapytałem. - Dyskutowałem z nimi parę razy - ciągnął Hoestróm nie zrażony. - To domokrążcy. Są wśród nich byli piloci. - „Zjednoczeni z Kosmosem"? Najbardziej zjednoczeni z kosmosem są ci, którzy mają swoje wizytówki wykute w piaskowcu w Parku Bohaterów. - Oni twierdzą, że ludzkość nie jest jeszcze przygotowana. - Do czego? - Do podróży kosmicznych, Mikę. Twierdzą, ze wybraliśmy niewłaściwą drogę. Powinniśmy wpierw nawiązać z Wszechświatem łączność duchową, bo w przeciwnym razie Wszechświat nigdy nas nie zaakceptuje jako partnera. Zawsze będziemy dla niego czymś mało ważnym, a on dla nas zawsze będzie tajemniczy i groźny. Hm - mruknąłem. - Domyślam się, że według tych sekciarzy, po nawią- zaniu z Wszechświatem łączności duchowej sytuacja ulegnie diametralnej zmianie? - Może, Mikę - odparł Jurg Hoestróm z powagą - może wtedy ludzie przestaną ginąć w kosmosie, może nie będzie tylu ofiar. A może przynajmniej ich dusze... - zrobił pauzę, jakby nie mógł złapać tchu - ...może ich dusze, Mikę, będą mogły powrócić na Ziemię. Wzruszyłem ramionami. • ^ ; » • p> < < - Lepiej sprawdź te łącza, pilocie - poradziłem mu życzliwie. - Zanim nasz dziarski dowódca wyruszy na nocny obchód. Zostawiłem Hoestróma sam na sam z jego eschatologicznymi problemami i udałem się do mesy. Kolację zjadłem przy stoliku, na którego blacie widniały ślady poprzednich posiłków. Sąsiednie stoliki także były brudne: zapomnie liśmy, ze nikt za nas nie będzie na tej stacji dbać o czystość. Posprzątałem po sobie i z myślą o czekającym mnie sześciogodzinnym dyżurze wziąłem ze sobą paczkę tostów, konserwę mięsną i puszkę kompotu. Gdy wychodziłem z mesy, odniosłem wrażenie, ze coś z jej atmosfery wyszło stamtąd razem ze mną. W mojej kabinie, na koi siedziała Leslie Leeport. Splecione dłonie trzymała na kolanach i kiwała się w przód i w tył. - Lesłie? Drgnęła i aż otworzyła usta. - Mikę? Była przestraszona i nie próbowała tego ukryć. Spotkało ją coś niedobre- go. Nie sprostała temu sama i szukała kogoś, kto by ją uspokoił. Sprawiło mi satysfakcję, że wybrała mnie, zarazem jednak byłem z tego powodu rozdra- żniony. Złożyłem prowiant na blacie i usiadłem na koi obok niej. - Sprawy z Brentonem wzięły niepożądany obrót? - spytałem. Zacisnęła pięści. Patrzyła w miejsce, gdzie ściana styka się z podłogą. - Jose Martinez szedł za mną - odrzekła. - Skradał się. - Nie zmieniając pozycji przeniosła wzrok na mnie. - W tej stacji jest coś dziwnego. W tej stacji jest COS. Pogładziłem ją po ramieniu. Było ciepłe i miękkie jak grzbiet kota. Powie- działem spokojnie: - Znajdujemy się trzy miliardy kilometrów od Ziemi, poza orbitą Uranu. W tych okolicach wiatr słoneczny jest dużo słabszy niż w okolicach planet wewnętrznych i dociera tu z kosmosu nawet promieniowanie o bardzo ni- skiej energii. Ci panowie specjaliści, mimo że tak obrastają w tytuły, wciąż jeszcze niewiele wiedzą o wpływie promieniowania kosmicznego na psychi- kę człowieka. Napomknąłem też o zbyt stromym gradiencie pola grawitacyjnego na „Ti- tanii". W sumie nie było to przekonujące. Leslie Leeport poruszyła się i zdją- łem rękę z jej ramienia. - TO jest wszędzie - znowu zacisnęła pięści. - Czy ty TEGO nie czujesz? Przecież my się w TO coraz bardziej zanurzamy. Ja nie wiem, ale ja się czuję tak, jakbym wlazła pod jakiś mikroskop. - Potrząsnęła głową. - Napastują mnie wspomnienia, odzywają się we mnie instynkty i popędy... Nie mogę nad tym zapanować. - Jesteś wrażliwą i wspaniałą dziewczyną, Leslie - oświadczyłem. Zmarszczyła brwi. - Mylisz się - odpowiedziała. - Ty mnie w ogóle nie znasz. Ja sama siebie nie znam. Nie wiem, jaka jestem naprawdę. Kiedy miałam dziesięć czy jede naście lat, wybrałam się za miasto, do nieczynnej kopalni węgla, zęby zoba- czyć czarnego elfa. Miesiąc wcześniej zabił się tam mój kolega, rówieśnik. Poszłam tam sama, odwaliłam płyty i chpciaz byłam w śmiertelnym strachu, wlazłam do tego szybu. Zwichnęłam nogę w kostce. Po dwóch tygodniach wybrałam się tam znowu. Tym razem zeszłam głębiej. Nie trafiłam stopą na klamrę, upadłam na jakiś występ i złamałam obojczyk. To było jak gdyby drugie ostrzeżenie. Wyobrażałam sobie, co może mnie spotkać za trzecim razem, ale nie dałam za wygraną. Dotarłam na dół do tego szybu, przekona łam się, ze nie ma tam żadnych duchów i wróciłam do domu. Może rzeczy- wiście jak na dziesięcioletnią dziewczynkę był to wyczyn wspaniały, ale nigdy go juz nie powtórzyłam. Zresztą mój psychoanalityk twierdził, ze była to tylko prymitywna forma zaspokojenia pierwszych popędów seksualnych i utajo nych pragnień powrotu do łona matki. Owszem, nadal pociąga mnie ryzyko, ale w ostatniej chwili przeważnie tchórz mnie oblatuje. Tak było na egzami- nach z latania w OKSZ. Na lotach szkoleniowych zupełnie nieźle sobie radzi- łam, kiedy jednak przyszło do składania egzaminu... Leslie Leeport zaczerpnęła do płuc powietrza i przymknęła powieki. - Egzamin zaliczyłam, bo na orbicie puściłam się z nim. Z egzaminato- rem. Było to niezwykłe wyznanie i doceniłem jego wagę. Bywa, że zaczynamy szanować bądź darzyć sympatią kogoś dopiero wówczas, gdy poznamy jego słabości Przygarnąłem Leslie ostrożnie i niemal mimowolnie. Oparła czoło o moją pierś. Siedzieliśmy blisko siebie, w pozie pojednania i gdybym był Monivillia- nim, zatytułowałbym tę scenę-. „Emmelina pokorna" czy raczej „Emmelina skruszona". Wtuliłem twarz w jej włosy. - Emma... - zacząłem. Podniosła na mnie zaczerwienione oczy. Wierzchem dłoni otarła mokre policzki. - To dla ciebie ktoś ważny, prawda, Mikę? - spytała. - Kto? - Ta Emma. Nie odpowiedziałem. Leslie Leeport wstała i uleciał ów nastrój wzajemnej potrzeby, zrozumienia i pojednania. - Ulżyło mi - pociągnęła nosem. Mówiła z nienaturalną pogodą. -Już mi lepiej. Zawsze, jak sobie pochlipię, przynosi mi to ulgę. Poprawiła włosy i wyszła, prawie wybiegła, jakby dłużej nie mogła wy- trzymać w tej kabinie. Kiedy ucichł stukot jej butów, wyjąłem z szafy pistolet, , załadowałem go i wsadziłem do kieszeni. tóttu- XI Dyżur objąłem o 00.00 GMT. Jurga Hoestroma w sterowni nie było. Obraz na ekranie monitora nadal pokrywała świecąca wysypka, fonia była wyłączona. Ziemia emitowała dla nas zuchowaty i optymistyczny program i trudno się dziwić Hoestromowi, ze nie chciał tego słuchać. Usiadłem na środkowym fotelu, przed iluminatorem Uruchomiłem we- wnętrzną telewizję stacji i za pośrednictwem kamer skontrolowałem korytarze w poszczególnych członach, szyby komunikacyjne i wnętrze komory cumow- niczej. Wszystko było uśpione i ciemne, jedynie świetliki kierunkowe zdawały się czuwać. Wprzód uzmysłowiłem sobie tę ciszę, która jak skuwający sterownię lód wolno i nieodwołalnie odizolowywała mnie od świata; później pojawiły się ewokacje: strzępy minionych zdarzeń, wyparte do podświadomości treści, pozornie zapomniane epizody... Sterownię zalewało światło, półkolisty pulpit sterowniczy był niemy, puste były fotele stojące po obu moich stronach. Z kabin nie dochodził żaden dźwięk. „TO jest wszędzie" - powiedziała Leslie Leeport. - „Czy ty TEGO nie czujesz? Przecież my się w TO coraz bardziej zanurzamy." Czułem TO, teraz TO czułem. Czułem miriady spojrzeń, które natarczywie śledziły moje myśli, usiłując trafić do ich źródła. Przenikały ściany, strop, podłogę. W uszach niemal zabrzmiał mi głos Lesłie Leeport: „Czuję się tak, jakbym wlazła pod jakiś mikroskop. Napastują mnie wspo mnienia, odzywają się we mnie instynkty, popędy..." Wstałem i odjęło mi władzę w nogach. Były to chwile, w których doznawa- łem tego, czego zapewne doznaje wilk, patrząc w jasną tarczę księżyca. Otrzeźwiło mnie dopiero czerwone, migające światełko na konsoli łączności. Ziemia nadawała pilny komunikat. To, co zniewalało mój umysł i paralizowa ło moją wolę, nagle odstąpiło i samo stało się bezwolne i popadło w odręt wienie. Spłynęła na mnie ulga. Juz nie byłem samotny i zagubiony. Ktoś jednak o „Titanii" pamiętał. Radiowa nić życia nadal łączyła „Titanię" z jej ziemskim łonem. Niepewnie podszedłem do konsoli. Włączyłem fonię. - ...przez o-ka w Madrycie - mówił łącznik. - Nie otrzymaliśmy od was meldunku. Co się z wami dzieje? Prosimy o niezwłoczne wyjaśnienia. Dochodziła 01.17 GMT. Fred von Neheim był sumienny i dokładny az do pedanterii i zwykłe roztargnienie w jego przypadku nie wchodziło w rachubę - Roger*, Mikę Cesara, zastępca dowódcy grupy „Emergency" na „Tita- nii" Stacja i załoga w porządku. Oficjalny meldunek nadamy niebawem. - „Titania", tu Goldstone przez o-ka w Madrycie - powtarzał łącznik. - Co się z wami dzieje? Prosimy... Roger- zrozumiałem (w żargonie kosmonautów amerykańskich) Moje słowa miały do niego dotrzeć po upływie trzech godzin.Wyłączyłem fonię i udałem się do członu C. Kabina Freda von Neheima znajdowała się tuż za moją. Wszedłem tam bez wahania. Wewnątrz było ciemno. Von Neheim leżał na koi, ale nie spał. Leżał na boku, skulony, z kolanami przyciśniętymi do piersi. Pochyliłem się nad nim i dotknąłem go. - Fred? Westchnął, nic więcej. - Fred, nie nadałeś meldunku. Ziemia nas wzywa. Zasłonił głowę ramieniem. - Ja jej nie skrzywdziłem - wyseplenił cicho w pościel. - Nie zrobiłem jej nic złego. Potem, leżąc, zaczął na boku odpełzać ode mnie pod ścianę. Zapaliłem świetlik nad koją i wtedy zobaczyłem jego twarz. Zaciskał swoje bezzębne wargi i miał w oczach to, co dostrzegłem w oczach obu denatów z tamtego pięcioosobowego zespołu, który przed półwiekiem przeprowadzał tutaj próby - w oczach mechanika i fizyka. Syndrom O'Pavela. - Fred! Jesteśmy na „Titanii", na stacji, i ty jesteś dowódcą! Wpatrywał się we mnie kilka sekund, wreszcie ślimaczym ruchem wypro- stował kolana, usiadł i spuścił stopy na podłogę. - Mikę? - Półprzytomnie rozejrzał się po kabinie. - A te dzieci? Ścierpła mi skóra. Jurg Hoestróm, Leslie Leeport, a teraz on. I tyle było w tym pytaniu ekspresji! - Na litość boską - wykrztusiłem. -Jakie? - Mikę, te dzieci. Gdzie one są? Chwyciłem go za ramiona. - Fred! - krzyknąłem. - Jesteśmy na stacji, w kosmosie! Ziemia nas wzywa. Potarł dłonią łysinę. Wracał do przytomności. - Ziemia? - spytał. - Czekają na twój meldunek. Są zaniepokojeni. - Dobra - odpowiedział - zaraz tam będę. - Jego twarz odzyskiwała zwykły posępny wyraz. - Dobra, zostaw mnie. Zostawiłem go. Skręciłem do swojej kabiny po kompot i tosty, których zapomniałem zabrać idąc na dyżur. Kiedy otworzyłem drzwi, owiała mnie woń kosmetyków. Pomyślałem, że wspomnienie po niedawnej wizycie Leslie Leeport jest tu ciągle żywe, namacałem wyłącznik i zapaliłem światło. To nie była moja kabina. Stan Freda von Neheima wytrącił mnie z równo- wagi i wyszedłem od niego roztrzęsiony. Orientowałem się w rozkładzie stacji, lecz nie nabyłem jeszcze tych dyspozycji, które pozwalają na nawykowe poruszanie się po otoczeniu. Skręciłem w przeciwną stronę i otworzyłem niewłaściwe drzwi. To była kabina Leslie Leeport. Leżeli na koi, przytuleni i nadzy - ona i Potter Brenton. Mrużyli oczy przed światłem i patrzyli na mnie z przerażeniem. Przyglądałem się im z całą satys- fakcją i chociaż powinienem był z tej kabiny wyjść czym prędzej, nawet sorawiedliwienie odkładając na stosowniejszą okazję - tkwiłem tam z posta- nowieniem, ze się stąd nie ruszę, dopóki coś się nie zdarzy. Niepostrzeżenie owładnęła mną idiotyczna wesołkowatość. Obawa o stan Freda von Neheima nagle we mnie zmalała, moje myśli zaprzątało tylko to, ze tym razem nie wolno mi tego tak zostawić. Nie tym razem. Pomyślałem tez, nie bez zadowolenia, ze tym dwojgu jest teraz tak dobrze, jak gołemu w pokrzywach. - Ale niespodzianka, co, pilocie? - parsknąłem chichotem. - Z rozmaitych szczegółów wnoszę, że przerwałem wam słodkie tete-a-tete. Leslie Leeport drżały usta i podbródek. Potter Brenton byl purpurowy. - Niektórzy utrzymują - kontynuowałem - ze dzięki ponad dwudziestu mięśniom twarzy każdy z nas potrafi zrobić pięćset różnych min. Znam faceta, którego nazywają „człowiekiem o dokładnie pięciuset twarzach". Dokładnie pięciuset, Brenton. Ale idę o zakład, ze takiej miny jak ta twoja... Nie skończyłem: podłoga umknęła mi spod nóg. Magiczna siła wyrwała tamtych dwoje z koi i cisnęła skosem o ścianę. W tę ścianę uderzyłem wyciąg- niętymi rękoma o sekundę później, niz rozpłaszczyli się na niej Leslie Leeport i Potter Brenton. Runął na nas miażdżący uszy łoskot i zajodłowały syreny alarmowe. Lecąc w bok zawadziłem o szafę i rozciąłem sobie skroń. Pod plecami miałem skotłowaną pościel, z góry spadł na mnie grad drobnych przedmiotów. Łoskot ucichł i gdzieś w głębi stacji zagrzmiały silniki korekcyj- ne. Przekoziołkowałem na podłogę, potem na ścianę, a potem znów na pod- łogę, zęby po chwili z powrotem znaleźć się na tej samej ścianie. Wnętrzności podeszły mi do gardła. W ślad za nami toczyły się drobiazgi, ubrania, książki i kosmetyki, przy dobiegającym spod stropu akompaniamencie kłapiących drzwiczek szafy. Syreny jodłowały jak oszalałe. Do grzmotu silników korek- cyjnych dołączył grzmot któregoś z impulsowych silników wspomagających. Cała nasza trójka dysząc czekała na następny cios. Nade mną wisiał przytwier- dzony do podłogi taboret. Nie spuszczałem go z oczu, dopóki nie stoczyłem się w jego pobliże, podczas gdy wolno rosła grawitacja, przywracając naszemu maleńkiemu światu poprzednie położenie. Pierwsza wstała Leslie Leeport. Miała potargane włosy, rozchylone usta, a jej i tak duże oczy wydawały się teraz niewiarygodnie wielkie. To nie był odpowiedni moment na podziwianie jej piękna, ale właśnie wtedy przemówi- ło ono do mnie najpełniej i właśnie wtedy odczułem pragnienie, które tylko ona, Leslie Leeport, mogła zaspokoić. Syreny jodłowały. Poprzez ich jodłowanie przebił się tupot ciężkich kro- ków i do kabiny wtargnął Jose Martinez. Kosmyki czarnych, siwiejących wło- sów spadały mu na czoło. Łapał oddech. - Tutaj jesteście! - krzyknął. -Jakiś meteor rozgwiździł... - urwał. Wbił wzrok w Leslie Leeport, przeniósł go na mnie i na Pottera Brentona, który klęczał przy blacie ściennym, z prawą ręką bezwładną i przyciśniętą do biodra. Starał się rozeznać w sytuacji. - Co ze stacją, Jose? - zapytała Leslie Leeport. - No, mów! Jose Martinez wpatrywał się w Pottera Brentona. Sposób, w jaki pochylał tułów, jego nieznaczne, agresywne poruszenia świadczyły, że nosi się z wro- gim zamiarem. Sięgnąłem do kieszeni. Po policzku spływała mi ciepła, lepka strużka. - To ty? - warknął Jose Martinez. - Ty zasrany żółtodziobie. Potter Brenton uniósł się z klęczek. Ramię już mu puchło i musiał cier- pieć. Niewątpliwie był silny jak tur, lecz z taką ręką nadawał się w najlepszym razie do lecznicy. Jose Martinez postawił kolejny krok. - Ty goły sukinsynu, jak ty to sobie wyobrażasz? I wtedy Leslie Leeport zrobiła coś, czego nigdy bym się nie spodziewał: zasłoniła Pottera Brentona swoim ciałem. Nie okrywał jej bodaj skrawek odzieży, mimo to ryzykownie wystawiła się na spojrzenia trzech mężczyzn. Mogła być dumna ze swojej urody, ale nie sądzę, by świadomość własnych walorów zasadniczo ułatwiła jej postępowanie wbrew temu wszystkiemu, z czego między innymi składa się kobiecość. Może jej psychoanalityk nazwałby to ekshibicjonizmem okazjonalnym, dla mnie wszelako była to postawa im- ponująca. Jose Martinez na ogół szybciej działał, niż myślał. Zdałem sobie sprawę, że teraz niebezpieczeństwo grozi bezpośrednio Leslie Leeport. Wyjąłem z kie- szeni pistolet. - Jose - powiedziałem - mam tu GAT, kaliber 8,3. Bragg zapewnił mnie, że to broń niezawodna i szybkostrzelna. I upoważnił mnie do jej użycia, gdyby zaszła konieczność. Taka konieczność właśnie zaszła. Martinez odwrócił się do mnie na sztywnych nogach. Oczy rozgorzały mu jak płonące węgle, kiedy przekonał się, co trzymam w ręku. - W porządku, ty pieprzeńcu. Zabieraj tę swoją zabawkę, estupido*. - Poruszając się bokiem w kierunku drzwi, minął mnie rozjuszony. - Przestań tym wymachiwać. Pokaż to swojej puszczalskiej żonie, ty rogaczu, ty włazidu- po, ty... Wyszedł i wkrótce jego przekleństwa utonęły w jodłującym wyciu syren alarmowych. Ciepła, lepka strużka załaskotała mnie pod brodą i spłynęła mi na pierś, za bluzę. - Mikę, ty jesteś ranny. - Leslie Leeport przesadnymi ruchami usiłowała zakryć swoją nagość. Podniosła z podłogi skłębione prześcieradło, okutała się nim i troskliwie przykucnęła przede mną. - O rany! Wstałem. - Zajmij się nim - wskazałem Brentona. Potter Brenton stał blady, bezradny i nieszczęśliwy. Ten olbrzym - jeszcze bardziej zakłopotany - tak odmienny od swoich pewnych siebie, chełpliwych rówieśników, ufał naszemu doświadczeniu i naszym rzekomo gruntownym umiejętnościom, i od początku wyznaczył sobie rolę zwykłego pionka. Spisywał się przy tym dzielnie, chociaż było mu trudniej niż nam, Estupido- głupcze. rutyniarzom. Niezasłużona napaść Jose Martineza, którego darzył szacunkiem, była dla niego tym bardziej krzywdząca i bolesna, że spotkała go w obecności dziewczyny. Ja także miałem w tym swój niechlubny udział. - Trzymaj się, pilocie - powiedziałem do niego. - Zaraz ci tu przyślę Hoestróma. On jest po przeszkoleniu chirurgicznym. Potter Brenton uśmiechnął się słabo. - Nie ma sukcesów bez ofiar - odrzekł. - Równy z ciebie gość, Potter. - Ruszyłem do wyjścia. Na progu dodałem: -I... przepraszam was. Obok przegrody między członami natknąłem się na Jurga Hoestróma. Nie odniósł żadnych obrażeń i wyglądał jak uduchowiony kapłan. Poleciłem mu, by obejrzał ramię Brentona, wyjaśniając, że znajdzie go w kabinie Leslie Lee port. Skinął głową i zawrócił po swoje instrumenty medyczne. - ON nas ostrzega - rzekł piskliwie, stąpając w modlitewnym skupieniu. Machnąłem na to ręką. Poszedłem do sterowni wyłączyć syreny. XII Meteor, z którym zderzyła się „Titania", według moich oszacowań był blokiem materii kometarnej o średnicy około dwu metrów i masie dziesięciu ton. Z prędkością 60-70 kilometrów na sekundę przedarł się przez osłony przećiwmeteoroidowe i wyrżnął w człon H. Siła uderzenia rozniosła ów człon, a część momentu pędu meteoru została przekazana stacji. „Titania" zaczęła wirować wokół nowej osi przebiegającej wzdłuż płaszczyzny pozio- mej. W osiemset milisekund po zderzeniu w obu prowadzących do nie istnie- jącego już członu H przegrodach zatrzasnęły się automatyczne grodzie, za- bezpieczając stację przed dehermetyzacją, równocześnie uruchomione zosta- ły kompresory i syreny alarmowe. Po pięciu sekundach włączyły się silniki korekcyjne, a po dalszych dziesięciu - jeden z impulsowych silników wspo magających. Możliwość zderzenia się z takim meteorem była znikomo mała, nie więk- sza niż możliwość jego upadku na odpowiadający rozmiarami „Titanii" wyci- nek powierzchni Ziemi. Fakt, że do zderzenia doszło, odsuwał od nas następ- ną taką możliwość aż w obszar nieprawdopodobieństwa. Zdawało się, ze najgorsze jest za nami. XIII Jurg Hoestróm nastawił Brentonowi zwichnięte ramię i opatrzył mi ranę na skroni. Była 06.20 GMT i moja zmiana dobiegła końca, toteż wróciłem do kabiny, by wzorem innych zaprowadzić trochę porządku w osobistych rze- czach. Do naprawy szkód na stacji jakoś nikt się nie kwapił; odłożyliśmy to na błizej nie sprecyzowaną przyszłość. Najmniej ucierpiał sprzęt przymocowany do elementów stałych konstrukcji stacji, w opłakanym stanie była natomiast zawartość gablot, schowków i magazynów, gdzie zapasy leżały luzem. Pozbierałem rozrzuconą po podłodze pościel i przeniosłem ją na koję. Swój dziennik i puszkę kompotu odnalazłem na szafie, konserwę mięsną - na regaliku, tosty - między pledami, a przybory do pisania - pod taboretem. Do szafy nie zaglądałem: na układanie tych rzeczy po prostu nie miałem ochoty. Usiadłem przy blacie nad otwartym dziennikiem. Z wysiłkiem kojarzyłem myśli. Nie potrafię tego wytłumaczyć. Może ulegamy zbiorowej halucynacji albo sugestii? Lecz przecież Bragg niczego nam nie sugerował i nikt z nas nie słucha owych radosnych programów emitowanych przez o-ka. Skoro TO faktycznie jest pochodzenia kosmicznego i jest związane z ja- kimś promieniowaniem, to czemu działa na nas tak rozmaicie i z tak zmienną w czasie siłą? Potter Brenton - on mimo wszystko sprawuje się najlepiej z nas. Fred von Neheim - zamknął się w kabinie. Jurg Hoestróm - ten to przyodział się w szatki kaznodziei, ale on chyba w ogóle minął się z przeznaczeniem. Jose Martinez - juz raz go takim widziałem: szesnaście lat temu, w komo- rze ciszy. Leslie Leeport - Ja - rany boskie, ależ ja jej tam wtedy pragnąłem! Odpieczętowałem nową fiolkę z tabletkami nasennymi. Zażyłem dwie, a po zastanowieniu jeszcze jedną. Popiłem je kompotem wprost z puszki. Obudziłem się o dziewiętnastej. Leżałem na koi skurczony, przodem do ściany, z rękoma skrzyżowanymi na brzuchu. Byłem otępiały. Byłem taki otępiały, jakbym w czaszce miał żeliwny odlew zamiast mózgu. Obudziłem się z przeświadczeniem, że ktoś mnie wzywa. - O'Pavel? - zapytałem cudzym głosem. Odpowiedziało mi milczenie. Leżałem nieruchomo i wpatrywałem się w ścianę.Wyraźnie, jak na kinowym ekranie, zobaczyłem siebie, kiedy miałem osiem lat. Byłem w gabinecie dyrektorki i skarżyłem na kolegę z mojej klasy. Usiadłem. Widziałem ścianę o ciepłym, uspokajającym kolorze i o fakturze podobnej do faktury ścian w komorze ciszy. W tych miękkich włoskach czymś ostrym, może paznokciem, ktoś wyżłobił napis: NIE CHCĘ TU UMIERAĆ. To zdanie napisane zostało po angielsku. Jedynym Anglikiem spośród poprzed- niej załogi, tego pięcioosobowego zespołu, był fizyk, który zmarł na atak serca. Zajmowałem jego kabinę. Zerwałem się z koi. O tej porze w sterowni powinien dyżurować Jurg Hoestróm. Dyżurowały jednak tylko trzy puste fotele. Zatrzymałem się przed czarnym iluminatorem znów ogarnęło mnie to mdlące uczucie beznadziejnego zagubienia. I wcale nie dodawał mi otuchy świecący na konsoli łączności ekran, który dowodził, że „Ziemia" o „Titanii" pamięta. Z zamiarem odszukania Hoestróma odwróciłem się do drzwi i stanąłem twarzą w twarz z Jose Martinezem. Był uzbrojony. - Wiesz, co to jest? - zapytał. - To jest GAT, kaliber 8,3- Broń niezawodna i szybkostrzelna. Poznałem swój pistolet. Kładąc się spać, wyjąłem go z kieszeni, bo ugnia- tał mi biodro, i położyłem na taborecie. - Wziąłeś go z mojej kabiny? - Zgadłeś, chłopie. Wziąłem go z twojej kabiny. - Martinez obnażył swoje nieskazitelnie białe zęby. - Miałem może ściskać jaja w garści i z daleka przyglądać się, jak ten wielki sukinsyn raz po raz dziabie tę spryciulę o swę dzącym tyłku? - O czym ty mówisz, Jose? Wysunął koniuszek języka i przejechał nim po górnej wardze. - Nie strugaj wariata, pilocie - odrzekł. - Sam z nią fikałeś. - Potrząsnął pistoletem. - Tej zabawki można użyć, jak zajdzie konieczność, prawda? - Jose... - Callate*, do cholery! Mam dosyć tej odsiadki gdzieś na zadupiach Jowi- sza, kiedy wy tutaj figlujecie w baletach. To był ten sam Jose Martinez sprzed szesnastu laty, zamknięty w komorze ciszy, przerażony i zaszczuty. - Poczekaj, Jose. Nie jesteś na „SAT S-I". Jesteśmy na „Titanii" i na tej stacji dzieją się pewne... ,- Juz ja wiem, co się tutaj dzieje! - przerwał mi krzykliwie. - Gdzieście ją schowali? - Jaką ją, człowieku? - Nie przeciągaj struny, Mikę. Jeden już wypadł z gry i teraz będziecie potrzebować nowego członka do swoich układów baletowych. Gadaj, gdzieś- cie ją schowali, tę małą puszczajkę? Zrobiłem ruch w jego stronę. Martinez poderwał broń na wysokość mojej głowy. - Alto!** - wrzasnął. Ręce mu się trzęsły i patrzył przeze mnie na prze- strzał. - Alto, ty rogaczu! - Rany boskie, o czym ty mówisz? - Jesteś pieprzony rogacz, o tym mówię. Miałeś żonę i dom, miałeś to wszystko. Ale to dla ciebie za mało, nie? Bo jesteś taki sam sukinsyn, jak ten żółtodziób. Taki sam tonto*** sukinsyn. * Callate-milcz. ** Alto-stój. ?O.'. ¦ • *** Tonto-głupi. . ~Jr \ h')\ Było oczywiste, ze między nim a Potterem Brentonem coś się zdarzyło. Nie mogłem jednak uwierzyć, ze zdarzyło się to najgorsze. - Coś ty mu zrobił? - Nic ci do tego - głos Mattineza opadł o parę tonów. - Oigame*, pilocie. Byłeś moim kumplem i chcę, żebyś dalej był moim kumplem. Dlate- go ci radzę: nie wchodź mi w paradę. Bo będzie jak z tym wielkim żółtodzio- bem sukinsynem. Gdzie ona jest, ta puszczajka? - Coś ty mu zrobił, Jose? - W porządku, sam ją znajdę. I pamiętaj, że cię ostrzegałem, Mikę. Opuścił kłfę pistoletu, cofnął się na korytarz i pognał przed siebie. Nie wiem, jak długo tam stałem, wrośnięty w podłogę, ze wzrokiem utk- wionym w prostokąt drzwi; może minutę, może dziesięć minut. Potem po- biegłem do członu C, do kabiny Pottera Brentona. Nie było w niej nikogo. Po tabletkach nasennych wciąż miałem zawroty głowy i ciemniało mi w oczach. Oparłem się o kant futryny, by zebrać myśli. Minął mnie Jurg Hoestróm. - ON nas wszystkich doświadczy - powiedział piskliwie i cicho. - Módl- my się. Otoczona rudawymi włosami łysina na czubku jego czaszki przypominała tonsurę. Dopadłem do drzwi kabiny Freda von Neheima. Nie dały się otworzyć, więc kilkakrotnie zawołałem go po imieniu, a później zacząłem łomotać w te drzwi i łomotałem, dopóki starczyło mi sił. XIV Pottera Brentona odnalazłem w członie A, za magazynkiem z narzędziami. Leżał na boku, pośród rozpryśniętych kropel krzepnącej krwi, pod świetli- kiem kierunkowym. Na jego czole, tuż nad prawą brwią, widniał niewielki, rubinowy otwór. Miał zamknięte powieki i ten sam zakłopotany wyraz twarzy. W szerokiej dłoni trzymał uchwyt uniwersalnego klucza. Prawdopodobnie wybierał się, zęby naprawić jakieś uszkodzenie. Ująłem go pod ramiona, obróciłem na wznak i zawlokłem do sterowni. Teraz juz nie był taki olbrzymi, kiedy spoczywał pośrodku tego pustego i jasnego pomieszczenia, przed panoramicznym iluminatorem czarnym jak kir. - „Złotowłosa Góra" - powiedziałem. - Równy był z ciebie gość, Potterf Wyłuskałem mu z zaciśniętych palców stalowy klucz. Ten klucz, ten do- wód, ze w obliczu niebezpieczeństwa grożącego stacji i załodze Potter Bren- ton usiłował działać racjonalnie, rozważnie i konsekwentnie, wynosił go po- nad całą naszą piątkę. Byłby z niego bezsprzecznie znakomity pilot. * O i g a m e - posłuchaj Klęczałem przy nim znużony i rozdygotany. Na skroni pod opatrunkiem czułem pulsowanie rany, mdliło mnie i nie mogłem przełknąć śliny. Szarpną- łem Brentona za klapę skafandra. - Czemu tak się dałeś, ty cholerny szczeniaku? Nie zauważyłem, kiedy nade mną przystanęła Leslie Leeport. Poznałem, ze to ona, po jej małych, dziecięcych stopach. Podniosłem się z klęczek, by ją stąd wyprowadzić. Chciałem oszczędzić jej tego widoku. Nie mogłem znieść, że patrzy na ciało Pottera Brentona z takim napięciem, strachem i niedowie- rzaniem. - Co się stało? - spytała szeptem. - Zastrzelił go Jose Martinez - odpowiedziałem. Leslie Leeport jęknęła, zachłystując się oddechem, po czym podniosła pięści do otwartych ust i zaczęła krzyczeć - przeciągle, nieprzerwanie, histe- rycznie. Ten krzyk był dręczący i wrogi. Ominąłem ją i podszedłem do konso- li łączności. Przestań - pomyślałem. Zamknij wreszcie tę gębę, na litość boską! Nad pokrytym świecącą wysypką ekranem monitora migotało czerwone światełko. Ziemia domagała się wyjaśnień. Krzyk Leslie Leeport rozdziera! powietrze, tężał, podsycał moją nienawiść i doprowadzał mnie do pasji. - Zamknij wreszcie tę gębę! Leslie Leeport krzyczała. Zamachnąłem się kluczem i trzasnąłem w migoczącą kontrolkę Prysnęły czerwone okruchy i światełko zgasło. Uderzyłem drugi raz i trzeci. - Stul pysk, dziewczyno, do ciężkiej cholery! - ryknąłem prosto w ilumi- nator, jakbym rzucał wyzwanie gwiazdom. Poruszałem się wzdłuż półokrągłego pulpitu sterowniczego i waliłem na oślep po wyłącznikach, indykatorach, tarczach mierników. Klucz warczał mi w ręku i rozpierała mnie radość niszczenia. Sunąłem w otoczeniu fruwających kawałków metalu, szkła i plastyku, w końcu trafiłem w jeden z ekranów telewizji wewnętrznej. Huk implodującego kineskopu otrzeźwił mnie i przerwał ten przejmujący krzyk. Na korytarzu zadudniły szybkie kroki. Bezmyślnie gapiłem się w ciemną czeluść po rozbitym kineskopie. Zabłysły w niej anemiczne języki ognia, pełgały chwilę, az zgasły i wzbił się obłoczek kopciu. Do sterowni wpadł Jose Martinez. Nie widziałem go, ale wiedziałem, ze to on i że jest uzbrojony. - Ty sukinsynu! - wrzasnął. Zdyszany zatrzymał się gdzieś za mną. Była tu Leslie Leeport i byłem ja. Byliśmy tu oboje. Było tu na domiar ciało Pottera Brentona - dowód zbrodni. I było tu COŚ. Miałem przed sobą pięć czy sześć włączonych ekranów. Naraz zapragną- łem, zapragnąłem ze wszystkich sił, przed tym, co się tutaj wnet stanie, rozbić jeszcze bodaj jeden. Uniosłem klucz i zamarłem w tym ruchu. Obraz na środkowym z dolnych ekranów przedstawiał wycinek wnętrza komory cumowniczej. Widać na nim było część „Nucleonicu" i pomost łączą- cy podstawę szybu startowego z wejściem do statku. Po tym pomoście wspi- nał się właśnie ktoś odziany w kompletny ubiór kompensacyjny. Machinalnie wykonałem zbliżenie. Był to Fred von Neheim. - Fred von Neheim jest w komorze cumowniczej - powiedziałem spo- kojnie. Ten spokój zadziwił mnie samego. - Wchodzi do statku. Jose Martinez już był przy pulpicie; poczułem zapach jego potu. Patrzył na ekrany sekundę albo dwie, potem puścił się pędem do szybu komunikacyj- nego. Miał na sobie tylko lekki skafander, który nie chronił przed próżnią, tymczasem Fred von Neheim wszedł już do statku, zawarł za sobą właz i lada moment mógł zdalnie otworzyć pokrywy luku. - Jose! - krzyknąłem. - Dehermetyzacja! Winda sapnęła i pomknęła w górę. Podbiegłem do wylotu szybu komuni- kacyjnego. Słabe boczne ciążenie świadczyło, że z komory cumowniczej za- częło uciekać powietrze. - Jose! Dehermetyzacja!! Luk jest otwarty i Fred startuje! Dehermety- zacja!! Potrącając Leslie Leeport rzuciłem się ponownie do pulpitu sterownicze- go. Von Neheim istotnie startował. Kłęby spalin buchały spod stateczników i wysysane przez próżnię waliły w otwartą gardziel luku. Jose ma do pokonania śluzę - myślałem. - Komora cumownicza jest rozhermetyzowana i nie dostanie się teraz do niej, jeżeli nie zerwie plomb alarmowych. Te plomby powinny go powstrzymać. „Titania" dygotała. Obraz na ekranach przesłoniła gęstniejąca chmura spa- lin. "W głębi stękało poszycie i jazgotały rezonansem elementy konstrukcyjne stacji: von Neheim zapomniał odkotwiczyć statek i nie mógł się oderwać od podłoża. Jose Martinez jednak wszedł do komory. Zobaczyłem go w chwili, kiedy gnany strachem Fred von Neheim, łamiąc przepisy, uruchomił silnik główny. Wraz z grzmotem wyrzucanej plazmy i hukiem pękających kotew siła, z którą statek odepchnął stację, cisnęła Leslie Leeport i mnie na zdemolowany pulpit sterowniczy. Martinez dostał się wprost pod strumień rozpalonych gazów. Plazma wtłoczyła go w podstawę szybu, zgruchotała i zwęgliła. Przeniosłem wzrok na ekran pokazujący obraz z kamery zainstalowanej nisko nad posadzką komory cumowniczej i zwróconej ku otwartemu lukowi. Drgający płomień z dysz wylotowych „Nucleonicu" malał z każdą sekundą. Znowu zobaczyłem Jose Martineza. Skurczony i sczerniały płynął spiralnym ruchem w ślad za statkiem. Z uszu, oczu, nosa i ust bluznęły mu brunatni pióropusze krwi i zastygły; jego ciało wyprężyło się i rozdęło, a mróz zamienił je w organiczną zmarzlinę i utrwalił na wieki jego kształt. Leslie Leeport stała nad pulpitem i wtrząsały nią torsje. Krztusiła się własną śliną. „Nucleonic" nikł z pola widzenia kamer. - Zabiję tego skurwiela - powiedziałem. - Zabiję go. Usłyszałem, jak Leslie Leeport odchodzi. Noga za nogą człapała do drzwi, porwana histerycznym szlochem. Kiedy wyszła ze sterowni, wyprostowałem zgięty grzbiet i po raz drugi krzyknąłem w rozgwieżdit*y ilumi - Nienawidzę was! Nienawidzę was wszystkich! •"' XV Upadłem na kolana opodal Pottera Brentona. Coś rozsadzało mi mózg, jak próżnia Jose Martineza; kłębiły się we mnie rozmaite uczucia, jak w Emmeli- nie, gdy na moich oczach chędożył ją Max Stern; siedziałem za sterami „Nuc- leonicu", jak Fred von Neheim, uciekając od tych nachalnych, łakomych spoj- rzeń, co się wdzierały w najmniejszy zakamarek duszy, uciekając od TEGO. Ale nie mogłem od TEGO uciec. Nie umiem się modlić, Jurg - myślałem. Jeżeli potrafisz, spraw, niech już raz będzie koniec. Na tej przeklętej stacji nie było wiśniowego tastra. Wspomniałem surową twarz dyrektorki, której donosiłem na moich kole- gów z klasy, i łzy starego inwalidy, patrzącego na mnie z wyrzutem, kiedy razem z innymi wyrostkami szydziłem z jego kalectwa, i ten zakład, że jeszcze tej nocy przyniosę do internatu figi umysłowo chorej Evelin, i mojego ojca, którego zostawiłem w płonącym samochodzie, i matkę obarczającą mnie winą za tę śmierć i przeklinającą, i moje złożone pod wpływem emocji zezna- nie, którym obciążyłem być może niewinnego człowieka, i to, że zasłaniając się nieżyciowymi przepisami odmówiłem personelowi ,Jove VIII" dodatko- wej pomocy, i moją rozmowę ze współwłaścicielką „Terra", Luizą Pagat, na której wymusiłem, żeby ograniczyła rolę Emmełiny do roli pośledniej model- ki, i to, jak po spotkaniu z Emmeliną na przedmieściach Bergamo poszedłem do bungalowu i pobiłem Pascoliego, właściciela atelier, i że tam, w kabinie Leslie Leeport, celowo zagroziłem Jose Martinezowi bronią, a potem również celowo położyłem ją w widocznym miejscu, bo chciałem, by Martinez zrobił z niej użytek, i że cieszę się, że Potter Brenton nie żyje... Myśli niczym zaniepokojone robactwo wypełzały z głębin, do których zajrzeć nigdy bym się nie ośmielił. Leciałem w czarną otchłań kierowany wolą kogoś, komu niepodobna się sprzeciwić. Kim jesteś? - pytałem. Czy jeszcze nikim, czymś, co pragnie dopiero urze- czywistnić się dzięki innym? Między jednym bezmiarem a drugim gubiłem zmysły, myśli, uczucia, aż w końcu pozostało mi tylko to brzemię nie odkupionych win i niosłem je jako ofiarę TEMU, który po nie przybył. Stałem się cząstką TEGO, krążyłem wJEGO krwioobiegu, służyłem MU swymi receptorami. Zwałem się Strefą i sięgałem SOBĄ odległych przestrzeni. Na wskroś przenikałem stację i widziałem siebie leżącego krzyżem na podłodze sterowni, widziałem modlącego się Jurga Hoestróma i widziałem Leslie Leeport zwiniętą w kłębek na koi - trzy istności, których wspomnienia roztapiały się we MNIE i rozpraszały, i przywracały MI moc. Byłem im wdzięczny za tę ofiarę z cierpień. I mogłem wreszcie podążyć ku SWEMU przeznaczeniu... XVI Leżałem przed trzema pustymi fotelami, naprzeciwko panoramicznego iluminatora. Było jasno, cicho i niemal uroczyście. Jestem - pomyślałem. Jestem ja, ciało, w świecie. Obok lezal Potter Brenton. Twarz miał białą jak gipsowa maska. Usłyszałem swó) głos: - Dziękuję. Do dzisia) nie wiem, dlaczego to powiedziałem. Za mną stał Jurg Hoestrom. Stał na miękkich nogach i opierał się o futrynę drzwi. - Jesteś? - rzeki - Jestem - odrzekłem. Mówiliśmy tym samym językiem. Byliśmy na tej stacji w trójkę: Leslie Leeport, Jurg Hoestrom i ja. I oprócz nas nie było tutaj nikogo. - Mikę? - Tak? - TO odeszło - Tak, TO odeszło, na zawsze. Syte. - Chyba masz rację. Odeszło syte. Wstałem. Byłem wyczerpany. - Zawiadomię Ziemię - oświadczyłem. Jurg Hoestrom potrząsnął głową. - Ja to zrobię - powiedział. - Ty idź do Leslie. Jesteś jej potrzebny - Potrzebujemy się nawzajem. Potrzebowaliśmy się od początku. Teraz to wiem. „Titania" zanurzała się w Strefę, w Strefę, która przestała być Strefą. Za kilka dni stacja powinna osiągnąć aphelium, a następnie, z każdym dniem nabiera jąc prędkości - pomknąć w stronę Słońca. Zapukałem do drzwi kabiny Leslie Leeport. OKSZ - „Titania" - Breshoven ESKAPIZM Emmelinie Raya Część pierwsza ZIEMIA I Nazywam się Mikę Cesara. Jestem pilotem statków kosmicznych, klasy S, obecnie w stanie spoczynku. Mam 45 lat i na koncie sto czterdzieści dwa miesiące spędzone poza Ziemią. Upuściłem długopis na biurko i ścisnąłem oburącz głowę. W domu pa- nowała cisza - w każdym razie żaden hałas me docierał tu, do mojego gabine- tu mieszczącego się na piętrze. Blat, o który opierałem łokcie, zaścielały papiery, spod nich wyglądał sfatygowany od częstego wertowania egzemplarz mojej powieści pod przemądrzałym tytułem „Katharsis", w prawym rogu pię- trzył się stos kartek zapisanych ręcznie, z mnóstwem skreśleń i także ręcznie naniesionych poprawek, lewy zajmowała napoczęta ryza. Szyby w regale bib- liotecznym były odsunięte, a całą powierzchnię podłogi, oprócz ścieżki łączą- cej fotel z drzwiami, pokrywały kule zmiętego papieru i ściągnięte z półek regału książki otwarte tak, jak je swego czasu pozostawiłem tam, na dywanie. Ten dywan, który Leslie zamówiła w najelegantszym salonie meblowym Zury- chu wkrótce po naszym powrocie z „Titanii", przez ostatnie miesiące ucier piał bardziej niz w ciągu poprzedzających je trzech lat: leząc na nim zagrzeba ny w książkach i wydzierając z niego włosie, wielokrotnie dawałem upust swojej, nie znajdującej literackiego ujścia, pasji twórczej Przyszedłem tutaj zaraz po śniadaniu i jedynym efektem dwugodzinnego ślęczenia nad kartką były te trzy wiersze idiotycznego tekstu Wyprostowałem plecy. Powinienem zrobić przerwę, inaczej nie ruszę z miejsca. Świergot brzęczyka osadził mnie w fotelu. Przycisnąłem guzik wideofonu stojącego na stoliku przy biurku. - Halo! - Czy to numer 4427? - Natychmiast poznałem głos Emmeliny, mojej pierwszej żony. Dzwoniła z automatu telefonicznego, bo ekran wyświetlał mi znak nieosiągalności wizji. - Tak - potwierdziłem - to numer 4427 i rozmawiasz z Mike'em. - Och, Mikę, jakże się cieszę. - Jej głos rzeczywiście na to wskazywał. - Jestem w Breshoven. - Domyślam się. - Emmelina, jeżeli dzwoniła z innego miasta, miała zwyczaj, sprawdzając numer, wymieniać także numer kierunkowy. Przypo- mniałem jej o tym. - Pamiętasz? Że ty pamiętasz o takich drobiazgach, Mikę! Więc jestem w Breshoven od pięciu minut i dzwonię z dworca. Miałam zadzwonić później, z hotelu, ale na widok tych kabin telefonicznych nie mogłam się powstrzymać. Było jasne, ze liczy na zaproszenie, i że tak czy owak wprosi się do nas, nawet gdybym na ten weekend wybierał się z Leslie za granicę. - Ufam - powiedziałem - że za następne pięć minut zobaczymy cię w naszym domu. Twój pokój jest wolny. Przez chwilę udawała, ze się waha. - Jesteście strasznie mili, dziękuję. Przyjadę po południu, jak tylko załat- wię swoje sprawy. Tymczasem wyślę do was bagaże. Za dobrze ją znałem, by jej uwierzyć, ze poza moim domem ma na terenie Breshoven cokolwiek do załatwienia, ale wstrzymałem się od komentarzy. Powiedziałem jedynie, ze będziemy na nią czekać z niecierpliwością, czym zaspokoiłem jej próżność. Leslie była w patio, gdzie od kilku tygodni trudziła się nad monumentalną mozaiką, mającą w nieodległej przyszłości ozdobić dno basenu. Ubrana w zniszczony kombinezon klęczała obok hałdy płaskich, różnokolorowych kształtek z tworzywa sztucznego, pochylając się nad rozłożonym projektem mozaiki. Zszedłem do niej i stanąłem na kamiennej posadzce patio. - Lee - powiedziałem. Przywołała mnie gestem ręki. - Popatrz - trzonkiem pędzla upapranego w bezbarwnym kleju dotknęła wizerunku Ortrosa o pałających ślepiach i zjezonej sierści. - Popatrz na to bydlę. Na jego ogon. Coś z nim jest chyba nie tak? Projekt, wykonany samodzielnie przez Leslie, w skali 1:10, przedstawiał stworzenia rodem z mitologii. Był tam gryf i hydra lernejska, Stymfalidy, Pe- gaz, Meduza, Chimera, Cerber - ta menażeria rozmieszczona na obwodzie zwracała łby, dzioby i pyski w stronę koła naszkicowanego pośrodku projektu. W tym miejscu z dna basenu wyrasta marmurowa fontanna; Leslie umyśliła do jej wierzchołka przymocować posążek satyra. - Co? - zapytała spoglądając na mnie z dołu. - Mikę. A - "właśnie rozmawiałem z Emmelina - odrzekłem. - Jest w Breshoven.> Chrupnęło jej w stawach, kiedy dźwigała się z ziemi. - Z Emmelina? - Zadzwoniła prosto z dworca, zęby mi powiedzieć, że jeszcze nie wyna- jęła pokoju w hotelu, więc zaprosiłem ją do nas. Spod grzywy brązowych kędziorów, które spadły jej na czoło, Leslie pa- trzyła na mnie ściągając usta. _ Naturalnie. - W tym słowie nie było ironii, raczej akceptacja. Juz w trakcie naszej powrotnej podróży z „Titanii" dowiedziała się o Emmelinie i o mnie niemal wszystkiego. Później, przez cztery lata naszego małżeństwa, poznała Emmelinę osobiście. Znała również mój krytyczny sto- sunek do własnej przeszłości i nigdy nie dała dowodu na to, że jest o moją przeszłość zazdrosna. Ta nutka rezygnacji w jej głosie była wyrazem niechęci nie do Emmeliny jako mojej eksmałżonki, ale do osoby o nazwisku Emmelina Raya w ogóle. - Sądzisz - podjęła z namysłem - że ona tu przyjechała ze względu na Nepa? To niespodziewane pytanie wytrąciło mnie z równowagi. - Lee - powiedziałem - przecież obiecałaś. Obiecałaś nie mówić o Nepie ze mną, dopóki nie skończę tej książki. Schyliła się, by wetknąć pędzel do kubełka z klejem, a potem wsunęła mi dłoń pod pachę. - Obiecam ci to znowu, kotku, ale powiedz, czy jej chodzi o Nepa? - Jej zawsze o coś chodzi. Na razie chodzi jej o to, żebyśmy na nią czekali ze wzbierającą tęsknotą. Dlatego najpierw przyśle swoje bagaże, a sama zjawi się po południu. Albo wieczorem, żeby nasza radość na jej widok na pewno już sięgnęła szczytu. I będzie się naprzykrzać cały weekend. Leslie puściła moje ramię. - O Boże! Dzisiaj piątek, a ja nic nie mam. Absolutnie nic. - Odgarnęła włosy z czoła. - Pojedziesz ze mną po zakupy? Nie, lepiej zostań. Ona może przyjechać przed moim powrotem. Pomyślałem, ze oto nadarza się kolejna okazja do wykazania Leslie, ze pomoc domowa jest nam jednak niezbędna, ale natychmiast zabrzmiała mi w uszach jej stereotypowa odpowiedź: „Nie chcę tutaj żadnej obcej baby". Toteż mruknąłem tylko: - Zostanę - i oboje ruszyliśmy do domu. W holu wyprzedziła mnie i pobiegła się przebrać - trochę niezgrabna w pantoflach bez obcasów i w zbyt obszernym kombinezonie. Chwilę tam sta- łem, u podnóża schodów, nadsłuchując odgłosów jej krzątaniny i rozważając, czy mimo wszystko nie wybrać się z nią do miasta: to irracjonalne, ale od jakiegoś czasu czułem się nieswojo, kiedy zostawałem w tym domu sam. Ostatecznie zagoniłem się do pracy. II Usiadłem za biurkiem i sięgnąłem po swoją książkę. Otworzyłem ją na stronie, gdzie ze znamiennym dla zadurzonego cymbała sentymentalizmem opisałem swoje spotkanie z Emmelina w Bergamo. Od tamtego spotkania upłynęło już pięć lat, w ciągu których Emmelina odwiedziła nas - Leslie i mnie - trzykrotnie Przypomniałem sobie pierwszą z tych trzech wizyt i zachowanie Emmeli- ny, kiedy po wejściu do salonu zobaczyła Leslie Leeport odzianą w kusy, wydekoltowany szlafroczek. Nieuchwytny cień przemknął przez jej twarz - może niedowierzania i zawodu, a może niemiłego zaskoczenia i wzgardy. Zapewne uszłoby to mojej uwagi, gdybym nie obserwował jej tak chłodno, bo w następnej sekundzie Emmelina promieniowała życzliwością. - Poznaję panią - powiedziała do Leslie, zdobywając się na sympatyczny uśmiech. - Lee Scarlet zna dzisiaj cały świat. Kiedy indziej byłbym zakłopotany tą sytuacją, chociaż wtedy już od blisko trzech lat byliśmy z Emmelina rozwiedzeni. Każdy normalny psychicznie mężczyzna na moim miejscu czułby się trochę tak, jakby to wciąż prawowita żona przyłapała go z kochanką, ale stan mojej psychiki daleko odbiegał od normy. Miałem za sobą dwieście siedemdziesiąt dziewięć dni podróży w kosmosie, dramatyczne przejścia na „Titanii" i miesiąc pobytu w obozie rea- daptacyjnym, który słuszniej nazwać by było planem filmowym, co zresztą odnotowałem w swoim dzienniku. Fama głosi, że do obozów readaptacyjnych dziennikarze nie mają wstępu. I prawdopodobnie tak jest wszędzie za wyjątkiem tego obozu. Tutaj część pomieszczeń biurowych ~wxe.cz. przysposobiono do potrzeb telewizji i prasy. Wszyscy troje: Leslie Leeport, Jurg Hoestróm i ja - od tygodnia odpowiadamy na identyczne pytania stawiane dziesiątki razy przez rozmaitych ludzi, którzy traktują nas niczym egzotyczne zwierzęta. Wczoraj wieczorem jeden z owych bucowatych kamerzystów pijany zaczepił mnie w kasynie i spytał: - Ty, stary, jak to jest z tymi dupami tam, na stacjach? Robią wam grafik ciupciania czy co? Byłem po prostu znużony. Wprawdzie miałem świadomość tego, co się wokół dzieje, ale pozostawałem niezaangazowany. Obojętnie przyglądałem się Emmelinie i nawet rozbawił mnie fakt, ze popełniła niezręczność ledwo otworzyła usta. - Nazywam się Leslie Leeport - oznajmiła Leslie z naciskiem. - Wielki Boże! - powiedziała Emmelina. - Skąd mi się przyplątało to nazwisko: Lee Scarlet? Przepraszam. - Nie tracąc kontenansu szturchnęła mnie w bok. - Mikę, mam się przedstawić sama? - Ja panią znam - wtrąciła Leslie. - Mikę opowiadał mi o pani i pokazywał mi pani fotografie. - Och. Najwyraźniej ucieszyła się, ze przechowuję tamte zdjęcia. Wolała, oczywiś- cie, jeśli ludzie znali ją z pomostu i prospektów, lub bodaj z pornograficznych kinogramów, ale tej prostodusznej osóbce o nazwisku Leslie Leeport i dziwa- cznym zawodzie, przebywającej miesiącami poza zasięgiem reklam, mogła wybaczyć, ze na jej widok nie wpadła w zachwyt. Przy kolacji obserwowałem ją nadal. Milczałem, ograniczając się do roli bezstronnego widza. Leslie i Emmelina zachowywały się wobec siebie niena- gannie. Obie dokonywały rozpoznania i zwlekały z rozpoczęciem tej niejako podskórnej walki o dominację, co zwykle towarzyszy spotkaniu rywalek. - Nie - mówiła Leslie - Jurg prosto z obozu poleciał czarterem do Szwe- cji. Ma tam rodzinę. - Nietrudno go zrozumieć. Była to pierwsza aluzja, dostatecznie wymowna, by ją rozszyfrować - pod adresem Leslie. Z obozu readaptacyjnegO wypisano nas przed tygodniem i bezpośrednio stamtąd ja i „urocza panna Leeport", jak ją pieszczotliwie zwano w prasie, udaliśmy się do mojego domu w Breshoven. Leslie zadzwoniła do swoich rodziców w Anglii, o tym jednak, zęby pojechać do nich, na razie nie myślała. Emmelina miała jej to za złe. - Istotnie - przyznałem - nietrudno go zrozumieć. Szwecja to jedno z nielicznych państw, gdzie dziennikarze są w miarę taktowni. Nie chciałem zostawiać Leslie samej na placu boju, ponieważ jeszcze zaczęłaby się tłumaczyć przed Emmelina, a tłumaczyć się przed Emmelina doprawdy nie miała obowiązku. - Było juz z nim tak, ze w pobliżu kamery rozglądał się za młotkiem. Wstałem od stołu i cicho nastawiłem radio na lokalną stację. Nadawano II Symfonię Edwarda Speela. Emmelina odłożyła widelec na talerz. - Zwykła kokieteria. Tacy, co uciekają przed kamerą, najczęściej są rozgo- ryczeni, jeśli kamera ich nie złapie. - Owszem - powiedziała Leslie - do pewnego stopnia każdego cieszy powszechne zainteresowanie jego osobą, ale to, co z nami wyprawiano... - Ja myślę, że cieszy! - przerwała jej Emmelina. - Oglądałam panią na wszystkich sześciu kanałach telewizji szwajcarskiej. Wdały się w dyskusję na temat metod pracy dziennikarzy, a ja chłonąc muzykę z radia, wspomniałem wrażenie, jakie zrobiła na mnie Leslie, kiedy zobaczyłem ją po raz pierwszy - tuz przed naszym lotem na „Titanię", w sali restauracyjnej Ośrodka Kosmicznych Statków Załogowych. Po obiedzie, który zjadłem wraz z pozostałymi członkami grupy „Emergency", tak napisałem w swoim dzienniku o pannie Leeport: To Emmelina. To Emmelina, gdy miała 25 lat. Te same rysy, oczy, włosy i ta sama figura. Nawet porusza się tak jak Emmelina. Ale jest od niej bardziej żywa i dziewczęca. No i ma 25 lat. Najwyżej 26. W rzeczywistości Leslie miała wtedy lat dwadzieścia osiem. A podczas tej wstępnej konfrontacji obu pań mogłem stwierdzić, że w innych punktach myliłem się także. Leslie - myślałem - przede wszystkim nie jest tak okropnie chuda. Nos ma prosty, delikatniejszą oprawę oczu, pełniejsze wargi, bardziej zaokrąglony podbródek i cieplejszą barwę głosu. W rysach Leslie i Emmeliny można by się doszukać podobieństwa, ale jest to podobieństwo, jakie zachodzi w obrębie jednego typu urody. Poprzez cichnącą symfonię Speela przebił się świergot wideofonu. Emme- lina urwała w pół zdania, spoglądając na mnie z roztargnieniem. Przeniosłem wzrok z obu kobiet na aparat świergoczący w rogu salonu i powiedziałem: - Odbiorę na górze. Drugi wideofon zainstalowany był w dawnym buduarze Emmeliny. Usiad- łem na łóżku, na którym przed laty „człowiek o dokładnie pięciuset twarzach, najlepszy spec w swojej branży" beztrosko zerżnął mi żonę. Telefonowano z redakcji „Orbity". Jakoś skojarzyłem tę opanowaną twarz na ekranie z ruchli- wą twarzą reportera poznanego rok wcześniej na korytarzu budynku „C" Ośrodka Kosmicznych Statków Załogowych. Dzwonił w sprawie mojej pise- mnej relacji z pobytu w komorze ciszy. Przepraszał, że tak długo wstrzymywali się z jej opublikowaniem. - W zasadzie nie mamy do niej zastrzeżeń ale chyba nie zaszkodziłoby bardziej ujawnić osobowość bohatera. Podretuszować jego portret psycholo- giczny. Był to pretekst, o czym miałem się zaraz przekonać. - Tak - odrzekłem. - Chętnie przejrzę ten tekst przed oddaniem go do druku. Wtedy powiedział uśmiechając się chytrze: - Może zainspiruje to pana do napisania drugiej relacji. Z kosmosu. Z pobytu na „Titanii". Myślałem o tym, kiedy specjaliści różnych dziedzin torturowali mnie pyta- niami w obozie readaptacyjnym. Zresztą od dnia startu naszej grupy na „Tita- nię" nosiłem się z zamiarem opisania tej wyprawy, nieszczęsnej wyprawy „Emergency". - Mam taki zamiar - poinformowałem mojego rozmówcę. Zamrugał oczami krótkowidza. - Znakomicie! - Przez chwilę było w nim coś z tamtego entuzjastycznego młodzieńca, który dopadł mnie na korytarzu w OKSZ. - Znakomicie. W po- niedziałek wysyłamy panu zaliczkę i pański tekst. Niczego nie sugeruję, ale gdzieniegdzie wyczuwa się, że autorowi zabrakło odwagi, żeby powiedzieć wszystko do końca. Zobowiązał mnie do skontaktowania się z nim po przejrzeniu maszynopi- su, pożegnaliśmy się grzecznie i zszedłem do pań. Leslie i Emmelina siedziały milczące i zachmurzone nad winem, za oknami szarzał zmierzch, a radio, nadawało poezję Arnta Roussela. Posępne wiersze harmonizowały z atmosferą panującą w salonie. W tę atmosferę zanurzyłem się jak w odmładzającą kąpiel. Następnego dnia Emmelina wyjechała. Była to jej jedyna wizyta, której cel pozostał dla mnie niejasny do dzisiaj. III Wyjąłem z ryzy czysty arkusz papieru i położyłem go przed sobą. Napisa- łem: W gruncie rzeczy nie ma powodu, dla którego nie mógłbym na wstępie zacytować fragmentu wybranego z mojej pierwszej książki. Nawet sensownie by było rozpocząć niniejszą opowieść od tego, co wyznałem o sobie Emmeli- nie, gdy po przyjęciu u Joan Vince szliśmy do jej mieszkania, aby tam do świtu formować nasz przyszły związek. Przekreśliłem ostatnie zdanie, to o formowaniu związku, ponieważ zawie- rało niepożądany akcent humorystyczny, i dopisałem: D/isiaj. po odpowiedniej Aim ih/ai |i d.n,\< h hmj /\ciorys Zmiąłem kartkę i cisnąłem ją na dywan celując w stado kul papierowych pod regałem. „Odpowiednia aktualizacja danych" - cholera, czy to ma być jakiś rocznik statystyczny czy co? Machinalnie wyciągnąłem rękę po nowy arkusz i nagle poczułem znajomy ucisk w skroniach. Krótkotrwały, tępy ból promieniujący od gałek ocznych przeszył mi czaszkę i straciłem zdolność rozróżniania szczegółów. Zaczynała się zwykła reakcja. Nie próbowałem przeciwdziałać. Blat biurka wirował ospale; kontury za ścielających go kartek zlały się ze sobą i utworzyły białą płaszczynę, która powoli znieruchomiała. Tym razem obraz pojawił się szybko. Zobaczyłem skrawek naszego ogro- du i brukowaną ścieżkę wychodzącą na chodnik, zroszoną w połowie wodą z ogrodowego pulweryzatora. Zaparkowana przy krawężniku granatowa ta- ksówka miała otwarty bagażnik. Kierowca, tęgi mężczyzna w uniformie i w czapce z zadartym daszkiem, przeciskał się przez wąską furtkę, taszcząc dwie wielkie walizy-, jedną z czarnej skóry, pstrokatą od nalepek, drugą z brezentu w czarno-czerwoną kratę. Od ulicy dał się słyszeć pisk opon i znów siedziałem przy zasłanym papie rami biurku. Ucisk w skroniach zelżał. Przetarłem oczy i potrząsnąłem głową. Wizja trwała kilkanaście sekund, ale była wyjątkowo realistyczna. Wstałem i zszedłem do holu. W pokoju obok stukały obcasy Leslie zbiera- jącej się do wyjścia. Niewątpliwie szukała kluczyków od swojego samochodu, które jeżeli nie tkwiły w stacyjce, mogły znajdować się w dowolnym punkcie tego domu - nie wyłączając lodówki. Najprawdopodobniej jednak znajdowały się w kieszeni jej kombinezonu, bo Leslie jadąc przedwczoraj po klej do kształtek ubrana była właśnie w kombinezon. Pchnąłem drzwi frontowe. Z ganku brukowana ścieżka wyglądała tak, jak w mojej wizji. Bagażnik granatowej taksówki zaparkowanej przy krawężniku był otwarty, a tęgi kierowca objuczony walizami forsował furtkę. - Pan Mikę Cesara? - zapytał. - Tak. Wcisnął się wreszcie do ogrodu i stanął przed gankiem. - Panna Raya - powiedział - poleciła mi te rzeczy przywieźć tutaj. Ulica się zgadza i numer tez. - Wszystko się zgadza - potwierdziłem. - Proszę to wnieść do holu. Musiał obrócić w sumie trzy razy, by opróżnić bagażnik. Ustawił walizki pod ścianą, równo, parami - sześć sztuk, każda w innym fasonie i każda z dyskretnie, niemniej trwale nadrukowanym złocistym monogramem: ER. Ta z czarnej skóry, najbardziej wysłużona, pamiętała jeszcze okres świetności swo- jej pani. Zdobiące ją nalepki firmowe reprezentacyjnych hoteli europejskich były już nieco starte i dzięki temu straciły efekciarski wygląd. - To piękna kobieta - powiedział kierowca, kiedy wręczałem mu zapłatę. - Piękna i szykowna. Panna Raya. Schował pieniądze, czubkami palców dotknął daszka czapki i wyszedł na ulicę. Patrzyłem, jak zatrzaskuje bagażnik i wsiada do swojej taksówki. W myślach plątały mi się jego słowa. I nie mogłem odmówić sobie przyjemności powtórzenia ich na głos: - Panna Raya. - Panna Raya? - Za moimi plecami Leslie wykręciła tułów i wciągając brzuch zapięła spódnicę na biodrze. - No, w każdym razie witamy jej lepszą połowę. Sześć waliz! - Pochyliła się nad nimi, by odczytać napisy na nalep- kach. - Ho, ho, nawet hiszpański „Osculor". „OSCULOR - hotel dla nowożeńców i zakochanych" - tak go reklamowa- no w przewodnikach, rozdzielając oba pojęcia, jakby zakładano, że nowożeń- cy niekoniecznie muszą być zakochani.W tym drogim ponad wszelkie wyo- brażenie hotelu spędziliśmy z Leslie trzy doby z naszego miodowego miesią- ca - trzy doby, które powinny zostać uwiecznione w kronikach „Osculoru". Ale nie myślałem teraz o nich. Leslie westchnęła. - Jesteś pewny - spytała prostując się - ze ona tu przyjechała tylko na weekend? - Stanęła do mnie przodem. - Sześć waliz! Gdybym była złośliwa, tobym powiedziała: petlte-maitresse. - Jesteś złośliwa. - Chyba tak. - Przyglądała mi się, jakby szukała czegoś w mojej twarzy. - Mikę - zaczęła tonem, który obudził moją czujność. - Ty miałeś? - Co miałem? Łatwo było zmiarkować, o co pyta i co mi odpowie. Odbyliśmy juz setki takich rozmów od powrotu z Trytona. Drażniły mnie, toteż czyniłem wysiłki, by ich unikać. - Widzę to po tobie, kotku. - Nie wiem, co po mnie widzisz, ale na pewno wiem, co się ze mną dzieje. I nie miałem żadnych wizji. Ty i tepralizki tutaj przypomniały mi twoją afektowaną kapitulację. Zmarszczyła brwi. , - Kapitulację? - Tę sprzed czterech lat. Po starciu z Emmeliną. Nadużyłem wtedy wina, bo byłem rad z posępnej atmosfery w salonie, która świadczyła, że kiedy telefonicznie gwarzyłem z reporterem „Orbity", obie panie skrzyżowały szpady, co pogłaskało moją męską dumę. Nazajutrz skacowany zwlokłem się z łóżka o dziewiątej i poczłapałem do kuchni, by zaparzyć kawę. W holu natknąłem się na Leslie. Drzwi od ulicy były otwarte, a ona schylała się po swoje spakowane nesesery. To studium zastygłego ruchu, studium o znaczeniu nieledwie symbolicznym, głęboko zapadło mi w pa- mięć. - Pościg za tobą kosztował mnie dwieście pięćdziesiąt franków - powie- działem. - Z napiwkiem trzysta. Brakowało mi wówczas argumentów, czy raczej nie przytaczałem ich dość żarliwie - czegóż można wymagać od skacowanego człowieka! - więc moje próby powstrzymania jej od wyjazdu nie odniosły skutku. Odprowadziłem ją do taksówki, a potem zamiast kawy wypiłem potężnego klina, włożyłem spodnie i wczorajszą koszulę, pozdrowiłem Emmelinę krzątającą się przy śniadaniu i ruszyłem za Leslie. Dwieście metrów przed wjazdem na autostra- dę zatrzymałem sportowy wóz z młodym mężczyzną za kierownicą. - Za pięć minut muszę być na lotnisku. Daję sto franków, płacę wszystkie mandaty, pokrywam ewentualne szkody. Mężczyzna ochoczo wskazał mi miejsce obok siebie. Pokonanie tych dwunastu kilometrów zajęło mu osiem minut, bo policjant, który za zjazdem ze ślimaka dogonił nas radiowozem, wypisywał mandat bite trzy minuty Jazdę lewym pasem i z niedozwoloną prędkością wycenił na pięćdziesiąt franków, co wszakże nie zniechęciło nas do dalszego łamania przepisów drogowych i na lotnisko dotarliśmy równocześnie z taksówką Leslie. Tu mój dobroczyńca doliczył mi do rachunku setkę za nadwerężony silnik. Szczodrze zaokrągliłem ogólną sumę do trzystu franków i pobiegłem za Leslie maszeru- jącą do wynajętego samolotu. - Lecę z tobą - powiedziałem. - Świetnie - rzekła oddając mi cięższy neseser. I wsunęła mi dłoń pod pachę. Był to wyraz czułości i pojednania, przeko- nałem się o tym później. - Zanim dolecimy do Londynu, wyperswaduję ci ten wyjazd. - Staraj się, Mikę. Szła z opuszczoną głową, mimo to wiedziałem, że się uśmiecha. Juz nie chciała lecieć, ale jeszcze bardziej nie chciała się z tym zdradzić. Gdyby uległa moim namowom od razu i została w Breshoven, przyznałaby, że to kobieca ambicja, zraniona obecnością rywalki w moim domu, skłoniła ją do nagłego wyjazdu, a nie rzekomy wczesnoporanny telefon z Londynu. Powątpiewając w ten telefon i roztrząsając tak motywy postępowania Leslie, schlebiałem sobie jak diabli, ale byłem bliski prawdy. - Staraj się. Nie musiałem się starać. Już po kwadransie lotu Leslie wtulona w mój bok żartobliwie użalała się nad losem „porzuconej Emmy" i oskarżała mnie, że „nie mam sumienia". Po pół godzinie zapytała retorycznie: - Co, do licha! Czy chimery moich staruszków to powód, żeby na złama- nie karku lecieć ze Szwajcarii do Anglii? Po następnym kwadransie udała się do kabiny pilota. Wyszła stamtąd z wypiekami. - Poprosiłam go, żeby zawrócił - znowu wtuliła się w mój bok. Objęła mnie niecierpliwie. - I poprosiłam go jeszcze o coś. Jesteś ciekaw, o co? - Jestem ciekaw. - Poprosiłam go, żeby nikt nam nie przeszkadzał, dopóki nie wyląduje- my. Odpowiedział, że w razie potrzeby może pokrążyć nad lotniskiem. Potrzeby takiej nie było, chociaż kochaliśmy się długo, do granic odwleka- jąc finał. Nasz samolot wylądował w południe, razem z pierwszymi kroplami deszczu. Kiedy w ulewie wysiadaliśmy z taksówki przed domem, intuicyjnie odgadłem, że Emmełiny już w nim nie ma. Oprócz sprzecznych wrażeń nie zostawiła po sobie niczego, ulotnił się nawet zapach jej perfum. Leslie po- truchtała prosto do łazienki zdjąć przemoczoną odzież i wysuszyć włosy. - Jesteśmy sami, Mikę? - Było to jedyne pytanie z Emmeliną w podtekś- cie. - Tak - odparłem. I na tym wyczerpaliśmy ten temat. Później Leslie weszła do salonu spowita tylko w ręcznik kąpielowy. Zadar- ła jego dół i odsłoniła swój opalony kuperek, na którym widniał ślad po klamrze od pasa odciśnięty w samolocie. - Zdrowo mnie przyparłeś - powiedziała z uznaniem. Roześmiałem się teraz na wspomnienie tamtej sceny i rzekłem do Leslie: - No więc dobrze. Miałem wizję. Wciąż marszczyła brwi. - Ja też miałam. Zobaczyłam, jak wychodzisz na ganek i jak ten kierowca niesie walizki. Nie rozumiem, czemu robisz z tego tajemnicę. - Rozumiesz. Spokojnie podniosła na mnie wzrok. - Nep? - Tak. Uparcie łączysz go z tymi wizjami. - To dwie odrębne sprawy. Nigdy ich nie łączyłam. - Owszem, łączysz. Poprzez tę historię z Trytonem. Zaczynasz mówić o jednym, a kończysz na drugim. Nie mogła temu zaprzeczyć. Od naszego lądowania na Trytonie nękały nas wizje, także na Trytonie, według niej „poczęty został Nep". Tę jedność miejsca obu zdarzeń Leslie niejednokrotnie wykorzystywała do sprytnego wekslowa- nia rozmowy. - To mnie rozprasza - rzekłem. - Narzucasz mi swoje zapatrywania. - Mikę. My się kłócimy? Nadal patrzyła na mnie spokojnie i z powagą, ale była to już powaga dziecka. Poczułem się rozbrojony. - Zażarcie. - Więc zanim się rozszarpiemy, powiedz, że pozwalasz mi wziąć twój wóz. Zapodziałam gdzieś kluczyki. - Pozwalam. A swoich kluczyków poszukaj w kombinezonie. Cmoknęła mnie w policzek i odeszła w charakterystyczny sposób, koły- sząc napiętymi pośladkami. „Ty nie wiesz, kotku, ale ja mam swoją taktykę. Od rana dostarczam ci bodźców erotycznych, żebyś wieczorem był jak reaktor jądrowy". Zamknąłem drzwi frontowe i po raz trzeci dzisiaj udałem się do gabinetu. IV Było południe, słońce wisiało nad ślimakiem autostrady. Leslie wyprowa- dziła z garażu swojego bordowego fiata. Nie oglądając się pomachała mi, pewna, że stoję w oknie, i wyjechała na ulicę. Przy tej ulicy, a ściślej szosie, która przecina Breshoven i spina autostradę z Ośrodkiem Kosmicznych Statków Załogowych, pięćdziesiąt kilometrów od mojego domu, w sąsiedztwie terenu OKSZ znajduje się Park Bohaterów. Taką nazwę temu skromnemu cmentarzowi kremacyjnemu nadali w dniu jego t założenia dziennikarze. Nazwa przyjęła się wśród pilotów, ale jednocześnie skłoniła większość z nich do zweryfikowania poglądów na bohaterstwo, zwła- szcza że zaszczytu spoczywania w Parku - jak głosił regulamin - dostępował tylko ten, kto zginął tragicznie w kosmosie. Heinz Vogel, instruktor OKSZ o ty wisielczym poczuciu humoru, na pożegnanie naszego rocznika zorganizował nam wycieczkę do Parku Bohaterów, ustawił nas w szeregu przed świeżo wytyczoną kwaterą i powiedział: - To poletko przeznaczone jest dla tych z was, którym się wydaje, że o sztuce pilotażu wiedzą już wszystko. Dziś na tej kwaterze wznosi się szesnaście nagrobków z białego piaskow- ca, czternasty opatrzony jest napisem: JOSE MARTENEZ pilot klasy I zginął na „Titanii" Bez dat, bez szczegółów. Dokładne dane wpisano do Księgi Pamięci przechowywanej w sejfie Ośrodka Kosmicznych Statków Załogowych. Nie moja rzecz osądzać, czy Jose Martinez zginął jak bohater czy nie. Zrobili to ludzie bardziej kompetentni i obiektywni ode mnie, którzy ponad- to. mając do dyspozycji zapisy z kamer i czujników, godzina po godzinie prześledzili bieg wypadków na „Titanii". Jose Martinez został pośmiertnie awansowany, a jego prochy umieszczono w Parku Bohaterów. Byłem na tym pogrzebie - uroczystym, ale nazbyt mechanicznym i sformalizowanym, by nastrajał do refleksji, i kiedy patrzyłem na sunącą na platformie wózka urnę, przypomniało mi się popularne w środowisku pilotów powiedzonko: pójść na długi spacer do Parku. Nie byłem natomiast na pogrzebie ofiary Jose Martineza - Pottera Brentona, bo pani Brenton zażądała od władz OKSZ prze- wiezienia prochów jej syna do Kanady. Usiadłem w fotelu przed biurkiem. Grupa „Emergency"... Jose Martinez i Potter Brenton nie żyją, Fred von Neheim już od czterech lat jest pod opieką psychoterapeutów, Jurg Hoestrom obwołał się nowym prorokiem sekty „Zjednoczonych z Kosmosem", wojażuje po Europie i krzewi tę swoją religię, Leslie i ja... my chyba tez się kwalifikuje- my do Wesołej Chatki. V Ekran wideofonu zmniejszał twarz Reinharda Mettemicha i nie widać było na niej drobnych blizn od oparzeń - pamiątki po sztubackich eksperymen tach z ługiem. Reinhard ssał pastylkę eukaliptusową i od dziesięciu minut mówił o swoich problemach wydawniczych, z czego pojmowałem akurat tyle, ile może pojąć człowiek z zewnątrz. Słuchałem go napięty i czekałem na pytanie: „A co z twoją nową powieścią, Mikę?" - nieuniknione, kiedy się rozmawia z takim wydawcą jak Metternich. Poznałem go pół roku po powrocie naszej zdekompletowanej grupy z „Titanii", a dwa tygodnie po tym, jak na łamach „Orbity" ukazały się moje relacje: „Ziemia" i „Kosmos". Nad „retuszowaniem portretu psychologiczne- go bohatera" „Ziemi" i nad „Kosmosem" pracowałem trzy miesiące. Całość, nieznacznie adiustowaną, ale bez skrótów, „Orbita" opublikowała w odcin kach, pod wspólnym tytułem „Katharsis". W następnych dniach otrzymałem od znajomych kilka listów z obłudnymi gratulacjami i jeden z Verlag R. Met- ternich, podpisany przez właściciela tego wydawnictwa, zawierający konkret- ną propozycję. Leslie nie mogła jechać ze mną, toteż do Berna pojechałem sam. Przenocowałem w hotelu, a na drugi dzień wkroczyłem do gabinetu Reinharda Mettemicha. Ten niewysoki, otyły mężczyzna o dziobatym, ok?ąg łym obliczu uraczył mnie na wstępie sążnistym streszczeniem mojego włas- nego utworu, po czym podetkał mi puszkę z pastylkami, eukaliptusowymi, sam się poczęstował i powiedział zwięźle: „Panie Cesara. Sporządziłem umowę o pańskie dzieło. Płacę pięć tysięcy po podpisaniu umowy i pół franka od każdego sprzedanego egzemplarza pańskiej książki. Znam rynek i mogę pana zapewnić, ze honorarium za pięćdziesiąt tysięcy egzemplarzy ma pan w kieszeni. Razem z zaliczką wyniesie to trzydzieści patyków. Cieszę się, ze wyraża pan zgodę. Proszę podpisać tu na dole". Nawet nie spostrzegłem, kiedy wetknął mi do ręki długopis. Ale zrobiłem z niego użytek: trzydzieści tysięcy franków szwajcarskich jest to suma, która przemówi do wyobraźni każdemu, nie wykluczając posiadaczy kart kredytowych z nadrukiem B.O. Przy tym miałem ją dostać za owoc pracy, której wprawdzie nadawałem zna- czenie osobiste, ale której nie nadawałem przecież znaczenia handlowego. - ...uparł się, żebym ja to firmował - mówił teraz Reinhard o młodym poecie, spowinowaconym przez tatusia z kołami rządowymi. - On oczywiście chce finansować tę imprezę. Jezu, niektórzy ludzie mają naprawdę za dużo forsy. Jeżeli ja mu wydam ten tomik, zapaskudzę sobie szyld... A co z twoją nową powieścią, Mikę? Pytanie wreszcie padło. Dałem na nie odpowiedź tę, co przed miesiącem: - Biedzę się nad początkiem i zakończeniem. Resztę juz mam. I usłyszałem to, co przed miesiącem: - Więc masz prawie wszystko. - Reinhard wychylił się poza zasięg widze- nia kamery swojego aparatu. - Aha, ten tytuł: „Eskapizm". Kurt ma do niego zastrzeżenie. O Kurcie Haslerze wiedziałem, że jest wspólnikiem Mettemicha i jego doradcą do spraw wydawniczych i ze para się krytyką literacką. Eseje Haslera często ukazują się na łamach dziennika „Heute". - Nie sformułował tego precyzyjnie. - Reinhard trzymał przed sobą notat nik. - „Obawiam się" - odczytał - „ze recenzenci potraktują to jak wyzwanie. Nie znam książki, może treścią będzie ona uzasadniać tytuł, niemniej odra- dzam". No, jego opinia nie przesądza jeszcze niczego. Omówimy to, jak przyślesz swoją powieść. Teraz sprawa pilniejsza, Mikę. Chodzi o tłumaczenie „Katharsis". Jakie masz plany na ten weekend? - Dom, telewizja, rozkoszne igraszki z piórem... - Odwiedził mnie dzisiaj wydawca z Quebec i telefonowała Sylvie Poquet z Oficyny Paryskiej. Są dwie oferty, ale jest też jeden szkopuł. Wolałbym nie odkładać tego do poniedziałku. Można zakłócić waszą idyllę rodzinną? - Leslie przygotuje ci pokój. - Leslie. - Czoło Reinharda ułożyło się w fałdy. - Wiesz, że wczorajszy „Bern Zeitung" poświęcił jej ćwierć kolumny? - To już przesada. Nie, nie wiem, nie prenumeruję „Bern Zeitung". Znów o wyprawie na Trytona? - Niezupełnie. Piszą o Nepie. Zakląłem. Reinhard wypluł w garść pastylkę i bez pośpiechu wsadził w zęby wygasłą fajkę. Przed laty zaczął ssać pastylki eukaliptusowe, by odzwy czaić się od palenia. Palić nie przestał, wpadł za to w nałóg ssania pastylek. Dziwne, że pomyślałem o tym teraz. - Przywiozę wam ten numer - powiedział. - To może być dla twojej nowej powieści dobra reklama. Zależy, jak daleko się posuną. - Skąd oni wiedzą o Nepie? - Pojęcia nie mam. Czy Leslie rozmawiała z kimś z prasy? - Nie. Chyba nie. Nie wiem. - Artykuł jest ogólnikowy. Ten caiy „zez" przysięga, ze czerpał informacje z wiarygodnego źródła, ale go nie ujawnia. Porusza się w temacie po omacku. Ja bym powiedział, że to, co on wysmażył, to jest kompendium plotek o Nepie, które krążą w waszym hermetycznym środowisku. - Ufam, że okaże się ono dostatecznie hermetyczne. - Ja również, Mikę. Spróbuję się czegoś dowiedzieć o źródłach informacji tego pana. - Spróbuj. Jeżeli w ogóle ma to jakieś znaczenie. - Będę u was jutro albo w niedzielę. Reinhard wyłączył się, a ja zszedłem do ogrodu, by ochłonąć. Zakręciłem dopływ wody do pulweryzatora i stanąłem na ganku. Było słonecznie, od południa dął przenikliwy wiatr - zwiastun jesieni. Ja również, Mikę" - powiedział Reinhard. Powiedział to jowialnie, był jednak zaniepokojony poczynaniami pana „zeza", jego usiłowaniem wpro- wadzenia na czytelniczy rynek towaru, który obstalowało u mnie Verlag R. Metternich. Podzielałem niepokój Reinharda, ale z innych względów. Któż z nas zachowa obojętność, kiedy wywlekają na jaw brudy jego psychiki. Wzruszyłem ramionami. Znowu się okłamuję. Przecież to ja sam wywle- kam te brudy, co nawet Leslie mi wytknęła w rodzinnej scenie, którą nie tak dawno opisałem w drugiej części „Eskapizmu": Wtedy Leslie wybuchła. - Brudy? O jakich brudach, do cholery, mówisz? Odpowiedziałem szorstko: - Mogę znieść twoją egzaltację i twoje urojenia. To jest nawet zabawne, przydaje ci kolorytu Mogę znieść twoje nieustanne konsultacje z Rettmanem. On, jak każdy psycholog, ma kuku na muniu, więc te brednie bierze na serio. Ale, na litość boską, nie wciągaj w to ginekologów i położników z tych zarozumiałych, rozplotkowanych klinik w Zurychu. Zamaszystym ruchem pozbyła się fartuszka, który opasywał ją w talii, skłę- biła go i cisnęła w kierunku kuchennego wieszaka. - Co ty, u licha, wiesz o ciąży? - zapytała. Policzyłem w duchu do dziesięciu. - Posłuchaj. Może faktycznie nie wiem nic o ciąży, może nie wiem nawet, jak się do ciąży przyczynić. Ale znam dziennikarzy. Pod ich piórami twoje niewinne urojenia urosną do rozmiarów paranoi. Chcesz zrobić z siebie spjj|k- miewisko? teslie zaczerpnęła do p)uc powietrza. - No to posłuchaj teraz ty. Urojenia, egzaltacja, brednie... Dobrze. Ale nie wmawiaj mi, że to ja publicznie piorę brudy. Nie wmawiaj mi tego, bo zaraz przyniosę tutaj tę twoją ekshibicjonistyczną książkę i przeczytam ci ją na głos. „Katharsis"! To jest właśnie publiczna pralnia twojego sumienia! 100 Ta kłótnia wywiązała się między nami pół roku po naszym powrocie z Trytona. Jej opis znalazł się w pliku moich notatek, jak zresztą wszystkie fakty związane z wyprawą „Tryton". Wtedy już pracowałem nad „Eskapizmem" i wybuch Leslie uświadomił mi, że powieść ta będzie moim drugim aktem ekshibicjonistycznym. Uświadomił mi to widomie, a jednak pióra nie odłoży- łem, mało tego, byłem skłonny ukazać siebie jako zboczonego potwora i zwyrodnialca, byleby zadowolić Metternicha i czytelników. Byłem i jestem nadal skłonny to zrobić, więc czemu udaję, że niepokoją mnie działania pana „zeza", że rad bym uchronić swój dom przed ludzką wścibskością? Błądziłem wzrokiem wzdłuż szpaleru cichych domków po przeciwnej stronie ulicy. Moje pozaziemskie peregrynacje nie sprzyjały nawiązaniu są- siedzkich kontaktów i od kiedyJoseph Bragg przestał u nas bywać, wiedliśmy z Leslie doprawdy samotniczy żywot. W oczach sąsiadów - pomyślałem - pewnie uchodzimy za parę dziwaków. I nie bez kozery. Cofnąłem się do holu. Wtaskałem dwie walizy Emmeliny na piętro, zosta- wiłem je u szczytu schodów i skręciłem do gabinetu. Nie marnowałem czasu na zasiadanie za biurkiem. Stojąc, opisałem w skrócie swoją telefoniczną pogawędkę z Reinhardem Metternichem, a poniżej zamieściłem uwagę: Podzielam jego niepokój. Często przekonujemy się, ze ludzie oceniają nas fałszywie. Mam na to dowody. Którykolwiek z dziennikarzy brał na warsztat moją biografię, zawsze przedstawiał mnie karykaturalnie. Położyłem kartkę na stos rękopisów w prawym rogu blatu, chociaż dla tego tekstu nie potrafiłbym znaleźć rozsądnego zastosowania literackiego. Nie mógł mi on posłużyć ani za fabularne uzupełnienie „Eskapizmu", ani tym bardziej jako początek bądź zakończenie tej powieści. - Ty załgany draniu - powiedziałem do siebie czule. VI Słyszałem, jak Leslie wprowadza samochód do garażu i jej ciężkie kroki na ganku i w holu. Nie opuszczałem swojego taboretu czekając, aż ona przy- dźwiga zakupy do kuchni. Była to jedna z tych niewerbalnych metod perswaz- ji, jakie stosuję, by nakłonić moją żonę do zatrudnienia pomocy domowej. Skądinąd mogła zdać się na „Garmażernię Guenthera Geissa"; całą tę wałów- kę miałaby w domu za godzinę, a wymagałoby to tyle wysiłku, ile wymaga nakręcenie numeru „Garmażerni". Pomagając jej rozpakować sprawunki, po- dzieliłem się z nią tą refleksją. - Po prostu chciałam się przewietrzyć - odrzekła. , To samo powiedziała przedwczoraj, w środę, kiedy pojechała po klej do kształtek i przepadła na sześć godzin. - Jakiś zboczony jest ten twój gach - zauważyłem wtedy ponuro - skoro podniecają go babki w kombinezonach. I niezmordowany w tych rzeczach. Maratończyk. Z przekornym uśmiechem Leslie przytaknęła. - No. I dał mi prezent dla ciebie. - Bóg zapłać. - Nie spytasz, co mi dał dla ciebie? q>. - Co ci dał dla mnie? - Trynia. Tak czy owak od przedwczoraj nie miałem okazji odebrać tego prezentu. Pomyślałem, że to dosyć niegrzecznie z tym się ociągać. - O rany! - zawołała moja żona. - Zachodzę w głowę, co ty robisz w tej kuchni, a myśmy przecież nie jedli lunchu. - Od dnia zawarcia naszego małżeństwa obowiązuje mnie typowo angielski rozkład posiłków i Leslie przestrzega go twardo. - Biedny Mikę. Otworzyła środkowe drzwiczki lodówki. - Czy mi się zdawało, czy w holu stoją tylko cztery walizki? - Dwie zaniosłem na górę. - Muszę przygotować ten pokój, zanim ona przyjedzie. Nalała do dzbanka kawy z kuchennego ekspresu, krytycznie obejrzała półmisek z wczorajszymi kanapkami i przeszliśmy do jadalni. - Dwa pokoje - powiedziałem siadając naprzeciwko Leslie. - Będziemy gościć Mettemicha. - Hardiego? Dawno u nas nie był. Sięgnąłem po dzbanek. - Przyjedzie jutro albo pojutrze. Może przenocuje. - I opowiedziałem jej 0 zainteresowaniu, jakie moja powieść wzbudziła w wydawcach kanadyjskich 1 francuskich. - Przyjedzie omówić szczegóły. Leslie nadgryzła kanapkę z płatkiem szynki o brzegach nieco wyschnię- tych. - Gratuluję. - Uradowała ją ta wiadomość. - Pytał mnie tez - ciągnąłem - czy rozmawiałaś z kimś z „Bern Zeitung". - Z „Bern Zeitung"?Ja? -Jej zdziwienie było naprawdę autentyczne. Jeżeli miałem co do niej niejasne podejrzenia, juz się od nich uwolniła. Ale przy- czyna, dla której moja żona w środę zniknęła na sześć godzin z domu, nadal pozostawała niewiadoma. - Dlaczego miałabym rozmawiać z kimś z „Bern Zeitung"? - Niejaki „zez" opublikował we wczorajszym numerze artykuł o Nepie. Oczy jej rozbłysły i az westchnęła. - Nie wiem - dodałem - co o nim napisał. Reinhard ma przywieźć ten numer. - Ważne, że napisał. - No oczywiście. Znieruchomiała z filiżanką przy brodzie. - Nie rozumiem, dlaczego się wściekasz - rzekła rozpromieniona. - Dla- czego wściekasz się na mnie? Wściekam się - mogłem jej odpowiedzieć - bo utknąłem jak idiota. Powi- nienem wyjechać gdzieś, odpocząć. Pieprzyć tę powieść, Reinharda i jego terminy. Dopiłem kawę. - Do którego pokoju zanieść bagaż panny Raya? - spytałem. - Do niebie- skiego? - Tak. Zaraz tam przyjdę, kotku. VII Ustawiłem walizki przy szafie i usiadłem na łóżku nakrytym niebieską kapą dobraną do koloru ścian. Ten pokój powoli stawał się przystanią Emme- liny: nocowała tu w trakcie każdej swojej wizyty. Każdej, oprócz drugiej, bo w trakcie drugiej Emmelina nie nocowała u nas w ogóle, chociaż Leslie przygo- towała jej tutaj nocleg. Drugą wizytę Emmelina złożyła nam niebawem po ukazaniu się mojej książki. Verlag R. Metternich dotrzymało umowy i w maju rzuciło do księgarń pięćdziesiąt tysięcy egzemplarzy „Katharsis". Powieść rozchodziła się w przyzwoitym tempie, Reinhard zacierał ręce, a stan mojego konta krzepiąco wzrastał i dostałem od czytelników parę listów z przychylnymi opiniami. Mniej przychylne były opinie krytyków profesjonalnych. Jeden z jajogłowych miał do mnie pretensje o to, drugi - o tamto, i na dobrą sprawę wszyscy oskarżyli mnie o eskapizm. Kiedy ustaliłem znaczenie tego terminu, osłupia- łem. Chwyciłem za wideofon. - Ucieczka od rzeczywistości? - powiedziałem do mikrofonu. - Czy oni poszaleli? Reinhard ssał pastylkę eukaliptusową i spoglądał na mnie z ekranu roz- anielony. - Czym ty się przejmujesz? - zapytał. - Reklamą? - To raczej jest sprzeczne z moim pojęciem reklamy. Roześmiał się niczym oficer gwardii. - A jak ty sobie wyobrażasz drogę na rynki zagraniczne? Kto dzisiaj prze- tłumaczy książkę, którą chwali krytyka, na domiar napisaną w konwencji reali- stycznej? Aha, potrąciłem z twojego honorarium dziesięć procent na koszta tej reklamy. Jęknąłem. - Chcesz powiedzieć, że to ja zapłaciłem za te recenzenckie siekiery? - - Przynęta kosztuje, Mikę. Ryzykujemy obaj. - No - udało mi się wykrztusić - kogo jak kogo, ale ciebie trudno posą- dzić o ucieczkę od rzeczywistości. Emmelina przyjechała w okresie, kiedy jeszcze dręczyłem się tymi recenz- jami. Przyjechała niespodziewanie, wczesnym popołudniem, bez bagażu. Była w świetnym humorze. Przy koktajlu, który uwarzyła z nasion piekielnej rośliny Morning glory, żartując opowiedziała nam mnóstwo najświeższych stołe- cznych plotek, a potem poprosiła mnie, żebym ją zawiózł na dworzec, gdzie zostawiła walizki. Wsiedliśmy do carbigha i ledwo wyjechałem na ulicę, przystąpiła do rze- czy: - Kto by przypuszczał, Mikę, ze zajmiesz się czymś tak niepoważnym, jak pisanie książek. - Wyjęła z torebki moją powieść, a ja od razu spłonąłem rumieńcem. - Masz fantazję, wiesz? Nie odzywałem się. Zaczynałem przeczuwać najgorsze. Emmelina otwo- rzyła książkę mniej więcej pośrodku i odczytała fragment: - „Obok drzwi wisiał kolorowy plakat, przedstawiający nagą kobietę w wyuzdanej pozie, opatrzony napisem: SEX DELIGHT". Wielki Boże, jakie to , naiwniutkie! - Ja widziałem ten plakat - odrzekłem zmieszany. Nie umiałbym jej wy- tłumaczyć, jak można dokładnie widzieć coś, co nie istnieje. - Ach tak! Słuchaj, Mikę. Pieprzyliśmy się chyba we wszystkich możliwych pozach, więc powiedz mi, która to jest taka wyuzdana? - Nie bądź wulgarna. Patrzyłem przed siebie, na jezdnię, niemniej wiedziałem, że Emmelina się uśmiecha. - Zmieniłeś się. To ona na ciebie tak wpłynęła? - Odczep się od Leslie. - Masz rację, nie po to tu przyjechałam. - Znowu zajrzała do książki. - Powiedz mi, skąd ty wytrzasnąłeś to nazwisko: Emmelina Raya? - Sama twierdzisz, że mam fantazję. - Och tak! - powtórzyła. - Masz fantazję. Zmieniłeś moje nazwisko, zmie- niłeś pewne realia... I wydaje ci się, ze w ten sposób zapobiegłeś skandalowi? Skręciłem w główną ulicę osiedla. Mijaliśmy dom komandora Josepha Bragga - zarejestrowałem to automatycznie, bo moją uwagę zaprzątała ta rozmowa. - Do czego zmierzasz? - Prosto do forsy. - Emmelina wciąż była w sielskim nastroju. - Twoja książka wywołała skandal towarzyski. Muszę stąd spływać, w Szwajcarii jestem skończona. I ty mi w tym pomożesz. - Potrzebuję pieniędzy, zęby się urządzić za granicą. - Ile? - Sto tysięcy - odparła beztrosko. Na moment pociemniało mi w oczach. Zdjąłem nogę z gazu, zjechałem na prawy pas i zahamowałem przy krawężniku. - Ale franków, Mikę. Tylko franków. Mam tyle - pomyślałem. Tyle mam. To była jedyna myśl, która mi wtedy przyszła do głowy. Sprawiła mi ulgę. - A jeżeli nie dam ci tych pieniędzy? - Dasz. Patrz, strona... - zaszeleściła kartkami - ...strona trzydziesta czwar- ta. Cytuję: „...to nie wyrozumiałość, to chorobliwa szlachetność", mowa o twojej szlachetności, Mikę. I następny cytat - z furkotem przewróciła kartki - posłuchaj: „..moją rozmowę ze współwłaścicielką „Terra", Luizą Pagat, na której wymusiłem, zęby ograniczyła rolę Emmeliny do roli pośledniej model- ki..." - A jeżeli nie d a m ci tych pieniędzy? - Mikę. Dworzec jest pół kilometra dalej. - Czekam na odpowiedź. Położyła łokieć na oparcie i okrasiła twarz błogim uśmiechem. - Jeżeli nie dasz mi tych pieniędzy - rzekła pogodnie - wynajmę adwoka- ta. Doprowadzę do podziału majątku, wystąpię o alimenty. Stracisz bez po- równania więcej i będzie się to ciągnęło za tobą latami. Proponuję ci układ prostszy: ty mi dasz tę setkę, a ja notarialnie zrzeknę się wszelkich roszczeń. Jedziemy, mój herosie kosmosu? Włączyłem kierunkowskaz i pojechaliśmy. - Czy to nie wymarzony dla ciebie układ? - zapytała Emmelina, kiedy zgasiłem silnik przed dworcem. Wymarzony czy nie układ ten rozsądniej było zawrzeć. Podobnie jak Rein- hard Emmelina żyła mocno osadzona w rzeczywistości. - Nie żądam cudów - powiedziała. - Masz tydzień na zebranie tej forsy. - Z przegródki w torebce wydostała wizytówkę. - Proszę, tu jest adres notariu- sza w Bernie. Bądź u niego w przyszły wtorek w południe. Z gotówką. - Nie byłaby sobą, gdyby tego nie podkreśliła. Machinalnie wziąłem od niej tę wizytówkę. Emmelina wetknęła moją powieść do torebki i zwolniła zatrzask drzwiczek. - Za kwadrans mam pociąg do Zurychu, stamtąd lecę do Paryża. Życz mi katastrofy i przeproś ode mnie Leslie. Powiedz jej, ze na dworcu doręczono mi telegram, i ze musiałam natychmiast wracać. Wymyśl coś, masz przecież fantazję. - Życzę ci katastrofy. Przesłała mi słodki pocałunek. ,* ,,, - Ja tobie będę tego życzyć dopiero za tydzień. Trzasnęła drzwiczkami. Lekkim krokiem przecięła chodnik, zgrabna i ży- wiołowa w beżowym kostiumie. Ruszyłem, kiedy znikła w budynku dworca. Po tygodniu, we wtorek, tuż przed dwunastą w południe, wysiadłem z taksówki na zacisznej uliczce berneńskiej. Miałem przy sobie szarą paczkę z tysiącem sprasowanych banknotów stufrankowych. W piętrowej willi, w gabi- necie notariusza oczekiwała mnie Emmelina i dokumenty prawne przygoto- wane do podpisania. Załatwiliśmy to szybko i kulturalnie. Wracając do ta- ksówki czułem się trochę tak, jak katolik odchodzący od konfesjonału. Kwita - pomyślałem. Wyszedłem na czysto. Mogło to się odnosić i do Emmeliny, i do mojego konta bankowego. VIII Stanąłem w drzwiach jadalni. Leslie jeszcze nie skończyła śniadania i du- mając siedziała nad wystygłą kawą i z nadgryzioną kanapką w ręce. - Czytasz wczorajszy numer „Bern Zeitung"? - zapytałem. Ocknęła się. - Co? - Pytam, czy przeczytałaś już artykuł o Nepie. Zmarszczyła czoło i odłożyła kanapkę. - Wcale nie jestem ciekawa tego artykułu. Zastanawiałam się nad czymś innym. Zaniosłeś walizki? - Zaniosłem. I nad czym się tak zastanawiałaś? - Nad przewrotnością losu. Bo jest w tym jakaś przewrotność, że ludzie zaczynają interesować się Nepem teraz, kiedy Nep lada dzień ma nas opuścić. O odejściu Nepa słyszałem od miesięcy i od miesięcy odwlekało się ono, chociaż niczego tak nie pragnąłem, jak je przyśpieszyć. Powiedziałem to Les- lie. - Przekonasz się - odrzekła. - W tych dniach. - Strzepnęła palcami. - Byłabym zapomniała. Spotkałam dziś Josepha. Przysunąłem do siebie krzesło i postawiłem na nim nogę. Ta czynność pomogła mi zdusić to ulotne, piekące uczucie zazdrości. - Doradził mi przy zakupach. Wybiera się do nas z żoną. - Z żoną. Leslie spojrzała na mnie przeciągle. - Myślisz, ze im też chodzi o Nepa? Nie myślałem o tym. Tok moich myśli prawdopodobnie by nią wstrząsnął. - Tym razem on naprawdę nas opuści, Mikę. - Oby. Co rok święciłbym ten dzień. - Zdjąłem nogę z krzesła. - Pójdę do siebie. IX U góry kartki zostawiłem miejsce na numer i napisałem: Leslie siedziała w jadalni nad wystygłą kawą. Siedziała zgarbiona, z nogami specionymi pod stołem, marząc - naturalnie - że jest u Nepa, w jego pokoju- grobowcu na piętrze, i że czyta mu artykuł z „Bern Zeitung". MojeSfcejfctó'-tto jadalni sprowadziło ją przed półmisek z wczorajszymi kanapkami.skw ' -1 - Zaniosłem walizki - powiedziałem. Z roztargnieniem odgarnęła włosy. - Wiesz kogo dzisiaj spotkałam? - zapytała. - Josepha. -i Imię Bragga zgrzytnęło mi w uszach nieznośną, uprzykrzoną fraząiDforu- nastomiesięczny okres zauroczenia Leslie,poprzedzający nasz lot na Ttftiom, przemknął mi przed oczyma niemal w całości. i>ił»' - Wybiera się do nas. Z żoną. - Z żoną. Na języku miałem pytanie o płeć tej żony, lecz powstrzymałem się mężnie. Komandor Joseph Bragg, ów pedał, jest dla Leslie ciągle żywym mitem, sytua- cja zaś jeszcze nie dojrzała do tego, abym mógł skutecznie stawić mu czoła. Odsunąłem się z fotelem od biurka i bosymi piętami przygniotłem do blatu swoje notatki. W połowie tego lata Leslie radziła mi wyjazd na Majorkę, bodaj na tydzień. „Powinieneś odpocząć od tej pisaniny". Już wtedy, pracując nad powieścią, gubiłem się w akcji i traciłem wątek; dostrzegałem również miejsce, w którym ugrzęznę definitywnie. Nie uległem namowom Leslie, ale w łóżku, kiedy po fali męskich uniesień wzięło mnie na szczerość, podzieliłem się z nią swoimi kłopotami. Wysłuchała ich uważnie. - Zmień konstrukcję tej książki. Może to coś da. - Nie chcę zmieniać konstrukcji. Chcę, żeby była taka, jak w „Katharsis". Tyle że zamiast z dwóch części, ta powieść będzie się składać z trzech: „Kosmos", „Ziemia", „Kosmos". Była ciemna, bezksiężycowa noc i nie widziałem twarzy Leslie, ale w jej głosie usłyszałem dezaprobatę. - Autonaśladownictwo. - Nie, chciałbym tylko podkreślić własną odrębność. - Do tego chyba służą inne środki. Język, sposób obrazowania... Zresztą nie wiem, nie znam się na tym. Założyłem ręce na kark i utkwiłem wzrok w niewidocznym suficie. - Ja też się na tym nie znam. Nie jestem zawodowym pisarzem. Może źle się wyraziłem. Chciałbym po prostu, żeby to, co po mnie zostanie, było jednorodne. Nie o takich rzeczach mówi się z kobietą w łóżku, nawet jeżeli jest to nasza żona i nawet jeżeli właściwy cel wspólnego pójścia do łóżka został już osiągnięty, Leslie jednak podtrzymywała ten temat. - I tak ci zależy na zachowaniu jednorodności, że gotów jesteś niczego wiec ej nie napisać? - Tak - mruknąłem. - Ale ja wierzę w Nepa. Dźwignęła się; pstryknął kontakt i zapłonął kinkiet przy łóżku. Zmrużyłem powieki. - A cóż Nep ma z tym wspólnego? - spytała Leslie. Klęczała nade mną naga, miodowozłota i wpatrywała się we mnie unosząc brwi. - Jemu właśnie - odpowiedziałem niechętnie - poświęcę drugą i trzecią część tej powieści. Imponująca gama uczuć zagrała na twarzy mojej żony przez krótką chwilę: głębokie zdumienie, tamowana radość, satysfakcja, triumf i wreszcie zafraso- wanie. Zgadywałem, co Leslie przeżywa. Po długich miesiącach kwestiono- wania jej ciąży, licznych nieporozumieniach i zatargach, stwierdziłem oto, że uznaję istnienie Nepa. - Wierzę, że on... że oni pomogą rozwikłać zagadkę Trytona i śmierci... Nie pozwoliła mi skończyć. - Och, Mikę. Pochyliła się i włosami załaskotała mnie w ucho. Poczułem jej ciepłą, aksamitną pierś na swojej piersi. To było tego lata. Kartka z opisem tej sceny nosiła numer sześćdziesiąty siódmy. Odnalazłem ją w stosie rękopisów i przeczytałem końcowy fragment tekstu. Potem poszedłem do łazienki. X A potem, odświeżony pod natryskiem, po raz kolejny dzisiejszego dnia zasiadłem przy swoim warsztacie twórczym. Leslie była w niebieskim pokoju i nawlekała czystą pościel. Zajrzałem tam wykąpany, okryty jedynie płaszczem kąpielowym i w piankowych klapkach, które włożyłem w łazience. Przez otwarte okno słońce spływało na granatowy dywan wydłużonym równoległobokiem. Od dworu szedł słaby, przenikliwy powiew - zwiastun jesieni. - O, Mikę! - zawołała Leslie. - Przestaw te walizy pod ścianę. Tarasują przejście. Patrzyłem, jak wygładza fałdy prześcieradła i na jej biust rozkołysany pod elastyczną bluzką. Obejrzała się na mnie. - No wiesz - powiedziała zgorszona. - To odruch bezwarunkowy - zbliżyłem się do niej. - Widok posłanegcjfs^, łóżka zawsze tak na mnie działa. - Mikę, proszę cię. Emmelina może zaraz przyjechać. Wchłaniałem drażniący zapach jej ciała nasycony zapachem kosmetyków i ' czułem, że dzielący nas materiał mojego płaszcza i jej spódnicy stawia coraz boleśniejszy opór. - Chciałbym wreszcie odebrać ten prezent. Wymknęła mi się z objęć i cofnęła do drzwi. Miała zaróżowione policzki. " Jaki prezent? Tego trynia. Czekam na niego od środy. O Boże! - Roześmiała się dźwięcznie. - Biedny Mikę. Tyle czasu cierpiał, w milczeniu. - Więc co z moim prezentem? - nalegałem. Poprawiła bluzkę, uśmiechając się przekornie. - On powiedział, że mogę ci go ofiarować nie wcześniej niz za trzy Po okresie inkubacji, kiedy wystąpią pierwsze objawy. . - Co za on? - Mój gach. Tracił na dowcipie ów żart, lecz nie komentowałem tego. Powoli otuliłem się płaszczem i ściągnąłem pasek na biodrach. - On się jakoś nazywa? - zapytałem. - Nie za dużo chcesz wiedzieć od razu, kotku? - Spostrzegła moją mar kotną minę i z wahaniem podeszła do mnie. - Dzisiaj zdradzę ci jego inicjały: B,S. - Wsunęła mi dłoń pod pachę. - Biedny Mikę. Opadłem na oparcie fotela. B.S. - zupełnie jak skrót nazwy spółki „Bertilloni-Santos". Zachichotałem w duchu. Już w łazience, kiedy stałem rozebrany przed lustrem, na widok swojej żwawej męskości przypomniałem sobie plany tej włosko-hiszpańskiej spółki realizatorów filmowych. Usłyszałem o nich od Emmeliny i odtąd, ilekroć widziałem w lustrze tego jurnego nagusa, nie- zmiennie jawił się w mojej wyobraźni ucieszny obraz. Trzecią wizytę Emmelina złożyła nam wkrótce po tym, jak opuściliśmy obóz readaptacyjny, gdzie przez sześć tygodni przywracano nas Ziemi po naszej wyprawie na Trytona. Zapowiedziała się trzy dni naprzód i - rzecz jasna - nie przyjechała w umówionym dniu, tylko nazajutrz, bo „na Orły była mgła". Cały dzień trzymała się boku Leslie, zasypując ją plotkami, ale wieczorem, kiedy moja żona włączyła telewizor, by obejrzeć któryś tam odcinek angiel- skiego serialu „Lands End", zaofiarowała się pnyrTĄ&ni nam aperitif i popro- siła mnie o pomoc. Nieufnie podążyłem za nią cło baru w rogu salonu. Na litość boską - pomyślałem - chyba nie chodzi jej znowu o pieniądze. Nie, tym razem nie chodziło jej o pieniądze; w ogóle zachowywała się tak, jakby to nie ona przed półtora rokiem wywłaszczyła mnie ze stu tysięcy franków. - Czy wiesz, Mikę - powiedziała robiąc galimatias wśród porządnie usta- wionych butelek - że podpisałam kontrakt z „Bertilloni-Santos"? - Reklama? - spytałem od niechcenia. Zarobiłem na jej politowanie. - „Bertilloni-Santos" to największa włosko-hiszpańska wytwórnia filmowa w Europie! Na jakim świecie ty żyjesz, Mikę? Dwa Złote Leopardy na Festival Internazionale del Film w Locarno, Złota i dwie Srebrne Muszle na Festival Intemacional del Cine, i nawet Złoty Hugon, a w tamtym roku nagroda krytyki na Internazionale Nuovo Cinema w Pesaro. Odczekała, aż dotrze to do mojej świadomości i wywrze na mnie wraże- nie. - I właśnie oni podpisali ze mną kontrakt. - Na politurowanym blacie baru ustawiła w rzędzie trzy wysokie, smukłe szklanki. - Chcą mnie do swoje- go nowego filmu. To będzie komedia porno. „Kosmiczny paroksyzm". - Obiecujący tytuł - powiedziałem, żeby coś powiedzieć. Z chłodziarki wyjęła kostki lodu i rozkruszyła je w niklowanym pojemni- ku. - Nie znam dokładnie scenariusza, ale to ma być przegląd wszystkich ludzkich upodobań erotycznych; od niewinnego narcyzmu do wyrafinowanej sodomii. Nie masz syropu bananowego? Podałem jej syrop bananowy i znów zwróciłem się ku niej czujnie. - Film opowiada o tym - mówiła dalej - jak do Ziemi zbliża się siła kosmiczna, która wyzwala w ludziach wszelkie tłumione przez nich popędy seksualne. Widziałam zdjęcia próbne do jednej ze scen. Gdzieś w górach samotny, stary pasterz leży na łożu śmierci i przez otwarte drzwi gapi się na stado kóz. Wolno zwleka tyłek z wyrka i nakłada buty. Potem wychodzi na dwór. A potem nagle rusza w pościg za tymi zwierzętami. Gania za nimi jak wściekły, bez portek, boki zrywać. Sprawiedliwie podzieliła lód na trzy porcje i do każdej szklanki odmierzy- ła po pięć kropli absyntu. - Ja mam zagrać modelkę, która występuje na pokazach z piętnastoletnim synem, cnotliwym cherubinkiem. Pokaz odbywa się w Salonie Mody. Na sali handlowcy, artyści, ludzie z najlepszych sfer. Ja i syn prezentujemy kostiumy plażowe. I wtedy dostajemy się w zasięg oddziaływania tej siły. Zaczyna być rajcowrtie. Kilka babek się rozkleja, jakiś narwaniec wyskakuje z gaci, drugi dziarski młodzian zdejmuje skórzany pas... Przydałaby się nalewka muszkato łowa. - Co? - Chyba nic takiego tu nie znajdziemy. - Wspinając się na palcach, zlus- trowała górną półkę. - Muszkatel poprawia smak, ale obejdzie się. Poczekaj sekundę, zaniosłę to Leslie. - Wzięła z baru jeden aperitif i zaraz odstawiła go z powrotem. - Zapomniałam, przecież ona teraz nie pije. - I co z tym filmem? - No więc zdarzenia z początkowych i końcowych sekwencji „Kosmi- cznego paroksyzmu" będą się rozgrywać poza Ziemią, na jakiejś stacji. „Bertil- loni-Santos" odkupiła od twoich armatorów takie straszne wraczysko, prze- znaczone do rozbiórki. Mają je wyremontować i wynieść na tę wyższą orbitę. W skupieniu przepłukała usta przyrządzonym przez siebie napitkiem. - Przy- dałby się jednak muszkatel. Oczywiście mnóstwo scen z tych sekwencji i tak będzie filmowanych na Ziemi, normalnie, w studio, ale te superefektowne i superkomiezne filmowane będą tam - uniosła swój aperitif na wysokość górnej półki - gdzie nie ma ciążenia. Delikatnie podzwaniały kostki lodu o szkło, Emmelina paplała z emfazą, a ja nie spuszczałem z niej oczu. - Aktorzy i tacy różni z ekipy filmowej przechodzą teraz szkolenie w Ośrodku Przygotowawczo-Treningowym. Niedługo wytwórnia zacznie komp- letować załogę stacji. Chce wynająć najlepszych do obsługi tego wraka, bo inaczej nikt z obsady filmu tam nie poleci. Moi szefowie słyszeli o tobie... - Aaach! - przerwałem jej. Rozjaśniło mi się w głowie. Dzień wcześniej opisałem towarzyską pogawędkę, którą wraz z diagnostą ucięliśmy sobie jeszcze przed moim odlotem na Trytona. Mógłbym ją zacyto- wać Emmelinie słowo za słowem. Dzieliło nas białe biurko z metalowymi nóżkami. Diagnosta siedział na obrotowym krześle i przeglądał moje wyniki. Jego gładko wygolona twarz młodego dyplomaty była niewzruszona i to tylko wzmogło mój niepokój. - Proszę pana - zagadnął głosem stosownym do swego wyglądu - pan brał udział w wyprawie „Emergency"? - Tak - powiedziałem i wymieniłem datę startu naszej sześcioosobowej grupy. - Istotnie - zgodził się ze mną beznamiętnie. - Przed tą wyprawą przete- stowano pana w komorze ciszy i poddano dwukrotnym badaniom lekarskim. Pańskim diagnostą był doktor Kramer. - Przestał bawić się papierami i popa- trzył na mnie z zawodowym skupieniem. - Panie Cesara, jak pan ogólnie się czuje? - Nie narzekam - odparłem. - Ma pan jakieś dolegliwości? - Żadnych. - Zawroty głowy? - Nie. - Złudzenia kinestetyczne? - Też nie. - Drętwienie kończyn? - Nie. - Bóle serca? - Nie% - Senność? Bezsenność? - Nie. - Osłabienie? - Nie. iv,H - Obniżenie potencji płciowej? - Nie - uczyniłem niecierpliwy gest i diagnosta przerwał ową wyliczankę.; - Moja potencja płciowa w pełni mnie satysfakcjonuje. I moją żonę również. Znowu spojrzał na "wyniki. Powiedział coś, czego nie dosłyszałem. - Proszę? - Mam tu - podniósł głos - pańską kartę badań sprzed trzech lat, z podpisem doktora Kramera. Nie rozumiem, na jakiej podstawie włączono pana do grupy „Emergency", kto na to zezwolił. Nie rozumiem, czemu juz wtedy nie odesłano pana na rentę inwalidzką. - Juz wtedy? Urzędowym tonem odczytał z mojej starej karty badań: - Niedociśnienie... Zwolnienie akcji serca... Upośledzenie czynności mięśniowej... Osłabienie odruchów ścięgnowych i okostnych... Czy był pan o tym poinformowany? Wypuściłem z płuc powietrze. - Gdybym był o tym poinformowany, nie byłoby mnie tu dzisiaj. - Wpi- łem palce w uda. - Domyślam się, ze te niedomagania jeszcze się pogłębiły od tamtego czasu? Przytaknął. Powiedział coś o ubytku słuchu, dystonii naczyniowej i zabu- rzeniach regulacji hormonalnej, po czym obwieścił wyrok: - Przykro mi - jego mina wcale na to nie wskazywała - ale pan już nigdy nie poleci w kosmos. Byłaby to wyborna sytuacja komediowa: wrak człowieka pilotujący wrak stacji orbitalnej. - Przykro mi - mogłem powtórzyć za moim diagnostą - ale rozstałem się z kosmosem raz na zawsze. - Wielki Boże, Mikę! - Emmelina miała wargi wilgotne i zaczerwienione od zimnego napitku. -Jeszcze nie wiesz, co ci zaproponuję - Rzeczywiście nie wiem. - Owszem, nie wiesz Bo dowódcą załogi byłbyś tylko dla formy. Realiza- torzy chcą przede wszystkim skorzystać z twoich doświadczeń, które opisałeś w swojej książce - powiedziała to bez zająknienia - tych z „Titanii". I chcą ci dać ważną rolę w tym filmie. - Mnie. Rolę. Po szesnastu latach pracy, które zrujnowały mi zdrowie - pomyślałem, zachowując te myśli dla siebie - po siedmiu wyprawach interwencyjnych i ratowniczych, w tym na , Jove VIH", na „Titanię" i na Trytona, proponują mi rolę kosmicznego błazna. Los weterana. - Zagrałbyś właśnie rolę dowódcy załogi stacji orbitalne] - ciągnęła Em melina. -Jesteście w tej sterowni, sześciu chłopów i dwie babki, kiedy zaczy na działać na was ta siła. Pierwszy odczuwa to twój zastępca. Kamera robi na niego najazd od dołu... - A stacja jest pozbawiona grawitacji - podpowiedziałem. I raptem wyobraziłem sobie tę scenę i siebie, jak goły, bez obuwia magne- tycznego szybuję nad pulpitem sterowniczym z zadartą męskością. Parskną lem chichotem. Emmelina przekrzywiła głowę. _ Widzisz? - rzekła niepewnie. - Sam widzisz, że to komiczne. Zachichotałem teraz nad rękopisem, choć raczej powinienem nad nim zapłakać. Chichocząc stanąłem przed oknem; przeciągnąłem się z lubością. Przez ulicę, w kierunku autostrady, przejechał lśniący peugeot, po nim clenet i opel. Staruszka mieszkająca po przeciwnej stronie wypuściła do ogrodu swoją suczkę To-bardzo rzadka-rasa, która zaraz przykucnęła na trawniku, ze zjezoną sierścią - jak u Ortrosa z projektu mozaiki Leslie. Trzy domy dalej bezszelestnie zaparkował przy chodniku carbigh w tym samym kolorze co mó), tyle ze z rejestracją kantonu Sankt Gallen. Zza kierownicy wygramolił się zmięty mężczyzna. Nie pasował do tak kosztownego wozu. Ale czy ja ze swoim wyglądem pasuję do carbigha? - Jest wspaniały - powiedziała Leslie w salonie samochodowym „Luxur" przed bodajże trzema laty. - Jest wspaniały, a z za wspaniały. Jakoś mi do niego nie pasujesz, kotku. Zabolało mnie to stwierdzenie, bo jeszcze nosiłem w pamięci tamten wieczór w Bergamo, kiedy Emmelina pożegnała się ze mną na przedmieściu i zatrzasnęła drzwiczki czarnego carbigha, stając się dla mnie nieosiągalna. Ale sprzedawcy z salonu „Luxur" poleciłem odstawić ten wóz do mojego domu. Odwróciłem się od okna. Rozdałem parę kopniaków papierowym kulom na dywanie i wyszedłem z gabinetu. XI - Jesteś zdenerwowany, kotku? - Leslie siedziała przed lustrem w swoim prywatnym samoobsługowym salonie fryzjersko-kosmetycznym, urządzonym na wzór dawnych gotowalni. Siedziała w halce, na ramionach miała jedwabną apaszkę, którą nakłada, kiedy szczotkuje włosy. Rzuciłem się na otomanę. - Dlaczego miałbym być zdenerwowany? Wzrokiem odszukała mnie w lustrze. - Krążysz po domu jak upiór Canterville'ów Wilde'a. - Z powrotem prze niosła wzrok na swoje odbicie. - No, uporałam się z tymi pokojami. Goście mogą zajeżdżać. Położyłem stopy na wałku, pod kark wetknąłem poduszkę i rozluźniłem mięśnie. Leslie przebierała w pomadkach i tuszach. - Mikę. Ty naprawdę zapłaciłeś wtedy dwieście franków? - Kiedy? - Przed ślubem. Jak ścigałeś mnie taksówką do lotniska. - Trzysta. Z napiwkiem. I to nie była taksówka, zabrałem się na łebka. - Jesteś kochany. - Napięła górną wargę przejeżdżając po niej szminką. - lesz, ja htedy nie iała hadnego telehonu z Londynu. - Co? - Mówię, ze nie miałam wtedy żadnego telefonu z Londynu. Blefowałam z tym telefonem od moich staruszków. - To było przejrzyste. Pamiętasz tego siniaka, którego przez tydzień nosi- łaś na tyłku? - Siniaka? - Ponownie odszukała mnie w lustrze i nagle zamarła. - Tego po klamrze od... - urwałem. Twarz jej stężała i Leslie nad toaletką zastygła w nienaturalnej pozie. Pa- trzyła w lustro szklanymi oczyma. Szminka wypadła jej z ręki, stuknęła o podłogę i nastała cisza. Usiadłem. Zdało mi się, ze mam przed sobą uchwyco- ny w kadrze, pozbawiony dźwięku obraz - Lee. Juz byłem przy niej. Pod moim dotykiem jej ciało ozyło; potrząsnęła głową i marszcząc brwi wyprostowała plecy - Nie, nic - powiedziała przytomnie. - Zaraz tu będzie Emmelina. - Ach, znowu to. - Podniosłem z podłogi szminkę. - Widziałaś ją? - W taksówce. Podawała kierowcy nasz adres. Nie kwestionowałem tego. Leslie westchnęła i rozejrzała się po toaletce. - Mikę, zajmij się nią, dopóki nie będę gotowa. - Dobrze - odpowiedziałem. I wyszedłem do salonu. Część druga Mojej żonie kosmos ;, I Obudziłem się niewyspany w swojej sypialni, którą zależnie od okoli czności zwę „Ciche dni" albo „Pod muzami". Wczoraj, po kategorycznej sepa- racji od małżeńskiego łoza, szykując sobie tu posłanie, wymyśliłem dla niej nową nazwę: „Celibatka". Powinienem wymyślić ją wcześniej, bo Lesłie nie po raz pierwszy przegnała mnie spod naszego dwuosobowego baldachimu. Robi to zawsze, ilekroć ktoś obcy nocuje u nas w domu - robiła to szczegół nie energicznie, jeżeli tym kimś był komandor Joseph Bragg. .Jakoś nie mogę, kotku" - tłumaczyła się nieprzekonująco i wykrętnie. - „Ta świadomość, ze nie jesteśmy sami, peszy mnie i jakoś nie mogę." Dziwne, ze w tych akustycznych hotelach, gdzie każde sapnięcie niesie się po wszystkich sąsiednich pokojach, nic ją nie peszy i jakoś może. Nic jej nie peszyło także na „Titanii" czy w wynajętym samolocie, którym przed czterema laty nie dolecieliśmy do Anglii, i w którym kochaliśmy się długo, z rozmysłem odwlekając finał i nie zważając na fakt, że drzwi od kabiny pilota są wątłe i pozbawione zamknięcia. Lało, gdy w południe nasz samolot z powrotem wylądował pod Bresho- ven. W ulewie wysiedliśmy z taksówki przed domem. Tak jak przypuszczałem Emmeliny juz w nim nie było; nie zostawiła po sobie śladu, ulotniła się niczym zapach jej perfum. Leslie w .łazience zdjęła przemoczoną odzież i weszła do salonu otulona w ręcznik kąpielowy. - Jesteśmy tylko we dwoje, Mikę? Sformułowała to pytanie właśnie w ten sposób. - Jesteśmy tylko we dwoje - odpowiedziałem. Zadarła dół ręcznika i odsłoniła pośladki Na prawym miała fcaKrwony znak po klamrze od pasa, co leżał na siedzeniu w samolocift. - Zdrowo mnie przyparłeś. Nie wiedząc, że się powtarzam, oświadczyłem: - Masz tyłek najwspanialszy w całym Układzie Słonecznym. - Może w jej słowach: .Jesteśmy tylko we dwoje" zakodowana była zachęta, a może suge stia, nie znam się na tym, wszelako wywołały one w moim umyśle procesy, które wyartykułowałem zawile: - Jest tak wspaniały, tak integralny, że wypada go traktować jako odrębną, samoistną całość. Więc raczej jest nas troje. I chciałbym, żebyśmy byli ze sobą stale, nawet jeżeli trzeba to będzie usankcjo- nować przez stosowny urząd. Powoli opuściła dół ręcznika patrząc na mnie kokieteryjnie i chyba ze wzruszeniem. - Uważam, że ty też jesteś miejscami wspaniały i samoistny. No to zo- stańmy w czwórkę, tak długo, jak się da. Pracownik Urzędu Ślubów wyniósł za nami z budynku naręcze folderów, które Leslie wertowała w roztrzepanie radosnym nastroju, gdyśmy wypoży- czonym samochodem wracali do domu. Duże i małe firmy oferowały młodym parom praktycznie wszystko, od monogramów wyszywanych na bieliźnie, po dworki z kompletnym wyposażeniem, od tatuaży, usuwania i robienia pie- przyków, po cudaczne operacje plastyczne łącznie z tak zwanym „harmoni- zowaniem", od wyboru imienia przyszłych pociech, po ich pełne utr2ymanie oraz edukację, od kursu organizowania party, po służbę liberyjną... - słysząc o tej orgii usług, az chciało się prosić o trochę umiaru. - „OSCULOR - przeczytała Leslie - hotel dla nowożeńców i zakocha nych". Nie sądzisz, że to przemiłe? - Możemy to sprawdzić. - Tak, ale do tego hotelu jest spory kawałek. Akurat tyle, ile stąd do Madrytu. - Stąd do Madrytu! - zawołałem, raźnie kręcąc kierownicą. -Zaraz spaku- jesz najpotrzebniejsze rzeczy, a ja zarezerwuję bilety na samolot i apartament w „Osculorze". Stąd do Madrytu! Przed wyjazdem włączyłem domowe systemy bezpieczeństwa, pozakręca- łem kurki i zawory i na taśmie ipsofonu utrwaliłem okrągłe zdanie: „Mam wszystko w dupie". Kilka tygodni później komandor Bragg składając nam gratulacje z okazji naszego awansu, powiedział do mnie kwaśno: - Mógł pan to wyrazić oględniej. Kiedy telefonowałem do pana, w moim gabinecie byli przedstawiciele Departamentu. „Osculor" przyjął nas tak, jakbyśmy pod wpływem błagalnych modlitw personelu zstąpili oto z ołtarza - i via okazała recepcja przetransportował z uwielbieniem do apartamentu na osiemnastym piętrze. - Żywimy zarozumiałą nadzieję - wyrecytował ciekną niemczyzną ną$4k < przewodnik hotelowy - że państwo zechcecie łaskawie obdarzać nas swoimi *| względami dłużej niż przez ich miodowy miesiąc. Wyrazy „państwo", „swoimi", „ich", jak podniosłą modulacją głosu zazna- czył, były dla niego wyrazami zaczynającymi się od dużej litery. Nie zamierzałem spędzić całego miesiąca w owym hotelu, a po zawarciu znajomości z cennikiem, który personel subtelnie ukrywał przed nowo przy- byłymi gośćmi, zacząłem powątpiewać w sens spędzenia tu choćby jednej doby Leslie od razu zrobiła obchód pomieszczeń. Z zachwytem odkryła w sza- fach tiule i koronki. - Jakie to fikuśne, Mikę! - wykrzyknęła, przymierzając te skrawki bielizny do siebie. - Muszę to nałożyć. Ale wpierw się wykąpię. Wykąpaliśmy się oboje, w osobnych łazienkach, gdzie czekały na nas drobiazgi toaletowe prosto z magazynu. Flakony, puszki, tuby i pudełka miały zdumiewające kształty, świadczące o dość wąskiej i jednostronnej wyobraźni projektanta. Poprzez uchylone drzwi słyszałem plusk wody w sąsiedniej ła- zience i śmiech Leslie, kiedy podziwiała głośno wygląd przyborów toaleto- wych. - Hej, Mikę! - powiedziała nagle. - Potrafiłbyś tak? - Czymś twardym, chyba trzonkiem szczotki do pleców, postukała w zrąb wanny. W odpowiedzi walnąłem parokrotnie w wannę końcem podłużnej gąbki, co moją żonę przyprawiło o nowy atak wesołości. - Nie przejmuj się, kotku! Już ja się postaram. Wprzód jednak zamówiliśmy kolację. Uraczyliśmy się nią, spoczywając w pozach niezbyt wygodnych na łożu zajmującym bez mała połowę sypialni. Potem Leslie przeniosła tacę pod drzwi, na podłogę, i wyłączyła główne oświetlenie. Dwie apliki u wezgłowia dawały nikłe, pomarańczowe światło. - Widziałeś tego przystojniaczka? - Leslie rozpostarta na aksamitnej kapie, spowita w tiule i koronki, oglądała pokrywającą sufit polichromię o tematyce dionizyjskiej. - Tego, co wtoczył się tu z naszą kolacją na wózku. Podał mi karteczkę z numerem swojego telefonu. - Zrobił to dostatecznie niezręcznie, żeby go na tym przyłapać. - Och! I nic nie powiedziałeś? - To jest wkalkulowane do rachunku. Tak jak i koszty własne tego fagasa: na przykład, gdybym obił mu buzię. Programowane wywoływanie zazdrości. - Mógłbyś nie odbierać mi złudzeń. - Ja cię tylko uprzedzam. Jutro sytuacja może się zmienić. Może przyjść tu jakiś podkasany kociak w fartuszku pokojówki i zacząć się o mnie ocierać biustem wielkości abażuru. Z dnia na dzień będzie coraz pikantniej. Leslie poruszyła się i materac zafalował pod nami delikatnie. - W tym folderze piszą, że są tutaj specjalne instruktorki i instruktorzy. Dyżurują bez przerwy. - Masz ochotę na małe szkolenie praktyczne? Roześmiała się i uszczypnęła mnie w ramię. - I są dyżurni seksuolodzy. I jest tu kameralny teatrzyk, który co godzinę wystawia dwudziestominutową jednoaktówkę. Leżeliśmy obok siebie, ciesząc się w cichości ducha swoim podniece- niem. Leżeliśmy żartując i świntusząc, skąpani w pomarańczowym świetle, lecz żadne z nas nie uczyniło nic więcej. W końcu zmorzył nas sen. Spędziliśmy w ,,Osculorze" trzy doby. Mieliśmy do dyspozycji personel gotów zaspokoić każdą naszą zachciankę, bezpłatne akcesoria „sprzyjające podniesieniu jakości współżycia", pięć kanałów telewizji wewnętrznej, na których nieprzerwanie nadawano programy śmiało konkurujące z polichro- mią sypialni, efekty dźwiękowe w postaci odgłosów tytanicznie aktywnej pary, przeżywającej co kilka minut szczyt swoich uniesień - ale nie korzystaliśmy z tych dobrodziejstw. Atmosfera tego hotelu wyostrzała nasze zmysły, sprawiała, żeśmy reagowali na swą obecność niezwykle silnie; te trzy doby wypełniły nam wzajemne umizgi, prowokacje i zabiegi erotyczne - nie było w nas jednak pożądania, czy może było, tyle że innej miary. Żyliśmy w stałym napię- ciu seksualnym, manifestując swoje uczucia, ale i ograniczając się do manife- stacji uczuć. Nasze nazwiska powinny zostać uwiecznione w kronikach „Os- culoru" jako patologiczny wyjątek, przynoszący chlubę „hotelowi dla nowo- żeńców i zakochanych". Gdyśmy opuścili ów przybytek Erosa, w połowie drogi na lotnisko moja żona na migi poprosiła taksówkarza, aby zawiózł nas do takiego hotelu, w którym łóżka służą przede wszystkim do spania. I dopiero w „Zancara" prze- rwaliśmy trzydobową abstynencję, czerpiąc profit z nagromadzonej w nas energii. Niewątpliwie dotrzymalibyśmy wówczas kroku parze, która gościom „Osculoru" świeciła przykładem z taśmy magnetofonowej. Do pewnego stopnia „Osculor" spełnił swe zadanie. Przez pozostałe dni naszego miodowego miesiąca udawaliśmy stateczne małżeństwo w pensjonacie wkomponowanym w morski krajobraz na Majorce. Ten fragment, jeden z pierwszych fragmentów „Eskapizmu", napisałem ze dwa lata temu, na pokładzie statku kosmicznego typu , Acer II". Na pokładzie statku, który z prędkością 1500 kilometrów na sekundę mknął w kierunku Neptuna, by z księżyca Tryton zabrać ciała tragicznie zmarłych tam pilotów: Vala Nevilla i Dietera Epsteina. Teraz, tego sobotniego poranka, ziewnąłem rozdzierająco i usiadłem pod kołdrą. Gdzieś za ścianą szumiała w rurach woda. Pomyślałem, że Leslie zażywa kąpieli i że Emmelina prawdopodobnie jeszcze śpi w swoim niebie- skim pokoju. II Stałem cierpliwie pod natryskiem. Gorący tusz przywracał mi chęć życia - nawet w tym skacowanym ciele. Dla odmiany chłodne powietrze, napływało przez okno, które otworzyłem z premedytacją, i wokół mnie bu- chały kłęby pary. Emmelina przyjechała wczoraj po południu, wnosząc do naszego domu nastrój cierpko-melancholijny. Dwie butelki wina, którym od czasu do czasu raczy się Leslie, a którego marki nigdy nie pamiętam, poprawiły nam wszyst- kim humor, dwie następne rozwiązały Emmelinie język. „Kosmiczny paro- ksy" zrobił klapę - o tym dowiedziałem się z prasy już w zeszłym miesiącu: wkrótce po rzymskiej premierze tego filmu lokalna popołudniówka przedru kowala z włoskiego tygodnika „Spettatore" esej krytyczny pod tytułem „Ra motka odgrzewana na pępku kosmonauty". Ale od premiery Emmelina zdąży- ła się pogodzić „z tym rzekomym niepowodzeniem" i „dawno przestała się przejmować bełkotem tych gówniarzy krytyków", zwłaszcza stwierdzeniem autora eseju, że „jakkolwiek na pokazach mody występują modelki w wieku tak zwanym średnim, które rzeczywiście ze stosownym szykiem demonstrują kreacje, dla pań powiedzmy: dojrzałych - to zatrudnienie babci w charakterze prezenterki kostiumów plażowych jest żałosną przesadą nawet w komedii porno". W to przyprawione na cierpko melancholijne usposobienie Emmeli- na wpadła z innego powodu. Nim zjawiła się u nas, zatelefonowała z dworca do swojego agenta, a ten powiedział jej, że Japończycy ostatecznie nie zakupi- li „Paroksyzmu". Emmelina spoglądała to na Leslie, to na mnie błyszczącymi po alkoholu oczyma. - Ci Japończycy! Czy oni znają się na europejskiej sztuce? Dobry kwadrans roztrząsaliśmy wspólnie kwestię znajomości sztuki euro- pejskiej przez Japończyków. - Zainwestowałam w ten film kupę forsy, a tu taki niefart! Zadrżałem. Dokument, w którym Emmelina Raya zrzeka się praw mająt- kowych i alimentacyjnych przechowuję jak relikwię, i jest to dokument ważny, ale czy człowiek może przewidzieć wszystkie posunięcia swojej byłej żony, pozbawionej środków do życia? - Gwiżdżę na tych Japończyków - powiedziała Emmelina do pustego kieliszka. - I tak wyszłam na swoje. Zwróciło mi się z nawiązką. Ukojony puściłem się chwiejnie do baru po piątą butelkę wina. - Dosyć na dzisiaj tej rozpusty - zawyrokowała Leslie i wstała. - Zostawmy coś na jutro. Usiłowałem oponować, tłumacząc, że jutrzejszy dzień trwa już od godziny z okładem, ale Emmelina także wstała od stołu, więc uległem i przenieśliśmy się do patio, by przy księżycu ocenić powstającą na dnie basenu mozaikę. Około drugiej nad ranem dotarliśmy do swoich pokojów - niektórzy rozgory czeni, że muszą nocować samotnie. III Przyjrzałem się swojemu odbiciu w lustrze, włożyłem czystą koszulę i wyszedłem z łazienki. Na korytarzu pachniało smażonym bekonem. Kochana Lee. Śniadanie zjedliśmy w jadalni - uświetnione butelką wina, którą tej nocy Leslie zasekwestrowała. Poczułem się zupełnie zdrów po tym królewskim posiłku, ale zarazem poczułem się rozkosznie ociężały, toteż kiedy panie objawiły chęć podjęcia prac nad mozaiką, wymówiłem się od pomocy naglącą weną pisarską i do lunchu uciąłem drzemkę pod małżeńskim baldachimem. Obudził mnie gong u drzwi frontowych. W holu rozległy się kroki, a po nich głosy, wśród których rozpoznałem matowy glos Josepha Bragga. W łazience ochlapałem twarz zimną wodą. Z odciśniętym na policzku śladem po maciejce wyhaftowanej na jaśku zszedłem do salonu, gdzie Leslie, zaaferowana i w kombinezonie, usadawiała Bragga w fotelu. Kobieta, co z nim przybyła, ubrana kontestacyjnie w obszerne spodnie z jaskrawoczerwonego płótna i w kanarkowy, za duży na nią i rozciągnięty sweter, juz siedziała - niedbale, z nogami szeroko odwiedzionymi, wzorem utrudzonego drwala. - Mikę. - Bragg zgrabnie wymknął się Leslie, ruszając mi na spotkanie. - Tyle czasu, pilocie. Spoglądał na mnie oczami łam. Przez moment zdawało mi się, ze prze- dzierzgnięty w skórę Maxa Sterna wycedzi omdlewająco: „DELIMALE uczyni ją powolną twej woli". Uścisnąłem jego dłoń z niesmakiem i słabo, czym sprawi- łem mu zawód. „Ty to masz stalowy chwyt, Mikę." - Kotku - powiedziała do mnie Leslie - pójdę się przebrać. Zabaw tym- czasem naszych gości. Emmelina zakrzątnęła się przy barze, a Bragg wskazał mi półleżące w fotelu kanarkowo czerwone stworzenie równie chude i kościste jak on. - Moja żona. Anneliese. - Anna, mów mi Anna - wtrąciła kobieta, mrugając do mnie bezceremo- nialnie. - Z opowiadań urniego znam cię od pięciu lat, ąuerido*. - Z czyich opowiadań? Anneliese Bragg wstała i podeszła do nas. Zauważyłem, że porusza się odpowiednio do swojej kanciastej budowy. - Urniego. - Anno - rzekł Joseph Bragg. Zabrzmiało to potulnie. Anneliese odchyliła do tyłu głowę i czarne, proste włosy spadły jej za łopatki. Widząc ją z bliska stwierdziłem, ze ma gładką, smagłą cerę i ze jest niebrzydka, chociaż szeroki nos, wystające kości policzkowe i owalny pod- bródek były w meksykańskim typie, za którym to typem urody specjalnie nie przepadam. - Od kiedy cię to razi? - spytała męża. - Nie jesteśmy sami, Anno - Aj, aj, aj! - Anneliese natarła na mnie. - Czy ciebie to razi, ąuerido? Zanim zdążyłem odpowiedzieć, nadeszła Emmelina. Rozdzieliła pomię- dzy nas szklaneczki i stanęła obok Bragga. Sącząc swój alkohol niezdecydo-f wanie powiodła wzrokiem po naszych twarzach. Zatrzymała go na twarzy Anneliese. - Chyba pójdę do kuchni - powiedziała. - Leslie sama nie wyrobi się z lunchem. " Q u e r i d o - mó] drogi. - Chętnie wam pomogę - podchwyciła Anneliese. - Nikt tak jak ja nie przyrządza steków. Urni, przynieś z jeepa teąuilę. ; - Państwo przyjechali jeepem? - A co, to |edyny pojazd godny zaufania na tym świecie. Oddaliły się, a Joseph Bragg i ja zajęliśmy miejsca w fotelach. Milczeliśmy. Przed naszym - Leslie i moim - odlotem na Trytona, kiedy Bragg bywa! u nas regularnie, potrafiliśmy tak siedzieć z nim w salonie milcząc godzinami. Włą- czony telewizor zwalniał nas od obowiązku prowadzenia rozmowy, ja oprócz tego szukałem w telewizji ucieczki od dręczących mnie myśli. Tylko raz wizyta komandora Bragga miała odmienny przebieg. Była to ostatnia z jego rocznego cyklu wizyt, po której Bragg wyprawi! nas na ten księżyc Neptuna i po której, ku mojej uldze, przestał być przyjacielem naszego domu. Przyszedł wtedy wcześniej niz na ogół. Ustalony i celebrowany przez Leslie rytuał nalewania mu drinka odbył się normalnie i swoim zwyczajem Bragg zapadł w fotel pod oknem. Milczeliśmy zgodnie około godziny, dopóki w telewizji nie dobiegł końca amerykański musical „Ta mała". Potem komandor Joseph Bragg, szef Ośrodka Kosmicznych Statków Zało- gowych pod Breshoven, zaproponował nam - Leslie i mnie - udział w dwuo- sobowej wyprawie ratunkowej na Trytona. IV Statki typu ,,Acer" oddano do eksploatacji stosunkowo niedawno: pier- wszy, który pomyślnie przeszedł próby, zabrał Leslie, Jurga Hoestroma, mnie i ciało Pottera Brentona z „Titanii". Ten ,Acer I" rozwijał prędkość do 1000 kilometrów na sekundę i pokonanie odległości Ziemia - „Tkania" - Ziemia zajęło mu dwa miesiące. Użytkowane od trzech lat „Acery II" są półtorakrot nie szybsze. Takim statkiem poleciałem z Leslie na Trytona i takim udali się tam siedem tygodni przed nami dwaj piloci: Val Nevill i Dieter Epstein, piloci, którzy według wszelkiego prawdopodobieństwa już nie żyli - jak to przyjęła Centrala Analityczna w dniu wysiania naszej wyprawy. „Acer II" potrzebuje doby na rozwinięcie maksymalne] prędkości. Przez tę dobę na jego pokładzie panują niemal ziemskie warunki. Później w zabawny sposób zanika ciążenie, co jeszcze później, jak wiadomo, przestaje być za bawne. Trzeciego dnia, licząc od startu, postawiłem sobie pytanie, czy przy- kład Leslie, która leży w komorze anabiotycznej, nie jest wart naśladowania. Przed laty napisałem w „Katharsis": Decydując się na udział w wyprawie „Emergency", postanowiłem prowa dzić dziennik. Postanowiłem to z myślą, że w przyszłości może opiszę prze bieg tej wyprawy. Kiedy przygotowywałem relację z pobytu w komorze ciszy, właśnie te krótkie notatki w dzienniku czynności służyły mi jako przewodnik po kamienistym terenie pracy piśmienniczej. ¦*>» Powyższe zdania mogły się odnosić również do wyprawy „Tryton" - jak ją nazywano w kołach zbliżonych do OKSZ, czy „Neptun II" - jak brzmiała jej nazwa oficjalna. Z rzeczami osobistymi wniosłem na pokład , Acera II" opasły notes i pióro umożliwiające pisanie w warunkach kosmicznych. Ten warsztat pisarski rozłożyłem w sterowni i wprawdzie bywały okresy, ze napawał mnie on odrazą, to jednak prześlęczałem nad nim mnóstwo godzin i nie były to godziny stracone. Sto czterdzieści miesięcy w kosmosie i czterdzieści trzy lata na karku - skreśliłem piątego dnia podróży. Ten młody diagnosta o wyglądzie dyplomaty miał rację, orzekając, ze jestem wrakiem pilota. 'Leslie śpi od czterech dni. W siedemset minut od zero, kiedy o-ka wy- czerpał się zasób czułych życzeń i dano nam wytchnąć, moja żona zniknęła w swej kabinie, aby niebawem stanąć na progu sterowni ubrana tak, jakbyśmy byli w tamtej sypialni w „Osculorze". - Kotku - powiedziała. -Ja... wiesz. - Wiem. - Leslie dzień przed startem, w Ośrodku Przygotowawczo-Tre- ningowym, zastrzegła sobie: „Chcę z tobą polecieć i polecę, ale nie wymagaj ode mnie, żebym zrezygnowała z anabiozy". - Wiem, tylko ten twój strój... - Och, jeszcze tam nie idę. Wpierw dam ci wycisk. Dam ci taki wycisk, żebyś przez te dni nie mógł patrzeć na moje zdjęcie. Spełniła obietnicę. Chociaż na jej fotkę, którą przymocowałem do pulpitu sterowniczego, spoglądam coraz częściej. Tak więc decydując się wziąć udział w wyprawie „Tryton", postanowiłem prowadzić dziennik. Prowadziłem go skrupulatnie i na bieżąco i było to zajęcie nudniejsze od upływających mi w śmiertelnej nudzie dni. Oczywiście zastanawiałem się nad kształtem i fabułą przyszłej książki, ale z tych systema- tycznych notatek mógłbym sklecić w najlepszym wypadku „Dobowy rozkład czynności pilota" - dziełko zapewne rzetelnie opracowane, jednak o zniko- mych wartościach artystycznych i na domiar juz istniejące w niezliczonych wersjach. Siódmego dnia podróży, bębniąc palcami po nosie Helgi von Schack, która w programie kabaretowym „Cugle" wygłaszała z ekranu telewizyjnego satyryczny monolog, powiedziałem na głos: - Panie Valu Nevillu i ty, panie Dieterze Epsteinie, jedyna nadzieja w was, panowie. Ufam, że na Trytonie zastanę wasz statek zamieniony w ohydnąp cuchnącą breję, a obok waszych zezwłoków będzie wypalony w skale ślad po metrowej, sześciopalczastej łapie. Szalenie by to wzmocniło dramaturgię mo jego utworu. Sporo miejsca w dzienniku przeznaczyłem na wspomnienia. Spisywałem je tak, jak mnie nawiedzały: raz chaotycznie i migawkowo, raz uporządkowa- nymi ciągami. I kiedy przeglądałem te właśnie zapiski, odnosiłem wrażenie, ze z nich może się coś wylęgnąć. V Po miodowym miesiącu wróciliśmy do Szwajcarii opaleni i wypoczęci. W skrytce pocztowej, prócz prywatnej korespondencji, znalazłem ujmujący wy- sokością zaliczki przekaz z „Orbity", szarą kopertę z moją wymagającą popra- wek pisemną relacją z komory ciszy i wezwanie do Ośrodka Kosmicznych Statków Załogowych. Takie samo wezwanie, na swoje panieńskie nazwisko, lecz na mój adres, otrzymała Leslie. Do OKSZ pojechaliśmy nazajutrz, po uprzednim porozumieniu telefoni- cznym z władzami Ośrodka. Przyjął nas komandor Bragg - w auli, gdzie czekał bankietowo nakryty stół i gdzie wnet przyszło dwóch zastępców Bragga i jego zdyszany sekretarz. Na wstępie poinformowano mnie kwaśno, co szefostwo OKSZ myśli o swych wychowankach, którzy na taśmie służbowego - bądź co bądź - ipsofo- nu nagrywają zdania w rodzaju: „Mam wszystko w dupie", po czym Bragg dodat: - Nie wywołałoby to takiej konsternacji wśród przedstawicieli Departa- mentu, gdyby nie fakt, że oni zadzwonili do pana, żeby złożyć gratulacje. Przywieźli zawiadomienie o pańskim awansie i mieli ja panu wręczyć na okolicznościowej odprawie. Awansowałem o dwie klasy. Wszyscy z grupy „Emergency" awansowali, wszyscy o dwie klasy - za wyjątkiem Jose Martineza oraz Freda von Neheima, który juz wcześniej osiągnął niemal pułap możliwości awansowych. Leslie dostała klasę III, ja - klasę S, a więc klasę honorową, nie dającą mi większych uprawnień niż posiadaczowi jedynki, nadającą mi natomiast sympatyczny przywilej: prawo do karty kredytowej z nadrukiem B.O. Bez ograniczeń. - Odprawa - kontynuował Joseph Bragg tonem mniej kwaśnym - nie doszła do skutku, bo zawiódł tez Jurg Hoestrom i Fred von Neheim, który nie mógł do nas przybyć ze względów... zdrowotnych. - Komandor rozkrzyzował ręce nad stołem i dokończył prawie serdecznie: - Ta skromna, kameralna uroczystość ma charakter podwójny. Jest okazją do złożenia naszym gościom gratulacji z powodu awansu i podziękowań za ich trud. Pan Mikę Cesara odchodzi w stan spoczynku, a pani Leslie Leeport, przepraszam... pani Leslie Cesara, o czym z żalem powiadomił nas jej armator, nieodwołalnie wypowie- działa pracę. Ta „skromna, kameralna uroczystość" nieco się przeciągnęła. Nad ranem z całym sztabem Ośrodka Kosmicznych Statków Załogowych byłem juz na ty. Leslie także. Któryś z zastępców Bragga ustawicznie zwracał się do niej per „kochana Lee", co jej nie przeszkadzało, ale mnie - owszem, gdyż przypo- mniałem sobie, jak się poczuła dotknięta, kiedy Emmelina nazwała ją Lee Scarlet. W końcu jednak uznałem, że „kochana Lee" i „Lee Scarlet" to zupełnie co innego, i sam zacząłem zwracać się tak do niej, opuszczając tylko ten infantylny dodatek, aby nie wyjść na pantoflarza. Bankietować przestaliśmy około południa dnia następnego. Uprzejmy personel hotelu OKSZ położył nas do łóżek w apartamencie na parterze, wieczorem zaś, służbowym samochodem, odstawił pod dom. Kolejne trzy miesiące minęły nam w kulcie pracy. Maszynopis, który „Or bita" zwróciła mi do poprawienia, poddałem solidnej obróbce wykańczającej, potem wziąłem na warsztat tragedię „Titanii" - owe „najbardziej dramatyczne wypadki, jakie w ostatnich latach rozegrały się w kosmosie". Starałem się przedstawić je możliwie wiernie, beletryzując tamtą rzeczywistość jedynie w zakresie tolerowanym przez literaturę faktu. Pisałem bez pośpiechu, przecięt- nie stronę dziennie, z przerwami, jeżeli Leslie' potrzebowała mojej pomocy przy poważniejszych zakupach. Gdyż Leslie w tym czasie urządzała dom. Słowo „urządzała" ma tutaj zastosowanie eufemiczne. Jej pytania i okrzyki... „Nie sądzisz, kotku, że wyposażenie tej kuchni jest przesadnie prymityw- ne? A co to za okropność na koślawych nóżkach? Hm... ta goła ściana... Tu postawimy takie łóżko jak w «Osculorze-. Tyle że z baldachimem. -Cyklop-. Naprawdę jesteś przywiązany do tej makiety? Nie, do salonu z kominkiem nadają się meble wyłącznie mahoniowe. O rany! Telewizor czarno-biały. No, gdyby się o tym dowiedziało British Museum... W którym wieku założono tę klimatyzację, Mikę?" ...może dadzą jakie takie wyobrażenie o skali zaplanowanych przez nią zmian. Po trzech miesiącach obie moje relacje były gotowe. Zatytułowałem je odpowiednio „Ziemia" i „Kosmos", obu nadałem wspólny, przemądrzały ty- tuł „Katharsis" i wysiałem do redakcji „Orbity". Leslie rada, że „wreszcie mi przeszło" i że „wreszcie chyba zacznę brać czynny udział w naszym małżeń- skim życiu", z dumą oprowadziła mnie po domu, który tylko tu i ówdzie wydał mi się znajomy. - Trzeba jeszcze - powiedziała - zdemontować tę śmieszną boazerię w holu, wywalić te wszystkie kinkiety i ample, dać nowe tapety i zasłony... Jest jeszcze huk roboty. I... - wsunęła mi dłoń pod pachę - ...i wiesz co, kotku? Dobudujemy do domu dwa skrzydła. Lada dzień przyślą nam projekt. Tylko potakiwałem. Leslie zrealizowała swoje plany. Zabrało jej to osiem miesięcy, w trakcie których również wojażowaliśmy po świecie. Cztery tygodnie spędziliśmy u jej rodziców, w ich małej posiadłości pod Londynem, gdzie pani Maria Pia Lee- port - z wyglądu rówieśniczka swej córki - z samozaparciem uczyła mnie konnej jazdy, wkładając w to wiele płomiennego uczucia, tak że omal sie^w niej nie zadurzyłem, tym bardziej, że moja żona zaniedbywała mnie na r. rzecz swoich dawnych przyjaciół. Później polecieliśmy do Australii, na farmę, ns^ której swego czasu przez czternaście dni sposobiłem się do rozmowy z Em- meliną, o czym wspomniałem w „Katharsis", i na której przez czternaście dni pocieszała mnie pulchna Susy, o czym w „Katharsis" nie wspomniałem. Właś- , cicielem kompleksu owych farm jest przedsiębiorstwo turystyczne wynajmu- jące żądnym prymitywu mieszczuchom „autentyczne dziewiętnastowieczne chaty wraz ze służbą o poglądach współczesnych". Susy pracowała tam nadal, na tej samej farmie, i za plecami mojej żony dała mi do zrozumienia, że mnie poznaje. Była bardziej pulchna i apetyczna niż ongiś, toteż z żalem słuchałem, jak Leslie proponuje jej wychodne na dwa miesiące, które umyśliła ze mną przeleniuchować. Dwumiesięczny pobyt na antypodach dosyć nas zmęczył. W Breshoven czekały na mnie egzemplarze „Orbity" z odcinkami „Katharsis", nowy prze- kaz i obłudne listy od znajomych. Niebawem otrzymałem też list z Verlag R. Metternich. Do Berna pojechałem sam, poniwaz Leslie pertraktowała akurat z zakładem budowlanym w sprawie postawienia skrzydeł naszego domu. Kiedy wróciłem z podpisaną umową wydawniczą, już zwożono segmenty. Rychło okazało się, że nikt tak nie zachęci człowieka do turystyki, jak dziarsko pracu- jąca ekipa budowlana. Ponownie wyjechaliśmy z Leslie do jej rodziców, zos- tawiając robotników sam na sam z domem, dokumentacją i całym bałaganem. Tym razem nie było nauki konnej jazdy, gdyż pani Maria Pia Leeport kuśtykała po zderzeniu z przeszkodą, którą postanowiła sforsować na grzbiecie młode- go ogiera. Były za to pasjanse i towarzyski brydż. Jakoś wytrwaliśmy ten mie- siąc, aby po powrocie do Breshoven skonstatować, że robotnicy uwinęli się w terminie. Wkroczyliśmy w kolejną fazę gorączkowych zakupów. Nadruk B.O. na karcie kredytowej jest optymistycznie mylący. To prawda, że posiadaczowi takiej karty przysługuje bezpłatnie - weźmy dla przykładu sprzęt motoryzacyjny - jeden samochód na każdego pełnoletniego członka rodziny. Samochody te jednak nie podlegają wymianie częstszej aniżeli raz na trzy lata - z wyjątkiem sytuacji, kiedy zostały rozbite, ale wtedy należy przed- stawić dowody, że winy za kraksę nie ponosi ich właściciel. Podobnie jest z innymi dobrami materialnymi. Nawet dywanik, który leży u nas w holu, ma określoną normę użytkowania, z tym, że aby dostać dywanik nowy, nie muszę zdawać starego, no i - jak mi się zdaje - przysługuje nam tych dywaników, czy raczej kompletów dywanów i wykładzin, dwukrotnie więcej, niż ich potrzebu- jemy. W tamtych miesiącach, gdy Leslie urządzała nasz dom, nie mieliśmy prob- lemu z owymi normami użytkowania, bo nie korzystając dotąd z przywilejów posiadacza karty kredytowej bez ograniczeń, po prostu nie mieliśmy też nic, co by było normami użytkowania objęte. Nie stwarzano nam trudności, trak- towano nas uprzejmie, mimo to wnet uznałem, że świecenie w oczy subiek- tów nadrukiem B.O. jest żenujące. Dość było zobaczyć minę sprzedawcy z salonu samochodowego „Luxur", kiedy Leslie arystokratycznym ruchem po kazała na bordowego fiata mówiąc: - Ten. Biedak byl załamany, jakby funkcjonariusze urzędu podatkowego rekwi- rowali jego ukochaną własność: wózek inwalidzki - pamiątkę po nieodżało- wanym dziadku. - Chyba wyszukałem coś dla siebie. - Ciesząc się niecnie, klepnąłem maskę czarnego carbigha. Potem miałem wyrzuty sumienia. - Co ty na to, Lee? 125 - Jest wspaniały - odpowiedziała. Jeszcze nosiłem w pamięci tę scenę: Emmelina wsiadająca do wielkiego carbigha na przedmieściach Bergamo. Ten wóz wtedy podniósł jej wartość w moim mniemaniu. - Jest a z za wspaniały, kotku. Wybacz, ale nie pasujesz mi do niego. Trochę zabolało mnie to stwierdzenie. Pogładziłem lakier lśniący na błot- niku. - Więc go biorę - zdecydowałem. Znów ruszyliśmy na podbój świata. Gdybym zechciał kiedyś ująć tę eska- padę w formę opowiadania, nadałbym mu tytuł: „Tropami zaślepionego idio- ty Mike'a Cesara i jego pierwszej, puszczalskiej żony". Byliśmy więc w Hamburgu, Warszawie, Moskwie, Teheranie, Delhi, Kalkucie, Bangkoku, Ma- kasarze, Adelaide, Wellingtonie, Los Angeles, Detroit, Nowym Jorku, Santiago, Bogocie, Rio de Janeiro, Konakri, Lizbonie, Madrycie, Walencji, Paryżu - jak atlas długi i szeroki - i wreszcie wylądowaliśmy na lotnisku berneńskim. A po przyjeździe do Breshoven, gdy Leslie zagospodarowała i urządziła oba skrzydła domu, w naszym małżeństwie nastąpił kryzys. VI Joseph Bragg zapalił cygaro, panie tymczasem sprzątnęły naczynia po lun- chu, który podano w salonie. Ospale przeszliśmy do patio, by nasycić wzrok widokiem hałdy różnokolorowych, płaskich kształtek, zapieczętowanych pu- szek z klejem i otwartych puszek po kleju - na ogół z tkwiącym wewnątrz, przyschniętym do dna pędzlem, bo Leslie zapomina, ze używane pędzle trzeba na noc wkładać do kubła z rozpuszczalnikiem. Przenikliwy wiatr niósł w kierunku domu zapach chemikaliów. Było słonecznie. - Aj, patio z basenem! - zawołała Anneliese. - Zawsze marzyłam o patio z basenem. Doprowadzacie wodę? Leslie podniosła z ziemi swój projekt - Wyklejamy mozaikę. - Wizerunki zwierząt na projekcie zamigotały w słońcu. - Taką. - Jakie to horrible*! - Anneliese z zachwytu przycisnęła dłonie do chło- pięcej piersi. - Sami wymyśliliście te straszydła? Swoim zachwytem podbiła Leslie, która zaczęła jej objaśniać różnice ana- tomiczne między mitologicznymi potworami. Bragg dyskretnie skinął na mnie i przespacerowaliśmy na drugą stronę basenu. - Nie chciałem tego - powiedział półgłosem. - Ale Anna się uparła., Przeczytała ten artykuł o Nepie i uparła się, zęby was odwiedzić. Bezwiednie spojrzałem na jego żonę zasłuchaną w monolog Leslie. - No tak - rzekłem. - „Bern Zeitung". * Horrible -przerażające. _ Przepraszam cię, Mikę. _ Masz tę gazetę tutaj? - Nie. Nie sądzę. Zapytaj Anny. - Bragg strząsnął popiół z cygara na po- sadzkę za dziewięć tysięcy franków. - Czy on... istnieje? - Kto? - Nep. Wzruszyłem ramionami. - Ja wiem - poprawił się Bragg - to może ustalić tylko aparatura. Ludzkie zmysły są zawodne. Ale czy jego wygląd... zgadza się z tym opisem? - Nie czytałem tego artykułu - odparłem wykrętnie. Wolałem się nie przyznawać, ze nie widziałem Nepa. Że nigdy nie chcia- łem go zobaczyć. Nigdy, oprócz tamtego kwietniowego poranka, kiedy uwie- rzyłem, ze dymorficzny Nep wyjawi mi tajemnicę Trytona. Ale Leslie rozwiała moje złudzenia. „On ci nie pomoże". - Mam tylko kłopot z Ortrosem - mówiła teraz. - Nie podoba mi się jego ogon. Ten pies na pewno był jakiś nietypowy, ale w „Mitach greckich" Ruttie ra nic o tym nie ma. Obróciła się ku nam z rozpostartym projektem. - Joseph - rzekła podchodząc do krawędzi basenu. - Temu bydlakowi czegoś brakuje, prawda? Przez chwilę patrzyła na Josepha Bragga z tą czcią, która miesiącami psuła mi krew. - Mam nadzieję - powiedziałem szeptem, ale Bragg to usłyszał - ze nie będziesz nadużywać naszej gościnności. VII Jesienią oba skrzydła domu były juz urządzone i zagospodarowane. Od pewnego czasu nasze życie toczyło się ustabilizowanym trybem. Może zawo- dzi mnie pamięć, może coś przeoczyłem, jestem jednak zdania, ze pierwsze oznaki nadciągającego kryzysu dały się zauważyć na dziewięć miesięcy przed naszą wyprawą na Trytona, której wtedy jeszcze nie planowano nawet w Departamencie. Było to w połowie listopada, wieczorem. Leslie oglądała telewizyjny pro- gram „Komiąek", ja siedziałem za nią i wyciągałem korek z butelki, rad ze nikt mi w tym nie przeszkadza. Na ekranie tłusty bobas zuchowato raczkował po podłodze, a redaktor programu winszował pani Bettinie Prager dorodnego syna, piątego juz, życząc wszystkim matkom „analogicznych sukcesów pro kreacyjnych". - Przestałby pieprzyć! - odezwała się nagle Leslie. Zgasiła telewizor i wstała. - Cholera, mam migrenę albo co. Idę się położyć. Zjesz kolację sam, kotku? - Zjem kolację sam. Przełknąłem łyk wina i słuchając cichnących kroków Leslie, wspomniałem rodzinną sprzeczkę z naszego pobytu w Londynie. - Powinniście mieć dzieci - powiedziała wówczas pani Maria Pia Leeport. Ostrożnie opuściła zwichniętą nogę na podnóżek. - Bodaj jedno dziecko. Leslie wzdrygnęła się nad swoją szarlotką. - Dzieci - powtórzyła niecierpliwie. - Bodaj jedno. Poczułem na sobie wzrok teściowej, lecz udałem, że przyglądam się pej- zażowi za oknem. Byłem ciekaw, co powie Leslie tak przyparta do muru. Gdybym wtrącił swoje trzy grosze, mogłaby wykręcić się sianem, łapiąc mnie z kobiecą niekonsekwencją za byle jakie słowo. - O rany! - cisnęła łyżeczkę na talerzyk. - Ten cały bank nasienia! Kontrolka komory anabiotycznej, w której leżała Lesłie, ćmiła jednostaj- nym zielonym światłem. A może ona - pomyślałem - kieruje się instynktem macierzyńskim, może tym swoim uwielbieniem dlaBragga zaspokaja potrzeby macierzyńskie? Bo to jest, do diabla, uwielbienie. To istotnie było uwielbienie. Po raz pierwszy w naszym życiu prywatnym i jako osoba prywatna koman- dor Joseph Bragg pojawił się dwa miesiące przed tą edycją programu „Komi- nek". Leslie przywiozła go z miasta razem z zakupami któregoś wrześniowego popołudnia i od tamtej pory Bragg, nie, Joseph, zaczął dokładać starań, by zasłużyć na miano przyjaciela naszego domu. Co go napadło - nie wiem, dość ze bywał u nas regularnie, przynajmniej dwa razy w tygodniu. Przesiadywał godzinami w fotelu pod oknem, naprzeciwko telewizora, sącząc drinka i rzucając sporadyczne, zdawkowe uwagi. Za każdej jego bytności Leslie tonęła w ekstazie. Co ją wtedy napadało - także nie wiem, dość że zapominała o domu, obowiązkach, kryzysach gospo- darczych i politycznych, jakimi straszy nas telewizja dla zabicia nudy, i o tym facecie, który z nią i z jej Josephem siedzi w salonie i który podaje się za jej męża. Kiedy Bragg wychodził, Leslie z atencją odprowadzała go do drzwi i za- mykając je za nim, na nowo stawała się troskliwą, kochającą żoną. - Kotku - mówiła - zgadnij, o czym teraz marzę. - O moim pogrzebie - odpowiadałem. - Chodź, pogrzebiemy go wspólnie. No chodź - i ciągnęła mnie do sypialni. Po wizytach komandora odnajdywałem w Leslie zachłanną kochankę re- kompensującą mi uroczo te godziny braggolatrii. Domyślałem się, ze niena- syconą czułość mojej żony zawdzięczam wpływowi jej Josepha, i to mnie irytowało, choć nie miałem pojęcia, na czym ten wpływ polega. - Skoro tak się na niego napalasz - powiedziałem kiedyś - idź z nim do łóżka. Leslie szeroko otworzyła oczy. - Z kim? Z Josephem? - Roześmiała się serdecznie. - O Boże! Wyobrażasz sobie Josepha w łóżku? Na pewno sobie nie wyobrażałem, a ten serdeczny śmiech rozjaśnił mi resztę dnia. Ale moja niechęć do Josepha Bragga... ...nie zmalała i w grudniu mnie poniosło. Drugiego dnia świąt Bożego Narodzenia, po przydługim obiedzie zasied- liśmy w swych fotelach, w salonie. Bragg obojętnie gapił się w telewizor, Leslie - z czcią na Bragga, ja zaś - posępnie na Leslie. Telewizja nadawała tasiemcowe widowisko, przeplatane kolędami w wykonaniu zespołu „Christ- baum"; moja żona także kolędowała - do swego idola, Josepha. Tak dotrwa- liśmy do drugiej przerwy na serwis informacyjny, podczas której powiedzia- łem: - Szkoda, stary, że umówiłeś się z ciotką na dzisiejszy wieczór. Przekaż jej od nas życzenia świąteczne. - Wstałem. - Przyniosę ci twoje selskiny. Bragg posłusznie podniósł się z fotela. - Dziękuję. Leslie też się podniosła. - Myślałam - powiedziała zdziwiona - ze zostaniesz na kolacji. - Nie mogłem odmówić ciotce - Bragg zełgał bez zająknięcia. - Starszej pani należą się specjalne względy. Podałem mu jego futrzaną kurtkę i poczekałem, aż pożegna się z Leslie. - Odprowadzę cię do samochodu. W holu zapaliłem światło na ganku, gdyż latarnie na naszej ulicy przestano konserwować u schyłku dziewiętnastego wieku. Brnąc po błotnistym śniegu wydostaliśmy się przez furtkę na chodnik. - Bragg - rzekłem, kiedy wyjął z kieszeni kluczyki. - Te trzy miesiące były piekielnie mile. Ale nasze towarzystwo chyba cię już zmęczyło. Światła domu padały na jego twarz. Była bez wyrazu. - Nie wiedziałem, że się narzucam. Po pustej ulicy, od jasnych okien z zasuniętymi storami niósł się słabo refren kolędy. Bragg wolno przebierał w pęku kluczy. - Leslie zawsze tak nalega. - Mniejsza o Leslie - odparłem tonem, od którego pobliskie kałuże po- winien ściąć lód. - Mniejsza o nią. - Co mam jej powiedzieć, jeżeli zadzwoni? Chwyciłem go za ręce, powyżej łokci. Przez futro czułem pod palcami jego wątłe bicepsy. - Słuchaj - wycedziłem, rozgniatając mu mięśnie. - Nie zgrywaj się, dob- rze? Rysy mu złagodniały. Spojrzał na mnie zamglonymi oczyma. - Och, Mikę - powiedział miękko, ze słodyczą. - Ty to masz stalowy chwyt, pilocie. Puściłem go gwałtownie, niemal odepchnąłem od siebie. Doskonale zna- łem to spojrzenie; tym spojrzeniem komandor Bragg obdarzył mnie w dniu, gdyśmy się poznali, i tak Max Stern, „bożyszcze pedzialców", spoglądał z telewizyjnego ekranu w latach swego blasku. Tak też spoglądał Algierczyk Doukh Sid'ahmed, który ze mną zdawał egzaminy do Ośrodka Kosmicznych Statków Załogowych i nie został przyjęty ze względu na inversio sexualis. Bragg nie pokazywał się u nas przez miesiąc. Leslie krążyła po pokojach struta, wpadając na przemian to w złość, to w apatię. Wieczorami z reguły odzyskiwała dobre samopoczucie i pod baldachimem była idealną kochanką, pogodną, delikatną i z temperamentem, w dzień wszelako stawała się nie- znośna i opryskliwa i od świtu do nocy musiałem znosić jej fochy. Zapewne telefonowała do Bragga, jednak bez skutku, co w postępie geometrycznym ¦ odczuwałem na własnej skórze, tak ze w końcu skruszony, w tajemnicy przed żoną, pojechałem do niego w trzeciej dekadzie stycznia, aby go przeprosić. Przyjął mnie niczym rozamorowana dziewczyna i łatwo dał się ughskać Znowu zaczął u nas bywać regularnie. Od przypadku do przypadku zostawał na noc i wtedy Leslie, barykadując się przede mną w sypialni, szeptała: - Jakoś nie mogę, kotku. Ta świadomość, ze nie jesteśmy sami, peszy- mnie i jakoś nie mogę. To oczywiście nie podsycało mojej sympatii dla Bragga. Natomiast Leslie kwitła. Krygowała się i wdzięczyła, w lot odgadywała życzenia naszego gościa, zniewolona jego obecnością i niepomna niczego. Nie była to najzdrowsza sytuacja na świecie i az mnie od niej skręcało, toteż z początkiem marca powtórnie odprowadziłem Bragga do samochodu i powiedziałem mu wprost, aby^ię od nas odchromolił. Dwa tygodnie pożycia z Leslie pozbawioną przedmiotu jej małpiej admi- ^ racji sprawiły, ze znów uderzyłem w pokorę. Bragg, cały w dąsach kapryśnego książątka, odniósł się do mnie z rezerwą, nie rezygnując jednak ze swych uwodzicielskich sztuczek. Postawił mi poniżające warunki. Wsadziłem w zęby szyjkę plastykowego bidonu i wycisnęłem do ust parę łyków kawy wzmocnionej amfetaminą. Z fotki na pulpicie sterowniczym pa- trzyła na mnie Leslie. Była siedemnasta doba podróży, zbliżaliśmy się do orbity Uranu. Kiedyś przebycie tej odległości zajęło nam ponad pół roku. W kwietniu przyjechał do nas Reinhard z egzemplarzami „Katharsis", pachnącymi jeszcze farbą drukarską. Na kilka dni zapomniałem o Braggu-. który na nowo panoszył mi się w domu, gdyż oto i ja miałem przedmiot 4 ł*« admiracji. Także Leslie swoje kadzidła uwielbienia jakby odrobinę przesunęła*^ w moją stronę. Zza chmur wiszących nad naszym domem na krótko wyjrzało słońce i juz zacząłem widzieć siebie formującego pochód ku małżeńskiej idylli. Ów po- chód zatrzymał Reinhard. - Co z twoją powieścią, Mikę? - spytał. Po raz setny wertowałem swą książkę, podziwiając styl autora, którego nazwisko figurowało na okładce. _ Nie mam zastrzeżeń - odparłem. - Papier w dobrym gatunku... _ Ale co z twoją nową powieścią? - Nową? Reinhard obrócił na języku pastylkę eukaliptusową i powiedział: - Dla ciebie „Katharsis" przestało istnieć. To sprawa moja i moich kolpor- terów. Ty jesteś pisarzem. - Powinieneś był mnie uprzedzić. ; > - O czym? • - Że jestem pisarzem. - Jesteś pisarzem. Ja ci to mówię, a ja się na tym znam. Wylansowałem dziesiątki gnojków, których nikt nie chciał drukować. Wpychali mi swoje utwory do kieszeni płaszcza, jeden dosiadł się do mnie w restauracji i czytał mi swoją powieść, dopóki nie zjadłem deseru. Dzisiaj trzeba ich błagać o rękopis, a jak przychodzą do mojego biura, otwierają drzwi kopniakiem. Zdetonowany przewracałem kartki. - Pisarz musi mieć coś do powiedzenia. Jego dziobate czoło ułożyło się w fałdy. Wyrwał mi książkę. - Tutaj - rzekł, klepiąc wierzchem dłoni po okładce - tutaj przyznajesz się do piętnastu lat przepracowanych w „Astrolabie". I co zamierzasz zrobić z tymi latami? - To nie jest tak. Tam nic się nie dzieje, tam się śpi. Całą robotę odwala Ziemia, ośrodki kierownicze, naśladowniki, komputery... Owszem, są te starty, naprowadzania, lądowania, te przyrządy pomiarowe, ekrany, sterownie, ale w tym świecie pilot jest samotny, sam ze swoją rutyną, z automatyzmem powta- rzanych wielokrotnie czynności. Fantastyczne przygody to domena P.R. Fun- ky'ego. O walkach międzygwiezdnych można sobie poczytać w komiksach; nam pozostaje walka z własnymi słabościami, urojeniami... Reinhard rozłożył ręce. - Mikę. - Co? - Drąż to. To jest literatura. To jest to, co z „Katharsis" robi literaturę. To było także to, co krytycy - pod wpływem Reinharda Metternicha - niebawem wytknęli mi w recenzjach. „W drugiej części >Katharsis« autor pisze: •Umysł człowieka izolowanego od ludzi ratuje się przed obłędem ucieczką w sferę halucynacji, przestaje reagować na bodźce płynące z otoczenia i odrywa się od rzeczywistości, stwarzając na swój własny użytek wyimaginowany świat, będący swego rodzaju zaporą obronną...- Wydaje mi się, ze dla owej powieści trudno o trafniejsze motto". Gryzłem się tymi recenzjami, bo uległem sugestiom Reinharda i pochop- nie przyjąłem na siebie odpowiedzialność za los szwajcarskiej literatury. A ponieważ im uległem, napytałem sobie zmartwienia. „Katharsis" jest literaturą - ważyłem w myślach. - Reinhard powiedział: „Drąż to". Ale, na miłość boską, c o ja mam drążyć? Joseph Bragg po przeczytaniu mojej książki oddał mi ją z lapidarnym komentarzem: - Nie usypia. Leslie zaś komentowała ją w trakcie lektury trwającej trzy popołudnia: „Emma, Emma! Zaczynam być o nią zazdrosna. O'Pavel? Był ktoś taki? Biedny Mikę. Głupia cipa, ale ja ją rozumiem. O Boże. Jeszcze to widzę. Ciut przeholowałeś, kotku." Potem Leslie wróciła przed swój ołtarzyk i dym z jej kadzideł popłynął równo ku Braggowi. Rasowy literat pewnie by w tym miejscu napisał: „dym przesycony zapachem palonej marihuany" - aby opowiadając o zauroczeniu Leslie, gładko nawiązać do okresu „iluminacji" w jej życiu. Ale niezupełnie byłoby to zgodne z prawdą, mimo ze po daigiej wizycie Emmeliny, pod koniec upalnego maja, moją żonę faktycznie zainteresowały halucynogeny - konkretnie jeden, który miała pod nosem. Jego obrazową nazwę wytropiłem w fachowym podręczniku: amid kwasu D lizerginowego. Nie była to więc marihuana, była to z pozoru niewinna roślina, krzewiąca się na tyłach naszego domu, zwana Morning glory. Jak uzyskać z Morning glory erzatz LSD, niewątp- liwie nauczyła Leslie Emmelina, która dawniej zbierała nasiona tej rośliny i niekiedy piła z nich wywar, „bo to mi zabija apetyt". O wypełnionej po brzegi tym paskudztwem puszce, pozostawionej na półce z nasionami w lamusie ogrodowym, przypomniała sobie moja eks-małżonka podczas swej drugiej wizyty i obie panie uraczyły się owym wywarem. Tego samego dnia Emmeli- na wyjechała w narkotycznie beztroskim nastroju, żądając ode mnie stu tysię- cy franków w zamian za odstąpienie od roszczeń majątkowych i alimentacyj- nych; wyjechała zaraz po tym piekielnym koktajlu, ale pojętnej uczennicy, Leslie, wystarczyła ta jedna lekcja. Jej nowe zauroczenie idealnie wkompono- wało się w gamę naszych komplikacji rodzinnych. Odłożyłem pióro i uciszyłem sygnalizator popiskujący na pulpicie ste- rowniczym. Organizatorzy wyprawy „Tryton" wiedzieli, ze zdecydowałem się spędzić tę podróż bez anabiozy, więc żeby mi wykazać, jak nierozsądna jest to decyzja, zobowiązali mnie do dwukrotnego w ciągu doby składania meldun- ków. Oddaję ci sprawiedliwość, droga teściowo - pomyślałem włączając radio na konsoli łączności. - Leslie potrzebne jest dziecko. VIII W holu o mało nie zderzyłem się z Anneliese. - Pomożesz mi - powiedziała, wypychając mnie na ganek. - Vamos*. Na urniego nie można liczyć. V a m o s - chodźmy Poszedłem za nią do jeepa zaparkowanego przed furtka. W bagażniku na kanistrach, połatanych dętkach i rozrzuconych kluczach stało szare pudło z karbowanego kartonu, opatrzone firmowym znakiem meksykańskiej wytwór- ni wódek. Anneliese położyła na nim smagłą dłoń o długich, szczupłych palcach. - Za ciężkie dla mnie. Dla urniego tez za ciężkie. - Dla urniego? - Dla Josepha. To urning, pedał. Wszyscy w OKSZ to maricones*. Bardzo swobodnie zakomunikowała mi o tym. - Ja jestem z OKSZ - powiedziałem. - Wiem. Oparła chudy tyłek o bagażnik i otrzepała brudne nogawki swoich jaskra- woczerwonych spodni. Od lunchu ona, Emmelina i Leslie wycierały kolanami dno basenu przy zapamiętałym układaniu mozaiki. - Lubię pedałów, querido. Ja tez jestem nie od tego, jak mi się trafi jakaś lesba. Lubię pedałów, ale nie lubię Josepha. Zbaraniały przysunąłem do siebie karton. W czterech rzędach stało w nim dwadzieścia butelek teąuili. - Zawsze masz takie pragnienie? - spytałem, wciąż nie mogąc wyjść ze zdumienia. - To prezent dla was, hermanito**. - Wyjęła jedną butelkę. - Idę do patio. Dziewczynom zaschło w gardłach. Patrzyłem, jak kanciastym ruchem uchyla furtkę i sprężyście kroczy po brukowanej ścieżce. No, no. Przydźwigałem karton do kuchni. Z przyjemnością napocząłem ten zapas teąuili i zaprosiłem się na podwójnego drinka, który ogniem spalił mi prze- łyk. Z butelką i szklaneczkami poszedłem do salonu, gdzie Bragg oglądał telewizję. IX Od kwietnia Reinhard Metternich telefonował do nas co dwa tygodnie, aby perfidnie opowiadać mi o literacki.cn sukcesach „moich kolegów", a na przełomie lipca i sierpnia przysłał mi delegację na doroczny Kongres Prozai- ków Uczestnictwo w tej imprezie jest znacznym wyróżnieniem, lecz wolałem nie zostawiać Leslie sam na sam z koktajlem Morning glory ani z Josephem Braggiem, chociaż ze strony Bragga groziło jej niebezpieczeństwo dość prob- lematyczne. Obecnie żałuję, że odmówiłem Reinhardowi. Gdybym wtedy poleciał do Lucerny na ten Kongres, nie siedziałbym dzisiaj przy tym choler- nym pulpicie sterowniczym. Maricones- pedały Hermanito - braciszku. Owa brzemienna w skutki wizyta komandora wypadła właśnie w dniu otwarcia Kongresu. Bragg przyszedł przed zwykłą porą, dostał od Leslie swo- jego drinka i zasiadł w fotelu pod oknem. Telewizja na piątym kanale nadawa- ła amerykański musical „Ta mała" - lekki musical, w jakich gustuje moja żona. Obejrzeliśmy go w milczeniu, również w milczeniu obejrzeliśmy film po- święcony wyprawie „Neptun I" wysłanej sześć tygodni wcześniej. Ten pierwszy załogowy lot na Trytona trwał trzydzieści pięć dób i przebie- gał normalnie - o czym na bieżąco informowała prasa. Po udanym lądowaniu załoga statku, złożona z dwu doświadczonych pilotów: Vala Nevilla i Dietera Epsteina, przystąpiła do eksploracji księżyca według ustalonego, ostrożnego programu - i o tym także informowała prasa. Od środy jednak nie było w gazetach żadnej wzmianki o wyprawie „Neptun I". Telewizyjny film wyręczył naszych bystrych żurnalistów. Trzydziestego ósmego dnia, licząc od startu, a trzeciego, licząc od lądowania na Trytonie, piloci przestali odpowiadać na sygnały Ziemi, mimo że łączność radiowa z ich statkiem nie została przerwana. Nie odpowiadają, perorował komentator, czwartą dobę. Według nieoficjalnych danych obaj znajdują się poza statkiem. Układy życiodajne przy ich skafandrach kosmicznych są w stanie zapewnić ¦właściwą regenerację atmosfery wewnętrznej zaledwie przez dwanaście go- dzin. - Dziennikarska bzdura - odezwał się Brągg ze swego fotela. - Program nie przewidywał wyjścia ich obu ze statku. Epstein jest na pokładzie. - Och, tak - rzekła Leslie, choć o wyprawie „Neptun I" miała takie pojęcie jak ja, ja zaś o tej wyprawie miałem pojęcie bardzo zielone. - Gdyby to, co plotą dziennikarze, było bodaj w połowie prawdą, już dawno by zabrakło miejsca na cmentarzach. Bragg wydawał się zakłopotany tym nieoczekiwanym i niewczesnym po- parciem. - No - powiedział z namysłem. - Generalnie biorąc na pewno masz rację. Ale jeżeli idzie o Nevilla i Epsteina, to są to chyba stuprocentowi kandydaci do Parku Bohaterów. Uznałem za stosowne wmieszać się do rozmowy: - Epstein jest na pokładzie? - Bez wątpienia - odparł Bragg. - I nie żyje. Nie mamy tylko pełnego rozeznania co do Nevilla, ale jego sprawa jest raczej przesądzona. Nie znałem tych mężczyzn i w gruncie rzeczy nie obchodził mnie ich los, wszelako piloci statków kosmicznych stanowią jedną rodzinę, toteż odpo- wiedź Bragga trochę mnie wkurzyła. - Czy on o tym wie? - zapytałem. - O czym? - Że jego sprawa jest raczej przesądzona. Zaglądając do swojej szklaneczki, komandor obrócił ją w palcach. - Złudzenia zostawmy jego bliskim - rzekł obojętnie. - Centrala Anality- czna... - ...postawiła na nim krzyżyk - uciąłem. - Ale przedtem Centrala Anality- czna opracowała program lotu. Opracowała też szereg wariantów planu ope- ratywnego. Uwzględniła wszystko to, co wiemy o Trytonie i czego nie wiemy. Zastosowała najwyższy współczynnik bezpieczeństwa. - Nie podoba mi się twój ton, Mikę - zganiła mnie Leslie. - Jest napastli- wy. Bragg obrał z celofanu siedmiofrankowe cygaro i pstryknął zapalniczką. - Mikę jest po prostu naturalny. Stwierdził to protekcjonalnie, wkurzając mnie do reszty. Czasy, gdy byłem od niego służbowo zależny, bezpowrotnie minęły, nie powinien o tym za pominąć. - Przepraszam, już ci nie będę przerywał. Możesz ciągnąć swoją opowieść o swojej Centrali Analitycznej i o swoich chłopcach, którzy pędzą w kabinach swoich superszybkich statków na Trytona, zęby ratować swoich kolegów. Komandor otoczył się dymem z cygara. - Używasz nieekonomicznej liczby mnogiej, pilocie - powiedział cyni- cznie. - Jeżeli Departament zorganizuje drugą wyprawę w rejon Neptuna, weźmie w niej udział najwyżej jeden statek z najwyżej dwuosobową załogą. I na Trytonie nie ma kogo ratować. Są tam dwa trupy ubrane w skafandry kosmiczne i gotowe do pogrzebu. - Więc wyprawy ratunkowej nie będzie? - Ratunkowej... nie. Ani badawczej. - Jego twarz na chwilę zniknęła za kłębem dymu. - Cięcia budżetowe. Zresztą ta cała szlaka planetarna za Jowi- szem przestała nas interesować. Nie wysłano by też wyprawy „Neptun I", gdyby nie względy prestiżowe. To był w ogóle poroniony pomysł. - Zaciągnął się cygarem. - No więc nie mogę ci opowiedzieć o chłopcach, którzy super- szybko pędzą na Trytona, zęby ratować kolegów. Ale musimy tam posprzątać. Trzeba stamtąt zabrać ,,Acera" i ciaia obu pilotów. Szyk ostatniego zdania wyraźnie świadczył o cynizmie Bragga, cynizmie, który raptem mnie rozbawił. Naśladując jego cynizm zapytałem: - Macie już frajerów do tej roboty? - Tak. - Zgiętym kciukiem potarł powiekę, gdyż dym dostał mu się do oka. - Dwoje. To małżeństwo: Leslie i Mikę Cesara. Zachichotałem. - Centrala Analityczna? - spytałem. - Centrala Analityczna. Porwał mnie pusty śmiech. Uwierzyłem mu, natychmiast uwierzyłem, że mówi serio; przecież nie mogło być inaczej. Zanosiłem się śmiechem, z głową odrzuconą do tyłu, powtarzając w duchu, że jeśli los zagnie na człowie- ka parol, nigdy nie ułoży on sobie życia i nie zazna wytchnienia. Bragg obserwował mnie chłodno i czekał, aż minie mi atak wesołości. - Oczywiście! - wykrztusiłem łapiąc oddech i ocierając łzy. - Oczywiś- cie... że polecę! Mikę Cesara... zawsze i wszędzie! Oczywiście! Komandor spokojnie strząsnął popiół z cygara. Znowu zachichotałem. - Nie dziwi cię... moja zgoda? - Nie. - Wiedziałeś, ze się zgodzę? - Tak. - Centrala Analityczna, co? - Centrala Analityczna. Chichotałem w dłonie. - Przewidzieli nawet naszą zgodę, słyszysz, Lee? - Nawet waszą zgodę - potwierdził Bragg. - Ale na wszelki wypadek zatrzymałem w rezerwie wiadomość o nagrodzie Departamentu. O pięćdzie- sięciu tysiącach, pilocie. - O pięćdziesięciu tysiącach. - I o orderze Neila Armstronga. - I o orderze. Chichocząc osunąłem się z fotela na dywan. Dostałem spazmów. X Nazajutrz rano, Leslie i ja, stawiliśmy się w macierzystym Ośrodku Kosmi- cznych Statków Załogowych. Powitano nas z umiarkowanym entuzjazmem i odniosłem wrażenie, że nasze kandydatury budzą tam kontrowersje. Roz- strzygające zdanie miał jednak szef Ośrodka, komandor Bragg, i pytia OKSZ - Centrala Analityczna, która wśród kilkunastu zestawów nazwisk podała nazwi- sko moje połączone z nazwiskiem mojej żony. Nie wiem, czemu naszych nazwisk nie skreślono dotąd z listy czynnych pilotów, czemu ujęto je w programie „Tryton" i czemu Bragg, udając, że nie słyszy żarcików o „pierwszej wyprawie rencistów", udzielił protekcji właśnie nam, Leslie i mnie - emery- towi, co przywykł juz do ciepłych bamboszy. Później, po naszym powrocie na Ziemię, Joseph Bragg przypłacił tę pro- tekcję utratą stołka. Wyprawa nie należała do karkołomnych, chociaż nagły i niespodziewany zgon członków poprzedniej wyprawy pozwalał mówić o niebezpieczeństwie. Nie należała do karkołomnych, bo jej cel był ograniczo- ny i skromny: zabrać z Trytona ciała obu pilotów, ich statek i czym prędzej stamtąd zmykać - ale szefowie Departamentu zawyrokowali, że Bragg nadużył władzy, dopuścił się samowoli i niepotrzebnie zwiększył ryzyko. Ja osobiście miałem powody, by lecieć tam czy gdziekolwiek indziej^ zwłaszcza z Leslie i z nikim poza nią. Miałem powody, niemniej byłem w rozterce, chciałem i nie chciałem; w rezultacie postanowiłem zaczekać na orzeczenie diagnosty. Po badaniach lekarskich zjadłem z Leslie obiad w sali restauracyjnej OKSZ, a potem wróciłem do budynku „C". Za drzwiami z napisem-. AMBULATO- RIUM - WEJŚCIE, przy białym biurku na metalowych nóżkach siedział młody mężczyzna o aparycji dyplomaty i przeglądał moje wyniki. Zadał mi parę stereotypowych pytań: zawroty głowy? złudzenia kinestetyczne? drętwienie kończyn? bóle serca? senność? bezsenność? osłabienie? - i znowu zajrzał do papierów. - Mam tu - powiedział - pańską kartę badań sprzed trzech lat, z podpi- sem doktora Kramera. Nie rozumiem, na jakiej podstawie włączono pana do grupy „Emergency", kto na to zezwolił. Nie rozumiem, czemu już wtedy nie odesłano pana na rentę inwalidzka. - Już wtedy? Urzędowym tonem odczytał: - Niedociśnienie... Zwolnienie akcji serca... Upośledzenie czynności mięśniowej... Osłabienie odruchów ścięgnowych i okostnych... Czy był pan o tym poinformowany? - Gdybym był o tym poinformowany, nie byłoby mnie tu dzisiaj. - Zacis- nąłem palce na kolanach. - Domyślam się, że te niedomagania jeszcze się pogłębiły od tamtego czasu? Przytaknął i powiedział coś, czego nie dosłyszałem. - Proszę? - Sam pan widzi - podniósł głos. - Ubytek słuchu. - Zaszeleścił papiera- mi. - Pański wynik badania audiometrycznego wskazuje na upośledzenie percepcji dźwięków... W obrazie EKG obniżenie amplitudy załamków... Ze- spół dystonii naczyniowej... Zaburzenia regulacji hormonalnej... czy mam czy- tać dalej? Nie odpowiedziałem. Diagnosta z niewzruszoną twarzą oświadczył: - Koncept, zęby wysłać pana na Trytona, to groteska. Wstałem, czując wszystkie swoje upośledzone mięśnie i ścięgna, źle funk- cjonujące gruczoły oraz serce, które nie dbało o stosowną wysokość amplitu- dy załamków. - Miło mi to niedo-słyszeć, doktorze - rzekłem w drzwiach. Już nie byłem w rozterce. Nie miałem wątpliwości, że chcę lecieć na Trytona. Zacne zamiary - pomyślałem. Bragg będzie zdegustowany. ¦ Z Josephem Braggiem spotkałem się dopiero przy kolacji. Nie wyglądał na człowieka, któremu pokrzyżowano plany. - Co z Leslie? - zagadnąłem go: nie widziałem jej od obiadu. - Jakieś dodatkowe analizy? Stojąc przy moim stoliku komandor zlustrował pustawą salę. Przeniósł wzrok na mnie. - W porządku - odparł. - Dobierają jej skafander. Trochę przytyła. Odstawiłem talerz z jajecznicą na bekonie i sięgnąłem po dzbanek z bawarką. - Aha. Więc j e j wyniki badań lekarskich są zadowalające? - Jej? - rzucił mi badawcze spojrzenie. - Czy twoje nie są takie? Uśmiechnąłem się do siebie. Przyniosła mi pociechę myśl, ze nowina o moich upośledzeniach i zaburzeniach jemu także zwarzy humor. - Jestem miną pilota, komandorze Bragg. Odsunął wolne krzesło i usiadł - zaniepokojony, ze może skwitowałem z udziału w wyprawie. - Nie przesadzaj, Mikę - powiedział. -Jesteś okazem zdrowia. - Byłem okazem zdrowia, dopóki nie pogadałem z diagnostą. Teraz je stem głuchy, nawalają mi gruczoły, serce, mięśnie, ścięgna, kości... Żachnął się. - Pan doktor Michael Kliemchen! Ten pętak po studiach. On nie odróżnia żebra od śledziony. - Miał moje wyniki. - Praktykant. - Bragg machnął ręką. - Bez pojęcia o medycynie kosmi cznej. - Czytać chyba umie. - O co ci chodzi, Mikę? Masz jakieś kłopoty ze zdrowiem? - O moich kłopotach ze zdrowiem porozmawiaj lepiej z Komisją Lekar- ską. Znowu przyjrzał mi się wzrokiem bacznym, ale niekomunikatywnym. - Komisja Lekarska prolongowała twoją licencję - powiedział. - Ach tak! - wykrzyknąłem, wsypując cukier do filiżanki. I naraz odechciało mi się Trytona. Umieściłem pióro w uchwycie i uwolniłem się z pasów fotela. Był czas na gimnastykę profilaktyczną. - Śmierć Nevilla i Epsteina wcale nie jest taka tajemnicza - powiedziałem głośno, nie dbając o włączony mikrofon na konsoli łączności - skoro wiado- mo, że Komisja Lekarska OKSZ zamiast do sanatoriów, wysyła inwalidów w kosmos. XI Cztery golaski z paryskie) rewii „Feniks" zadzierały nogi przed kamerami i Bragg patrzył w telewizor z obrzydzeniem. Obaj delektowaliśmy się teąuilą, a nasze panie nadal rajcowały w patio. - Zdaje się - powiedziałem - że on juz nie pracuje w Ośrodku. - Kto? - Ten młody diagnosta. Michael Kliemchen. - Pan doktor. Nie, nie nadawał się do tej roboty. Golaski ustąpiły miejsca parze tancerzy. Bragg wpadł w rozmarzenie. XII Tę nową powieść umyśliłem skomponować na wzór „Katharsis": na po- kładzie ,Acera II" zdecydowałem, że złożę ją z dwóch krótkich części zatytu- łowanych kolejno „Ziemia" i „Kosmos", które opatrzę dedykacjami. Szkic pierwszej, dedykowanej Leslie, był gotów, zanim dolecieliśmy do Trytona. Miały się na nią składać reminiscencje z mojego małżeńskiego pożycia i próby jego podsumowania. Szkic drugiej we mnie dojrzewał. Wiedziałem, że część tę zadedykuję obu pilotom zmarłym na Trytonie i że będzie ona rekonstrukcją wypadków rozegranych na tym księżycu Neptuna. Po trzech tygodniach zaniechałem prowadzenia bieżących notatek z pod- róży, bo było to zajęcie pozbawione sensu. Dzień od dnia różnił się tylko programem telewizyjnym emitowanym z Ziemi, niczym więcej. Spisywałem jedynie wspomnienia. Nie, nie jedynie; na tydzień przed dotarciem do Tryto- na zacząłem improwizować. Między innymi napisałem wtedy i ten fragment: Vala Nevilla odnaleźliśmy pół kilometra od jego „Acera II", w pobliżu łazika, co wciąż nadawał sygnały rozpoznawcze. U podnóża wzniesienia o szklistej i czarnej powierzchni, ponuro harmonizującego z księżycowym kraj- obrazem, Val Nevill leżał skurczony, przygniatając brzuchem pojemnik na próbki. Szybkę jego hełmu pokrywał od wewnątrz biały szron. Śmierć musiała go zaskoczyć, gdy z wiertarką pochylał się nad tą smolistą i gładką powierzch- nią, w której teraz my widzieliśmy ciemne kontury swych pokracznych odbić. Zamarznięte ciało Nevilla przenieśliśmy do łazika. Leslie usiadła za kie- rownicą, ja zaś, z pojemnikiem na próbki, podążyłem za nią pieszo. Dieter Epstein leżał w sterowni - na podłodze, wygięty w łuk i opuchły. Był w ubiorze kompensacyjnym i zapewne dzięki temu jego gnijące zwłoki zachowały ludzkie wymiary, lecz twarz miał rozdętą i brunatnofioletową. Z rozdziawionych warg sterczał mu sczerniały język, a wypchnięte gałki oczne były matowe i pożółkłe. Nad nim pulpit sterowniczy jarzył się rzędami moni- torów, dziesiątkami kontrolek i podświetlonych tarcz mierników, które szem- rały i tykały w swoim nieustannym działaniu. Było w tym widoku okrutne, makabryczne szyderstwo: coś, co z zasady jest martwe, tętniło oto życiem, naigrawając się z tego, co z zasady jest żywe, a leżało oto martwe. XIII Do kolacji Leslie nakryła w salonie. Po pracy w patio panie były strudzone, ale uśmiechnięte i tryskające werwą. Bragg swoim zwyczajem milczał, ja także milczałem, znajdując przyjemność w kosztowaniu potraw i słuchaniu babskiej paplaniny. Emmelina chwaliła kuchnię mojej żony, moja żona chwaliła wyro- by „Garmażerni Guenthera Geissa", żona Bragga chwaliła wszystko, łącznie z pasztetem - okropnym według mnie. Zadziwiająco długo panie wałkowały ten temat, który zdawał się dostarczać im niewyczerpanych podniet do roz- mowy, kiedy Anneliese, zamierzając się na drugą porcję pasztetu, spytała-. - Czy nie brakuje tu jednego nakrycia? Przykładem pozostałych porównałem w myśli sumę nakryć na stole z sumą osób. Wynik był remisowy. - Chyba wszyscy mają - powiedziała Leslie. - Ale ja mówię o nakryciu dodatkowym, ąuerida*. O nakryciu dla Nepa. - Och. - Leslie posłała Annie przyjazne spojrzenie i odgarnęła włosy z zaróżowionego policzka. Gdybym usiłował kiedyś zobrazować literacko ten chwilowy stan emocjonalny mojej żony, użyłbym okieślenia, że zagrała w niej krew. - Nep nie jada z nami... To znaczy, on całkowicie obywa się bez poży- wienia. - No właśnie - podchwyciła Anneliese. - Pisali o tym w „Bern Zeitung". Tak, w mojej żonie bezsprzecznie zagrała krew. - Masz ten numer tutaj? - Tutaj? Nie. Chyba, że ma go urni. - Anneliese przez stół zwróciła się do męża: - Kochanie. - Rano leżał na półce z gazetami - odpowiedział Bragg, grzebiąc widel- cem w talerzu. - Aj, carajo**. Podrzucę go wam przy okazji. Piszą, że Nep jest... no, nie- materialny. To prawda? Moja żona dostojnie kiwnęła głową. - To prawda. - I napisali też... Czy wy rzeczywiście traktujecie go jak członka rodziny? Leslie zerknęła na mnie z dawną urazą. - Tak, naturalnie. - Maravilloso*** - Anneliese zapominając o pasztecie przycisnęła ręce do płaskiej piersi. - I widujecie się z nim codziennie? - Kiedyś Nep prawie nie opuszczał swojego pokoju. Teraz widujemy się z nimi... Bo to są już dwie istoty... Teraz widujemy się z nimi coraz rzadziej. - Dwie istoty? Dlaczego dwie? - Jeszcze pasztetu? - wtrąciłem pod adresem pani Bragg. Przejęta mięła dekolt kanarkowego swetra. - Nic o tym nie pisali w „Bern Zeitung" - powiedziała. - Nic. Potwierdzało to opinię Reinharda - że autor artykułu o Nepie porusza się w temacie po omacku. Pokrzepiła mnie ta wiadomość, chociaż na dobrą sprawę nie miała większego znaczenia. Anneliese natarła na Leslie. - Wydawało mi się, że Nep jest jeden. - Był. W kwietniu się rozdzielił. - Rozdzielił się? W jaki sposób się rozdzielił? - Nie wiem w jaki sposób. Ale od kwietnia jest ich dwóch. - Rozdzielił się. Maravilloso! Co, urni? Bragg akurat wkładał do ust kopiastą porcję sałatki, więc gestem dał znać swojej żonie, że podziela jej zdanie. * Querida- moja droga ** Carajo - do cholery. *** Maravilloso - cudownie. ' - Oni się zindywidualizowali - prawiła z partesu Leslie - i usamodzielnili. Nazywamy ich obu Nepem, bo są zawsze razem, ale właściwie to oni nazywają się zupełnie inaczej. Wmawiając sobie obłudnie, że strzegę terenów będących własnością Ver- lag R- Metternich, ponownie wtrąciłem się do rozmowy: - Polecam drób. Anno, proszę. Anneliese nadal przyciskała ręce do piersi. - A może - zapytała scenicznym szeptem - może oni są z nami tutaj? - Wykluczone. Nep nie pokazuje się nigdzie poza swoim pokojem. - I teraz tam jest? - Teraz? - Leslie zmarszczyć brwi. - Nie, on przychodzi bardzo rzadko. Gdyby przyszedł, wiedziałabym o tym. - Wiedziałabyś? - Pójdę zaparzyć kawę - oznajmiłem, wcale nie mając ochoty ruszyć się od stotu. Leslie nie zawiodła moich oczekiwań. - Siedź, ja zaparzę - wstała. -Czułabym to- powiedziała do Annelie- se. - On mi daje znać, kiedy tu jest. Przy kawie nie mówiliśmy już o Nepie. Emmelina popisywała się znajo- mością życia prywatnego gwiazd i gwiazdeczek; Anneliese Bragg opowiedzia- ła nam o swoim dzieciństwie, spędzonym w Meksyku; jednym okiem ogląda- liśmy telewizję. Było odrobinę marudzenia, zanim goście uznali, ze pora na spoczynek. Umyłem się w łazience przylegającej do naszej sypialni. Kiedy stamtąd wyszedłem, Leslie siedziała na łóżku w koszuli nocnej i lizesce i wcierała krem w stopy. - Wiem, Lee - uprzedziłem ją. - Jakoś nie możesz. ;. , Zdobyła się na współczujący uśmiech. - To był męczący dzień, kotku. Kinkiet przy łóżku dawał niewiele światła, tyle, co świetlik nad koją i pewnie dlatego przypomniały mi się tamte godziny, kiedy nasz „Acer II" wytracał prędkość przed lądowaniem na Trytonie. Leslie wówczas równie staranie masowała swoje nogi. Była jeszcze blada po trwającym trzydzieści dwie doby anabiotycznym śnie. Była blada i osłabiona, mimo to i wbrew zakazowi o-ka postanowiła wyjść ze mną ze statku. Tryton. To, cośmy tam zastali - księżycowy krajobraz, ciała Nevilla i Ep- steina - tylko w nieznacznym stopniu różniło się od tego, co wcześniej przed stawiłem na kartach dziennika. Na widok obu trupów diabli wzięli mój am- bitny zamiar, żeby zebrać dane, które by mi potem ułatwiły „rekonstrukcję wypadków rozegranych na tym księżycu Neptuna". W ciągu stu czterdziestu siedmiu minut zrobiliśmy to, czego od nas wymagano, później moja żona nadała meldunek na Ziemię i przekazała o-ka sterowanie tamtym „Acerem H", a jeszcze później rozpoczęliśmy nasz powrotny lot ku kredytowi banko- wemu w wysokości pięćdziesięciu tysięcy franków szwajcarskich. 141 - Śpij dobrze, Lee - powiedziałem. Leslie odłożyła tubkę z kremem na szafkę nocną. - Ty także śpij dobrze, Mikę. Wyszedłem na korytarz. Zamiast do „Celibatki" skręciłem do swojego gabinetu. Część trzecia Mojemu dziecku ZIEMIA I Przemierzyłem gabinet, potykając się w ciemności o lezące na dywanie książki. Po omacku odnalazłem kontakt lampy na biurku. Oto moja twierdza - mogłem powiedzieć. Fornirowany mur obronny z dwiema flankami: napo czętą ryzą i stosem rękopisów. A na przedpolu papierowe kule. I man>za sobą bez mała pięć miesięcy wojny, swojej prywatnej wojny z plikiem czystych kartek i z opornym długopisem. Ta wojna rozgorzała w kwietniu tego roku, od dnia, w którym Leshe wieczorem, po wyjściu z pokoju Nepa, oświadczyła wstrząśnięta- „On się rozdzielił. To juz nie jest Nep. On... Oni... To nigdy nie było Nepem. Nie chcę go więcej widzieć." Nie spaliśmy wtedy do rana, rano moja żona zażyła leki uspokajające, a ja w piżamie usiadłem na stopniach ganku. Szczękałem zęba mi z zimna i patrzyłem na świt szarzejący po tej nocy, po której - cóz za paradoks - czułem się zrelaksowany Byłem odprężony, rozumowałem jasno i - chociaż nie jestem uiubieńcem muz i z reguły nie unosi mnie natchnienie - kiedy zmarznięty kuliłem się tak pod pergolą, ulitowano się nade mną na Parnasie. W ciągu tych kilkunastu minut forma i przede wszystkim treść przy- szłej powieści nabrały w moim umyśle wyraźnych kształtów. Dosyć ostro wziąłem się do roboty, do wojaczki z tą tak zwaną materią literacką, usiłując zmazać hańbę minionych szesnastu miesięcy, kiedy to za- miast stosu rękopisów rosły moje zaległości Bo od szesnastu miesięcy, od czasu, jak Leslie i ja „opuściliśmy obóz readaptacyjny, gdzie przez sześć ty godni przywracano nas Ziemi po naszej wyprawie na Trytona", daremnie zmagałem się z własną nieporadnością. Fanaberie i urojenia mojej żony, jej wyjazdy do klinik w Zurychu, konsultacje z doktorem Rettmanem, nasze czę- ste kłótnie - wszystko to dodatkowo utrudniało mi pracę. Dopiero ten kryty czny kwietniowy wieczór poprawił sytuację w naszym domu i stał się dla mnie natchnieniem. Ziemia" i „Kosmos" - myślałem wtedy skulony na stopniach ganku - mos" i „Ziemia". A może.. „Kosmos", „Ziemia" i „Kosmos"? ale „Kosmos Ta z pozoru niepoważna myśl, śmiesząca swoją błahością, zawierała w istocie nową koncepcję mojej książki. Miałem mnóstwo notatek dotyczących mojego pożycia z Leslie w okresie między naszym pobytem w obozie readaptacyjnym a tą nieprzespaną nocą w kwietniu, co w znacznej mierze rozwiązywało sprawę „Ziemi". Sprawa „Kos- mosu" wyglądała gorzej. W zasięgu oddziaływania grawitacyjnego Trytona nasz „Acer II" znajdował się nie dłużej aniżeli pięć godzin, na jego po- wierzchni - zaledwie sto czterdzieści siedem minut, z których, na domiar, nie potrafiłem się rozliczyć dokładnie, czym doprowadzałem do rozpaczy eksper tów OKSZ. - Więc ciało Nevilla - indagowali mnie - leżało pół kilometra od tamtego statku? - Tak - odpowiadałem. - U podnóża czarnego wzniesienia? - Tak. - W pobliżu łazika? - Tak. Ósmego bądź dziewiątego dnia przewodniczący komisji, wielki mężczy- zna, taki jakich podejrzewam, że rozzłoszczeni mogą bez wysiłku rzucić w człowieka stołem albo szafą - potrząsnął przede mną moim notesem. - Przecież dosłownie to samo napisał pan tutaj! - Możliwe - odrzekłem. - Nie pamiętam. - Ale chyba pamięta pan, ze te notatki robił pan, zanim wylądowaliście na Trytonie? - Tak, to pamiętam. Z tych stu czterdziestu siedmiu minut pamiętałem tez zaciśnięte wargi Leslie, kiedy wkładała skafander kosmiczny, światła łazika tańczące po szaro- fioletowych nierównościach i lśniących jak rtęć kałużach, reflektory tamtego , Acera II", które oświetlały miejsce, gdzie leżał skuty mrozem trup Nevilla, i w tamtej sterowni uśmiech aktorki buchający z ekranu nad opuchłymi zwłokami Epsteina, spazmatyczny oddech mojej żony i jej bezładne przekleństwa, a potem jej równie bezładny meldunek posłany na Ziemię, kiedyśmy na ple- dzie zanieśli do komory anabiotycznej tę gnijącą galaretę w ubiorze kompen- sacyjnym. - Jakie to ma znaczenie? - spytałem. - Jakie to ma znaczenie, czy Nevill leżał na brzuchu czy jajami do góry? Chcieliście tam tylko posprzątać i myśmy posprzątali. - Proszę się uspokoić, panie Cesara - rzekł przewodniczący. - W pańskich notatkach i w pańskich poprzednich zeznaniach jest parę nieścisłości. - A wam chodzi o to, żeby wszystko ładnie pasowało do siebie. Tego dnia przy kolacji Heinz Vogel, były instruktor pilotażu, a od dziesię- ciu lat ekspert w tej dziedzinie i stały członek komisji OKSZ, powiedział mi nieoficjalnie: - Nam jest zupełnie obojętne, czy to, co mówisz, pasuje do siebie czy nie pasuje. Ale w protokole twoje zeznania muszą się trzymać kupy, chociaż tego protokołu i tak nikt nie będzie czytać. Zawsze, dokądkolwiek leciałem, na końcu rejsu czekała na mnie baza albo stacja, która była cząstką Ziemi, z żywymi ludźmi i ze swojskim otoczeniem. Miałem na koncie prawie tyle samo miesięcy spędzonych w kosmosie, ile minut na Trytonie, ale nie miałem, nigdy nie miałem zadatków na odkrywcę, kolonizatora, „człowieka, który pierwszy..." Powiedziałem o tym Heinzowi. - To nie był trafny wybór - stwierdziłem. - Gdyby to nie był trafny wybór, nie siedziałbyś tu teraz - odparł. Z charakterystycznym dla siebie wisielczym poczuciem humoru przyznał jed nak, że w swoich poglądach nie jestem odosobniony. - Tuz po waszym starcie większość pracowników Ośrodka zaczęła ciosać piaskowiec na wasze nagrobki. Tylko ci faceci z Centrali Analitycznej byli pewni swego. Oni i stary. To na pewno nie był trafny wybór, ale nie miałem ani ochoty, ani siły do dyskusji z Heinzem Voglem. Dla mnie moja przygoda z Trytonem dawała się streścić w jednym zdaniu: „sto czterdzieści siedem nierealnych minut w nie realnym świecie", i chciałem o niej zapomnieć - na przekór komisji OKSZ i wbrew swoim zamierzeniom pisarskim. Nie, może nie wbrew, raczej ze wzglę- du na odstąpienie od nich, bo jeszcze w drodze powrotnej z Trytona poprzy- siągłem, ze więcej nie tknę pióra. Dałem sobie na to słowo, ale oczywiście uwolniłem się od niego zaraz po wyjściu z obozu readaptacyjnego, kiedy zadzwonił do mnie Reinhard Mettemich. I później przez szesnaście miesięcy ubolewałem nad swoją naturą, która kazała mi odrzucić propozycję komisji OKSZ. - Nie - powiedziałem przewodniczącemu - nie zgadzam się na żaden zabieg. - To zwykłe zakropienie, panie Cesara. Vasopressin działa krótkotrwale i nie wywiera ubocznych skutków. Dwie krople vasopressinu miały sprawić, że bieg wypadków na Trytonie mógłbym odtworzyć w pamięci minuta po minucie. - Wykluczone - odrzekłem. Byłbym bardziej ugodowy, gdyby z tą propozycją komisja OKSZ wystąpiła po mojej telefonicznej rozmowie z Reinhardem, niezmordowanym rezonato- rem moich ambicji autorskich; ba, przyjąłbym ją bez wahania, sam odnosząc z tego pożytek i zaskarbiając sobie wdzięczność panów ekspertów. Na ich wdzięczności upiekłbym może drugą pieczeń: może bym otrzymał do wglą- du opinie obducentów, którzy robili sekcję zwłok Nevilla i Epsteina. A tak, kiedy po opuszczeniu obozu readaptacyjnego i wysłuchaniu przez telefon zagrzewającego monologu Reinharda pojechałem w połowie grudnia do Oś rodka Kosmicznych Statków Załogowych, zamiast tych opinii pokazano mi drzwi. Na interwencję komandora Bragga nie mogłem liczyć, ponieważ wtedy był juz zawieszony w obowiązkach. Do diabła z nimi - rozważałem szesnaście miesięcy później, w kwietniu tego roku, siedząc w piżamie na stopniach ganku i kuląc się przed chłodem. Źródło informacji mam tutaj, we własnym domu; źródło informacji gruntów nych i ścisłych. Ale zęby czerpać z tego źródła, trzeba wpierw było przestąpić próg pokoju Nepa. Zwlekałem z tym od kwietnia do lipca, a kiedy wreszcie zdobyłem się na odwagę, Lesłie tamtej bezksiężycowej nocy rozwiała moje złudzenia. II Z obozu readaptacyjnego, gdzie w atmosferze pretensji i niesnasek udeko- rowano nas orderem Neila Armstronga i uhonorowano premią, powróciłem z Lesłie do domu pełen najgorszych obaw. Wprawdzie na komandora Josepha Bragga prokuratura wojskowa nałożyła areszt, co zresztą Lesłie przyjęła z cał- kowitym spokojem, ale pozostawał jeszcze koktajl Morning glory oraz łat wość, z jaką moja żona dawała się zauroczyć ludziom i rzeczom. Obóz readaptacyjny opuściliśmy jedenastego grudnia, w poniedziałek; w środę zadzwonił Reinhard i powiewając przed kamerą swojego aparatu for- mularzem umowy wydawniczej wygłosił spicz o posłannictwie pisarza; w czwartek pojechałem do Ośrodka Kosmicznych Statków Załogowych, skąd mnie spławiono, kiedy poprosiłem o kopie opinii sekcyjnych; w piątek wy- wlokłem z ogrodowego lamusa mechaniczną piłę i ruszyłem w tany z Mor ning glory. W tumanach wzbijanego śniegu wyciąłem wszystko, co rosło na tyłach domu, po czym zgromadziłem te krzaki i gałęzie w stos, polałem benzyną i podpaliłem. Lesłie obserwowała mnie podejrzliwie. - Świąteczne porządki? - zapytała. - Coś w tym rodzaju - odparłem. Stałem przy ognisku w kręgu drgającego powietrza. Rzadki, siwy dym płynął pionowo w górę, wokół wirowały płatki popiołu. Lesłie, otulając się blezerem, podeszła do mnie wolno i wsunęła mi dłoń pod pachę. W milcze- niu patrzyła ponad płomieniami na karczowisko. - Wiesz co? - powiedziała nagle dźwięcznym, podekscytowanym głosem. - Wiesz co, Mikę? Mam kapitalny pomysł! - Hm - mruknąłem. - Nie jesteś ciekaw jaki? - Jestem. - Zbudujemy tutaj patio. Patio z basenem. Tu, między skrzydłami domu. Na chwilę znowu zamilkła, prawdopodobnie entuzjazmując się w duchu swoim nowym pomysłem i obmyślając juz szczegółowe plany. - Kotku - zapytała słodko - czy bardzo jesteś przywiązany do tej obskur nej, próchniejącej budy? - machnęła ręką w kierunku lamusa. - Nie bardzo. - Mógłbyś się bez niej obejść? - Owszem. - Świetnie - puściła mnie i schyliła się po piłę. - Jak to działa, kotku? - No dobrze - powiedziałem. - Przenieś narzędzia ogrodnicze do piwni- cy, a ja się zajmę resztą. Nim zapadł zmierzch, po lamusie zostały jedynie szczątki progu, cztery doły w miejscu belek narożnikowych i prostokąt gołej, udeptanej ziemi. Ogień buzował do wieczora; kłęby dymu - burego od palonych regałów i stojaków z plastyku - waliły w szarzejące niebo, przykuwając uwagę sąsiadów, którzy sterczeli w oknach i zaniepokojeni podglądali nas - dwoje dziwaków odprawiających czarne nabożeństwo. - Basen - paplała Leslie, kiedyśmy się myli do kolacji - będzie tam, gdzie ognisko. Wzdłuż skrzydeł wybudujemy krużganki. Posadzka, naturalnie, z pły- tek kamiennych. Po świętach zaproszę tu projektanta, a na wiosnę, jak się ociepli, sprowadzę fachowców. Te plany, ich realizacja, niewątpliwie mogły być jakimś, doraźnym, środ- kiem na nasze komplikacje małżeńskie. Środkiem radykalnym byłoby „to trzecie" - podzielałem ten pogląd, który moja teściowa wyraziła podczas herbatki w swoim londyńskim mieszkaniu. Podała wtedy upieczoną przez siebie szarlotkę... ...i z powrotem usiadła na owym rzeźbionym krześle z wysokim, twardym oparciem. - Wyobrażam sobie - powiedziała - tę waszą chałupę. Boże, przecież to książęca rezydencja. Czy w Szwajcarii nie ma ograniczeń metrażu? - Musicie kiedyś z papą zajechać do nas - Leslie przeniosła na swój talerzyk kawałek szarlotki. - Moglibyście zostać w Breshoven przez całą zimę. Tam jest fantastyczny klimat. - Chyba nie chodzi ci o to - Maria Pia Leeport uśmiechnęła się dziewczę- co - żeby zapełnić kimś te pokoje? Och, tylko nie rób takiej miny. Wiesz, jaki jest twój ojciec. Jego trasa od dnia naszego ślubu stale zamyka się w tym samym trójkącie: dom, praca, pub. Wszystkie urlopy spędził w Londynie, a na weekendy... - Mamo, nie sądzę, żeby to Mike'a interesowało. Pani Maria Pia Leeport oparła zwichniętą nogę na kolanie i opuszkami palców podrapała się w nią przez opatrunek. - Co ty możesz o tym wiedzieć, dziewczyno? Od dziesięciu lat jesteś poza domem. No i masz Mike'a, budujecie się, jeździcie po świecie. Leslie westchnęła. - Może ułożymy „prześcieradło"? Ten pasjans jeszcze nigdy nam nie wy- szedł. Pani Maria Pia Leeport nie dała się zbić z tropu. - Tak, budujecie się, jeździcie po świecie... - zawiesiła głos, ostrożnie opuszczając zwichniętą nogę na podnóżek - ...i na razie wam to wystarcza. Ale na jak długo? Miarkowałem, ze ona usiłuje nie zbaczać z tej wytyczonej przez siebie prostej, wszelako cel, do którego zmierzała, majaczył mi mgliście. I właśnie teraz rzekła: - Powinniście mieć dzieci. Bodaj jedno dziecko. Leslie wzdrygnęła się nad szarlotką. - Dzieci - powtórzyła niecierpliwie. - Bodaj jedno. Poczułem na sobie wzrok teściowej, lecz udałem, że przyglądam się pej- zażowi za oknem. Byłem ciekaw, co powie Leslie tak przyparta do muru. Gdybym wtrącił swoje trzy grosze, mogłaby wykręcić się sianem łapiąc mnie z kobiecą niekonsekwencją za byle jakie słowo. - O rany! - cisnęła łyżeczkę na talerzyk. - Ten cały bank nasienia! - Masz coś przeciwko bankom nasienia? - Mówmy o czymś innym, dobrze, mamo? - Poczekaj, Les. Wiesz dobrze, jak jest z Mike'iem. Pilotom to się zdarza. A tam jest jego... no, cząstka. O Boże, czy ja mam uświadamiać swoją trzydziesto % letnią córkę? - A czy ty nie potrafisz zrozumieć, ze twoja trzydziestoletnia córka może nie życzyć sobie, zęby jej jacyś grzebali w dupie? - Pomyślałby kto, ze nigdy nie byłaś u ginekologa. - Pani Maria Pia Lee- port przeniosła zdumiony wzrok na mnie i znów na Leslie. - Chyba nie będziesz mi wmawiać, ze jest to jedyny powód, dla którego wolisz zrezygno- wać z dziecka. Rocznie setki kobiet... - Do jasnej cholery, mamo! Podzielałem pogląd teściowej, ale pomny tej rodzinnej sprzeczki i gwał- townej reakcji mojej żony na telewizyjny program „Kominek", w którym re- daktor publicznie chwalił fenomenalną rozrodczość pani Bettiny Prager - nie paliłem się do jego sformułowania. Wypatrywałem stosownej okazji. Trafiła się taka w Wigilię. Leslie po południu zatelefonowała do Londynu, by na odległość przełamać się z rodzicami opłatkiem, a jej matka, składając nam świąteczne życzenia, nie omieszkała napomknąć o „słodkim bobasku". Niby żartem nawiązałem już przy stole do tych życzeń i wtedy Leslie powie- działa ku mojemu osłupieniu: - Ależ, Mikę, ja jestem w ciąży. III W tamtym roku czwartego stycznia zjawił się u nas projektant, a piątego zadzwoniła z Paryża Emmelina, żeby nas uprzedzić o swoim przyjeździe do Breshoyen. Splendor jej podejmowania miał spaść na nasz dom w najbliższy poniedziałek, spadł jednak we wtorek, bo: - Na Orły była mgła. Skrycie wyraziłem żal, że zaburzenia atmosferyczne są tak krótkotrwałe; Leslie bąknęła coś o pechu i z troską dość agresywną zajęła się gościem, który w rewiplu przez cały dzień deptał jej po piętach i zasypywał ją plotkami. Wieczorem, kiedy moja żona włączyła telewizor, by obejrzeć dwudziesty ós- my odcinek angielskiego serialu „Lands End", Emmelina zaofiarowała się przyrządzić nam aperitif i... ..poprosiła mnie o pomoc. Podążyłem za nią do baru w rogu salonu. - Czy wiesz, Mikę - powiedziała robiąc galimatias wśród butelek - że podpisałam kontrakt z „Bertilloni-Santos"? - Reklama? - spytałem od niechcenia. Zarobiłem na jej politowanie. - „Bertilloni-Santos" to największa włosko-hiszpańska wytwórnia filmowa w Europie! - Na politurowanym blacie baru ustawiła w rzędzie trzy wysokie, smukłe szklanki. - Chcą mnie do swojego nowego filmu. To będzie komedia porno. „Kosmiczny paroksyzm". - Obiecujący tytuł. Z chłodziarki wyjęła kostki lodu i rozkruszyła je w niklowym pojemniku. - Nie znam dokładnie scenariusza, ale film opowiada o tym, jak do Ziemi zbliża się siła kosmiczna, która wyzwala w ludziach wszelkie tłumione przez nich popędy seksualne. Sceny z początkowych sekwencji „Paroksyzmu" fil- mowane będą na pokładzie autentycznej stacji orbitalnej. Sprawiedliwie podzieliła lód na trzy porcje i do każdej szklanki odmierzy- ła po pięć kropli absyntu. - Ja mam zagrać modelkę, która występuje w pokazach z piętnastoletnim synem, cnotliwym cherubinkiem. Pokaz odbywa się w Salonie Mody. Na sali handlowcy, artyści, ludzie z najlepszych sfer. Ja i syn prezentujemy kostiumy plażowe. I wtedy dostajemy się w zasięg oddziaływania tej siły. Zaczyna być ra)cownie. Kilka babek się rozkleja, jakiś narwaniec wyskakuje z gaci, drugi dziarski młodzian zdejmuje skórzany pas... Przydałaby się nalewka muszkato- łowa. - Co? - Chyba nic takiego tu nie znajdziemy. - Wspinając się na palce, zlustro- wała górną półkę. - Muszkatel poprawia smak, ale obejdzie się. Poczekaj sekundę, zaniosę to Leslie. - Wzięła z baru jeden aperitif i zaraz odstawiła go z powrotem. - Zapomniałam, przecież ona teraz nie pije. Och, i zapomniałam ci pogratulować. Strasznie się cieszę, Mikę. Zdwoiłem czujność. Już raz mi gratulowała - wydania „Katharsis" - % kosztowało mnie to wtedy sto tysięcy franków szwajcarskich. - Pogratulować? - No, odmiennego stanu Leslie. Czułem, jak twarz mi sztywnieje. - Powiedziała ci o tym? - A nie powinna? - Emmelina umoczyła wargi w aperitifie. - Jej stan niedługo będzie się rzucał w oczy, więc nie ma z czego robić tajemnicy. To juz czwarty miesiąc. ¦ -* - Czwarty - rzekłem głucho. Przynajmniej tak utrzymywała moja żona. Twierdziła, że w ciążę zaszła ze mną na Trytonie - podważając owym twierdzeniem autorytet czołowych europejskich andrologów. - Obliczyłyśmy, że ono urodzi się na przełomie czerwca i lipca. Będzie dzieckiem lata. - To jeszcze nic pewnego - wyraziłem tę wątpliwość pośpiesznie. Miałem nadzieję, że Emmelinie nie przyszło do głowy, aby odliczyć rów- nież wstecz. Wiedziała o mojej „chorobie zawodowej", o tym - jakby to ujęła jej dawna znajoma, Britta Gaulish - że swoją płodność zostawiłem w banku nasienia; wiedziała też, że od najbliższego banku nasienia, przed trzema miesiącami, we wrześniu minionego roku, Leslie i ja byliśmy oddaleni o ponad cztery miliardy kilometrów. - Kobiety w tych sprawach są nieomylne - Emmelina patrzyła na mnie w szczególny sposób, może nawet z szacunkiem. - Za pół roku zostaniesz tatusiem. - Jej wilgotne i zaczerwienione od zimnego napitku usta rozchylił rzewny uśmiech. - Tatuś Mikę Cesara. Cudownie! Cudownie - pomyślałem - to właściwe określenie. IV Komplikacje w związku z urojoną ciążą mojej żony zaczęły dawać mi się we znaki od marca. Leslie była wtedy w „szóstym miesiącu" i - wbrew zapew- nieniom Emmeliny, a zgodnie ze stanem faktycznym - wcale nie rzucało się to w oczy. Wcześniej - od grudnia do końca lutego - jej chimery zachowywały formę niegroźnych dziwactw, jakie po trosze miewa każda kobieta. Te wszyst- kie bzdury z „przestrzeganiem zasad racjonalnego żywienia", z „higieną, ubiorem i gimnastyką ciężarnej", nawet nie pozbawione były uroku, a przy tym absorbowały Leslie na tyle, że przestała zajmować się Braggiem. Ponadto teatrem, w którym ona wystawiała swój monodram pod tytułem ,Jestem brzemienna", był wyłącznie dom, kontentowała się jednym widzem i nie próbowała nikogo wciągnąć w krąg swoich urojeń. Tak było do pierwszego dnia kalendarzowej wiosny, kiedy to Leslie postanowiła poddać się badaniom kontrolnym. Wybór jej padł na doktora Eckerta Sauera, wziętego ginekologa w Breshoven, i udała się do niego z moim błogosławieństwem. Ufałem, że z tęj konfrontacji medycyna wyjdzie zwycięsko. Przeliczyłem się. Leslie od ginekologa przyjechała w nastroju skrzyni dynamitu; poznałem to natychmiast, więc przezornie wstrzymałem się od pytań. Była rozczarowana i rozgoryczona, ale jej przekonanie pozostało niezachwiane, czemu dała wy- raz w dosadnej opinii o dokotrze Eckercie Sauerze: - Ten weterynarz powinien raczej macać kury. I więcej nie było o tym mowy. Były za to następne badania przeprowa- dzone już, po starej znajomości, przez etatowego specjalistę z OKSZ. Ich rezultat - skądinąd łatwy do przewidzenia - o dziwo nie rozczarował tym razem mojej żony, bo wróciła z Ośrodka w usposobieniu optymistycznym, marzycielskim i wzniosłym. - Te macajdupy to swoje wiedzą - powiedziała zadumana - ale doktor Rettman uważa, że problem jest daleko bardziej skomplikowany, niżby się to komukolwiek wydawało. Odetchnąłem. Wreszcie - pomyślałem - trafiła w ręce odpowiedniego lekarza. Psycholodzy mają to do siebie, że nawet położnicy wmówią, że jest bezpłodna. Przeliczyłem się powtórnie. Leslie konsultowała się z Rettmanem co sobotę i po każdej takiej konsul- tacji potrzebowała trzech - czterech dni, by zstąpić z obłoków na ziemię. Oprócz troski o „prawidłowy rozwój fizyczny formującego się w niej maleń stwa" zaczęła przejawiać także dbałość o „jego system nerwowy". Do swojego repertuaru macierzyńskiego włączyła częste kontakty z klasyczną literaturą piękną, preferując utwory pisane z myślą o midinetkach, chodziła na spacery, wlokła mnie ze sobą na wernisaże i koncerty, a w maju zażądała, żebym ją zawiózł do Genewy, do Musee d'Art et d'Histoire. Te fanaberie mojej żony nie wystawiały chlubnego świadectwa kwalifikacjom zawodowym Rettmana. Po- woli nabierałem podejrzeń, że i jemu brakuje piątej klepki. Pod koniec maja Leslie w tajemnicy przede mną spakowała podręczny neseser i wsiąkła na dobę. Czekałem na nią, siedząc z książką w łóżku i wyrzekając do świtu, i potem spałem do południa, aż obudził mnie szczęk naczyń w kuchni. Zły i otępiały zszedłem na dół. - Cholera - przywitała mnie Leslie - oparzyłam się w rękę. Podniosła z podłogi upuszczoną pokrywkę i umieściła ją na dnie zlewu. - No, słucham - rzekłem. - Przepraszam cię, kotku. Miałam wrócić wczoraj wieczorem. - Co ty powiesz! - Ale po drodze była ta romańska katedra i Fraumunsterkirche, no i spó- źniłam się na popołudniowy ekspres, więc przenocowałam w „Savoyu". - Pojechałaś do Zurychu! Bez jednego słowa. - Nic ci nie mówiłam, bo znowu byś wydziwiał. - Zgasiła gaz pod rond- lem. - A do Zurychu musiałam pojechać. Tylko tam mają tę aparaturę do badania aury płodu. - Do badania czego? - Och, Mikę, nie kłóćmy się od poniedziałku, dobrze? - Wydobyła z rondla pieczeń i położyła ją na półmisku obok liści zielonej sałaty. - Ostate- cznie to ja jestem w ciąży, nie ty. Roześmiałem się niemal płaczliwie. - Oczywiście, jesteś w ciąży. Ale ponieważ jeszcze nie wszyscy w Szwajca- rii o tym wiedzą, postanowiłaś rozgłosić tę radosną nowinę. - Powtarzam: to jest wyłącznie moja sprawa. - To nie jest wyłącznie twoja sprawa. Ta sprawa dotyczy także mnie. A ja bym wolał, żebyś nie prała publicznie naszych domowych brudów. Wtedy Leslie poniosło. - O jakich brudach, do cholery, mówisz? Czekałem na ten wybuch, bo sam chciałem sobie pofolgować: wyrzucić z siebie to, co się we mnie nawarstwiało od naszego lądowania na Trytonie. Albo i od początku naszego małżeństwa. Odpowiedziałem szorstko: - Mogę znieść twoją egzaltację i twoje urojenia. To jest nawet zabawne, przydaje ci kolorytu. Mogę znieść twoje nieustanne konsultacje z Rettmanem. On, jak każdy psycholog, ma kuku na muniu, więc te brednie bierze na serio. Ale, na litość boską, nie wciągaj w to ginekologów i położników z tych zarozumiałych, rozplotkowanych klinik w Zurychu. Zamaszystym ruchem pozbyła się fartuszka, który opasywał ją w talii, skłę- biła go i cisnęła w kierunku kuchennego wieszaka. - Co ty, u licha, wiesz o ciąży? - spytała. Policzyłem w duchu do dziesięciu. - Posłuchaj. Może faktycznie nie wiem nic o ciąży, może nie wiem nawet, jak się do ciąży przyczynić. Ale znam dziennikarzy. Pod ich piórami twoje niewinne urojenia urosną do rozmiarów paranoi. Chcesz zrobić z siebie po- śmiewisko? Leslie zaczerpnęła do płuc powietrza. - No to posłuchaj teraz ty. Urojenia, egzaltacja, brednie... Dobrze. Ale nie wmawiaj mi, ze to ja publicznie piorę brudy. Nie wmawiaj mi tego, bo zaraz przyniosę tutaj tę twoją ekshibicjonistyczną książkę i przeczytam ci ją na głos. „Katharsis"! To jest właśnie publiczna pralnia twojego sumienia! Od tej kłótni nieporozumienia między nami zaczęły się mnożyć i trwały do pierwszych dni lipca. Leslie jeszcze dwukrotnie niepokoiła medyków w Zurychu, nie zaniechała tez cosobotnich konsultacji z doktorem Rettmanem. O budowie patio przestała myśleć; jego projekt, który przysłano nam w lutym, m pokrywał się kurzem na stoliku opodal kominka. Ja w tym czasie prawie nie pisałem. Znalazłem sobie towarzystwo na półkach naszego baru, wesołe i zacne towarzystwo, i spędziłem w nim mnóstwo miłych godzin. Od połowy kwietnia byłem odseparowany od małżeńskiego łoża, ponieważ Leslie wy- koncypowała, ze jej „ciąża jest zagrożona i w trzecim trymestrze należy za- chować wstrzemięźliwość". Rankiem siódmego lipca ze snu wyrwało mnie tarmoszenie. Zobaczyłem^ nad sobą swoją żonę, bladą i ledwie żywą, ale rozpromienioną i wniebowziętą. < ? - Urodziłam - powiedziała. - Urodziłam chłopca. Ma na imię Nep. Dzi- siaj, o siódmej. Siódmego dnia, siódmego miesiąca, o siódmej rano. Siedem, siedem, siedem. Tego samego siódmego dnia siódmego miesiąca do śniadania wypiłem głęboką szklaneczkę szkockiej, a o godzinie siódmej, tyle ze wieczorem, byłem już schlany w trupa. V Oto moja twierdza - pomyślałem. Przedpole usiane papierowymi kulami, mur obronny biurka oraz dwie flanki: napoczęta ryza i stos rękopisów. Jeszcze nie odłożona na ten stos leżała przede mną kartka zapisana w trzech czwar- tych. Prześliznąłem się wzrokiem po tych wierszach. Leslie była w niebieskim pokoju i nawlekała czystą pościel Przez otwarte okno słońce Od dworu jak wygładza fałdy prześcieradła - Mikę, proszę cię. Emmelina dzielący nas materiał mojego płaszcza i jej spódnicy Wymknęła mi się z objęć - O Boże! - Więc co z moim prezentem? - On powiedział, ze mogę ci go ofiarować nie wcześniej niż za - Co za on? - Mój gach. otuliłem się płaszczem i ściągnąłem pasek na z wahaniem podeszła do mnie. - Dzi siaj zdradzę ci jego inicjały: B.S Napisałem to w piątek, przed przyjazdem Emmeliny. Od piątku nie tkną łem pióra: nikt tak jak przyjaciele i znajomi nie dezorganizuje nam pracy. Usiadłem przy biurku z niezłomnym zamiarem wyrównania zaległości powstałych na skutek tej nie planowanej przeze mnie przerwy w twórczym mozole. Od śniadania do lunchu uciąłem drzemkę i teraz, mimo późnej pory, nie byłem senny, a mój umysł wciąż jeszcze odczuwał zbawienne działanie tequili, którą wypiłem przed kolacją. Podpierając oburącz głowę nad czystą kartką czekałem, az Apollo wyekspediuje do mnie jedną z wolnych akurat muz. Rozproszył mnie szelest papierowej kuli trąconej czyjąś stopą. W uchylo- nych drzwiach stała Anneliese. - Aj, aj, aj - szepnęła spoglądając po podłodze. - Przeszkadzam ci, queri- do? Z ramion spływał jej marszczony w pasie jedwabny szlafrok w kolorze przeraźliwie cytrynowozłotym. Leslie kupiła go w Londynie, ale nigdy nie włożyła na siebie, bo jej matka orzekła, że „nosić coś takiego byłoby szczytem złego smaku". - Możesz po tym deptać - powiedziałem - uważaj tylko na książki. Zamknęła drzwi. Teraz, kiedy była boso i stąpała na palcach, poruszała się zgrabnie. Ten szlafrok maskował jej kanciaste kształty i malowniczo podkreś lał jej meksykańską urodę. - Nadużyłam waszej gościnności - wyznała z błyskiem w oczach. -"Ale to takie podniecające! - Usiadła na stoliku obok wideofonu. - Zajrzałam do pokoju Nepa. Tam jest zupełnie ciemno i cicho, i horrible. Ale nie weszłam do środka, za nic w świecie nie weszłabym tam. - Dlaczego? - spytałem. To pytanie równie dobrze ona mnie mogłaby zadać. Leslie zadawała mi je przez dziewięć miesięcy. „Dlaczego nie chcesz tam pójść? Dlaczego nie chcesz wejść do tego pokoju?" - Nie wiem - odpowiedziała Anneliese. - Chybabym... no, nie wiem. Chybabym zemdlała na widok ducha. Pomiędzy jej czarnymi włosami, rozsypanymi na ramionach, połyskiwał złotawo materiał szlafroka. Nie zaprotestowałem przeciwko określeniu „duch", by nie sprowadzić rozmowy na grząski teren mistycyzmu. Anneliese splotła ręce na kolanie, odsłaniając całą krasę swoich nóg - chudych, niemniej o liniach harmonijnie kobiecych, - To musi robić niesamowite wrażenie. - Spostrzegła, że wdzięki, które udostępnia moim oczom, kontempluję nazbyt swobodnie, nie zmieniła jed- nak pozy. - Taki widok. Widok rozpostarty przede mną - napisałem później, po wyjściu Anny - istotnie robił wrażenie, lecz nie mówiliśmy przecież o ]ej wdziękach, toteż odparłem: - Mam nadzieję, że się nie zawiedziesz w oczekiwaniach. - Więc go zobaczę' - nadal oplatając rękoma kolano, zakołysała się lekko. - Leslie powiedziała, że on wam daje znać, kiedy tu jest. - Ona jego obecność wyczuwa podświadomie. - A ty? - Na ogół tak skłamałem. Moja podświadomość była głucha na obec- ność Nepa. - I wszyscy, którzy są w tym czasie z wami, wszyscy wyczuwają jego obecność? Jak dotąd, jeszcze się nie zdarzyło, zęby oprócz Leslie i mnie był wtedy w domu ktoś obcy. To znaczy, ze on może nie lubi obcych? - Anneliese wstała i oparła^się biodrem o biurko tuż przy moim fotelu. - Podobno piszesz powieść o Nepie3f»Ł, - Smukłym palcem musnęła dłoń, którą zaciskałem na poręczy. - Powieść! - powiedziałem zdeprymowany. Deprymujące było to zacho- wanie pani Bragg. - Przesada. Leslie... - Nie bądź taki skromny, ąuerido. - Leslie wyolbrzymia wszystko, co ma jakiś związek z Nepem. Smukły palec zawędrował w okolice mego ucha. - Wkrótce - kontynuowałem wykazując hart moralny - te moje notatki przybiorą w jej opowieściach rozmiary monografii biograficznej Nepa. - Nie bądź taki skromny. - Anneliese bezceremonialnie umieściła swój chudy tyłek na moich kolanach. - I nie dziw się Leslie. Ja się jej nie dziwię. Zapach pasty do zębów i mydła owiał mi twarz. - Natomiast Leslie - rzekłem ochryple - na pewno się zdziwi, jeżeli wejdzie tu teraz. Siedziałem w pozycji możliwie obyczajnej, odchylony na oparcie. Anne- liese przymknęła powieki i włożyła moją dłoń pod szlafrok. Skórę miała ciepłą, gładką i jędrną; pod nią ostro rysowały się żebra. - Ale nie wejdzie - powiedziała cicho. Opadła na mnie i przemocą wtłoczyła mi język między wargi. Nad jej uchem widziałem stojącą na ściennej półce, pogrążoną w półmroku makietę „Cyklopa". Myślami błądziłem wokół zagadnień z techniki rakietowej. Obcałowując mnie pracowicie, pani Bragg przypuściła szturm na moją koszulę. - Culote* - wyszeptała. - Co? Ugryzła mnie w szyję. - Zdejmij mi majtki. Zaraz - pomyślałem - dobierze się do moich dolnych partii i potem bęć^ mógł napisać, że „zanurzyła rękę w czeluściach mego rozporka". - Słyszysz? - Rozpięła ostatni guzik i zaczęła zwlekać ze mnie koszulę. Zdejmij je. - Chyba - odezwałem się barytonem - chyba nic z tego nie... Anno; poczekaj. Wlepiła we mnie mętne spojrzenie - Pomóc ci? Wyjąłem dłoń spod jej szlafroka. - To nie ma sensu. - Co nie ma sensu? Co ci jest? - Nic. Rzecz w tym, ze nic. Zupełnie nic. - Och, ąuerido - uśmiechnęła się blado. - Spokojnie. Pozwól mi działać. - Ty mnie nie rozumiesz. Ja wcale tego nie chcę. Znieruchomiała. Brzydki grymas zgasił uśmiech na jej twarzy. - Racja! - szarpnęła moją koszulą. - Przecież ty jesteś z OKSZ. - Poderwała się, jakby z moich kolan wyrosły raptem szpilki. - Może przysłać ci tu Josepha? Czułem'się paskudnie i było mi głupio. Anneliese poprawiła szlafrok i miotając półgłosem hiszpańskie przekleństwa, odmaszerowała do drzwi, przed którymi obejrzała się, by rzucić na pożegnanie: - Hasta luego**, urni. * Culote - majtki. ** Hasta luego -do zobaczenia (dziś jeszcze). VI Wstałem o dziesiątej. Nasi goście byli już po śniadaniu i zabawiani przez moją żonę, hałasowali w patio. Nie miałem ochoty widzieć się z nimi teraz - zwłaszcza z Anneliese - i odpowiadać na ich żartobliwe pozdrowienia: po zarwanej nocy byłem rozbity. Nie miałem też apetytu. W kuchni zjadłem plasterek wędliny, wypiłem kilka łyków letniej kawy wprost z dzbanka, potem wyszedłem na ganek. Pył wodny z ogrodowego pulweryzatora migotał w anemicznym słońcu, od południa dął przenikliwy wiatr. Jak zwykle w niedzielę ulica była wyludniona. Staruszka mieszkająca po przeciwnej stronie robiła w oknie na drutach, jej suczka drzemała pod scho- dami; trzy domy dalej wciąż stał zaparkowany przy chodniku carbigh z rejes- tracją kantonu Sankt Gallen. Usiadłem pod pergolą, tam gdzie w kwietniu tego roku, ubrany tylko w piżamę, witałem świt szczękaniem zębów z zimna, .grozy i przejęcia; gdzie witałem świt, który zwiastował koniec dziewięciomiesięcznego okresu macie- rzyństwa w życiu Leslie, i który przynosił mi nową koncepcję mojej książki. Podobnie jak .Jestem brzemienna", monodram .Jestem matką" ogląda- łem z pierwszego rzędu, z loży krytyka, i nie szczędziłem pióra, zęby na papierze utrwalić rozwój akcji tej sztuki, toteż kiedy tamtego kwietniowego ranka - zmarznięty, ale rozgorączkowany - chroniłem się przed zimnem do holu, szczodrze komplementowałem swoją dalekowzroczność i skrzętność skryby. Zamiast przykładem Leslie zażyć leki uspokajające i pójść spać, zapa- rzyłem sobie kawy i przystąpiłem do porządkowania tych okolicznościowych notatek. Tworzyły one gruby plik; na spodzie tego pliku znalazłem notatkę z datą siódmego lipca. Obudziło mnie tarmoszenie. Leslie pochylała się nade mną rozpromie- niona i wniebowzięta. - Urodziłam - oznajmiła. - Urodziłam chłopca. Przetarłem zaspane oczy. > - Urodziłaś? - Tak, chłopca. Powoli uświadomiłem sobie meritum i wagę tej nowiny. I - Urodziłaś! s§ - Dzisiaj o siódmej. - Leslie uśmiechała się promiennie, lecz znać było po ijiej wyczerpanie. - On jest niezwykły. Zrobiłem jej miejsce na brzegu łóżka. - Siadaj. Nadal nie mogłem uwierzyć w tę wiadomość. Czyżby miało to być grote- skowe uwieńczenie trwającej od grudnia farsy? - Więc - powiedziałem - już nie jesteś w ciąży? - Mikę. Oprzytomnij. Urodziłam chłopca. Dzisiaj, siódmego dnia siód- mego miesiąca, o siódmej rano. Ma na imię Nep. - Dlaczego Nep? - zapytałem głupawo. - Takie imię sobie wybrał. - Sam sobie wybrał takie imię? - Może to od Neptuna. Chcesz go zobaczyć? Okryłem się kołdrą az po brodę. Zostałem ojcem i potrzebowałem czastil, aby się z tym faktem oswoić. Pod datą czternastego lipca zapisałem: Ów facet uwinął się ze wszystkim do wieczora. Nie miał zresztą wiele do roboty: wynieść stamtąd meble, pokryć ściany czarną tapetą i opatrzeć jedyne w tym pokoju okno portierą nie przepuszczającą światła. Z korytarza zajrzałem do tego grobowca. Pośrodku pustego wnętrza stał na gołej podłodze lichtarz ze świecą, która chwiejnie rozpraszała ciemność tak gęstą, ze można by ją kroić. - To jest to, o co mnie prosił Nep - oceniła Leslie. Jej głos odbijał się od czarnych ścian. - Mówił właśnie o czymś takim. - Mówił? - Dał mi to do zrozumienia. On jakoś kieruje moimi myślami. - Aha. Leslie przespacerowała się pod zasłonięte okno. Rzucała wydłużony chy- botliwy cień na portierę. - Jutro ktoś z warsztatu Landsberga grzywiezie taboret. Kazałam im go zrobić z drewna, i żeby był klejony. - Po co ci taboret? - Do siedzenia, kotku, kiedy będę tu czekać na Nepa. Bo on od dzisiaj będzie przychodził tylko tutaj. To będzie jego pokój dziecinny. - Aha. Jak na dziecinny miał ten pokój wystrój dosyć makabryczny. Pomyślałem, że pasowałyby tu zabawki w rodzaju katafalku, całunu, giezła i trumienki, lecz nie powiedziałem tego. Leslie założyła ręce pod biustem. - Mikę, sądzę, ze dobrze by było, gdybyś choć raz poczekał tu na niego razem ze mną. Ten motyw natrętnie przewijał się w moich notatkach. Leslie posługiwała się nim przy lada sposobności, nadając mu formę próśb, gróźb, pytań i pre- tensji. Była w podomce i - a jakże - bez stanika. - Idziesz do niego? - zapytałem. - Karmienie, co? - Nie wysilaj się - odrzekła. - Nie jesteś w stanie mnie zdenerwować. - Wcale nie chcę cię denerwować. Chciałbym po prostu wiedzieć, czym ty go karmisz, skoro nie masz pokarmu. - Ty nic nie rozumiesz. - Oczywiście, nic nie rozumiem. Jest to wypróbowana metoda arbitralne- go ucinania wszelkich dyskusji. Leslie z namaszczeniem potarła przez podomkę czubki swoich piersi. - Między matką a dzieckiem wytwarzają się więzi, których istoty mężczy- zna nigdy nie zrozumie - powiedziała. - To nie ma nic wspólnego z karmie- niem. Nep nie potrzebuje pokarmu. On w ogóle obywa się bez pożywienia. - Ale to ci nie przeszkadza obnażać się tam, w tamtym pokoju. Niekiedy wydaje mi się, że ty masz naturę striptizerki. Ściągnęła brwi. - Nie mówiłbyś tak, gdybyś przy tym był. Ale ty wolisz siedzieć w swoim gabinecie i wściekać się na mnie. Teraz też się wściekasz. Uważasz, że twoja pozycja w tym domu jest zagrożona. Chcesz tego. Chcesz się czuć odepchnięty, zaniedbany i skrzywdzony. W drugiej dekadzie października - według moich notatek - Nep sam zaczął szukać ze mną kontaktu. - Szuka z tobą kontaktu - rzekła Leslie przykucnięta pod krzewem róży. - Powiadomił mnie o tym wczoraj. Z wigorem plewiła chwasty. Małe ognisko tliło się i syczało przy ogro- dzeniu. - Jakie to mile z jego strony - powiedziałem. Było pochmurno i dym ścielił się tuz nad ziemią. - Pasjonuje go twoja praca. On interesuje się astronautyką. - Dość niezwykle zainteresowanie jak na trzymiesięczne niemowlę. - Nep też jest niezwykły. Tłumaczę ci to codziennie. Jest niematerialny i rozwija się inaczej. Patrzyłem, jak moja żona zgarnia chwasty ze ścieżki do kubła, podchodzi z nimi do ogrodzenia i wytrząsa je na przygaszone ognisko. - On nie może do ciebie dotrzeć, Mikę. - Ubolewam nad tym - powiedziałem. - Szczególnie, ze te trudności ma ktoś, kto przenika nawet mury. Leslie zdjęła rękawice ogrodowe, otrzepała je i wepchnęła do kieszeni kombinezonu. - Tu nie chodzi o jakieś przeszkody materialne. On nie może dotrzeć do twojej psychiki. Ty go odtrącasz. To było w październiku. A na początku listopada czteromiesięczny Nep po raz pierwszy nie zjawił się o zwykłej porze. Leslie z jego pokoju wróciła do sypialni zasępiona, ale nie tragizowała. Potulnie weszła pod kołdrę. Moszcząc się i wiercąc przytuliła się w końcu do mego boku i położyła mi głowę na piersi - wzruszająco bezradna i sprag- niona czułości - wreszcie po chronicznej przerwie przyjmując na tę noc właściwą rolę w naszym związku i przywracając stosunkom między nami proporcje kochane i stare jak instytucja małżeńska. - On mnie o tym uprzedzał - przyznała rozżalona - ale ja nie dopuszcza- łam do siebie tej myśli. To bolesne dla matki, kiedy dziecko zaczyna się usamodzielniać. Kiedy zaczyna się usamodzielniać tak szybko. Gruby plik tworzyły te notatki, prowadzone przeze mnie od lipca do kwietnia, sporządzane niejednokrotnie byle jak, bo bywały dni, że samodys- cyplina kronikarza, której się podporządkowałem, napawała mnie odrażą; tworzyły gruby plik kartek, ale nie tworzyły jeszcze książki. VII Reinhard Metternich przyjechał, kiedyśmy wstawali od stołu. Przyjechał swoim volkswagenem, z rubinową piwonią dla mojej żony i z uśmiechem pachnącym pastylkami eukaliptusowymi. Odmownie pokręcił głową na wi- dok podsuniętego mu półmiska z kanapkami, ale dal się skusić na filiżankę kawy i stojąc nabił fajkę, której mu „brakowało przez całą drogę od Berna do Breshoven". - Mój Boże - powiedziała Leslie. - W ciągu pięciu lat naszego małżeństwa Mikę tylko raz przyszedł do mnie z kwiatami. I to po to, żeby mi pokazać, jakie mam zasadzić w ogrodzie. Jesteś dżentelmenem, Hardi. - A co to słowo znaczy? - spytał Reinhard. Anneliese roześmiała się rubasznie. Przedtem, przy lunchu, zachowywała milczenie i powściągliwość mumii i teraz ten jej donośny śmiech zabrzmiał jak sygnał, że wstąpiło w nią życie. - Mam obłędne skojarzenia - obwieściła. - Joseph też uchodzi za dzen telmena. Metternich spojrzał na nią przelotnie i powiedział do nas wszystkich: - Ja jestem wyrachowanym sukinsynem. Mikę to facet, z którego mam szansę wydoić masę forsy, więc muszę się wkupić w łaski jego żony. - W moje łaski możesz się wkupić z łatwością - Leslie wsunęła mu dłoń pod pachę. - Z łatwością, Hardi. Poradź mi w pewnej sprawie. Zalotnie wznosząc ku niemu oczy, dodała takim tonem, jakby zapraszała go do sypialni: - Pozwól ze mną. Za Josephem Braggiem i Emmeliną wyszedłem do patio. Półkolem oto- czyliśmy projekt mozaiki rozpostarty na ziemi. Leslie uczepiona ramienia Metternicha, szpicem buta przydepnęła przednie łapy Ortrosa. - To bydlę. Jest z nim coś nie tak, prawda? - A co to ma być? - zapytał Reinhard. Leslie westchnęła. - Więc on jednak nie przypomina Ortrosa. - Jeżeli to jest Ortros, to powinien mieć dwa łby. - Wiedziałam - moja żona już klęczała na posadzce. - Wiedziałam, że coś się tu nie zgadza. Anneliese uklękła przy niej; nad nimi pochyliła się Emmelina i Bragg. Reinhard wyjął fajkę z ust, wolno podszedł do basenu, by obejrzeć jego dno, i zbliżył się do mnie. - Pomysłowa jest ta mozaika - powiedział mijając wiadro, na którym opierałem nogę. - Leslie mi imponuje. Ruszyłem za nim w kierunku domu. Człapał zgarbiony i w zadumie pocie- rał grzbiet nosa. W salonie podjął ze stołu swoją nie dopitą kawę, pociągnął z filiżanki wielki łyk i zapytał: - Czy w twoim gabinecie będziemy mogli pogadać bez skrępowania? Pomyślałem o tych książkach z wygniecionymi kartkami i o rozduszonych na dywanie kulach papierowych. - Wolę się przewietrzyć - odparłem. - Dobrze mi zrobi mały wypad za miasto. - Ale ty prowadzisz. Usadowiłem się za kierownicą jego volkswagena, który jeszcze nie ostygł po pokonaniu odległości Berno - Breshoven. Pojechaliśmy szosą wiodącą do Ośrodka Kosmicznych Statków Załogowych. Od kwietnia, kiedy to ulitowano się nade mną na Parnasie, przemierzyłem tę trasę wielokrotnie; przynajmniej raz w tygodniu przekraczałem bramę Parku Bohaterów - mojego punktu kontaktowego z wyslanniczkami Apollina. W cmentarnej ciszy, wśród wyso- kich na dwa metry graniastosłupów z białego piaskowca, o wierzchołkach ociosanych stożkowato, wśród alejek wysypanych laterytowym kruszywem i rozkołysanej srebrzyście trawy łatwiej mi było skupić się, wyłączyć, odizolo- wać od napierającej zewsząd rzeczywistości, od „szumu informatycznego" i przenieść się myślą wstecz. Wyjechaliśmy z miasta, skręcając na dwupasmową szosę, względnie prostą w tym górzystym terenie i rzadko uczęszczaną, kończącą się u wrót OKSZ. Mimo zdartej i zaniedbanej nawierzchni kilka lat temu ów niełedwie pięć- dziesięciokilometrowy odcinek przebyłem dodge'em w dwadzieścia cztery minuty, także teraz maltretowałem pedał gazu. - Ten wydawca z Quebec nazywa się Marciel Hartmann - powiedział Reinhard. - Przyleciał do Szwajcarii na Konferencję Wydawców Europejskich. To się zaczyna... - wyłuskał spod rękawa koszuli marengo złoty zegarek - ... pięć godzin. W Davos. - Quebec leży w Europie? - On jest honorowym członkiem komitetu organizacyjnego. - Reinhard umieścił fajkę w uchwycie zainstalowanym przy tablicy rozdzielczej i od- chrząknął. - Mam niewiele czasu, Mikę. Dzisiaj się z nim spotkam i on pewnie będzie nalegał, żeby przystąpić do wstępnych omówień. - A jaka jest jego oferta? W ręku Reinharda zagrzechotało metalowe pudełko z pastylkami eukalip- tusowymi. - Marciel Hartmann wydaje głównie literaturę popularnorozrywkową. Trochę mnie dziwi, że upatrzył sobie „Katharsis", ale mniejsza z tym. On produkuje masówkę, bywa że w półmilionowych nakładach, ma dostęp do rynków europejskich i ambicje nasycania swoją literaturą całego francuskiego obszaru językowego. - A konkretnie? - Wnoszę, że on jest skłonny zaproponować ci godziwą stawkę i nakład w granicach dwustu - dwustu pięćdziesięciu tysięcy egzemplarzy, z możliwoś- cią wznowień. - Reinhard odchrząknął znowu. - Ale! - Ale? - Ale jest jeszcze jedna oferta. Oferta Sylvie Poąuet reprezentującej Oficy- nę Paryską. Akurat w tym przypadku nie dziwi mnie, że zainteresowano się twoją powieścią. Są więc dwie oferty i tu natrafiamy na szkopuł, o którym nadmieniłem ci przedwczoraj: Marciel Hartmann kupi licencję tylko pod wa- runkiem, że nie sprzedasz jej żadnemu wydawnictwu we Francji, bo sam chce wejść na ten rynek. - A jaka jest oferta pani Poąuet? - spytałem. - Obawiam się, że jej ofertę uznasz za skromną. Nakład pięć do dziesięciu tysięcy egzemplarzy przy stawce gdzieś z połowy tabeli wynagrodzeń autor- skich. - Twoje obawy nie są pozbawione podstaw - powiedziałem. Ścięliśmy zakręt, za którym tablica bramowa informowała, że równo pięć kilometrów dalej położony jest Park Bohaterów. Fałdując swoje dziobate czo- ło, Reinhard rzekł: - Decyzja należy do ciebie. Ale warto się nad tym wszystkim zastanowić Marciel Hartmann to potentat wydawniczy, fabryka beletrystyki użytkowej. Płaci wspaniale i juz niejednego z tych tak zwanych dobrze zapowiadających się pisarzy zdołał zdemoralizować zamówieniami na tę manierystyczną litera- turę. Oczywiście zdarza mu się wydać pozycję artystycznie pierwszorzędną, ale taka perła ginie w tonach zadrukowanego papieru, mimo że wychodzi w nakładzie wielotysięcznym. Ginie, bo do całej produkcji Hartmanna tłumacze i krytycy już z nawyku przykładają identyczną miarę, nawet się nie trudzą, żeby sięgnąć po jakąkolwiek wydaną przez niego książkę. A bez fachowej oceny wszelka twórczość artystyczna, choćby miała rzesze odbiorców, jest skazana na zapomnienie. Ssąc pastylkę eukaliptusową i bawiąc się klamrą nie zapiętego pasa bez- pieczeństwa, Reinhard Metternich skonkludował: - Hartmann jest więc równocześnie popularyzatorem i grabarzem litera- tury. Zmniejszyłem gaz, ponieważ zbliżaliśmy się do cmentarza. - Ta konkluzja - powiedziałem - rzecz jasna, nie ma zastosowania do Oficyny Paryskiej. - Oficyna Paryska to renomowana firma. Na jej honorariach nie sposób się utuczyć, ale to, co się tam wydaje, jest zauważane przez edytorów, kryty- ków i tłumaczy nie tylko europejskich. Tych pięć czy dziesięć tysięcy egzemp- larzy nakładu w języku francuskim może urosnąć do miliona w rozmaitych językach świata, nie wyłączając suahili. Ustawiłem samochód na parkingu przed bramą Parku Bohaterów i wysied- liśmy. Cicho i pusto było za tą żelazną sztachetą. Soczysta trawa kładła się pod słabym naporem przenikliwego wiatru z południa. Słońce świeciło nam w plecy i nasze cienie wyprzedzały nas na laterytowej alejce, kiedy szliśmy w głąb cmentarza lasem podłużnych, stożkowato ociosanych brył z białego pia skowca, sterczących w jednakowych odstępach jak monstrualne pionki na gigantycznej szachownicy. Minąłem grób Jose Martineza, czternasty na kwate- rze E, i zatrzymałem się naprzeciwko dwóch niedawno wzniesionych nagrob ków, opatrzonych napisami: VALNEVILL pilot klasy I zginął na Trytonie DIETER EPSTEIN pilot klasy II zginął na Trytonie To tu od kwietnia przyjeżdżałem co najmniej raz w tygodniu i tkwiłem godzinami, czekając na łaskawy podszept muzy. Jakoś to miejsce nastrajało do refleksji; to niewiarygodne, ale prócz natchnienia czerpałem także otuchę z atmosfery Parku Bohaterów, z widoku tych samotnych, białych graniastosłu- pów, na których nie wykuto dotąd mojego nazwiska - wbrew nadziejom większości pracowników Ośrodka Kosmicznych Statków Załogowych i wbrew teoriom probabilistycznym. Laterytowe kruszywo chrzęściło pod obcasami Reinharda przechadzające- go się po bocznej alejce. Wilgotna trawa wydzielała słodkawą woń pleśni. Przypomniały mi się słowa Heinza Vogla, wypowiedziane do nas, abiturien- tów OKSZ, ustawionych w szeregu przed tą właśnie kwaterą w tamtych cza sach dopiero wytyczaną. „To poletko przeznaczone jest dla tych z was, którym się wydaje, że o sztuce pilotażu wiedzą już wszystko". Mylił się ten były instruktor latania, a dzisiaj stały członek komisji Ośrodka - żaden z szesnastu spoczywających tutaj nie zawiódł jako pilot, wszyscy oni padli ofiarą naukow ców i konstruktorów czy przypadku, tego parawanu, za którym my, ludzie, tak chętnie ukrywamy błędy wynikające z naszego ograniczenia. Gwałtowny ból przeszył mi czaszkę, ziemia zafalowała mi pod nogami. Kontury otoczenia straciły ostrość i zaczęły stapiać się ze sobą, tworząc bru natną płaszczyznę, nabierającą rotacyjnego ruchu. Energicznie potrząsnąłem głową; nie chciałem mieć wizji, nie teraz. Poczułem, że Reinhard mnie pod- trzymuje. - Co z tobą, Mikę? - jego głos doleciał jak z zaświatów. Ból ustał prawie natychmiast, ale ziemia nadal falowała, a bryły nagrobków pochyliły się nad nią skosem. Chwiejnie postąpiłem krok do przodu. - W porządku - rzekłem. Reinhard przyjrzał mi się wzrokiem terapeuty. - Choroba zawodowa? - Poniekąd. - Otoczenie z wolna odzyskiwało naturalny wygląd. - Przy- wlekliśmy to z Trytona, Leslie i ja. Wpierw są te zaburzenia psychosensory czne, a zaraz po nich wizje. Zrobiłem parę głębokich wdechów, podczas gdy Reinhard przyglądał mi się nadal. Wiedziałem, że później będę żałował swojego gadulstwa, ale ciąg nąłem, by sobie ulżyć: - To są wizje prokognitywne, rodzaj jasnowidzenia. Jeżeli temu nie prze- ciwdziałam, mogę zobaczyć to, co nastąpi za kilka czy kilkadziesiąt minut. Widzę to wszystko wyraźnie, tak jak będzie przebiegać. Trawa zaszumiała pod mocniejszym powiewem wiatru. - Bywają okresy, że mam z tym spokój miesiącami. Dla odmiany bywają okresy, że wizje nachodzą mnie każdego dnia, nawet dwa razy dziennie. I w różnych miejscach, o różnych porach. Także w nocy, bo miewam, nazwijmy to, prorocze sny. - Czy Leslie...? Potwierdziłem z niejakim znużeniem. - Ona sądzi, że nasze wizje mają związek z Nepem, chociaż nie przyznaje się do tego. - A ty? - Sam nie wiem. Jeżeli Nep istnieje, jeżeli istnieje w takiej... w niemate- rialnej postaci, to niewykluczone, że może jakoś wywoływać w nas te wizje, celowo albo nieświadomie. Raczej nieświadomie. Jeżeli jednak nie istnieje... Przyjeżdżam na ten cmentarz, stoję nad tymi grobami, patrzę na napisy, wszystko po to, żeby się utwierdzić w przekonaniu, że on... że oni są tutaj; nie w moim domu, tylko tutaj, a tamto jest kolejnym urojeniem mojej żony. Stoję, patrzę i nic. Jest tu Jose Martinez, są ci, których znałem i nie znałem, ale Nevilla i Epsteina tu nie ma. Przeniknął mnie dreszcz. Jeszcze oszołomiony zapytałem Reinharda: - Czy ty czujesz ich obecność? ,fi Wyciągnął do mnie rękę. is» - Chodźmy, Mikę. - Odpowiedz. Aż się speszyłem, tak desperacko to zabrzmiało. - Na to pytanie nie odpowie ci nikt z żywych. Jego mięsista dłoń opadła na moje ramię. Pokrzepił mnie ten przyjazny gest. Nie oglądając się za siebie, wyszliśmy na parking, do samochodu, co w słońcu wygrzewał zakurzoną karoserię. - Chyba będzie lepiej - rzekłem - jak ty poprowadzisz. Ja gonię w piętkę. No i te zaburzenia psychosensoryczne. Mogą się powtórzyć. Juz raz mi się to przytrafiło za kierownicą i to akurat na zakręcie. Omal nie wjechałem wtedy do salonu konfekcyjnego przez szybę wystawową. - Usiadłem tuż przy drzwi- czkach i rozpiąłem koszulę pod szyją. Zaczekałem, aż Reinhard uruchomi silnik, po czym zagadnąłem: - Przywiozłeś ten numer „Bern Zeitung"? - Jezu - pięścią walnął w obręcz kierownicy. - Leslie mnie zabije. I uniewinnią ją, bo będzie to zabójstwo w afekcie. Obaj skwapliwie sprowadziliśmy rozmowę na ten nowy temat, z ulgą oddalając się od bramy Parku Bohaterów. - Ale za to - mówił Reinhard - ustaliłem nazwisko informatorki pana „zeza". Mikę, przygotuj się. - Na co? - Na cios. To twoja żona. - Leslie?! - Twoja była żona. - Emmelina! - Dałem się zaskoczyć. - Ale dlaczego? Jaki ona ma w tym cel? - Reklamę. - Reklamę kogo? Nepa? Skąd ona o nim wie? Przemknęliśmy pod tablicą bramową, na której od strony Parku Bohate- rów podane były orientacyjne odległości do Chur, Davos, Lugano i Lucerny. Z wprawą rajdowca Reinhard pokonał zakręt i powiedział: - W dywizji jej kochanków, wybacz mi tę okrutną szczerość, znajdzie się przynajmniej pluton zuchów, którzy związani są z OKSZ. Żaden z nich nie wygada się przed prasą, ale niech no jakaś ściśnie takiego namiętniej kolana- mi, wyśpiewa nawet tajemnicę państwową. Emmelina spodziewa się, ze po tym artykule w „Bern Zeitung" reporterzy obiegną wasz dom, a przy okazji ich uwaga skupi się i na niej. Ktoś, kto pamięta, ze była twoją żoną, spreparuje tekścik pod tytułem „Szczęśliwa komuna małżeńska", inny napomknie o jej sukcesach w „Terra" i w filmie; jeden, drugi, trzeci wywiad, jedno, drugie, trzecie zdjęcie z Nepem, przy Nepie, obok Nepa, i znowu wypłynie na szersze 1 wody. - Przywiozła ze sobą sześć waliz! - No, wiesz, jak to jest z paniami. „Przecież muszę jakoś wyglądać"... Taki najazd reporterów może potrwać tydzień, a ona nie będzie im się pokazywać stale w tej samej kiecce. Opuściłem daszek przeciwsłoneczny. Niewesołe perspektywy odsłaniały się przede mną na najbliższe dni: sfora dziennikarzy w moim domu, między nimi rozegzaltowana i uwodzicielska Emmelina, tupot i nawoływania, zwoje kabli na podłodze salonu, pokój Nepa zamieniony w czatownię, błyski fle- szów, Leslie zamknięta w kuchni, ja w swoim gabinecie, z uchem przy drzwiach... - Tylko nie strasz tą apokalipsą mojej żony - powiedziałem. Powiedzia- łem to przede wszystkim do siebie. - Ona i tak mnie zabije - odparł Reinhard z filozoficzną rezygnacją. Leslie wszakże zbyt zaabsorbowana była mozaiką, by myśleć o artykule „Bern Zeitung". Prawdopodobnie nie spostrzegła też naszej dwugodzinnej nieobecności, tak jak i pozostali, zajęci każde swoją szklaneczką i wspólnie! debatujący nad projektem. Ortros miał juz dwa łby, ten drugi zadarty; z roz- dziawionego pyska zwieszał mu się czerwony jęzor. - Teraz jest dobrze? - spytała Leslie idącego ku niej Reinharda. - Doskonale. - Och, nie widziałeś jeszcze mojego Sylena - ze skrzyni wypełnionej sypkim styropianem wydobyła spatynowany posążek, kupiony przez nią w prywatnym sklepiku ze starzyzną, na peryferiach Lucerny. - Przymocujemy go do wierzchołka fontanny. Pokryty grynszpanem łysy satyr siedział z nogami podkurczonymi i przy- ciśniętymi do obwisłego brzucha, otoczony girlandami kwiatów. Na wysokoś- ci starczej twarzy trzymał w ręku dwuuszny puchar. Ten posążek, który Leslie dźwignęła z wysiłkiem, mierzył trzydzieści centymetrów i nosił ślady brutal- nego traktowania. Reinhard obejrzał go z umiarkowaną ciekawością. - Cenny nabytek - powiedział, powtórnie dzisiejszego dnia wkupując się w łaski mojej żony. - Jesteś artystką, Leslie. Zaproś mnie koniecznie, kiedy wszystko będzie tu na medal. I pozwól się pożegnać. Leslie naburmuszyła się. - Myślałam, ze zjesz z nami obiad - Obowiązki, moja droga. Obowiązki wzywają mnie do Davos. Na dzisiaj, na osiemnastą, zwołano tam Konferencję Wydawców Europejskich. Tak się składa, ze mam zagaić obrady. Powinienem tam być już od rana. Pocałował ją w policzek, reszcie skinął głową, a mnie klepnął po plecach. Przez hol, ogród i furtkę wydostaliśmy się na ulicę. - Co mam powiedzieć panu Hartmannowi? - zapytał przy samochodzie. - Ty mnie lansujesz - odrzekłem - więc ty podejmij decyzję. - Bardzo to rozsądne z twojej strony, Mikę. VIII Podczas gdy Leslie z naszymi gośćmi oddawała się zabawie w „wykładamy mozaikę", ja po odjeździe Reinharda wróciłem za biurko, do swoich rękopi- sów, o których wciąż nie mogłem powiedzieć: - oto moja powieść. Nie mogłem tego powiedzieć w kwietniu - pomyślałem - i nie mogę powiedzieć tego obecnie, mimo, ze nad skleceniem w całość tych luźnych epizodów pracuję od pięciu miesięcy, z determinacją i pełną parą. Od krytycznego wieczora w kwietniu uczucia macierzyńskie w mojej żo- nie szybko wygasły. - On się rozdzielił - oświadczyła wtedy wstrząśnięta. - To juz nie jest Nep. On... Oni... To nigdy nie było Nepem. Nie chcę go więcej widzieć. Widywała się z nim jednak nadal, tyle że rzadziej i bez wpadania w unie- sienie, co działało na mnie tak destruktywnie. Przestała tez nękać mnie pyta- niami: „Dlaczego nie chcesz tam pójść? Dlaczego nie chcesz wejść do tego pokoju?" Zajęła się natomiast domem. Odkurzyła projekt patio i razem ze stosownym zleceniem przesłała go do firmy budowlanej, a kiedy zjawili się robotnicy, roztoczyła nad nimi nadzór tak ścisły, że z mojego gabinetu nie potrafiłem odróżnić zgrzytania układanych płytek posadzkowych od zgrzyta- nia zębów posadzkarzy. Dla mnie to, co przejęty grozą usłyszałem w kwietniu^ tamtego krytyczne- go wieczora, miało znaczenie przełomowe. Fakt, że Nep to w istocie dwie indywidualności, które się rozdzieliły, i że jedna z nich podaje się za Vala Nevilla, a druga za Dietera Epsteina, ten fakt skłonił mnie do zmiany koncep- cji mojej powieści; wywołał ponadto inne pomyślne skutki: poprawił sytuację w naszym domu, stał się dla mnie natchnieniem, pozwolił mi uwierzyć, że przy pomocy dymorficznego Nepa rozwikłam tajemnicę Trytona, i dostarczył mi bodźców do pracy. Dziwaczna to była praca - zrazu nawet owocna, niebawem przeobraziła się w wojnę, w beznadziejną wojnę z opornym długopisem i kartkami, które w trakcie zapisywania miąłem i rozrzucałem po kątach. Od mężnego wygnia- tania siedzeniem poduszek fotela zaczynałem odczuwać napadowe bóle krzyża; w takich razach kładłem się na podłodze, by wertując książki zdjęte na chybił trafił z półek biblioteki i wydzierając włosie z dywanu, medytować nad własną indolencją intelektualną. Również toczyłem ze sobą głośne dysputy. - Pomijając część trzecią - mówiłem na przykład - pierwsza i druga są właściwie gotowe. Gotów jest „Kosmos", czyli relacja z naszego lotu, lądowa- nia i pobytu na Trytonie, gotowa jest „Ziemia", czyli opis przebiegu ciąży Leslie, narodzin Nepa i jego rozdzielenia. Na dobrą sprawę wszystko jest tu gotowe, a przecież czegoś tym częściom brakuje. Moja żona tymczasem żyła budową patio. Codziennie przynosiła mi nowe ' wieści: że posadzkarze zażądali za robotę dziewięciu tysięcy franków, ale posadzka wygląda doprawdy ślicznie; że tarasik będzie skalny, a schodki kamienne; że trejaż nad sadzawką jest czterometrowy; że posadowiono te wielkie donice, do których jutro Werner Latzsch przywiezie czamoziem; że glazura na ścianach basenu ma kolor seledynowy albo że fontanna jest z różowego marmuru. - Dnem zajmę się osobiście - powiedziała po odejściu robotników. - Ułożę na nim mozaikę. Żebym tylko dostała odpowiednie kształtki. W ich poszukiwaniu zapędziła się aż do Lucerny, gdzie na peryferiach, w prywatnym sklepiku ze starociami wypatrzyła „coś, co efektownie ozdobi wierzchołek fontanny": posążek satyra. Służyły mi jej wyjazdy. Będąc pewoiy, że nikt nie wtargnie do mojego gabinetu, by nakłaniać mnie do obejrzenia ¦ wspaniałych rozsad, które właśnie dostawiła furgonetka Punktu Botanicznego, mogłem skoncentrować się na pisaniu, przekreślaniu i nanoszeniu poprawek. W samotne przed i popołudnia z werwą dawałem upust swojej pasji twórczej, ale rezultaty tego były nieświetne: rękopisów przybywało skąpo, za to łysiał dywan, i kule papierowe coraz gęściej zaścielały podłogę. W połowie tego lata Leslie poradziła mi, żebym wyjechał na Majorkę. - Kiedy pozwolisz mi tutaj posprzątać? - zapytała, składając ręce nad pobojowiskiem w gabinecie. - Jak skończę - odrzekłem. - Chwilowo ugrzązłem. Gubię się w akcji... - Powinieneś odpocząć od tej pisaniny - przerwała mi - bodaj przez tydzień. Gubisz się w akcji, bo jesteś przemęczony. To prawda, gubiłem się w akcji, ale nie dlatego, że byłem przemęczony. Ja nie wiedziałem, jak tę akcję rozwinąć. Głównym wątkiem fabularnym mojej powieści miała być przecież historia tragicznej śmierci Nevilla i Epsteina, a przyczyny ich śmierci pozostawały dla mnie zagadką.. Oczywiście liczyłem na pomoc obu pilotów, którzy pod postacią dymorficznego Nepa pojawiali się w moim domu, ale nie śmiałem prosić ich o nią. To zresztą i tak nie zdałoby się na nic. IX n i Do obiadu Anneliese była już wstawiona i przy stole świdrowała mnie z przeciwka wzrokiem dosyś ironicznym. Jej mąż, biedaczysko, z udręką przyj mował zaloty Emmeliny, a moja żona czyniła honory gospodyni. - O rany - powiedziała. - Mikę, czy Hardi przywiózł ten numer „Bern Zeitung"? - Nic mi o tym nie wiadomo - odparłem. Jeszcze jedno kłamstewko do kolekcji tych, co ułatwiają nam współżycie. - Mówiłeś, ze przywiezie. - Zapomniałem go spytać. - Aj - wtrąciła Anneliese - też macie się czym przejmować. Jutro go wam podrzucę. - Będę ci wdzięczna - rzekła Leslie i poczęstowała ją drobiem w po trawce. Ja wołałbym oszczędzić jej fatygi, ale nie zdążyłem zaproponować, by tę gazetę wysłała pocztą, bo poczułem znajomy ucisk w skroniach. Nie przeciwdziałałem. Ból promieniujący od gałek ocznych był dotkliwszy aniżeli zazwyczaj. Kiedy ustąpił, otoczenie nie miało już konturów. Zlane ze sobą tworzyły one wirującą płaszczyznę, która nieruchomiała, nabierając mle cznej barwy ekranu kinowego. Obraz wyostrzył się szybko, ale jego projekcja odbywała się w zwolnionym tempie. Wpierw zobaczyłem kobiecą postać, biegnącą galeryjka od strony pokoju Nepa ku szczytowi schodów prowadzących do salonu. Nie od razu poznałem, że to Emmelina; miała wytrzeszczone oczy, otwarte usta i twarz wykrzywioną grymasem przerażenia. Z rozpędu uderzyła biodrem o poręcz. Odbiła się od niej i z wyrzuconą do przodu nogą zawisła nad schodami. Coś przyhamowało ją w tym pozornie wolnym ruchu - słupki balustrady, między którymi uwięzła jej lewa stopa. Emmelina straciła równowagę. Wykręcając tułów, by uchronić kostkę przed zwichnięciem i oswobodzić stopę - runęła głową w dół. Ułamki sekund, jakie w rzeczywistości musiałoby trwać to wszystko, rozwleczone w mojej wizji nadawały upadkowi Emmeliny cech łagodnego opadania. Śledziłem lot jej ciała szybującego w powietrzu i raptem znalazłem się przy niej. Wtedy obraz zniknął. Przede mną stał talerz z drugim daniem, naprzeciwko mnie siedziała Anneliese, ale ja pod powiekami jeszcze miałem ten upadek, jego końcową fazę. Emmelina spadała zwrócona bokiem do płaszczyzny schodów, kuląc się i krzyżując ręce ponad głową. W momencie, kiedy urwała się wizja, od najniż- szego stopnia dzielił ją może metr. Teraz wyobraziłem sobie, jak jej kark styka się z podłogą zgniatany całym ciężarem rozpędzonego ciała. Chrupnęły miażdżone kręgi i zerwałem się z miejsca. - Co ci jest, Mikę? - spytała Leslie. - Chyba położę się na kwadrans - oznajmiłem. - Nie wiem czemu, ale jestem podenerwowany. Wchodząc po schodach, spojrzałem mimowolnie na słupki balustrady, o które wkrótce miała pechowo zawadzić stopą Emmelina. - Wszyscy jesteśmy podenerwowani - powiedział komandor Bragg. - Nadciąga fen. X Nie poszedłem jednak do sypialni. Poszedłem do gabinetu i wyjrzałem przez okno, na wyludnioną ulicę. Nie było na nie) oczekiwanych przez Em melinę reporterów i nic nie zapowiadało ich przybycia Nie było ich także w mojej wizji. Emmelina bezspornie wybiegia z pokoju Nepa. Uciekała przed czymś bądź od czegoś, co ją przeraziło. Ani Leslie, ani państwa Bragg w pobliżu nie było. Intuicja podpowiadała mi, że w tym czasie znajdowali się oni tam, skąd wybiegła Emmelina, w tamtym pokoju, urządzonym na wzór grobowca, gdzie Nep - to również wyczuwałem intuicją - przychodził dzisiaj naprawdę po raz ostatni. A więc - pomyślałem - nie dane mi będzie spotkać się z nim. Wzruszyłem ramionami Jakie to ma znaczenie? Cóz byśmy mogli sobie powiedzieć? On wie mniej ode mnie, gdyby nie Lee, nie wiedziałby nawet, że zginął na Trytonie. Je, kotku, on ci nie pomoże" - wyszeptała Leslie w połowie tego lata, tamtej nocy, której opis przechowywałem wśród notatek. - Zmień konstrukcję tej książki. Może to coś da. - Nie chcę zmieniać konstrukcji. Chcę, żeby była taka, jak w „Katharsis". Tyle że zamiast z dwóch części, ta powieść będzie się składać z trzech: „Kosmos", „Ziemia", „Kosmos". Leżeliśmy blisko siebie. Była ciemna, bezksiężycowa noc h twarzy Leslie, lecz w jej głosie usłyszałem dezaprobatę. - Autonaśladownictwo. - Nie, chciałbym tylko podkreślić własną odrębność. - Do tego chyba służą inne środki. Język, sposób obrazowania... Zresztą nie wiem, nie znam się na tym. Utkwiłem wzrok w niewidocznym suficie. - Ja też się na tym nie znam. Nie jestem zawodowym pisarzem. Może źle się wyraziłem. Chciałbym po prostu, żeby to, co po mnie zostanie, było jednorodne. - I tak ci zależy na zachowaniu jednorodności, że gotów jesteś niczego więcej nie napisać? - Tak - mruknąłem. - Ale ja wierzę w Nepa. Dźwignęła się; pstryknął kontakt i zapłonął kinkiet przy łóżku. Zmrużyłem powieki. - A cóż Nep ma z tym wspólnego? - spytała Leslie. Klęczała nade mną naga, miodowozłota i wpatrywała się we mnie unosząc brwi. - Jemu właśnie - odpowiedziałem niechętnie - poświęcę drugą i trzecią część tej powieści. Imponująca gama uczuć zagrała na twarzy mojej żony przez krótką chwilę: głębokie zdumienie, tamowana radość, satysfakcja, triumf i wreszcie zafraso- wanie. Zgadywałem, co Leslie przeżywa. Po długich miesiącach kwestiono- wania jej ciąży, licznych nieporozumieniach i zatargach stwierdzałem oto, że uznaję istnienie Nepa. - Wierzę, że on... że oni pomogą rozwikłać zagadkę Trytona i śmierci...; Nie pozwoliła mi skończyć. - Och, Mikę. Pochyliła się i włosami załaskotała mnie w ucho. Poczułem jej ciepłą, aksamitną pierś na swojej piersi. - Ale, kotku, on ci nie pomoże - wyszeptała ze współczuciem. - On... Oni nie są w stanie ci pomóc. - Jak to? - Bo oni nic nie pamiętają z tamtego lotu, z tamtej wyprawy. Absolutnie nic. Dopiero ja im powiedziałam, ze zginęli na Trytonie. Te słowa sprawiły mi ulgę. Owszem, doznałem zawodu, wszelako czerpa- łem z niego pociechę. Już nie musiałem walczyć ze sobą, nie musiałem się oszukiwać; żadna konieczność nie skłaniała mnie już do przestąpienia progu pokoju Nepa. Oddech Leslie owiewał mi szyję. - Ale nie myśl teraz o tym, kotku. - Nie będę. - Wiesz, o czym masz teraz myśleć? - Mhm. Jej serce biło na mojej piersi. Leslie ulokowała swą nogę między moimi i leniwie podsunęła kolano do góry. - Nie ruszaj się. Wpełzała na mnie milimetr po milimetrze. Leżałem bezwładnie i chłoną- łem zapach czystej, podnieconej kobiety. Drobna dłoń błądziła po mym brzu- chu, zataczała półkola i sięgała coraz niżej. - Jes7xze nie, kotku. - Wpatrując się we mnie nadal, Leslie ujęła go z wprawą. Drgnąłem. - Jeszcze nie. Niech on będzie wielki. Manipulowała nim umiejętnie. - Lee... • "• - Wielki... wielki... Zamknąłem oczy i wciągnąłem ją na siebie. Odpowiedziała mi stłumionym jękiem, gdy wśliznąłem się w nią i poczu łem na udach jej miękkie pośladki. Usiadła sztywno, obejmując łydkami moje biodra, potem zaś opadła na wyprostowane ręce i zaczęła swój rozkoszny taniec, który trwa) i trwał, az ona zakwiliła i to był sygnał, ze muszę ją dogonić. Później zsunęła się na prześcieradło, na swoje miejsce przy moim boku Odprężeni leżeliśmy w ciszy i świetle kinkietu. Czekałem na pochwałę. Było cudownie - zyskałem ją. Jeszcze później Leslie powiedziała: - Nie miałam pojęcia, ze rozmowy o Nepie wpływają na ciebie tak ko rzystnie. Okryłem nas pledem. - Chciałbym cię o coś prosić, Lee. Poruszyła się i mocniej przytuliła policzek do mojej piersi. - Na pewno ci nie odmówię, kotku. - Bez względu na to, jak na mnie wpływają rozmowy o Nepie, wstrzy majmy się od tych rozmów. - Zrobiłem pauzę, Leslie jednak nie odezwała się. - Piszę teraz część drugą, tę o twojej ciąży i o narodzinach Nepa. Powinienem spojrzeć na te sprawy z dystansu, wyrobić sobie do nich własny stosunek, a ty mi narzucasz swo)e zdanie. - Znów zamilkłem. - Przyrzekniesz mi to? Nieznacznie kiwnęła głową. - Przyrzekam - powiedziała ledwie dostyszalnie i powtórzyła głośno.- - przyrzekam. Zresztą... Miałam ci tego na razie nie mówić... Niedługo Nep opuści nas w ogóle. Wiesz? - Wiem - rzekłem teraz do pustego gabinetu. - Opuści nas dzisiaj. I nłe dane mi będzie spotkać się z nim. - Mikę. - Leslie zamykała za sobą drzwi. Wkradła się tutaj bezszelestnie. Mogę ci przeszkodzić? Nie złożyła uświęconym zwyczajem rąk pytając: „Kiedy pozwolisz mi tu posprzątać?" - przytruchtała prosto do mnie. - Co ci jest, Mikę? Nie zjadłeś obiadu. Miałeś wizję, prawda? - Nep nas dzisia) opuści - rzekłem. - Wiem. On będzie tu lada chwila. Ale chyba nie to cię trapi? Och, ro zumiem. - Co? - Nie martw się. Oni się wyniosą zaraz po odejściu Nepa i wtedy zosta- niemy sami. A dzisiaj juz mogę. - Co możesz? Roześmiała się. Dziabiąc mnie w zebra palcem przy każdej wypowiadanej sylabie, odparła.- - Ofiarować ci ten prezent, głuptasie. Ten od B.S. - Ach. - Ściślej biorąc, on niezupełnie nadaje się do ofiarowania. Przynajmniej na razie. - Jestem z tego szczególnie rad. Wątpię, żeby zachwycił mnie prezent, którym można się pochwalić jedynie przed wenerologiem. > Leslie odgarnęła do tyłu włosy. - Mikę, ja nie żartuję - uśmiechnęła się, ale spostrzegłem, że jest dzie- wczęco zawstydzona i to spostrzeżenie wprawiło mnie w zakłopotanie. - Chcę ci powiedzieć coś ważnego. - Wal. - No więc w środę byłam w Zurychu. Pojechałam tam po klej do kształtek i... i nie tylko. Miałam zamówioną wi2ytę u doktora Hansa Neupartha. On... on pracuje w... B.S. - Gdzie? Spłoniła się niczym dorastająca panienka i znowu dźgnęła mnie palcem. -W Banku Spermy-wycedziła półgłosem i niemal gniewnie. - Po tym zabiegu powiedział, żebym przez trzy dni była grzeczna. Na wszelki wypadek. - Rany boskie. - No i byłam. Ale od dzisiaj już mogę. Wytrzymaj jeszcze trochę, kotku. - Rany boskie. Muszę się napić. Leslie stała przede mną zaróżowiona i zmieszana, ale szczęśliwa i dumna. - Więc ten prezent - rzekła - dostaniesz dopiero za dziewięć miesięcy. - Wsunęła mi dłoń pod pachę. - A teraz chodźmy. Nep chce się z nami po- żegnać. Razem zeszliśmy do salonu. Czułem się podobnie jak moja żona, która z ożywieniem'komunikowała o czymś naszym gościom raźnie wstającym od stołu i wydającym okrzyki. Nie zwracałem uwagi na to, co mówią; do uszu wpadło mi tylko jedno słowo: maravilloso Patrzyłem, jak wszyscy oni idą hałaśliwą grupą do pokoju Nepa. Kiedy znikli mi z oczu, wypiłem spory łyk teąuili. Machinalnie zakręciłem butelkę i kierowany czyjąś wolą zająłem stanowisko pod schodami. Nieba- wem na ich szczycie miała pokazać się Emmelina, a mnie los wyznaczył obowiązek uratowania tej cholernej idiotki przed skręceniem karku. „Acer II" - Breshoven ANASTASIS Część pierwsza Pracownikom OKSZ ZIEMIA I KOSMOS I Stałem przy balustradzie tarasu i patrzyłem na cisy, tuje i klomby, które z wysokości tego piętra wyglądały jak makiety przed monstrualnym domem laiek. - Zrobiliśmy następny krok - mówił Heinz Vogel. Siedział na jednym z leżaków w ceglasto białe pasy. - Może ta droga nie ma końca, ale zrobiliśmy na niej następny krok do przodu Oprócz Heinza Vogla była tu Leslie i Myrna Saunders, był komandor Jo seph Bragg ze swo|ą żoną, doktor Rettman i Reinhard Metternich. Niebawem miał się zjawić Fred von Neheim wraz z Jurgiem Hoestromem. - Zrobiliśmy ten krok - ciągnął Heinz Vogel - dzięki tobie, Mike'u Cesara, pilocie klasy S. To raczej oni sprawili, ze przestałem dreptać w miejscu. Jeżeli znalazłem się na zewnątrz zaklętego kręgu, było to wyłącznie ich zasługą, więc również ich zasługą były wszelkie korzyści, które implikował ten fakt. - I masz wreszcie swoją książkę odezwał się Reinhard Metternich. - Naprawdę masz tę książkę, Mikę. Tak. miałem tę książkę. Ale juz mi na niej nie zależało. Po moim nieuda- nym małżeństwie z Emmeliną, po tragicznych wydarzeniach na staqi „Tita nia"; po dramatycznej wyprawie na Trytona, po kilku latach mojego drugiego małżeństwa, latach pozornie sielankowych, podczas gdy w istocie pełnych spięć i wstrząsów, i po trwającym trzy tygodnie odosobnieniu - uznałem ostatecznie, ze sprawy te powinien okryć mrok niepamięci. Od tamtych prze- łomowych dni, spędzonych w komorze ciszy, często sięgałem po pióro, by dokonać jakiegoś podsumowania, jakiejś próby odnalezienia harmonii z sa mym sobą. Teraz rozumiałem, ze moje notatki mogły być w najlepszym wy padku materiałem do badań dla psychologów OKSZ, niczym więcej. Skądinąd były nim. - Pamiętasz, co ci opowiadałem o tych współczesnych samsonach litera- tury szwajcarskiej - mówił dalej Reinhard. - Na początku swojej kariery dep- tali mi po piętach, jedna spryciula wśliznęła się do mojego mieszkania i zaskoczyła mnie w łóżku. Cale ciało miała pokryte swoimi wierszami. Dzisiaj jest znaną poetką i od roku błagam ją o rękopis nowego tomu. Pamiętasz? Owszem, pamiętałem tę naszą rozmowę, pamiętałem wszystkie nasze rozmowy, które odbyliśmy, zanim znalazłem się tutaj. Późniejsze wspomnie- nia, te z pobytu w tym zakładzie, zatarły mi się w pamięci i mogłem je przywołać tylko dzięki notatkom w dzienniku, ale wypadki bezpośrednio poprzedzające okres mojego odosobnienia pamiętałem doskonale. II Nic nie zapowiadało takiego finału. Byłem wtedy w znakomitym nastroju, ponieważ przed kilkoma minutami dowiedziałem się, że zaprzedwczoraj Les- lie pojechała do Zurychu, gdzie doktor Hans Neuparth obdarzył ją przecho- wywaną tam od lat „moją cząstką" - jak to ongiś eufemistycznie ujęła pani Maria Pia Leeport - skutkiem czego za dziewięć miesięcy miałem zostać ojcem. Poza tym był to dzień, w którym mój dręczyciel, dymorficzny Nep składał nam wizytę pożegnalną i opuszczał nas nieodwołalnie. Wszyscy nasi goście przebywali w jego poko;u-grobowLu, by asystować mu w wyprowadz- ce. Oprócz Leslie była tam Emmelina, Bragg i jego żona. Ich głosy rozlewały się na górze, kiedy zajmowałem stanowisko pod schodami wiodącymi z salo- nu na piętro. Wzmocniony łykiem teąuili rozpamiętywałem obrazy z mojej niedawnej wizji. Pierwszy z nich przedstawiał Emmelinę biegnącą galeryjką od strony po- koju Nepa. Jej twarz wykrzywiał grymas przerażenia; miała wytrzeszczone oczy i otwarte usta. W śmiertelnej ciszy, w jakiej zwykle odbywały się moje wizje, Emmelina uderzyła biodrem o poręcz, odbiła się od niej i z wyrzuconą do przodu nogą. na moment zawisła nad schodami. Zanim runęła głową w dół, wykręciła tułów, żeby uwolnić lewą stopę, która uwięzia jej między słup- kami balustrady. Wizja urwała się mniej więcej wtedy, gdy Emmelinę od najniższego stopnia dzielił zaledwie metr. Mogłem sobie wyobrazić, jak pod- stawa jej czaszki styka się z podłogą i jak pękają kręgi zgniatane ciężarem rozpędzonego ciała. Upadek ten był spokojny i leniwy, bo wizja odbywała się w zwolnionym tempie, co różniło ją od poprzednich. Stanąłem u podnóża schodów czekając na Emmelinę, by uratować ją przed skręceniem karku. Wydawało mi się, ze robię to z nakazu czyjejś woli. Wkrótce jednak pod wpływem tego samego nakazu ruszyłem schodami.pod górę. Uświadomiłem sobie, że moja wizja tym razem nie ukazuje przyszłych' zdarzeń. Coś pękło w mechanizmie prekognicji i mechanizm ten zamierał, myląc się, fałszując i w agonalnych skurczach racząc mnie improwizacjami na temat przyszłości. - Nep nas opuszcza - powiedziałem do siebie - i jednocześnie opuszcza nas zdolność jasnowidzenia. Wątpliwa to zresztą była zdolność, jeśli zważyć, ze przejawiała się tak rzadko i przypadkowo. III Trudno mi obecnie ustalić, jakimi torami toczyły się wówczas moje myśli. Prawdopodobnie wspominałem swoją poufałą, szczerą rozmowę, którą mia- łem z O'Pavelem kilka lat temu w tym domu, i to, jak potem przygnębiony piąłem się po tych samych schodach, by w poszukiwaniu Emmeliny wtargnąć do jej buduaru i przyłapać ją z Maxem Sternem in flagranti. Ta scena tworzyła trwały engram w moim układzie nerwowym i kiedy dotarłem na piętro, stanę- ła mi przed oczami taka, jaką ją opisałem w „Katharsis". Poprzez analogię, którą doktor Rettman nazwałby pewnie lepkością myś- lenia, wspomniałem także podobną scenę, tę z „Titanii", gdy na krótko przed katastrofą pomyliłem drzwi i wszedłem do kabiny, gdzie Leslie Leeport ba- raszkowała na koi z Potterem Brentonem. Obie te sceny w nieuchwytny sposób połączyły się ze sobą. Zobaczyłem swoją żonę rozkrzyżowaną pod tym kanadyjskim olbrzymem, który przybrał nagle wygląd Maxa Sterna. Moja żona też się zmieniła: wyszczuplała, a jej rysy nabrały ostrości, co upodobniło ją do Emmeliny. Potrząsnąłem głową, by odpędzić te wspomnienia, ale one napastowały mnie dalej, ulegając ciągłym przeobrażeniom. Tych dwoje znalazło się raptem na grubej macie z wielbłądziej sierści. Mężczyzna był śniady i bardziej musku- larny od Maxa Sterna; miał kruczoczarne włosy, a kiedy uniósł tułów znad rozpłaszczonych pod nim, rozkołysanych piersi i wyszczerzył do mnie równe, nieskazitelnie białe zęby, poznałem w nim Jose Martineza. Nieopatrznie ) wskrzesiłem pamięcią twarz tamtej kobiety. Była zachwycająco urodziwa, roz- jaśniona radością, lecz przy tym bezmyślna, jak u łakomego debila, któremu podsunięto pod nos kopiastą porcję tortu. Nie wiem, czemu tam wszedłem. Może kierował mną zwykły odruch, może siła tych wspomnień, może masochistyczne pragnienie ich odświeże- nia. Otworzyłem drzwi i zajrzałem do dawnego buduaru Emmeliny, gdzie przed laty „człowiek o dokładnie pięciuset twarzach, najlepszy spec w swojej branży beztrosko zerżnął mi żonę". To samo, opuszczając tylko słowa „przed laty", mogłem powiedzieć w czasie teraźniejszym. Od tego miejsca w mojej pamięci zieją luki. Swoje późniejsze poczynania, reakcje, próby zinterpretowania otaczającej mnie rzeczywistości mogę odtwo- rzyć jedynie na podstawie dziennika, który prowadziłem prawie do ostatnich dni odosobnienia. Te nie zawsze rzetelne notatki skażone są patologicznym subiektywizmem, odzwierciedlają moje fantazje i omamy, lecz to właśnie stanowi o ich dokumentalnej wartości, gdyż oddają prawdę o moich przeży- ciach. Ilekroć wracam do tych notatek, zdumiewam się nad kategorycznością stawianych przez siebie ocen, a zarazem nad własną chwiejnością w uczu- ciach i postępowaniu. VI Trzeciego lub czwartego dnia pobytu w tym zakładzie tak napisałem w swoim dzienniku: To samo, opuszczając tylko słowa „przed łaty", mogłem powiedzieć w czasie teraźniejszym. Leżeli oboje na łóżku, w półmroku, tak jak wtedy. Max Stern odwrócony był do mnie plecami, ale wiedziałem, że to on. Poznałem go natychmiast po tym naprężonym karku i napiętych pośladkach, i po spodniach chyba już zwyczajowo spuszczonych do kolan. Robił to pośpiesznie, z króliczym zapa miętaniem, a klamra jego pasa dzwoniła natarczywie, jak brzęczyk na konsoli łączności, sygnalizujący pilne wezwanie. Jego partnerka, którą zasłaniał cia- łem, kurczyła nogi i sapała wespół z nim w dwugłosowym madrygale. Patrzy- łem na nich, nie dowierzając swoim zmysłom. - Max? - powiedziałem. Wykręcił szyję i obrzucił mnie błędnym wzrokiem. - Max? Co tu się dzieje? Może nie powinienem był im przeszkadzać, może należało się wynieść stamtąd czym prędzej, ale kiedyś już tak zrobiłem i miało to fatalne skutki. Jestem u siebie - pomyślałem - i trzeba raz z tym skończyć. Nie mogę ciągle, być intruzem we własnym domu. Max Stern uprzytomnił sobie wreszcie, że ma widza. Miotając się w łóżku wybałuszał na mnie oczy i niezdarnie nawlekał spodnie na tyłek. - Jak ty się tu znalazłeś? - spytałem. - Co ty tu wyprawiasz? To nie jest jakiś godzinowy hotel, do cholery! Oczywiście przyjechał do nas za namową Emmeliny, której jest potrzebny do celów reklamowych. On także goni za reklamą. Ta dwójka życiowych bankrutów usilnie stara się uwikłać w skandal towarzyski. Po artykule w „Bern Zeitung" spodziewali się oni najazdu reporterów na Breshoven, więc wspo- magając się wzajemnie dążyli do stworzenia w moim domu stosownej sytuacji ku zgorszeniu opinii publicznej. Niewinne napomknienie o ich dawnym ro mansie - jakby powiedział Reinhard Metternich - tekścik pod tytułem „Szczęśliwa komuna małżeńska"; jeden, drugi, trzeci wywiad, jedno, drugie, trzecie zdjęcie z Nepem, przy Nepie, obok Nepa, i znów wypłyną na szersze wtxly. - Poczekaj, Mikę! - zawołał Stern. - Pozwól, że coś ci wyjaśnię. - Nie potrzeba mi żadnych wyjaśnień. Przyjechałeś tutaj na to ostatnie przedstawienie, żeby zrobić z niego swój benefis, ale ten pokój wywiera na;» ciebie nieodparty urok i musiałeś jeszcze raz sprawdzić, jak to w nim smakuje. Bo tu jakoś bardziej czujesz się mężczyzną, prawda? - Posłuchaj, Mikę. - To ty posłuchaj. Nep jest w tamtym skrzydle. Jeżeli chcesz zdążyć przed zapadnięciem kurtyny, to zabieraj stąd swoją panienkę... Dopiero teraz spojrzałem na tę kobietę. Ze swojego miejsca na łóżku Leslie wpatrywała się we mnie oczyma jak koła. Już wcześniej miałem podej- rzenia, ze to ona, chyba dlatego aż do tej pory unikałem jej wzrokiem, zapew- niając się w duchu, że te podejrzenia są bezpodstawne. - Lee? Przecież to niemożliwe. - Mikę - powiedział Max Stern. Wstał i szedł w moją stronę. - Stul pysk - rzuciłem mu chrapliwie, wyminąłem go i zbliżyłem się do łóżka. - On i ty, Lee? Przecież to niemożliwe, śmieszne. To jakiś kawał, co? Leslie podciągnęła pled pod brodę. - Wielki Boże, Mikę! - Wielki Boże? - Okoliczności wymagały, żebym mówił tonem stano wczym i agresywnym, zdobyłem się jednak na ton płaczliwy i żebraczy. - Nic* więcej nie masz mi do powiedzenia? - Czy ty na pewno dobrze się czujesz, Mikę? Ona niewątpliwie czuła się pierwszorzędnie. Po zainkasowaniu swojej porcji miłości zawsze jest w „cudownym nastroju". Kiedy gościmy kogoś u siebie, chodzi po domu rozdrażniona i markotna, bo wtedy nie może się ze mną kochać. „Ta świadomość, ze nie jesteśmy sami, peszy mnie i jakoś nie mogę". - Już cię nie peszy, że dokoła kręcą się ludzie? - wybuchnąłem. - Przecież ty go w ogóle nie znasz. Jest tu najwyżej od kwadransa. To też cię nie peszy? Co on w sobie ma takiego? Jakiś zwierzęcy magnetyzm? „DELIMALE uczyni ją powolną twej woli." Znowu zobaczyłem tę młodą nagą kobietą rozłożoną na macie z wielbią dziej sierści i wyraz upojenia na jej zachwycająco urodziwej twarzy dziecka. Tuliła w objęciach szamoczącego się Jose Martineza, który zawołał mnie na pomoc. „Mikę" - jego zęby błyszczały w szerokim uśmiechu - „tej ślicznotce ciągle za mało". - Evelin? - spytałem. - Jak długo każesz mi za to płacić? Ktoś mnie dotknął i obraz rozpłynął się w mojej wyobraźni. Nadal stałem naprzeciwko Leslie okrytej pledem. Strząsnąłem z siebie dłoń Maxa Sterna i postawiłem następny krok. r - A może ty nie jesteś Leslie? Kim ty właściwie jesteś? Z pledem przyciśniętym do piersi Leslie usiadła w pościeli i cofnęła się pod ścianę. Posłała szybkie spojrzenie Sternowi i kierując je z powrotem na mnie, powiedziała cicho: - Idź po jego żonę. - O czym ty mówisz? - zapytałem. - Idź po jego żonę - powtórzyła z naciskiem. Usłyszałem, jak Max Stern wychodzi z pokoju i jego oddalające się kroki. Uciekał z mojego domu po przyprawieniu mi rogów, bezkarny, nadęty i nonszalancki i miałem wrażenie, ze pozostawił po sobie nie zwerbalizowane żądanie: „Gdybyś się znowu ożenił, Mikę, daj mi niezwłocznie znać". Wysko czv(em za nim na korytarz. - Stój! - krzyknąłem.i Był w połowie drogi do pokoju Nepa. Zatrzymał się i zawahał, walcząc z chęcią ucieczki. Kiedy go dopadłem, odchylił głowę do tyłu, nieopatrznie wystawiając podbródek. W ten podbródek rąbnąłem pięścią na odlew. Nie umiem się bić, bo Ośrodek Kosmicznych Statków Załogowych w Breshoven szkoli pilotów, nie zaś mistrzów ringu, ale Max Stern ma takie pojęcie o technikach samoobrony, że sprałby go nawet manekin do treningu. Wrzasnął i poleciał na ślepy otwór drzwiowy ozdobiony portalem. Poprawi- łem z dołu, ciosem w okolice splotu trzewnego, gdzie między innymi umiejs- cowiony jest zwój jądrowy zawiadujący tym organem, który Max Stern nie- chybnie otacza szczególną troską. Poczekałem, aż zgięty w niskim ukłonie złapie powietrze, po czym ustawiłem go pod ścianą, by mieć dogodne pole operacji. - Przestań, Mikę - wyjęczał. - Mikę, juz dosyć. - Nie. Wpierw uregulujemy zaległe rachunki. Chcę zobaczyć wszystkie z twoich pięciuset min. Sam będę modelować ci gębę. Korytarzem nadbiegły jakieś kobiety, mignęła mi twarz Anneliese, ktoś próbował odepchnąć mnie od Sterna. Wolną ręką machnąłem za siebie, drugą podtrzymywałem tego łajdaka, bo ledwo stal na nogach. - Weź się w garść, do diabła, Max powiedziałem. - Nie możesz mnie teraz zawieść. Walnąłem go w żebra i powtórnie ulokowałem pięść na jego podbródku. Uderzył potylicą o ścianę. - Bragg, Joseph Bragg to twój krewniak, prawda? - kontynuowałem. - Kiedyś ty i on chcieliście wyekspediować mnie poza Układ Słoneczny, żeby zabawiać się z moją żoną. Bragg zamknął mnie w komorze ciszy, ale to nie była komora ciszy tylko statek międzygwiezdny. Wiesz, jak mu za to zapłaci- łem? Zgruchotalem mu szczękę. Kiwając na boki zwieszoną głową Max Stern wybełkotał coś niezrozu- miale. - Z tobą obchodzić się będę delikatniej - obiecałem. - Przedłużymy tę zabawę do wieczora. Puściłem go, wziąłem zamach i wtedy Max Stern upadł na podłogę. Osu- nął się z gracją składanego namiotu i lezal skręcony i nieruchomy. Więcej oznak życia przejawiałby worek fasoli niż on. - Wstawaj! - rozkazałem. Ani drgnął. Leżał spokojnie i całą swoją pozą okazywał zadowolenicyite. jest już bezpieczny, nietykalny. Nie byl to postępek dżentelmeński, ale- nie mogłem się powstrzymać, żeby nie kopnąć go w sempiternę. - Teraz - szepnął ktoś za mną. Poczułem ukłucie między łopatkami i straciłem przytomność. Ocknąłem się dopiero tutaj. Tutaj - słowo to ma wiele znaczeń, a ściślej, określa konkretny lokal, który w mojej imaginacji ulegał nieustannym metamorfozom. Najbliższy prawdy opis tego lokalu znalazłem na początku dziennika. Opisy późniejsze są repli karni rzeczywistości wykoślawianej przeze mnie w miarę upływu dni. Lokal składał się z trzech pomieszczeń: pokoju i dwóch wnęk. Pokój miał rozmiary pięć na pięć kroków i panoramiczne okno wychodzące na park. Pod jedną ze ścian stał wygodny tapczan, pod drugą piętrzył się stos imitujących drewno płyt, z których dziewiątego dnia odosobnienia zmontowałem zestaw prostych mebli. Podłogę pokrywała sełedynowopopiełata wykładzina harmo- nizująca z kolorem tapet. Do tego pokoju, będącego skrzyżowaniem salonu z sypialnią, przylegały dwie wnęki - kuchenna i łazienkowa. Są tu także drzwi. Gdy odzyskałem przytomność, leżąc na tapczanie zoba- czyłem stojącą w nich długonogą, szczupłą kobietę o urodzie Madonny. Jej bladą, trójkątną twarz wysuniętą spod gęstwiny ciemnych włosów opromie nfai seraficzny uśmiech Trzymała przed sobą plastykowy skoroszyt przyciś- nięty płasko do brzucha. Dzień dobry - powiedziała. Dźwignąłem się na łokciach i z powrotem opadłem na poduszkę. Byłem słaby i odrętwiały. - Co się stało? - zapytałem. Z tym lag(xlnym, nic nie mówiącym uśmiechem kobieta podeszła bliżej i przycupnęła na podnoszonym siedzeniu przy tapczanie. Skoroszyt umieściła na kolanach i splotła na nim dłonie. Jak się pan czuje, panie Cesara? ' Jej kitel wydzielał słabą woń środka odkażającego. - Gdzie ja jestem? - spytałem. - Czy to szpital? Miałem wypadek? Jeszcze nie wróciła mi pamięć niedawnej scysji z Maxem Sternem i przera ziłem się, że spotkało mnie to, czego się obawiałem od lat: utrata panowania nad samoch Ten skrót „GMT" napisał mi się sam. Spóźnił się pół godziny, ale nie miało to znaczenia. Znaczenie miał wó- zek, przekonałem się o tym później. Bo Bragg przyjechał na wózku inwalidz- kim. - Mikę - powiedział z tego wózka. I wlepił we mnie oczy jałówki. -Jak się czujesz, pilocie? Był w niebieskiej koszuli z podwiniętymi rękawami; z ramion zwisała mu narzucona luźno bluza szamerowana dystynkcjami komandora. Jego lewy nadgarstek, który opierał na poręczy, usztywniał opatrunek gipsowy. Czoło rówiez miał obwiązane bandażem. Wyglądał jak oblatywacz po pechowym katapultowaniu i powiedziałem mu o tym. - Dziękuję - dodałem. - Czuję się świetnie. W każdym razie czułem się mniej podle niż pięć lat temu, kiedy w komo- rze ciszy złamałem mu szczękę. Czułem się mniej podłe, nie miałem wyrzu- tów sumienia i nie było mi go zal. Jakaś cząstka mojego jestestwa, wymykająca mi się spod kontroli, przeniosła na niego nienawiść do Maxa Stema i nic nie mogłem na to poradzić. Wskazałem na jego stopy skrzyżowane na podnóżku wózka i spytałem obcesowo: - Nie możesz chodzić? - Tak źle ze mną nie jest - odparł Bragg. - To przez Rettmana. Wstał niezręcznie i sięgnął do kieszeni na piersiach, z której wystawały cygara w złoconym celofanie. Stanowiły kolorystyczne dopełnienie baretek i szamerunku na galonach. Z chwilą, gdy komandor Bragg odszedł na emerytu- rę, zaczął często nosić mundur galowy i ostentacyjnie go profanować, jak choćby tymi cygarami wystającymi z kieszeni na piersiach. - Co przez Rettmana? - Miałem zwykłe wstrząśnienie mózgu, ale on uważa, że jestem Bóg wie jak chory. Zagroził, że przytroczy mnie pasami do tego przeklętego wózka, jeżeli nie usiądę na nim dobrowolnie. - Ty też tu leżysz? - spytałem zdziwiony. Nie wpadło mi to do głowy. - W tym zakładzie? Bragg prychnąl ironicznie. - Przy okazji zabrali mnie razem z tobą - odrzekł. Zadowoliłem się tym wyjaśnieniem. Nie wiedziałem, bo niby skąd miałem wiedzieć, że każde posunięcie Rettmana i jego zespołu było celowe i precy- zyjnie obmyślone. XVI Kuchnia, oprócz zamówionych koktajli, przysłała kilka puszek soków, kar- ton herbatników, smażone kasztany, orzeszki ziemne i paterę owoców cytru- sowych. Ten pensjonarski podwieczorek czekał na nas w naczyniach dekora cyjnie rozstawionych na tacy. Zabrałem ją z wnęki kuchennej i kiedy wróciłem do pokoju, Bragg majstrował przy stoliku nocnym. Obracał pokrętłem stroje- nia radioodbiornika, o czym świadczyły charakterystyczne dźwięki. - Hej! - zawołałem. - Możesz to wyłączyć? - Co? - Wyłącz to, dobra? Odezwał się czysty głos spikera berneńskiego, który komentował treść nadanej audycji muzycznej. Bragg ściszył radio i w tajemniczym uśmiechu wyszczerzył do mnie zęby zaciśnięte na dymiącym cygarze. - Zaraz będzie „Przegląd literacki" - oznajmił. - Interesujesz się literaturą? — O tyle, o ile. Myślałem, że ty będziesz chciał tego posłuchać - Aha. Więc możesz spokojnie wyłączyć radio. Stałem, trzymając przed sobą tacę i czekając, az zrobi to, o co go poprosi- łem. Komandor, w obłokach dymu, wyjął z ust cygaro. Odchylił głowę i spojrzał na mnie z ukosa. Była to poza godna palącego fajkę pokoju wodza Indian. Brakowało mu tylko pióra za tą przepaską na czole. - Chwileczkę, Mikę. Wpierw cię o coś zapytam - Daję ci dziesięć sekund. - Wystarczy. Metternich nie mówił ci o tym? - O czym? - W dzisiejszym wydaniu „Przeglądu literackiego" - Bragg wycelował palec w nocny stolik - będzie prezentowana twoja proza. Fragmenty z tej powieści, którą piszesz dla niego. Miał cię o tym zawiadomić. Położyłem tacę na biurku i zakląłem. Ja tu jestem zamknięty - pomyślałem - tymczasem Reinhard bezprawnie rozporządza moimi tekstami. On tez nale- ży do spisku. Im się wydaje, ze w ten sposób nakłonią mnie do słuchania radia i zaczną mną sterować. Chodzi im o to, zęby mnie ubezwłasnowolnić, żebym się stal posłusznym automatem. Wtedy Reinhard Metternich przywła- szczy sobie moją nową książkę, Leslie Cesara odziedziczy majątek i bez zo- bowiązań i przeszkód otoczyJosephaBragga płomiennym uwielbieniem, za co Joseph Bragg zrobi z niej kochankę i będzie ją chędozył ze swoim krew- niakiem Maxem Stemem, który na razie udaje trupa, Emmelina Raya wysunie dodatkowe roszczenia alimentacyjne, Anneliese Bragg zmusi mnie do odby- wania z nią regularnych stosunków, doktor Rettman wreszcie będzie miał na kim wypróbować swoje karkołomne testy psychologiczne, specjaliści z OKSZ przemocą wyekspediują mnie poza Układ Słoneczny, żebym wykorkjOwał w kosmosie i nie psuł im dłużej statystyki, jak to powinienem był już.-dawno uczynić, kamieniarze, uszczęśliwieni okazją do zarobku, ociosają dla mnie nagrobek w Parku Bohaterów, społeczeństwo odetchnie z ulgą, ze pozbyło się darmozjada... - Dziesięć sekund już minęło - powiedziałem. - Na pewno nie chcesz tego posłuchać? - Na pewno. - Szkoda - Bragg z dezaprobatą potrząsnął głową. Ale wyłączył radio. Posługując się zdrową ręką przystawił dwa krzesła do biurka, w pobliżu tacy, ze swobodą gospodarza wskazał mi jedno z nich, sam usiadł na drugim i z bocznej kieszeni bluzy wydostał piersiówkę kirschwasser. - Mam nadzieję, ze nie weźmiesz mi tego za złe - powiedział. - To wpływ twojej żony. Może o tym nie wiesz, ale przyzwyczaiłem się do naszych wspól- nych popołudniowych drinków. Zawsze o tej porze mój organizm woła o odrobinę alkoholu. Wiem o tym az za dobrze, ty sukinsynu - pomyślałem. Prowokował mnie, jak on mnie prowokował! Obecnie jestem mu za to wdzięczny, choć wówczas miałem ochotę rozerwać mu gardło. Rozlał swoją wódkę do szklanek, które kuchnia przysłała razem z puszka- mi soków. Wypiliśmy po małym łyku. Znamy się od pięciu lat - powiedziałem. - Poznaliśmy się przed wyp- rawą na „Titanię", kiedyście kompletowali grupę ..Emergency". Byłeś wtedy szefem OKSZ i przyjmowałeś nas kolejno w swoim gabinecie. Pamiętasz? Zaciągając się cygarem odpowiedział mi wieloznacznym uniesieniem brwi. Uznałem tę odpowiedź za dostatecznie komunikatywną i zachęcającą. - Spytałeś mnie wtedy - mówiłem - czemu ja cię nienawidzę. To było celne pytanie, bo ja faktycznie żywiłem do ciebie uczucie nienawiści. Nie wiedziałem, skąd to uczucie we mnie się wzięło, ale nienawidziłem cię jak cholera. 1 jak cholera było mi głupio z tego powodu. Nadal jest mi głupio. Nie zmienia to jednak faktu, ze ta nienawiść nie wygasła do dzisiaj. Upiłem następny łyk ze swoje) szklanki. Pozwoliłem, by kirschwasser roz- płynęła mi się po języku. - Bragg, jesteś jak sęp trupojad. Odkąd cię poznałem, krążysz nade mną niczym widmo i czekasz na moją śmierć. Wypatrujesz stosownej chwili, zęby zatopić szpony w moim ciele. Szykujesz na mnie zasadzki, a ja nie potrafię ich omijać. Łamałem ci gnaty, przeganiałem cię ze swojego domu, uciekałem przed tobą i wszystko na nic. Znowu zrobiłem pauzę na przepłukanie gardła i zebranie odwagi. - Będę z tobą szczery, komandorze - rzekłem. - Dwukrotnie nadstawia- łem dla ciebie karku: na „Titanii" i na Trytonie. Na „Titanii"... Wiesz, jakie szansę przeżycia miałem na tej stacji? Jedną na dwadzieścia pięć. Z góry przyjęto, ze muszą być ofiary. I były. Pesymiści wyrażali przekonanie, ze „Tka nia" po wyjściu ze Strefy będzie zdemolowanym wrakiem z sześcioma trupa mi. Dopiero niedawno „Biuletyn OKSZ" opublikował te rewelacje na swoich łamach, do użytku wewnętrznego. Jeszcze mniejsze szansę mieliśmy z Leslie na Trytonie: jedną na trzydzieści siedem, jak to wykazała Centrala Analityczna. I to pod warunkiem, ze zostaniemy tam najwyżej godzinę, bo każda następna godzina diablo te szansę zmniejszała. A nam to pieprzone zadanie za tych pieprzonych pięćdziesiąt tysięcy franków zajęło aż sto czterdzieści siedem minut. Cholera, Bragg, do dzisiaj nie są znane przyczyny śmierci Nevilla i Epsteina, ale od początku wiadomo było, że oni stamtąd nie wrócą. Krzyżyki, które przy ich nazwiskach wydrukował komputer, kiedy typował kandydatc >w, te krzyżyki miały dosłowne znaczenie. Makabra, co? Ciekawe, do jakich wnio- sków nas to wszystko doprowadzi? Że OKSZ jest wytwórnią mięsa armatnie- go? Więc może darujmy sobie ogólne wnioski i porozmawiajmy o szczegó- łach. Szczerość za szczerość, komandorze. Po raz trzeci rozpostarłeś nade mną skrzydła i kładziesz na mnie złowieszczy cień. Powiedz, co mi szykujesz tym razem? Zasapałem się od tej tyrady. Bragg, zaglądając do swoje] szklanki, obracał ją w palcach i milczał jak skarcony uczniak z obandażowanym czołem. Moje pytanie zawisło między nami, ale nie żądałem, by na nie odpowiedział. Wyla- łem na niego cały swój jad, gniew i żal i już mi ulżyło. On jednak poczuł się zobligowany do odpowiedzi. - Niczego ci nie szykuję, Mikę - rzekł nadspodziewanie kategorycznym tonem. - Przeceniasz mnie. - Jego słowa zdawały się wpadać z hałasem do pustej szklanki, którą potrząsał przed sobą. - Rozumiem twoje rozgoryczenie, widziałeś zbyt wiele trupów. „Titania", Tryton... Och, mógłbym ci tu wymienić kilkadziesiąt podobnych przykładów. Ale ludzie giną wszędzie, tyle że śmierć w kosmosie jest bardziej spektakularna. Życie pilota to stawka w kosmicznym hazardzie, uprawianym przez całą ludzkość, dlatego przegrana staje się publi- czną tragedią, budzi takie emocje i rodzi tyle wątpliwości. Organizator wy- prawy podbiegunowej będzie spokojnie stać nad świeżymi grobami niedo sztych zdobywców szczytów antarktycznych i w rozmarzeniu snuć plany ko- lejnej wyprawy, ale niech no się dowie, ze któryś z naszych chłopców trafił na wieczną orbitę, z miejsca podniesie krzyk, czy to było konieczne i czy podjęto wszelkie środki ostrożności. - Szansa jedna na trzydzieści siedem! - krzyknąłem tak, jak może by krzyknął ów teoretyczny organizator wyprawy podbiegunowej. - Co o tym mówią Międzynarodowe Przepisy Bezpieczeństwa? Bragg uniósł zdrowe ramię. - Pewnie to samo, co kodeks karny mówi o przestępstwie - odpowiedział z lekceważącym uśmieszkiem. - Jakie to ma znaczenie, Mikę? Gdybyśmy przestrzegali tych wszystkich przepisów, bylibyśmy dzisiaj na etapie eksplora- cji Księżyca. Ta gra musi się toczyć według własnych reguł. Przegrane w ruletkę nie podlegają asekuracji, wygrane są czasem horrendalne i ni$płaci się od nich podatku, dlatego hazard jest taki emocjonujący. Stwórz pethow- com ubezpieczenie, opodatkuj szczęśliwców, a doprowadzisz do zamknięcia kasyn, bo hazard przestanie być hazardem, straci swój urok. Co ofiarujesz tym ludziom w zamian, żeby zaspokoić ich potrzebę walki, pragnienie zdobycia, chęć posiadania, ambicję ekspansji i dominacji, popęd agresji czy wręcz ich dążność do upadku, samodestrukcji i samozagłady, bo to też pcha ludzi do podejmowania ryzyka? - Co to ma do rzeczy, Bragg? - wtrąciłem. Ale on nie dał sobie przerwać. Formułował okrągłe, gładkie zdania i bom- bardował mnie nimi, wypowiadając je potoczyście, jak lekcję wykutą na pa- mięć- - Mój znajomy, Hans Villanger, od lat skupuje parcele na Marsie. Jest właścicielem chyba stu hektarów pustyni. Ani on, ani jego synowie, ani nawet jego wnuki nigdy tam nie zamieszkają, ale Villanger ma trochę pieniędzy i postanowił część z nich zainwestować w akcje spółki „Spedycja i Tereny Marsjańskie". Tej spółki, która jest cichym udziałowcem „Astrolabu". Wolał- byś, zęby inwestował w przemysł zbrojeniowy? Te jego sto hektarów to lotny piasek. Nikt nie ma pojęcia, co jest głębiej, prawdopodobnie nowa warstwa piasku, a pod nią jeszcze jedna warstwa piasku i tak dalej aż do jałowej skały macierzystej. Mimo to facet podjął ryzyko. I są miliony takich Villangerów... - Bóg z nimi - powiedziałem niecierpliwie. Bragg najwyraźniej dał się ponieść swadzie i zaczął mówić nie na temat. - Co mnie oni obchodzą? - Oczywiście, że cię obchodzą. Ci akcjonariusze towarzystw transporto- wych, budowlanych, wydobywczych i dystrybucyjnych to uczestnicy naszej wspólnej kosmicznej gry, posiadacze większości żetonów. Dzięki nim funk- cjonują kasyna i obraca się tarcza ruletki. Nie chcą słyszeć o Międzynarodo- wych Przepisach Bezpieczeństwa. Wymagają, żeby ta gra toczyła się według twardych reguł hazardu. - O czym ty pleciesz, na litość boską? Bragg roześmiał się cynicznie. - Ty, Mikę, widzisz ten problem z pozycji pilota, z pozycji puszczonej w ruch kulki, która obiega trzydzieści siedem numerowanych przegródek. Ale spróbuj spojrzeć na to jako gracz. Przecież jesteś także graczem, co do tego nie mam wątpliwości. Wszyscy jesteśmy graczami; lokujemy pieniądze w ak- cjach rozmaitych przedsiębiorstw i te akcje, te żetony robią z nas graczy, choćbyśmy temu gorąco przeczyli. Nie zaprzeczyłem. Pomyślałem tylko, że Bragg oszalał albo jest pijany. - A skoro już jesteśmy tymi graczami, Mikę, nie zgadzamy się, żeby odbie rano nam nadzieję na bliską wygraną. Bliską, nie w jakiejś nie sprecyzowanej przyszłości, kiedy to tchórzliwie dbałemu inwestorowi uda się wybudować stację geologiczną z przesadnym poszanowaniem Międzynarodowych Przepi- sów Bezpieczeństwa, co znacznie podroży tę imprezę. I jesteśmy gotowi ponieść straty, byle zakosztować emocji. Akcje „Neptun I" walały się na uli- cach, chociaż w przeddzień startu Nevilla i Epsteina podwoiły swoją wartość. Akcjonariusze palili je przed ekspozyturami, odgrażali się i klęli, ale na wieść o drugiej wyprawie rozchwytali następną emisję. Tym razem się powiodło. W próbkach, które ty i Leslie przywieźliście na Ziemię, znaleziono obiecujące ilości aktynowców. Wiesz, jak dzisiaj stoją akcje „Neptun II"? Jak osiem do jednego. Statki transportowe polecą tam. za dwa, trzy lata. Jle wtedy wart będzie tysiącfrankowy papier? Między palce, które wystawały mu z gipsowego opatrunku, wetknął szklan- kę i nalał do nie) porcję kirschwasser. Patrzyłem, jak przelewa ją do garaa - To nie moja domena - powiedziałem. - Nie mam w rodzinie maklera. Nigdy nie interesował hmie ten z-giełk pie, stanowicie naprawdę doświadczony zespół. Wasze zdolności ujawnią się juz na początku podróży. Będziecie potrafili przewidzieć każde zdarzenie na wiele dni naprzód. - Takie jest zdanie Centrali... - zaczęła uroczo pogodnie Myrna Saunders. - Zdanie Centrali Analitycznej jest takie - przerwała jej Anneliese Bragg, wstając z leżaka - ze powinniśmy wreszcie pójść na ten obiad. - Szturchnęła swego męża w ramię. - Winduj się, urni! Posłusznie, choć bez pośpiechu opuszczaliśmy taras. Po raz ostatni rzuci lem okiem na park. Przypominał werdiurę - tak samo spłowiałą jak tapiserie w salonach Joan Vince. Zakład Rewalidacji psychicznej - „Radix" Spis treści Katharsis ........5 Eskapizm.........85 Anastasis.......173 Skanowanie Skartaris Wrocław 2004