3214

Szczegóły
Tytuł 3214
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

3214 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 3214 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

3214 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

ROBERT N. CHARRETTE WYBIERAJ SWYCH WROG�W Z ROZWAG� (T�UMACZENIE: S�AWOMIR DYMCZYK) CZʌ� l WSZYSCY NOSIMY MASKI ROZDZIA� 1 Trzy dni temu b�l wydawa� si� nie do zniesienia. Ale w miar�, jak mija� czas, wraz ze st�pieniem zmys��w cierpienie mala�o. Jeszcze do dzisiejszego ranka my�la�a, �e zdo�a�a si� do tego przyzwyczai�. Wtedy zacz�y si� kurcze. Parali�uj�cy b�l szarpa� j� coraz cz�stszymi ca�odobowymi atakami. Teraz by�o prawie ciemno. Nie odwa�y�a si� krzykn��. Nast�pny skurcz szarpn�� jej jelitami i przeciska� si� przez cia�o, pal�c wn�trzno�ci przeszywaj�cym b�lem. Wbrew wysi�kowi woli krzykn�a, kiedy mi�nie �cisn�y si� w silnych konwulsjach. Gdy fala b�lu przesz�a, le�a�a dysz�c, pewna, �e zdradzi�a si�. Powoli, pe�na b�lu, wci�gn�a si� g��biej w mrok wybranej przez siebie kryj�wki. Mieszka�cy tego zrujnowanego domu, je�li jacykolwiek istnieli, pozostawali w ukryciu. Towarzyszy�o jej tylko cierpienie. J�cz�c z b�lu, kt�ry wzmaga� si� przy ka�dym poruszeniu, zmusza�a swoje nogi, by d�wiga�y j� w g�r� po schodach. Gdyby mog�a dosta� si� dosy� daleko st�d, mogliby jej nie znale�� dzi� w nocy. Szalej�cy ogie� w jej wn�trzu grozi�, �e j� pokona, lecz ona, jedn� r�k� �ciskaj�c brzuch, a drug� podpieraj�c si� o �cian� klatki schodowej, sz�a dalej. Zdo�a�a pokona� tylko dwie kondygnacje, zanim upad�a skowycz�c. Po cichu przeklina�a zanikaj�ce si�y. Orki musz� by� wytrzyma�e. Si�a fizyczna, kt�r� dysponowa�a przez ostatni rok, by�a jedyn� rekompensat� za jej przemian�, a teraz ca�a energia j� opuszcza�a. Tak jak Hugh i Ken przed nim. Nawet brat zostawi� j�, aby pozby� si� jej wraz z reszt� niepotrzebnych �mieci. Oni wszyscy powinni zgni� w piekle. P�omie� wewn�trz powoli gas�, b�l by� pal�cy, ale zno�ny. Kiedy si� cofn��, u�wiadomi�a sobie, �e jej cz�onki strasznie zdr�twia�y. Wyczerpane wspinaczk� mi�nie dr�a�y. Jej sk�ra by�a wilgotna od potu i sw�dzia�a niezno�nie; mia�a ochot� zwymiotowa�. Pozycja na pode�cie do l�dowania pozwala�a jej zajrze� w g��b jednego z opuszczonych mieszka�. Przez okno w pokoju widzia�a ciemniej�ce niebo. Na zewn�trz �ywo iskrzy�y si� �wiat�a Hongkongu, tworz�c wspania�e, pulsuj�ce gwiazdozbiory. Piskliwy, monotonny d�wi�k policyjnych syren dryfowa� wzd�u� ulic. To nie dawa�o nadziei na ratunek. Nikt z policji korporacyjnej nie zagl�da� do Walled City. Nawet tutejszy oddzia� Agencji Policyjnej - pazernych najemnik�w - nie�atwo by�oby przekupi�, aby zjawi� si� w Walled City po zapadni�ciu zmroku. Gangi rz�dzi�y Walled City i wiele z nich dla zabawy polowa�o na przemienionych. Z do�u klatki schodowej doszed� j� d�wi�k szuraj�cych n�g. Zamar�a. Fizyczna m�ka znik�a w przyp�ywie strachu. Modl�c si� ca�y czas, wyt�a�a s�uch, aby us�ysze� co� wi�cej. Ha�as zacz�� si� na nowo i rozpozna�a odg�os krok�w na schodach. Podpar�a si� r�koma, usi�uj�c si� wyprostowa�. �wiat zawirowa� woko�o, lecz zdo�a�a utrzyma� si� na nogach i przej�� chwiejnym krokiem w g�r� nast�pn� kondygnacj� schod�w. Ten podest, jak poprzedni, by� r�wnie� zawalony �mieciami, lecz kilka mieszka� na tym pi�trze mia�o jeszcze drzwi. To mog�o oznacza�, �e kto� nadal tutaj mieszka. Maj�c nadzieje, �e my�liwi nie b�d� rozszerza� poszukiwa� na zajmowane tereny, wybra�a jedne z otwartych drzwi i skierowa�a si� do nich. Przechodz�ce przez nie uderzy�a g�ow� o nadpro�e. Uderzenie wywo�a�o jej mimowolny syk. Na dole w ciemno�ciach nagle zapanowa�a cisza. Nas�uchiwa�a, lecz nie by�o �adnych odg�os�w. My�liwi pewnie te� nas�uchiwali. Mija�y minuty. Dobrze widzia�a w ciemno�ciach. Gdyby stan�a przy balustradzie i spojrza�a w d�, mog�aby zobaczy� kto stoi na schodach. Nie odwa�y�a si� spr�bowa�. Nawet gdyby by�a w stanie opanowa� zawr�t g�owy, mog�aby si� narazi�. Istnieli inni, kt�rzy potrafili widzie� w ciemno�ciach nawet lepiej ni� ona. Nogi znowu zacz�y dr�e� i poczu�a, jak pobudzona strachem energia s�abnie. Ju� d�u�ej nie by�a w stanie pozosta� w pozycji stoj�cej. Schylaj�c g�ow�, przemkn�a przez przej�cie. Wyci�gn�a r�k�, chwyci�a drzwi i obracaj�c powoli zamkn�a je. Nie wyda�y �adnego d�wi�ku, kt�ry mog�aby wykry�. To dobrze. Je�li ona nie s�yszy, to oni r�wnie� nie. Zamk�w w drzwiach nie by�o, tylko od�upane drewno �wiadczy�o o ich dawnej obecno�ci. Wszystko jedno, gdyby my�liwi wy�ledzili j� tutaj, zamkni�te drzwi nie zatrzyma�yby ich. Mia�a nadzieje, �e nie b�d� przechodzi� t�dy. Ten pok�j to chlew - schronienie dla w��cz�g�w i bezdomnych. Porozrzucane kawa�ki os�onek na chipy �wiadczy�y, �e go�ci�y tu grupy Lepszych Ni� �ycie. Chyba tylko komputerowy retusz za pomoc� symulatora zmys��w m�g�by przemieni� to szambo w miejsce, jako tako nadaj�ce si� do chwilowego zamieszkania. Chwilowego? Mo�e przyjdzie jej tutaj sp�dzi� reszt� �ycia. Nie zobaczy�a niczego, co by mog�o by� u�yte jako bro�. To naprawd� nie mia�o znaczenia - mia�a tylko si��, by sta�, o walce nie mog�o by� mowy. Przesz�a chwiejnym krokiem po zasypanej gruzami pod�odze, ledwo dochodz�c do odleg�ej �ciany, zanim nogi odm�wi�y jej pos�usze�stwa. Znalaz�a si� na pod�odze, nie wiedz�c, czy padaj�c nie narobi�a ha�asu. Nie by�o s�ycha� tupotu po�awiaczy ork�w, biegn�cych w g�r� po schodach. Mo�e jej upadek by� wystarczaj�co cichy. Mo�e nie przyjdzie im do g�owy zajrze� do tego pomieszczenia. Mo�e b�dzie mog�a wr�ci� do dawnego �ycia. Ten squat to okropne miejsce do umierania. Przybita i zwini�ta w k��bek czeka�a. Gdyby mia�a do�� si�, mog�aby krzycze�. Po drugiej stronie drzwi us�ysza�a delikatne szuranie mi�kkich podeszw. Kto� znalaz� jej kryj�wk�. Mdlej�c us�ysza�a, jak kto� przyczajony wci�ga powietrze. To by� zwierz�cy odg�os, podobny do w�szenia psa. Po chwili ha�as usta�, potem us�ysza�a kr�tkie skrobanie szponowatych paznokci, drapi�cych drewno na szczycie drzwi. Potem znowu kr�tki odg�os w�szenia, za chwil� wszystko ucich�o. Nie by�o powodu, by przypuszcza�, �e prze�ladowca odszed�. By� mo�e cierpliwie nas�uchuje pod drzwiami, czekaj�c a� ona zrobi ruch, kt�ry m�g�by j � zdradzi�. Gdyby mia�a si�y, mog�aby przekra�� si� przez okno i wykorzysta� szans�, jak� dawa�a jej rozpadaj�ca si� fasada domu. Tydzie� temu mia�aby do�� si�, aby wspi�� si� na mur i ukry�. Teraz jej cia�o by�o zbyt s�abe. Mocny by� tylko jej strach. Wiedzia�a, �e nie zwariowa�a ze strachu, kiedy zauwa�y�a poruszaj�c� si� klamk�. Obraca�a si� powoli tak, jakby sam prze�ladowca ba� si�, �e nag�y ruch mo�e wystraszy� jego ofiar�. Drapie�niki poruszaj� si� w ten spos�b: powoli, z wielk� ostro�no�ci�. Pomy�la�a, �e jej domys�y na temat charakteru prze�ladowc�w by�y b��dne. Gangi robi�y widowisko ze swojej roboty. Taka ostro�no�� nie by�a w ich stylu. Oni nie przejmowaliby si� tym, �e przeszkadzaj� komukolwiek w budynku. Akurat, pchaliby si� do �rodka i gdyby weszli nie tam, gdzie trzeba, pakowaliby si� na grand� dalej. To ukradkowe zbli�anie si� wskazuje na �owc�, kt�ry nie chce przeszkodzi� �adnemu rezydentowi. Zdecydowawszy, �e nie podkradaj� si� do niej po�awiacze ork�w, nie poczu�a ulgi. Istnieli gorsi, znacznie gorsi �owcy, kt�rzy przemierzaj� noc w �wiecie Przebudzonych. Klamka zosta�a puszczona, drzwi otworzy�y si�. Poruszaj�c si� powoli otworzy�y si� szerzej tak, �e mog�a zobaczy� podest. Nikogo tam nie by�o. Bezradna wobec czego�, co skrada�o si� do niej wpatrywa�a si� w przestrze�. Co� poruszy�o si� nisko po lewej stronie futryny i ukaza�a si� twarz. Nachylenie g�owy sugerowa�o, �e w�a�ciciel twarzy przykucn��, zanim rozejrza� si� woko�o - prosta ostro�no��, �eby unikn�� bezpo�redniego wystawienia na cel. Twarz jej prze�ladowcy by�a d�uga i poci�g�a. Ziemista sk�ra napi�ta by�a na wystaj�cych ko�ciach, a bardzo czarne oczy b�yszcza�y pod sko�nymi powiekami, jak sadzawki w nocy. Nozdrza rozszerzy�y si� i znowu us�ysza�a odg�os w�szenia. Prze�ladowca wyprostowa� si�, kr�c�c g�ow� zbada� pok�j i jego zawarto��. Kiedy spojrza� na ni�, u�miechn�� si�. Jego usta by�y pe�ne ostrych, wystaj�cych z�b�w. Bo�e wszechmog�cy, wyda�e� mnie ghoulom! Druga twarz ukaza�a si� z prawej strony wej�cia. Taka chuda, prawie szkielet. W odr�nieniu od pierwszej twarzy, ciemne oczy nie by�y sko�ne, lecz cera by�a r�wnie blada. Cia�o obu mia�o chorobliwie ��ty odcie�. Ten drugi na�ladowa� pierwszego, kr�ci� g�ow� szybkimi ruchami, kiedy lustrowa� pok�j. Najwyra�niej zadowolony, �e jest w nim sama, wszed�. By� wielki i wype�nia� sob� futryn�, kiedy przez ni� przechodzi�. Jego wej�cie poruszy�o zasta�e w pokoju powietrze, unosz�c kurz ku g�rze i doprowadzaj�c cuchn�cy zapach do jej nozdrzy. W�a�ciciel pierwszej twarzy pospieszy� za nim. Mog�a ich widzie� obu, kiedy si� zbli�ali. Dwa ghoule ostro�nie skierowa�y si� ku niej, jakby spodziewaj�c si� z jej strony ataku. Zastraszy�a wielu ludzi w ostatnim roku. Zmieni�a pozycj� i podnios�a r�k�. To by�o wszystko, cc mog�a zrobi� i wtedy pociemnia�o jej w oczach od wysi�ku. Nie zdaj�c sobie sprawy z tego, jaka jest bezradna, cofn�li si�. Te by�o ma�e zwyci�stwo, lecz tylko tego mog�a si� spodziewa�. Nie mia�a si�y, aby stawia� im op�r. B�l w nogach pali� j� p�omieniem i opada�a z si� we wzmagaj�cym si� ogniu. Kiedy zobaczyli, �e nie wykonuje dalszych ruch�w, zacz�li si� zbli�a�. Ten du�y zatrzyma� si� nagle przy jej wyci�gni�tej nodze. Mniejszy wchodzi� chy�kiem, zas�oni�ty jego szerokim: plecami. Du�y przykucn��. Ten drugi podskokiem poszed� w jego �lady, �eby si� nie ods�ania�. Z holu, gdzie gromadzili si� nast�pni dochodzi�o delikatne gwizdanie. Du�y wyci�gn�� na pr�b� palec i szturchn�� j�. Kiedy nie zareagowa�a, pog�aska� japo �ydce, m�wi�c co� do towarzysza. Wi�kszo�� s��w d�wi�cza�a jak rynsztokowy chi�ski, lecz niekt�re s�owa by�y japo�skie i angielskie. Akcent i szybko��, z jak� m�wi-nie pozwala�y jej zrozumie� ani s�owa. Ma�y wyprostowa� si� i cofn�� o krok. Obserwuj�c j�, ostro�nie cofn�� si� na bok. Pozostawali w takiej pozycji jaki� czas. Ona nadal le�a�a; jedynymi oznakami �ycia by�y wyst�puj�ce od czasu do czasu konwulsje lub dreszcze. Wielki ghoul sta� spokojnie przy drzwiach, obserwuj�c j� i czekaj�c. By� mo�e chcieli zebra� reszt� paczki, zanim zaczn� �wi�towa�. Teraz, kiedy przyparli j� do muru, dosz�a do wniosku, �e nie ma co si� przejmowa�. Je�li j� zabij�, b�l ustanie. Kiedy umrze, nie b�dzie j� obchodzi�, co zrobi� z jej cia�em. Pogr��ona w rozpaczy zrozumia�a jak �atwo jest rozmy�la� o zbli�aj�cym si� ko�cu. Z bezwolnego stanu cz�ciowej przytomno�ci wyrwa�o j� zamieszanie. Chocia� nadal torturowana b�lem, by�a w stanie poruszy� nieznacznie g�ow�; by�a noc, lub kolejna noc. Sk�d mia�a to wiedzie�. Wielki ghoul wci�� by� w pokoju, lecz zmieni� pozycj�. Ten ma�y wr�ci�, prowadz�c posta� znacznie od siebie samego wi�ksz�. Nie by�a naprawd� pewna kim, lub czym jest nowo przyby�y. Nie mog�a wyobrazi� sobie jak on dok�adnie wygl�da. W pewnym momencie wydawa� si� jej olbrzymi i gro�ny, jak drewniany kosmaty olbrzym, chwil� potem by� smuk�ym, dobrze zbudowanym m�czyzn�, ubranym w pospolite sk�ry. Poruszaj�c si� pewnie wszed� do pokoju, nie wykazuj�c �adnego strachu przed upiorami. Kl�kn�� i po�o�y� r�k� na jej przegubie. Ku jej zdziwieniu przy dotkni�ciu nie wykaza� �adnej niech�ci. Nieznajomy, mierz�c jej puls, bada� j� wzrokiem. Zauwa�y�a, �e jego oczy zatrzyma�y si� na opasce, kt�r� mia�a na lewym przegubie. Ko�cz�c sw�j przegl�d spojrza� jej w oczy i u�miechn�� si�. - Nie b�j si� - powiedzia� po japo�ska - Oni nie zrobi� ci krzywdy. - Dlaczego m�wisz po japo�sku? - spyta�a. Nie by�a jeszcze gotowa, aby mu zaufa�. Ka�dy, kto trzyma z ghoulami jest poza prawem. Zreszt� ona teraz te� by�a poza prawem. Porzuci� szybkie spojrzenie na band� zanim powiedzia�. - Ja tak�e by�em na Yomi. W ci�gu nast�pnej minuty nic wi�cej nie zosta�o powiedziane. Co jeszcze mo�na by powiedzie�. Ka�dy, kto zna� Yomi rozumia� b�l i strach. Nagle jej obawy rozproszy�y si�. Nie wszyscy stoj�cy poza prawem byli przest�pcami z wyboru. Mo�e by� przemytnikiem, jednym z tych renegat�w ze �wiata, kt�ry walczy� z niesprawiedliwo�ci�? A mo�e by� morderc�? Sk�d mia�a wiedzie�? - Jak ci na imi�? - Janice. - Bez nazwiska? -Bez. - Rozumiem. Nazywam si� Shiroi, Janice. Ciesz� si�, �e ci� pozna�em. Jego grzeczno�� wydawa�a si� w tych rozsypuj�cych si� ruinach nie na miejscu, poza tym czu�a si� zak�opotana swoimi grubia�sko dosadnymi odpowiedziami. Tym niemniej jej j�zykiem pokierowa�y w�tpliwo�ci i podejrzenia. - Po co to wszystko? - Nie ma potrzeby si� ba�. Nie oddam ci� z powrotem na Yomi. -Nie s�dzi�am, �e by�e� jigoku-shi. - Nie jestem wys�annikiem z piek�a. Zapewniam ci�, �e nie mam �adnych powi�za� z tymi wstr�tnymi rasistami. Nie, z pewno�ci� nie ma. Jest zbyt przystojny, jak na jigoku-shi. Lecz nikt na tym �wiecie nie st�pa w samotno�ci. - Dla kogo pracujesz? - Dla siebie samego. Aha. Je�li nie k�amie, to pewnie chcia�by dosta� wynagrodzenie za swoje trudy. W ostatnim roku dowiedzia�a si� czego� na temat p�acenia za swoj� w�asn� drog�. - Ja nie mam �adnych pieni�dzy, aby ci p�aci�. - Ja nie ��dam zap�aty, Janice. Ja mam swoj� w�asn� ma�� drog�. Jestem filantropem. Czerpi� rado�� z pomagania ludziom, kt�rzy porz�dkuj� swoje nowe �ycie. Pragn� ci pom�c w znalezieniu w�asnej drogi. Czy mo�e mu wierzy�? - Wszystko, czego bym chcia�a, to znale�� spos�b na unikni�cie b�lu i wydostanie si� z tego �mietnika. - To mog� za�atwi�. Zacz�� cicho �piewa�. S�uchaj�c jego pie�ni przesta�a odczuwa� b�l, znik�y jej podejrzenia, zapad�a w koj�cy sen. ROZDZIA� 2 Pasa�erowie mieli wa�ny pow�d do zdenerwowania. Sam Verner te� by� niespokojny, a przecie� do niego nie celowano z broni. Wystraszonym, skulonym na swoich miejscach pracownikom korporacji shadowrunnerzy mogli wydawa� si� podobni do w�ciek�ych bestii, gotowych rzuci� si� na nich bez powodu. Taki pogl�d na sytuacj� m�g� w istocie nie odbiega� zbyt daleko od prawdy. Sam podobnie ocenia� stoj�cego przed nim mi�niaka. Jason Stone by� niski, lecz nie potrzebowa� ci�kiego karabinu maszynowego Sandler TMP w r�kach, �eby wygl�da� gro�nie. India�ska budowa oraz szybkie, nerwowe ruchy m�wi�y same za siebie. By�, jak si� m�wi�o w r�nych ciemnych zau�kach, ulicznym samurajem. Mi�niakiem do wynaj�cia, maksymalnie chromowanym cybersprz�tem, dzi�ki czemu wyzwala� si� z ogranicze� narzuconych przez cia�o. Jak u wielu ludzi jego pokroju, kt�rych zaw�d by� zwi�zany z broni�, cz�� jego intelektu zosta�a odrzucona wraz z niepo��danymi cz�ciami cia�a. Zimne chromowe zas�ony na oczach nie pozwala�y wnikn�� do jego duszy, lecz z�o�liwy u�miech wyra�a� odpowiednie uczucia, nie zostawiaj�c w�tpliwo�ci, �e z rado�ci� u�y�by broni. W drugim ko�cu kajuty George Rybiag�ba i Otter Szary w podobny spos�b grozili za�odze. Byli r�wnie� samurajami, chocia� mniej skrajnymi przyk�adami swego fachu i �aden z nich nie zbli�a� si� do granic zdrowego rozs�dku tak, jak ich przyw�dca. Doskonale. Sam potrzebowa� mi�niak�w dla ochrony, lecz nie s�dzi�, �eby m�g� poradzi� sobie z wi�cej, ni� jednym samurajem pokroju Jasona; zawzi�tym i tryskaj�cym agresj�. Sam przesun�� si� za Jasona. Wiedzia�, �e cz�ciowo ogranicza samurajowi pole strza�u, lecz tak�e by� przekonany, �e pozostali wype�ni� luk�. Mogli nie lubi� Sama, lecz wiedzieli, �e daje im zarobi�. B�d� go ochraniali, dop�ki b�d� op�acani. - Dwie minuty, panie Twist - zabrz�cza� odbiornik w uchu Sama. Pod�wiadomie skin�� do m�wi�cego, lecz Dodger nie m�g� zobaczy� tego potwierdzenia. Nadawa� zdalnie. By� to jedyny spos�b na utrzymanie ��czno�ci z elfem w Matrycy i uderzeniowym oddzia�em Sama na pok�adzie promu. Dodger m�g� pozostawi� odliczanie czasu odpowiedniemu podprogramowi - osobiste zaanga�owanie �wiadczy�o o niepokoju. Wszyscy spodziewali si�, �e akcja b�dzie prosta, lecz Dodger post�powa� ostro�nie. Gdyby co� posz�o nie tak, podprogram m�g�by zosta� zablokowany przez si�y szybkiego reagowania i Sam nic by o tym nie wiedzia�. Aktywny decker w Matrycy by� partnerem po��danym przez ka�dego shadowrunnera. W ci�gu dw�ch minut czas przeznaczony na ko�owanie i start dobiegnie ko�ca. Do tego czasu samolot Aztechnology powinien znale�� si� w powietrzu, w drodze do mi�dzynarodowego lotniska Sea-Tac. Gdyby runnerzy przeci�gn�li ten moment, kontrola ruchu powietrznego w metropleksie wszcz�aby alarm. Plan przewidywa�, �e samolot wystartuje zgodnie z harmonogramem, daj�c runnerom czas na bezpieczne oddalenie si� z ich �adunkiem, zanim zostanie wszcz�ty po�cig. Zdo�ali wsi��� w�a�nie w chwili, gdy samolot opuszcza� bram�, szcz�liwie przekradaj�c si� przez kordon obs�ugi naziemnej. Dotychczas tylko pasa�erowie w g��wnej kabinie wiedzieli o ich obecno�ci. Czarna skrzynka Dodgera odci�a ��czno�� z kabin� pilota, gdy tylko Sam przymocowa� j� do �ciany. Powinni ju� znikn��, sun�� w noc, lecz ich cz�owiek nie odpowiedzia� na zakodowane has�o, kiedy oznajmili swoj� obecno�� pasa�erom. A czas ucieka�. Gdzie jest Raoul Sanchez? Sam przeszed� wzd�u� rz�d�w; sprawdza� twarze. Samolot ko�ysa� si� przy ko�owaniu. Fr�dzle kurtki Sama ociera�y si� o szczyty zewn�trznych siedze�, kiedy przechodzi�, przypadkowo uderzaj�c w twarze siedz�cych pasa�er�w. Nikt si� nie skar�y�. Czy Sanchez rzeczywi�cie by� na pok�adzie? Jego nazwisko figurowa�o na spisie pasa�er�w, przes�anym przez Dodgera. Ten cz�owiek powinien zareagowa� na has�o, lecz nie zareagowa�. Mo�e by� wystraszony, przesz�y go ciarki, kiedy przyby�a eskorta. Sam odczuwa� zdenerwowanie. Czego Sanchez mia�by si� ba�? Pobyt poza korporacj� nie potrwa d�ugo. Pan Johnson przygotowa� pomieszczenie i za tydzie� lub dwa Sanchez wr�ci bezpiecznie do pracy w nowej korporacji. Trzy rz�dy od przedniej przegrody Sam znalaz� Sancheza. Ca�y spocony patrzy� t�po przed siebie. R�ce mia� sztywno zaci�ni�te na oparciach fotela. Sam wym�wi� jego nazwisko, lecz zosta� zignorowany. Sam wyci�gn�� r�k�, aby potrz�sn�� Sanchezem, kiedy ten wzdrygn�� si�. - Chod�, Sanchez. Nie ma czasu na zabaw�. Sanchez w ko�cu odwr�ci� g�ow� i spojrza� na Sama. Ciemne, szeroko otwarte i pe�ne strachu oczy patrzy�y z nat�eniem. Konwulsyjnie prze�kn�� �lin� zanim powiedzia�: - Prosz�. Nic nie zrobi�em. Sam nie wiedzia� co powiedzie�. - Do diab�a, Twist. Je�li to ten garnitur, o kt�rego nam chodzi, zmu� go do ruszenia dupy. Jason m�wi�c to podchodzi� przej�ciem. Doszed�szy do zak�opotanego Sama, wyci�gn�� r�k� i przyci�gn�� Sancheza do swoich st�p. - Nie mam zamiaru wpa�� w pu�apk� przez tego �ebka. Jason przy�o�y� luf� pistoletu pod brod� Sanchezowi i podni�s� jego g�ow� w g�r�. - Nie b�dziesz robi� nas w konia. Comprende, przyjacielu? - Prosz�, senior. Nie strzelaj - b�aga� Sanchez. - Ja nie wiem, o czym pan m�wi. Jestem tylko technikiem. Ja nie jestem ahman. Ja nie mam dost�pu do tajemnic. Ja jestem nikim. - Nie b�dziesz nikim, a b�dziesz trupem, je�li nie ruszysz st�d swojej dupy. Sam si�gn��, aby dotkn�� ramienia Jasona, ale samuraj przesun�� si�, umieszczaj�c Sancheza pomi�dzy nimi. - Jason, my�l�, �e senior Sanchez wie mniej o ca�ej tej sytuacji, ni� my. - Nie obchodzi mnie co on wie. Usuniemy go. Sam zachmurzy� si�. Tutaj dzia�o si� co� wi�cej, ni� przypuszczali i nie podoba�y mu si� w�asne podejrzenia. - Otter, sprawd� na zewn�trz. Dodger, czy co� si� zmieni�o w rozk�adzie ruchu powietrznego? - Nie, panie Twist - elf odpowiedzia� natychmiast. Musia� kontrolowa� rozmow� przez mikrofon Sama. Po chwili Otter da� tak� sam� odpowied�. Dobrze, pomy�la� w pierwszej chwili. - Czymkolwiek to �wi�stwo jest, nie wygl�da na pu�apk�. Jednak lepiej wiejmy. Otter skin�� g�ow� i zacz�� odsuwa� si� od drzwi kabiny. Rybia-g�ba by� jak zwykle bez wyrazu, lecz pozosta� na swoim miejscu z oczami utkwionymi w Jasona. Indianin ci�gle trzyma� Sancheza. - Co� �mierdzi. To musi by� pu�apka i ten pedro ma w niej udzia�. Jason uni�s� rewolwer, zmuszaj�c Sancheza do cofni�cia g�owy. - Mam racj�, pedro? Z pewno�ci� tak. Jeste� za bardzo nerwowy. Nie dobrze jest by� przyn�t�, kiedy ryba ma z�by. Nie lubi� by� robiony w konia. - Wyluzuj Jason - warkn�� Sam. - Trzymasz mu pistolet na gardle. Oczywi�cie, �e jest zdenerwowany. Pozw�l mu odej�� st�d. Im pr�dzej znikniemy, tym lepiej. Jason powoli odwr�ci� swoje lustrzane oczy na Sama. - M�wi�, �mierdzimy przez niego. To b�dzie nauczka. Indianin prowokowa� Sama od czasu rozej�cia z Duchem. Jason lubi� twierdzi�, �e jest tak dobry, jak Duch, lecz Sam nie zauwa�a� nawet s�abego podobie�stwa. Duch, Kt�ry Wchodzi do �rodka by� prawdziwym wojownikiem. Jego ludzie uwa�ali, �e zosta� stworzony na miar� dawnych bohater�w. Duch by� godzien nazwy samuraja, w przeciwie�stwie do tego cybernetycznego �miecia. Duch zabija� tylko wtedy, kiedy to by�o potrzebne i to by�a w�a�nie jedna z rzeczy, r�ni�cych obydwu Indian. Jason nigdy naprawd� nie rozumia� zasad Ducha, jako cz�owiek, kt�ry stoi wysoko w�r�d swoich ludzi, by� za�lepiony blaskiem ulicznej s�awy. Sam nie m�g�by zaprzeczy�, �e Duch stosowa� przemoc, lecz tylko jako �rodek, a nigdy jako ostateczny cel - w przeciwie�stwie do Jasona. Wykorzystanie ludzkiego �ycia w grze o dominacj� dla Jasona nie znaczy�o nic, ale znaczy�o dla Sama. Tu wchodzi�o w gr� co� wi�cej, ni� �ycie Sancheza. Je�liby si� Sam teraz wycofa�, nie mia�by ju� wi�cej kontroli nad Jasonem. Spr�bowa� nada� swojemu g�osowi ca�kowit� pewno��. - Ja m�wi�: nie zabija�. We�miemy go ze sob�. Jason patrzy� w milczeniu. Sam wiedzia�, �e Indianin liczy� na deprymuj�cy efekt jego chromowych zas�on ocznych. Zdecydowany nie podda� si� wra�eniu, Sam wytrzyma� spojrzenie, lecz poruszenie w tyle samolotu przyci�gn�o jego uwag�. Kto� podnosi� si� ze swego siedzenia. Pasa�er uni�s� praw� r�k� i u podstawy jego d�oni wysun�a si� b�yszcz�ca lufa. Czy Jason wykorzysta� sw�j peryferyczny zasi�g wzroku, czy zobaczy� refleks w oczach Sama do��, �e zareagowa� zanim Sam zd��y� co� powiedzie�. M�czyzna w tyle poruszy� si� b�yskawicznie, lecz Jason by� szybszy. Indianin przesun�� si� bokiem, opr�niaj�c miejsce, na kt�rym sta�. Sam poczu� gor�co od przelatuj�cej kuli i us�ysza� jak utkwi�a w �cianie kabiny. Uzbrojony m�czyzna zacz�� opuszcza� si� ni�ej, pr�buj�c skorzysta� z fotela i siedz�cego na nim pasa�era, jako os�ony. Jason jedn� r�k� obj�� Sancheza, a drug� wyci�gn�� w kierunku m�czyzny. Jego ruch wygl�da� na niezgrabny, prawie przypadkowy. Sam wiedzia�, �e nie by� taki. Pistolet maszynowy Sandler TMP posiada� nasadk� smartguna, urz�dzenie wspomagaj�ce celowanie poprzez indukcyjn� podk�adk� na d�oni Jasona. Kiedy krzy�yk uka�e si� w cybernetycznych oczach Jasona, ten mo�e by� pewny, �e jego bro� dok�adnie trafi w cel. Padaj�c na fotel Sancheza, Jason strzeli�. Sandler Indianina przeszy� powietrze, pluj�c kulkami i rozrywaj�c os�on� m�czyzny. Krew i pianka z fotela wystrzeli�y w powietrze. Linia strza�u Jasona omin�a g�ow� cz�owieka i uderzy�a go w rami�, kiedy nagle zrobi� unik. Pistolet Rybiejg�by zaterkota� za Samem. Kobiece j�ki i okrzyki b�lu z��czy�y si� z ha�asem strzelaniny. Morze twarzy, kt�re gapi�y si� na shadowrunner�w znikn�o pod chmur� rozprutych zag��wk�w. Pasa�erowie gromadzili si� w bez�adne grupy, modlili si� pe�ni nadziei, b�agali, �eby nie strzela� do nich. Wolno reaguj�c, Sam zorientowa� si�, �e jeszcze tylko on stoi. Si�gn�� do kabury. Kiedy jego r�ka zbli�y�a si� do kolby Narco-jet Lethe, zrozumia�, �e nie b�dzie dosy� szybki. M�czyzna podnosi� si� do nast�pnego strza�u. Jason znowu go ubieg�. Jego Sandler zawarcza� i plun�� kulkami w stron� m�czyzny. Sam patrzy� jak kule przenika�y przez ubranie i cia�o, ods�aniaj�c kamizelk� kuloodporn�, kt�ra uratowa�a m�czyzn� od pierwszego strza�u Jasona. Impet cofn�� go, obracaj�c w przej�ciu. Nast�pne kule dosi�gne�y go, przebijaj�c sobie drog� przez ochronne p�yty. Zacz�� si� osuwa�, drgaj�c konwulsyjnie, jego r�czny pistolet strzela� na o�lep, kule pob�yskiwa�y po kabinie. Strzelanina sko�czy�a si� w momencie, kiedy m�czyzna upad� na pok�ad. Po okrzyku Rybiejg�by, aby nikt si� nie rusza�, Jason pospieszy� przej�ciem do swojej ofiary. Bieg� szybko, aby dotrze� do martwego m�czyzny. Znalaz� portfel i ledwo rzuciwszy na� okiem cisn�� go na pier� zabitego. - Korporacyjna glina, azjol. Sam odpr�y� si� troch�. Atak nie by� ko�cem pu�apki. Uzbrojony m�czyzna m�g� by� urz�dnikiem ze s�u�by lotniczej, lub oficerem poza s�u�b� w prywatnej podr�y. M�czyzna pr�bowa� spe�ni� sw�j obowi�zek i powstrzyma� kilku runner�w od zabicia cz�owieka. Widocznie uzna� konfrontacj� mi�dzy Samem i Jasonem jako swoj� szans�. By� pewny swoich umiej�tno�ci i przegra�. - Starcie trwa nadal, Twist - powiedzia� Jason. - �mier� pedra obci��y nas. Nie mo�emy na to sobie pozwoli�. Zanim Sam zd��y� odpowiedzie� na ostatnie wyzwanie samuraja, poczu� �e czyja� r�ka ci�gnie go za fr�dzle kurtki. - Senior, wy nie mo�ecie mnie teraz zostawi�. - Wygl�da�o na to, �e strach Sancheza podwoi� si�. - Diab�a tam, nie mo�emy - warkn�� Jason, kiedy znalaz� si� obok. Sanchez drgn��. Nerwowo obrzuci� wzrokiem drzwi, kt�re otworzy� Otter, a potem jeszcze ca�� kabin�. Ostatecznie jego przera�one, p�on�ce oczy zatrzyma�y si� na Samie. - Skazali�cie mnie. - Oni widzieli, �e nie by�e� w to zamieszany - zapewnia� go Sam. - Twoi szefowie rozumiej� tego rodzaju rzeczy. B�d� wiedzieli, �e to wszystko by�o pomy�k�. Sanchez gwa�townie potrz�sn�� g�ow�. - Ahman. Oni nie uwierz�. - Ka�dy tutaj widzia�, �e to on zacz�� strzelanin�. Powiedz� twoim ahman, co si� wydarzy�o. - Nie, senior. Ahman nie uwierz�. - Dlaczego nie? Mamy pi��dziesi�ciu �wiadk�w. - Nie, senior. Popatrz na nich. Sam spojrza� woko�o kabiny na twarze, kt�re ponownie wyjrza�y zza foteli. To wszystko byli obcy, lecz on zna� ich. Zna� ich nieugi�t� determinacj� i strach, kt�re by�y w ka�dym z nich. Ci ludzie ju� zaprzeczali, �e Sanchez jest jednym z nich. Po latach sp�dzonych w Japonii Sam rozumia� takie bezwzgl�dne prawa grupy. Tutaj w ca�ej rodzinie lub organizacji wymagano od cz�onk�w zapa�u w czasie akcji. Jedynym sposobem, aby unikn�� destrukcji w grupie, by�o wyparcie si� winnego cz�onka. Strach Sancheza dowodzi� jasno, �e azjole s� r�wnie� zwolennikami grupowej odpowiedzialno�ci. Kabina cuchn�a �mierci�. Przera�ony m�czyzna mia� racj� -je�li zostawi� Sancheza, to nie sko�czy si� tutaj. Jeden cz�owiek ze s�u�by bezpiecze�stwa od Aztechnology, oraz przynajmniej dw�ch innych zosta�o zabitych. Znacznie wi�cej by�o rannych. D�u�ej nie mog�a by� to ju� drobna sprawa. Koledzy Sancheza z korporacji nie b�d� mogli go broni�. Ah-man mogli zdecydowa�, �e Sanchez jest odpowiedzialny, pomimo dowod�w. Je�li ahman pot�pi� Sancheza, ci, kt�rzy wyst�pi� w jego obronie, b�d� podejrzani lub podziel� jego los. Aztechnology nie s�yn�o ze zrozumienia i ch�ci wybaczania. Tacy ludzie nie mogliby otrzyma� szansy. Sam spojrza� w d� na twarz Sancheza. Cz�owiek kuli� si� ze strachu. Ba� si� pozosta�, ba� si� my�li o porzuceniu korporacji, ba� si� shadowrunner�w i swoich w�asnych przypuszcze� i rozpaczy. Wyra�nie by�o to widoczne na jego twarzy. Sam rozumia� te obawy. Schyli� si�, chwyci� Sancheza za ramiona i poci�gn�� w g�r�. - W porz�dku - powiedzia�. - Chod�my. Wdzi�czno�� przys�oni�a na twarzy m�czyzny maluj�cy si� tam strach. ROZDZIA� 3 W pokoju panowa�a cisza, lecz Dodger wiedzia�, �e w ciemnej bibliotece nie jest sam. To prze�wiadczenie nie mia�o nic wsp�lnego z mistycyzmem; czary, magiczne sztuczki i podr�e astralne nie by�y przez niego praktykowane. To nie by�o tak, �e on ich s�ysza� lub wyczuwa� powonieniem, albo widzia� jakie� dowody ich obecno�ci. Ta �wiadomo�� mog�a by� wynikiem pewnej kombinacji zmys��w dzia�aj�cych poza �wiadomo�ci�. Nie musia� wiedzie� jak to dzia�a�o, wystarczy�o, �e dzia�a�o. W dalszym ci�gu �adnych oznak niebezpiecze�stwa. Bra� udzia� w dostatecznie wielu akcjach, �eby zna� to uczucie. Przynajmniej w tej chwili nikt z wyczekuj�cych nie planowa� ataku. - M�wi� wam, �e on m�g�by deckowa�. G�os by� g��boki, przepe�niony ch�ci� usprawiedliwienia. Dodger zna� ten g�os bardzo dobrze. Estios nigdy mu si� nie podoba� i nigdy si� nie spodoba. Ten czarnow�osy elf nie podoba� mu si� od pierwszej chwili, kiedy si� poznali. Jego osobowo��, podobnie jak kolor w�os�w, budzi�y w nim sprzeciw. Nie by�o im �atwo uchroni� si� przed wzajemn� wrogo�ci�. Powoli, z rozwag� Dodger przed�u�a� moment wyj�cia z Matrycy, wpisuj�c kilka dodatkowych polece� przed od��czeniem. Wyj�� kabel z infogniazda na lewej skroni i przytrzyma� go z tak� tylko si��, aby szpula nawin�a go r�wno, a wtyczka zagnie�dzi�a si� bezpiecznie w swoim zag��bieniu. Zasuwaj�c zas�on� okr�ci� si� w fotelu dooko�a. By�o tak, jak si� spodziewa�: Estios patrzy� na niego gro�nie. Profesor Sean Laverty sta� ko�o Estiosa. Tego tak�e mo�na by�o si� spodziewa�; natr�tne s�owa Estiosa mia�y sens tylko wtedy, kiedy profesor s�ucha� ich z uwag�. Chatterjee sta� po drugiej stronie profesora. Azjatycki elf nie by� wprawdzie spodziewany, lecz jego obecno�� nie by�a r�wnie� niespodziank�; by� on cz�stym bywalcem tej rezydencji. Natomiast obecno�� Teresy O'Connor, kr�c�cej si� ko�o drzwi, by�a prawdziw� niespodziank�. Droga, s�odka Teresa. Gdyby wiedzia�, �e jest w rezydencji, nigdy by nie przyszed�. Profesor czeka� a� Dodger oderwie oczy od Teresy i powiedzia�: - Dodger, ty znasz zasady. Rzeczywi�cie zna�, lecz czy kiedy� powstrzyma�y go przed zrobieniem tego, co trzeba by�o zrobi�? Przemykanie przez zak�tki i przeskakiwanie przez granice nadawa�o �yciu prawdziw� warto��. Sprawy zosta�y za�atwione jak najlepiej, z ostro�no�ci�. - Cyberdeck dzia�a w trybie utajnionym, profesorze. Nie z�ama�em �adnej z twoich zasad. - Wszed�e� do Matrycy bez zezwolenia - stwierdzi� Estios oskar�ycielskim tonem. - Decker zawsze dzia�a bez zezwolenia. Na tym w�a�nie polega deckowanie. Oczy Estiosa zw�zi�y si�. - Przesta� czarowa�. Sp�dzi�e� tutaj dosy� czasu, aby wiedzie�, �e nikt z tej rezydencji nie ��czy si� z Matryc� bez uprzedniego wyczyszczenia. - I je�li ktokolwiek, nawet ty Estios, potrafi znale�� co� kompromituj�cego w zapisie uruchomienia, poddam si� wszelkim sankcjom, jakie profesor uzna za stosowne. - Nie potrzebujemy twoich spreparowanych dowod�w. Nie chcemy ci� tutaj widzie� ani chwili d�u�ej. Znikaj w tej chwili. Estios wyst�pi� do przodu najwyra�niej got�w wprowadzi� w czyn swoje ��danie, lecz Laverty powstrzyma� go klepi�c w rami�. - Dodger mo�e zosta� tak d�ugo, jak chce. Estios gwa�townie odwr�ci� g�ow� i spojrza� w oczy Laverty'ego. - To du�a nieostro�no��. - W�a�ciwie Dodger nadu�ywa twojej go�cinno�ci, profesorze - oznajmi� Chatterjee. - To ustanawia okropny precedens. - Powinien zosta� przegnany na cztery wiatry - powiedzia� Estios. - Dodger jest wolny i mo�e wchodzi� i wychodzi� je�li ma ochot�, Panie Estios - powiedzia� Laverty. Chatterjee pochyli� g�ow� akceptuj�c decyzj� profesora, lecz Estios spojrza� spode �ba i cofn�� si� ze swojego miejsca w: stron� Laverty'ego. Laverty skin�� g�ow� wy�szemu elfowi. - Chod�, chod�, Panie Estios. Mam pewno��, �e Dodger nigdy by nie zdradzi� tego domu. On jest czasami trudny i cz�sto niezbyt grzeczny, ale serce ma wielkie. Jestem pewny, �e jego czyny s� uzasadnione. - Rzeczywi�cie - zgodzi� si� Dodger. - Jest pewne, �e nie chcia�em pana urazi� i doceniam pana go�cinno��, profesorze. Okoliczno�ci sprzysi�g�y si�, aby mnie zmusi� do takiego post�powania. - To �adna nowina - powiedzia� Laverty i zachichota�. - Wydaje mi si�, �e okoliczno�ci sprzysi�gaj� si� przeciw tobie z du�� doz� regularno�ci. Dodger wzruszy� ramionami. - W lesie nie ma si� poczucia czasu. Zosta�em tam zbyt d�ugo i by�a mi potrzebna kryj�wka do dalszego dzia�ania. Nie maj�c dost�pu do �adnego innego miejsca, gdzie m�g�bym by� bezpieczny podczas w�dr�wki po Matrycy przyszed�em tutaj. - M�g�by� deckowa� prosto ze swojego ukochanego lasu -powiedzia� Estios. - Ju� nie raz to robi�e�. - Niestety, nie mia�em nadajnika. Nie spodziewa�em si�, �e znikn� na tak d�ugo i nie poczyni�em odpowiednich przygotowa�. Kiedy stwierdzi�em, �e czas min�� szybciej ni� oczekiwa�em, znalaz�em si� w k�opotliwej sytuacji. Gdyby nie zobowi�zania wobec moich towarzyszy, nigdy bym tego nie zrobi�. - Co ty wiesz o zobowi�zaniach? - Wiem, �e cz�owiek powinien raczej s�ucha� swojego sumienia, ni� trzyma� si� litery prawa narzuconego z g�ry. Mam nadziej�, �e taki do�wiadczony bojownik, jak ty potrafi zrozumie� te podstawow� zasad�? - Wystarczy. Dosy� zamieszania w tym domu. Przesta�cie si� szarpa�. - powiedzia� Laverty. - Dodger, czy to przypadkiem nie by�a sprawa Samuela Vernera? Nie maj�c nic do stracenia Dodger potwierdzi�. - To prawda. Laverty by� zamy�lony przez chwil�. Pozostali czekali w milczeniu, nie wa��c si� mu przerwa�. W ko�cu profesor przem�wi�. - Okaza�e� niezwyk�� lojalno�� wobec tego cz�owieka. - Rzadka cecha u os�b jego pokroju. - Powiedzia�em dosy�, panie Estios. - W g�osie Laverty'ego nie wyczuwa�o si� szorstko�ci, lecz by�o wida�, �e te s�owa ubod�y Estiosa. Uwaga Laverty'ego skierowa�a si� ku Dodgerowi. -Kolejny rajd w poszukiwaniu danych? Czy Verner nadal szuka swojej siostry? - Tak, nieustannie - odpowiedzia� Dodger. Ponowne zainteresowanie profesora Samem wydawa�o si� Dodgerowi troch� k�opotliwe. - W tej akcji chodzi�o tylko o interes. Nawet b��dny rycerz musi mie� kapita� operacyjny. - Nast�pna kradzie� - szyderczo powiedzia� Estios. - To nie by�a �adna kradzie�. - Nazywaj to jak chcesz - kontynuowa� Estios, ignoruj�c ostre spojrzenie Laverty'ego. Faktu nie zmienisz. Pocz�tkowa irytacja Dodgera na sugesti� Estiosa o kradzie�y os�abia, gdy zauwa�y� reakcj� profesora. Estios straci� punkty jako pierwszy, kt�ry zerwa� rozejm. Nie b�d�c w stanie sprzeciwi� si�, Dodger powiedzia�: - S� ludzie, kt�rzy nigdy si� nie zmieni�. Poruszenie przy drzwiach przyci�gn�o uwag� Dodgera; natychmiast po�a�owa� swoich s��w. K��c�c si� z Estiosem zapomnia� o Teresie. Siedzia�a tam tak cicho. B�d�c �wiadomym, �e nie ma sposobu, aby oszuka� profesora, ale �e on m�g�by ukry� jego zmartwienie przed innymi, rozpocz�� wyja�nia� co zasz�o. - Nasza akcja mia�a by� zwyk�ym odbiciem. Bardzo pokojowym. Osobnik prawdopodobnie zawar� kontrakt z nowymi pracodawcami, lecz nie zabezpieczy� sobie zwolnienia z bie��cej korporacji. Pan Johnson zapewni� nas, �e osobnik nie by� w dra�liwej sytuacji i sprawa powinna by� ca�kowicie czysta. Kto� umoczy�. Klient kompletnie nie wiedzia� o co chodzi. On nawet nie zdawa� sobie sprawy, �e Sam i ci inni byli tutaj ze wzgl�du na niego. - Wyrachowany podst�p, aby z�apa� Vernera - zasugerowa� Chatterjee. Dodger by� ciekawy, ile wie Chatterjee. Ten ciemnosk�ry elf nie by� obecny, kiedy Sam zesz�ego lata bawi� w rezydencji i nie powinien zna� starej sprawy. By� mo�e tylko on wysondowa� rzucaj�cy si� w oczy wniosek. - Je�li to by�a pu�apka, to bardzo n�dzna. Rozs�dnie patrz�c, nie by�o szansy na zamkni�cie. - W takim razie akcja odwetowa Renraku? Wzmianka Chatterjee o korporacji, z kt�rej Sam zbieg�, odp�dza�a wszelkie pozosta�e my�li o niewinno�ci. Wiedza Chatterjee by�a znakiem, �e profesor w dalszym ci�gu by� zainteresowany Samem. - Nieprawdopodobny zbieg okoliczno�ci. Laverty skin�� g�ow�. - Wniosek oparty na materia�ach, kt�re zdoby�e� na temat prawdziwej to�samo�ci pana Johnsona. Dodger wypr�bowa� swoje najbardziej obra�one spojrzenie. - Klient oczekuje, �e zachowamy poufne stosunki. Bardzo niezdrowo jest dopytywa� si� o takie rzeczy. - Dodger? - Laverty u�miechn�� si� i Dodger zrozumia�, �e jego podst�p nie mia� szansy. - Andrew Glover z Amalgamated Technologies and Telecommunications. Pan Glover jest wiceprezesem na torze zbie�nym z karabinow� seri�. Jego firma ma pochodzenie, kt�re jest prawie tak samo europejskie, jak oni sami. Nie wida� najmniejszych powi�za� z Renrakiem. Oczywi�cie - doda� Dodger z chytrym u�miechem, - istnieje powi�zanie z Seader-Krupp. Laverty podni�s� brew, lecz nic nie powiedzia�. Estios zareagowa� pierwszy. - Saeder-Krupp! To kukie�ki Lofwyra. Je�li bestia robi interesy w Seattle... G�os Laverty'ego by� surowy, kiedy ucisza� Estiosa. - Panie Estios, jest pan zbyt g�o�ny dzisiaj. Plany smoka nie s� wa�ne w tej sprawie. Zwyk�e prawo w�asno�ci do pakietu akcji jest niewystarczaj�cym dowodem na to, �e smok jest w to wmieszany. Mimo �e ATT jest w�asno�ci� Seader-Krupp, korporacja pozostaje zasadniczo niezale�na i my�l�, �e prawdopodobnie Lofwyr nawet nie wiedzia� o tej operacji. Dodger, czy ty powiedzia�e�, �e tw�j pan Johnson to Glover? - Andrew. Laverty skin�� g�ow�. - Chocia� w�tpi� w to, �e tw�j kolega jest zn�w zapl�tany w intrygi smoka, my�l�, �e b�dzie potrzebowa� swoich zapowiadaj�cych si� magicznych talent�w. Dodger zrozumia� ukryte pytanie. Mia� nawet podobne zdanie na temat propozycji, kt�ra zosta�a postawiona. - W dalszym ci�gu nie chce przyj��, �eby si� z tob� zobaczy�, profesorze. - Rozumiem. Jego surowy, logiczny trening i naukowe ukierunkowanie tworz� bardzo solidn� zapor� przeciw hermetycznej tradycji. Twoja opowie�� o jego wizji totemu Psa by�a wstrz�saj�ca. Nie wyobra�a�em sobie takiej ewentualno�ci. To by�o bardzo k�opotliwe niedopatrzenie. On pewnie nie ma dla mnie wiele szacunku, od kiedy �le oceni�em jego powo�anie. Aha, pomy�la� Dodger, gdyby� tylko wiedzia� jak niewiele. -To nie jest pow�d. Pomimo prze�ycia w strumieniu smoczego ognia, Sam nie bardzo wierzy w swoje magiczne zdolno�ci. To nieprawdopodobne, �eby wini� ci� za to, �e uwa�asz go za maga, skoro sam nie jest jeszcze przekonany o swoim szama�skim powo�aniu. Sam desperacko trzyma si� naukowego spojrzenia na �wiat. - Zatem porzuci� badania nad magi�? - Wprost przeciwnie. Usi�uje j� zg��bia�. To doprowadza Lady Tsung do sza�u. Laverty wygl�da� na zdziwionego. - Pani Tsung usi�uje go uczy�? - Usi�uje, to dobre okre�lenie. Gdyby Sam nie by� tak nieust�pliwy, zrozumia�by, �e magiczne orientacje jego i Lady Tsung s� nie do pogodzenia. - Teraz, po tym, co powiedzia�e�, brak wizji nie wydaje si� by� zaskoczeniem. Spr�buj przyprowadzi� go z powrotem. - On nie chce przyj��. Chce najpierw odnale�� swoj� siostr�. - Taka lojalno�� jest godna podziwu i bardzo cenna. Lecz m�g�by� przyprowadzi� go tutaj! Po tych s�owach Laverty odwr�ci� si� i opu�ci� bibliotek�. Estios i Chatterjee ruszyli za nim. Teresa nadal sta�a przy drzwiach, nie spiesz�c do wyj�cia. Estios zatrzyma� si� przy wyj�ciu i zamienili ze sob� kilka s��w. M�wili zbyt cicho, aby Dodger m�g� co� us�ysze�. Po chwili Estios wyprostowa� si� i spojrza� wrogo w kierunku Dodgera. Dodger odpowiedzia� u�miechem, co tylko jeszcze bardziej rozjuszy�o elfa. Zanim ze z�o�ci� przekroczy� pr�g, Estios powiedzia� ostatnie s�owo do Teresy. Dodger zosta� w pokoju sam z Teresa. Czeka� a� wykona pierwszy ruch; delikatnie przesz�a po dywanie do biurka, gdzie le�a� cyberdeck. Dodger sta�, dop�ki nie zbli�y�a si�. Przesz�a ko�o niego, wyci�gn�a r�k� i wzi�a chip, kt�ry wyplu�o urz�dzenie. Zwa�y�a go w r�ce i powiedzia�a: - Wygl�da na to, �e bardzo lubisz tego Samuela Vernera. - Powiedzia�em, �e pomog� mu znale�� siostr�. - Postawi�e� sobie nast�pne zadanie? - Szlachetne �ledztwo. Dowiedzieli�my si�, �e dziewczyna zosta�a wys�ana na wysp� Yomi. To fatalne miejsce, gdzie Japo�czycy wysy�aj� tych, kt�rzy mieli pecha i zostali obdarzeni przez natur� metaludzkimi genami. Chcemy uwolni� jaz tego parszywego wi�zienia. - Wobec tego b�dziecie musieli zaatakowa�. - Yomi nie nale�y do miejsc, gdzie tego typu akcje przechodz� bezbole�nie. Trzeba si� przygotowa�. P�jdziemy, kiedy b�dziemy gotowi. Najpierw musimy zdoby� informacje i kredyty, poniewa� transport, wyposa�enie i mi�nie nie s� tanie. Kiedy zgromadzimy to, co potrzebujemy popracujemy troch� nad sprawno�ci�. Wszystko sz�oby du�o sprawniej, gdyby Sam nie by� tak wymagaj�cy. Wykona�a nieznaczny ruch, prawie dotykaj�c go. - B�dzie z ciebie doskona�y paladyn. Stary b�l odezwa� si�. Dodger odwr�ci� si�; nie chcia�, �eby zauwa�y�a jakie wra�enie zrobi�y jej s�owa. - Nie jestem paladynem i nigdy nie b�d�. Nie chc�, aby uwa�ano, �e s�u�� czyjej� woli. - Ty s�u�ysz temu normowi - powiedzia�a delikatnie. - Ja nie s�u�� jemu. Ja mu pomagam. - Dodger odwr�ci� si�, aby spojrze� na ni�, lecz jej twarz zas�ania�y w�osy. Jego r�ce zwisa�y bezw�adnie. - Jest wielka r�nica mi�dzy tymi dwoma s�owami. - Zawsze przejmowa�e� si� s�owami. - Teresa bawi�a si� chipem. Nie chcia�a spojrze� mu w twarz. - Dlaczego mu pomagasz? - Jeste�my przyjaci�mi. Teresa nieznacznie pochyli�a g�ow�. M�g� teraz zobaczy� jej pi�kn�, zamy�lon� twarz ca�kiem zesmutnia��. Powa�n� min� zast�pi� pe�en zadumy u�miech. - Byli�my kiedy� przyjaci�mi. Dodger z trudem po�kn�� �lin�. - My�la�em, �e tak by�o. W ko�cu spotka�a jego spojrzenie. Jej oczy by�y niczym szmaragdy, r�wnie niezg��bione jak pami�ta�. Dawno temu Dodger by� pogr��ony w tych oczach. Zrozumia�, �e jest zn�w na to got�w. - Lecz ty odszed�e� - powiedzia�a. - Musia�em. - Czy wr�ci�e�? - Nie jestem pewien. - Rozumiem. - Schowa�a chip do kieszeni, okr��y�a m�czyzn� i zatrzymuj�c si� ko�o drzwi powiedzia�a: - Przyjd� mi powiedzie�, kiedy b�dziesz pewien. Wysz�a. Tylko ciemno�ci i stare ksi��ki s�ysza�y, jak cicho powiedzia�: - Przyjd�. ROZDZIA� 4 Sam spojrza� na Sally Tsung. By�a pi�kn� kobiet�. Od zr�cznie cieniowanych popielatoblond w�os�w sp�ywaj�cych po poduszce, do szczup�ych i kszta�tnych st�p wystaj�cych spod zmi�tego koca, by�a tworem jakby �ywcem wyj�tym z marze� samotnego m�czyzny. Lecz ona nie by�a marzeniem, a on w ci�gu ostatnich miesi�cy nie m�g� narzeka� na brak towarzystwa. Sam nie rozumia� co w nim widzia�a. Sally by�a wysoka i starannie ubrana, cia�a mia�a tyle, ile kobieta powinna mie�. Mocne mi�nie by�y podstaw� tych zdecydowanie kr�g�ych kszta�t�w. Wytatuowany w �ywych kolorach chi�ski smok �lizga� si� wzd�u� jej prawej r�ki. Brodata g�owa bestii spoczywa�a na grzbiecie d�oni, kt�rej cienkie palce zaci�ni�te w pi�� prawie zakrywa�y brakuj�cy staw ma�ego palca. Nigdy nie powiedzia�a Samowi jak dosz�o do jego utraty. Pomimo �ycia pe�nego przyg�d, o czym wiedzia�, nie mia�a �adnych innych blizn. Ich brak obraca�a w �art, a s woj � g�adk� sk�r� przypisywa�a pot�dze magicznego uzdrawiania. Za ka�dym razem, kiedy Sam pr�bowa� pyta� si� o palec, znajdywa�a ciekawszy temat do rozmowy. Je�li j� przyciska�, zawsze mia�a spotkanie, na kt�re ju� by�a sp�niona. Przesta� pyta�. Jednak historia palca nie by�a spraw� najwa�niejsz�. W stosunku do swego cia�a mia�a pogl�dy bardzo liberalne, nigdy jednak nie pozwala�a dotyka� swojej przesz�o�ci. Mia� nadziej�, �e z czasem mo�e si� otworzy i zaufa mu, lecz jak dot�d jego nadzieje pozostawa�y niespe�nione. Sally Tsung by�a chodz�c� zagadk�. Zimny nos przyci�ni�ty do jego nagich plec�w powiedzia� mu. �e nie jest sam w tym apartamencie. Odwracaj�c si� ostro�nie, aby nie przeszkodzi� Sally, Sam ze�lizn�� si� z ��ka; stare spr�yny tylko troch� zaskrzypia�y. lnu z zapa�em lizn�� go po twarzy, a Sam zmierzwi� mu futro w r�wnie radosnym powitaniu. Sam wzi�� prysznic i ubra� si�, lnu cierpliwie czeka� pod drzwiami. Po drodze do wyj�cia Sam wzi�� swoj� kurtk� z fr�dzlami. Nie s�dzi�, �eby podczas spaceru z lnu przyda�a si� jej kuloodporna podpinka. Ciemno�ci jeszcze nie zapad�y, wobec tego wi�kszo�� �owc�w siedzia�a jeszcze w ��kach. A przecie� kuloodporna podszewka dzia�a jak izolacja, zmieniaj�c syntetyczn� sk�r� z fr�dzlami w bardzo ciep�e ubranie. Wypady z lnu dawa�y czas do namys�u, a dok�adniej - czas do zmartwie�. Przypuszczalnie wieczorem b�dzie jeszcze jedna magiczna lekcja i nie m�g� si� jej doczeka�. Lekcje nie sz�y dobrze. Bez wzgl�du na to, jak cierpliwie Sally t�umaczy�a teorie Sam wydawa� si� niezdolny do zrozumienia �adnego, z wyj�tkiem najprostszych czar�w. Tylko te mu wychodzi�y, kiedy mia� czas opracowa� swoj� w�asn� symbolik�. Teksty, kt�re otrzyma� od profesora Laverty'ego, wydawa�y si� gmatwa� spraw� jeszcze bardziej. Sally twierdzi�a, �e m�g� by mie� wi�cej szcz�cia z magi� rytualna, lecz jak dot�d szanowa�a jego odmow�. Przywo�ywanie duch�w wydawa�o mu si� niew�a�ciwe, a nawet bezbo�ne. Dlaczego w�a�ciwie nie mia�by �wiczy� noc�, nawet je�li znaczy�o to spotkanie z Duchem. Maj�c lekcj� magii w harmonogramie, wola� stawi� czo�a ozi�b�o�ci Ducha, ni� znosi� obelgi Sally pod adresem swojej inteligencji. Sam zdawa� sobie spraw� z tego, �e inteligencja ma ma�o wsp�lnego z powodzeniem w rzucaniu zakl��. Nawet Ziggy, to dziecko ulicy, kt�re nie odst�powa�o Sally na krok, dawa�o sobie rad� z czarami. Jego iloraz inteligencji by� o kilka punkt�w ni�szy od wsp�czynnika lnu. W ka�dym razie Sam by� pewien, �e gdyby ta noc mia�a up�yn�� pod has�em pistoletu, wola�by ju� noc magiczn�. Ostatnich kilka miesi�cy, kt�re sp�dzi� w�r�d shadowrunner�w by�o bardziej burzliwe, ni� Mitsubishi Flutterer p�yn�cy wprost na burz�. Mimo wszystko odkry�, �e polubi� �ycie w�r�d cieni. To nie zawsze by�o przyjemne i na pewno odczuwa� brak komfortu dawnego codziennego korporacyjnego �ycia, lecz czu�, �e dano mu szans� spr�bowania czego� innego. Tutaj na ulicach nie by� po prostu bezimiennym pacho�kiem pomi�dzy innymi bezimiennymi pacho�kami - ta�cz�cymi do melodii zagranej przez korporacj�. Ludzie z ulicy byli indywidualistami, niekt�rzy lubowali si� w ekstrawagancji. Gdy raz nabieraj� zaufania do kogo�, co nie bywa szybkie ani �atwe, zostaj� prawdziwymi przyjaci�mi. Samowi takie towarzystwo odpowiada�o. Cieszy� si�, �e dzi�ki poparciu Sally i Dodgera zosta� zaakceptowany w ich �rodowisku. Jednym z najwi�kszych minus�w by�o ozi�bienie stosunk�w z Duchem. Kt�ry Wchodzi do �rodka. Indianin wydawa� si� by� zadowolony widz�c, �e Sam porzuci� �wiat korporacji. Nawet chcia� pom�c w naprawianiu szk�d wyrz�dzonych przez spisek Haesslicha. Sam by� mu za to wdzi�czny. Robi�a na nim wra�enie spokojna si�a Indianina i jego zdolno�� do zmierzania ku obranemu celowi. Lecz potem co� si� sta�o, co� co zmieni�o stanowisko Ducha wobec Sama. Od tamtej nocy, kiedy za�atwili spraw� z Haesslichem, Duch odm�wi� wzi�cia udzia�u w jakiejkolwiek akcji razem z Samem. Duch w dalszym ci�gu pomaga� Samowi doskonali� umiej�tno�ci potrzebne do �ycia po�r�d cieni, lecz trzyma� si� na uboczu, zjawiaj�c si� na czas lekcji i znikaj�c, kiedy instrukta� dobiega� ko�ca. Sally wzrusza�a ramionami, a Dodger m�wi� mu, �e to minie, lecz Sam niczego wi�cej na ten temat nie m�g� si� dowiedzie�. lnu zako�czy� swoje sprawy, wi�c wzi�li kurs powrotny na squat Sama. Powr�t do domu skierowa� jego my�li zn�w do Sally. Ich wzajemne stosunki wydawa�y si� coraz bardziej kruche. Mo�na prawie powiedzie�, �e pogarsza�y si� na wszystkich frontach, mo�e z wyj�tkiem ��ka. Tutaj pasja wydawa�a si� silna jak zawsze. Od chwili pierwszego zaproszenia zakocha� si�. Teraz, kilka miesi�cy p�niej zda� sobie spraw�, �e tak naprawd� wcale jej nie zna. Kiedy si� rozstawali, nie mia� poj�cia dok�d sz�a. Przyznawa�a otwarcie, �e ma swoje mety, lecz nie chcia�a go ze sob� tam zabiera�, m�wi�c, �e nie sad�a niego. Nigdy nie pr�bowa� jej �ledzi�; to by�aby zdrada zaufania, ale dr�czy�a go ciekawo�� dok�d chodzi�a. Nikt nie m�g�by sp�dzi� wsp�lnie tak wiele czasu, co oni, wiedz�c o sobie tak ma�o. Przebywaj�c mi�dzy shadowrunnerami, w czasie trening�w i wsp�lnych godzin sp�dzonych na zabawie dowiedzia� si� paru rzeczy na temat jej osobowo�ci. Nie by� pewien czy to mu si� podoba�o. Na razie m�g� powiedzie�, �e pieni�dze by�y g��wnym motywem jej dzia�ania. By�a najemnikiem prawie do granic etyki. Jej g��wn� zasad� by�o sprzeda� swe us�ugi za najwy�sza cen�. Wszystkim, co wiedzia�a o honorze, by�o absolutne minimum, kt�re dotyczy�o jej reputacji. Rozumia�a lojalno��, przynajmniej w pewnych granicach - w czasie akcji, kiedy zaufanie do zespo�u by�o absolutn� konieczno�ci�. By�a lojaln� tylko wtedy, kiedy by�a pewna, �e inni s� tak samo lojalni w stosunku do niej. W razie najmniejszych w�tpliwo�ci by�a gotowa� zatrudnia� dodatkowych goryli - odwody dla zabezpieczenia przed zdrad�. Przynajmniej wobec niego nie wykazywa�a takiej podejrzliwo�ci. Nie wydawa�a si� rozumie�, �e zesp� shadowrunner�w musi dzia�a� jak rodzina. W rzeczywisto�ci wydawa�o si�, �e w og�le nie rozumie instytucji rodziny. Ze wszystkich jej grzech�w najbardziej dokucza� mu spos�b, w jaki pr�bowa�a wymaza� z niego pami�� o siostrze. Nie m�g�by zapomnie� o Janice nawet dla niej. lnu jak zwykle zwyci�y� wy�cig w g�r� schod�w, lecz Sam nie by� tak zdyszany, jak ostatniego lata. Czas sp�dzony w�r�d shadowrunner�w wzmocni� go, pozbawi� t�uszczu i mi�kko�ci nabranych podczas �ycia w korporacji. Otworzy� drzwi do apartamentu, pozwalaj�c lnu p�dzi� ze wszystkich si�. Zorientowa� si�, �e lnu, szczekaj�c w podnieceniu, obudzi� Sally. - Masz dosy� �wicze�? - spyta�a, zsuwaj�c ko�dr�. U�miechn�� si� wiedz�c jaki rodzaj �wicze� mia�a na my�li. -S�dzi�em, �e b�dziemy mieli lekcje wieczorem. - Zbyt du�o pracy i Sam staje si� leniwy. - Przeci�gn�a si� sprawdzaj�c jego reakcj�. Widz�c, �e opiera si� pokusie, wzruszy�a ramionami i zacz�a zak�ada� szorty. - My�la�am, �e mogliby�my dzi� wieczorem spr�bowa� przywo�ania. Sam zmarszczy� brwi. - Dlaczego? Przecie� wiesz, �e nie chc� robi� tego rodzaju rzeczy. - Ka�dy mag musi si� na tym zna� - powiedzia�a Sally, zawi�zuj�c tasiemk�. - Je�li nie znasz podstawowych zasad przywo�ywania, nie b�dziesz m�g� odp�dzi� nieprzyjacielskiego ducha. To bardzo potrzebna umiej�tno��. - Wyp�dzanie to co� podobnego do egzorcyzm�w, prawda? - Nale�y ci si� z�oty medal. Tak, jest podobne, lecz pozbawione religijnego bezsensu. Wiedz�c, �e by� to bolesny punkt Sam powiedzia�: - Religia nie jest nonsensem. - Nie zaczynaj ze mn� - oczy Sally b�ysn�y diamentowym ogniem, potem z�agodnia�y. - Tak czy owak, chcia�am dzi� wieczorem da� ci ducha-sojusznika. Sam wiedzia� co mia�a na my�li, troch� ju� czyta� na ten temat. Przewrotnie jednak udawa�, �e nie rozumie. - Masz na my�li kogo� w rodzaju domownika. - Jeszcze jeden medal. - Ty nie masz takiego ducha - przypomnia� jej. Sam zdziwi� si� s�ysz�c rozdra�nienie w swoim g�osie. Wyraz jej twarzy �wiadczy�, �e r�wnie� zwr�ci�a na to uwag�. - Ja r�wnie� nie zwlekam z nauk� magii. Sojusznik mo�e by� tym, kogo potrzebujesz, aby z�ama� t� bl