ROBERT N. CHARRETTE WYBIERAJ SWYCH WROGÓW Z ROZWAGĄ (TŁUMACZENIE: SŁAWOMIR DYMCZYK) CZĘŚĆ l WSZYSCY NOSIMY MASKI ROZDZIAŁ 1 Trzy dni temu ból wydawał się nie do zniesienia. Ale w miarę, jak mijał czas, wraz ze stępieniem zmysłów cierpienie malało. Jeszcze do dzisiejszego ranka myślała, że zdołała się do tego przyzwyczaić. Wtedy zaczęły się kurcze. Paraliżujący ból szarpał ją coraz częstszymi całodobowymi atakami. Teraz było prawie ciemno. Nie odważyła się krzyknąć. Następny skurcz szarpnął jej jelitami i przeciskał się przez ciało, paląc wnętrzności przeszywającym bólem. Wbrew wysiłkowi woli krzyknęła, kiedy mięśnie ścisnęły się w silnych konwulsjach. Gdy fala bólu przeszła, leżała dysząc, pewna, że zdradziła się. Powoli, pełna bólu, wciągnęła się głębiej w mrok wybranej przez siebie kryjówki. Mieszkańcy tego zrujnowanego domu, jeśli jacykolwiek istnieli, pozostawali w ukryciu. Towarzyszyło jej tylko cierpienie. Jęcząc z bólu, który wzmagał się przy każdym poruszeniu, zmuszała swoje nogi, by dźwigały ją w górę po schodach. Gdyby mogła dostać się dosyć daleko stąd, mogliby jej nie znaleźć dziś w nocy. Szalejący ogień w jej wnętrzu groził, że ją pokona, lecz ona, jedną ręką ściskając brzuch, a drugą podpierając się o ścianę klatki schodowej, szła dalej. Zdołała pokonać tylko dwie kondygnacje, zanim upadła skowycząc. Po cichu przeklinała zanikające siły. Orki muszą być wytrzymałe. Siła fizyczna, którą dysponowała przez ostatni rok, była jedyną rekompensatą za jej przemianę, a teraz cała energia ją opuszczała. Tak jak Hugh i Ken przed nim. Nawet brat zostawił ją, aby pozbyć się jej wraz z resztą niepotrzebnych śmieci. Oni wszyscy powinni zgnić w piekle. Płomień wewnątrz powoli gasł, ból był palący, ale znośny. Kiedy się cofnął, uświadomiła sobie, że jej członki strasznie zdrętwiały. Wyczerpane wspinaczką mięśnie drżały. Jej skóra była wilgotna od potu i swędziała nieznośnie; miała ochotę zwymiotować. Pozycja na podeście do lądowania pozwalała jej zajrzeć w głąb jednego z opuszczonych mieszkań. Przez okno w pokoju widziała ciemniejące niebo. Na zewnątrz żywo iskrzyły się światła Hongkongu, tworząc wspaniałe, pulsujące gwiazdozbiory. Piskliwy, monotonny dźwięk policyjnych syren dryfował wzdłuż ulic. To nie dawało nadziei na ratunek. Nikt z policji korporacyjnej nie zaglądał do Walled City. Nawet tutejszy oddział Agencji Policyjnej - pazernych najemników - niełatwo byłoby przekupić, aby zjawił się w Walled City po zapadnięciu zmroku. Gangi rządziły Walled City i wiele z nich dla zabawy polowało na przemienionych. Z dołu klatki schodowej doszedł ją dźwięk szurających nóg. Zamarła. Fizyczna męka znikła w przypływie strachu. Modląc się cały czas, wytężała słuch, aby usłyszeć coś więcej. Hałas zaczął się na nowo i rozpoznała odgłos kroków na schodach. Podparła się rękoma, usiłując się wyprostować. Świat zawirował wokoło, lecz zdołała utrzymać się na nogach i przejść chwiejnym krokiem w górę następną kondygnację schodów. Ten podest, jak poprzedni, był również zawalony śmieciami, lecz kilka mieszkań na tym piętrze miało jeszcze drzwi. To mogło oznaczać, że ktoś nadal tutaj mieszka. Mając nadzieje, że myśliwi nie będą rozszerzać poszukiwań na zajmowane tereny, wybrała jedne z otwartych drzwi i skierowała się do nich. Przechodzące przez nie uderzyła głową o nadproże. Uderzenie wywołało jej mimowolny syk. Na dole w ciemnościach nagle zapanowała cisza. Nasłuchiwała, lecz nie było żadnych odgłosów. Myśliwi pewnie też nasłuchiwali. Mijały minuty. Dobrze widziała w ciemnościach. Gdyby stanęła przy balustradzie i spojrzała w dół, mogłaby zobaczyć kto stoi na schodach. Nie odważyła się spróbować. Nawet gdyby była w stanie opanować zawrót głowy, mogłaby się narazić. Istnieli inni, którzy potrafili widzieć w ciemnościach nawet lepiej niż ona. Nogi znowu zaczęły drżeć i poczuła, jak pobudzona strachem energia słabnie. Już dłużej nie była w stanie pozostać w pozycji stojącej. Schylając głowę, przemknęła przez przejście. Wyciągnęła rękę, chwyciła drzwi i obracając powoli zamknęła je. Nie wydały żadnego dźwięku, który mogłaby wykryć. To dobrze. Jeśli ona nie słyszy, to oni również nie. Zamków w drzwiach nie było, tylko odłupane drewno świadczyło o ich dawnej obecności. Wszystko jedno, gdyby myśliwi wyśledzili ją tutaj, zamknięte drzwi nie zatrzymałyby ich. Miała nadzieje, że nie będą przechodzić tędy. Ten pokój to chlew - schronienie dla włóczęgów i bezdomnych. Porozrzucane kawałki osłonek na chipy świadczyły, że gościły tu grupy Lepszych Niż Życie. Chyba tylko komputerowy retusz za pomocą symulatora zmysłów mógłby przemienić to szambo w miejsce, jako tako nadające się do chwilowego zamieszkania. Chwilowego? Może przyjdzie jej tutaj spędzić resztę życia. Nie zobaczyła niczego, co by mogło być użyte jako broń. To naprawdę nie miało znaczenia - miała tylko siłę, by stać, o walce nie mogło być mowy. Przeszła chwiejnym krokiem po zasypanej gruzami podłodze, ledwo dochodząc do odległej ściany, zanim nogi odmówiły jej posłuszeństwa. Znalazła się na podłodze, nie wiedząc, czy padając nie narobiła hałasu. Nie było słychać tupotu poławiaczy orków, biegnących w górę po schodach. Może jej upadek był wystarczająco cichy. Może nie przyjdzie im do głowy zajrzeć do tego pomieszczenia. Może będzie mogła wrócić do dawnego życia. Ten squat to okropne miejsce do umierania. Przybita i zwinięta w kłębek czekała. Gdyby miała dość sił, mogłaby krzyczeć. Po drugiej stronie drzwi usłyszała delikatne szuranie miękkich podeszw. Ktoś znalazł jej kryjówkę. Mdlejąc usłyszała, jak ktoś przyczajony wciąga powietrze. To był zwierzęcy odgłos, podobny do węszenia psa. Po chwili hałas ustał, potem usłyszała krótkie skrobanie szponowatych paznokci, drapiących drewno na szczycie drzwi. Potem znowu krótki odgłos węszenia, za chwilę wszystko ucichło. Nie było powodu, by przypuszczać, że prześladowca odszedł. Być może cierpliwie nasłuchuje pod drzwiami, czekając aż ona zrobi ruch, który mógłby j ą zdradzić. Gdyby miała siły, mogłaby przekraść się przez okno i wykorzystać szansę, jaką dawała jej rozpadająca się fasada domu. Tydzień temu miałaby dość sił, aby wspiąć się na mur i ukryć. Teraz jej ciało było zbyt słabe. Mocny był tylko jej strach. Wiedziała, że nie zwariowała ze strachu, kiedy zauważyła poruszającą się klamkę. Obracała się powoli tak, jakby sam prześladowca bał się, że nagły ruch może wystraszyć jego ofiarę. Drapieżniki poruszają się w ten sposób: powoli, z wielką ostrożnością. Pomyślała, że jej domysły na temat charakteru prześladowców były błędne. Gangi robiły widowisko ze swojej roboty. Taka ostrożność nie była w ich stylu. Oni nie przejmowaliby się tym, że przeszkadzają komukolwiek w budynku. Akurat, pchaliby się do środka i gdyby weszli nie tam, gdzie trzeba, pakowaliby się na grandę dalej. To ukradkowe zbliżanie się wskazuje na łowcę, który nie chce przeszkodzić żadnemu rezydentowi. Zdecydowawszy, że nie podkradają się do niej poławiacze orków, nie poczuła ulgi. Istnieli gorsi, znacznie gorsi łowcy, którzy przemierzają noc w Świecie Przebudzonych. Klamka została puszczona, drzwi otworzyły się. Poruszając się powoli otworzyły się szerzej tak, że mogła zobaczyć podest. Nikogo tam nie było. Bezradna wobec czegoś, co skradało się do niej wpatrywała się w przestrzeń. Coś poruszyło się nisko po lewej stronie futryny i ukazała się twarz. Nachylenie głowy sugerowało, że właściciel twarzy przykucnął, zanim rozejrzał się wokoło - prosta ostrożność, żeby uniknąć bezpośredniego wystawienia na cel. Twarz jej prześladowcy była długa i pociągła. Ziemista skóra napięta była na wystających kościach, a bardzo czarne oczy błyszczały pod skośnymi powiekami, jak sadzawki w nocy. Nozdrza rozszerzyły się i znowu usłyszała odgłos węszenia. Prześladowca wyprostował się, kręcąc głową zbadał pokój i jego zawartość. Kiedy spojrzał na nią, uśmiechnął się. Jego usta były pełne ostrych, wystających zębów. Boże wszechmogący, wydałeś mnie ghoulom! Druga twarz ukazała się z prawej strony wejścia. Taka chuda, prawie szkielet. W odróżnieniu od pierwszej twarzy, ciemne oczy nie były skośne, lecz cera była równie blada. Ciało obu miało chorobliwie żółty odcień. Ten drugi naśladował pierwszego, kręcił głową szybkimi ruchami, kiedy lustrował pokój. Najwyraźniej zadowolony, że jest w nim sama, wszedł. Był wielki i wypełniał sobą futrynę, kiedy przez nią przechodził. Jego wejście poruszyło zastałe w pokoju powietrze, unosząc kurz ku górze i doprowadzając cuchnący zapach do jej nozdrzy. Właściciel pierwszej twarzy pospieszył za nim. Mogła ich widzieć obu, kiedy się zbliżali. Dwa ghoule ostrożnie skierowały się ku niej, jakby spodziewając się z jej strony ataku. Zastraszyła wielu ludzi w ostatnim roku. Zmieniła pozycję i podniosła rękę. To było wszystko, cc mogła zrobić i wtedy pociemniało jej w oczach od wysiłku. Nie zdając sobie sprawy z tego, jaka jest bezradna, cofnęli się. Te było małe zwycięstwo, lecz tylko tego mogła się spodziewać. Nie miała siły, aby stawiać im opór. Ból w nogach palił ją płomieniem i opadała z sił we wzmagającym się ogniu. Kiedy zobaczyli, że nie wykonuje dalszych ruchów, zaczęli się zbliżać. Ten duży zatrzymał się nagle przy jej wyciągniętej nodze. Mniejszy wchodził chyłkiem, zasłonięty jego szerokim: plecami. Duży przykucnął. Ten drugi podskokiem poszedł w jego ślady, żeby się nie odsłaniać. Z holu, gdzie gromadzili się następni dochodziło delikatne gwizdanie. Duży wyciągnął na próbę palec i szturchnął ją. Kiedy nie zareagowała, pogłaskał japo łydce, mówiąc coś do towarzysza. Większość słów dźwięczała jak rynsztokowy chiński, lecz niektóre słowa były japońskie i angielskie. Akcent i szybkość, z jaką mówi-nie pozwalały jej zrozumieć ani słowa. Mały wyprostował się i cofnął o krok. Obserwując ją, ostrożnie cofnął się na bok. Pozostawali w takiej pozycji jakiś czas. Ona nadal leżała; jedynymi oznakami życia były występujące od czasu do czasu konwulsje lub dreszcze. Wielki ghoul stał spokojnie przy drzwiach, obserwując ją i czekając. Być może chcieli zebrać resztę paczki, zanim zaczną świętować. Teraz, kiedy przyparli ją do muru, doszła do wniosku, że nie ma co się przejmować. Jeśli ją zabiją, ból ustanie. Kiedy umrze, nie będzie ją obchodzić, co zrobią z jej ciałem. Pogrążona w rozpaczy zrozumiała jak łatwo jest rozmyślać o zbliżającym się końcu. Z bezwolnego stanu częściowej przytomności wyrwało ją zamieszanie. Chociaż nadal torturowana bólem, była w stanie poruszyć nieznacznie głową; była noc, lub kolejna noc. Skąd miała to wiedzieć. Wielki ghoul wciąż był w pokoju, lecz zmienił pozycję. Ten mały wrócił, prowadząc postać znacznie od siebie samego większą. Nie była naprawdę pewna kim, lub czym jest nowo przybyły. Nie mogła wyobrazić sobie jak on dokładnie wygląda. W pewnym momencie wydawał się jej olbrzymi i groźny, jak drewniany kosmaty olbrzym, chwilę potem był smukłym, dobrze zbudowanym mężczyzną, ubranym w pospolite skóry. Poruszając się pewnie wszedł do pokoju, nie wykazując żadnego strachu przed upiorami. Klęknął i położył rękę na jej przegubie. Ku jej zdziwieniu przy dotknięciu nie wykazał żadnej niechęci. Nieznajomy, mierząc jej puls, badał ją wzrokiem. Zauważyła, że jego oczy zatrzymały się na opasce, którą miała na lewym przegubie. Kończąc swój przegląd spojrzał jej w oczy i uśmiechnął się. - Nie bój się - powiedział po japońska - Oni nie zrobią ci krzywdy. - Dlaczego mówisz po japońsku? - spytała. Nie była jeszcze gotowa, aby mu zaufać. Każdy, kto trzyma z ghoulami jest poza prawem. Zresztą ona teraz też była poza prawem. Porzucił szybkie spojrzenie na bandę zanim powiedział. - Ja także byłem na Yomi. W ciągu następnej minuty nic więcej nie zostało powiedziane. Co jeszcze można by powiedzieć. Każdy, kto znał Yomi rozumiał ból i strach. Nagle jej obawy rozproszyły się. Nie wszyscy stojący poza prawem byli przestępcami z wyboru. Może był przemytnikiem, jednym z tych renegatów ze świata, który walczył z niesprawiedliwością? A może był mordercą? Skąd miała wiedzieć? - Jak ci na imię? - Janice. - Bez nazwiska? -Bez. - Rozumiem. Nazywam się Shiroi, Janice. Cieszę się, że cię poznałem. Jego grzeczność wydawała się w tych rozsypujących się ruinach nie na miejscu, poza tym czuła się zakłopotana swoimi grubiańsko dosadnymi odpowiedziami. Tym niemniej jej językiem pokierowały wątpliwości i podejrzenia. - Po co to wszystko? - Nie ma potrzeby się bać. Nie oddam cię z powrotem na Yomi. -Nie sądziłam, że byłeś jigoku-shi. - Nie jestem wysłannikiem z piekła. Zapewniam cię, że nie mam żadnych powiązań z tymi wstrętnymi rasistami. Nie, z pewnością nie ma. Jest zbyt przystojny, jak na jigoku-shi. Lecz nikt na tym świecie nie stąpa w samotności. - Dla kogo pracujesz? - Dla siebie samego. Aha. Jeśli nie kłamie, to pewnie chciałby dostać wynagrodzenie za swoje trudy. W ostatnim roku dowiedziała się czegoś na temat płacenia za swoją własną drogę. - Ja nie mam żadnych pieniędzy, aby ci płacić. - Ja nie żądam zapłaty, Janice. Ja mam swoją własną małą drogę. Jestem filantropem. Czerpię radość z pomagania ludziom, którzy porządkują swoje nowe życie. Pragnę ci pomóc w znalezieniu własnej drogi. Czy może mu wierzyć? - Wszystko, czego bym chciała, to znaleźć sposób na uniknięcie bólu i wydostanie się z tego śmietnika. - To mogę załatwić. Zaczął cicho śpiewać. Słuchając jego pieśni przestała odczuwać ból, znikły jej podejrzenia, zapadła w kojący sen. ROZDZIAŁ 2 Pasażerowie mieli ważny powód do zdenerwowania. Sam Verner też był niespokojny, a przecież do niego nie celowano z broni. Wystraszonym, skulonym na swoich miejscach pracownikom korporacji shadowrunnerzy mogli wydawać się podobni do wściekłych bestii, gotowych rzucić się na nich bez powodu. Taki pogląd na sytuację mógł w istocie nie odbiegać zbyt daleko od prawdy. Sam podobnie oceniał stojącego przed nim mięśniaka. Jason Stone był niski, lecz nie potrzebował ciężkiego karabinu maszynowego Sandler TMP w rękach, żeby wyglądać groźnie. Indiańska budowa oraz szybkie, nerwowe ruchy mówiły same za siebie. Był, jak się mówiło w różnych ciemnych zaułkach, ulicznym samurajem. Mięśniakiem do wynajęcia, maksymalnie chromowanym cybersprzętem, dzięki czemu wyzwalał się z ograniczeń narzuconych przez ciało. Jak u wielu ludzi jego pokroju, których zawód był związany z bronią, część jego intelektu została odrzucona wraz z niepożądanymi częściami ciała. Zimne chromowe zasłony na oczach nie pozwalały wniknąć do jego duszy, lecz złośliwy uśmiech wyrażał odpowiednie uczucia, nie zostawiając wątpliwości, że z radością użyłby broni. W drugim końcu kajuty George Rybiagęba i Otter Szary w podobny sposób grozili załodze. Byli również samurajami, chociaż mniej skrajnymi przykładami swego fachu i żaden z nich nie zbliżał się do granic zdrowego rozsądku tak, jak ich przywódca. Doskonale. Sam potrzebował mięśniaków dla ochrony, lecz nie sądził, żeby mógł poradzić sobie z więcej, niż jednym samurajem pokroju Jasona; zawziętym i tryskającym agresją. Sam przesunął się za Jasona. Wiedział, że częściowo ogranicza samurajowi pole strzału, lecz także był przekonany, że pozostali wypełnią lukę. Mogli nie lubić Sama, lecz wiedzieli, że daje im zarobić. Będą go ochraniali, dopóki będą opłacani. - Dwie minuty, panie Twist - zabrzęczał odbiornik w uchu Sama. Podświadomie skinął do mówiącego, lecz Dodger nie mógł zobaczyć tego potwierdzenia. Nadawał zdalnie. Był to jedyny sposób na utrzymanie łączności z elfem w Matrycy i uderzeniowym oddziałem Sama na pokładzie promu. Dodger mógł pozostawić odliczanie czasu odpowiedniemu podprogramowi - osobiste zaangażowanie świadczyło o niepokoju. Wszyscy spodziewali się, że akcja będzie prosta, lecz Dodger postępował ostrożnie. Gdyby coś poszło nie tak, podprogram mógłby zostać zablokowany przez siły szybkiego reagowania i Sam nic by o tym nie wiedział. Aktywny decker w Matrycy był partnerem pożądanym przez każdego shadowrunnera. W ciągu dwóch minut czas przeznaczony na kołowanie i start dobiegnie końca. Do tego czasu samolot Aztechnology powinien znaleźć się w powietrzu, w drodze do międzynarodowego lotniska Sea-Tac. Gdyby runnerzy przeciągnęli ten moment, kontrola ruchu powietrznego w metropleksie wszczęłaby alarm. Plan przewidywał, że samolot wystartuje zgodnie z harmonogramem, dając runnerom czas na bezpieczne oddalenie się z ich ładunkiem, zanim zostanie wszczęty pościg. Zdołali wsiąść właśnie w chwili, gdy samolot opuszczał bramę, szczęśliwie przekradając się przez kordon obsługi naziemnej. Dotychczas tylko pasażerowie w głównej kabinie wiedzieli o ich obecności. Czarna skrzynka Dodgera odcięła łączność z kabiną pilota, gdy tylko Sam przymocował ją do ściany. Powinni już zniknąć, sunąć w noc, lecz ich człowiek nie odpowiedział na zakodowane hasło, kiedy oznajmili swoją obecność pasażerom. A czas uciekał. Gdzie jest Raoul Sanchez? Sam przeszedł wzdłuż rzędów; sprawdzał twarze. Samolot kołysał się przy kołowaniu. Frędzle kurtki Sama ocierały się o szczyty zewnętrznych siedzeń, kiedy przechodził, przypadkowo uderzając w twarze siedzących pasażerów. Nikt się nie skarżył. Czy Sanchez rzeczywiście był na pokładzie? Jego nazwisko figurowało na spisie pasażerów, przesłanym przez Dodgera. Ten człowiek powinien zareagować na hasło, lecz nie zareagował. Może był wystraszony, przeszły go ciarki, kiedy przybyła eskorta. Sam odczuwał zdenerwowanie. Czego Sanchez miałby się bać? Pobyt poza korporacją nie potrwa długo. Pan Johnson przygotował pomieszczenie i za tydzień lub dwa Sanchez wróci bezpiecznie do pracy w nowej korporacji. Trzy rzędy od przedniej przegrody Sam znalazł Sancheza. Cały spocony patrzył tępo przed siebie. Ręce miał sztywno zaciśnięte na oparciach fotela. Sam wymówił jego nazwisko, lecz został zignorowany. Sam wyciągnął rękę, aby potrząsnąć Sanchezem, kiedy ten wzdrygnął się. - Chodź, Sanchez. Nie ma czasu na zabawę. Sanchez w końcu odwrócił głowę i spojrzał na Sama. Ciemne, szeroko otwarte i pełne strachu oczy patrzyły z natężeniem. Konwulsyjnie przełknął ślinę zanim powiedział: - Proszę. Nic nie zrobiłem. Sam nie wiedział co powiedzieć. - Do diabła, Twist. Jeśli to ten garnitur, o którego nam chodzi, zmuś go do ruszenia dupy. Jason mówiąc to podchodził przejściem. Doszedłszy do zakłopotanego Sama, wyciągnął rękę i przyciągnął Sancheza do swoich stóp. - Nie mam zamiaru wpaść w pułapkę przez tego łebka. Jason przyłożył lufę pistoletu pod brodę Sanchezowi i podniósł jego głowę w górę. - Nie będziesz robić nas w konia. Comprende, przyjacielu? - Proszę, senior. Nie strzelaj - błagał Sanchez. - Ja nie wiem, o czym pan mówi. Jestem tylko technikiem. Ja nie jestem ahman. Ja nie mam dostępu do tajemnic. Ja jestem nikim. - Nie będziesz nikim, a będziesz trupem, jeśli nie ruszysz stąd swojej dupy. Sam sięgnął, aby dotknąć ramienia Jasona, ale samuraj przesunął się, umieszczając Sancheza pomiędzy nimi. - Jason, myślę, że senior Sanchez wie mniej o całej tej sytuacji, niż my. - Nie obchodzi mnie co on wie. Usuniemy go. Sam zachmurzył się. Tutaj działo się coś więcej, niż przypuszczali i nie podobały mu się własne podejrzenia. - Otter, sprawdź na zewnątrz. Dodger, czy coś się zmieniło w rozkładzie ruchu powietrznego? - Nie, panie Twist - elf odpowiedział natychmiast. Musiał kontrolować rozmowę przez mikrofon Sama. Po chwili Otter dał taką samą odpowiedź. Dobrze, pomyślał w pierwszej chwili. - Czymkolwiek to świństwo jest, nie wygląda na pułapkę. Jednak lepiej wiejmy. Otter skinął głową i zaczął odsuwać się od drzwi kabiny. Rybia-gęba był jak zwykle bez wyrazu, lecz pozostał na swoim miejscu z oczami utkwionymi w Jasona. Indianin ciągle trzymał Sancheza. - Coś śmierdzi. To musi być pułapka i ten pedro ma w niej udział. Jason uniósł rewolwer, zmuszając Sancheza do cofnięcia głowy. - Mam rację, pedro? Z pewnością tak. Jesteś za bardzo nerwowy. Nie dobrze jest być przynętą, kiedy ryba ma zęby. Nie lubię być robiony w konia. - Wyluzuj Jason - warknął Sam. - Trzymasz mu pistolet na gardle. Oczywiście, że jest zdenerwowany. Pozwól mu odejść stąd. Im prędzej znikniemy, tym lepiej. Jason powoli odwrócił swoje lustrzane oczy na Sama. - Mówię, śmierdzimy przez niego. To będzie nauczka. Indianin prowokował Sama od czasu rozejścia z Duchem. Jason lubił twierdzić, że jest tak dobry, jak Duch, lecz Sam nie zauważał nawet słabego podobieństwa. Duch, Który Wchodzi do Środka był prawdziwym wojownikiem. Jego ludzie uważali, że został stworzony na miarę dawnych bohaterów. Duch był godzien nazwy samuraja, w przeciwieństwie do tego cybernetycznego śmiecia. Duch zabijał tylko wtedy, kiedy to było potrzebne i to była właśnie jedna z rzeczy, różniących obydwu Indian. Jason nigdy naprawdę nie rozumiał zasad Ducha, jako człowiek, który stoi wysoko wśród swoich ludzi, był zaślepiony blaskiem ulicznej sławy. Sam nie mógłby zaprzeczyć, że Duch stosował przemoc, lecz tylko jako środek, a nigdy jako ostateczny cel - w przeciwieństwie do Jasona. Wykorzystanie ludzkiego życia w grze o dominację dla Jasona nie znaczyło nic, ale znaczyło dla Sama. Tu wchodziło w grę coś więcej, niż życie Sancheza. Jeśliby się Sam teraz wycofał, nie miałby już więcej kontroli nad Jasonem. Spróbował nadać swojemu głosowi całkowitą pewność. - Ja mówię: nie zabijać. Weźmiemy go ze sobą. Jason patrzył w milczeniu. Sam wiedział, że Indianin liczył na deprymujący efekt jego chromowych zasłon ocznych. Zdecydowany nie poddać się wrażeniu, Sam wytrzymał spojrzenie, lecz poruszenie w tyle samolotu przyciągnęło jego uwagę. Ktoś podnosił się ze swego siedzenia. Pasażer uniósł prawą rękę i u podstawy jego dłoni wysunęła się błyszcząca lufa. Czy Jason wykorzystał swój peryferyczny zasięg wzroku, czy zobaczył refleks w oczach Sama dość, że zareagował zanim Sam zdążył coś powiedzieć. Mężczyzna w tyle poruszył się błyskawicznie, lecz Jason był szybszy. Indianin przesunął się bokiem, opróżniając miejsce, na którym stał. Sam poczuł gorąco od przelatującej kuli i usłyszał jak utkwiła w ścianie kabiny. Uzbrojony mężczyzna zaczął opuszczać się niżej, próbując skorzystać z fotela i siedzącego na nim pasażera, jako osłony. Jason jedną ręką objął Sancheza, a drugą wyciągnął w kierunku mężczyzny. Jego ruch wyglądał na niezgrabny, prawie przypadkowy. Sam wiedział, że nie był taki. Pistolet maszynowy Sandler TMP posiadał nasadkę smartguna, urządzenie wspomagające celowanie poprzez indukcyjną podkładkę na dłoni Jasona. Kiedy krzyżyk ukaże się w cybernetycznych oczach Jasona, ten może być pewny, że jego broń dokładnie trafi w cel. Padając na fotel Sancheza, Jason strzelił. Sandler Indianina przeszył powietrze, plując kulkami i rozrywając osłonę mężczyzny. Krew i pianka z fotela wystrzeliły w powietrze. Linia strzału Jasona ominęła głowę człowieka i uderzyła go w ramię, kiedy nagle zrobił unik. Pistolet Rybiejgęby zaterkotał za Samem. Kobiece jęki i okrzyki bólu złączyły się z hałasem strzelaniny. Morze twarzy, które gapiły się na shadowrunnerów zniknęło pod chmurą rozprutych zagłówków. Pasażerowie gromadzili się w bezładne grupy, modlili się pełni nadziei, błagali, żeby nie strzelać do nich. Wolno reagując, Sam zorientował się, że jeszcze tylko on stoi. Sięgnął do kabury. Kiedy jego ręka zbliżyła się do kolby Narco-jet Lethe, zrozumiał, że nie będzie dosyć szybki. Mężczyzna podnosił się do następnego strzału. Jason znowu go ubiegł. Jego Sandler zawarczał i plunął kulkami w stronę mężczyzny. Sam patrzył jak kule przenikały przez ubranie i ciało, odsłaniając kamizelkę kuloodporną, która uratowała mężczyznę od pierwszego strzału Jasona. Impet cofnął go, obracając w przejściu. Następne kule dosięgneły go, przebijając sobie drogę przez ochronne płyty. Zaczął się osuwać, drgając konwulsyjnie, jego ręczny pistolet strzelał na oślep, kule pobłyskiwały po kabinie. Strzelanina skończyła się w momencie, kiedy mężczyzna upadł na pokład. Po okrzyku Rybiejgęby, aby nikt się nie ruszał, Jason pospieszył przejściem do swojej ofiary. Biegł szybko, aby dotrzeć do martwego mężczyzny. Znalazł portfel i ledwo rzuciwszy nań okiem cisnął go na pierś zabitego. - Korporacyjna glina, azjol. Sam odprężył się trochę. Atak nie był końcem pułapki. Uzbrojony mężczyzna mógł być urzędnikiem ze służby lotniczej, lub oficerem poza służbą w prywatnej podróży. Mężczyzna próbował spełnić swój obowiązek i powstrzymać kilku runnerów od zabicia człowieka. Widocznie uznał konfrontację między Samem i Jasonem jako swoją szansę. Był pewny swoich umiejętności i przegrał. - Starcie trwa nadal, Twist - powiedział Jason. - Śmierć pedra obciąży nas. Nie możemy na to sobie pozwolić. Zanim Sam zdążył odpowiedzieć na ostatnie wyzwanie samuraja, poczuł że czyjaś ręka ciągnie go za frędzle kurtki. - Senior, wy nie możecie mnie teraz zostawić. - Wyglądało na to, że strach Sancheza podwoił się. - Diabła tam, nie możemy - warknął Jason, kiedy znalazł się obok. Sanchez drgnął. Nerwowo obrzucił wzrokiem drzwi, które otworzył Otter, a potem jeszcze całą kabinę. Ostatecznie jego przerażone, płonące oczy zatrzymały się na Samie. - Skazaliście mnie. - Oni widzieli, że nie byłeś w to zamieszany - zapewniał go Sam. - Twoi szefowie rozumieją tego rodzaju rzeczy. Będą wiedzieli, że to wszystko było pomyłką. Sanchez gwałtownie potrząsnął głową. - Ahman. Oni nie uwierzą. - Każdy tutaj widział, że to on zaczął strzelaninę. Powiedzą twoim ahman, co się wydarzyło. - Nie, senior. Ahman nie uwierzą. - Dlaczego nie? Mamy pięćdziesięciu świadków. - Nie, senior. Popatrz na nich. Sam spojrzał wokoło kabiny na twarze, które ponownie wyjrzały zza foteli. To wszystko byli obcy, lecz on znał ich. Znał ich nieugiętą determinację i strach, które były w każdym z nich. Ci ludzie już zaprzeczali, że Sanchez jest jednym z nich. Po latach spędzonych w Japonii Sam rozumiał takie bezwzględne prawa grupy. Tutaj w całej rodzinie lub organizacji wymagano od członków zapału w czasie akcji. Jedynym sposobem, aby uniknąć destrukcji w grupie, było wyparcie się winnego członka. Strach Sancheza dowodził jasno, że azjole są również zwolennikami grupowej odpowiedzialności. Kabina cuchnęła śmiercią. Przerażony mężczyzna miał rację -jeśli zostawią Sancheza, to nie skończy się tutaj. Jeden człowiek ze służby bezpieczeństwa od Aztechnology, oraz przynajmniej dwóch innych zostało zabitych. Znacznie więcej było rannych. Dłużej nie mogła być to już drobna sprawa. Koledzy Sancheza z korporacji nie będą mogli go bronić. Ah-man mogli zdecydować, że Sanchez jest odpowiedzialny, pomimo dowodów. Jeśli ahman potępią Sancheza, ci, którzy wystąpią w jego obronie, będą podejrzani lub podzielą jego los. Aztechnology nie słynęło ze zrozumienia i chęci wybaczania. Tacy ludzie nie mogliby otrzymać szansy. Sam spojrzał w dół na twarz Sancheza. Człowiek kulił się ze strachu. Bał się pozostać, bał się myśli o porzuceniu korporacji, bał się shadowrunnerów i swoich własnych przypuszczeń i rozpaczy. Wyraźnie było to widoczne na jego twarzy. Sam rozumiał te obawy. Schylił się, chwycił Sancheza za ramiona i pociągnął w górę. - W porządku - powiedział. - Chodźmy. Wdzięczność przysłoniła na twarzy mężczyzny malujący się tam strach. ROZDZIAŁ 3 W pokoju panowała cisza, lecz Dodger wiedział, że w ciemnej bibliotece nie jest sam. To przeświadczenie nie miało nic wspólnego z mistycyzmem; czary, magiczne sztuczki i podróże astralne nie były przez niego praktykowane. To nie było tak, że on ich słyszał lub wyczuwał powonieniem, albo widział jakieś dowody ich obecności. Ta świadomość mogła być wynikiem pewnej kombinacji zmysłów działających poza świadomością. Nie musiał wiedzieć jak to działało, wystarczyło, że działało. W dalszym ciągu żadnych oznak niebezpieczeństwa. Brał udział w dostatecznie wielu akcjach, żeby znać to uczucie. Przynajmniej w tej chwili nikt z wyczekujących nie planował ataku. - Mówię wam, że on mógłby deckować. Głos był głęboki, przepełniony chęcią usprawiedliwienia. Dodger znał ten głos bardzo dobrze. Estios nigdy mu się nie podobał i nigdy się nie spodoba. Ten czarnowłosy elf nie podobał mu się od pierwszej chwili, kiedy się poznali. Jego osobowość, podobnie jak kolor włosów, budziły w nim sprzeciw. Nie było im łatwo uchronić się przed wzajemną wrogością. Powoli, z rozwagą Dodger przedłużał moment wyjścia z Matrycy, wpisując kilka dodatkowych poleceń przed odłączeniem. Wyjął kabel z infogniazda na lewej skroni i przytrzymał go z taką tylko siłą, aby szpula nawinęła go równo, a wtyczka zagnieździła się bezpiecznie w swoim zagłębieniu. Zasuwając zasłonę okręcił się w fotelu dookoła. Było tak, jak się spodziewał: Estios patrzył na niego groźnie. Profesor Sean Laverty stał koło Estiosa. Tego także można było się spodziewać; natrętne słowa Estiosa miały sens tylko wtedy, kiedy profesor słuchał ich z uwagą. Chatterjee stał po drugiej stronie profesora. Azjatycki elf nie był wprawdzie spodziewany, lecz jego obecność nie była również niespodzianką; był on częstym bywalcem tej rezydencji. Natomiast obecność Teresy O'Connor, kręcącej się koło drzwi, była prawdziwą niespodzianką. Droga, słodka Teresa. Gdyby wiedział, że jest w rezydencji, nigdy by nie przyszedł. Profesor czekał aż Dodger oderwie oczy od Teresy i powiedział: - Dodger, ty znasz zasady. Rzeczywiście znał, lecz czy kiedyś powstrzymały go przed zrobieniem tego, co trzeba było zrobić? Przemykanie przez zakątki i przeskakiwanie przez granice nadawało życiu prawdziwą wartość. Sprawy zostały załatwione jak najlepiej, z ostrożnością. - Cyberdeck działa w trybie utajnionym, profesorze. Nie złamałem żadnej z twoich zasad. - Wszedłeś do Matrycy bez zezwolenia - stwierdził Estios oskarżycielskim tonem. - Decker zawsze działa bez zezwolenia. Na tym właśnie polega deckowanie. Oczy Estiosa zwęziły się. - Przestań czarować. Spędziłeś tutaj dosyć czasu, aby wiedzieć, że nikt z tej rezydencji nie łączy się z Matrycą bez uprzedniego wyczyszczenia. - I jeśli ktokolwiek, nawet ty Estios, potrafi znaleźć coś kompromitującego w zapisie uruchomienia, poddam się wszelkim sankcjom, jakie profesor uzna za stosowne. - Nie potrzebujemy twoich spreparowanych dowodów. Nie chcemy cię tutaj widzieć ani chwili dłużej. Znikaj w tej chwili. Estios wystąpił do przodu najwyraźniej gotów wprowadzić w czyn swoje żądanie, lecz Laverty powstrzymał go klepiąc w ramię. - Dodger może zostać tak długo, jak chce. Estios gwałtownie odwrócił głowę i spojrzał w oczy Laverty'ego. - To duża nieostrożność. - Właściwie Dodger nadużywa twojej gościnności, profesorze - oznajmił Chatterjee. - To ustanawia okropny precedens. - Powinien zostać przegnany na cztery wiatry - powiedział Estios. - Dodger jest wolny i może wchodzić i wychodzić jeśli ma ochotę, Panie Estios - powiedział Laverty. Chatterjee pochylił głowę akceptując decyzję profesora, lecz Estios spojrzał spode łba i cofnął się ze swojego miejsca w: stronę Laverty'ego. Laverty skinął głową wyższemu elfowi. - Chodź, chodź, Panie Estios. Mam pewność, że Dodger nigdy by nie zdradził tego domu. On jest czasami trudny i często niezbyt grzeczny, ale serce ma wielkie. Jestem pewny, że jego czyny są uzasadnione. - Rzeczywiście - zgodził się Dodger. - Jest pewne, że nie chciałem pana urazić i doceniam pana gościnność, profesorze. Okoliczności sprzysięgły się, aby mnie zmusić do takiego postępowania. - To żadna nowina - powiedział Laverty i zachichotał. - Wydaje mi się, że okoliczności sprzysięgają się przeciw tobie z dużą dozą regularności. Dodger wzruszył ramionami. - W lesie nie ma się poczucia czasu. Zostałem tam zbyt długo i była mi potrzebna kryjówka do dalszego działania. Nie mając dostępu do żadnego innego miejsca, gdzie mógłbym być bezpieczny podczas wędrówki po Matrycy przyszedłem tutaj. - Mógłbyś deckować prosto ze swojego ukochanego lasu -powiedział Estios. - Już nie raz to robiłeś. - Niestety, nie miałem nadajnika. Nie spodziewałem się, że zniknę na tak długo i nie poczyniłem odpowiednich przygotowań. Kiedy stwierdziłem, że czas minął szybciej niż oczekiwałem, znalazłem się w kłopotliwej sytuacji. Gdyby nie zobowiązania wobec moich towarzyszy, nigdy bym tego nie zrobił. - Co ty wiesz o zobowiązaniach? - Wiem, że człowiek powinien raczej słuchać swojego sumienia, niż trzymać się litery prawa narzuconego z góry. Mam nadzieję, że taki doświadczony bojownik, jak ty potrafi zrozumieć te podstawową zasadę? - Wystarczy. Dosyć zamieszania w tym domu. Przestańcie się szarpać. - powiedział Laverty. - Dodger, czy to przypadkiem nie była sprawa Samuela Vernera? Nie mając nic do stracenia Dodger potwierdził. - To prawda. Laverty był zamyślony przez chwilę. Pozostali czekali w milczeniu, nie ważąc się mu przerwać. W końcu profesor przemówił. - Okazałeś niezwykłą lojalność wobec tego człowieka. - Rzadka cecha u osób jego pokroju. - Powiedziałem dosyć, panie Estios. - W głosie Laverty'ego nie wyczuwało się szorstkości, lecz było widać, że te słowa ubodły Estiosa. Uwaga Laverty'ego skierowała się ku Dodgerowi. -Kolejny rajd w poszukiwaniu danych? Czy Verner nadal szuka swojej siostry? - Tak, nieustannie - odpowiedział Dodger. Ponowne zainteresowanie profesora Samem wydawało się Dodgerowi trochę kłopotliwe. - W tej akcji chodziło tylko o interes. Nawet błędny rycerz musi mieć kapitał operacyjny. - Następna kradzież - szyderczo powiedział Estios. - To nie była żadna kradzież. - Nazywaj to jak chcesz - kontynuował Estios, ignorując ostre spojrzenie Laverty'ego. Faktu nie zmienisz. Początkowa irytacja Dodgera na sugestię Estiosa o kradzieży osłabia, gdy zauważył reakcję profesora. Estios stracił punkty jako pierwszy, który zerwał rozejm. Nie będąc w stanie sprzeciwić się, Dodger powiedział: - Są ludzie, którzy nigdy się nie zmienią. Poruszenie przy drzwiach przyciągnęło uwagę Dodgera; natychmiast pożałował swoich słów. Kłócąc się z Estiosem zapomniał o Teresie. Siedziała tam tak cicho. Będąc świadomym, że nie ma sposobu, aby oszukać profesora, ale że on mógłby ukryć jego zmartwienie przed innymi, rozpoczął wyjaśniać co zaszło. - Nasza akcja miała być zwykłym odbiciem. Bardzo pokojowym. Osobnik prawdopodobnie zawarł kontrakt z nowymi pracodawcami, lecz nie zabezpieczył sobie zwolnienia z bieżącej korporacji. Pan Johnson zapewnił nas, że osobnik nie był w drażliwej sytuacji i sprawa powinna być całkowicie czysta. Ktoś umoczył. Klient kompletnie nie wiedział o co chodzi. On nawet nie zdawał sobie sprawy, że Sam i ci inni byli tutaj ze względu na niego. - Wyrachowany podstęp, aby złapać Vernera - zasugerował Chatterjee. Dodger był ciekawy, ile wie Chatterjee. Ten ciemnoskóry elf nie był obecny, kiedy Sam zeszłego lata bawił w rezydencji i nie powinien znać starej sprawy. Być może tylko on wysondował rzucający się w oczy wniosek. - Jeśli to była pułapka, to bardzo nędzna. Rozsądnie patrząc, nie było szansy na zamknięcie. - W takim razie akcja odwetowa Renraku? Wzmianka Chatterjee o korporacji, z której Sam zbiegł, odpędzała wszelkie pozostałe myśli o niewinności. Wiedza Chatterjee była znakiem, że profesor w dalszym ciągu był zainteresowany Samem. - Nieprawdopodobny zbieg okoliczności. Laverty skinął głową. - Wniosek oparty na materiałach, które zdobyłeś na temat prawdziwej tożsamości pana Johnsona. Dodger wypróbował swoje najbardziej obrażone spojrzenie. - Klient oczekuje, że zachowamy poufne stosunki. Bardzo niezdrowo jest dopytywać się o takie rzeczy. - Dodger? - Laverty uśmiechnął się i Dodger zrozumiał, że jego podstęp nie miał szansy. - Andrew Glover z Amalgamated Technologies and Telecommunications. Pan Glover jest wiceprezesem na torze zbieżnym z karabinową serią. Jego firma ma pochodzenie, które jest prawie tak samo europejskie, jak oni sami. Nie widać najmniejszych powiązań z Renrakiem. Oczywiście - dodał Dodger z chytrym uśmiechem, - istnieje powiązanie z Seader-Krupp. Laverty podniósł brew, lecz nic nie powiedział. Estios zareagował pierwszy. - Saeder-Krupp! To kukiełki Lofwyra. Jeśli bestia robi interesy w Seattle... Głos Laverty'ego był surowy, kiedy uciszał Estiosa. - Panie Estios, jest pan zbyt głośny dzisiaj. Plany smoka nie są ważne w tej sprawie. Zwykłe prawo własności do pakietu akcji jest niewystarczającym dowodem na to, że smok jest w to wmieszany. Mimo że ATT jest własnością Seader-Krupp, korporacja pozostaje zasadniczo niezależna i myślę, że prawdopodobnie Lofwyr nawet nie wiedział o tej operacji. Dodger, czy ty powiedziałeś, że twój pan Johnson to Glover? - Andrew. Laverty skinął głową. - Chociaż wątpię w to, że twój kolega jest znów zaplątany w intrygi smoka, myślę, że będzie potrzebował swoich zapowiadających się magicznych talentów. Dodger zrozumiał ukryte pytanie. Miał nawet podobne zdanie na temat propozycji, która została postawiona. - W dalszym ciągu nie chce przyjść, żeby się z tobą zobaczyć, profesorze. - Rozumiem. Jego surowy, logiczny trening i naukowe ukierunkowanie tworzą bardzo solidną zaporę przeciw hermetycznej tradycji. Twoja opowieść o jego wizji totemu Psa była wstrząsająca. Nie wyobrażałem sobie takiej ewentualności. To było bardzo kłopotliwe niedopatrzenie. On pewnie nie ma dla mnie wiele szacunku, od kiedy źle oceniłem jego powołanie. Aha, pomyślał Dodger, gdybyś tylko wiedział jak niewiele. -To nie jest powód. Pomimo przeżycia w strumieniu smoczego ognia, Sam nie bardzo wierzy w swoje magiczne zdolności. To nieprawdopodobne, żeby winił cię za to, że uważasz go za maga, skoro sam nie jest jeszcze przekonany o swoim szamańskim powołaniu. Sam desperacko trzyma się naukowego spojrzenia na świat. - Zatem porzucił badania nad magią? - Wprost przeciwnie. Usiłuje ją zgłębiać. To doprowadza Lady Tsung do szału. Laverty wyglądał na zdziwionego. - Pani Tsung usiłuje go uczyć? - Usiłuje, to dobre określenie. Gdyby Sam nie był tak nieustępliwy, zrozumiałby, że magiczne orientacje jego i Lady Tsung są nie do pogodzenia. - Teraz, po tym, co powiedziałeś, brak wizji nie wydaje się być zaskoczeniem. Spróbuj przyprowadzić go z powrotem. - On nie chce przyjść. Chce najpierw odnaleźć swoją siostrę. - Taka lojalność jest godna podziwu i bardzo cenna. Lecz mógłbyś przyprowadzić go tutaj! Po tych słowach Laverty odwrócił się i opuścił bibliotekę. Estios i Chatterjee ruszyli za nim. Teresa nadal stała przy drzwiach, nie spiesząc do wyjścia. Estios zatrzymał się przy wyjściu i zamienili ze sobą kilka słów. Mówili zbyt cicho, aby Dodger mógł coś usłyszeć. Po chwili Estios wyprostował się i spojrzał wrogo w kierunku Dodgera. Dodger odpowiedział uśmiechem, co tylko jeszcze bardziej rozjuszyło elfa. Zanim ze złością przekroczył próg, Estios powiedział ostatnie słowo do Teresy. Dodger został w pokoju sam z Teresa. Czekał aż wykona pierwszy ruch; delikatnie przeszła po dywanie do biurka, gdzie leżał cyberdeck. Dodger stał, dopóki nie zbliżyła się. Przeszła koło niego, wyciągnęła rękę i wzięła chip, który wypluło urządzenie. Zważyła go w ręce i powiedziała: - Wygląda na to, że bardzo lubisz tego Samuela Vernera. - Powiedziałem, że pomogę mu znaleźć siostrę. - Postawiłeś sobie następne zadanie? - Szlachetne śledztwo. Dowiedzieliśmy się, że dziewczyna została wysłana na wyspę Yomi. To fatalne miejsce, gdzie Japończycy wysyłają tych, którzy mieli pecha i zostali obdarzeni przez naturę metaludzkimi genami. Chcemy uwolnić jaz tego parszywego więzienia. - Wobec tego będziecie musieli zaatakować. - Yomi nie należy do miejsc, gdzie tego typu akcje przechodzą bezboleśnie. Trzeba się przygotować. Pójdziemy, kiedy będziemy gotowi. Najpierw musimy zdobyć informacje i kredyty, ponieważ transport, wyposażenie i mięśnie nie są tanie. Kiedy zgromadzimy to, co potrzebujemy popracujemy trochę nad sprawnością. Wszystko szłoby dużo sprawniej, gdyby Sam nie był tak wymagający. Wykonała nieznaczny ruch, prawie dotykając go. - Będzie z ciebie doskonały paladyn. Stary ból odezwał się. Dodger odwrócił się; nie chciał, żeby zauważyła jakie wrażenie zrobiły jej słowa. - Nie jestem paladynem i nigdy nie będę. Nie chcę, aby uważano, że służę czyjejś woli. - Ty służysz temu normowi - powiedziała delikatnie. - Ja nie służę jemu. Ja mu pomagam. - Dodger odwrócił się, aby spojrzeć na nią, lecz jej twarz zasłaniały włosy. Jego ręce zwisały bezwładnie. - Jest wielka różnica między tymi dwoma słowami. - Zawsze przejmowałeś się słowami. - Teresa bawiła się chipem. Nie chciała spojrzeć mu w twarz. - Dlaczego mu pomagasz? - Jesteśmy przyjaciółmi. Teresa nieznacznie pochyliła głowę. Mógł teraz zobaczyć jej piękną, zamyśloną twarz całkiem zesmutniałą. Poważną minę zastąpił pełen zadumy uśmiech. - Byliśmy kiedyś przyjaciółmi. Dodger z trudem połknął ślinę. - Myślałem, że tak było. W końcu spotkała jego spojrzenie. Jej oczy były niczym szmaragdy, równie niezgłębione jak pamiętał. Dawno temu Dodger był pogrążony w tych oczach. Zrozumiał, że jest znów na to gotów. - Lecz ty odszedłeś - powiedziała. - Musiałem. - Czy wróciłeś? - Nie jestem pewien. - Rozumiem. - Schowała chip do kieszeni, okrążyła mężczyznę i zatrzymując się koło drzwi powiedziała: - Przyjdź mi powiedzieć, kiedy będziesz pewien. Wyszła. Tylko ciemności i stare książki słyszały, jak cicho powiedział: - Przyjdę. ROZDZIAŁ 4 Sam spojrzał na Sally Tsung. Była piękną kobietą. Od zręcznie cieniowanych popielatoblond włosów spływających po poduszce, do szczupłych i kształtnych stóp wystających spod zmiętego koca, była tworem jakby żywcem wyjętym z marzeń samotnego mężczyzny. Lecz ona nie była marzeniem, a on w ciągu ostatnich miesięcy nie mógł narzekać na brak towarzystwa. Sam nie rozumiał co w nim widziała. Sally była wysoka i starannie ubrana, ciała miała tyle, ile kobieta powinna mieć. Mocne mięśnie były podstawą tych zdecydowanie krągłych kształtów. Wytatuowany w żywych kolorach chiński smok ślizgał się wzdłuż jej prawej ręki. Brodata głowa bestii spoczywała na grzbiecie dłoni, której cienkie palce zaciśnięte w pięść prawie zakrywały brakujący staw małego palca. Nigdy nie powiedziała Samowi jak doszło do jego utraty. Pomimo życia pełnego przygód, o czym wiedział, nie miała żadnych innych blizn. Ich brak obracała w żart, a s woj ą gładką skórę przypisywała potędze magicznego uzdrawiania. Za każdym razem, kiedy Sam próbował pytać się o palec, znajdywała ciekawszy temat do rozmowy. Jeśli ją przyciskał, zawsze miała spotkanie, na które już była spóźniona. Przestał pytać. Jednak historia palca nie była sprawą najważniejszą. W stosunku do swego ciała miała poglądy bardzo liberalne, nigdy jednak nie pozwalała dotykać swojej przeszłości. Miał nadzieję, że z czasem może się otworzy i zaufa mu, lecz jak dotąd jego nadzieje pozostawały niespełnione. Sally Tsung była chodzącą zagadką. Zimny nos przyciśnięty do jego nagich pleców powiedział mu. że nie jest sam w tym apartamencie. Odwracając się ostrożnie, aby nie przeszkodzić Sally, Sam ześliznął się z łóżka; stare sprężyny tylko trochę zaskrzypiały. lnu z zapałem liznął go po twarzy, a Sam zmierzwił mu futro w równie radosnym powitaniu. Sam wziął prysznic i ubrał się, lnu cierpliwie czekał pod drzwiami. Po drodze do wyjścia Sam wziął swoją kurtkę z frędzlami. Nie sądził, żeby podczas spaceru z lnu przydała się jej kuloodporna podpinka. Ciemności jeszcze nie zapadły, wobec tego większość łowców siedziała jeszcze w łóżkach. A przecież kuloodporna podszewka działa jak izolacja, zmieniając syntetyczną skórę z frędzlami w bardzo ciepłe ubranie. Wypady z lnu dawały czas do namysłu, a dokładniej - czas do zmartwień. Przypuszczalnie wieczorem będzie jeszcze jedna magiczna lekcja i nie mógł się jej doczekać. Lekcje nie szły dobrze. Bez względu na to, jak cierpliwie Sally tłumaczyła teorie Sam wydawał się niezdolny do zrozumienia żadnego, z wyjątkiem najprostszych czarów. Tylko te mu wychodziły, kiedy miał czas opracować swoją własną symbolikę. Teksty, które otrzymał od profesora Laverty'ego, wydawały się gmatwać sprawę jeszcze bardziej. Sally twierdziła, że mógł by mieć więcej szczęścia z magią rytualna, lecz jak dotąd szanowała jego odmowę. Przywoływanie duchów wydawało mu się niewłaściwe, a nawet bezbożne. Dlaczego właściwie nie miałby ćwiczyć nocą, nawet jeśli znaczyło to spotkanie z Duchem. Mając lekcję magii w harmonogramie, wolał stawić czoła oziębłości Ducha, niż znosić obelgi Sally pod adresem swojej inteligencji. Sam zdawał sobie sprawę z tego, że inteligencja ma mało wspólnego z powodzeniem w rzucaniu zaklęć. Nawet Ziggy, to dziecko ulicy, które nie odstępowało Sally na krok, dawało sobie radę z czarami. Jego iloraz inteligencji był o kilka punktów niższy od współczynnika lnu. W każdym razie Sam był pewien, że gdyby ta noc miała upłynąć pod hasłem pistoletu, wolałby już noc magiczną. Ostatnich kilka miesięcy, które spędził wśród shadowrunnerów było bardziej burzliwe, niż Mitsubishi Flutterer płynący wprost na burzę. Mimo wszystko odkrył, że polubił życie wśród cieni. To nie zawsze było przyjemne i na pewno odczuwał brak komfortu dawnego codziennego korporacyjnego życia, lecz czuł, że dano mu szansę spróbowania czegoś innego. Tutaj na ulicach nie był po prostu bezimiennym pachołkiem pomiędzy innymi bezimiennymi pachołkami - tańczącymi do melodii zagranej przez korporację. Ludzie z ulicy byli indywidualistami, niektórzy lubowali się w ekstrawagancji. Gdy raz nabierają zaufania do kogoś, co nie bywa szybkie ani łatwe, zostają prawdziwymi przyjaciółmi. Samowi takie towarzystwo odpowiadało. Cieszył się, że dzięki poparciu Sally i Dodgera został zaakceptowany w ich środowisku. Jednym z największych minusów było oziębienie stosunków z Duchem. Który Wchodzi do Środka. Indianin wydawał się być zadowolony widząc, że Sam porzucił świat korporacji. Nawet chciał pomóc w naprawianiu szkód wyrządzonych przez spisek Haesslicha. Sam był mu za to wdzięczny. Robiła na nim wrażenie spokojna siła Indianina i jego zdolność do zmierzania ku obranemu celowi. Lecz potem coś się stało, coś co zmieniło stanowisko Ducha wobec Sama. Od tamtej nocy, kiedy załatwili sprawę z Haesslichem, Duch odmówił wzięcia udziału w jakiejkolwiek akcji razem z Samem. Duch w dalszym ciągu pomagał Samowi doskonalić umiejętności potrzebne do życia pośród cieni, lecz trzymał się na uboczu, zjawiając się na czas lekcji i znikając, kiedy instruktaż dobiegał końca. Sally wzruszała ramionami, a Dodger mówił mu, że to minie, lecz Sam niczego więcej na ten temat nie mógł się dowiedzieć. lnu zakończył swoje sprawy, więc wzięli kurs powrotny na squat Sama. Powrót do domu skierował jego myśli znów do Sally. Ich wzajemne stosunki wydawały się coraz bardziej kruche. Można prawie powiedzieć, że pogarszały się na wszystkich frontach, może z wyjątkiem łóżka. Tutaj pasja wydawała się silna jak zawsze. Od chwili pierwszego zaproszenia zakochał się. Teraz, kilka miesięcy później zdał sobie sprawę, że tak naprawdę wcale jej nie zna. Kiedy się rozstawali, nie miał pojęcia dokąd szła. Przyznawała otwarcie, że ma swoje mety, lecz nie chciała go ze sobą tam zabierać, mówiąc, że nie sadła niego. Nigdy nie próbował jej śledzić; to byłaby zdrada zaufania, ale dręczyła go ciekawość dokąd chodziła. Nikt nie mógłby spędzić wspólnie tak wiele czasu, co oni, wiedząc o sobie tak mało. Przebywając między shadowrunnerami, w czasie treningów i wspólnych godzin spędzonych na zabawie dowiedział się paru rzeczy na temat jej osobowości. Nie był pewien czy to mu się podobało. Na razie mógł powiedzieć, że pieniądze były głównym motywem jej działania. Była najemnikiem prawie do granic etyki. Jej główną zasadą było sprzedać swe usługi za najwyższa cenę. Wszystkim, co wiedziała o honorze, było absolutne minimum, które dotyczyło jej reputacji. Rozumiała lojalność, przynajmniej w pewnych granicach - w czasie akcji, kiedy zaufanie do zespołu było absolutną koniecznością. Była lojalną tylko wtedy, kiedy była pewna, że inni są tak samo lojalni w stosunku do niej. W razie najmniejszych wątpliwości była gotować zatrudniać dodatkowych goryli - odwody dla zabezpieczenia przed zdradą. Przynajmniej wobec niego nie wykazywała takiej podejrzliwości. Nie wydawała się rozumieć, że zespół shadowrunnerów musi działać jak rodzina. W rzeczywistości wydawało się, że w ogóle nie rozumie instytucji rodziny. Ze wszystkich jej grzechów najbardziej dokuczał mu sposób, w jaki próbowała wymazać z niego pamięć o siostrze. Nie mógłby zapomnieć o Janice nawet dla niej. lnu jak zwykle zwyciężył wyścig w górę schodów, lecz Sam nie był tak zdyszany, jak ostatniego lata. Czas spędzony wśród shadowrunnerów wzmocnił go, pozbawił tłuszczu i miękkości nabranych podczas życia w korporacji. Otworzył drzwi do apartamentu, pozwalając lnu pędzić ze wszystkich sił. Zorientował się, że lnu, szczekając w podnieceniu, obudził Sally. - Masz dosyć ćwiczeń? - spytała, zsuwając kołdrę. Uśmiechnął się wiedząc jaki rodzaj ćwiczeń miała na myśli. -Sądziłem, że będziemy mieli lekcje wieczorem. - Zbyt dużo pracy i Sam staje się leniwy. - Przeciągnęła się sprawdzając jego reakcję. Widząc, że opiera się pokusie, wzruszyła ramionami i zaczęła zakładać szorty. - Myślałam, że moglibyśmy dziś wieczorem spróbować przywołania. Sam zmarszczył brwi. - Dlaczego? Przecież wiesz, że nie chcę robić tego rodzaju rzeczy. - Każdy mag musi się na tym znać - powiedziała Sally, zawiązując tasiemkę. - Jeśli nie znasz podstawowych zasad przywoływania, nie będziesz mógł odpędzić nieprzyjacielskiego ducha. To bardzo potrzebna umiejętność. - Wypędzanie to coś podobnego do egzorcyzmów, prawda? - Należy ci się złoty medal. Tak, jest podobne, lecz pozbawione religijnego bezsensu. Wiedząc, że był to bolesny punkt Sam powiedział: - Religia nie jest nonsensem. - Nie zaczynaj ze mną - oczy Sally błysnęły diamentowym ogniem, potem złagodniały. - Tak czy owak, chciałam dziś wieczorem dać ci ducha-sojusznika. Sam wiedział co miała na myśli, trochę już czytał na ten temat. Przewrotnie jednak udawał, że nie rozumie. - Masz na myśli kogoś w rodzaju domownika. - Jeszcze jeden medal. - Ty nie masz takiego ducha - przypomniał jej. Sam zdziwił się słysząc rozdrażnienie w swoim głosie. Wyraz jej twarzy świadczył, że również zwróciła na to uwagę. - Ja również nie zwlekam z nauką magii. Sojusznik może być tym, kogo potrzebujesz, aby złamać tę blokadę, która ci utrudnia szkolenie. Sally nie ma zamiaru poddać się. On również. - Nie będę miał nic wspólnego z diabłami. - Idiota! Nie ma żadnych diabłów, może za wyjątkiem tych. które kierują megakorporacjami. Duchy mogą używać wybiegów i układać się, ale nie są demonami. Ściśle mówiąc, są to formy energii wtłoczone do poszczególnych konstruktów przez inteligencję, której energia zmusza je do pozostania w takim stanie. Duchy nie maja żadnego związku z upadłymi aniołami, złośliwymi istotami z kosmosu, lub czymkolwiek w tym rodzaju. Są to historie zmyślone przez staruchów o ziemistych twarzach, aby straszyć wrażliwe dzieci, które są zbyt głupie, żeby się obronić logicznym myśleniem. Myślałam, że masz więcej rozumu niż one. - Masz prawo do własnej opinii - powiedział Sam z rozdrażnieniem. Wiedział, że większość tego, co się mówi o duchach będących demonami, to bzdury - przecież nie był kompletnym idiotą. - Te sztuczki z duchami nie wydają się w porządku. Nawet ty przyznajesz, że one rozmawiają. To oznacza obecność przynajmniej kilku zmysłów. W każdym razie, obojętnie czy stanowią nieskrępowane formy inteligencji, czy też przeciwnie, rozmawianie z duchami jest dla mnie po prostu zbyt chore. Miałem tego dosyć zeszłego lata w koszmarach, kiedy rozmawiałem z duchem psa. Nie zdarzało mi się to już od paru miesięcy i nie mam zamiaru wywoływać wilka z lasu. Właśnie wróciłem na właściwą drogę. Odepchnąłem wszystkie problemy, które wystąpiły po śmierci Hanae w przeszłość, do której należą. Nie chcę znów budzić tego szaleństwa. Sally potrząsnęła głową, jej twarz wyrażała pogardę. - Z takim nastawieniem nigdy się nie nauczysz. - Przeżyję - odpowiedział Sam broniąc się. - Jak dotąd daję sobie radę. - Dzieciaku, tylko tak ci się wydaje. Jesteś żywy, ponieważ ja utrzymuję cię przy życiu. Sally mogła w to wierzyć, lecz Sam wiedział lepiej. Opanował zadane lekcje. - Zeszłej nocy ciebie ze mną nie było. -A ty prawie się spaliłeś. - Dobrze mi szło. Jej spojrzenie nie pozostawiało wątpliwości, co sądzi na ten temat, lecz nic nie powiedziała. Kamienna cisza z jej strony świadczyła o tym, że omówiła temat na tyle, na ile to było jej potrzebne. Sam również nie miał ochoty go zgłębiać. W niedługim czasie znów mogli naskoczyć na siebie. - Mamy zamiar wykonywać jakieś ćwiczenia? - Po co? Ty niczego nie chcesz się uczyć. Jesteś zbyt uparty. -Sally wykonała kilka gestów rzucając zaklęcie iluzji i Sam wiedział, że dla postronnego widza jego głowa przybrała kształt świńskiego ryja. To było niepoważne z jej strony uciekać się do takich żałosnych chwytów. - Ja nie zrezygnowałem z prób uczenia się - powiedział. - A ty zrezygnowałaś z nauczania? Parsknęła. - Nie zapłaciłeś mi dosyć za mój zmarnowany wysiłek. Będąc ciekawym ile prawdy znajdowało się w tych słowach, powiedział: - Nie zdawałem sobie sprawy, że powinienem ci płacić. Spojrzała na niego krzywo i głęboko westchnęła. Strząsnęła włosy i odwróciła się, aby spojrzeć przez brudne okno. Jej głos był zimny. - Jeśli chcesz uczyć się dziś wieczorem, rób to sam. Rozmowa skończyła się, wyrok został wydany. Nie było sensu próbować zmienić jej stanowiska. Sam doszedł do wniosku, że nie ma nic przeciwko temu. Prawie poczuł ulgę. Na ile się orientował, potrzebował nauki. Ich sesje stawały się coraz trudniejsze. Inny nauczyciel mógłby być lepszy. Profesor Laverty złożył mu propozycję. Tak samo smok Lofwyr. Ta ostatnia oferta z pewnością była nieaktualna od czasu, gdy agent smoka zdradził Sama i runnerów, zamiast im pomóc. A Laverty z pewnością miał swoje własne racje. Sam był pewien, że nie chce zostać wciągnięty w kontakty z tak wysoko postawioną osobistością struktur Tir Tairngire, jaką wy dawał się być Laverty. Sally sprawiała wrażenie jedynej osoby, której mógłby zaufać, a teraz naszły go wątpliwości. Chciał wkrótce uporządkować pewien bałagan. Potrzebował umiejętności magicznych, aby wybrać się po Janice. Widział Sally, która udawała, że interesuje się światem zewnętrznym. Czasami była kapryśna w swoim gniewie. Może chciała dać się ubłagać. - I dobrze się stało, że nie będziemy ćwiczyć. Miałem mieć spotkanie z panem Johnsonem. Myślałem, że będziesz mnie osłaniać. - Mam lepsze rzeczy do roboty, niż niańczenie dzieci - powiedziała, patrząc przed siebie. Sam westchnął, puszczając mimo uszu obrazę. Była wściekła. Miał nadzieję, że później jej przejdzie. - W porządku. Złapię cię później. - Później - powtórzyła prawie niedosłyszalnie. Wyszedł z mieszkania. Kiedy schodził schodami w dół, Inu towarzyszył mu skacząc wesoło. Sam był ciekaw, czy kiedy wróci, zastanie Sally na miejscu. ROZDZIAŁ 5 Kiedy Sam zbliżył się do narożnika South Main Street i Fourth Avenue South, przed nim zamajaczyła większa niż zwykle ciemna bryła budynku arkologium Renraku. Wielki gmach górował nad sąsiadującymi budynkami, częściowo zasłaniając czerwień zachodzącego słońca. Na wschodniej stronie błyszczały już światła. Nisko w dole, po stronie północnej budziły się już blaski i gwar klubowych pomieszczeń. Niecały rok temu ten budynek był jego domem i więzieniem. Skręcił prosto w Fourth Avenue. Tylko dwie przecznice dzieliły go od Klubu Penumbra, lecz spacer wydawał się za długi. Kiedy Sally pierwszy raz przyprowadziła go tutaj, prawie uciekł, kiedy zdał sobie sprawę jak blisko arkologium leży ten klub. Miało to miejsce ledwie miesiąc po strzelaninie na lądowisku 23, tej pożałowania godnej potyczce, za której rozpętanie siły bezpieczeństwa Renraku obwiniały jego. W tamtym czasie Sam przebywał zupełnie gdzie indziej, lecz podstęp ze strony agenta Lofwyra wywołał wrażenie, że to on osobiście prowadził atakujących. Sam bał się zemsty Raku. Bał się nawet pomyśleć o spacerze gdzieś w pobliżu ich siedziby. Lecz wiedział, że był tylko twarzą w tłumie, nie bardziej godną uwagi dla strażników na zachodniej stronie, niż ktokolwiek inny. W dalszym ciągu nie miał całkowitej pewności, czy spółka zdecydowała, że zemsta jest nieopłacalna. Zmuszał się do zachowania spokoju pośród otaczającego go ruchu ulicznego. Nie chciał zwracać na siebie uwagi. Jako jednostka w tłumie mógł spokój- nie spacerować, lecz gdyby dał strażnikom powód do dostrzeżenia go, kto wie jaki mógłby być skutek? Doszedł do alei, która prowadziła do klubu. Był zaskoczony, lecz zadowolony widząc, że jednym z trzech motorów, parkujących naprzeciw ściany był Rapier Dodgera. W Penumbrze nie było miejsca dla zwierząt, wiec rozejrzał się wokoło, aby powiedzieć lnu, żeby zaczekał. Pies przebiegł przez Yesler Way, znajdując sobie zajęcie. W końcu jak zwykle wróci z powrotem. Sam spotkał lnu na ulicy i nie obawiał się, że pies zginie. Chociaż na zewnątrz, pomiędzy deszczowymi chmurami półmrok jeszcze narastał, w Klubie Penumbra noc już zapadła. Mrok był głębszy niż zwykle, gdyż trójwymiarowy ekran ścienny nie został jeszcze włączony. Sam przeszedł przez wejście, podążając za dźwiękami emitowanymi przez Wielkiego Toma - stałego bywalca Klubu, inżyniera dźwięku i wziętego muzyka, ćwiczącego na swoich bębenkach. Kiedy Sam minął łuk i znalazł się w głównej sali, Wielki Tom wypuścił powietrze z policzków i zagwizdał podwójny ton, którego używał na powitanie. Sam postarał się jak mógł odpowiedzieć podobnym dźwiękiem. Wielki Tom szeroko uśmiechnął się swoim krzywym uśmiechem, który tylko z lewej strony odsłaniał zęby. Sam nigdy nie był pewien, czy ten kosmaty, wielki człowiek śmieje się z zadowolenia, czy z rozbawienia przybyciem Sama, dziękując mu przez grzeczność. Wielki Tom zabrał się znów do swoich ćwiczeń, a Sam ruszył powoli przez salę. Dźwięki bębnów stanowiły na razie jedyną muzykę, ale był przecież dopiero wczesny wieczór w środku tygodnia. Dopiero za kilka godzin w lokalu zapanuje prawdziwy gwar. Było tu kilku bywalców, rozproszonych wokoło przy wolnych stolikach i w alkowach wzdłuż tylnej ściany. W sam raz. Dosyć ludzi, aby było miło, lecz nie na tyle, żeby tłoczyć się przy stolikach w zażartych dyskusjach. Stali bywalcy dbali o swoje interesy. Jim przy barze kiwnął głową i Sam zmienił drogę we wskazanym kierunku. Jedyna osoba w tym narożniku wysunęła ze swego zakamarka obutą na czarno stopę. Wzór ćwieków na paskach od obuwia i słaby odblask jasnej czupryny anonsowały obecność Dodgera. Sam kopnął but i powiedział: - Hej Dodger. Wcześnie jesteś. Jak się czujesz? - Prawdę mówiąc, czułem się dobrze, dopóki nie zraniłeś mnie swoją uwagą panie Twist. - Dodger podniósł głowę w górę, aby spojrzeć na Sama, wywołując przy tym iskierki światła w trzech gniazdach na lewej wygolonej skroni. Dla każdego, kto nie znał elfa, komputerowe interfejsy koło spiczastych uszu mogły wydawać się niestosowne, lecz Sam wiedział, że były one jego równie integralną częścią, jak chude elfie kości. - Wyzdrowiejesz. Czy masz coś w sprawie pana Johnsona? I dlaczego zeszłej nocy sprawy wzięły w łeb? - W moje ręce wpadły pewne dane, co do wczorajszych komplikacji, to mogę się tylko domyślać. - Dobrze, jeśli masz jakieś dane, to znaczy, że mnie wyprzedziłeś. Sam wsunął się na ławkę koło Dodgera. Elf pchnął minikomputer na drugą stronę, pozwalając Samowi przejrzeć zawartość, a sam pokrótce streścił stan swojej wiedzy. - Jak widzisz, pan Johnson to Andrew Glover z ATT. Dla kogoś z jego przeszłością i pozycją w korporacji praca agenta śledczego jest trochę nie na miejscu. Ochroniarz to niejaki Harry Burkę, profesjonalny mięśniak z Europy. Bardzo drogi. - Hm. Myślisz, że pan Johnson działa na dwa fronty? - Możliwe. Przybył prosto z siedziby zarządu w Londynie na paszporcie korporacji, może więc prowadzić legalne interesy ATT w Seattle. Potrzebuję trochę czasu, żeby to sprawdzić. - Może ma uprawnienia, a może nie. - Czas to dane, a ja mam bardzo mało czasu. - Sam zauważył coś interesującego i zatrzymał scrolling. - Seader-Krupp - powiedział cicho. Wzdrygnął się na wspomnienie spotkania ze smokiem, który był właścicielem tej megakorporacji. - Ciekawe, prawda? - Nie chcę myśleć, że ta sprawa ma coś wspólnego z Lofwyrem. Smoków mam już dość na całe życie. Dodger skinął przytakująco. Sam wrócił do przeglądania danych, które elf zgromadził, lecz naprawdę nie mógł się skupić. Refleksy ekranu wydawały się być odbiciem błysków oczu smoka, a on sam powracał do myśli o Lofwyrze. Sally ukradła smokowi jego nagrodę i Sam nie miał pojęcia, w jaki sposób Lofwyr się na to zapatrywał. Kiedy Sam próbował skorzystać z numerów telekomu, które otrzymał do połączenia ze smokiem lub jego agentami, okazywało się, że są wyłączone. Musiał przyjąć, że smok uznał sprawę za skwitowaną, uznając zemstę za równie zbytkowny luksus, co Renraku. A teraz to powiązanie; wątłe, ale realne. Czy był już zaplątany w sploty kolejnych smoczych intryg? Czy potwora powstrzymywał tylko czas? Czy czekał na okazję do ataku? Sam poczuł łokieć między żebrami, kiedy Dodger powiedział: - Mogłoby się wydawać, że dziś wieczorem każdy wyprzedza plan. Podążając za wzrokiem Dodgera, Sam zobaczył Andrewa Glovera przemierzającego parkiet w kierunku baru. Człowiek z ATT był średniego wzrostu, wąski w ramionach i szczupły. Jego długa, trochę końska twarz odprężona i pełna spokoju, była twarzą człowieka przekonanego, że jest na właściwym miejscu w świecie. Po stroju można było sądzić, że jest to miejsce komfortowe. Jego błyszczące czarne buty i szare rękawiczki były nieskazitelne, bez oznak noszenia. Reszta była ukryta pod pelerynowym płaszczem z naturalnego tweedu. Pomimo, że materiał był drogi, miał jeszcze kuloodporną podpinkę. Bogaci rzadko dają szansę. Ciemne plamy na ramionach psuły nieco ten doskonały obraz. Przeciągnął ręką po rudawych włosach, strzepując wodę niedbałym gestem. Jego chód był również niedbały. Wyglądał tak, jakby kroczył przez odziedziczony po przodkach majątek. Z pozorną obojętnością lustrując klub, Burkę podążył za Gloverem. Ochroniarz poruszał się spokojnie i cicho, drapieżnymi, kocimi ruchami, lecz gotów wybuchnąć w każdej chwili. Ochrona lokalu nie mogła pozwolić Samowi na dokonanie standardowej, astralnej kontroli, lecz nie trzeba było być czarodziejem, żeby wiedzieć, że Burkę mocno wystawał ponad przeciętnych ludzi. Dodger powiedział, że jego usługi są drogie. Nie było powodu wątpić w te informacje, więc Burkę prawdopodobnie był dobry w swojej robocie. To oznaczało cybernetyczny osprzęt, albo magię, zwykłe wiadomości i umiejętności już nie wystarczały. Barman skierował Glovera do ich alkowy. Gdy tylko zauważył, że już na niego czekają, przykleił sobie do ust sztywny korporacyjny uśmiech. Zdjął swój długi płaszcz i podał Burke'emu, który zarzucił go sobie na ramię. Wydawało się, że dla strażnika jest on znacznie lżejszy niż dla Glovera. Burkę stał w tyle, pozwalając podopiecznemu zbliżyć się do alkowy samemu. Glover usiadł na pustej ławce, lecz nim zdążył się odezwać, pojawił się nowy uczestnik spotkania. Sam nie widział, gdzie Jason ukrywał się. Nie miał nawet pojęcia, że Jason gościł w klubie, dopóki ten nie zmaterializował się obok boksu. Może dzieciak dowiedział się czegoś od Ducha. W tym wypadku nie było już czasu, aby ostrzec Glovera, że będzie miał towarzystwo. Jason brutalnie popchnął ramionami Glovera. Naskórne implanty wzmacniające Jasona zaczepiły o jedwabną marynarkę pracownika korporacji, wyszarpując z niej pasemko. Jason umieścił groźnego Aresa na stole, olbrzymią karabinową lufę kierując w stronę Glovera. Zdjął rękę z kolby i oparł na stole. Człowiek z ATT zareagował prawidłowo. Wyraził tylko zdziwienie z nagłego zjawienia się Indianina. O irytacji świadczyło skrzywienie w kąciku ust. Oprócz tego nie przejawiał zaniepokojenia typowym dla Jasona teatralnym zachowaniem. Sam był zaskoczony i zaniepokojony opanowaniem Glovera. Niektórzy ludzie z korporacji mogliby po takim wejściu podnieść larum, że chcą ich zamordować. Glover jedynie przesunął się, aby zrobić miejsce barczystemu Indianinowi i oczyścić swoją marynarkę na ramionach. Niedbale poruszając palcami posłał unoszące się pasmo jedwabiu na wierzch stołu. Sam mógł się spodziewać, że Burkę będzie próbował zneutralizować Jasona. Co dziwne, spojrzawszy przez ramię dostrzegł ochroniarza stojącego ramię w ramię z Rybiągębą. To było nieprawdopodobne, żeby zawodowy strażnik został zastraszony obecnością zabiedzonego shadowrunnera. Brak ingerencji ze strony Burke'a był prawdopodobnie bezpośrednio związany z brakiem alarmu ze strony Glovera. Glover odchrząknął. - Dość niecodzienna sytuacja. - Podobnie, jak przebieg wczorajszej akcji, kolego - powiedział Jason. - Nie będziesz miał problemów tak długo, jak długo będziesz grał czysto, Johnson. Dostarczyliśmy ci twoją dupę w całości, a teraz chcemy nasze nujeny. Glover wpatrywał się przez chwilę w Jasona, potem odwrócił głowę, aby spojrzeć na Sama. - Czy ja mam do czynienia z nowym szefem? - Nie, - odpowiedział stanowczo Sam. - Lecz on ma rację. Sytuacja nie jest dla nas przekonująca. Chciałbym otrzymać jakieś wytłumaczenie. - Mi wystarczą kredyty- powiedział Jason. Spojrzenie, jakim obdarzył go Glover, świadczyło o sporym doświadczeniu w kontaktach z niższymi klasami. Powoli i ostrożnie, dając jednoznacznie do zrozumienia, że nie sięga po broń, wsunął rękę do kieszeni marynarki i wyciągnął kredchip. Nie był opieczętowany przez bank, ani nie miał banderolki poświadczającej wiarygodność. - Nie miałem zamiaru was oszukać. Sądzę, że to pokryje resztę wcześniej umówionej sumy. Mimo wszystko, zwykle chciwy Jason nie porwał pieniędzy, kiedy Glover położył je na środku stołu. Zamiast tego popchnął je swoim karabinem, obracając w kierunku Dodgera. Stanowczo rozkazał: - Sprawdź je elfie. Dodger wziął bez słowa zwitek ze stołu. Odebrał minikomputer i włożył kredytchip do slotu. Jego palce zatańczyły po membranie klawiatury. Po kilku sekundach spojrzał na Glovera. - Do cholery, dobry człowieku Johnson. Dlaczego fundusz jest zamknięty? - Co takiego! - Oczy Jasona zwęziły się. Sam próbował uprzedzić następną reakcję pytając: - Może chciałby pan nam coś wytłumaczyć, panie Johnson? Glover zignorował rozzłoszczonego mężczyznę siedzącego przy jego boku, skupiając uwagę tylko na Samie. - Mam pytanie i sądzę, że odpowiedź muszę dostać zanim będziemy kontynuować sprawę. Gdzie jest pan Sanchez? Mężczyzna był tak cholernie pewny siebie. - Zostanie dostarczony zgodnie z umową. Twarz Glovera pozostała niewzruszona. - Jestem przekonany, że rozumiesz. Muszę mieć pewność, zanim potwierdzę transfer funduszy. Miał nadzieję, że nazwał to właściwie. Starał się ukryć rosnące w nim zaniepokojenie, utrzymać spokój i pewność siebie. Gdyby korporanci nie kryli czegoś w zanadrzu, oddaleni od swej bezpiecznej przystani, byliby z pewnością bardziej niespokojni. - W takim razie poczekamy. - Jason wyglądał tak, jakby szykował się do czegoś, więc Sam szybko dodał - Kapujesz Jason? Dajemy im szansę. Jedyną odpowiedzią był gniewny wygląd Jasona. Przez kilka minut siedzieli w kamiennej ciszy, zanim z nadgarstka Glovera rozległo się pikanie. Podwijając swój nienaganny mankiet, Glover odsłonił wieloczynnościowy zegarek, wystukał na nim dwie sekwencje kodów i czekał na odpowiedź. Odpowiedź, którą otrzymał zdawała się go satysfakcjonować. Wystukał inną, dłuższą sekwencję. - Tak. To wszystko, panowie. Pełna zapłata oraz hojna premia za gotowość, jaką wykazaliście się w akcji, jest teraz na waszym koncie. Chcę dodać, że współpraca z wami była prawdziwą przyjemnością. - Glover zaczął podnosić się. Nie wykonał żadnego gestu, ale było oczywiste, że oczekuje, by Jason usunął mu się z drogi. - Jestem bardzo zajętym człowiekiem, muszę się pożegnać. - Jeszcze chwileczkę, panie Jason - powiedział do niego Sam. Był zadowolony, że jego głos pozostał opanowany. Wprawdzie od urzędującego przy barze Jima nie mieli żadnego znaku, żeby cokolwiek było nie tak, ale to nie było jednak gwarancją, że się nie działo nic złego. Szczególnie, gdyby Glover okazał się agentem Lofwyra. - Musicie tu zostać, dopóki nie zadzwoni Otter. Glover wziął głęboki oddech i ścisnął usta. Sztywno ponownie usiadł. - Ach tak. - Nie ma powodu do obaw, szanowny panie Johnson. To jedynie zwykłe ostrożność. Jestem pewien, że rozumiesz. Choć odpowiedzią Glovera na uśmiech Dodgera była jedynie niewzruszona maska, jego obojętność się ulatniała. Podenerwowanie korporanta stopniowo rosło. Burkę stał na środku pomieszczenia kompletnie spięty. Sam chciał rozładować jakoś sytuację, zanim ktoś zrobi ruch, którego pożałują wszyscy. Ale jak? Wbrew temu, co czuł, Sam zmusił się do uśmiechu i zamówił dla wszystkich po drinku. - Nie ma powodu do niepokoju, panie Johnson. To zwykła formalność. W dalszym ciągu możemy sfinalizować ten interes bez dodatkowych kłopotów. - Miejmy nadzieję, panie Twist. - Jestem tego pewien. Wprawdzie, gdyby zechciał pan odpowiedzieć na wcześniejsze pytanie, moi przyjaciele byliby bardziej przekonani o waszej dobrej woli. Jakieś rozsądne wyjaśnienie, co spowodowało kłopoty, mogłoby ich uspokoić. Glover skwitował znaczenie całej sprawy zaledwie dostrzegalnym wzruszeniem ramion. - Za całą sprawę odpowiadają zwykłe zakłócenia w łączności. Pan Sanchez w ogóle nie został powiadomiony o ekstrakcji. Ten sam błąd pozbawił go także pańskiego opisu. Nie miał pojęcia, że pan i pańscy przyjaciele są moimi agentami. - To wszystko? - To, jak pan powiedział, wszystko. Przyjmuję na siebie pełną odpowiedzialność za to nieporozumienie. Podważanie wyjaśnień Glovera byłoby nieuprzejmością. Możliwe, że mówił prawdę. Prawie. Sam spróbował inaczej. - Zdaję sobie sprawę, że nie musi nam pan o tym mówić, ale co stanie się teraz z Sanchezem? Glover zastanawiał się przez chwilę, po czym niespodziewanie uśmiechnął się. - Pan Sanchez będzie teraz, podczas jego transferu, otoczony troskliwą opieką. Zależy nam na jego dobrym samopoczuciu. Będzie pełnił zasadniczą rolę w naszej organizacji. Oczywiście z jego pracy płyną dla nas korzyści, ale nie są to korzyści jednostronne. Pan Sanchez ma dla nas szczególną wartość, a jego udział w projekcie gwarantuje lepsze i bardziej produktywne życie wielu ludziom. Jeśli wszystko potoczy się zgodnie z planem, któregoś dnia może nawet stanie się sławny. Zapewniam, że jakiekolwiek obawy o byt pana Sancheza są zbędne. Zamierzamy zapewnić mu najlepsze warunki, by mógł osiągnąć swe przeznaczenie. - Zbyt chwalebne, - skomentował Jason. - Chcesz, to wierz, - odciął się Glover. - Troska niektórych ludzi wykracza poza ich osobiste wygody i potrzeby. Niektórzy z nich mogą także działać i uważają, że brak działania byłby równoznaczny z brakiem sumienia. Możesz pojąć koncepcję altruizmu, czy wykracza to poza możliwości twojego chciwego mózgu? Jason zacisnął zęby, a jego ręka wolno przesunęła się w górę, w stronę kolby Predatora. Na szczęście zniewaga odpaliła jedynie bezpiecznik, a nie natychmiastową eksplozję. Sam klepnął rękę Jasona. Nie liczył na to, że ją przy gwoździ, lecz że może uda mu się spowolnić reakcje Jasona. Takie opóźnienie dałoby Burke'emu szansę zabicia Indianina. Licząc, że jego ruch był właściwy, uśmiechnął się do Glovera. - To nie było potrzebne. Jasonowi należą się przeprosiny. Glover najpierw powiódł wzrokiem po wszystkich siedzących przy stole, a potem zaczął mówić. Jego głos brzmiał obojętnie. - Tam, gdzie przeprosiny są niezbędne i potrzebne, oferuję je. Sam poczuł, że napięcie pod jego ręką maleje, co oznaczało, że Jason bierze stwierdzenie Glovera za jego skruchę. Indianin rzeczywiście był idiotą. Poczekał aż Jason rozluźnił ramię, odciągnął rękę Indianina od pistoletu i dopiero potem ją puścił. Czekali. W końcu w barze zadzwonił telefon. Jim podniósł słuchawkę. Mówił prosto do mikrofonu, przytaknął, potem przycisnął słuchawkę do brzucha, aby zagłuszyć podsłuch. - Telefon do Halifax. Czy ktoś ją widział? - krzyknął Jim. Chwilę poczekał na odpowiedź, która nigdy nie nadeszła i powiedział do słuchawki. - Nie ma jej tutaj. Jeszcze za wcześnie, spróbuj u Damiana. Dodger usiadł i uśmiechnął się. Sam także się odprężył, ale pomyślał, że okazywanie tego byłoby niewłaściwe. Jim dał hasło, które oznaczało, że Grey Otter zrobił przelew i bezpiecznie się oddalił. Jason wykorzystał szansę, by chwycić minikomp i na widok cyfr na ekranie wydał z siebie pomruk zadowolenia. Obrócił minikomp w kierunku Sama. - Twist, podziel. Sam przeniósł na maszynie działkę Jasona z powrotem na kred-chip. Nacisnął klawisz, włożył czysty chip, a następnie przelał działkę Rybiejgęby. Później położył oba chipy na stole i pchnął je w stronę Jasona. Indianin wziął najpierw swój i schował do woreczka. Wstając chwycił drugi, zanim tamten zdążył spaść z krawędzi stołu. Machnął nim w kierunku Rybiejgęby. - Gotowe? - spytał tamten matowym głosem. - Gotowe. Już nas tu nie ma. Glover z Samem i Dodgerem obserwowali wyjście tej pary. - Masz szybkich mięśniaków. Dla niewdzięcznego pracodawcy takie nagłe wyjście może być zachętą do zminimalizowania wydatków. Skąd wiedzą, że teraz nie sprawię kłopotów? Sam też był tego ciekaw. Nie dlatego, że rozważał czy by ich obeszło, gdyby Glover zdecydował się puścić teraz z dymem Sama i Dodgera. Dostali swoje nujeny i z satysfakcją przyzwalali by przyszłość sama o siebie zadbała. Sam nigdy nie miał tak kawalerskiego podejścia do przyszłości i nie oczekiwał też od mini-mózgowych mięśniaków utrzymywania spotkań w przyjaznej atmosferze. - To nie ich problem, - powiedział. - To jest miejsce publiczne i jesteśmy tu znani. Przekonałbyś się, że stwarzanie tu kłopotów jest skomplikowane. Poza tym, wszyscy dostaliśmy to, czego chcieliśmy, nieprawdaż? Glover zacisnął usta i minimalnie uniósł brwi. - Tak by się mogło wydawać. Niemniej jednak ciekaw jestem, czy twoi współpracownicy zachowaliby się inaczej, gdyby to spotkanie odbyło się w innym miejscu? - Mamy przyjaciół w wielu miejscach. - Pochwalam twoją przezorność, choć niektórzy z twoich wspólników mogą nie być wybrani tak mądrze. - Zawsze trzeba się liczyć z jakimiś przeciwnościami. Glover przytaknął ze zrozumieniem. - Właśnie. Przepraszam za moją wcześniejszą irytację. Wasz styl jest dla mnie obcy i obawiam się, że byłem odrobinę niedostosowany. Teraz, kiedy poznałem pewne przeciwności, z którymi musicie się liczyć, zdaję sobie sprawę, że wasze zachowanie jest wyrazem kompetencji i profesjonalizmu. Sam pochylił głowę. Nie będąc pewnym, dokąd zmierza Glover uznał, że najlepiej się nie odzywać. - Pewne przedsięwzięcie, nad którym pracuję, jest wciąż jeszcze nie sfinalizowane i sytuacja wymaga pomocy ekspertów. Chcę powiedzieć, że mam jeszcze jedną pracę dla specjalistów waszego kalibru. Operacja jest podobna do tej, która właśnie została uwieńczona sukcesem. Dzięki, lecz nie, pomyślał Sam. - Sądzę, że przez jakiś czas w Seattle będzie całkiem gorąco. - Co jest świetnym powodem, by rozważyć moją ofertę. Praca, o której mówię jest poza miastem. - Obawiam się, że nie zajmujemy się tego rodzaju sprawami. - powiedział Sam. - Zapewniam was, że nic takiego, jak to drobne nieporozumienie, które przydarzyło się tutaj, tam się nie zdarzy. Biorąc pod uwagę wasze zasługi, zapewniam was także, że przekonam swych przełożonych, iż warci jesteście najwyższego wynagrodzenia. Sam już miał powtórzyć swoją odmowną odpowiedź, gdy Dodger dał mu kuksańca w żebra i zaczął mówić: - Zastanowimy się nad twoją ofertą, szanowny panie Johnson. Czy pozwolisz, że skontaktujemy się z tobą? - Oczywiście, dobry elfie. Ale muszę mieć odpowiedź szybko. Muszę dotrzymać terminów i już jutro wieczorem opuszczam metroplex. Dodger wziął wizytówkę podaną mu przez Glovera. - Skonsultujemy się więc z naszymi wspólnikami i po południu powiadomimy cię o naszej decyzji. Natychmiast po tym, jak człowiek ATT i jego ochroniarz opuścili klub, Sam zwrócił się do Dodgera. - Jak ci się wydaje, co robisz? - Zadbałem o naszą przyszłość, panie Twist. - Nie chcę tego człowieka w naszej przyszłości. Takie drobne nieporozumienia, jakie mieliśmy, są problemami, śmiertelnymi problemami. Szczególnie, jeśli istnieje choćby szansa, że może mieć powiązania z Lofwyrem. - Waham się z sugestią, że mówisz zbyt pośpiesznie. Obawiam się jednak, że muszę. Sądziłem, że powinieneś był zobaczyć coś, zanim przybył tu przyjaciel Glover, lecz on był tak punktualny, że nie było takiej możliwość. - I co to jest? - Ledwie okruch, który wpadł w me ręce podczas badań. Może nic nie znaczyć, lecz również może być istotnym. Pomyślałem, że ty sam najlepiej osądzisz. To jest plik, który znalazłem w banku danych, który szanowny Glover przelał do ATT w Seattle. Dodger wdusił przycisk na minikompie i wywołał listę siedmiu nazwisk. Podświetlił pozycję numer trzy: "Raoul Sanchez, Seattle" - ta linijka miała oznakowanie "w trakcie". Wśród nazwisk dwa miały znaczek "pozyskani". - Więc Glover kolekcjonuje ludzi. Nie znamy nikogo z tej listy. - Skąd taka pewność, panie Twist? - Dodger wskazał siódme nazwisko: "Janice Walters, Yomi". - Czyż nie jest zwyczajem Japończyków, by zmieniać nazwiska przemienionym? Z zaschniętymi ustami Sam potwierdził. Większość Japończyków uważała, że posiadanie w rodzinie metaludzi hańbi ich. Nieszczęśliwców wysyłano na Yomi i zmieniano im nazwiska, by zmazać wstyd z ich rodzin. Czy Janice Walters mogła być jego siostrą, Janice Verner? Sam nie wiedział, czy władze Yomi pozwoliłyby Janice wybrać samej swoje nowe nazwisko. Jeśli tak, Janice mogłaby wybrać Walters; było to nazwisko ich babci ze strony matki. Kiedy babcia umarła, Janice nie było jeszcze na świecie, ale matka zasypywała ich opowieściami o światowych podróżach babci Walters. Była bohaterką wielu opowiadań do poduszki. Janice w okresie dorastania idealizowała tę kobietę. W obliczu biurokratycznego rozkazu, by zrzekła się używania nazwiska Verner, mogła wybrać Walters. Szansa, że kobietą poszukiwaną przez Glovera mogła być jego siostra, była nikła. Ale czy mógł ryzykować, że Janice Walters to nie Janice Verner? Swoją drogą, czego Glover chciał od tych wszystkich ludzi? Sam musiał się tego dowiedzieć, skoro jedną z nich mogła być jego siostra. Czy może być lepszy sposób dowiedzenia się tego, od stania się częścią organizacji Glovera? Zawsze będąc wewnątrz łatwiej jest węszyć dookoła. A co, jeśli Glover pracował dla Lofwyra? Jeszcze jeden powód, by trzymać swą siostrę z daleka od szponów tego smoka. Choć wcale nie był tym zachwycony, zanosiło się, że popracuje dla Glovera nieco dłużej. ROZDZIAŁ 6 Janice sądziła, że wiele wiedziała o komfortowym i łatwym życiu. Nim zesłano ją na Yomi, żyła na korporacyjnym budżecie. Było to życie wygodne, pełne wszelkich udogodnień cywilizowanego świata. Renraku dbał o swoich podwładnych. Była bezpieczna i chroniona. Dopiero Yomi pokazało jej, jak bardzo była wtedy szczęśliwa. Korporacyjny komfort zapewniał jej brat. Często się zastanawiała, co stałoby się z nimi po tym, jak zabito ich rodziców, gdyby Sam nie wpadł w oko staremu Inazo Aneki, szefowi korporacji Renraku. Sam był starszy od niej o pięć lat, lecz wtedy miał zaledwie osiemnaście lat. Nie mieli ani pieniędzy, ani żadnych perspektyw. Aneki zainteresował się Samem i dopilnował, by zdobył edukację. Pod odległym, lecz hojnym patronatem Aneki, Sam rozpoczął zawrotnie szybką karierę w Renraku. Dobroczynność Aneki była dla nich jak dar boży, dzięki któremu mogli wygodnie przeżyć najtrudniejszy okres. Swoimi własnymi siłami nie osiągnęliby tego wszystkiego nigdy. Potem, kiedy jej brat awansował na stanowisko gaijin, była taka dumna. Jego wysoka pozycja i płaca gwarantowały im obojgu wspaniałe warunki na całe życie. Obecnie nie myślała już o sukcesie Sama z dumą. Opuścił ją dla swojej pozycji. Nie chciał być uwikłany i dotknięty przez jej goblinizację. Japończycy nazywali to kawaru; ładny eufemizm dla brzydoty. Angielski wyraz, z jego twardymi sylabami i dziwacznością, pasował o wiele lepiej. Sam nazywa to kawaru. Zawsze urzekało go wszystko, co japońskie, małpował ich poglądy i maniery. Japońska korporacyjna społeczność udawała, że metaludzie nie istnieją. Odrzucała ich i skazywała na gnicie gdzieś na marginesie społeczeństwa, w brudnych cieniach ich świetlistych korporacyjnych wieżowców. Pozostawała czysta w swych domach zabezpieczonych od brudu. Bezpieczni w swoich basztach jedli regularne, zbalansowane posiłki, spali w miękkich, ciepłych łóżkach w precyzyjnie kontrolowanej atmosferze, oglądali właściwe, aprobowane programy rozrywkowe i ignorowali wszystko, co życzyli sobie, by nie istniało. Ci hipokryci lordowie radzili o pomocy finansowej, o przeszkoleniach i zmianach kwalifikacji, o dotacjach społecznych, a wszystko, co według nich było śmieciami, odsyłali do piekła pod nazwą Yomi. Uwiedli jej Sama. Tak. Na pewno nazywa ją kawaruhito, jeśli w ogóle ją wspomina. O tym, jak funkcjonuje ten świat, Yomi nauczyła ją więcej wciągu miesiąca, niż mogło ją nauczyć osiemnaście lat życia spędzonych w korporacyjnym społeczeństwie. Były to trudne lekcje, ale nauczyła się. Musiała. Niepowodzenie oznaczało śmierć. Wbrew całemu cierpieniu, odrzuceniu i okrutnej świadomości, że nie jest już normalna nie chciała umierać. Pojęła jak bardzo luksusowe było jej korporacyjne życie w minionych latach. W Renraku służący mieli lepiej, niż samozwańczy lordowie Yomi. Słabi i zwyczajni mieszkańcy spadali tutaj tak głęboko, że całkowicie wykraczało to poza granice racjonalnego myślenia. Pewnie nawet lepiej, że większość zesłanych tutaj długo nie pozostawała racjonalnymi. Ona nauczyła się jak przetrwać. Ponad rok temu zmieniło się jej ciało i jej życie wykrzywiło się według nowego wzorca. Teraz, nie wiadomo dlaczego, jej ciało zmieniło się ponownie. Może była skazana na ciągłe przemiany? Boże, pomóż jeśli zakażono ją jakąś nową, złośliwą odmianą goblinizacji, która się nigdy nie zatrzyma. Przeżyła jedną zmianę i to uczyniło ją silniejszą. Jak dotąd dawała sobie radę z drugą zmianą, ale nie wiedziała ile jeszcze wytrzyma. Co będzie jeśli ponownie zacznie się zmieniać? W lustrze widziała teraz obcą twarz. Po pierwszej zmianie przestała patrzeć w lustro. Odrzucała ją jej asymetryczna fizjonomia orka. Nowy wygląd był regularniejszy, choć wcale nie bardziej człowieczy. Akceptowała również lepiej nowy kształt ciała. Spodziewała się, że w futrze będzie jej nieznośnie gorąco, ale tak nie było. W dalszym ciągu nie potrafiła skoordynować swoich długich kończyn i każdy jej ruch wydawał się dziwaczny. Pozbawiona kontroli, czuła się niezgrabną i sfrustrowaną. Gdyby Shiroi nie odnalazł jej na Walled City, z łatwością mogłaby stać się łupem szakali, grasujących wśród tego wysypiska śmieci. Ale odnalazł ją i zaoferował pomoc. Zaakceptowała j ego ofertę ze strachu. Bała się otoczenia. Bała się tego, co się z nią działo. Bała się, że mu ufa. Ale czy miała cokolwiek do stracenia? Jej życie było na następnym zwariowanym zakręcie. Tym razem był to sen, a nie koszmar. Wspomnienia luksusowego korporacyjnego życia zdawały się być teraz przyćmione, prawie rozdarte na strzępy. W Renraku trzeba było być co najmniej wiceprezesem regionalnego oddziału, by dysponować prywatnym samolotem, jakim obecnie podróżowała. Lot dobiegał końca. Samolot hamował, aż wibracje silników całkowicie umilkły. Pilot wyszedł z kokpitu i gestem wskazał, że może podejść do przodu. Na twarzy miał wymuszony uśmiech. Reszty załogi nie było w pobliżu. Wkrótce zobaczy Shiroi. Zastanawiała się, kim był ten człowiek, który mógł pozwolić sobie na taką ekstrawagancję. Wstała ze swego miejsca. W trzech długich, chwiejnych ruchach dotarła do pilota. Odciągnął zabezpieczenie, nacisnął klamkę i otworzył drzwi kabiny na oścież. Brylantowe światło, wlewające się przez otwór, boleśnie poraziło jej oczy. Klimatyzacja kabiny zakasłała i przeszła na wysokie obroty, aby zwalczyć napór ciepłego, wilgotnego powietrza. Przez moment znalazła się z powrotem na Yomi i zadrżała. Przypomniała sobie o oddychaniu i głęboko wciągnęła powietrze w płuca. Było rozrzedzone tak, że poczuła w głowie lekkość. Nawet jej nowe, większe płuca nie miały wystarczającej pojemności. Pilot przekroczył próg kabiny i wcisnął się między poręcze schodów. Wydawało się, że usiłuje zrobić dla niej jak najwięcej miejsca. Będąc w pobliżu wyczuwała zapach jego strachu. Co on sobie wyobraża, że mogłabym zrobić? Zjeść go? Ignorując to wyjrzała na zewnątrz. Niski, ciemny mężczyzna w jasnym garniturze czekał u podnóża schodów. Uśmiechnął się, gdy tylko spoczęły na nim jej oczy. - Witam w Aztlanie, - powiedział z angielskim akcentem. -Jestem Jaime Garcia. Pan Shiroi prosi o wybaczenie. Zatrzymały go nieuniknione, pilne sprawy i prosił, bym towarzyszył pani aż do czasu, gdy będzie wolny. Mam nadzieje, że miała pani przyjemny lot. Czy ma pani jakieś uwagi? Drżący w słońcu pilot spiął się. Rozluźnił się odrobinę dopiero, gdy powiedziała: - Wszystko było bez zarzutu. - Doskonale, - powiedział Garcia. Jego czarujący uśmiech znikł w momencie, gdy odwrócił się i zaczął coś szybko mówić, jak przypuszczała, po hiszpańsku. Ludzie, do których mówił, byli niscy i ciemni jak on. Ich oczy nie opuszczały jej nawet na moment. Większość tłumu ubrana była w luźne bluzki i spodnie, a kilkoro miało szyte kombinezony lub garnitury jak Garcia. Skończywszy to, co było oczywistym rozkazem. Garcia rozgonił bluzki i kombinezony. Na jego słowo ludzie służalczo skakali. Widziała już raz takie ślepe posłuszeństwo, kiedy jakiś ważniak z Aztechnology wizytował w Renraku kompleks zabudowań przedsiębiorstwa. Czy była to uniwersalna cecha podmiotów w Aztlańskich korporacjach? Nie podobało jej się to. Po krótkiej i łagodniejszej wymianie paru zdań z garniturami, Garcia ponownie skupił na niej całą swoją uwagę. Promienny uśmiech powrócił, tak jakby był tam cały czas. - Proszę, seniorita. Prosimy panią do nas na dół. Niepewna, czy robi dobrze, przekroczyła próg samolotu. Coś jej się nie podobało w Garcii i oblizując dolną wargę, myślała, że chciałaby wiedzieć co kryje się pod jego uśmiechem. Schodziła po stopniach w dół, mrużąc bolące wciąż oczy. Spojrzała na stojącego poniżej Garcię, wyglądał inaczej. Nie był już niskim mężczyzną w garniturze, ale długonogim, pokrytym sierścią metaczłowiekiem. Takim, jak ona. Zaskoczona nieomal się potknęła. Nim sama odzyskała równowagę, wbiegł na schody, by ja podtrzymać. Uchwycił ją spokojnie i silnie. Ponownie był garniturem uzbrojonym w uśmiech. Ugrzeczniony towarzyszył jej w pokonaniu pozostałych stopni. Nie podobał się jej zapach jego wody kolońskiej. Garcia zdawał się nie dostrzegać jej niechęci. - Wydaje się pani być zmęczona podróżą. Może coś do picia pomogłoby pani odzyskać równowagę ducha? - Nie, dziękuje. Zaraz poczuję się lepiej. Zaledwie kilka godzin temu jadałam posiłek w samolocie. - Czy smaczny? Troska o jej wygodę zdawała się być szczera. Może on nie jest taki zły. Uśmiechnęła się do niego przyjaźnie, ale przypomniała sobie o swoich kłach i szybko je ukryła. - Posiłek był wyjątkowo smaczny. Gratulacje dla kucharza korporacji. Nie pamiętam, bym kiedykolwiek jadła coś tak delikatnego w smaku. Uśmiech Garcii powiększył się. - Tak, to specjalność. Na pewno przekażę pani komplementy. Eskortował ją przez lądowisko do czekającego śmigłowca. Wspięli się na pokład i odbyli kro tka przejażdżkę ponad Mexico City. Miejscem docelowym był budynek na północnej stronie kompleksu. Monogram GWN, który dostrzegła wcześniej na uniformach służalców na lotnisku, lśnił na bocznej ścianie osiem-dziesięciopiętrowego drapacza chmur, stojącego w centrum otaczających go budynków. Garcia z wyszukanym wdziękiem wziął ją na oszałamiającą wycieczkę po przedsiębiorstwie. Nie miała wątpliwości, że GWN była korporacją wielkiego sukcesu. Większość zakładów zajmowała się produkcją i przetwarzaniem żywności; nalepki na wielu załadowanych kontenerach świadczyły, że GWN eksportuje na cały świat. Przez chwilę zastanawiała się, jakie znane marki należą do firmy. Żywność nie była jedynym produktem korporacji. Kilka prestiżowych struktur zajmowała informatyka i małe, lecz zaawansowane technologicznie zakłady produkcyjne. Ta kombinacja nie była niczym zaskakującym; żadna megakorporacja nie utrzymałaby się bez, co najmniej, dostępu do Matrycy i technologii danych. Jeśli to wszystko należało do pana Shiroi, co sugerował Garcia, jej dobroczyńca był potężnym człowiekiem. Właśnie wyszli z budynku, w którym składano tanie, czułe aparaty grające i szli przez sekcję budynków wynajmowanych pracownikom, kiedy nazwisko Garcii zabrzmiało z telekomu przy pobliskim rogu ulicy. Przeprosił ją i zostawił samą na rozgrzanej słońcem ulicy. Pracownicy innej zmiany, którzy zgromadzili się przy frontowych stopniach, aby zażyć popołudniowego słońca, nagle zaczęli rozchodzić się do jakichś zajęć, gdziekolwiek indziej. Przedtem zdążyła zauważyć ich przestraszone spojrzenia rzucone w jej kierunku. Garcia powrócił. -Ach, pan Shiroi może się teraz z panią zobaczyć, jeśli to pani odpowiada. Ale nie ma pośpiechu. Ma pani mnóstwo czasu, może się pani odświeżyć lub czegoś napić. Potrząsnęła przecząco głową. Odświeżanie się było dla normów. Na jej twarzy makijaż wyglądałby strasznie i nie miała ze sobą grzebienia do futra. Niech pan Shiroi zobaczy ją taką, jaką jest, bo to jest to, co dostaje. - Nie jest pani jeszcze głodna? - Nie, wcale nie jestem głodna. - To zrozumiałe. Apetyt po zmianie często bywa kapryśny. Najlepiej zaufać temu, co się czuje. Ciało wie, kiedy potrzebuje pokarmu. Przejadanie się nie jest dobre. Wprowadził ją do windy i trzymając otwarte drzwi wystukał kod. Życzył jej szczęścia i gdy zrobił krok do tyłu, drzwi windy zasunęły się. Winda unosiła się cicho; prawie nie wyczuwała jej ruchu. Po kilku chwilach drzwi otworzyły się, ukazując wykwintny gabinet. Do wnętrza przeniknęło klimatyzowane powietrze, przyjemnie ją ochładzając. Ściany były bardzo, bardzo jasno błękitne. Mogłaby pomyśleć, że są białe, gdyby nie czysta, alabastrowa barwa puchatego dywanu. Pokój był ogromny i kilka ustawionych tam mebli całkowicie zdominowała rzeźbiona kolumna; stojąca w rogu. Mnogość stylizowanych twarzy rozciągała się co najmniej na trzy metry. Kolumna nie sięgała sufitu, mimo to zdawała się wypełniać cały pokój. W dwóch trzecich drogi, pomiędzy nią, a ścianą z przyciemnionego szkła, stało ciemne drewniane biurko. Za biurkiem, na krześle o dziwacznym kształcie siedział pan Shiroi. - Ach, Janice, - powiedział, gdy ją dostrzegł. - Tak się cieszę z naszego ponownego spotkania. Jego uśmiech wyraża przyjemność, pomyślała. Nie wiedziała dlaczego. Nie była niczym miłym dla oka. Poczuła się dziwnie i nie na miejscu. - Gdybym mogła tak myśleć, panie Shiroi. Jego uśmiech odrobinę przygasł, a oczy wypełniła troska. - Musisz się nauczyć akceptować to kim jesteś, bo nie ma sposobu, żeby to zmienić. Zakłamanie jedynie przedłuża ból. Nie chciałbym widzieć, że cierpisz. Proszę, mów mi Dan. Szła przez pokój powoli, bo tego od niej oczekiwano. Gdy wskazał jej krzesło stojące przed biurkiem, usiadła. Poruszyła się niespokojnie, bo miękkie, szare obicie zaczęło się pod nią przesuwać. - Spokojnie, to się zaraz uspokoi - powiedział. Na jego twarzy malowało się rozbawienie. Nie znosiła być przedmiotem śmiechu. Zmusiła się do zignorowania wiercącego się krzesła i czekała. Poduszki uspokoiły się i w końcu ruch ustał. Komfort krzesła zadziwił ją. Równie zaskakujące było to, że siedzisko dopasowało się do kształtów i do wielkości jej ciała. Shiroi musiał czytać reakcje z jej twarzy. - Doświadczasz po raz pierwszy Tandai-Barca Glove Launger. Na początku zaskakuje ono każdego, ale, wybacz dwuznaczność, szybko się dostosowuje. Wątpię, czy gdziekolwiek na świecie znalazłabyś wygodniejsze siedzisko. Uspokoiła oddech i odprężyła się. Krzesło poruszyło się ponownie, aby dopasować się do niej. Być może ta irytacja wywołana jego rozbawieniem była niepotrzebna. Każda osoba czując, że krzesło pod nią dygocze, wyglądałaby komicznie. Ciągle jednak nie odczuwała spokoju. Przywiózł ją tutaj przez pół świata. Z pewnością nie zrobił tego dla zrobienia małego żartu? - Czego pan ode mnie chce, panie Shiroi? - Nie masz powodów, ani do irytacji, ani do powątpiewania w moje dobre intencje, Janice. - bezpośrednio nazwał jej zachowanie. W jego ciepłym głosie dostrzegła nawet odrobinę smutku. - Chcę ci pomóc odnaleźć siebie. Chcę, abyś znalazła dla siebie miejsce w mojej organizacji. Jeżeli wybierzesz swoją własną drogę, zrozumiem, ale mam nadzieję, że jednak docenisz nasze pokrewieństwo duchowe. Samotność jest dokuczliwa i może także być bardzo niebezpieczna. - Czy usiłuje pan mnie przestraszyć, panie Shiroi? Zaśmiał się. - Nie. Dla naszego gatunku i bez tego zewnętrzny świat jest pełen grozy. Nie potrzebujemy być łupem dla siebie nawzajem. I proszę cię, mów mi Dan. - Dan. Mówisz: nasz gatunek. Ja wiem, że ty i Garcia jesteście tacy, jak ja, ale nie wiedzą o tym twoi pracownicy. Kryjecie się za iluzją, czy czymkolwiek jest to, co robicie, by widzieli was jako normów. Dlaczego? Dlaczego ukrywasz to kim jesteś? - Dlaczego? - powtórzył jej pytanie. Wszystkie oznaki jego dobrego humoru zastąpiła powaga. - Nie powinnaś o to pytać. Oglądasz się w lustrze, Janice. Widziałaś jak normy reagują na ciebie. Oto twoja odpowiedź. Czy chcesz mieć do czynienia ze strachem każdego dnia, przez cały czas? Oczywiście, że nie. Kto mógłby tego chcieć. Czytała w ludziach strach i nienawiść tak często, nawet już wtedy, kiedy była tylko orkiem. Orki są raczej powszednie. Nie mogła nawet myśleć o tym, co czeka ją teraz, kiedy stała się rzadkim i bardziej monstrualnym gatunkiem metaczłowieka. W obliczu przerażenia, jakie może wywoływać teraz, jej obiekcje nie miały żadnego znaczenia. - Nie podoba mi się udawanie, że jestem kimś innym, niż jestem! Obrócił się w krześle o dziewięćdziesiąt stopni, prezentując jej teraz swój profil. Patrzyła jak unosi się jego klatka piersiowa i podczas wydechu usłyszała głębokie westchnienie. - Wszyscy nosimy maski i udajemy, że jesteśmy inni, niż jesteśmy w rzeczywistości, czyż nie? Normowie to robią. Nawet ty to robiłaś przed zmiana. - Odwrócił się ponownie, by spotkać się z nią twarzą w twarz i nim miała czas, aby zaprotestować kontynuował: - Czyż nie byłaś inną osobą wśród kolegów, a inną, gdy byłaś ze swoją rodzina? A co, gdy miałaś do czynienia ze zwierzchnikami korporacji? Każda grupa ludzi, z którą łączą cię jakieś stosunki, widzi inną osobę, twoje inne oblicze. Magiczne przebranie też jest maską konieczności. W naszym przypadku ukrywa ona realia fizyczne. Pod tą maską jesteśmy sobą. Iluzja jest smarem niezbędnym do funkcjonowania machiny społecznej. Niczym więcej. Spędziłaś wiele lat w Imperialistycznym Cesarstwie Japonii i z pewnością wiesz o konieczności poprawnych relacji z innymi ludźmi. Na wzmiankę o Japonii zatrzęsła się. Krzesło odpowiedziało. - Przepraszam, nie powinienem wspominać Japonii. Przyglądał się jej przez chwilę nic nie mówiąc. Była z tego zadowolona; nie wiedziała co odpowiedzieć. Oczywiście miał rację. Można by uznać za... dziwne, że metaforyczne maski były dla kogoś rzeczywistością. To tak, jakby rzeczywistością nazwać magiczne zaklęcia. Szukała fizycznie wygodnej pozycji i oceniała Tendai-Barca podczas, gdy to stan jej umysłu wywoływał napięcie. Oczywiście on to widział. - Jeśli wolisz, zrzucę ten czar. Jesteś wśród przyjaciół. - Nie wiem. Sama nie wiem czego chcę. Wszystko jest tak skomplikowane. Chciałabym mieć jakąś kontrolę nad sytuacją. - I ja chcę ci w tym pomóc. Spójrz. Zrzucił swój czar. Był ogromny, większy niż ona. Jego Tendai-Barca płynęło by wspierać jego zwiększony rozmiar; panele rozszerzały się, gięły i grubiały podczas, gdy siedzisko zmieniało swój kształt, dopasowując się do niego. Jego sierść była całkowicie biała, tak biała, jak czysty polarny śnieg. Skóra na jego szerokiej twarzy i mocnych rękach była ciemna i lśniła zdrowiem. Niegdyś, być może skurczyłaby się na jego widok, ale teraz była przecież tak samo monstrualna, jak on. Ale on nawet nie myślał o sobie jak o monstrum. A może tak? Ukrywał się przecież za czarem. Chociaż, czy była to prawda? Co on widział, gdy patrzył w lustro? Gładkie orientalne rysy pana Shiroi, czy szeroki nos i kły swojego metatypu? - Teraz, bez maski, każdy mógłby dostrzec, że jestem tym samym metatypem co ty. Uwierz mi, że wiem przez co obecnie przechodzisz. Nie potrzebujemy pomiędzy nami sztucznych barier. Iluzje są dla normów. Nagły przypływ goryczy zamącił jej umysł, przenikając przez to, co - nagle zdała sobie sprawę - było rosnącym poczuciem więzi. Tak, nawet jeśli on jest tym samym metatypem, jest także czymś, czym ona nie jest. -Nawet jeśli zaakceptuję twoją filozofię. Dan, nie mogę robić tego, co ty. Jestem zwyczajna. - Skąd masz to wiedzieć z całą pewnością? Nie możesz nie posiadać talentu, skoro przejrzałaś nasze iluzje. Ponownie dawał jej do zrozumienia, że wiedział coś, czego ona nie dostrzegała. Czuła się strapiona jego wszystkowiedzącym spojrzeniem. Jeszcze bardziej poruszała ją rosnąca wiara, że prawdziwie chciał jej dobra, że interesował się nią. Podniosła się z krzesła i odrobinę zatoczyła, bo siedzisko uniosło ją na co nie była przygotowana. Idąc nieco chwiejnym krokiem wokół biurka, zbliżyła do szklanej ściany. Poniżej rozpościerała się panorama wieżowców Mexico City. Iglice ludzkiej arogancji wznosiły się ponad jednym z największych miast ziemi, a ich podłoże ginęło ukryte w brudnym powietrzu. Tam również ukryci byli ludzie, tłumy zaludniające stolicę Aztlanu. Ludzie... już nie była jednym z nich. To miasto nie mogło stać się jej domem. Miasta są dla ludzi, a ludzie odrzucili ją. Czy teraz kiedykolwiek znajdzie dom? Już zaczynała wierzyć, że może odnajdzie go z Shiroi... nie, z Danem. Lecz to także zaczęło się oddalać. Sądził, że jest taka, jak on. ona jednak wiedziała, że jest inaczej. Nie miała talentu i wiedziała o tym aż nadto dobrze. Chciała mu okazać wdzięczność za jego wspaniałomyślność, za jego sposób bycia, tak ją akceptujący, za jego oczywistą troskę ojej los. Przynajmniej winna mu była prawdę, że nie posiada magii. Odwróciła się i zobaczyła, że on także wstał z fotela. Stał oddalony od niej o krok. Na jego twarzy widoczny był niepokój i troska. Uśmiechnął się nieśmiało. - Nie mówiłam o tym nigdy nikomu, Dan. Żadnemu z moich przyjaciół. Nawet mojemu bratu. Wstydzę się do tego przyznać. Wyciągnął długie ramię i łagodnie położył dłoń na jej ramieniu. Ten gest dodał jej sił. - Miałam już test zdolności magicznych. - U kogo? - W Instytucie Hobokena. Mają dobra reputację. - Mogli popełnić błąd. - Na początku też próbowałam to sobie wmówić. Od dziecka pragnęłam być magiem. Oczywiście nie mówiłam o tym nikomu, bo mój ojciec był przeciwny magii. Ale ja byłam dzieckiem i czułam inaczej. Wiedziałam, że jest we mnie magia. Oszczędzałam każdy nuyen i aby zdobyć dodatkowe kredyty wykonywałam po szkole prace urzędnicze w Soy Shack. -Nie miałam jeszcze dosyć kredytów, nim... zdarzył się wypadek. Przez następne lata nie mogłam wiele zaoszczędzić. Dopiero, gdy brat dostał stypendium Renraku, zaczęło nam się powodzić lepiej. Gdy on był na uniwersytecie, ja dostałam czasowa prace w korporacji. Była to śmiertelnie nudna i monotonna praca, ale wiedziałam, że przetrzymam wszystko, co pozwoli mi zdobyć kredyty potrzebne na zrobienie testu. Nikt nie zadawałby mi żadnych pytań, gdybym miała certyfikat, że jestem zdolna do treningu. Zamierzałam zostać magiem wysokiego kręgu. Taka byłam tego pewna. - Uzbierałam w końcu potrzebne kredyty i poszłam do Instytutu. Potem, przez dwa tygodnie nim nadeszły wyniki, życie ze mną było piekłem. Mój brat nigdy nie poznał powodu, dlaczego byłam taką jędzą. Straciłam też kilku przyjaciół. Zaryzykowałam nawet cenzurę korporacji. Zamiast wykonywać przydzielone mi na popołudnie zadania, poszłam poszukać ustronnego miejsca, aby przeczytać wynik testu. Raport zawierał jedno, jedne słowo, ale zniszczyło ono wszystkie moje marzenia. "Negatywny". - Byłam zdruzgotana. Jeśli życie ze mną było piekłem podczas czekania na wynik, to następne dwa miesiące powinny kwalifikować każdego z mojego otoczenia na świętego. Ale nie miałam wokół siebie przyjaciół podczas tego finałowego egzaminu. Byłam jak królowa dziwek w Centrum Edukacji Wash-Balt Metroplex. Nie otrząsnęłam się z depresji aż do czasu, kiedy spotkałam Kena na Uniwersytecie Tokijskim. Przy nim poczułam się kimś wyjątkowym. Mówił, że dla niego jestem magiczna. Wspomnienia były zbyt bolesne. Nie mogła się uspokoić i rozpłakała się. Jej ciałem wstrząsnęły łkania. Dan przytulił ją i otoczył ramionami. Skryła twarz w jego sierści, czując, że moczy ja łzami. Dopóki się nie uspokoiła, bez słowa gładził japo plecach. Gdy ponownie odzyskała panowanie nad sobą. uwolnił ja z objęć i zrobił krok do tyłu, jakby obawiał się nie być zbyt nachalnym. Brak jego ciepłej sierści, mieszającej się z jej własną, odczuła jako nagły chłód. - Czy Ken jest twoim chłopakiem? - Był. Choć ból był stary, wciąż go czuła. Teraz nie był już ostry, ale ciągle doskwierał. - Nie radzi sobie dobrze z kawaru. Potaknął ze zrozumieniem. - Nie chciał się z tobą widywać po zmianie? Pociągnęła nosem i potwierdziła. - Nie chciał nawet rozmawiać ze mną, ani nie odpowiedział na moje listy. - Zupełnie tak samo, jak wielu ludzi, których kiedyś znałem. Strach i przesądy, które przylgnęły do metamorfozy, są bardzo silne. Obecnie może nawet silniejsze, bo jest to coraz rzadsze. Nie myśl o nim źle, jest jedynie więźniem tej kultury. Z czasem mógłby zaakceptować twoja zmianę... gdyby naprawdę cię kochał. - Tutaj nie musisz się martwić o akceptację. Dobrze wierny przez co musiałaś przejść. Znamy ten strach. Niektórzy z nas odczuli też jak przemienił się w nienawiść i przemoc. Zebraliśmy się tutaj, aby wzajemnie wspierać się i pomagać sobie. Mówię za wszystkich, kiedy namawiam cię, abyś przyłączyła się do nas. - Nie zawaham się również powiedzieć, że twoja obecność uczyni nas silniejszymi, czego wszyscy szczerze pragniemy. Ale nie sadź. że myślimy tylko o sobie. Może niektórzy z nas tak myślą. Ale, Janice, nie zaprosiłem cię tu jedynie po to, by wzmocnić naszą organizację. Wtedy, gdy spotkaliśmy się, gdy znalazłem cię w Hongkongu, ja coś czułem. Nie rozumiem tego, ale wiem, że to istnieje. Pragnę twojego dobra. Chcę, byś odzyskała siły, stanęła na własnych nogach i zajęła dobrze zasłużone miejsce wśród nas. Gotów jestem zrobić wszystko, co konieczne, by to się spełniło. Odwróciła się ponownie i patrzyła na wieżowce i megastruktury. Przypominały jej wieże strażnicze i otaczające je bunkry na Yomi. Jego słowa kusiły, swobodnie oferowały to, czego tak bardzo pragnęła przez wszystkie miesiące zsyłki na Yomi. Były w tym sugestie czegoś więcej, niż przyjaźni, czegoś, co wyrwane zostało z jej życia przez zmianę. Czy mogła pozwolić sobie na wiarę w jego uczciwość? Czy miała odwagę sięgnąć po to, co jej ofiarowywał? Tyle razy była okłamywana, tak boleśnie. A jeśli ponownie się zmieni? Czy jego troska zależy od jej ciała? Pytania wirowały jej w głowie. Położył dłoń na jej ramieniu. Wyczuł jak momentalnie napięły się jej mięśnie, paraliżując ją jak małe zwierzątko w smudze światła. Poczekał aż się odpręży, zanim zmienił ten próbny kontakt na bardziej zdecydowany. Poczuła ciepło jego dłoni i wrażenie ukłucia jego paznokci przez sierść. Kiedy nie odsunęła się, ponownie otoczył ją swymi szerokimi, silnymi ramionami. Odwróciła się wewnątrz objęcia, aby dojrzeć jego twarz. Znalazła troskę. - Czy mogę ci zaufać? - spytała. - Tylko tak, jak ufasz innym. - To nie jest odpowiedz jakiej pragnę, Dan. - To nie jest upragniony świat, Janice. Mogę upaść tak, jak wszyscy. Czasami najlepsze intencje są okrutne w konsekwencjach, a najwspanialsze uczucia gorzknieją. Nie rozpocznę związku kłamstwami i obietnicami, że przychylę ci nieba, ale na światłość przysięgam, że pomogę ci stać się tym, kim czyni cię twoje przeznaczenie. Jeśli mi pozwolisz. Teraz mogę być twoją siłą. Kiedy ty będziesz silna, wtedy będziemy mogli pomówić o przyszłości. - Poczekasz? - Jestem cierpliwy. Przed każdymi drzwiami będę czekał tak długo, aż będziesz gotowa przekroczyć ich próg. - Żadnej presji? - Nie więcej, niż będzie tego wymagać życie. W jego oczach widziała szczerość. Chciała wierzyć, desperacko chciała uwierzyć. Ale ciągle czuła strach. - Przytul mnie mocno. I tulił ją. W jego silnych ramionach czuła się bezpiecznie. ROZDZIAŁ 7 Harry Burkę był byłym członkiem Specjalnych Służb Powietrznych SAS, organizacji dobrze znanej z jej efektywnego i wszechstronnie utalentowanego personelu. Dla Andrew Glovera Burkę miał niezrównaną wartość. Burkę, bez rozkazu, przeszedł szybkim krokiem wzdłuż żwirowej alei i zajął pozycję u jej wylotu. Nawet gdyby uczynił choćby najmniejszy hałas i tak zagłuszyłaby go kakofonia dźwięków dobiegających z ruchliwej ulicy. Było już trochę po północy, ale Wolnorynkowa Enklawa Hongkongu ciągle tętniła życiem. Ciemna aleja nie wabiła tłumów, ciągnących wzdłuż karnawałowo oświetlonej ulicy. Żaden zwykły przechodzień nie zauważyłby ciemno ubranego mężczyzny, wtulonego w fasadę budynku. Ale zwykli przechodnie nie obchodzili Glovera. Glover wyciągnął rękę i lekko trącił elfa w ramię. - Rozgryzłeś już ich kod? Odpowiedź elfa nie nadeszła pośpiesznie. Kiedy wreszcie potrząsnął przecząco głową, infokabel cicho puknął o cyberdeck na jego kolanach. - Jeszcze nie. Niewidoczna praca wymaga trochę wysiłku. - To weź się za to. Mimo panującej w alei ciemności, Glover czuł się wyeksponowany. Chciał jak najszybciej przedostać się przez drzwi do wnętrza budynku Mihn-Pao. Wewnątrz czekała na nich łódź, którą będą się mogli dostać na główny ląd. Chciał już być jak najdalej od Hongkongu, nie lubił tego miasta i wszystkiego, co się za nim kryło. Choć w dalszym ciągu nie było widać żadnych zwiastunów kłopotów, to jednak w dalszym ciągu czuł, że żołądek zaciska mu się w supeł. Chciał popędzić elfa, choć wiedział, że uzyska potrzebne rezultaty szybciej, jeśli da spokój szpiczastouchemu hackerowi. Elfy rzadko bywają odpowiedzialne, szczególnie przy poważnej robocie. Ten już jednak udowodnił, że jest sumienny. Glover wolałby mieć za człowieka operatora, ale cóż, należy się cieszyć tym, co się ma. Jego oczy znów podążyły w kierunku wylotu ulicy. Nawet wiedząc, gdzie patrzeć z trudem odnalazł skuloną postać Burke'a. Były SAS-owiec czekał cierpliwie, przygotowany na wszystko, co może się wydarzyć. Dla Glovera cierpliwość była jedną z lekcji, których nigdy się dobrze nie nauczył. Właśnie przez jego brak cierpliwości nieomal ich schwytano. Zdenerwował go ten strażnik sektora, o wzroście siedzącego psa, który niemrawo sprawdzał ich papiery. Zaczął nalegać, by zostali przepuszczeni przez punkt kontrolny bezzwłocznie. Naturalnie wywołało to alarm w jego ćwierćlitrowej miniaturze mózgu i zażądał, żeby wysiedli z pojazdu. Choć Glover miał pewność, że ich dokumenty przeszłyby każdy wymyślony przez strażnika sprawdzian, nerwy Corbeau nie zniosłyby tego. Burkę nagle docisnął gaz. Zostawili podskakującego i złorzeczącego durnia z ustami pełnymi kurzu wznieconego przez samochód. Nie strzelał za nimi. Zamiast tego wysłał Patrol PAE, który deptał im po piętach. Oznaczało to, że musieli zmienić pierwotny plan, jak najszybszego opuszczenia enklawy. Na koniec umknęli pościgowi. Ale czy na pewno? Zachowanie Burke'a mówiło mu, że weteran liczył się z tym, że ktoś może chcieć im przeszkodzić w realizacji nielegalnego zadania. Może jego wrażliwe cyberuszy odbierały jakieś sygnały zagrożenia. Jeśli Burkę miałby co do tego pewność, coś by powiedział. Nagle Burkę przeciął powietrze prawą ręką. - Padnij - polecił Glover, sam się schylając. Dwa karykaturalne cienie zatrzymały się u wylotu alei. Głowy w hełmach jak cebule i wybrzuszone na szerokość barów, wypchane kurtki. Lśniące cynowe insygnia świadczyły o tym, że to oficerowie Policyjnej Agencji Enklawy. Policjanci rozmawiali ze sobą pomieszanym angielskim, kantońskim i japońskim, co było zwyczajnym językiem tych ulic. Glover nie rozumiał z tego ani słowa. Na szczęście Burkę, który płynnie posługiwał się tym dialektem, będzie wiedział co mówili i zachowa się odpowiednio, gdyby stanowili zagrożenie. Gliniarze stali niezdecydowani przy wejściu w aleję. Ruch uliczny przystosował się do ich obecności. Piesi okrążali ich i zdawali się nie zauważać ich obecności, ale nikt nie przeszedł pomiędzy nimi i aleją. Wymieniając jeszcze uwagi sprężyli się. Obydwaj sięgnęli po broń, jeden odpiął od paska ciężką cylindryczną latarkę. Ruszyli naprzód, zmiatając ostrym snopem światła umykające cienie. W iluminującym stożku wszystko nabierało dziwnie płaskiej ostrości. Z boku Glover usłyszał cichy odgłos odbezpieczanej broni. Jego spojrzenie potwierdziło, że Twist ma gotową broń. Inicjatywa godna pochwały, ale reakcja nie najwłaściwsza, bo nie wyglądało na to, aby pistolet miał tłumik. Zwrócenie na siebie uwagi w niczym nie poprawiłoby ich sytuacji. Ponadto, była to robota Burke'a. - Poczekaj - wyszeptał. Podążając o metr za swoim kompanem, drugi gliniarz wszedł w aleję. Poruszali się ostrożnie, przeszywając ciemność światłem. Żeby odkryć ich kryjówkę, musieli sięgnąć głębiej. Nie zrobili tego. Czarna sylwetka Burke'a podniosła się z cienia i niepostrzeżenie wsunęła za drugiego człowieka. Obejmując jednym ramieniem gardło gliniarza, mocno zacisnął łokieć. Druga ręka wtłoczyła pięść w nerki mężczyzny. Kiedy ostrożnie kładł na chodnik zwiotczałe ciało, nieznaczny stuk ekwipunku przy pasie gliny ostrzegł jego partnera. Gliniarz odwracał się. Burkę nie miał już czasu, by się wyprostować, zatem jeszcze bardziej obniżył pozycję, jednocześnie wyrzucając nogę w kierunku kolan mężczyzny. Nogi pod gliną ugięły się. a Burkę z obrotu skierował kopnięcie na jego rękę z bronią. Rozległ się trzask łamanego palca i broń odleciała łukiem. Gliniarz zaskowyczał. Żelazne palce Burke'a pochwyciły go za gardło i zdławiły krzyk. Patrolowy był silny. Zachłystując się, chwiejnie podniósł latarkę nad głowę, natrafiając na zasłonę kendoki. Wyglądał prawie niegroźnie. Burkę zgarbił się, lewa ręką przesłaniał światło. Jego prawa ręka, nie widoczna dla przeciwnika, skręciła się w nadgarstku. Siedmiocentymetrowa, ostra jak żyletka stal wysunęła się z pochwy na przedramieniu. Stali tak, każdy projektując strategię. Burkę poruszył się nieznacznie i policjant musiał dostrzec szansę. Zawirowała latarka, snop światła zatoczył dziki łuk. Burkę nieznacznym manewrem wyminął nadchodzący cios, jednocześnie zbliżając się do gliny. Błyskawicznym ruchem prawej ręki skierował ostrze w ramię przeciwnika. Oddzielona od ramienia latarka przeleciała łukiem poza niego. Burkę wykonał mały obrót i przesunął ostrze po gardle gliniarza. Głowa strażnika odchyliła się. Zanim trysnęła krew, latarka roztrzaskała się, zatapiając aleję w nocy. Twist chwycił Glovera za ramię, obracając go. - Burkę nie musiał tego robić, Glover. Mogłem ich zneutralizować. On zamordował gliniarzy! Glover uderzył Sama po ręce. - A my jesteśmy złodziejami, staruszku. Czy wiesz jaka jest w Hongkongu kara za udzielanie pomocy w ucieczce kontraktowego pracownika? - Urzędowy nakaz pracy przez okres nie mniejszy niż rok, z wynagrodzeniem w wysokości zarobków poszkodowanego. Posłuszeństwo będzie narzucone monitorem wszczepionym do tkanki kostnej i czasowo uwalnianym mykotoksycznym wszczepem. Antytoksyny dostępne będą po skompletowaniu zatwierdzonych godzin produkcyjnych, - wyrecytował Sam zimnym głosem. - Kara za współudział w zbrodni jest gorsza. Było jasne, że Twist był wściekły z powodu zajścia. Inny człowiek w takim stanie mógłby zabijać, ale ktoś tak wstrząśnięty okrucieństwem sam nie był zdolny do okrucieństwa. Niebezpieczeństwo minęło, więc Glover uznał, że nienawiść Twista nie ma większego znaczenia. Była to tylko natychmiastowa, niekontrolowana emocja. - Widzę, że cytujesz lokalne prawo. Jednakże to, co widziałeś, nie będzie kwalifikowane jako morderstwo. Pan Burkę jest certyfikowanym agentem korporacji. Był zmuszony zaangażować się w coś. co Enklawa Hongkongu nazywa koniecznym zniszczeniem dóbr innej kompanii. Policyjna Agencja Enklawy otrzyma właściwą kompensację. Nie będziesz w to w ogóle zamieszany, więc nie widzę powodu do narzekań. - ich śmierć nie była konieczna. - Ja decyduję co jest konieczne. Ty robisz to co jest ci powiedziane. Przypominam, że dalsza kłótnia może jedynie ściągnąć na nas zbędna uwagę. Następny wypadek może nie być tak łatwy do przeoczenia. Glover widział, że to nie satysfakcjonowało Twista. Dlaczego miałoby? Zabójstwo to odpychająca zbrodnia, a w najlepszym wypadku - niesmaczna. Gdyby nie to, że zależało im na czasie, można byłoby znaleźć lepsze rozwiązanie. Ale Burkę był ekspertem i to on zdecydował, że te śmierci były konieczne. Glover ufał profesjonalnemu osądowi Burke'a, on rozumiał priorytetowe znaczenie ich misji. Nawet gdyby oznaczało to, że w jej procesie będzie musiało umrzeć kilku niewinnych, koszty muszą być poniesione. Glover i jego koledzy poświęcali się dla większego dobra; przyczyniali się do ocalenia znacznie więcej, niż kilku nędznych żywotów. Nie mogli do tego dopuścić, aby para dupków bez nazwisk zniweczyła starannie opracowany plan. Nie mógł jednak powiedzieć o tym. Nie był to odpowiedni czas, aby ktokolwiek poza ścisłym kręgiem, dowiedział się o co chodzi. Renę Corbeau przysłuchiwał się całej dyskusji z szeroko otwartymi oczyma. Bez wątpienia żałował, że podjął decyzję o przyjęciu oferty Glovera. Miał prawo. Bez względu na surowość kary, jaką mieliby ponieść Glover i jego ludzie, kara Corbeau będzie gorsza; on był uchodźcą. Dla szefów Corbeau nie będzie miało znaczenia to, że oferta transferu kompanii była fałszem. Ich zaufani pracownicy wierzyli w to i zgodnie z tym działali. Informacje, które Corbeau zabrał ze sobą jako dowody, tylko przypieczętują jego los z Automattech HK. Oddziały Mitsuhama Computer Technologies bywały niekiedy bardziej okrutne, niż ich właściwy założyciel. Przypuszczał, że jest to jak rywalizacja braci o względy rodzica, cześć zwykłego brudu w korporacyjnym społeczeństwie. Corbeau powinien rozważyć to wszystko, zanim podjął decyzję. Siedział teraz skulony pod ścianą, jakby po raz pierwszy zdał sobie sprawę z konsekwencji tego. co zrobił. Taki brak odwagi był niespotykany. Glover miał nadzieję, że nie zniweczy to użyteczności Corbeau. Burke dołączył do nich. - Gingchat zauważyli samochód i już powiadomili o tym. Wkrótce będzie tu tłok. Glover posłał T wistowi uśmiech wyrażający satysfakcję. - Widzisz? Nie mieliśmy czasu na nic innego, niż na natychmiastowa, akcje. Standardowa procedura PAE wymaga informowania oddziału bezpieczeństwa właściwej korporacji, kiedy prowadzi się poszukiwania na przylegającym do nich terenie. - Glover odwrócił się do Burka. - Zrobili to? - Nie wiem - odpowiedział Burkę. - Wkrótce się dowiemy. - rzekł Dodger. - zamek złamany. - Nie ma alarmów? - spytał Glover. - Ani szmeru. Wyraz twarzy Dodgera świadczył, że uznał to pytanie za obraźliwe. Arogancki elf. Hacker otworzył drzwi. Jako pierwszy wszedł Burkę. Zaraz za nim wszedł Twist z bronią gotową do strzału. Może myślał, że jeśli będzie z przodu, to uchroni Burke'a od dalszego "zbytecznego" zabijania. Musiałby być rzeczywiście błyskawicznym, by przeszkodzić Burke'owi w zrobieniu czegokolwiek, co zamierzał były SAS-owiec. Nie było żadnej natychmiastowej reakcji, więc Glover postawił Corbeau na nogi i przeprowadził go przez drzwi. Dodger przewiesił deck przez ramię i podążył za nimi. Idąc kończył składać kompaktowy pistolet maszynowy, wykradziony na wyprawę z jakiegoś opuszczonego samochodu. Wnętrze magazynu przypominało jaskinię. Echo kroków Corbeau cicho rozbrzmiewało w ciemności. Był w grupie jedynym nieposiadającym obuwia na miękkich podeszwach. Plamy światła walczyły z ciemnością w przypadkowych interwałach czasu, oświetlając sterty skrzynek, piramidy cylindrów i ogromne kontenery przewozowe. Podczas dnia byłoby tu rojno jak w ulu. Noc czyniła to miejsce podobnym do grobu. Kiedy zamknęli drzwi od alei, odgłosy ulicy ucichły i tylko cichy pogłos stóp Corbeau i uderzenia wody o cement ogrodzenia doku zakłócały cisze. Napięci przebyli w ciemności połów ę drogi przez pomieszczenie, kiedy Glover poczuł śliski dotyk u podstawy czaszki. Wzdrygnął się. Powiedziano mu, że coś takiego odczuje jako ostrzeżenie przed nieuniknionym niebezpieczeństwem magicznym. Zatrzymał się, by przygotować obronę. Rozszerzył zasięg zmysłów, aby ulokować ich współtowarzyszy i rozciągnął na wszystkich zabezpieczenie. Zdążył w ostatniej chwili. Kiedy zamykał osłonę nad Burke'em, poczuł zaklęcie usiłujące sforsować ich czar defensywny, schwycić ich w szpony i zniszczyć. Mag, rzucający zaklęcie nie spodziewał się osłony; nie użył dość mocy. Światła zalały pomieszczenie. Zaalarmowani strażnicy Mihn-Pao zastawili tu pułapkę, na wypadek gdyby oficerowie PAE przegrali z uciekinierami kierującymi się do magazynu. Pół tuzina umundurowanych strażników, przygotowując się do skierowania na intruzów ognia, kryło się na kocich ścieżkach wąskich pomostów rusztowań. Dobiegający Glovera odgłos ciężkich butów stąpających po betonie sugerował mu, że zbliżają się dodatkowe siły, przysłane, aby przytrzymać ich w magazynie. Burkę zareagował z właściwą mu szybkością. Jego SteyrAUG krztusił się kolejnymi miotanymi wokół seriami. Początkowy atak powalił trzech strażników, zabił ich lub obezwładnił, zanim zdążyli wystrzelić. Jedno z ciał zsunęło się z wąskiej kładki i upadło ciężko na cement za Gloverem. W chwili, gdy oddział Mihn-Pao prowadził ogień, Glover zanurkował do przodu, aby odciągnąć ze strefy zagrożenia zastygłego ze strachu Corbeau. Poczuł ból kręgosłupa. Wśród przeciwników z całą pewnością był czarownik. Nie zdoła skutecznie przeciwdziałać magii, jeśli będzie musiał chronić Corbeau. Pojedyncze ostre wybuchy świadczyły, że do akcji dołączył Twist. Każdy z jego strzałów kolejno roztrzaskiwał okrągłe osłony światła, które skradło im osłonę cienia. Teraz już nie walczyli w budynku całkowicie wypełnionym sztucznym dniem. Wprawdzie nie powróciła poprzednia ciemność, ale zyskali przynajmniej łaty mroku, w których mogli się ukryć. Elf przyłączył się do wymiany ognia, kierując swe śmiercionośne powitanie w sam środek pierwszego oddziału strażników, kryjącego się na kocich ścieżkach. Ocaleni cofnęli się i ukryli w osłonach cienia. Bez wątpienia wdzięczni byli Twistowi za jego destrukcyjną działalność. Ciemność nie miała większego znaczenia, jeśli chodziło o ukrycie ich przed magią przeciwnika. Glover zmusił Corbeau do szybszego pełzania. Musiał mu zapewnić bezpieczne miejsce, zanim mógł skoncentrować się na szukaniu swego przeciwnika. Znalazłszy stertę skrzynek, tworzącą niszę poza linią ognia pozostałych przy życiu strażników, Glover popchnął w nią Corbeau i nakazał mu nisko trzymać głowę. Sam przeczołgał się na skraj sterty. Posługując się jedynie zwykłą wrażliwością swoich zmysłów, zaczął szukać czarownika przeciwników. Gdyby próbował magii, jego przeciwnik, będący już w stanie aktywności, na pewno zobaczyłby go pierwszy. Nie dostrzegł niczego. Twist, dla ochrony, wcisnął się w ogromną pakę przewozową. Początkowo Glover pomyślał, że amerykański operator jest ranny, lecz wkrótce pojął, że Twist jedynie się koncentruje. Miał oddech tak głęboki, jakby był w transie. Kiedy po raz pierwszy zobaczył dziwaczne supły na obrzeżach ubrania Twista sądził, że są to jedynie przesądne sztuczki, coś w rodzaju talizmanów odstraszających diabła, które zwyczajni uważali za skuteczne. Być może oznaczały coś więcej. Czyżby Twist był adeptem jakiejś sztuki walki? Dotąd nie sądził, że tacy adepci mogliby kierować energią w celu zwiększenia skuteczności broni, ale przecież nie wiedział wszystkiego o magii. Któż mógłby wiedzieć? Twist rozluźnił się, odwrócił w lewo i przyklęknął. Tuląc karabin w obu dłoniach, pochylił się lekko do przodu aż ogarnął wzrokiem linię ognia poza chroniącą go skrzynią. W poszukiwaniu celu, zdawał się głową wyciągniętą do przodu przeszywać otaczającą go ciemność. Glover podążył za wzrokiem Twista. Na wąskiej krawędzi nie zobaczył niczego, ani nikogo. Przynajmniej niczego zwykłego. Gdy zmienił percepcję, dostrzegł maga przeciwników. Stała tam, niewidoczna dla zwykłego wzroku, czyhając na cel. Nim Glover zdarzył wypowiedzieć zaklęcie, Twist strzelił. Mag Mihn-Pao nagle szarpnęła się i chwyciła za ramię. Zatoczyła się i oparła o poręcz, a jej astralna aura zaiskrzyła się. Glover rozpoznał, że opadło okrywające ją zaklęcie. Kiedy próbowała zgromadzić energię na rzucenie czaru, jeszcze na chwilę wokół jej ręki zapłonął magiczny ogień. Osunęła się na kolana, światło przygasło i całkowicie zniknęło, gdy upadła do tyłu, na podłogę pomostu. Utrata maga pozbawiła ochroniarzy Mihn-Pao serca do walki. Sytuacja nagle stała się patowa. Przyciśnięci do podłogi runnerzy byli zbyt daleko od łodzi w doku, by próbować się wyrwać. Grupa strażników nie nacierała, nie chcąc napotkać śmiertelnie celnego ognia Burke'a. Przynajmniej nie włączono alarmu. Przypuszczalnie dowódca grupy Mihn-Pao nie chciał stracić twarzy w korporacyjnej społeczności; wzywanie pomocy przy tak małej inwazji byłoby dla publicznego image Mihn-Pao niekorzystnie. Obsesja wizerunku korporacji była jednym z powodów, dla których Glover zdecydował się zdobyć transport właśnie od nich. Prawdopodobieństwo zgłoszenia kradzieży było tutaj znacznie mniejsze, niż gdziekolwiek indziej. Obsesja Mihn-Pao teraz posłużyła im, ale była to jedynie chwilowa zdobycz. Nawet bez alarmu nadejdą następne oddziały. Czas działał na korzyść Mihn-Pao. Ciemność przeciął nagły rozbłysk jaskrawej energii, przysmażając kryjówkę elfa i borując otwór w jednym ze wsporników. Był zbyt ukierunkowany i sztywny, jak na magiczną energię. Na pole walki wprowadzono nową śmiercionośną technologię. Glover wyswobodził i wzniósł swe ciało astralne, by zlokalizować niebezpieczeństwo. Od strony odległego krańca magazynu nadchodził następny oddział Mihn-Pao. Prowadził ich potężny, szczeciniasty ork, otoczony kokonem ciężkiej zbroi i górą sprzętu stabilizującą jego żyroskopowy karabin. Pokraczność jego sylwetki wykraczała poza granice odrażającej deformacji jego gatunku. Na dodatek garbusem czynił go masywny plecak z akumulatorem zasilającym wysokim napięciem jego broń laserową. Laser, mimo pokaźnej wagi nasadki chłodzącej lufę, w rękach orka posuwał się szybko na przód. Glover powrócił do ciała w momencie, gdy następna linia światła przeszyła pudła, za którymi ukryty był elf. Dodger wycofał się w poszukiwaniu nowej osłony. Glover poczuł smród palących się włosów i czegoś znacznie bardziej żrącego. Na zwęglonych obrzeżach dziury, którą laser wyborował w skrzyni, igrały małe płomyki. Mihn-Pao mieli w ręku atuty, których Glover i uciekinierzy nie mogli łatwo przebić. Zbroja orka zapewniała mu ochronę przed karabinami uciekinierów. Gdyby Glover miał czystą linię wizji, mógłby go wziąć magią. Na nieszczęście oznaczałoby to, że ork miałby czystą linię ognia. Nie ulegało wątpliwości, że strzelec byłby szybszy. Burkę dał sygnał, przywołując do siebie uwagę Glovera. Ten wyszeptał zaklęcie, które pozwalało mu go słyszeć. Nie podobało mu się to, co miał do powiedzenia były SAS-owiec, ale nie widział innego wyjścia. Przytaknął i Burkę ruszył w drogę, a Glover zaczął wyciągać Corbeau z jego kryjówki. Chwilę później Burkę otworzył ogień do skrzydła nadciągających sił. Glover odczekał jeszcze sekundę, by oddział Mihn-Pao zaangażował się w akcję i krzyknął do wszystkich, żeby biegli do łodzi. Byli już o krok od celu, gdy dostrzegły ich niedobitki pierwszego oddziału Mihn-Pao. Otworzony przez nich ogień ranił wchodzącego już na łódź Corbeau. Krew chlusnęła na próg włazu, a Corbeau osunął się na przejście. Glover przerażony, że mógł zostać zabity, rzucił się za nim. Twist i elf odpowiedzieli ogniem, równocześnie przenosząc się na pokład. Musieli trafić w strzelających, bo wstrząsająca łodzią kanonada ustała. Glover z ulgą stwierdził, że Corbeau jest tylko ranny. W chwili, gdy rozglądał się za pokładów ą apteczką, ponownie zadziałał laser. Przerażający krzyk bólu rozległ się z miejsca, w pobliżu którego słyszał ostatnio Steyera Burke'a. Ucichła strzelanina z jednej strony. Milczała broń Burke'a. Strażnicy Mihn-Pao kontynuowali marsz do przodu. Nie mogąc przewidzieć pozycji uciekinierów, byli ostrożni. Obie grupy rozdzielało kilka stert brylantowo-pomarańczowych cylindrów, ale w najlepszym przypadku -jedynie na minutę. Zbyt mało czasu na otworzenie drzwi i przygotowanie łodzi. Nawet jeśli Twist byłby adeptem sztuk walki, bez Burke'a nie wydostaną się żywi. Znaleźli się w potrzasku. Nowe strzały zakołysały łodzią i dokiem, zmuszając ich do krycia się. Operator lasera, choć spowalniany ciężarem, wkrótce będzie przy nich. W czasie, gdy elf odpowiadał na ogień, Twist usiłował odcumować łódź. Co za chaos! Jego głupia niecierpliwość popsuła całą ucieczkę. Teraz Corbeau zginie tu z jego winy. Nawet gdyby usiłował, nie mógłby bardziej zaszkodzić sprawie. To było nie do zniesienia. Musi być jeszcze coś, co można zrobić. We wnętrzu Glovera panika i złość walczyły z sobą o dominację, powodując, że jego oddech zmienił się w dyszenie. Wzmacniana kurtka ograniczała unoszenie i opadanie jego piersi. Poczuł na skórze twardość. Dobry Boże! Był idiotą, którego kiepska pamięć zhańbiła powołanie. Za cenę własnego życia Burkę kupił im trochę czasu. Takie poświęcenie nie powinno, nie może pójść na marne. Glover rozerwał spinające jego kurtkę velcro i sięgając pod koszulę uchwycił zawieszony na szyi sznurek. Rozbiegane palce odnalazły talizman i zerwały go. Desperackie, zwierzęce ja nakazywało mu uwolnienie mocy talizmanu, lecz jego rzeczowy rozum wiedział, że sam przedmiot nie posiada mocy. Amulet służył jedynie do skupienia się, do wzmocnienia jego własnego przyzwania i zwiększenia kontroli. Z ogniem szalejącym wokół potrzebował konkretnego przedmiotu, jako ośrodka swojej koncentracji -Hyde-White miał rację. Raz za razem intonował słowo uwolnienia. Przywoływał do akcji opiekuńcze duchy. Kierował swą uwagę na drużynę Mihn-Pao i nazywał ich wrogami. Operator lasera zbliżał się do rogu. Nacierał odważnie, pewien zalet własnej zbroi i siły swojego ognia. Osłaniana przez niego wspierająca grupa strzelała ponad nim. Skrzypienie torturowanego metalu cylindra stojącego w pobliżu orka sprawiło, że dla ostrożności zatrzymał się. Jeden z kanistrów w środku sterty wybrzuszył się, jakby uderzony jakąś niesamowita siłą. Metal zaskrzypiał ponownie, cylinder spuchł jeszcze bardziej i ze świdrującym w uszach dźwiękiem cysterna pękła. Z pęknięcia strzeliła łukiem struga chemicznej przezroczystej zielonkawej galarety i wyginając się nienaturalnie dosięgnęła kryjącego się w tym krańcu sterty strażnika Mihn-Pao. Owinęła się wokół niego jak macka. Krzyknął przerażony tym dotykiem. Ubranie i ciało czerniało, sycząc i bąblujac od toksycznej mazi. Ork zareagował szybko. Obrócił laser i nacisnął spust. Oślepiający promień przedzielił chemiczną mackę na pół, wzdłuż jej długości, przebijając ją i dziurawiąc coraz więcej kanistrów. Chemikalia zaczęły wylewać się z następnych cystern. Jakby kierując się złymi zamiarami, strumienie wyginały się i łączyły z macka. W miarę zwiększania się jej objętości, bestia zbliżając się do podłogi puchła. Ciemne, wirujące plamy laserowego ognia rozprzestrzeniały się przez całą jej masę. Macka rozluźniła się i wypuściła zaatakowanego strażnika. Upadł na cement i leżał pokręcony. Na jego skórze widoczne były pęcherze i poparzenia. Płynna, galaretowata substancja nie rozlewała się po podłodze magazynu lecz, wstrząsana drgawkami, ciągle rosła i rosła w górę. Na szczycie kolumny uwypukliły się pseudo wypustki i wyciągnęły do przodu parodią rąk. U podłoża wyrastały dwie inne odnogi i spływały w dół, w kierunku podłogi. Szukając nowego kontaktu, kształt pochylił się i masa ruszyła do przodu. To coś nie było już bezpostaciowe. Od cylindrów odsuwała się giętka, zaokrąglona, człekokształtna forma. Strzelec posłał w to następne wiązki ognia, wywołując nowe wiry dyskoloracji. Chemikalia gotowały się w trafionych miejscach. Poza tym, uwolniona straszliwa energia zdawała się nie mieć na to monstrum żadnego wpływu. Podziurawione za tą rzeczą cylindry zwiększały tylko jej masę. Ork pośpiesznie cofał się z drogi tego czegoś, aż wstrzymała go jedna z kolumn, wspierających dach. Rozbiegane oczy kierowały się to na zbliżającego się potwora, to na broń. Kombinował z regulacją mocy lasera. Nadpobudliwie skomlący wytrzymałościomierz ostrzegał wysokimi dźwiękami o przeciążeniu. Ork, ignorując to, ponownie skierował laser w nacierające na niego monstrum. Broń odpaliła z sykiem. Tym razem nie był to krótki puls; wiązka laserowa paliła oczy. Komory mocy opróżniały całą swa energię w postać, a z plecaka strzelca zaczął unosić się dym. Żrący zielony dym uniósł się także z zewnętrznej powierzchni monstrum, a chemikalia bąblowały i czerniały. Jasny kolor ciemniejąc opalizował i rzecz zdawała się kurczyć. Deformacje na twarzy orka wskazywały na to, że jego ulga zmieniła się w dziką radość. Zrobił krok do przodu. Uniesienie zniknęło z twarzy, gdy kształt nabrzmiał i. jak grzbiet fali, wybrzuszył się w jego kierunku. Krzyk urwał się nagle, gdy został pochłonięty przez falę. Jak piasek zmywany z ręki, tak jego ciało spłynęło z kości. Kształt przepłynął przez niego, skręcił i formował się w głównym przejściu. Pochylał się w stronę następnego strażnika Mihn-Pao. Za nim, na małą kupkę potoczył się żałosny, osmolony szkielet, wraz ze skorodowanymi metalowymi i plastykowymi częściami, pierwotnie stanowiącymi śmiercionośne wyposażenie orka. Glover chwycił Twista za ramię. Amerykanin, wpatrując się w widowisko z wymalowanym na twarzy przerażeniem, nie reagował. W jego rękach wisiała ostatnia, zapomniana cuma. Glover sam odcumował ostatnią linkę. - Idziemy - krzyknął do elfa. Silnik łodzi zahuczał, ożywając. Łódź, nabierając szybkości kierowała się na otwierające się drzwi. Czekała ich jeszcze krótka przeprawa przez kanał do wybrzeża. Tam wyśledzenie ich będzie znacznie trudniejsze. Potem szybki bieg wzdłuż Nowych Terytoriów. Gdy przekroczą granicę Enklawy z morską jurysdykcją Kungshu, będą bezpieczni. Przynajmniej, jeśli chodziło o pościg korporacji. Na chińskim kontynencie lordowie wojny zjednoczeni byli w bardzo niewielkim stopniu, ale w dalszym ciągu opierali się intruzom z nacjonalistycznych korporacji. To ich łączyło. Ich ambicje ukształtowała historia i teraźniejszość. Wszyscy lordowie wojny dobrze pamiętali jaskrawą cenę Hongkongu, który powinien przynależeć do Chin. Pamiętali, jak na strzępy została podarta ich duma, gdy na początku stulecia wyrwano ten rejon spod kontroli Chin. Glover potrafił zrozumieć ich uczucia. W czasach tych kompromitujących wypadków Anglia także została oszukana i wykorzystana. Brytyjski rząd uwierzył, że przyjmuje wiodącą rolę w przywróceniu dobrobytu społeczeństwu, które niegdyś było kolonią Korony i teraz desperacko pragnęło liberalizacji, którą mogła dać im restytuowana enklawa. Rząd zignorował ostrzeżenia społeczności druidów. Zachęty słane w stronę rządu brytyjskiego były wynikiem zmowy korporacji, sposobem na pozyskanie pewnych elementów i wciągnięcia ich do rozwiązywania problemów. W rezultacie chodziło o zminimalizowanie udziałów korporacji. Oni nie lubili ponosić kosztów, których mogli uniknąć. Gdyby politycy usłuchali mądrzejszych i mniej chciwych głów. brytyjski honor nie byłby zbrukany udziałem w planowaniu wielonarodowej megakorporacji, która ostatecznie przejęła kontrolę nad Hongkongiem. Anglię wykorzystano. Wielonarodowa korporacja, finansując rebelię ufundowała jednocześnie pacyfistycznych lordów wojny. Potem, wykorzystując rozłam represyjnego reżimu Shui, przechwycili dla siebie Hongkong i Nowe Terytoria. Nazwy skorumpowanych stanów zostały zastąpione jedną: Wolnorynkowa Enklawa Hongkongu. Żądania Anglii o sprawowanie nadzoru spotkały się ze strony zarządów tylko z rozbawieniem. Korporanci posiadali już prawa do spornych terytoriów, kupiwszy je od tuzina lordów wojny, w zamian za broń i zaopatrzenie. Nie była to w pełni legalna transakcja, ale prawa własności były już w ich rękach. Tych kilku brytyjskich ambasadorów, akredytowanych przy chińskich dowódcach, którym udało się uniknąć "wypadków", odesłano zhańbionych, a oczekiwane mianowania wszystkich związanych z korporacyjnym konsorcjum nigdy się nie ziściły. Cały ten niehonorowy epizod miał miejsce na długo przed tym, jak urodził się Glover. Czuł jednak ból taki, jak gdyby to on był jednym z tych okrytych hańbą ambasadorów. W młodości wielokrotnie słyszał opowieści weteranów i zastanawiało go. dlaczego nie pokrywały się one z oficjalną historią, której uczono go w szkole. Aż do czasów uniwersyteckich, gdy pod kierunkiem druidów poznał prawdziwą historie. Naginanie faktów; i manipulacje były tak bardzo podobne do tego, co sam obserwował we współczesnej Brytanii. Był pewien, że megakorporacja z radością patrzyła na agonię Anglii. Ta pewność krystalizowała jego wiarę w to, że Brytania może powrócić w: chwale, jeśli przywrócony zostanie stary porządek. Przepłynęli kanał bez problemów i skierowali się wzdłuż wybrzeża na północ. Do zatoczki, w której ukryty był samolot, powinni dotrzeć w ciągu godziny. Potem już tylko podróż do domu ze zdobyczą, która umożliwi podjęcie pierwszych kroków w przywróceniu Brytanii jej dawnej świetności. Spojrzał za siebie poprzez ciemną wodę. Świetliste iglice Hongkongu oślepiały kłamliwymi obietnicami. Wydały mu się odrażające. Czuł, że to miejsce kala go brudem; skierował myśli w przyszłość. ROZDZIAŁ 8 Sam spojrzał na Dodgera. Elf siedział zgarbiony w swoim ulubionym, wyściełanym fotelu, całkowicie zatracony w świecie Matrycy. Od czasu do czasu jego palce wystukiwały staccato na klawiaturze cyberdecku Fuchi. Denerwujące było to, że wyglądał na całkowicie spokojnego. Sam nie potrafił powstrzymać się od wsadzenia mu szpilki. - Znalazłeś coś? - Na wszystkich bogów tej ziemi! Czy chcesz to sam zrobić? Zniecierpliwienie elfa zaogniło jego własne, powstrzymywane frustracje. - Może powinienem! - Może powinieneś poprosić twego gospodarza, żeby cię zastrzelił. System Glovera jest silny; jest o wiele lepiej zabezpieczony, niż powinien być. Być może byłeś świetnym naukowcem, ale nigdy nie byłeś hackerem. Co więcej, masz już miesiąc opóźnienia w stosunku do SOTA. Dopiekła mu ta ostra ocena jego możliwości. - Nie trzeba być geniuszem, żeby dostać się do jego pieskiego systemu. Dodger roześmiał się ironicznie. - Taki jesteś silny! Taki pewny! Ten "pieski system" ma zabezpieczenia, które usmażyły już lepszych hackerów, niż ty mógłbyś zamarzyć, że będziesz kiedykolwiek. - Skoro ty nigdzie nie zaszedłeś, to ktoś musi. - Pracuję nad tym od trzech dni. W tym systemie są warstwy, które mrożą IC. Na pewno kriogeniczne. Chcesz sobie wysmażyć mózg? Zrób to na innym sprzęcie. Ja nie pozwolę ci zamrozić moich chipów tylko dlatego, że nie możesz się doczekać, by specjalista wykonał swoją robotę. Dodger oczywiście miał rację. Elf był jednym z najlepszych specjalistów we wchodzeniu bez autoryzacji do cudzych systemów komputerowych. Kiedy w ubiegłym roku pracowali przeciwko architekturze Renraku, nawet pod kierunkiem elfa Sam był zaledwie poprawnym hackerem. Studiując magię i sztuki walki, Sam nie miał po prostu czasu, aby zająć się jeszcze jedną, szczególną dla Dodgera technomancją. Ponadto, praca z komputerem w dalszym ciągu wywoływała u niego ból głowy. Obudzenie jego sił magicznych sprawiło, że Matryca stała się dla niego coraz bardziej męczącym miejscem. Ostre stwierdzenia, podważające umiejętności Dodgera, manifestowały jedynie jego własną frustrację. - Masz rację, Dodger. Przepraszam. Wiem, że robisz co możesz. - Moja własna cierpliwość jest na wykończeniu, panie Twist. Nie lubię tego koniecznego zgadywania jeszcze bardziej niż ty. Najlepiej byłoby, gdybyś mi nie przerywał kiedy pracuję. Mówię prawdę o diabelskiej złożoności tego systemu. Gdybyś przeszkodził mi w niewłaściwej chwili, nie dowiedziałbyś się niczego poza tym, jak opiekować się elfem-warzywem. - Nie chcę tego, Dodger. Daj mi po prostu znać, gdy dojdziesz do czegoś. - Uczynię to. Nie odchodź też zbyt daleko, na wypadek, gdyby ściął mnie ten lód. - Będę tutaj. Dodger uśmiechnął się z ufnością. - Liczę na ciebie. Elf ponownie skupił uwagę na Matrycy, pozostawiając Sama jego własnym rozmyślaniom nad sytuacją. Glover przywiózł ich do Anglii twierdząc, że kiedy zabrakło Burke'a, potrzebuje ich do ochrony Corbeau. Też potrzeba! Lot odbył się bez wrażeń. Corbeau dostarczony został do jakiegoś oddziału ATT bez żadnych problemów. Obiecując hojną zapłatę, Glover kazał czekać im w swojej willi. To było przed czterema dniami. W ciągu tego czasu nie widzieli go i nie otrzymali od niego ani słowa. Sam miał podejrzenia, co do motywów kierujących Gloverem. Nie lubił jego podejścia do sprawy. Dlaczego pozwolił Dodgerowi namówić się na dalszą współprace z tym człowiekiem? Dlaczego? Ponieważ była to szansa na odnalezienie Janice. Ta nikła nadzieja zmalała do zera. Janice była na Yomi; patrząc z Anglii, na drugim końcu świata. Ale wyjazd nie byłby taki prosty. Posiadłość zamieszkiwała tylko garstka nic nie wiedzących służących. Byli uprzejmi i pracowici, ale zupełnie nieprzydatni. Byli uzbrojonymi ochroniarzami, jednak Dodger widział ich tylko wtedy, kiedy próbował wyjść poza najbliższy teren. Jak do tej pory wszyscy byli bardzo uprzejmi, ale z pewnością mieli rozkaz przeszkodzić Samowi i Dodgerowi w opuszczeniu posiadłości. Sam przeprowadził rozpoznanie terenu i natrafił na wiele zamkniętych, dla niego pomieszczeń. Nie próbował dostać się do środka, z powodu znajdujących się wokół posiadłości pozaświatowych istot. Były to nieprzyjazne duchy, które straszyły go przy każdej próbie zmierzania w pewnym kierunku. Wiedział, że nie może tak po prostu wyjechać, mimo że nie lubił tego otoczenia, ani sposobu w jaki ich traktowano. Widział to, co Glover wezwał w magazynie Mihn-Pao. Wszystkimi swoimi zmysłami czuł, że jest to złe. Włosy jeżyły mu się na głowie, kiedy widział jak to się tworzy, a głowa pękała od ostrzegawczego łomotu. Lista, którą Dodger wydobył z komputera Glovera pokazywała, że kobietą, o którą chodziło, mogła być jego siostra Janice. Teraz jednak Sam chciał wiedzieć dla kogo pracuje; nieważne czy kobieta, której Glover szukał była Janice, czy też nie. Musiał wiedzieć więcej o Gloverze i jego organizacji. Zanim pojawił się Dodger, upłynęły godziny. Miał zapadnięte i podkrążone z przemęczenia oczy. - Wygląda na to, że Renę Corbeau nie jest i nigdy nie był powiązany z ATT. - Jesteś pewien? Elf wykrzywił usta z irytacją. - Przepraszam, - Sam podparł brodę rękoma - w takim razie Glover to łajdak. - Bardzo prawdopodobne. - A co z Burke'em? - Ten człowiek to cień. Są gdzieniegdzie ślady, niewyraźne wzmianki, ale wszystko to ginie, jeżeli próbuje się iść tym tropem. Niemniej jednak przypomina mi to coś. co już wcześniej widziałem. Tamten cień był tajnym agentem, pracującym dla brytyjskiego rządu. Wszystko wskazuje na to, że Burkę był pewnego rodzaju agentem specjalnym. - Agentem rządowym? Dodger westchnął. - Ostatnio jesteś nie do zniesienia. Ogłuchłeś, czy co? - Przepraszam. Dodger. Przeprosiny stały się już nawykiem. Sam był kłębkiem nerwów, ale Dodger musiał być w jeszcze gorszym stanie. To on wykonywał najgorszą robotę. - Wybaczam, panie T wist. - Dodger potarł czoło i przyjrzał się swoim dłoniom. Nie odwracając wzroku, powiedział: - Obawiam się, że nie pomogłem w tej sprawie. Żałuję, że cię w to w ogóle wplątałem. - Sam to zrobiłem. Ty znalazłeś listę z imieniem kobiety, która być może jest moją siostrą, ale to ja zadecydowałem o rozpoczęciu poszukiwań. Wyprawa do Orientu miała naprowadzić nas na jej ślad. Mieliśmy dowiedzieć się, co Glover robił i kim była ta kobieta. A teraz spójrz. Jesteśmy w Anglii i w dodatku w areszcie domowym. Ciągle nic nie wiemy. - To nie do końca prawda. Wiemy, że Glover, powiązany z ATT czy też nie. należy do efektywnej organizacji. Podczas gdy my pomagaliśmy mu złapać Sancheza i Corbeau, ktoś inny zajął się resztą. Jeżeli dalej będą działać w takim tempie, bardzo szybko osiągną to, co chcą. - Uaktualniłeś listę? Pokaz. Dodger zmarszczył brwi tak, jakby ta prośba go zirytowała. - Poczekaj chwile - powiedział, naciskając na klawisze. Pokazał Samowi ekran. - Oto ona. Sam przeczytał szybko. Pięć z siedmiu nazwisk należało do osób złapanych. Janice Walters, ostatnia na liście, nie była jedna z nich. Wystarczający powód, aby zostać. Chęć pojmania jej mogła być przyczyna ich zatrzymania. - To co teraz robimy? - Czekamy. Mając trochę czasu i przy odrobinie wysiłku będę mógł uzyskać więcej informacji. Sarn potrząsnął głową. - Dzisiaj zrobiłeś wystarczająco dużo. Jeżeli zaczniesz teraz, możesz popełnić zbyt wiele błędów. Potrzebujesz odpoczynku. - To prawda. - Dodger przeciągnął się i Sarn usłyszał jak trzeszczaniu stawy. - Potrzebuje też trochę wysiłku fizycznego. Myślę, że spacer po ogrodzie dobrze mi zrobi. Popołudniowe słońce ukośnie padało na ogród. Starannie utrzymane, wiecznie zielone drzewa i krzewy rzucały chłodny cień. Zima pozbawiła ogromne dęby liści i ich cienie wyglądały jak sieć poplątanych wici. Przytłoczony tym widokiem Sam skierował się w kierunku labiryntu utworzonego z przystrzyżonych krzewów. Tutaj olbrzymie dęby widoczne były tylko przy zewnętrznych krawędziach. Wijące się ścieżki na przemian pogrążały się to w słońcu, to xv cieniu, co sprawiało, że raz były ogrzewane, a raz ochładzane. Wybierali dróżki na chybił trafił. Nie chodziło im o to, aby dotrzeć do serca labiryntu. Ważne było to, że byli w ruchu. Po pewnym czasie znaleźli się na skraju polany. O tej porze roku trawa była brązowa i zwiędnięta. Latem byłoby to bujne, spokojne i przyjemne miejsce do leniuchowania w słońcu. W centralnych punktach ustawiono cztery kamienne bloki, które miały służyć jako siedzenia. Dodger podszedł do ławki ciągle ogrzewanej przez słońce i wyciągnął się na niej. Była na tyle długa, że tylko jego stopy wystawały poza nią. Sam podszedł do ławki i przykucnął. - Co o tym myślisz? - Popularne miejsce do obserwacji krajobrazu? - Nie. Pytam o te symbole. Coś wyżłobiono wzdłuż boku tego głazu. Dodger przeturlał się xx stronę Sama i dotknął żłobienia. - Hmmm. Pismo. Większość liter wygląda na romańskie, jednak częstotliwości i zestawienia nie są angielskie. To żaden ze znanych mi języków. Sam przyglądał się słowom; jeżeli można je tak nazwać. Większość liter była znajoma, ale nie układały się one w znane mu wyrazy. Po cichu spróbował wypowiedzieć sylaby. Był w nich jakiś rytm, miarowość. Przypominało to czarodziejskie zaklęcie, którego nauczyła go Sally. - Czyż nie mówiłeś mi kiedyś, że wszystkie rezydencje maja sekretne przejścia? Dodger parsknął. - Nie sądzisz chyba, że to jakieś ukryte wejście do kompleksu podziemnych tuneli, w których Glover i jego kumple planują pozbycie się wszystkich, którzy staną im na drodze do odbudowy Imperium Brytyjskiego? Wypowiesz zaklęcie i głaz się podniesie? - Dlaczego nie, skoro tak to odbierasz. - To nie jest jakaś tam bajeczka. - Jednak tam naprawdę jest szczelina. Tak, jakby wierzch głazu był pokrywą. Dodger zsunął się z kamienia i przyjrzał się cieniowi, który wskazał Sam. - Może masz rację. - Pomóż mi to podnieść. Nie udało się jednak ani podnieść, ani też popchnąć, czy obrócić głazu. Sam przyklęknął przed kamieniem i obserwował go przez jakiś czas. Dodger usiadł na trawie, opierając się na rękach. - Złudzenie optyczne. Rysa w skale. - Spróbuję coś zrobić - powiedział Sam. Wpatrywał się w symbole, starając się odsunąć od siebie wszelkie zmartwienia. Skoncentrował swoją energię magiczną, używając rytmu, za pomocą którego przypomniał sobie kontrę do zaklęcia Sally. W ten stały rytm uplótł rytm odkryty w tajemniczych symbolach na kamieniu. Nic się nie zmieniło. Spróbował ponownie, uspokajając tok swoich myśli i łącząc je z zaklęciem. Tym razem poczuł, że w kamieniu coś drgnęło. Niepewnie wyciągnął rękę i nacisnął górną część głazu, która lekko odsunęła się, ukazując ciemną dziurę na szerokość palców. Sam wstał i wsunął palce w szczelinę. Napiął mięśnie, przygotowując się do podniesienia ciężaru. Kamień ruszył się łatwiej, niż oczekiwał. Przez głowę przemknęły mu obrazy ukrytych schodów i mrocznych, podziemnych przejść. Ostatnim wysiłkiem rozkołysał kamienna płytę. Uniosła się, ale zamiast ześliznąć się gładko, zatrzymała się pionowo tak, jakby była przymocowana na zawiasach do tylnej części ławki. I faktycznie tak było. Nie było tam jednak żadnego tajemnego wejścia do sekretnych miejsc. W środku znajdowały się starannie poskładane białe płótna. Sam wyciągnął jedno z nich. Była to toga z wyhaftowanymi na przodzie wzorami. - Dziwne rzeczy - powiedział Dodger, zaglądając Samowi przez ramię. - Czarodziejskie. - To żadna niespodzianka. Widzieliśmy przecież co stało się ze strzelcem Mihn-Pao. - Już gdzieś widziałem takie symbole. - Może nasz przyjaciel Glover to Merlin Ambrosius, zmartwychwstały, aby zbawić świat. - Merlin? - spytał Sam w zamyśleniu. - Żartowałem, panie Twist. -Ale pobudziłeś moją pamięć. Kiedy studiowałem magię dużo czytałem o różnych rzeczach. Wiele źródeł podaje, że Merlin -o ile w ogóle istniał - był druidem. To są właśnie ich symbole. Dodger poszperał w rzeczach, które zostały w ławce. Pomiędzy płótnami coś błysnęło. Ostrożnie wyciągnął mały sierp. Jego ostrze złociście połyskiwało w słońcu. - Nóż ofiarny? - Narzędzie rytualne do ścinania świętej jemioły. Druidzi to czarodzieje natury, szamani szczególnego pochodzenia. Zanim Shidhe przejął kontrolę, odegrali bardzo ważną rolę w odbudowie dzikich terenów w Irlandii. - I zostali wygnani jak węże przed gniewem Padraigh'a - Dodger wrzucił sierp z powrotem. - Tych ubrań wystarczy dla tuzina ludzi. Wygląda na to, że Glover należy do kręgu druidów. Być może działa w ich interesie, a wtedy może być nawet agentem rządowym. - Jak to? - Nie wiesz, że Lord Protector jest druidem? - Nie wiedziałem. - To prawda. Jego Partia Zielonych, to koalicja członków obu Izb Parlamentu. - Nie wiedziałem, że Zieloni są druidami. Kiedyś słyszałem jak wygryźli ostatni rząd konserwatywny po restauracji monarchii. - Druidzi przyczynili się do tej restauracji i wciąż muszą stawiać czoła tym, którzy sprzeciwiają się ich kontroli nad rządem. Od czasu Purytan Cromwella nie było w Anglii tak silnego ugrupowania. - Cóż. Mam tylko nadzieję, że druidzi nie są tak ograniczeni, jak purytanie. Biorąc pod uwagę władzę, jaką mają w tym kraju, lepiej, żeby tak nie było - powiedział Sam. - Wszystko, co przeczytałem na ich temat, stawia ich w pozytywnym świetle. Dawniej byli stróżami tradycji i prawa, wybitnymi i szanowanymi obywatelami. Obecnie zajmują się odszukiwaniem i trenowaniem osób o siłach magicznych. Odgrywają też znacząca rolę w szkolnictwie wyższym. Dodger poszperał w togach. - Nie warto oczekiwać od nich większej tolerancji niż ta, którą mieli purytanie. Druidyzm był przecież formą religii, a druidzi -jej kapłanami, nieprawdaż? - Mogło tak być przed Odrodzeniem. Kulty popierające druidyzm opierały swoje systemy wierzeń na rekonstrukcji starego pogaństwa z czasów celtyckich. Posiadali więcej, niż egotycznych, fałszywych proroków. Nikt dokładnie nie wie, jak działali, ponieważ nie prowadzili oni żadnych kronik. - Druidzi Szóstego Świata są spadkobiercami tej tradycji, ale nie jestem pewien, czy którykolwiek z nich jest ich bezpośrednim potomkiem. Kiedy znów pojawiła się magia, niektórzy magowie opierali się na - jak wierzyli - druidycznych dogmatach i rytuałach. Słońce, Dąb, Zefir, Strumień i Jeleń były ich totemami. Ważne były też lasy i uprawa ziemi. Oczywiście nazwali siebie druidami. Swoją działalność ograniczyli do terenów Europy. Aktywnie uczestniczyli w odradzaniu ziem na wyspach i na kontynencie. Nie byli jednak tak agresywni, jak plemienni szamani w Ameryce Północnej. Nie wiedziałem, że są aż tak zaangażowani w politykę brytyjską. - Anglia wspaniale rozwija się pod rządami Zielonych. Jeżeli Glover rzeczywiście jest druidem, to podchodzimy zbył obsesyjnie do motywów jego działania; opóźnienie wcale nie musi być czymś złym. Może po prostu czeka na odpowiednią fazę księżyca lub coś takiego, żeby rozpocząć następny etap swojej operacji. Druidzi zwracają uwagę na cykle astrologiczne. Dodger potarł palce i skierował wzrok na zawartość ławki. - Miejmy tylko nadzieję, że Glover nie jest fanatykiem - powiedział w zadumie. ROZDZIAŁ 9 W ciasnym pokoju Glover czuł się nieswojo. Zapach bukietów kwiatów był przytłaczający. Niektóre kwiaty były świeżo ścięte, inne już zwiędły. Pomieszanie woni kwiatów i rozkładu organicznego powodowało zapachowy chaos. Jak Hyde-White to znosił? A może stary człowiek już nie potrafił wyczuwać otaczających go zapachów? Hyde-White usiadł za starym, dębowym biurkiem, jak na tronie, którego górna część miała ekscentryczny kształt rozciętego pnia. Jego masywne ciało zostało wciśnięte w tak wąską przestrzeń, że mógł dosięgnąć tylko telefonu po jednej stronie i zestawu wewnętrznych telefonów po drugiej. Twarz rozjaśniało mu od dołu szare światło monitora telekomu, który był najjaśniejszym źródłem światła w pokoju. Łuna wyostrzała łagodne rysy szerokiej twarzy i sprawiała, że oczy błyszczały w mroku. Glover poczuł, jak pot ścieka mu po bokach, mimo że w pokoju nie było gorąco. Nie miał takiej izolacji ciała, jak Hyde-White, ale strach przed dezaprobatą ze strony starego człowieka sprawiał, że było mu zbyt gorąco. Było tak, jak w czasach uniwersyteckich, kiedy ten starzec był jego nauczycielem. - Więc wywołałeś stróża, którego ci przydzieliłem? -Tak. Hyde-White uniósł krzaczaste brwi. -I co? - To był bardzo silny duch. Mówił prawdę. Chciałby umieć kontrolować takie duchy. - Jest pan znakomitym magiem. - Ty zaś jesteś zazdrosny - Hyde-White splótł palce i położył ręce na swoim olbrzymim, okrągłym brzuchu. - Zazdrość to siła pobudzająca człowieka do spełniania swoich marzeń. Mógłbyś mieć takie duchy na zawołanie, wiesz o tym. Czuję, że masz potencjał. Potrzeba go tylko odpowiednio wykorzystać. Człowiek posiadający taką siłę może daleko zajść. - Jestem zadowolony z tego, co mam - skłamał Glover. - Gdybym w to wierzył, nie rozmawiałbym teraz z tobą - zachichotał Hyde-White, co brzmiało jak grzmot.- Ambicja to nie grzech, Andrew. Człowiek bez ambicji jest jak łupina. Bezużyteczny strach na wróble, na którym wrony siedzą i śmieją się. - Jestem już stary, Andrew, i nie taki, jak kiedyś. Ostatnio musze pracować z innymi, aby zrealizować to, co chcę. Gdybym był młodszy, sprawy wyglądałyby inaczej. Czas nauczył mnie, że łatwo jest zatracić się rozmyślając o tym, co by było, gdyby... Trzeba wykorzystywać nadarzające się okazje - to lekcja, jaką daje nam świat. Zginiesz, jeżeli nie będziesz działał stanowczo. Wszystkie twoje marzenia obrócą się w pył. Brak bezpośredniości u starego człowieka zaczynał być irytujący. Robił niejasne aluzje i prowokował. Czy to miał być test, czy też coś bardziej skomplikowanego? Pokusa władzy w Kręgu? Glover wiedział, że ma większą moc, niż Hyde-White; odczuwał jego emanację podczas treningu. Ale sama moc to nie wszystko. Wiedza, doświadczenie i przebiegłość starca były niezwykłe w tak podeszłym wieku. Glover nie miał zamiaru być jego zasłoną. - Co chce pan przez to powiedzieć? Sugeruje pan, że z chęci zdobycia władzy niszczę Krąg? Jestem oddany sprawie. Nie pogrążę Kręgu w chaosie w przededniu naszego triumfu. - Jesteśmy słabi. - Będziemy silni, kiedy misja zostanie zakończona. Krew odrodzi ziemię, a my zostaniemy jej strażnikami. Nie musimy się więcej poddawać krótkowzrocznej władzy Lorda Protektora. - Być może Krąg będzie silny. Jesteśmy jednak łańcuchem ludzi oddanych tej samej sprawie. Żaden łańcuch nie jest silniejszy niż jego najsłabsze ogniwo. Nie może także pozostać nienaruszony, jeżeli to słabe ogniwo jest narażone na presję większą, niż może znieść. Nasz rytuał to niezwykła moc. Musi być tak, aby przywrócić równowagę tak fatalnie zachwianą, od kiedy Lord Protector obraził nieprzejednanie gwiazdy i zlekceważył pewne rytuały. Ta praca wymaga bardzo dużo wysiłku, a moce, które wywołamy, będą wymagać jeszcze więcej od przywódcy. Nasz przywódca musi być silny, w przeciwnym razie wszystko pójdzie w złym kierunku. Uczynimy więcej szkody, niż dobra. Słowa starca były bardzo niepokojące, nie tylko z powodu ich znaczenia. - Dlaczego mi pan to mówi? - Obserwowałem cię. Myślę, że mamy takie same przekonania. Ziemia powinna być zawsze najważniejsza, my zaś, jako jej opiekunowie, zawiedliśmy. Byliśmy zaślepieni własną arogancją i uważaliśmy się za panów, a nie za sługi. Nasz gatunek zawiódł. Hyde-White był niezwykle spostrzegawczy i dotknął sedna przekonań Glovera lub przynajmniej ich powłoki; nawet służący mają ambicje. Jednak dobry sługa odkłada swoje ambicje na bok, dopóki jego pan jest zdrowy. Czymże jest sługa, jak nie pasożytem. Żaden pasożyt nie przetrwałby po zabiciu własnego żywiciela. - Widzę Andrew, że nie myliłem się co do ciebie. Cierpienie tej ziemi boli cię tak samo, jak mnie. Rozmawiam z tobą, bo wierzę, że nie jesteś jedną z owieczek Neville'a. Nie działasz pod wpływem jakiegoś niezdrowego pragnienia przywrócenia chwały arystokratycznemu dziedzictwu. Wiesz, żeby przetrwać musimy to uczynić. Jakiekolwiek są twoje ambicje, doczekasz czasu ich realizacji. - Na początku sądziłem, że proponuje pan zniszczenie Kręgu, a tego nie zrobię. Ziemia musi się odrodzić i ten rytuał to nasza jedyna szansa - powiedział Glover.- Sam przyniósł pan tekst, na którym oparliśmy ten obrzęd. Skąd teraz tyle niepokoju? Czyżby miał pan jakieś wątpliwości, co do jego skuteczności? - Wątpliwości pojawiły się i zniknęły trzy lata temu. Już je rozwiałem. Badałem tradycję w czasie, gdy Neville i jego zwolennicy podążali drogą krwi. Obawiam się, że to wszystko nie jest tak proste, jak to przedstawia Neville. Hyde-White zamilkł na chwilę, aby dodać powagi swoim następnym słowom. - Ten obrzęd nie jest całkiem bezpieczny. - Wszyscy wiemy, że będzie to trochę niebezpieczne. W7szyst-kie obrzędy wiążą się z pewnym ryzykiem. Hyde-White poważnie skinął głową. - Uczestnicy obrzędu nie unikną ryzyka, ale nie o to mi chodzi. Jeżeli nie odbędzie się to bez najmniejszego błędu, konsekwencje mogą być naprawdę poważne. Zwołana moc może zostać wypaczona i - w swoim rozkładzie - zagrozić ziemi. Czy jesteś przygotowany na to, aby nałożyć na naszą umęczoną ziemię jeszcze więcej grozy? - Neville nigdy by na to nie pozwolił. Mimo poczucia własnej wyższości, odczuwa cierpienia tej ziemi na równi z nami. Nie skrzywdziłby jej. - Być może nie będzie w stanie temu zapobiec. - A pan? Hyde-White zacisnął mocno wargi. - Nie wiem. Kiedy zrozumieliśmy, że Lord Protector nie był tym wszystkim zainteresowany, stworzyliśmy naszą grupę i wybraliśmy Neville'a na arcydruida. Obawiam się, że nie był to mądry wybór i będzie miało to zgubne konsekwencje. Jednak pomimo mojego strachu, nie zostawię was wszystkich. Sumienie nie pozwala mi na takie nadużycie zaufania. Będę z wami i zrobię wszystko, co tylko w mojej mocy, aby obrzęd odbył się zgodnie z planem. Jeżeli jednak zacznie się dziać coś niedobrego, chciałbym mieć świadomość, że jest ktoś, kto zrozumie konieczność zmiany planów. Musi to być osoba na tyle silna, żeby nie dopuściła do katastrofy. Ziemia potrzebuje naszej pomocy, Andrew. Musimy zrobić wszystko, co możliwe, aby ją uzdrowić. - Tak wszyscy przyrzekaliśmy. - Rzeczywiście. Sama przysięga jednak nie wystarczy. Boję się, że Neville nie jest na tyle silny, żeby nas przez to przeprowadzić. - Jest jednak szamanem większym ode mnie. - Ty jesteś młody i silny. Masz większą moc niż on, chociaż on posiada większe umiejętności i wiedzę. Te dwie ostatnie można dość łatwo rozwinąć, podczas gdy moc jest darem młodości. Jeśli raz się ją roztrwoni, będzie można ją tylko odbudować za bardzo wysoką cenę. - Ja jestem stary. Z wiekiem rosła moja ziemska moc podczas, gdy życiowe cierpienia i magia powoli osłabiały moje siły okultystyczne. Myślę, że dokładnie wiem co musi być zrobione, ale już chyba brak mi sił do działania. Ty masz tę siłę, Andrew. Czuję ją w tobie. Pokażę ci drogę, a ty rób to, co należy. Hyde-White zamilkł i pozwolił Gloverowi przemyśleć swoje argumenty. Jeśli obawy starca były prawdziwe, nie było innej drogi. Na pierwszym miejscu stała ziemia. Jeżeli jednak miała to być zasłona dla jakiejś rozgrywki o władzę, Glover nie chciał się w to angażować. Neville był człowiekiem wpływowym, jego przyjaciółmi byli głównie członkowie arystokracji, którzy mogli użyć swoich wpływów, żeby ułatwić lub złamać ziemską karierę Glovera. Ale Hyde-White również miał władzę. Jego korporacja GWN miała poważne udziały w ATT, jak również kontrolowała inne, mniejsze międzynarodowe przedsiębiorstwa. Wszystkie jego interesy dawały mu duży, bezpośredni wpływ na społeczność korporacji i czyniły go silniejszym od któregokolwiek z kumpli Neville'a. Glover potrzebował czasu, aby to wszystko rozważyć. - Pomyślę nad tym, co pan powiedział. Hyde-White uśmiechnął się szeroko. - Wierzę, że podejmiesz właściwą decyzję, Andrew. ROZDZIAŁ 10 - Więc jego wysokość chce ich otruć? Głód Sama nagle zniknął, a on zatrzymał się o kilka centymetrów przed kuchennymi drzwiami. Poruszał się bardzo cicho tak, aby nie przeszkadzać służącym, których nadmierna troska była krepująca. Gdyby wiedzieli, że jest głodny, sami chcieliby mu coś przygotować. Początkowo ich troska była przyjemna, teraz jednak stała się tak samo irytująca, jak uwięzienie. Zadowolony, że zachowywał się tak cicho, słuchał dobiegających zza kuchennych drzwi głosów. - Tak powiedział Norman - odpowiedział głęboki głos. - Nie wiem tylko dlaczego. - Nigdy nic nie wiesz, Cholly. - Cholly ma rację, Bert. Oni mogą być Jankesami, ale nie podoba mi się ten pomysł. I co będzie dalej? Podetniemy im gardła, kiedy będą spać? - O rany! Ale mięczak z ciebie, Georgie. Prawie taki, jak Cholly. - Przecież nie otrujemy ich, ani nic takiego. To tylko ich uśpi. Nic nie poczują. - Skąd ta pewność, Bert? To, co jest w butelce przyniesionej przez Normana, może być trucizną. Nie będziemy tego wiedzieć aż do czasu, kiedy umrą. Wtedy będziemy mordercami. - Nie ma się o co martwić, Georgie. Już kiedyś tego próbowałem; na moich ostatnich trzech żonach. - Ale z ciebie łajdak, Bert. Rozległ się śmiech. Bert śmiał się najgłośniej. - Nigdy nie wyczują tego w winie. Kilka łyczków i - piętnaście minut później - poczują się bardzo śpiący. Będą myśleć tylko o tym, żeby pójść do łóżka. Pozwolimy im na to. Nie dowiedzą się o niczym. Rano mogą najwyżej czuć lekki ból głowy. Sam usłyszał głęboki głos Cholly'ego, tłumiony ostatnimi parsknięciami śmiechu. - Bert, dlaczego jego wysokość chce ich uśpić? - O kurczę, ale ty wolno myślisz, Cholly. Jego wysokość spodziewa się jutro gości i najwyraźniej nie chce, żeby o tym wiedzieli. - Dlaczego więc nie powie im, żeby zostali w swoich pokojach? - Bo to są Jankesi, ty głupku. Oni nigdy nie robią tego, o co się ich poprosi. Rozlegający się śmiech został zakłócony przez hałas odsuwanego krzesła. Sam odsunął się od drzwi. Rozmowa trwała dalej, ale nie słyszał jej wyraźnie. Ukrył się w ciemnym kącie, gdzie, jak sądził, był niewidoczny, kiedy otworzyły się drzwi, wlewając światło do korytarza. Bert, strażnik terenu, przestąpił próg. - Trzymajcie się, chłopcy. Wracam po pracy. Z kuchni dobiegły zapewnienia i ironiczne odżywki. Bert machnął na wszystko ręką i przeszedł przez korytarz, nie zwracając uwagi na to, co go otacza. Sam pozostał w swojej kryjówce, dając Bertowi czas na opuszczenie budynku. Potem wrócił na górę. Dziś wieczorem nie będzie myszkowania w spiżarni. Nietrudno było udawać, że wino zadziałało. O wiele trudniejsze było oczekiwanie, aż służący to sprawdzą i będą mogli zapewnić swojego pana, że plan się powiódł. W końcu przyszli. Sam nie odpowiadał na ich wołania i delikatne poszturchiwania, co upewniło ich, że Jankesi są pod wpływem środka usypiającego. Dom pogrążył się w ciszy. Sam podkradł się do pokoju Dodgera, omijając najbardziej skrzypiące deski. Razem czekali, aż usłyszeli jak Glover idzie do drzwi, powitać swoich gości. Kiedy wszystko ucichło, Sam i Dodger poszli dalej. Wpadające do korytarza światło świadczyło o tym, że Glover przeznaczył dla swoich gości pokój, którego Sam nie był w stanie spenetrować astralnie. Sprawdził i upewnił się, że bariera wciąż działała. Jakakolwiek penetracja sekretów Glovera, musiała mieć więc charakter fizyczny. Sam i Dodger podkradli się górnym korytarzem i znaleźli miejsce, skąd mieli dobry widok na salę, w której odbywało się spotkanie. Jedynym źródłem światła w pokoju był ogień płonący w masywnym kamiennym kominku w jednym końcu pomieszczenia. Czyniło to tę część o wiele jaśniejszą niż korytarz i wyższe piętra. Rozsuwane drzwi były otwarte. Prostokąt migoczącego światła przecinał zabytkową podłogę i odbijał się na wykładanej boazerią ścianie naprzeciwko drzwi. Początkowo Sam pomyślał, że niemądrze jest zostawiać drzwi otwarte, później jednak przypomniał sobie, jak sam podsłuchiwał ubiegłej nocy. Żaden służący nie podkradałby się do drzwi, aby słuchać z ukrycia, ponieważ byłby widoczny. Każdy, kto podszedłby bliżej, zostałby odkryty także przez osoby znajdujące się w pokoju; skrzypienie podłogi dałoby znać o zbliżaniu się kogoś i zaalarmowałoby konspiratorów. Podobnie skrzypienie starej klatki schodowej zdradziłoby powracającego z góry, odprawionego służącego. Sam miał przed sobą widok części pokoju. Blisko jego środka, w wygodnym fotelu siedział Glover. Na honorowym miejscu obok Glovera siedział stary, siwy mężczyzna z przystrzyżonym wąsem. Biorąc pod uwagę szacunek okazywany temu mężczyźnie, Sam wziął go za Sir Winstona Neville'a. Było to jedyne nazwisko, jakie usłyszał, kiedy Glover witał gości. Powitanie Neville było najbardziej wylewne, było więc prawdopodobne, że to on zajmie najbardziej honorowe miejsce. Młodszy mężczyzna - sądząc z twarzy syn lub kuzyn Neville'a - stał za krzesłem. Od czasu do czasu trzy inne osoby poruszały się w zasięgu wzroku Sama. Wielkie zewnętrzne drzwi otworzyły się, kołysząc się cicho na zawiasach. Nie było słychać ani pukania, ani dzwonka. Do środka wszedł ociężale mężczyzna. Był olbrzymi i szedł z rozdrażnieniem, które podkreślało jeszcze trudność, z jaką się poruszał. Pot, który pokrywał jego rzadkie, siwe włosy lśnił w świetle księżyca. Niedbale popchnięte drzwi zamknęły się, kiedy wszedł do holu. - Przyszedł Hyde-White - oznajmił jeden z mężczyzn w pokoju. Wszyscy wpatrywali się w drzwi, kiedy otyły mężczyzna zbliżył się do progu. Przybysz i zebrani spiskowcy spojrzeli na siebie. Mówili coś w języku, którego Sam nie potrafił rozpoznać, chociaż brzmiał trochę jak angielski. Wyglądało to na rytualne powitanie, po którym Glover skłonił głowę i machnął ręką w geście zaproszenia. Hyde-White potoczył się do przodu. Powietrze w przejściu zaiskrzyło, kiedy jego olbrzymie ciało przekroczyło próg. Snop iskier przebiegł wokół postaci, tworząc połyskującą poświatę, podczas gdy przechodził przez magiczną barierę, która izolowała pokój. Jak tylko zgasła ostatnia iskra przemówił. Jego głos przypominał odległe grzmoty podczas letniej burzy. - Wybaczcie, proszę, moje spóźnienie. Musiałem wyjaśnić pewne sprawy w biurze Aztlan i potrzebna była moja obecność. Wierzę, że nie podjęliście żadnych ważnych decyzji beze mnie. - Barnett wypełniał nam czas, opowiadając o swoich ostatnich osiągnięciach - powiedział siwy mężczyzna. - Przepraszam, że przerwałem, Sir Winston. Proszę kontynuować, panie Barnett - powiedział Hyde-White, wchodząc do wnętrza pomieszczenia. - Mam nadzieję, że będzie to fascynujące. Otyły mężczyzna niezgrabnie zniknął z pola widzenia. Sam wyczuł, kiedy Hyde-White usiadł, gdyż balustrada naprzeciw niego lekko zadrżała. Człowiek o mizernej twarzy - oczywiście Barnett - odchrząknął, zanim zaczął. - Naprawdę niewiele mam już do powiedzenia. Misja poszła gładko i bez problemów. To wstyd, że nie wszyscy możemy powiedzieć to samo, prawda Glover? Glover, który do tej pory wpatrywał się w ogień, odwrócił głowę, aby spojrzeć na Barnetta. - Sugeruje pan, że zawiodłem, Barnett? - Przy takim przedsięwzięciu każdy może stracić wartościowych pracowników. Chociaż Burke był jednym z naszych wyjątkowych agentów, nie winiłbym pana za jego odejście. Przypadki wojenne - prychnął Barnett. - Odwołuję się tylko do pewnego nieładu. Młodszy Neville wyszedł zza krzesła i powiedział: - Tak, Glover. Co stało się ze szpiegami, którzy towarzyszyli ci od Hongkongu? Słyszeliśmy, że ciągle są w kraju. Glover skierował swą odpowiedź do starszego Neville'a, jakby to on zadał pytanie. - Są na górze. Śpią. - Dlaczego nie odprawiłeś ich? Byłoby bardzo niedobrze, gdyby przypadkowo zeszli na dół i natknęli się na nas. Powinieneś był zostawić ich w Hongkongu. - Oskarżycielsko wyciągnięty palec młodszego Neville'a nie rozproszył uwagi Glovera. - Wtedy nie sądziłem, że to dobry pomysł, Sir Winston. Po wyeliminowaniu Burke'a uważałem, że przyda się dodatkowa ochrona, jaką oferowali. Gdybym napotkał na jakieś dodatkowe problemy, bezpieczeństwo pana Corbeau mogłoby być zagrożone. Jego bezpieczny powrót był moim najważniejszym obowiązkiem. Ten dzień się zbliża. - Powinieneś pozbyć się ich, gdy tylko bezpiecznie dotarłeś tutaj - naciskał młody Neville. Glover powoli potrząsnął głową. - Do tamtej pory wiedzieli na tyle dużo. że mogli powiązać mnie z ATT. Sądziłem, że wypuszczenie ich z taką świadomością byłoby nierozsądne. - To mogłeś kazać ich zabić - stwierdził Barnett. - Razem z nami przyrzekłeś dochować tajemnicy. - To prawda, - powiedział Glover, krzyżując ręce na piersi. -Dlatego właśnie jeszcze żyją. Gdybyśmy nie pozbyli się ich bez śladu i całkowicie, doszłoby do śledztwa. Obecnie nie trzeba nam żadnych pytań ze strony Rady Nadzorczej Lorda Protectora. Ale kiedy skończymy nasz obrzęd, nie będziemy musieli się dłużej ukrywać i będziemy mogli łatwo pozbyć się ich, nie dbając o absolutną dyskrecję. Na razie zostaną tutaj z nadzieją na zaliczkę za nadchodzące poszukiwania. Takie oszustwo wystarczy; pozostaną nieświadomi istnienia Kręgu i naszych celów. - Dość już dręczenia pana Glovera - zagrzmiał Hyde-White. -Podstawowe pytanie to przydatność pana Gordona. - Jego przydatność została potwierdzona ponad wszelką wątpliwość. Podczas gdy Gordon pozostaje nie koronowany, nie ma sprawy świętości jego linii krwi. Gdyby teść naszego obecnego panującego nie miał tak poważnego wkładu w zebranie rozproszonych członków rodziny królewskiej, Gordon byłby naszym koronowanym władcą. To niefortunne wydarzenie jest jedną z przeszkód, jakie staramy się pokonać. Fałszywy król potęguje tylko cierpienia tej ziemi. - Jednak koronowany, czy nie Edward Arthur Charles Gordon-Windsor jest kielichem mistycznej siły potrzebnej do odrodzenia tej ziemi. - Sir Winston Neville odrzucił do tyłu ramiona i prawidłowo ułożył kamizelkę. - Rozmawiałem z nim przed przyjściem tutaj. Zapewniam was, że jest gotowy wziąć udział w rytuale. Pragnie uczestniczyć w nim jako siódmy, ponieważ ma takie same poglądy, jak my. Ziemia musi żyć. - Ziemia musi żyć - powtórzyli inni. Jako siódmy? Jeżeli Gordon był siódmy, to co na liście Glovera robiło nazwisko Janice Walters? Sam spojrzał na Dodgera. Elf tępo patrzył przed siebie. Wydawał się skoncentrowany na tym, co mówili konspiratorzy. Pytania trzeba odłożyć na później. ROZDZIAŁ 11 Iluzja była esencją funkcjonowania dworów Shidhe. Hart rozejrzała się dookoła. Otoczył ją wachlarz różnorodnych obrazów, dźwięków i zapachów dworu Seeile. Nigdy nie była pewna, czy to, co widziała istniało naprawdę, czy też było wywołanym przez magiczne zaklęcie tworem wyobraźni. Sprawdzenie astralne nie zawsze pomagało. Przeszkadzała duża ilość magicznej energii i nieustanna działalność magów. Większa część tej energii miała działanie defensywne, gdyż mieszkańcy dworu bardzo często byli skłóceni. Jawna wojna była wprawdzie zabroniona, ale nie obyło się bez żartów^, drwin, a nawet potajemnych potyczek. Część magii miała działanie w mniejszym stopniu bezpośrednio defensywne. Dwór przyciągnął elfy i krasnoludy z całego świata; niektórzy obawiali się, że ich wygląd nie będzie odpowiadał wymogom dworu, używali więc iluzji, aby pokazać się w lepszym świetle. Ci brzydcy zostawali siłą przydzielani do dworu Unseeile, z którym członkowie Fair Folk dzielili się władzą nad dominium Shidhe w Irlandii. Dwór Seeile ogłosił Irlandię terenem magicznym, a lordów Shidhe - jej starożytnymi władcami, którzy powrócili, aby upomnieć się o swoje prawa do tych ziem. Mimo, że rozkoszowali się magią i oficjalnie mieli w pogardzie technologie, lordowie w pełni korzystali z osiągnięć nauki. Przykładem na to były komputery i symulatory walki, których używali przez ostatnie tygodnie. Oczywiście nie mówiono o takich rzeczach publicznie. Wypierali się posiadania lub potrzeby używania takich rzeczy. Jednak mieli je, a ich technologia była zdumiewająca. Po prostu ukrywali swoją działalność na tym polu lub osłaniali ją przy' pomocy iluzji. Stworzenie odpowiedniego wizerunku było niezwykle ważne dla nadludzkich władców Irlandii. Wielkie, podwójne drzwi otworzyły się kołysząc się, dopóki nie oparły się o ściany winorośli, w których zostały umieszczone. Dwa elfy - sądząc z ubrania obce, weszły do środka. Kiedy mijali Hart. kobieta przyjacielsko skinęła głowa. Nie było w tym nic osobistego. Uczesane do góry włosy Hart to ostatni krzyk mody w zewnętrznym świecie. Mimo, że nosiła miejscowy strój, jej uczesanie sprawiało, że wyglądała na przybysza w tej krainie. Zaś większość gości, chociaż nie znała się nawzajem, uważała innych przybyszów za towarzystwo sympatyczniejsze od lokalnego. Mężczyzna, spoglądając spod swoich ciemnych brwi, nie zauważył istnienia Hart. Hart usłyszała głos wywołujący jej imię zza drzwi; nadszedł czas na audiencję. Nie bała się. Oczekiwała, że wezwanie wkrótce nadejdzie. Mało brakowało, a potknęłaby się, kiedy grupka leszych przemknęła przed nią. Często spotykało się ich w zielonym, leśnym mieście dworu Seeile, Hart jednak nie lubiła ich. Byli kapryśni, brudni i zaniedbani; ich ubrania z kory i liści nie miały nic wspólnego z modą. Miała wątpliwości co do ich inteligencji. Tylko czasami rozumiała ich słowa, wypowiadane wysokimi głosami. Były to albo głupie, impertynenckie pytania, albo też niejasne wyrazy troski o harmonijną naturę tego, co działo się wokoło. Sklęła grupę, która stanęła jej na drodze, a oni, śmiejąc się, rozpierzchli się. Kiedy przekroczyła próg, drzwi zamknęły się za nią. Przez moment szła przez ciemności, które raniły jej oczy. Podłoga pod jej stopami wydawała się ziemią; mocna lecz o sprężystości, której nie dorównywały dywany syntetyczne. Światło wzmogło się do poziomu podobnego światłu w głębokim lesie nocą. Czuła woń gnijących liści i zapach kwitnących w nocy kwiatów. Przed sobą zobaczyła otwartą przestrzeń. Było tam jaśniej, tak jakby gwiazdy i księżyc świeciły pełnym blaskiem. Nikt urodzony w mieście nie widział nigdy takiego nieba w nocy. Nikt zresztą nie spodziewałby się tego o tej porze dnia; bowiem było popołudnie. Weszła na polanę. Nie była to tylko szeroka droga pomiędzy olbrzymimi, starymi drzewami jarzębiny i głogu. Wśród drzew dostrzegła poruszające się lub stojące sylwetki członków wewnętrznego dworu. Nikt nic nie powiedział, ani nie wykazał najmniejszego zainteresowania. Szła więc dalej przed siebie. Na końcu drogi ziemia tworzyła kopiec z kilkoma stopniami, prowadzącymi na górę. Za nim stał samotny, ogromny dąb opleciony jemiołą. Na płaskiej powierzchni ustawione były trzy trony. Siedzisko po lewej stronie znajdowało się blisko przedniej krawędzi. Mimo, że było niewielkie, wyraźne żłobienia w jasnych barwach zdobiły każdą powierzchnię, sprawiając, że wydawało się większe. Dominowały symbole życia i energii. Centralny tron stał z tyłu, prawie całkowicie schowany w cieniu. Padające światło ujawniało zawiłe wzory, ale Hart nie mogła rozpoznać żadnych detali. Trzeci tron, znajdujący się po prawej stronie wielkiego krzesła, był całkowicie oświetlony. Tak, jak dwa pozostałe, stanowił rzeźbiarski majstersztyk. Delikatne płótno uwydatniało wyrazistą rzeźbę. Ten właśnie tron był zajęty. Kobieta siedząca na nim była olśniewająca. W porównaniu z jej delikatnością nawet Hart nie wydawała się zbyt szczupła. Kobieta miała wiecznie młody wygląd dojrzałego elfa. Ta młodość zwiędłaby tylko wtedy, gdy zbliżyłby się koniec przeznaczonego jej czasu. Wspaniałe włosy poruszane najlżejszym podmuchem wiatru falowały, i stawały się jakby mgiełką wokół ramion. Smukłe palce bawiły się kilkoma kosmykami, nieświadomie zaplatając je w warkocze, które następnie znikały pod wpływem nagłych ruchów dłoni. Jej oczy miały przeźroczysty błękit głębokiego lodu. Nie nosiła żadnych oznak swojej pozycji, ale Hart nie miała wątpliwości, że to właśnie ona tam rządzi. Jej zachowanie było typowo monarsze. Elf płci męskiej stał na pierwszym stopniu u dołu podium. Nazywał się Bambatu, a jego ciemna, hebanowa skóra kontrastowała z porcelanową jasnością władczyni. Nie miał już na sobie tego eleganckiego garnituru, w który był ubrany, kiedy rekrutował Hart. Teraz jego naga klatka piersiowa lśniła, jakby była nasmarowana oliwa. Przepasany był jasną, kolorową szatą z wyhaftowanymi mistycznymi wzorami. Wokół szyi, pasa, nadgarstków i kostek wisiały złote i mosiężne bransolety, obręcze i łańcuchy. Wyglądał jak wspaniały barbarzyńca. Jego długie, gładkie mięśnie podobały się jej o wiele bardziej, niż zbyt rozbudowane muskuły bohaterów siłaczy. On także ją obserwował, a jego duże, ciemne oczy błyszczały zainteresowaniem. Kiedy Hart podeszła do podium, uklękła i skłoniła głowę. Przeczytany wcześniej tekst, na temat formalnej kurtuazji, nakazywał takie właśnie zachowanie. - Oto Katherine Hart na twoje rozkazy, Lady Brane Deigh -powiedział Bambatu. Hart postąpiła tak, jak jej kazano. Bambatu ja zwerbował, ale zatrudniała ją Lady Deigh, której chłodne, krytyczne spojrzenie spoczęło teraz na Hart. Zdając sobie sprawę z ważności chwili, Hart spokojnie wytrzymała to spojrzenie. Cień uśmiechu przebiegł przez twarz Lady. - Schroniłaś się pod moim dachem i przyjęłaś moje warunki, Hart. Zgodnie z prawem tej ziemi stajesz się milessaratish. Rozumiesz swoje zobowiązania? Hart skłoniła głowę. - Rozumiem, Lady. Jednak zrozumienie nie oznacza zgody. Wynajęłaś talent, jednak nie stałam się twoją lenniczką. To wszystko jest twoim pomysłem, nie moim. - Świetnie. Wiesz już, że jesteśmy w opozycji do Tajnego Kręgu. Możesz więc przygotować się na spotkanie z nimi. Lord Bambatu poinformował mnie, że skorzystałaś z naszych zasobów, w celu rozwinięcia swoich umiejętności i poznania przeciwnika. To godne pochwały. Jednak czas na przygotowania już minął. Jutro jest przesilenie dnia z nocą. Czy jesteś gotowa, aby stawić im czoła? - Tak, Lady. - W takim razie masz moje błogosławieństwo. - Wstała i przeszła przez podium w kierunku Bambatu. Kiedy Lady zbliżyła się do niej, Hart skłoniła głowę. Lady zatrzymała się na skraju podium i spojrzała na Hart. - ,,Ozidano teheron, milessaratish. Imo medaron co versakhatf Hart odpowiedziała na to formalne odprawienie. - Jestem na twoje rozkazy. Lady. Jestem śmiercią twoich wrogów. ROZDZIAŁ 12 Nadchodził świt i niebo nabierało szarawej barwy. Kiedy się rozwidniło, mogli zobaczyć strażnika. Opłaciło się czekać - wartownik spał. Jak do tej pory nikt nie zauważył ich ucieczki z pałacu. Przed sobą mieli ostatnią przeszkodę - bramę. Kiedy przez nią przejdą, uwolnią się spod władzy Glovera. Wiedzieli, że jego posiadłość leży na południowym zachodzie Anglii. Zaledwie kilka mil stąd było miasto, a stamtąd łatwo znajdą jakiś transport do Bristolu. Sam wyjął środek odurzający. Strażnik drgnął pod wpływem ukłucia i z przytłumionym hałasem osunął się na ziemię. Kiedy Sam wstrzykiwał mu antidotum, Dodger zajął się systemem kontrolnym bramy. Trzy minuty później byli już na drodze do Taunton, a zamknięta brama została za nimi. W ciągu kilku następnych minut oparty o stróżówkę strażnik powinien się ocknąć. Nie mając podstaw aby podejrzewać coś innego, pomyśli, że naturalnie się zdrzemnął. Przy odrobinie szczęścia upłyną godziny, zanim ktokolwiek zauważy ich nieobecność. Wzgórza Black Down były dla nich obcym terenem, ale przez te pierwsze minuty wolności Sam czuł się tam bardziej swojsko, niż w posiadłości Glovera. Budzący się dzień studził jego entuzjazm w miarę, jak odsłaniał zniszczony krajobraz. Podobnie jak większość Anglii, wzgórza były zdewastowane. Przyczyn było wiele: zbyt duża liczba ludności, industrializacja, wreszcie ekologiczny terroryzm, któremu poddawano ten kraj na początku wieku. To była poraniona i sponiewierana ziemia, narażona przez ostatnich kilka lat na naturalne i sztuczne katastrofy-. Okropność tego wszystkiego przygniatała go. Dodger ciężko szedł obok niego. Wcześniej rozmawiali trochę o planach ucieczki. Udział Dodgera był nieco lapidarny, pozbawiony tak charakterystycznego dla niego żartu i archaicznego stylu. Jednak Samowi to nie przeszkadzało; nie był pewny, czy jeszcze chce rozmawiać z Dodgerem. Wczorajsza dyskusja druidów nasunęła wiele niepokojących pytań. Dotarli do przedmieść Taunton nie zauważywszy żadnych znaków pościgu. Ta ulga podniosła Dodgera na duchu; elf próbował zagaić rozmowę. Może skłoniła go do tego potrzeba omówienia pewnych spraw, zanim znajdą się w otoczeniu kogoś zbyt ciekawskiego. - Panie Twist, czy nie wydaje się panu intrygujące to, że osoba tak czcigodna, jak Sir Winston Neville, jest zaangażowana w jakieś szwindle druidów? - Nie - odpowiedział szorstko Sam. Nie tylko druidzi robili kanty. -A co z tym "niekoronowanym władca"? Nie ciekawi to pana, Sir Twist? -Nie. - Sir Twist, pana zdawkowe odpowiedzi sugerują że trapi pana jakaś troska. Zgadza się? Oczywiście była to prawda. Gderanie Dodgera na temat druidów wzmogło tylko podejrzenia Sama. Nie byli jeszcze bezpieczni i zaczynali już pojawiać się ludzie, więc powiedział tylko: - Tak. Elf ponownie zamilkł. Wkrótce znaleźli się wśród ponurych budynków Taunton. W mieście mogli zaopatrzyć się w podstawowe artykuły. Poza takimi rzeczami, jak żywność i woda, potrzebowali również czegoś do ochrony; w Bristolu ogłoszono czwarty stopień zagrożenia smogiem i nikt rozsądny nie wyszedłby bez maski ochronnej. Chcąc jak najszybciej dotrzeć do celu, potrzebowali także jakiegoś środka transportu. Nawiązanie kontaktu z kimkolwiek nie było proste, a Sam nie robił nic, aby to ułatwić. Uparcie milczał, co zmuszało Dodgera do przeprowadzenia wszystkich rozmów. Sam obserwował starania elfa, próbującego porozumieć się z tubylcami i czuł złośliwą satysfakcję, widząc krzywe spojrzenia przechodzących obok Brytyjczyków. Przy bezpośrednim kontakcie, większość z nich ukrywała swoje uczucia za zasłoną uprzejmości, jednak było oczywiste, że mieszkańcy niezbyt lubią elfy. Dostali wszystko, czego potrzebowali. Ceny jednak wydawały się wygórowane, nawet biorąc pod uwagę fakt, że byli przybyszami. Dodger musiał zapłacić olbrzymią sumę za stary, zniszczony rower -jedyny dostępny tam środek transportu. Ten napędzany alkoholem grat miał twarde, gumowe opony, szare i wyżłobione. Będzie cudem jeżeli nie rozbiją się przy pierwszym wstrząsie, ale nie było czasu na czekanie na lepszą okazję. Wciąż nie widać było pościgu, nie mogli jednak mieć absolutnej pewności, że druidzi nie próbują ich znaleźć. Sam i Dodger czuliby się bezpieczniej w miejscu o większej liczbie obcych, gdzie mogliby wtopić się w tłum. Im szybciej dotrą do metropolii, tym bardziej będą bezpieczni. Jazda do Bristolu poobijała im kości. Mogli się tego spodziewać, widząc w jakim stanie jest rower. W przeciwieństwie do Seattle, Bristol nie był otoczony murem; nie była to odizolowana enklawa w środku zielonego i żyznego kraju. Monotonnie szary i brązowy krajobraz wiejski stopniowo przechodził w równie szary teren z brązowymi domkami, które prawie niepostrzeżenie zmieniły się w szare i brązowe, wielokondygnacyjne bloki. Nie zauważyli nawet, kiedy przekroczyli granice miasta. Dodger, jak tylko zobaczył dworzec, zostawił rower i zapowiedział, że odtąd będą korzystać z publicznego transportu. Mimo, że Bristol był odrębną całością, miał dobre połączenie z olbrzymim zurbanizowanym terenem w Anglii, rozciągającym się od Brighton do Liverpoolu. Elf sądził, że zmierzają do większego ośrodka i rozważał jakie ma tam kontakty. Teraz, kiedy byli w mieście, Dodger zwolnił tempo. Prowadził przez zapuszczone puby i brudne sklepy. Po długim targowaniu się elf posiadał kod dostępu do mieszkania, znajdującego się na dwudziestym piętrze wysokościowca. Budynek ten miał być częścią systemu, wspierającego kopułę zbudowaną na wzór tej w Londynie. Kopuła w Bristolu, jak większość budowli na tym terenie, za wyjątkiem tej londyńskiej, nigdy nie została ukończona. Fragmenty rozciągniętej między kolumnami siatki z naturalnego włókna wciąż przylegały do jednej ze stron budynku. Brudna tkanina trzepotała na wietrze znad kanału. Sam zastanawiał się, jaki wpływ miała ta atmosfera na wygórowaną cenę. Apatyczny właściciel nie zadał sobie trudu zaprowadzenia nowych mieszkańców do ich mieszkania. Dodger grasował po mieszkaniu, a Sam obserwował krajobraz. Za kanałem widział unoszący się nad Cardiff smog. W dole leżał tętniący życiem Bristol, jednak smog przysłaniał miasto i krył tandetne, bożonarodzeniowe dekoracje. Mógłby to być jakikolwiek inny dzień w innym mieście. Na razie on i Dodger mogli bezpiecznie zadomowić się tutaj i pozostać anonimowymi wśród masy ludzi. Nadszedł czas na konfrontację. Nie odwracając się od okna, Sam powiedział: - Wiedziałeś, że Janice nigdy nie było na ich liście, prawda? Wyczuwając nagłe znieruchomienie Dodgera, Sam wiedział, że osiągnął zamierzony efekt. Odwrócił się i zobaczył wpatrującego się w niego Dodgera. Wyglądał na zdezorientowanego. - Sir Twi... Sam, nie będę cię okłamywał. Wiedziałem, ale... - Już mnie okłamałeś - odpowiedział Sam z goryczą. - Nigdy nie powiedziałem, że na liście jest nazwisko twojej siostry. Sugerowałem tylko... - Chciałeś, żebym w to uwierzył. Celowo mnie zwodziłeś. No dalej. Zaprzecz temu. Dodger przełknął ślinę, później przez moment, zastanawiał się co powiedzieć. - Nie mogę zaprzeczyć, że cię oszukałem. - Dlaczego nie? Jakie jest następne kłamstwo? Jesteś w tym mistrzem; na pewno coś wymyślisz. Już nie chcesz, żebym ci ufał? A może to już nie ma znaczenia? - spytał Sam. - Dlaczego znów nie skłamać? Powiedz mi, że ciebie też oszukano; albo, że ktoś zmusił cię do sfałszowania listy. Uwierzę w to. Jestem głupi i podatny na sztuczki elfa. - Sam, ja... - Dodger zmierzwił ręką włosy. - Czy to ważne? Cokolwiek powiem i tak mi nie uwierzysz. Nieważne jak się w to wplątałeś. Teraz jesteś w to zaangażowany i musisz zdawać sobie sprawę z tego, co się dzieje. - Czyżby? - Tak. Druidzi stanowią poważny problem. Trzeba coś z nimi zrobić. Może nie wierzysz jak ważne jest to, co się dzieje, jednak fakty powinny cię przekonać. - Dodger nacisnął klawiaturę. - Zanim opuściliśmy posiadłość Glovera wykradłem kilka kopii dokumentów i schowałem je w nie używanej części systemu ATT. Jak tylko dowiedziałem się, że mamy do czynienia z druidami i zbliża się przesilenie, wykorzystałem te dane do przeprowadzenia własnego śledztwa. Czułem, że jestem na dobrym tropie, ale to wymagało czasu, włączyłem więc kilka programów. Jeżeli nie było żadnych przeszkód, powinienem mieć kilka akt do przeczytania. Chcesz je zobaczyć? Sam wzruszył ramionami. - Na razie nigdzie się nie wybieram; nie zaszkodzi tego przejrzeć. Mimo, że nie był skłonny uwierzyć, to co znalazł Dodger zaabsorbowało go. Jeżeli wszystko to było prawdą, to Glover i jego kumple byli zamieszani w jakąś diabelską działalność. Historia opisana w dokumentach była gorsza od morderstw Haesslicha. Smok składał w ofierze życie innych, aby zdobyć władzę i potęgę; morderstwa stanowiły poboczny aspekt jego działalności. Druidzi metodycznie planowali śmierć. Język, w jakim zapisana była większość danych, komputer zidentyfikował jako staro angielski. Bez odpowiedniego programu tłumaczącego nie można było przeczytać większej części dokumentu. Jednak możliwe do odczytania informacje niezbicie świadczyły o zamiarach druidów. Wszystko obracało się wokół specjalnego rytuału związanego z ogromną mocą. Były tam jasne odnośniki do "króla, który musi zginąć", aby rozpocząć "cykl odrodzenia". W innym miejscu była mowa o potomkach czystej krwi", jako o ważnych elementach rytuału. Sam nie miał wątpliwości, że ci "potomkowie" to ludzie, których nazwiska znajdowały się na liście Glovera. Oni także mieli być ofiarowani, gdyż druidzi potrzebowali śmierci do wyzwolenia magicznej energii. Rozmyślne i z zimną krwią przeprowadzone poświęcenie życia ludzkiego. Najgorszy rodzaj czarnej magii. Zbyt okropne, aby temu wierzyć. Jeśli w ogóle można uwierzyć w coś takiego. - Nie podoba mi się to, Dodger. - Mnie też nie, panie Twist. Chociaż to jest to, czego się obawiałem. Oszukiwałem cię, bo podejrzewałem, że jest to coś złego. Gdybym opowiedział ci o tym, nie przedstawiając żadnych dowodów, słusznie byś mnie wyśmiał. Elf tak po prostu przyznał się do igrania z wiarą Sama w jego uczciwość. Przecież byli przyjaciółmi, braćmi. Gdzie podziała się ufność elfa? Czyżby nie wiedział, że może być z Samem szczery? Sam uważał elfa za swojego przyjaciela od momentu, kiedy ten pomógł mu po ucieczce z Renraku. Jak mógł uwierzyć, że elf jest jego przyjacielem? Przyjaciele nie kłamią. I nie oszukują się. Z goryczą w: głosie Sam powiedział: - Przez twoje oszustwo pomogliśmy im w realizacji ich planów. - Myślałem, że będziemy mogli powstrzymać ich, działając od środka - odpowiedział Dodger żałosnym głosem. Sam zastanawiał się, czy skrucha, jaką wyczuł w głosie elfa była prawdziwa. Jeżeli tak, to czego elf żałował: tego, co zrobił, czy może utraty szansy działania przeciwko druidom? Czy to w ogóle miało jakieś znaczenie? - Cóż, nie jesteśmy już w środku i nie sądzę, żebyśmy mogli ich powstrzymać. Jeśli druidzi zamierzają przeprowadzić swój obrzęd w dniu przesilenia, to nie mamy czasu. Od domu dzielą nas tysiące mil. Nie zostało nam nic poza tym, co mamy przy sobie, a niektórzy z druidów są szefami największych korporacji. Co my możemy zrobić? - Mam przyjaciół w Londynie. - Nie jestem tym zaskoczony. Dlaczego po prostu nie załatwiliście tych druidów wspólnymi siłami? A może bawiło cię oszukiwanie norma? Dodger westchnął. - Myślałem, że zrozumiesz. Miałem nadzieję, że dostrzeżesz potrzebę powstrzymania ludzi z Kręgu. - Oczywiście, że tak - odburknął Sam. - Każdy kto planuje coś takiego musi zostać powstrzymany. Myślałbym tak nawet, gdybyś mnie w to nie wciągnął. Mogłeś mnie po prostu poprosić zamiast urządzać tę całą maskaradę. Upewniłeś się, że się w to zaangażowałem, prawda? Jestem teraz częścią ich zbrodni. Dodger odsunął oskarżycielsko wyciągnięty palec Sama. - Obaj zostaliśmy w to nieumyślnie wciągnięci, sir Twist. Jednak nie wezmę całej winy na siebie. Zgodziłeś się na porwanie Sancheza i zrobiłeś to, zanim ktokolwiek przejrzał plany druidów. W tym wypadku Dodger miał rację. Zaangażowali się zanim Dodger pokazał mu fałszywą listę. To właśnie Sam zaaranżował ucieczkę z Johnsonem - Gloverem. Dodger praktycznie nie miał z tym nic wspólnego. Gdyby Dodger nie doprowadził do kontaktu z Gloverem, Sam nie dowiedziałby się o planach druidów aż do czasu, kiedy złożyliby ofiarę. Wtedy byłby uczestnikiem zbrodni i nie mógłby niczego odwrócić. Teraz jednak miał możliwość uratowania Sancheza, Corbeau i innych. Co było ważniejsze: jego zranione uczucia, czy ludzkie życie? - Czy twoi przyjaciele w Londynie mają potrzebne środki? Dodger skinął głową. - W takim razie zastanówmy się, gdzie i jak je wykorzystać. Dodger uśmiechnął się lekko. Sam odpowiedział uśmiechem, który mógł oznaczać rozejm. Jak tylko plany druidów zostaną pokrzyżowane, znajdzie się czas na rozwiązanie innych problemów. Póki co, mieli dużo pracy. Ciągłe kłótnie niczego nie załatwią. - Natychmiast skontaktuję się z moimi przyjaciółmi - powiedział Dodger. - Poczekaj. Chcę mieć pewność, że zgadzamy się we wszystkim. Zanim zdecydujemy, czego nam potrzeba, musimy ustalić co trzeba zrobić. Chcę mieć jak najmniej do czynienia z twoimi przyjaciółmi. - W porządku, panie Twist. Wierzę, że oceni pan ten problem właściwie. Ufam panu. Dodger zamilkł, dając Samowi możliwość wyrażenia chęci pogodzenia się. Sam jednak nie zamierzał tego robić. Dodger chrząknął i powiedział: - Więc, Sir Twist, od czego zaczynamy? - Jeśli ten obrzęd wymaga przelania królewskiej krwi, będzie w to włączona ogromna moc. Ten rodzaj magicznej energii wymaga izolacji i skupienia. Będą potrzebować odpowiedniego miejsca, gdzie będą mogli się skoncentrować i pokierować uwolnioną energię. - To bardzo rozsądne wnioski. Wygląda na to, że ma pan jakiś pomysł. - Tak. Pamiętasz co ci mówiłem na temat związków druidów z religią? - Pamiętam. - W porządku. Religie mają swoje święte miejsca i myślę, że jakaś ważna kaplica byłaby odpowiednim miejscem dla ich obrzędu. Świętymi miejscami dla druidów były aleje drzew i kamienne kręgi. Kiedyś w Brytanii było pełno takich miejsc. Jednak teraz większość z nich już nie istnieje. - Może sprawdzić raporty z badań archeologicznych? - To zajęłoby zbyt dużo czasu. Anglia ma bardzo bogatą historie. Poza tym nie wiemy dokładnie co mogłoby wiązać się z druidyzmem, a co nie. Zgadywanie trwałoby bardzo długo. - Wygląda na to, że nie mamy innego wyboru. - Przypominam sobie teorię, która mówiła, że wszystkie magiczne miejsca są w pewien sposób połączone. Pomiędzy nimi istnieją połączenia, przez które przepływa mana, podobne do linii danych w Matrycy. Wraz z powrotem magii, niektórzy magowie odkryli, że czasami te połączenia działają, pozwalając rzucać zaklęcia na niezwykle dużą skalę. Nikt naprawdę nie rozumie czym są te linie mana, ani jak działają. W Brytanii przeprowadzono większość badań, gdyż wygląda na to, że stopień ich koncentracji nad wyspą jest niezwykle wysoki. Wiele z nich zbiega się z siatką miejsc ważnych religijnie i archeologicznie, zaznaczonych mniej więcej sto pięćdziesiąt lat temu przez niejakiego Watkinsa. Jego mapy nie są identyczne z nowoczesnymi, nie wiem dokładnie dlaczego; nie pamiętam zbyt wiele na ten temat. Jestem jednak pewien, że ścieżki tych linii mają nazwę wymyślona przez Watkinsa - linie ley. Ustalenie miejsca krzyżowania się grup tych linii pomoże nam ustalić prawdopodobne miejsce przeprowadzenia obrzędu. - Proszę udzielić mi wskazówek, dotyczących magicznych tekstów, panie Twist. Jeżeli są dostępne w sieci, odnajdę je i dopasuję dane do współczesnej kartografii. Za pół godziny powinniśmy mieć mapę magicznych miejsc i rozkład linii ley. Dodger był bardzo dobry w tym, co robił. Wyświetlił stworzona przez siebie mapę. Sam wpatrywał się w monitor, obserwował linie, które zbiegały się w punkcie położonym w pobliżu. Inny, znacznie większy- węzeł znajdował się na południowym wschodzie. Porównał to z mapą i westchnął. Powinien był to wiedzieć od samego początku, ale skąd mógł mieć pewność, że to jeszcze istnieje. Przecież tak wiele rzeczy na świecie się zmieniło, zniszczono mnóstwo starożytnych zabytków i Anglia też była terenem zamieszania. Jednak to miejsce przetrwało. I w dodatku znajdowało się dwa kroki od posiadłości Glovera. Sam wystukał na klawiaturze odpowiednie komendy i powiększył obraz. Widok olbrzymich głazów wypełnił ekran. Oczy Dodgera otwarły się szeroko. - Stonehenge - powiedzieli w tej samej chwili. ROZDZIAŁ 13 Hart uklękła przed głazem. Jak tylko weszła w aleję, poczuła moc tego miejsca. Percepcja astralna z dystansu była trudna; w pobliżu kręgu pozostała energia tworzyła rodzaj blasku, który otaczał i izolował aleję. Hart podniosła się ostrożnie i ruszyła naprzód. Przy kamieniu, na którym dokonywano ofiary przecięła ścieżkę i ześliznęła się do rowu. Przeszła obok północnego wyniesienia w kierunku tworzących wewnętrzne kręgi megalitów. Nagle zatrzymała się. Elfka była widoczna przez ułamek sekundy. Zniknęła ledwo Hart zdała sobie sprawę z jej obecności. To jednak wystarczyło, aby uprzedzić Hart. Inni też musieli tam być. Hart czekała, ale przez kwadrans nikt się nie pojawił. Zbadała cienie, gdzie zniknęła kobieta. W cieniu megalitu znalazła kobietę i innego elfa - mężczyznę o ciemnych włosach. Oboje mieli na sobie czarne ubrania, podobne do ubrania Hart. Włączyła kontrolkę na swoich goglach, przełączając obraz na podczerwień. Okazało się, że ich ubrania maskuj ą ogrzewanie ciała. Czynnik rozproszenia ciepła był bardziej efektywny niż u niej. Ich wyposażenie było najwyższej klasy, a brak nerwowych ruchów działał na ich korzyść. Jak dotąd wydawało się, że nie zauważyli jej obecności. Czyżby byli zwiadowcami? Coś poruszyło się w ciemności. Nadszedł trzeci elf w ubraniu z czarnej skóry syntetycznej. Jego jasna, kudłata czupryna falowała przy każdym ruchu. Na plecach miał przywiązaną teczkę -po kształcie można było rozpoznać, że mieści w środku cyberdeck. Za nim szła czwarta osoba, nie był to jednak elf, lecz człowiek. Poruszał się trochę niezgrabnie, niemniej jednak szybko przebył otwarty teren. Kiedy szedł frędzle jego kurtki poruszały się, rozmazując kontur sylwetki. Przez jakiś czas cała czwórka czekała w napięciu i ciszy. Najwyraźniej zadowoleni, że nie było powodu do alarmu, zanim rozeszli się w różne strony, aby zaczaić się między głazami odbyli cichą rozmowę. Ciekawe. Czy oni też czekali na Tajny Krąg? Zastanawiała się jaką drogę wybrać. Skoro inni już przyszli, nie mogła zająć upatrzonego wcześniej miejsca; wspięcie się na górny głaz zwróciłoby ich uwagę. Tego nie mogła ryzykować - nie wiedziała kim byli, ani po co tu przyszli. Przecież mogli to być wysłannicy Kręgu, którzy przyszli wcześniej, żeby zabezpieczyć miejsce. Zanim dotarła do alternatywnego miejsca, na wschód od ołtarza, minęła prawie godzina. Wnętrze kręgu było stąd równie dobrze widoczne, ale megality zasłaniały prawie wszystkie dojścia, w tym także aleje. Nie znała odpowiedniego do przeprowadzenia ceremonii czasu. Wiedziała tylko, że musi to nastąpić przed świtem. Usadowiła się więc i czekała. Nie była pewna, kiedy zdała sobie sprawę z faktu, że energia kręgu ulegała zmianie. Ktoś, gdzieś wytwarzał energię wpływającą na krąg. Weszła w świadomość astralną i spróbowała ocenić naturę tej energii. Nie wyglądało to na normalny rytuał i na nic się zdało rytualne połączenie go z kręgiem. Astralny blask kręgu zmieniał się i załamywał. Między energią otaczającą głazy zauważyła jakieś postacie, tak jak ryby wokół rafy. Te duchy wydawały się bardzo poruszone. Poruszały się coraz szybciej, opuszczając krąg. Inne wchodziły w krąg i poruszały się po ścieżkach tamtych duchów. Zmieniła punkt obserwacji. Patrząc z większej wysokości widziała duchy poruszające się wzdłuż wyznaczonych ścieżek. Linie ley działały. - Cholera! Okrzyk skierował jej uwagę z powrotem na teren ziemski. Człowiek wyszedł z kryjówki i stał w środku koła. Położył ręce na kamieniu ołtarza i spojrzał w niebo. - Nie ma ich tutaj - krzyknął. - Ci dranie druidzi odprawiają swoje magiczne obrzędy gdzie indziej. Nie słyszała tego głosu od miesięcy, ale rozpoznała go. Samuel Verner. Słyszała, że po ich ostatnim spotkaniu obrał sobie imię Twist. Ciemność i duża odległość spowodowały, że nie rozpoznała go wcześniej. Wypowiedziane przez niego przekleństwo świadczyło o tym, że nie był częścią planu druidów. Jego obecność była znakiem, że jeszcze inna frakcja została w to zaangażowana. Inni także wyszli ze swoich kryjówek i przyłączyli się do Vernera. Elf z teczką na plecach to na pewno kumpel Sama - Dodger. To właśnie oni opuszczali Dwór Seeile, kiedy ona tam wchodziła. Czy Lady Deigh miała dwie drużyny działające równocześnie, czy też byli oni agentami kogoś innego? Czy Lord Protector dowiedział się czegoś o swoich odstępcach? Kimkolwiek oni byli, szukali Tajnego Kręgu tak, jak ona. To wszystko ją zdezorientowało. Trzeba było szybko nadrobić stracony czas. Jeśli energia, którą odkryła, była rzeczywiście tak potężna, jak sądziła, będzie potrzebować pomocy. I szczęścia. Jak dotąd Verner miał szczęście. Skoro grupa Sama szukała Kręgu, może będą chcieli dołączyć się do niej. Nie musiałaby im płacić, a może nawet trochę oberwą podczas akcji. Opuściła kryjówkę i szła przed siebie, trzymając ręce przy tułowiu. Doskonale zdawała sobie sprawę, że u jej boku kołysze się broń - Beretta model 70. Nie byłoby dobrze zostać postrzelonym przez przyjaciół. - Chciałoby się powiedzieć dobry wieczór, ale ten chyba do takich nie należy. Wygląda na to, że wszyscy jesteśmy rozczarowani. Ubrane na czarno elfy wyciągnęły broń i wymierzyły w nią. Dodger, próbujący wyciągnąć broń z torby na plecach, stanął na linii ognia kobiety. Zirytowało ją to, lecz przesunęła się tak, aby jej nie przeszkadzał. Sam znieruchomiał i Hart poczuła jakąś siłę. Coś jest w powietrzu, pomyślała. Sam nie był aktywny, kiedy widzieli się ostatnio. Poczekała chwilę aż zbadają otaczające ja ciemności, w celu sprawdzenia czy jest sama. - Może połączymy siły, - powiedziała. - Mając jakiś szybki środek transportu, może uda nam się odnaleźć ich zanim zakończą obrzęd. To nie jest zbyt daleko. - A co ty masz z tym wspólnego? - spytał ciemnowłosy elf. Sam zignorował to pytanie, zrobił krok do przodu i zapytał. - Na południowy wschód? Potwierdziła skinieniem głowy. - Posiadłość Glovera - powiedział Dodger. Sam trzasnął pięścią w kamienny ołtarz. - Byliśmy w samym centrum i nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy. Gdybyśmy zostali, moglibyśmy coś zrobić, ale teraz dostanie się do środka graniczyłoby z cudem. - Zwracając się do Hart, powiedział: - Chyba, że trzymasz w zanadrzu kolejnego smoka. - Nigdy więcej smoków - powiedziała. Spojrzał na nią dziwnie, a ona wiedziała, że nie udało się jej zapanować nad emocjami. Co dała mu do zrozumienia, nie wiedziała. Miesiąc później nadal nie rozumiała swoich własnych uczuć i miejsca Sama w nich. - Cóż, chyba nie jestem zaskoczony. Może skompletujemy mały oddział uderzeniowy? Potrząsnęła głową. - Tak czy inaczej będziemy musieli spróbować - powiedział. - Nie wolno im dokończyć rytuału. Kiedy Sam ruszył z miejsca, podszedł do niego ciemnowłosy elf. - Czy można jej zaufać? Sam spojrzał w twarz elfa. Czekał, aż jego zimne, niebieskie oczy spotkają się z jego oczyma i wtedy rzekł: - Powiedziano mi kiedyś, żebym nigdy nie ufał elfowi, Estios. To zawsze wyglądało na dobrą radę w twoim pobliżu. Sam popatrzył na swych towarzyszy, czyniąc Hart bardzo świadomą swojego pochodzenia. Końcówki jej uszu zrobiły się czerwone. - Ale wygląda na to, że mam mały wybór. Jestem mniejszością w tym tłumie. W tym momencie muszę zaufać komuś, kto wygląda tak, jakby potrafił coś zdziałać na druidów'. Hart to profesjonalny shadowrunner, gotowy do akcji i chętny do pomocy. Chcesz odmówić przyjęcia kolejnego żołnierza? Druidzi będą przygotowani na kłopoty i Glover z pewnością wzmocni środki bezpieczeństwa. Będziemy potrzebowali każdej pomocy, jaką tylko uda się nam zdobyć. Estios pozostał na sekundę w bezruchu, jakby chciał dowieść, że panuje nad sytuacją. - Bardzo dobrze. Wezwę samolot. ROZDZIAŁ 14 Wiklinowa, pleciona kukła stała po południowej stronie, naprzeciw nakreślonych kredą linii, blisko pustego skrawka ziemi w kształcie tarczy, przez który wszyscy weszli do rytualnej strefy. Srebrna misa święconej wody spoczywała po zachodniej stronie, a zapach palonych ziół dolatywał od wschodu i wypełniał całą przestrzeń. Tylko górna część plecionej kukły była widoczna spoza otaczającego labiryntu drzew i krzewów. Glover stwierdził, że poza kukłą wszystko jest bardzo znajome. Normalnie ozdobiona złotem włócznia stała po południowej stronie, ale to nie był normalny rytuał. To była ceremonia wielkiej ofiary, najświętszego rytuału druidów. Wokół wiklinowego manekina stało sześć wybranych ofiar, potomków rodów czystej krwi. Gordon stał przed manekinem, trzymając nie zapaloną pochodnię, częściowo ukrytą przez faliste rękawy jego gładkiej białej togi. Sprawiał wrażenie zamyślonego i opanowanego. Czy rozważał swoją rolę w zbliżającej się ceremonii? Wszystkie symbole były na miejscu. Nadszedł czas, by zaczynać. Gordon zrezygnował z pozycji naprzeciw manekina i poszedł w pobliże środka koła, ostrożnie, aby uniknąć stąpnięcia na którąś z nakreślonych kredą linii. Kiedy dotarł do niedokończonego pentagramu, w którym miał stanąć, napotkał Davida Neville'a. Gordon zajął swoje miejsce, a młody Neville dokończył pentagram. Druidzi ruszyli przez polanę na wyznaczone miejsca, widać było korowód białych kształtów, przemieszczających się w ciemności. Każdy nosił rytualną szatę, wykończoną złotą wstążką na brzegach, i obrzędowe nakrycie głowy. Prowadzący ceremonię Sir Winston odróżniał się od swych towarzyszy ciężkim, złotym napierśnikiem, noszącym insygnia jego totemu. Wszystko było w porządku. Glover nie dostrzegał żadnych błędów, nic, co mogłoby wskazywać, że Hyde-White może mieć rację. Ceremonialny krąg został ułożony dokładnie z wypracowanym porządkiem obrzędów. Znaki geometryczne były właściwe, symbole odpowiednie. Czy mogli coś przeoczyć? Neville stał w centrum koła, nadając imię każdemu uczestnikowi i rzucając ochronne zaklęcia. Glover studiował postać arcydruida. Neville zachowywał się dostojnie i panował nad sytuacją, tylko lekki pośpiech burzył jego spokój. Blady płomień zaczął wznosić się wokół niego, gdy energia została wzbudzona. Glover przyłączył się do kręgu, dodając swoje moce do zaklęcia. Neville kontynuował rytuał wzdłuż okręgu, aż do momentu, gdy dosięgnął Hyde-White'a. Wraz z włączeniem otyłego człowieka, okrąg został skompletowany. Glover zauważył, że emanacja Hyde-White'a zachowywała się w taki sposób, jakby całkowicie nie poddał się rytuałowi. Mniej kompetentni szamani mogli fatalnie zepsuć rytuał przez takie ograniczenie, ale moc Hyde-White'a z nawiązką przewyższała ich aktualne potrzeby. Neville wzniósł inicjującą pieśń; jego drżącemu głosowi wtórował chór innych druidów. Wezwał ziemię, by posłuchała ich słów. oddał cześć wszystkiemu, co naturalne i przyrzekł, że Krąg uczyni wszystko, by odbudować równowagę w środowisku. Umilkł przed złożeniem ofiary. Neville skinął głową w stronę, trzymającego wysoko nie zapaloną pochodnię Gordona. Gromadząc kosmyki mocy każdego z druidów, Neville splótł je w lancę światła, którą skierował na cel. Bursztynowy płomień objął pochodnię, zapalając ją w strumieniu ognia i iskier. Przy akompaniamencie rytmicznie wypowiadanego psalmu, Gordon poszedł na brzeg koła i stanął twarzą w twarz z pleciona kukła. Przytknął pochodnię do końca lewego ramienia manekina czekając, aż zajął się on płomieniem. Wtedy wbił żagiew głęboko w nogę kukły i zwolnił uścisk, aby rozniecić następne gniazdo wygłodzonego ognia. Przed powrotem na miejsce w centrum okręgu, skinął głową w stronę manekina po czym zwrócił się twarzą do Neville'a. - Złóżmy ofiarę. Niech niebo zaakceptuje nasz dar - powiedział. Druidzi nadal śpiewali pieśń wzmacniając siłę głosów, kiedy ogień objął cała kukłę. Sanchez, pierwsza z ofiar rytuału, skonał bezgłośnie. Druidzi śpiewali jeszcze donośniej. Ryk rozrywanego metalu i trzask pękającego drewna gwałtownie przerwał ich zawodzenia. Kakofonia dochodziła z jakiegoś miejsca w pobliżu domu. Glover szukał źródła. Za przybudówkami wznosił się zdeformowany kształt. Nieregularna bryła różnorakich materiałów wygięła się w ogromną ciemną masę śmieci i gruzu, aż zawisła wiele metrów ponad dachem najbliższej budowli. Dziwny kształt zakołysał się i pochylił w stronę Kręgu. Czymkolwiek była ta rzecz, zaczęła przesuwać się w ich kierunku. - Dawid - powiedział spokojnie Sir Winston ponad podekscytowanymi pytaniami innych druidów. - Nie wolno nam przerywać. - Powstrzymam to monstrum, ojcze. Dawid Neville wyzwolił swoje moce z systemu, który stworzyli druidzi. Glover napiął mięśnie, zwiększając ilość dostarczanej energii. Brakowało mu koncentracji, bo oczy stale uciekały w stronę zbliżającego się potwora. Coraz jaśniejszy ogień płonącego manekina oświetlił nadciągający kształt. Z każdym krokiem stawał się bardziej wyraźny. Z bezkształtnej masy przemienił się w wykrzywionego i niezdarnego mężczyznę, zbudowanego ze śmieci i fragmentów zdewastowanego domu. Był to golem zrobiony z odpadów, a jego kształt przypominał plecioną kukłę. Jedna z ofiar krzyknęła, płomienie przebiły narkotykową mgiełkę i potwór wstrząsnął się. Kawałek za kawałkiem samochód Bar-netta. starodawny benzynowiec, rozpadł się, wirujące kawałki lekko wznosiły się w powietrze i leciały w kierunku sunącego kształtu, by się z nim połączyć. Dawid Neville patrzył na to wszystko ze środka kręgu. Uważał, aby nie przekroczyć bezpiecznej magicznej bariery, wyznaczonej przez nakreślony kredą krąg. Stał prosto z rozpostartymi ramionami i podniesionymi dłońmi, aby błagać o pomoc. - Poprzez siły niebios, rozkazuję ci. Poprzez siły ziemi, rozkazuję ci odejść. Stoję twardo na ziemi, muskany przez wiatr i nakazuję ci odejść. Glover widział energię zebraną wokół Davida, zanim ten postąpił krok do przodu i uderzył całą swą potęgą w golema. Połyskująca w ciemności aura potwora pochłonęła wyzwoloną moc. potykając jasny płomień, jakby nigdy go nie było. Gloverowi zaschło w ustach. Młody Neville był pedantem i snobem, ale dysponował dużą potęgą i specjalizował się w kontaktach z siłami astralnymi. Glover widział dość często, jak odprawiał niesforne duchy. Cokolwiek tutaj widzieli, miało już dostateczną siłę, aby mu się przeciwstawić. W piersi ogromnej postaci powstał otwór, ciemna przepaść utworzona w kotłowaninie sprężyn, resorów, zderzaków, metalowych fragmentów i potok płynnych odpadów wytrysnął stamtąd, aby pochłonąć Neville'a. Ten, cofnął się wymiotując. Kałuża wymiocin skrzepła przy stopach Neville'a i złapała go w potrzask, w miejscu, gdzie stał. Ściekający, zawiesisty szlam gęstniał ograniczając jego ruchy. Nogi osaczonego zniknęły w jeszcze większym strumieniu odpadków, który wylewał się z potwornych wnętrzności golema. Neville spróbował ponownie krzyknąć, rzucić zaklęcie, ale słowa zostały stłumione, aż ustały, kiedy wzrastający kopiec przerósł jego głowę i pogrzebał go. Istota drgnęła wyraźnie zapadając się, jak gdyby zaklęcie Neville'a dało wreszcie oczekiwany efekt. Była to fałszywa nadzieja. Wąski pomost odpadków połączył miejsce, w którym do niedawna stał Neville, z golemem. Tą drogą zaczął płynąć szlam i śmieci, tworząc coraz większy kopiec. W końcu stos nieczystości urósł dostatecznie i zaczął przybierać pierwotny kształt. Barnett rzucił czar na monstrum; płomienie wytrysnęły łukiem z wyciągniętej ręki i uderzyły w korpus potwora. Para i dym falowały, ale chociaż małe ogniki migotały na dotkniętej powierzchni, golem nie zareagował na atak. Hyde-White stał pogrążony w transie, kropelki potu spływały po połaciach odsłoniętego ciała. Podobnie jak Glover zebrał wiązki mocy, kiedy druidzi opuścili obrzęd, aby poświęcić się mocom i pokonać intruza. Glover miał mało czasu, aby ocenić wysiłki starca; pochłaniając część jego dodatkowego obciążenia poddawał próbie własne opanowanie. Inni druidzi rzucali czary i podejmowali próby własnych zaklęć odesłania. Ich wysiłki dały efekt; potwór wydawał się uwięziony między zewnętrznymi i wewnętrznymi ochronnymi okręgami wielkiego, narysowanego kredą koła. Fitzgilbert odważył się podejść za blisko do golema i został powalony przez kończynę z zardzewiałego metalu i spróchniałego drewna. Gruz posypał się na nich, a on z karkiem złamanym przez uderzenie upadł na ziemię. Ręka Glovera została złapana w kościsty uścisk. Hyde-White przekroczył krąg. Gruby mężczyzna był zmuszony opuścić swoje miejsce; istota ze śmieci zajęła jego przestrzeń. - Andrew, teraz widzisz do czego doprowadziła nas obsesja Neville'a. On nie ma kontroli nad duchem. Tak, jak się obawiałem wystąpił błąd w rytuale i dlatego ta istota pojawiła się tutaj. Jeśli ofiara zostanie złożona, nie wiadomo jaką moc uzyska to monstrum. Glover patrzył jak zahipnotyzowany na golema. Miał w sobie coś fascynującego, przyciągającego i obrzydliwego. Dysponował ogromną mocą, ale nienaturalne pochodzenie stanowiło ostateczny argument na korzyść Hyde-White'a. - Musimy powstrzymać tego potwora. Podbródek Hyde-White'a, gdy skinął głową zniknął w fałdach ciała, które ukryły jego szyję. - Jeśli czar zostanie przerwany bez przygotowania, może wystąpić odbicie. Będę pilnował połączenia z Neville'em, a ty rób, co ma być zrobione. Co ma być zrobione. Glover spojrzał na kukłę z wikliny. Płomienie już strawiły jej lewą połowę i rozprzestrzeniały się. Gdzie płomienie szalały gwałtowniej, tam ofiary się już nie ruszały. Corbeau leżał przywiązany do prawego ramienia manekina. Ogień był coraz bliżej i mężczyzna zaczął się ruszać, gdy gorąco i podniecenie przenikały przez narkotykową mgiełkę do jego mózgu. Tyle wysiłku, aby go tutaj dostarczyć, a teraz wszystko zostało zniszczone przez arogancję Neville'a. W środku okręgu starszy Neville stał sztywno wyprostowany, ponad głowę wzniósł złoty sierp. Oczy miał zamknięte, a jego usta poruszały się, kiedy gorączkowo wypowiadał słowa rytuału. - Ofiarujemy krew ziemi. Pozwólmy ziemi wypić z tego wyświęconego naczynia i odświeżyć się. Gordon szedł w jego kierunku, intonując modlitwy ofiarowania, chrzcząc się imieniem "podarunku" i poświęcając własną krew dla odrodzenia ziemi. Uklęknął przed Neville'em, wyciągając głowę, aby ofiarować swoje gardło. Glover nie mógł pozwolić, aby królewska krew nakarmiła potwora. Mając nadzieję, że nie niszczy także nadziei ziemi, zebrał swoje siły i wysłał podmuch, który rozerwał prawe ramię wiklinowej kukły w wybuchu zielonego czarodziejskiego ognia. Corbeau wrzasnął, kiedy tajemnicze moce rozrywały jego ciało i gotowały zawarte w nim płyny. To była szybsza śmierć, niż lizanie ofiarnych płomieni, ale przez to nie mniej okrutna. - Ty głupcze! Co zrobiłeś? - krzyknął Neville, przestępując poza krąg, aby pochwycić Glovera. - Zatrzymałem twoje nieudane dzieło - szarpnięciem ręki uwolnił się z uścisku starca. - Zniszczyłeś wszystko, nad czym pracowaliśmy! - Uratowałem to dzieło. Spójrz! Golem z odpadków kołysał się dziko. Nachylony prawie 45 stopni od pionu zgubił nagle zwartość i roztrzaskał się na składowe elementy. Smród zgnilizny i rozkładu rozniósł się nad polaną, gdy zardzewiały metal i rozłożona materia organiczna gęsto padały na ziemię. Na wpół rozłożone zwłoki młodego Neville'a leżały pomiędzy śmieciami, jego białe kości połyskiwały w świetle ognia. - Widzisz co zrobiłeś, starcze, i ile kosztowała twoja wypaczona ambicja. Twój syn leży martwy. Tę cenę będziesz miał na sumieniu do grobu. Módl się, żeby twoje sumienie nie zostało jeszcze gorzej obciążone. Możemy mieć tylko nadzieję, że za twe szaleństwo nie zapłaci ziemia. - O czym mówicie? - zapytał jeden z druidów. Wszyscy powoli podeszli do rozmawiających. Glover wskazał palcem na kupę odpadków, które zakłóciły ich ceremonię. - O tym. Wszyscy widzieliśmy jak ten potwór rósł w siłę podczas składania ofiar, - Glover odwrócił się pełen gniewu w stronę Neville'a. - Gdybyś dokończył rytuału, golem zyskałby potęgę, o jakiej nam się nawet nie śniło. Spuściłbyś na tę ziemię kolejną plagę. - Nie! - twarz Neville'a wyrażała sprzeciw. - Zniszczylibyśmy tego potwora. Zepsucie zostałoby uprzątnięte. Glover wyśmiał szyderczo desperację brzmiącą w głosie Neville. Ten człowiek nie mógł przekonać nawet siebie. - To dlaczego golem rozpadł się, gdy przerwałem rytuał? Oczy Neville'a objęły pozostałych przy życiu ludzi. W tych twarzach nie było dla niego żadnej pociechy. - Nie wiem - wymamrotał. - Cóż, ja za to wiem doskonale. Wprowadziłeś nas w błąd, starcze. Wiodłeś nas drogą zniszczenia i niepowodzeń. Musimy znaleźć inną drogę, aby przywrócić do życia całą ziemię. Musimy mieć nadzieję, że rzecz da się jeszcze odwrócić i, że twoje niedołęstwo nie zamknęło na zawsze drzwi. Barnett odwrócił się teatralnym gestem od Neville'a. - Glover, ty jedyny wiedziałeś co należy robić. Co radzisz? - Cokolwiek jest potrzebne... - odezwał się Gordon. Gdy wszystkie oczy zwróciły się na niego, dodał: - Byłem gotowy oddać własne życie, aby ziemia została przywrócona do życia. Kto mógłby prosić o więcej? Chcę tylko, aby wskazano mi drogę. Jeśli znasz taką, mistrzu Glover. zdam się na twoje przywództwo. - To jest straszliwa odpowiedzialność - odpowiedział Glover. - Przed która w decydującym momencie się nie ugiąłeś. Duch Glovera uniósł się. Przyzwolenie Jego Wysokości! Hyde-White miał rację. Nadarzyła się wyjątkowa okazja. Byłby głupcem i człowiekiem słabego charakteru, gdyby jej nie wykorzystał. Próbował ukryć swoje podniecenie, aby ukazać właściwie surowa twarz, gdy Ashton, uczeń Neville'a. wziął napierśnik arcydruida od starca i podał go Gloverowi. Jego ręce trzęsły się, kiedy przyjmował relikwię. - Służę ziemi jak ty. Wasza Wysokość. Rozumiecie doskonale, że musimy uczynić wszystko, co jest niezbędne, aby znów ujrzeć tę krainę w zdrowiu. Jako głowa Kręgu nie spocznę, póki nie przywrócę tej ziemi do pełni chwały. Nic mnie nie powstrzyma. Czuł siłę przekonywania tego, co powiedział. Zrobiłby wszystko, aby uratować ziemię. Poza tym czuł krzepiącą obecność Hyde-White'a. CZĘŚĆ 2 ZAWSZE JEST JAKIŚ WYBÓR ROZDZIAŁ 15 Londyn śmierdział. Nie były to jedynie przenikające wszystko przykre zapach; ze śmietników, którymi miasto mogło się poszczycić, jak każda inna metropolia. Szczególny londyński wyziew był spadkiem po terrorystycznych atakach w 2039 r. Wtedy radykalna grup pod nazwą Pan Europa w odpowiedzi na przypuszczalny angielski udział w rozpadzie EEC rozpyliła jakiś bioczynnik. Prawdopodobnie mikrob zniszczył ochronną powłokę świeżo zbudowanej kopuły. Terroryści zapewne obserwowali z przyjemnością, jak sztuczna biopowłoka ulotniła się pod działaniem drapieżnego organizmu. Ale czy wiedzieli, jak ich organizm zadziała na inne organiczne ciała? Nie było sposobu, aby zneutralizować raz wypuszczonego z butelki dżina. Większość londyńskiej historycznej spuścizny została zniszczona, kiedy niekontrolowany organizm pożerał papier i drewno w całym mieście. Zamieszki, które nastąpiły późnię zdewastowały miasto do reszty, rujnując jego teraźniejszość i prawie kompletnie niszcząc jego przeszłość. Duch Londyńczyków także podupadł, a marzenia o przewodzeniu nowej Europie umierały wśród rozpadającej się rzeczywistości. Teraz, szkielet zrujnowanej kopuły wyginał się łukiem ponad miastem, jak połamane żebra gnijącej przedpotopowej bestii. Grzyby drapaczy chmur, wież i ciągów komunikacyjnych celowały w niebo spomiędzy wybielonych podpór. Sam widział połyskujące, spiczaste wieże nowego pleksu, jak megakorporacyjne pomniki pogardy dla zwykłych ludzi. Zamiast realizować ludzkie nadzieje, korporacje przeciwstawiały się wzrastającej sile Partii Zielonych, czerpały korzyści z chaosu i zaspokajały własne zachcianki. Z wykupieniem głosów w parlamencie i szemranymi interesami z nadal panująca arystokracją, korporacje trzęsły angielskim prawem, niszcząc ludzkie marzenia o bezpieczeństwie i dostatku. Pomimo odnowionej monarchii konstytucyjnej Jerzy VIII, Lord Protektor i parlament nie rządzili państwem. Megakorporacje rządziły większością Anglii tak pewnie, jak rządziły własną salą konferencyjną. Ale Londyn był nowoczesną metropolią i w cieniu korporacyjnych wież istniał inny świat, którym nie rządziły ani megakorporacje, ani Zieloni Lorda Protectora. Londyn miał swój światek cieni, tak samo, jak Seattle. W zaułkach i w ciemnych alejkach kobiety i mężczyźni, shadowrunnerzy walczyli z agresywną, bezwzględną dominacją korporacyjnych sił. A kiedy korporacje szykowały kontruderzenie, runnerzy kryli się... w opuszczonym obszarze, który przypominał Samowi Barrens z Seattle. W tętniącym mrowisku ludzi, w Publicznej Strefie pod korporacyjnymi wieżami, w ociekających wilgocią tunelach ciągów serwisowych, w sieci kanalizacji burzowej, które tworzyły podziemne miasto. Szczególnie w sieci kanalizacji burzowej. Zimna, mulista woda obmywała jego krótko ostrzyżone włosy. Gdyby miał dłuższe, przejmujący chłód byłby złagodzony. Nie czułby wilgoci, gdyby cuchnąca ciecz nie przedostała się do gołej skóry na karku. Dlaczego Hań się spóźniała? Już pięćdziesiąt minut. Podczas trzytygodniowego polowania na londyński ciemny światek, zawsze przychodziła na czas, jeśli nie wcześniej. Nawet w tych rzadkich momentach, kiedy spotykali się dla relaksu, ona zawsze była pierwsza gotowa. W przeciwieństwie do Sally. Sally nie spodobałoby się tutaj. Ona nienawidziła ciemności w miejscach zamkniętych. Pamiętał jej przekleństwo, kiedy tak dawno temu włamali się do arkologium Renraku. Tak dawno temu? Minęło trochę więcej niż dwa lata. Wtedy mieszkał w innym świecie, żył innym życiem. Później wszedł między cienie i odnalazł nową sferę. Czy teraz stał na rozdrożu i wkraczał na jeszcze inna ścieżkę? Kiedy myślał o Sally, przypomniał sobie dobre czasy. Kiedy byli w łóżku i intensywność tego wszystkiego. Ale przypominał sobie także spory i arogancje. Miał zawsze uczucie, że on w jakiś sposób nie dorasta do poziomu Sally. Cóż! Przez większość czasu nie dorastał do swojego własnego, ale nie czyniło go to mniej wartościowym. Czasy się zmieniły, ludzie się zmienili. On też. Czy coś się jej stało? Zmartwienie Sama było prawdziwe, ale twarz, z którą te troskę utożsamiał, należała do Hart. To go zaskoczyło. Jak łatwo znalazła się w jego myślach, aby zastąpić Sally. Równie łatwo, jak wspólne wskakiwanie do łóżka. W swoim czasie wydawało się to w jakiś sposób słuszne. A teraz? Cóż, teraz nadal wydaje się słuszne. A co z Sally? - Co z Hart? - szepnął Estios. - Powiedziała, że przyjdzie. Sam żałował, że nie czuł się tak pewny, jak wynikało z jego tonu. Czy w ogóle był przekonujący? Estios wy dawał się nerwowy jak nigdy. Wysoki elf zawsze zadzierał nosa, nieobecność partnerów zwykle nie wzruszała go. Czy teraz martwiło go spóźnienie Hart? Wydawało się to nieprawdopodobne. Kiedy spotkali się w kręgu Stonehenge, Estios nie ufał Hart. Nawet wtedy, gdy uratowała ich wszystkich przed popełnieniem błędu i zasadzką w majątku Glovera tamtej nocy. Estios pozostawał pełen niedowierzania. Każdy jego komentarz był związany z podejrzeniami. Ona obracała w żart tę wrogość, ale Sam się martwił. Jak mogli razem pracować bez wzajemnego zaufania? Z kim miał rozmawiać? W tych dniach musiał ważyć każde słowo, jakie powiedział Dodger, zastanawiając się, czy było tam nowe kłamstwo, ukryte między kwiecistymi zwrotami. Byli Estios i jego ludzie. Chatterjee wydawał się dosyć nieszkodliwy, cichy i kompetentny. O'Connor była najbardziej przyjazna z gromady, ale wydawało się, że znała Dodgera od długiego czasu. Któż wiedział co to znaczyło? Zapewne Dodger wiedział, ale on nie rozmawiał. Estios był jak zimna ryba. Tyle samo, ile miał za złe Hart, wydawał się mieć za złe Samowi; nawet więcej. Pod przykrywką uprzejmości - Sam wyczuwał to - wysoki elf był poddany presji tak, jakby ktoś zmuszał go do pozostawania w relatywnie dobrych stosunkach z Samem. Może ktoś mu kazał. O ile Sam wiedział, Estios był zatrudniony wyłącznie przez profesora Laverty'ego. To spowodowało, że Sam zachodził w głowę, co profesor na tej sprawie zyskiwał. Właściwie, to komu Sam mógł ufać? Sobie, przypuszczał, że lnu także. Ale lnu był tylko psem i poza tym nie było go tu. W Londynie elfy, z którymi ścigał druidów, stanowiły jego jedyny punkt oparcia. Elfy- dysponowały swoimi kontaktami w pleksie, w większości z normalnymi ludźmi. Sam ufał tym kontaktom mniej, niż elfom, ale w mieście byłby bez nich zgubiony. Gdyby nie ci ludzie, wracałby pewnie teraz do Seattle. Krótkie serie lekkich uderzeń rozległy się w głębi tunelu. Estios wyciągnął broń i zwrócił się w kierunku źródła dźwięku, jeszcze zanim Sam wyselekcjonował echa. Wśród zwykłego smrodu kanalizacji rozpoznał znajomy zapach. Mając pewność, że Estios poradzi sobie z ewentualnym fizycznym zagrożeniem, Sam uruchomił swoje astralne zmysły i zaczął skanować tunel. Nadchodząca aura była dobrze znana i uspokajająca. Nie zdradzała śladu zranienia czy emocjonalnego niepokoju. Dalsza analiza wykazała, że nie była śledzona. - Widzę, że trafiłam na małe przyjęcie - stwierdziła Hart, podszedłszy bliżej. - Gdzie byłaś? - zapytał Estios, rzucając groźne spojrzenie. Zignorowała jego wzrok. - Chodźmy zobaczyć Herzoga. - Nie podoba mi się to - powiedział Estios. - A czy tobie się cokolwiek podoba? Nie musiałeś przychodzić. Przetarła zabrudzone miejsce na rękawie swojej marynarki od Scaterelliego. Wyraz poirytowania na jej twarzy mógł być wywołany widokiem poplamionego materiału, ale Sam wiedział lepiej. Estios nalegał. - Nie potrzebujemy mieszać go w nasze sprawy, Hart. Naraziłaś nas już dość na niebezpieczeństwo, wysyłając Twista do niego. - Ona nikogo nie naraziła, Estios. Herzog to tylko nauczyciel. Powinieneś być wdzięczny; kontakt z nim uczyni ze mnie bardziej wartościowego maga. - Uczenie się od takiego lumpa jest gorsze, niż nie uczenie się wcale. Hart zaśmiała się. - Nauka to nauka. Proponuję, żebyś zatrzymał swoją opinię dla siebie. Nie sądzę, aby nasz gospodarz potraktował wyrozumiale twoje złośliwości. Gdyby Herzog był tutaj... -Ale Herzog tu jest. Nowy głos należał do dużej postaci, która wyłoniła się z głębokich ciemności tunelu. Sam wyczuł już wcześniej wyraźny zapach Herzoga i wiedział, że był gdzieś w pobliżu, ale inni wydawali się być tego nieświadomi. Estios uniósł z rozmachem broń. a Hart wyraźnie się spięła. Przybysz zamruczał z rozbawieniem. - Dzisiaj żadnych utarczek- powiedział. Herzog był duży jak na człowieka, ważył więcej niż niejeden ork. Większość jego masy stanowiły mięśnie i kości ukryte pod cienką warstwą tłuszczu oraz połatanej odzieży. Był nadnaturalne silny. Dar natury, wzmocniony raczej przez działanie totemu, niż przez sztuczne dopalacze. Pomimo wzrostu i mnogości fetyszów ozdabiających girlandami jego strój, poruszał się prawie bezszelestnie. - Dobry wieczór Herzog - powiedziała Hart. - Miło mi cię widzieć. - Masz dla mnie robotę. - Prosta- skomentował Estios. - Wciąż się ściemnia, elfie. A mam kupę własnych zajęć. Jeśli nie podobają ci się moje obyczaje, nie musimy ze sobą robić interesów. - Zlekceważ tego wysokiego, ciemnoskórego i gburowatego typka, Herzog - powiedziała Hart. - Potrzebujemy twojej pomocy. - Do czego? - Żeby pchnąć nas do przodu. Nasze sondy znikają, przeciwnicy wydają się być dobrze przygotowani na tego typu inwigilację. Myślałam, że twoje uzdolnienia mogłyby pomóc nam w znalezieniu bardziej owocnych rozwiązań. - Twoi przeciwnicy nie są moimi przeciwnikami. - Oni są przeciwnikami każdego - powiedział Sam. Herzog odwrócił się do Sama. -Ach tak. Więc dlaczego nie zrobiłeś tego, o co prosi elf? Sam nie chciał odpowiedzieć. Gdyby był sam z Herzogiem, może zdobyłby się na szczerość, ale przy Hart czuł się skrępowany. Nie chciał, żeby wiedziała jak bardzo nienawidził rozmawiać z Psem, jak bardzo obawiał się nierealności formy duchowej. I nie chciał, żeby wiedziała o tej drugiej istocie, która go tak bardzo przerażała. - Nie mogę - powiedział. Herzog obrócił się przy akompaniamencie brzęczących fetyszów i magicznych przedmiotów. - Masz moc. Wiesz jak uwolnić twojego ducha, dlaczego odmówiłeś tym razem? Pies czy Człowiek Światła? Sam zawahał się, a Hart rzuciła mu spojrzenie. - Co to jest Człowiek Światła? - zapytała. - Nic - odpowiedział szybko Sam, aby powstrzymać Herzoga od udzielenia odpowiedzi. - To nic. To rodzaj podświadomego symbolu. Nadal mam kłopoty przenosząc się do krainy duchów, a dopiero stamtąd jestem w stanie spełnić twoje oczekiwania. Hart wpatrywała się w niego, ale nic nie powiedziała. Sam odmówił krótką dziękczynną modlitwę, kiedy zwróciła z powrotem swą uwagę na Herzoga. - Więc, szamanie, czy zrobisz dla nas pewne reccel - Zrobię. Zajmie to trochę czasu. - W takim razie zostawimy cię z tym - powiedział Estios. Uznając umowę za dogadaną, wysoki elf zniknął w ciemności. Hart zwlekała, aby podziękować Herzogowi, później chwyciła Sama za ramię. Szaman zatrzymał ją. - On zostaje. Sam widział na twarzy Hart zaskoczenie, przechodzące w złość. Poczuł, że się boi. - Dlaczego? - Musisz się uczyć. Sam zaczął protestować, ale Hart przerwała mu. - On ma rację. Musisz nauczyć się tyle, ile potrafisz. Poza tym, jeśli tu zostaniesz, będziesz mógł błyskawicznie zareagować na informacje dostarczone przez Herzoga. To może nam zaoszczędzić wiele czasu. -Ale ty... -Ale nic. Wiesz, że on nie będzie pracował z nikim innym, niż z szamanem. - Nie jestem... Herzog wybuchnął podmuchem powietrza, co było jego śmiechem. - Jesteś czym jesteś. Musisz teraz iść ze mną. Idą mundurowi. Sam rozejrzał się. Mało widział w ciemności, ale słyszał odległe szumy. Ktoś nadchodził, kilka osób. Zachowywali się zbyt hałaśliwie jak na runnerów, więc zbliżające się osoby należały najprawdopodobniej do jednego z lokalnych patroli policyjnych, okresowo kontrolujących kanały. Zaklęcia nie ukryłyby ich przed patrolowym magiem. Kiedy się odwrócił, Hart już nie było. Umknęła cicho w mrok. gdzie jej elfie oczy mogły widzieć to, czego on nie był w stanie dojrzeć. Nigdy by jej nie dogonił. Pozostawiony bez możliwości wyboru poszedł za cofającym się Herzogiem. Nawet zrzędliwy szaman Gatora stanowił milszą perspektywę, niż utarczka z policją metropleksu. Gdy Herzog nabrał pewności, że wymknęli się z obławy przystanęli. Szaman oparł się o ścianę tunelu i znieruchomiał. Sam ledwie mógł słyszeć jego oddech. Szaman Gatora nigdy przedtem nie okazał tyle altruizmu, w dodatku zaakceptował propozycję Hart, bez targowania się o cenę. - Dlaczego to robisz? - Muszę. - Ale my ci nic nie oferowaliśmy. Nie myśl, że Estios zapłaci cokolwiek zażądasz. Nie podałeś ceny, więc on nie zapłaci. Westchnięcie Herzoga było ciche. Zbyt ciche, aby roznieść się po tunelu, ale Sam słyszał je wystarczająco wyraźnie. - Nie robię tego dla elfa o mroźnym spojrzeniu. Ani dla twojej lubej Hań. Robię to dla ciebie. Musisz się przekonać, że ta droga jest bezpieczna, że możesz iść ścieżką, jeśli tylko akceptujesz to, czym jesteś. - Zaakceptowałem to. Nauczyłem się czarów. Mogę w każdej chwili przywołać projekcję astralną. - Oszukujesz samego siebie. Gdybyś zaakceptował swoją szamańską naturę, ścieżka do duchowych płaszczyzn nie byłaby zablokowana. Dopóki nie zaakceptujesz innej rzeczywistości, nie osiągniesz tego, czego szukasz. Do tego czasu będziesz swoim najgorszym wrogiem. ROZDZIAŁ 16 To. co powiedział Dan Shiroi, zrobiło na Janice wrażenie. Jego postawy i reakcje były rozsądne, wziąwszy pod uwagę kontekst, w jakim przyszło mu żyć. Ale ten kontekst stał się teraz równiej jej udziałem. Podobnie jak Jaime'ego, Garcię, Hanę i wszystkich innych, którzy byli częścią ukrytej organizacji Dana. Bez względu na miejsce zamieszkania, wszyscy pochodzili z tej samej metaludzkiej rasy. Dan był dobrym nauczycielem. Pod jego kierunkiem robiła rzeczy, o których nie myślała, że są możliwe. Czary i koncentracja astralnych zmysłów przyszły tak łatwo. Mogła już za pomocą czarów ukryć swój wygląd i spacerować pomiędzy nor- mami bez wzbudzania sensacji. Jej marzenia o magii zostały spełnione. Magia nadeszła z jej drugą odmianą. To było błogosławieństwo. I przekleństwo. Zamaskowana przez magię słyszała rozmowy normów, którzy myśleli, że są pośród własnego rodzaju. Słyszała oszczerstwa, żarty i poniżenia. Słyszała nienawiść. To szarpało jej duszę. Dan miał rację. Ich rasa musiała trzymać się razem. Normowie nienawidzili wszystkiego, co nie było takie, jak oni. Nienawidzili metaludzi najbardziej ze wszystkiego. Im większy i silniejszy metaczłowiek. tym silniej normowie go nienawidzili. Kiedyś sadziła, że nienawiść była powodowana strachem, obawą przed dziwnym i nieznanym. Zaczęła podejrzewać, że nienawiść pochodziła jeszcze skądś, z jakiejś ciemnej części ludzkiej duszy. Skądkolwiek jednak pochodziła, nienawiść była realna. A do tego normów było o wiele więcej, niż metaludzi. Nawet wielka siła i czulsze zmysły nie mogły zapewnić jej zabezpieczenia przed tłumem. Na jednej z pierwszych wycieczek, kiedy pozwoliła sobie na chwilę nieuwagi, odkryła słaby punkt, o którym zdążyła już prawie zapomnieć. Jej myśli uciekały z powrotem do tego okropnego, śnieżnego dnia, kiedy jej iluzja chwiała się, a ona stała odkryta na ulicy. Normowie skierowały się ku niej, nazywając ją potworem i zjadaczem dzieci. Uciekała od ich krzyków, ale oni dogonili ją i zapędzili do opuszczonego budynku, w którym Dan ją odnalazł. Ale w tym czasie nie było upiorów, które ją ścigały, lecz normalni ludzie, ludzie którzy jeszcze przed chwilą prowadzili z nią uprzejme rozmowy. A w tym czasie cieszyła się dobrym zdrowiem, dlatego to na nią dobrze wpływało. Nienawiść tłumu i obelgi uderzały ją mocniej, niż ich pięści. Gdyby Dan nie znalazł jej, zostałaby przez normów rozerwana na kawałki. Chociaż została ciężko zraniona, uzdrawiający dotyk Dana wyleczył ja. Dowiedziała się kim byli jej przyjaciele. Nauczono ja, gdzie na świecie jest jej miejsce. Spojrzała w dół, na śpiącego Dana. Promienie zachodzącego słońca wpadały przez zamknięte okna, aby zabarwić jego sierść różowym kolorem. Obudzi się wkrótce i zajmie swoimi sprawami. Zawsze mówił, że są to także jej sprawy, ale na razie nie miała wielu obowiązków, poza nauka magii, na której temat wykładów udzielał jej systematycznie. Za pomocą magii mogła dosięgnąć esencji, która była czysta, silna i wolna. Dan poprowadził ją przez jaskinie w centrum świata i pokazał jej cudowną krainę, która leżała po drugiej stronie. Tam spotkała swój totem. Widziała Jego błyszczące oczy i poczuła miękkość jego sierści. W ciszy nocy słyszała jego pełne uczucia wezwania i spoglądała w górę, aby zobaczyć jego pędzącą po niebie sylwetkę, aby zatańczyć z księżycem. Wilk wybrał ją jako swoją własność. Czuła się dumna, że przebiegacz leśnych mateczników uznał ją za godną tego zaszczytu. Powoli zaczynała rozumieć wilka, czując w sobie drapieżnika. Jej serce przepełniała świadomość przynależności do klanu, gotowość obrony własnego gatunku. W jej kończynach drzemała nieposkromiona moc. Była gotowa stanąć przeciwko tym, którzy chcieliby odłączyć ją od sfory. Wilk ofiarował jej moc wytyczania własnej drogi i rozszarpywania małodusznych, którzy mieliby zamiar odgrodzić ją od przeznaczenia. Tak, zaczynała rozumieć wilka, l bać się samej siebie. Dotknięcie ręki Dana obudziło jaz zadumy. Zdała sobie sprawę, że stoi przy oknie, wpatrując się w rozpostartą nad starym londyńskim East Endem ciemność. Przebudowana dzielnica mało różniła się od swojej poprzedniczki. Zabójcy panowali w ciemnych ulicach, dostawcy wszelkiego narkotyku zrobili sobie tam legowisko. Wschodnia dzielnica była nadal mrowiskiem, pełnym wstrętnych, brzydkich ludzi, wypełniona ich cierpieniami i nie-godziwością- była miejską dżunglą. Dan powiedział, że to odpowiedni teren do szkolenia magicznych umiejętności na jej poziomie. Zatrzymali się w tym umocnionym budynku. Obiecał, że wkrótce ruszą dalej. - Czy coś cię trapi? - zapytał. - Nie - skłamała. Jej obawy i niepokoje były zbyt nieokreślone, aby je wyrazić słowami. Niezdolność do wyrażenia obaw, jak sądziła, pomniejszała ją w jego oczach. On wysoko cenił siłę, a ona chciała za wszelką cenę sprostać jego oczekiwaniom. - To dobrze - pocałował ją. - Myślałem, że dzisiaj wieczorem moglibyśmy spróbować kolejnej wyprawy do innej rzeczywistości. Ostatnim razem radziłaś sobie całkiem nieźle. - W porządku - poczuła dreszcz na myśl o ponownym spotkaniu z Wilkiem. Chwycił ją za rękę i poprowadził do piwnicy, gdzie odbywali sesje ćwiczeniowe. Hań czekał już na nich, rozpylając w powietrzu zapach ziół. Jak zwykle nie odezwał się ani słowem, jedynie lekko skinął głową na dowód przyjęcia pozdrowienia Janice. Później usiadł za wielkim bębnem. Janice rozparła się wygodnie na podłodze podczas, gdy Dan intonował zaklęcie, które miało zapewnić im prywatność. - Gotowa? - zapytał. - Tak - odpowiedziała. Usiadł ze skrzyżowanymi nogami przy jej głowie i położył dłonie po obydwóch stronach jej twarzy. Zaczął śpiewać podróżną pieśń, a Hań wybijał rytm na bębnie. Janice słuchała muzyki, aż w końcu, gdy głos i instrument zlały się w jedno, przestała rozróżniać słowa. Dźwięk przenikał ją, przeszywając wibracją każdą komórkę jej ciała. Pozwoliła się unieść rytmowi, płynąc w głąb stanu szamańskiej ekstazy. Czarna dziura otworzyła się przed nią, ale była jej już znana, więc nie czuła strachu. Wśliznęła się przez otwór i popłynęła w dół. Przejście trwało krótko, nie napotkała dokuczliwych cieni. Wniknęła do innego świata. Na horyzoncie ukazał się księżyc, jasny i srebrzysty. Była cudowna pełnia, powitała ją i w odpowiedzi usłyszała wycie Wilka. Ogarnęła ją radość. To było to, co według niej oznaczało żyć. Uwolniona z więzów i mogąca robić wszystko, co chce, czując zimne powietrze na swej sierści i czując miriady wspaniałych zapachów drugiej strony dnia. Noc stała się dla niej ulubioną porą. Ruszyła biegiem. W jej kroku nie było pośpiechu, tylko swoboda. Biegła, ponieważ chciała biec, czuła mięśnie pracujące równym rytmem. Biały wilk biegł w jej stronę. Był większy niż ona, silniejszy, ale nie stanowił zagrożenia. To był jej towarzysz, razem przewodzili sforze. Byli silni i zdrowi. Nikt nie odważyłby się ich zaczepić. Biegli. Księżyc wisiał na niebie, ale ona nie potrzebowała światła. Jej oczy przenikały czerń, nos wyczuwał każdą woń. Niewiele mogło umknąć jej uwadze, z pewnością nie byłby to zapach ofiary. Biały błysk - przerażony królik, wypadł z kryjówki i rzucił się do ucieczki. Rozpoczęli polowanie, skacząc przez przeszkody, albo je wymijając. Chwilami zbliżała się do zdobyczy, lecz wtedy królik robił gwałtowny zwrot i wymykał się jej pazurom. Czasami on zaganiał zwierzę od boku, zmuszając je do biegu w jej kierunku. Na przodzie wyłoniła się kępa poplątanych krzaków. Królik, wyczuwając bezpieczne miejsce, podwoił szybkość. Jej towarzysz skoczył naprzód, przecinając mu drogę. Ofiara stanęła nagle, drżąc. Odwróciła się gotowa do kontynuowania ucieczki i widząc wilczycę tak blisko zamarła. Wilk machnął łapą i przydusił królika do ziemi. Ten jeszcze chwilę walczył, ale bez powodzenia. Partner spojrzał na nią, ofiarowując jej zaszczyt zabicia. Królik wyczul ich dialog, zwrócił na nią bojaźliwe oczy. Błagał o życie. Czy nie wiedział, że jego miejscem w naturalnym porządku było służyć jej jako ofiara? Po co wzmagał wysiłki, kiedy się zbliżała. Taka była kolej rzeczy. Wilk to myśliwy, królik ofiara. Bojaźliwe, przerażone oczy. Zawahała się. To tylko ofiara, powiedział. Mięso. Tak. Tylko mięso. Dlaczego nie mogła się zmusić do zaciśnięcia szczęki na jego gardle? Zwiesiła głowę i odwróciła się. Nie chciała widzieć pogardy w jego oczach. Królik wydal cichy pisk, kiedy wilk go zadusił. Słuchała odgłosów rozrywanego ciała. Kiedy skończył, przyniósł jej mięso. Wzięła. Świeże soki pobudziły smak w jej ustach, przekazując uczucie do mózgu. To było jedzenie, o jakie jej chodziło. Wilki jedzą króliki. Taki jest porządek świata. Rzuciła się na kolejny kawałek mięsa. W samą porę, powiedział. W jego głosie nie było ani zarzutu, ani pogardy. Czuła jego cierpliwość i rozkoszowała się jego miłością. On rozumiał. Czekałby na nią i dotrzymywał kroku. Obiecał, że nie będzie naciskał i dotrzymywał słowa. Kochała go. Po tym, jak zjedli swoją porcję, pobiegli znowu, goniąc księżyc na horyzoncie. Była ożywiona przez fizyczny wysiłek, stała się bardziej żywa, niż kiedykolwiek przedtem. Zwolnili bieg, ich łapy dorównały rytmowi mierzonemu uderzeniami bębna. Wyprawa miała się ku końcowi. Ocknęła się z transu, czując spokój i sytość. Dan wysłuchał jej wrażeń i powiedział, że jest zadowolony. Wiedziała, że mówił poważnie. Miał kilka rzeczy do załatwienia przed pójściem do łóżka, więc odszedł. Ona powędrowała z powrotem na górę i stała przy oknie, ogarnięta rozleniwiającym uczuciem przesytu. W dole na ulicach East Endu poranne ekipy zbierały śmieci przyniesione przez noc. Scavengery. Nie było wątpliwości, że szukali rzeczy, które prawdziwi drapieżnicy zostawili za sobą. Obserwowała, jak jakiś tandem wywleka okaleczone ciało z budynku. Kolejny usuwany wrak, kolejna ofiara pleksu. Kolejny dzień w Londynie. ROZDZIAŁ 17 Czarny chłopak w błyszczącym, srebrzystym płaszczu tańczył po elektronicznych chodnikach, ale jego układ choreograficzny został wypaczony. Piruet niespodziewanie zakończył się kilkoma chwiejnymi krokami i potknięciami. Tancerz żądny był pląsów, ale stawiał tak niepewnie kroki, jak gdyby podłoga była śliska. W każdym kierunku biegło mnóstwo infościeżek, ale żadna nie oferowała tego, czego szukał. Podążanie którąkolwiek prowadziło do frustracji, taniec urywał się, kiedy ścieżka przechodziła w rozmytą i niewyraźną masę rozgałęzień. Każda gałąź stanowiła szlak połączeń, które znikały, stając się szeregiem nieokreślonych drożyn. Jedyne w miarę stabilne prowadziły do antyłamalnego lodu lub przyziemnych, nieistotnych danych. Był sfrustrowany. I zły. Czarny chłopak owinął się płaszczem. Dodger rozłączył się i chłopak zniknął z Matrycy. Dodger wpatrywał się w infozłącze. Nie potrafił tego wszystkiego poskładać razem. Powinno istnieć więcej połączeń, niż mógłby prześledzić w ciągu dnia. Do kręgu druidów, który rozpracowywali, należeli ludzie sławni w Anglii. Przynajmniej ci, których nazwiska znali byli sławni - wysoko postawieni biznesmeni lub członkowie rodzin arystokratycznych, których codzienne życie zaprzątało uwagę opinii publicznej. Ukryty Krąg dobrze pracował na swoja nazwę. Dlaczego nie mógł znaleźć połączeń? Tajnym stowarzyszeniom rzadko udawało się uniknąć pozostawienia śladu, szczególnie w obecnych czasach, kiedy żadna organizacja nie funkcjonowała bez komputerów. Stowarzyszenia magiczne były zwykle nawet łatwiejsze do wytropienia; ich członkowie rzadko rozumieli zawiłości świadomej halucynacji, czyli Matrycy, oraz hipotetycznej pseudo rzeczywistości, która była drugim domem Dodgera. Dobry decker powinien w Matrycy wytropić połączenia między ludźmi i organizacjami. A Dodger wiedział, że był lepszy, niż dobry-Pomimo całej ich magii, ci druidzi byli technicznie nieźle rozgarnięta bandą. W całej Matrycy nie znalazł nawet wzmianki, że którykolwiek z nich jest kimś więcej, niż mogłoby się to wydawać na pierwszy rzut oka. Nie był nawet w stanie poznać nazwisk nieznanych członków Ukrytego Kręgu. Bez kartotek organizacji nie mógł stwierdzić, którzy spośród kontaktujących się ze znanymi członkami Kręgu sami również byli członkami. Szukanie zarejestrowanych druidów nic nie dawało. Wielu praktykujących magów nie zawracało sobie głowy przestrzeganiem rozporządzeń rejestracyjnych, a członkowie Ukrytego Kręgu wydawali się być doskonałymi przykładami obywatelskiego nieposłuszeństwa. Z braku danych mógłby zrezygnować wierząc, że nie ma innych członków. Ale Sam uparcie twierdził, że musi być ich więcej, a Hart go poparła. Powiedzieli, że druidzki Krąg to trzy razy trzy. Runnerzy znali nazwiska sześciu spośród Ukrytego Kręgu, z czego dwóch było martwych. Ukryty Krąg został zbyt dobrze zakamuflowany. Trzy tygodnie, a Dodger nie zebrał prawie nic. Musiała istnieć inna możliwość ich wytropienia. Miękka ręka posunęła się wzdłuż jego ramienia. Znał ten dotyk, który wyzwolił w nim wspomnienia, z którymi walczył. Przeszłość to przeszłość. - Bez powodzenia? - ton Teresy zmienił pytanie w stwierdzenie. Dodger nie zawracał sobie głowy odpowiedzią. Znała go wystarczająco dobrze. Widząc wyraz jego twarzy, gdy weszła do pokoju, poznała jednocześnie odpowiedź. Obejrzał się przez ramię; przyszła sama. - Módl się i mów. Gdzie jest twoja przyzwoitka? - Chatterjee jest na dole. Szczupła dłonią odsunęła cyberdeck Fairlight i usadowiła się na skraju biurka. Jej szczupłe biodra ugięły się lekko pod naciskiem i rąbek spódnicy przesunął się wyżej na udo. W pamięci czuł delikatność tego szczegółu. Jego oczy śledziły te dobrze znane kształty, aż nie dosięgły równie dobrze znanego uśmiechu. Jej oczy iskrzyły się. - Coś ci chodzi po głowie? - zapytała. Stanął i sięgnął ręką, aby pogłaskać ją po policzku. Pamięć zlała się z obecną percepcją, jakby nie było żadnej przerwy. Zsunęła się z biurka prosto w jego ramiona. - Myślałam, że ciało to przeszkoda dla elektronicznego ducha. - Fakt. - Tęskniłam za tobą. - Ja też. - Estios nie spojrzałby na to przychylnie. - Estios może... Uciszyła go pocałunkiem. Chwila wydawała się wiecznością. - Dodger, dlaczego nie zostałeś? - Dlaczego nie poszłaś ze mną? Brakowało słów, dla nich wszystko zostało powiedziane. Nie miał nowych odpowiedzi, które by coś znaczyły. Obejmowali się, splatając rytmy swoich serc. Jej głos został stłumiony przez jego dłoń. - Niektóre rzeczy nigdy się nie zmieniają. Rozchodzą się tylko bezpowrotnie, kiedy świat dookoła ulega zmianie. - Nie musi tak być. - Jesteś pewny? - Nie - chciał, żeby tak było. - Ani ja. Co z nami będzie, Dodger? Myślałam, że dam radę pracować z tobą bez przywoływania wspomnień. Nie mam tyle sił. - Masz więcej siły, niż ja. - Kłamca. - Czy naszym przeznaczeniem jest zostać na zawsze skazanymi kochankami? Zamiast odpowiedzieć objęła go mocniej. - Nie mógłbym dzielić się tobą z Estiosem - powiedział. -Nie pozwoliłabym ci na to. Nie taką odpowiedź chciał usłyszeć. Niepożądany dźwięk przeszkodził im; Chatterjee szedł korytarzem. Jak na elfa, robił dużo hałasu. Czyżby wiedział? Teresa słyszała równie dobrze drugiego elfa. Odsunęła się prawie tak szybko, jak Dodger. Zanim Chatterjee przestąpił próg, Dodger powrócił na swoje krzesło, a Teresa siedziała grzecznie na biurku. - Klawiatura przestała pracować, więc przyszedłem sprawdzić postępy w pracy. Zdobyłeś jakieś informacje? - zapylał Chatterjee. Frustracja ciała była wystarczająco dokuczliwa. Dodger nie potrzebował, aby mu przypominano jak mało do tej pory zwojował w Matrycy. - Nic nowego. - Estios nie będzie zadowolony. - Trudno, - przerwał Dodger. - Ten elegancik nigdy nie jest zadowolony, chyba, że złapie swój tyłek... - Dodger! - głos Teresy był odpowiednio karcący, ale Dodger dostrzegł aluzję w jej tłumionym uśmiechu. Wiec nie została całkowicie omamiona przez zaloty tego dupka. Chatterjee stał niewzruszony. - Osobista ocena jakiegokolwiek członka zespołu nie ma związku z tematem. Aczkolwiek twój brak wyników jest frapujący. To ogranicza nasze pole działania. Poinformowano mnie, że jesteś deckerem o wyjątkowych zdolnościach. - To fakt. Na razie jednak sprawa wygląda tak, że nie mam czego szukać w Matrycy. - Wyczerpałeś wszystkie możliwości? - Wszystkie? Profesjonalista o moich "wyjątkowych umiejętnościach"? Gdzie tam. Sprawdziłem wszystkie znane nam koneksje. Poza potwierdzeniem, że młodszy Neville zginął, nie jesteśmy bliżej nich, niż w czasie przesilenia. - Bez kompletnego Kręgu są słabi - powiedziała Teresa. - Ale nie wystarczająco słabi - stwierdził Chatterjee. - Optymalnym rozwiązaniem byłoby zupełne unicestwienie, ale redukcja Kręgu do trzech osób powinna wystarczyć do naszych celów:. - Nie można skutecznie "zredukować" nieznanej wielkości. Od trzech tygodni nie posunęliśmy się z identyfikacją członków Kręgu. A bez znajomości tożsamości wszystkich, nie odważymy się wystąpić przeciw tym, których znamy. - Dokładnie - zgodził się Chatterjee. - Musisz zintensyfikować wysiłki. Dodger splótł ręce i spojrzał w sufit. - Niech Estios zintensyfikuje swoje. - On już to zrobił - odpowiedział Chatterjee. No pewnie. Zawsze wychodzi do przodu. Nadęty elegancik. - Więc, gdy dostarczy użyteczne dane, skorzystam z nich we własnych poszukiwaniach. Chatterjee zmarszczył brwi. - Czas płynie. - Jakie ma znaczenie czas dla elfa? - Lekceważenie nie jest najwłaściwszym podejściem. Estios przygotowuje akcję i jeśli magiczny rekonesans dostarczy istotnych informacji, to musimy być gotowi, żeby ruszyć. Nawet jeśli szaman dowie się czegoś wartościowego, jest mało prawdopodobne, aby miało to coś wspólnego z danymi dostępnymi w Matrycy. Proponuję, żebyś bezzwłocznie sprawdził pozostałe otwarte jeszcze ścieżki. - Doprawdy? A ja proponuję, żebyś... - Dodger - ostrzegła Teresa. Dodger odetchnął. Drażnienie Chatterjee nie było warte kłótni z Teresą. - Może spróbuję metody "na wabia"; tych kilka danych, które posiadamy, powinno posłużyć jako haczyki. - Wyjaśnij - polecił Chatterjee. -A wiec, obywatelu Chatterjee, czyż nie musisz teraz przyznać, że Dodger rzeczywiście dysponuje szczególnymi kompetencjami? Sposób ..na wabia wykorzystuje zawansowane programy maskujące i kamuflujące, które zacierają obecność deckera w Matrycy. Niestety, technika ta pozostawia deckera bez ochrony, ale co nie jest widziane przez systemy antyintruzyjne, nie może zostać zaatakowane przez jego obwody defensywne. Ukrywszy się w ten sposób decker czeka, bowiem podjąwszy jakiekolwiek działania zaczepne, rozwiałby wrażenie przezroczystości. Haczyki to skrawki danych, do których decker przyczepia swoją niewidzialną postać, czekając aż dane zostaną przechwycone. Zakłada się, że przynęta jest zabierana w miejsce, do którego decker nie mógłby uzyskać dostępu poprzez konwencjonalne włamanie. Procedura ta wymaga czasu, ale nie widzę innego sposobu. Może szczęście nam dopisze. Teresa wyciągnęła rękę i położyła dłoń na ramieniu Dodgera. Mimo skórzanego kaftana poczuł elektryzujący dreszcz. Dziewczyna wyraźnie lekceważyła fakt, że Chatterjee ich obserwuje. - Dodger - powiedziała. - Nie rób tego. To zbyt niebezpieczne. Ta technika "na wabia" może wciągnąć cię w ciężki lód. - Bez obaw, piękna pani. Dodger nie spotkał do tej pory lodu, który byłby w stanie go pochwycić. Kłamał oczywiście. Raz i tylko raz został złapany w pułapkę lodową. To przeżycie nawiedzało go w nocnych koszmarach. Ale nie musiał się lękać powtórki. Sztuczna inteligencja, która kontrolowała tamten zabójczy lód -jeśli to o nią w: istocie chodziło -egzystowała w zamknięciu w Matrycy Renraku, a on nie zamierzał więcej wstępować do tamtej przeklętej piramidy. Bez względu na przebiegłość tych druidów- ich deckerzy nie mogli grać w tej samej lidze, co megakorporacje kontrolujące większość światowych publicznych struktur danych. Nie powinien się obawiać specjalnych niespodzianek z ich strony. Teresa przewiercała go wzrokiem, jej twarz wyrażała emocje, których on nie potrafił odczytać. Kiedy wstał, puściła jego ramię. Przejrzała kłamstwo? - Do tej pory - powiedziała cicho. Dodger miał pewność, że to słowo nie było przeznaczone dla jego uszu. ROZDZIAŁ 18 Człowiek, który wszedł do pokoju, nie był w istocie człowiekiem. Funkcjonował pod nazwiskiem Hanson i gołym okiem wyglądał jak człowiek, ale Andrew Glover wiedział lepiej. Glover przyjął Hansona, kiedy ten okazał list polecający od Hyde-White'a. Dzięki magicznej projekcji Glover przekonał się, że Hanson nie jest istotą ludzką. Czym w zasadzie był Hanson pozostawało pytaniem otwartym; Glover nigdy przedtem nie zaobserwował takiej aury czy astralnego obrazu. Nie istniała kartoteka obrazów astralnych, nie było zapisów aury, żeby móc się skonsultować i ostatecznie ustalić jakiego rodzaju metaczłowiekiem był Hanson. Stary grubas musiał z łatwością przeniknąć iluzję skrywającą metaczłowieka przez oczyma zwyczajnych ludzi. Dlaczego w takim razie rekomendował Hansona? Hyde-White składał te same przysięgi, co reszta Kręgu, poświęcając się bez reszty sprawie przewrócenia prawowitego monarchy i oczyszczenia Ziemi. Takie oczyszczenie nie odnosi się tylko do zwyczajnych dewastacji środowiskowych, ale równie dobrze do negatywnego wpływu genów metaludzkich. Przodkowie Glovera walczyli, aby zachować brytyjską czystość i zatamować napływ mniej postępowych ras. Ich walka wydawała się mało znacząca w porównaniu z bitwą, jaka toczył przeciwko pladze ludzkich mutantów, którzy zagrażali nawet zbrukanej krwi niższych klas. Metaludzie byli niewiele lepsi niż zwierzęta, a Hanson z widocznym astralnie wyglądem bestii, był czystym przykładem najgorszego gatunku. Hyde-White to przebiegły lis, ale również człowiek praktyczny. Jak wszyscy dobrze wykształceni mężczyźni jego klasy rozumiał naturę podklas. Glover zresztą tak samo. I tu właśnie tkwiła odpowiedź. Hanson miał być tylko narzędziem, środkiem do wykorzystania i wyrzucenia, gdy przestanie być użyteczny. To miało sens. Było tylko nieprzyjemną koniecznością, w wyniku której Glover musiał osobiście mieć do czynienia z Hansonem. Hanson wydawał się nieświadomy niesmaku, wstrętu jaki budziła jego osoba. Lub jeśli był świadomy, traktował to obojętnie. Obie możliwości odpowiadały Gloverowi. Odrażająca obecność Hansona była tymczasowym utrapieniem, jeszcze jednym ciężarem na drodze do celu. - Są gotowi - oznajmił Hanson. - Więc nie powinniśmy zwlekać. Glover minął Hansona i wszedł do pokoju. W jego centrum ujrzał pięć związanych osób. Byli odpadkami wyciągniętymi z metroplexu. Trzech z nich było orkami. Wszyscy legitymowali się przynajmniej odległym pokrewieństwem z ofiarami rytuału Neville'a. Glover osobiście wyszukał tych odrażających podludzi. I tak nie byłoby dla nich miejsca w jego odnowionej Brytanii. Kolorowi obcokrajowcy, którzy stanowili resztę ofiary, byli trochę lepsi, ale to, czym byli nie miało znaczenia. Liczyło się to, co reprezentowali. Moc. Tego typu ofiarne dary dawały energię Kręgowi, przywracając moc utraconą przez śmierć młodego Neville'a i Fitzgilberta. Nawet bez pełnej dziewiątki Glover czuł, że skutki rytuału są coraz silniejsze, a Hyde-White zasugerował, że ta tendencja się utrzyma. Każde wypełnienie cyklu podwoiłoby ich siłę. Oczyszczenie ziemi z potworów stanowiłoby dodatkowy zysk, urozmaicający okres monotonnego gromadzenia mocy. Źle, że wśród dzisiejszych ofiar nie będzie elfów. Ich wręcz legendarna uroda skrywała zwodniczą i zepsutą naturę. Drogo kosztowali Brytanię. Kiedy nadejdzie czas odbudowy, zapłacą za ziemię, którą ukradli i za dusze, które zdeprawowali, ale przedtem Ukryty Krąg potrzebował siły. Skierował myśli w stronę bieżących spraw. Glover wzruszył ramionami, odsłaniając ukryty pod płaszczem złoty napierśnik, który nosił w biurze jako arcydruid. Usłużne ręce Hansona zdjęły zewnętrzną część garderoby. Gordon wyprostował się, kończąc rozmowę z jednym z orków i zajął miejsce pośród akolitów. Glover skinął głową do każdego z obecnych druidów. Z ich pomniejszonego kręgu tylko Hyde-White i Neville byli nieobecni. Neville będzie uczestniczył w następnym rytuale, a Hyde-White w kolejnym, ponieważ obecny cykl doprowadzili już w zasadzie do końca. Gdy każdy druid szedł uroczyście do wyznaczonego sobie miejsca, Glover rozłożył szeroko ramiona i zaintonował błogosławieństwo. Jego słowa wzywały ducha ziemi, aby był świadkiem rytuału, który mieli tu dzisiaj odprawić na jego cześć. Pozostali druidzi rozpoczęli monotonny śpiew. Gordon z naprzeciwka powtarzał każde jego słowo. Oczy miał zamknięte i mówił z pobożnym namaszczeniem. Glover podejrzewał, że Gordon wierzył w tę nową ścieżkę bardziej, niż którykolwiek z druidów. Glover był zadowolony. Nauki Hyde-White'a osiągnęły najbardziej spektakularny efekt; królewski dziedzic był całkowicie oddany sprawie i wierzył w nią całym sercem. Gordon niespodziewanie otworzył oczy i ich spojrzenia skrzyżowały się. Wiara, którą Glover spodziewał się tam ujrzeć, nabrała siły i władzy prawdziwego króla. Glover ukłonił się, uznając Gordona za dziedzica ziemi, jej serce i barometr jej kondycji. Ukłon nie był jednak wiernopoddańczy. Jako opiekun ziemi, jej magiczne ramię odwetu i lekarz, arcydruid był równie na swój sposób monarchą. Zarówno król, jak i arcydruid dysponowali swoimi sferami mocy. Wspólnie mogli wytyczyć drogę nowej epoki. Gordon odkłonił się Gloverowi. Arcydruid skłonił się ponownie, tym razem do ofiar rozłożonych na podłodze między nimi. Żałosne śmieci patrzyły szeroko otwartymi oczyma zaszczutych bestii. Milczeli, dopóki pierwszy z nich nie zauważył złotego sierpa w ręce Glovera. ROZDZIAŁ 19 Sygnał Willie świadczył, że w opuszczonym budynku znalazła coś interesującego. Sam pomyślał, że konstrukcja nie wygląda zbyt bezpiecznie. Dokładnie tak samo, jak wszystkie sąsiednie budowle. Cała okolica sprawiała wrażenie jednej wielkiej ruiny. Od czasu, kiedy zgubili ślad Glovera na skraju East Endu upłynęło już kilka godzin. Sam miał nikłą nadzieję, że trafią na trop druida, ale Estios nalegał, żeby przeszukać możliwe duży obszar. Oczekując niewielkich korzyści Sam zgodził się. Wszyscy odczuwali presję czasu. Willie znowu nadała sygnał, zaraz potem, jak Sam rozpoczął astralny rekonesans wewnątrz budynku. Całe to miejsce sprawiało bardzo nieprzyjemne wrażenie. W dodatku nie był w stanie dobrze przyjrzeć się kilku obszarom. Zakłócenia psychiczne były zbyt silne. Jakby coś strasznego wydarzyło się w obrębie tych murów, coś... chciałoby się powiedzieć złego, ale zabrzmiałoby to głupio i nie miał zamiaru narazić się na kpiny Estiosa. Nie dostrzegł żadnego żywego przeciwnika. Sygnał Willie potwierdził, że w środku panuje spokój. Estios wszedł pierwszy. Wysoki elf był arogancki i trudny do polubienia, ale, trzeba przyznać, miał odwagę. W tej ciemnej części pleksu zawsze istniała możliwość zasadzki. Jakiś poszukiwacz mocnych wrażeń mógłby zastawić pułapki dla hecy, albo paranoidalny squater mógł bronić swojego legowiska. Astralne zmysły nie mogłyby odkryć mechanicznych lub elektronicznych urządzeń z pełną niezawodnością, a czujniki Willie nie były nieomylne. O'Connor pozostała z Samem i Hart. Podział sił był nierówny, ale stał się standardową procedurą. Podejrzliwy Estios zawsze chciał mieć jednego członka swojej grupy w pobliżu Hart. Sam podejrzewał, że O'Connor miała rozkaz zabić Hart jeśli cokolwiek byłoby nie w porządku. Estios z wejścia machnął ręką. Starając się wyglądać na przypadkowych przechodniów Sam i inni przeszli kolejno przez ulicę i zniknęli w budynku. Estios prowadził ich do sutereny, blisko miejsca, gdzie zakłócenia psychiczne były najsilniejsze. Zanim się tam dostali, Sam poczuł smród krwi i odchodów. Pokój musiał być niedawno świadkiem rzezi. Grupa scavengerów właśnie ucztowała w najlepsze. Dzieło rzeźników walało się wciąż po podłodze. Sam naliczył pięć czaszek, trzy należały do orków i dwie do normów. Scavengery uciekły, wyraźnie niezadowolone, że ktoś im przeszkodził. Droid należący do Willie przycupnął w rogu. Czerwona kontrolka zamrugała kilka razy w pozdrowieniu, a oko kamery śledziło każdy ich ruch. Górny pierścień ze śmigłami ulokowany tuż pod modułem komunikacyjnym zaczął wirować, emitując ciche brzęczenie. Dolny pierścień zaczął obracać się w przeciwnym kierunku. Gdy tylko oba śmigła osiągnęły odpowiednie obroty, droid uniósł się z podłogi i schował pięcioczęściowe podwozie. Półmetrowy cylinder z podwójnymi wirującymi śmigłami wyleciał przez okno. Willie będzie stała na warcie podczas, gdy oni się chwilę rozejrzą. Zostało za mało resztek, jak na liczbę szkieletów. Części ciała leżały rozwleczone po całym pomieszczeniu, ale dało się zauważyć wyraźnie ubytki mięsa. Bliższe oględziny wykazały, że kości zostały poprzecinane, a w miejscach, z których wycięto mięso, widniały głębokie rany. - To robota Szkielecika - powiedział Estios. - Co to ma wspólnego z druidami? - zapytał Sam. Nie było odpowiedzi. Sam stał na środku pokoju. Mógł tylko bezsilnie patrzeć. Słyszał o Szkieleciku w mediach, ale cała sprawa wydawała mu się nadmiernie rozdmuchana. Nawet najbardziej sensacyjne doniesienia nie oddawały rzeczywistości tego miejsca, gdzie umierały bezbronne ofiary. Teraz rozumiał przyczynę zakłóceń psychicznych. Zmysły astralne zostały zablokowane przez ból i cierpienia umarłych. Poczuł, że żołądek odmawia mu posłuszeństwa. - Nie, serce - powiedziała O'Connor. Sam odwrócił się, aby sprawdzić czego ma Hart nie robić i spostrzegł, że O'Connor wpatruje się w szkielet. Hart i Estios naradzali się przy drzwiach, które prowadziły w głąb budynku. O'Connor mówiła do siebie. Powiedziała: nie ma serca. O'Connor powiodła wzrokiem po pokoju i napotkała jego zdziwione spojrzenie. - Zniknęły serca wszystkich ofiar. Patrząc na sterty organicznych szczątków Sam zastanawiał się skąd miała te pewność. - Mogły zostać zjedzone. - Pozostałe narządy są ponadgryzane. Kilka zostało prawie w całości pożartych, ale zawsze pozostał choć kawałek, który pozwala na ich identyfikację. W ogóle nie widzę tkanki sercowej. Zabójcy musieli zabrać serca ofiar razem z mięsem. - A więc to nie robota ghouli - stwierdził Sam. - Na to wygląda - potwierdziła O'Connor. - Mogli zabrać mięso, ale gdyby byli zjadaczami organów, wzięliby równie dobrze resztę. - Zabójstw dokonano środkami fizycznymi, ale wciąż wyczuwa się pozostałości energii magicznej - oznajmił Estios. - To nie jest przypadkowa zbrodnia - powiedziała Hart. - Czy choć przez chwilę brałaś poważnie taką ewentualność? - zapytał szyderczo Estios. Samowi nie podobało się, kiedy Estios rozmawiał z Hart w ten sposób. Gniew dodał jego słowom ognia. -A dlaczegóżby nie? Każdego dnia zdarzają się bezsensowne mordy. Slumsy są pełne świrów i ludzi, którzy byliby gotowi zabić z tysiąca powodów, włączając w to strach. Niektórzy z nich używają nawet magii. - Dlaczego więc? - Hart zadała pytanie Estiosowi, jakby Sam w ogóle się nie odezwał. - Czy to nie jest oczywiste? - odpowiedział Estios. - To zabójstwa rytualne. - Ukryty Krąg? - Sam w rzeczywistości nie chciał otrzymać twierdzącej odpowiedzi. - Niewystarczające dane - Hart zmarszczyła brwi i zamilkła na chwilę. - Synchronizacja czasowa tych wszystkich morderstw daje do myślenia. To, że straciliśmy z oczu Glovera, nawet bardziej. Gdyby dysponował pomocą z zewnątrz miałby dość czasu na dokonanie tych wszystkich okropieństw. - Miał pomoc. Ślady na zaplamionej krwią podłodze świadczą, że było tu co najmniej pół tuzina napastników - powiedziała O'Connor. Sam przestał słuchać dalszej oceny dowodów rzeczowych, bo odezwała się słuchawka, którą nosił w uchu. Jej uporczywy dźwięk powiedział mu, że Willie zobaczyła kogoś. Ton świadczył, że chodzi o policję. - Idą gliny - powiedział nerwowo. - Lepiej wynośmy się stąd. Kiedy wyszli z masarni, Estios rzucił czar, aby oczyścić ich buty i odzież. Nie będą zostawiać za sobą krwawych śladów. Wystarczył krótki spacer na stację kolejki podziemnej, aby zgubić trop w gąszczu ludzkich istnień. ROZDZIAŁ 20 Oczy o kolorze stopionego słońca oderwały z niej dusze. Janice była nadal sobą, kobietą rodzaj u ludzkiego. Była słaba, bezsilna. Nie mogła skłamać tym oczom. One widziały, kiedy kłamała. Człowiek o złotych oczach nie przestawał zadawać jej pytań. Wyglądało to tak, jak gdyby cała jej egzystencja była okresem pytań i odpowiedzi. On pytał, a ona odpowiadała, ale w jakiś sposób jej odpowiedzi nie satysfakcjonowały go. Prawda, mawiał ojciec, uwalniała. Powiedziała prawdę i pozostała dalej związana. - Jakie znaczenie ma dla nich twoja osoba? - mężczyzna znów spytał. - Nie wiem o czym mówisz - odpowiedziała. - Zaprzeczanie nie ocali cię - powiedział srogo. Ból. Jej mięśnie skurczyły się. kiedy przeszedł przez nią ognisty ból nie do zniesienia. Czym zasłużyła sobie na to? Powiedziała prawdę. Dlaczego nie jest wolna? - Powiedz mi. - Nie wiem! Łzy spłynęły jej po twarzy. Kiedy dotknął jej ramienia, odruchowo się odsunęła. Jego dotyk był niczym pająk, który kroczył wzdłuż szyi w kierunku twarzy. Starała się otrząsnąć, ale kończyny odmawiały posłuszeństwa. Coś trzymało ją w miejscu. Spojrzała w dół, żeby zobaczyć czarne pasy okalające nadgarstki i kostki. Gdyby więzy wykonano ze zwykłego metalu, miałaby szansę je rozerwać, ale te były zrobione z mocnych, chitynowych pasów, obcego materiału, uniemożliwiającego ucieczkę. - Nie opieraj się. Zawładnął nią strach. Nie będąc w stanie dłużej znieść grozy wywołanej jego dotykiem, krzyknęła. Pomimo bezsilności rzuciła głową to w jedną, to w drugą stronę i szarpnęła więzami. Chciała być wolna. Wywalczyła jedynie, że odsunął rękę. - Godne uwagi. Następne słowa były odległe, straciły nienawistną wyrazistość poprzednich. To było tak, jak gdyby ktoś inny mówił w języku, którego ona nie rozumiała. - Jest tak, jak mówisz. Więcej bezcielesnych głosów szepnęło coś mężczyźnie, a on odpowiedział. Jego komentarze i pytania nikły wśród szeptów odległych głosów, aż w końcu przemówił głośno. - Przynajmniej będzie użyteczna. Nowa twarz wyrosła przed jej oczami. Była zamaskowana i zakapturzona. owinięta w szaty koloru bladoszarego. Czarne oczy przyglądały się Janice obojętnym wzrokiem. Równie dobrze mogłaby być ławką. Niesamowite usta rozwarły się. ukazując lśniący rząd uzębienia z podskórnych igiełek. Usta przybliżyły się i wtedy krzyknęła znowu. I znowu. Niezdolna do ruchu, niezdolna nawet poruszyć głowa, wpatrywała się ze śmiertelną fascynacją, jak plugawe oblicze było coraz bliżej. Bliżej. Wargi napastnika dotknęły jej warg i straciła czucie w ustach. Jej wzrok zmętniał i nagle ogarnęła ją ciemność. Poczuła się obojętna, kiedy jego twarz uniosła się ponad jej twarzą. Nie było już kłów. Pozostały tylko ciemne, lśniące, lekko skośne oczy za zieloną maską. Wówczas maska zniknęła i ujrzała twarz Hugh Lassa. Jego subtelne, elfie rysy były piękne jak zawsze. Jak to się stało, że się tutaj zjawił. Uratował ją z Yomi, obiecując, że zapewni jej bezpieczeństwo. Czy przybył, aby znowu ją uwolnić? Ale kiedy poznała Hugh była orkiem. Teraz była człowiekiem. Wyciągnęła rękę, pragnąc przekonać się, czy jest realny. Tak desperacko chciała, żeby koszmar związany ze złotookim mężczyzną wreszcie się skończył, że była szczęśliwa nawet widząc Hugh. Patrzyła na rękę, którą unosiła, żeby dotknąć jego twarzy. Była pokryła futrem i zakończona szponami. Nie była już człowiekiem. Nigdy nie będzie człowiekiem. Hugh uśmiechnął się do niej. Jego wargi rozwarły się, kiedy rósł jego uśmiech i nie było już -jak pamiętała - tych perfekcyjnych białych zębów. Zamiast nich była niekształtna masa zepsucia. Zaśmiał się, kiedy zaczęła krzyczeć. Drasnęła go czując nieodparta satysfakcję, mając strumień kropel pod pazurami. Wówczas jej ręka została znowu złapana w ostrym, palącym uścisku za nadgarstek. Ale poczuła krew. Było nieźle, było realnie. Obudziła się. Silna dłoń Dana trzymała jej nadgarstek. Krew jasnego koloru broczyła z zadrapań na ciemnej skórze jego twarzy, ale jej wyraz ukazywał pełne skupienie; przynajmniej takie odniosła wrażenie. Skoro tylko zauważył, że zupełnie się obudziła, rozluźnił uścisk. Zaczęła się trząść, więc objął ją. szepcząc łagodne słowa uspokojenia. We śnie widziała w nim Hugh, więc uderzyła go. Ale nie było Hugh. Hugh odpowiedziałby na uderzenie. Dan był zawsze delikatny dla niej, spokojny duch w ciele bestii, dokładne przeciwieństwo przystojnego Hugh. Zapłakana obejrzała zadaną przez siebie ranę, która już zaczęła się goić. Pociągnęła nosem i lekko się do niego uśmiechnęła. - Wszystko w porządku - powiedział. I tak było. Czuła się bezpiecznie, spokojnie. Miłość Shiroi była prawdziwa, w odróżnieniu od złudnych obietnic Hugh. Jeżeli żywiła co do niego jakieś wątpliwości, to pozbyła się ich ostatecznie, widząc cierpliwość i troskę, z jaką zareagował na jej gwałtowne zachowanie. Miłość Shiroi nie była fikcją, nie była wyrachowaną grą. Wiedziała, że Shiroi kocha jadła niej samej. Jakże mogłaby nie odwzajemnić tej miłości. ROZDZIAŁ 21 Człowiek Światła zmierzył się ponownie z Samem, buchając płomieniem z intensywnością słońca. Sam nie mógł na niego spojrzeć, nie mógł stanąć przed nim. Żar przypalił Samowi skórę, zmuszając go do odwrotu. Początkowa manifestacja mocy szamańskiej przez Sama była spontaniczną ochroną przed ogniem, ale był to ogień, przed którym nie mógłby się uratować. Zawył z frustracji, wydając z siebie przerażający, zwierzęcy głos. Człowiek Światła zaśmiał się. Sam uciekał od śmiechu aż do chwili, kiedy się obudził. W pokoju, w którym spał, panował chłód, ale pościel była nasiąknięta potem. Szukając wsparcia odwrócił się w stronę Hart, ale jej nie znalazł. Leżał sam, pogrążony w ponurym nastroju. Poprzez otwarte drzwi słyszał stukanie klawiatury w sąsiednim pokoju. Nie był to rytm Dodgera; dało się słyszeć w stukaniu nierówne frazy, więc pewnie to Willie rigguje. Poza tym panowała absolutna cisza. Najprawdopodobniej technomancer nie miał towarzystwa. Sam zastanawiał się, dokąd poszła Hart. Odrzucił wilgotną pościel i wstał z łóżka. Trząsł się i pomyślał, że w pokoju jest znacznie chłodniej, niż się wydawało. Za każdym razem, kiedy pomyślał o Człowieku Światła, czuł powracający strach. Nie wiedział skąd się zjawił. Samowi wydawało się, że On zawsze tam był, blokując drogę do szamańskich sfer. Ale Sam nie był tego pewien. Bycie szamanem nigdy nie wydawało mu się przyjemne. Może Człowiek Światła był tylko manifestacją jego własnych obaw. Człowiek ten mógłby po prostu być symbolicznym wyobrażeniem jego niechęci do praktykowania szamańskich mocy. Woda z kranu nie leciała zbyt szybko. Jego palce były odrętwiałe od lodowatego dotyku, zanim nabrał dość. żeby plusnąć na twarz. Szok termiczny orzeźwił go i rozjaśnił nieco myśli. Mokrymi dłońmi przeczesał włosy, starannie układając je. Ubierał się usiłując zapomnieć o swoich obawach. - Cześć Twist - powitała go Willie, kiedy wszedł do pokoju, gdzie dziewczyna siedziała nad swoim sprzętem. - Kawa na tacy. - Dzięki - zamruczał. Wyjął trochę soku z lodówki. - Pracujemy? - Sprawdzam oczy i uszy. - Czy Hart mówiła dokąd idzie? - Nie. -A może powiedziała kiedy wróci? -Nie. - Wspaniale. - Rozchmurz się, przyjacielu Twist. Pozwól, że wrzucę coś ciekawego do drugiej części twojego umysłu. Kręciłam się w pobliżu, kiedy twoja lala wyszła razem z chłopakami ze squatu. Obserwowałam szpicli. Nie zabawili tam długo, ale tylko namieszali w interesie i nie wzięli żadnego dowodu. Właściwie wydało mi się, że świadomie niszczyli niektóre z nich. Więc wzbudziło to moje podejrzenia i śledziłam ich. Spotkali się z inspektorem Burnside'em. Nie wydawał się być zaskoczony ich relacją, a to wzbudziło we mnie jeszcze większe podejrzenie - czekała na reakcję Sama i wzruszyła ramionami, kiedy się jej nie doczekała. - To nie trzyma się całości, Twist. Burnside jest gliną nad glinami, uczciwy do szpiku kości. Cały cienisty światek wie, że to twardy, prawdziwy zwolennik sprawiedliwości, który nie nagina prawa. I po prostu słuchał. Mówię ci Twist, to nie trzyma się kupy. - Może się zmienił. - Burnside nie podlega prawom ewolucji. - Może ktoś go szantażuje? - Możliwe, ale mało prawdopodobne. Nawet jeśli zrobił coś złego i ten twój ktoś mógłby zatrzymać to w głowie, jest więcej niż pewne, że Burnside wsadziłby ich do paki nawet, jeśli sam musiałby się przez to pogrążyć. - Chciałbym wiedzieć więcej. Dodger mógłby wgłębić się w jego dane, ale nie ma go tu. Nie sądzę, że mogłabyś ty to zrobić, Willie. - Dlaczego sam nie spróbujesz? Masz przecież wtyczkę. - Ja już nie deckuję. Willie spojrzała na niego w taki sposób, jakby myślała, że dostał zwarcia w głowie. W jej świecie było nie do pomyślenia, żeby ktoś, ot tak sobie, zaprzestał tej zabawy. Chyba tylko w wyniku śmierci, albo wypłaszczenia. - Sądzę, że mogę spróbować, skoro twój elfi przyjaciel jest wciąż zajęty. Gdybyś miał dojście do dostatecznie dobrego decku. Chociaż i tak nie byłoby żadnych gwarancji. To nie moja specjalność. Rig jest może podobny do decku, ale tak naprawdę, to zupełnie inna para kaloszy. - Rozumiem. Zobaczymy co się da zrobić. Dobicie targu z pośrednikiem, którego poznał poprzez Hart. zajęło Samowi około godzinę. Negocjacje nie były proste i Sam wyszedł będąc bardziej zadłużonym, niż się tego spodziewał. Odszedł jednak z cyberdeckiem jakiego potrzebował. Kilka godzin później Willie podniosła się i powiedziała: - Teraz uważaj. - Na co? - Burnside to oficer dowodzący śledztwem w sprawie morderstw Szkielecików. Ma te funkcję od czasu trzeciego wyroku. Bezpośredni odgórny transfer. - Od kogo? - Brałeś przyspieszony kurs dla oficerów śledczych. T wist? -śmiech Willie można było nazwać chichotem, gdyby nie tubalność jej głosu. -No dobrze, znalazłam standardowe rozkazy, ale nie są do końca w porządku. Błędne kody wejściowe. Trochę się nad tym napracowałam, ale złapałam trop, który prowadzi dokładnie do Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. - A więc, jest w to zamieszany rząd. - Zdeprawowani druidzi, owładnięci manią wielkości członkowie zarządu korporacji i fanatyczni arystokraci to zdecydowanie za mało. - Przynajmniej w jakąś część. Willie oparła podeszwy butów o brzeg stołu i zaczęła kiwać się na krześle. - Co teraz. T wist? - Zacznijmy od policji. Sprawdź listę dyżurów Burnside'a i porównaj to z wartą dwóch oficerów, których śledziłaś wczorajszej nocy. Zobacz kiedy się nakładają. Będziemy chcieli wiedzieć, jak szeroka jest siatka konspiracyjna. I sprawdź, czy są jakieś zmiany w normalnym rozkładzie. Również wstecz. Willie mruknęła coś pod nosem, ale wróciła do pracy. Kiedy znowu się podniosła. Sam powiedział: - Założę się, że odkryłaś korelację między nagłymi dyżurami Burnside'a i jego przyjaciół, a okresami ataków Szkielecika. Albo przynajmniej korelację ze znajdowaniem ciał. - Wiec dlaczego musiałam odwalić tę całą robotę? - Po prostu zgadywałem. Nie możemy sobie pozwolić na domysły. - Dobrze więc. Czy zgadłeś również to, że jest pewien schemat postępowania w zabójstwach Szkielecika? - Jakiego rodzaju schemat? - Niepokojący. W pierwszej serii można zaobserwować kilka odchyleń, ale sprawa i tak jest bardzo klarowna. Druga seria w zupełności rzecz potwierdza. - Potwierdza... co, Willie? - Schemat. Liczba ciał powiększa się z jednego w pierwszej nocy, do dwóch następnym razem, później trzech i tak dalej aż do siedmiu ofiar. Wówczas wszystko zaczyna się od początku. - Siedem? Nie dziewięć? - W rzeczy samej. - Było dziewięciu druidów w Kręgu. - I dwóch z nich wykitowało podczas przesilenia dnia z nocą. - Mogli uzupełnić swój stan osobowy. Byłoby to sprytnym posunięciem ze strony magicznego kręgu. Może, mimo wszystko, zabójcy nie należą do Kręgu. - Ktokolwiek popełnia te morderstwa, działa z określona metodą. Siedem dni pomiędzy pierwszym, a drugi zabójstwem. Sześć pomiędzy drugim, a trzecim i tak aż do dwóch dni pomiędzy szóstym ciałem, a siódmym. Tylko jeden dzień i wtedy pojedyncze zabójstwo Szkielecika. Siedem dni później podwójne i tak dalej. Trzy dni temu zanotowaliśmy pięć trupów. Kapujesz? - Bardzo metodyczne. Dziś wieczorem powinno zostać zabitych sześć ofiar. Bez względu na to, czy mamy tutaj do czynienia z Ukrytym Kręgiem, czy też nie, chodzi z cała pewnością o rytualne mordy. Willie i Sam stopniowo przeszli od sporu o możliwe powiązania druidów z całą sprawą, do wykorzystania droida Willie dla monitorowania postępów policji. Jeżeli dobrze rozpracowali schemat, Szkieleciki powinny uderzyć dzisiejszej nocy. Gdyby w to wszystko została wmieszana policja, runnerzy mogliby zaprowadzić obserwatorów na miejsce przestępstwa i ustalić sprawców. Przynajmniej byliby w stanie wykluczyć zmowę z policją. Droid Willie wyruszył pod komisariat Burnside'a i musiał czekać tylko pół godziny, zanim tamten wyszedł. Towarzyszyło mu dwóch detektywów, na których runnerzy wcześniej nieomal wpadli. Willie i Sam obserwowali tę trójkę, jak zaczynała śledzić osobnika, który wyłonił się z luksusowej rezydencji miejskiej w Parku Regent. Siedzieli wpatrzeni w ekran monitora, kiedy wróciła Hań. - Co tam się dzieje? - zapytała. - Czekamy, aż coś się wydarzy - odpowiedział Sam nie odrywając wzroku. Hart rzuciła okiem na ekran. - To jest Burnside. - Uhu. - O co chodzi? Sam opowiedział jej, czego się z Willie dowiedzieli, wspomniał też o teoriach, które zrodziły się na podstawie danych. Hart usiadła razem z nimi przed ekranem. Droid w dalszym ciągu śledził Burnside'a i dwóch towarzyszących mu funkcjonariuszy. Wszyscy byli ubrani jak tajniacy i wmieszani w uliczny tłum. Jedyną cechą, która ich wyróżniała, było zdenerwowanie. Po kilku minutach Burnside odesłał swoich kompanów. Willie wysłała za nimi latającego szpiega i odkryła, że zajęli osobne pozycje po drugiej stronie budynku, do którego wszedł mężczyzna. Policjanci zmontowali przestarzały sprzęt. Mogli użyć droida, podobnego do tego, jakiego używała Willie, ale nie uczynili tego - pewna oznaka, że operacja nie była oficjalna. Użycie przez policję zdalnie sterowanych urządzeń musiało być rejestrowane. Willie posłała droida wyżej, żeby objąć cały blok. Minęła kolejna godzina, zanim cokolwiek się wydarzyło. Wówczas Hart dostrzegła jak ktoś wychodzi z budynku i kazała Willie wysłać droida, aby przyjrzał się tej osobie z bliska. Ostrożnie, trzymając maszynę poza zasięgiem wzroku, Willie ustawiła ja w pozycji, która pozwalała na wykonanie dużego powiększenia osób wychodzących z budynku. Kobieta prowadziła grupę trzech mężczyzn, którzy dźwigali plastykowe worki. Żadna z tych osób nie wyglądała znajomo, ale Willie zarejestrowała ich wygląd. Maszyna powróciła na stanowisko akurat w porę. aby uchwycić drugą grupę, prawie wymykającą się z kadru kamery. Worki na plecach maruderów z tej grupy skłoniły droida do szybkiego pościgu. Tym razem runnerzy zostali nagrodzeni. - Glover - powiedział cicho Sam. Co do tego nie było wątpliwości; Sam za dobrze znał tę twarz. Willie zarejestrowała nieznajomych towarzyszących druidowi. - Z powrotem na stanowisko, Willie - rozkazała Hart. - Wychodzą małymi grupkami, a nie chcemy przypadkiem zgubić którejś z nich. - Jasne. Droid poszybował w górę. Krążył jeszcze cztery razy i filmował ludzi, wymykających się ukradkiem z budynku. Kiedy odeszła ostatnia grupa, policjanci zaczęli wchodzić do środka. Ryzykując, że gliny zauważą droida Willie wysłała go przed nimi, aby zbadał wnętrze budynku. Głęboko w jego centrum leżało sześć szkieletów, właśnie atakowanych przez scavengery. - Czy powiemy Estiosowi? - zapytała Willie. - Jeszcze nie teraz. Najpierw wywołajmy zdjęcia - zasugerowała Hart. - Do ciebie należy decyzja, Twist - stwierdziła Willie. Sam westchnął. - Najpierw ich zidentyfikujmy. - Dobra - odpowiedziała Willie. Wrzuciła nagrania do cyberdecku i rozpoczęła proces wzmacniania obrazu oraz korelacji barw. Sam miał nadzieję, że nie potrwa to długo. Jeżeli schemat odpowiadał prawdzie, a nie było powodów, żeby w to wątpić - kolejnych siedem niewinnych ofiar miało zginąć w ciągu najbliższych czterdziestu ośmiu godzin. ROZDZIAŁ 22 - Twój raport doskonale naświetlił całą sprawę, Katherine -Bombatu uśmiechnął się, a jego zęby błyskały olśniewającą bielą na tle czarnej skóry. -Ale obawiam się, że musisz zmienić swoje plany. Lady rozważyła tę informację i jest zdecydowana obrać nowy kurs postępowania. Głupi druidzi z Ukrytego Kręgu ruszyli drogą, która według Lady doprowadzi ich do klęski, tak samo jak Lorda Protektora. Jest przekonana, w zasadzie nawet pewna, że popadną w takie samouwielbienie, że do zagłady nie będą potrzebowali żadnego udziału z naszej strony. Samozagłada druidów lepiej odpowiada planom Lady, niż pierwotny zamiar zniszczenia ich od zewnątrz. W każdym razie nie życzy sobie, żebyś brała udział w jakichkolwiek operacjach, kierowanych przeciw działalności Kręgu. - A co z grupą Vernera i Estiosa? - Im także nie można pozwolić, aby przeszkadzali Kręgowi. To był kłopotliwy rozkaz. Sam nie należał do tych, którym łatwo coś wyperswadować. Miała do czynienia z jego zawziętym uporem podczas sprawy doppelgangera. Od tamtego czasu, kiedy zostali kochankami, zrozumiała jak głęboko zakorzenione miał poczucie sprawiedliwości. Nie zboczy z obranej drogi, dopóki nie osiągnie celu. Nie mogliby razem żyć, gdyby zmusiła Sama do zapomnienia Kręgowi jego zbrodni. Ku własnemu zaskoczeniu stwierdziła, że martwi ją taka perspektywa. Dlaczego? Był zwyczajnym kochankiem, niczym więcej. Nawet nie zaczęła rozważać ukrytego znaczenia swych myśli, kiedy Bombatu wznowił rozmowę. - Pani zdecydowała, że wyeliminowanie Vernera z gry najskuteczniej rozbiłoby operację runnerów. Oczekuje, że zajmiesz się szczegółami ze zwykłą sobie skutecznością. - Natychmiast pozbędę się go z kraju. - O nie, Katherine, to nie wystarczy. On musi zginąć. ROZDZIAŁ 23 - Zachodnia część Romford Road. Sygnał audio był zaskoczeniem. Willie nie mówiła zwykle podczas riggowania. Twierdziła, że przeszkadza jej to w kontakcie z maszyną. Tropiła jednego z nowo zidentyfikowanych druidów, Thomasa Alfreda Carstairsa, Lorda Burmistrza przemysłowego okręgu Birmingham, londyńskiego Sprawi. Lordowi Burmistrzowi towarzyszyła para twardzieli, których skanery Willie zarejestrowały jako "rozwiniętych". Wszyscy trzej nosili broń. Poza usłużną ochroną, Lord Burmistrz obył się bez swego normalnego towarzystwa. Miał dziś wieczorem interes do załatwienia, prywatny interes. Ze schematu zabójstw wynikało, że dzisiejszej nocy nastąpi kolejne zabójstwo siedmiu osób, po jednej na każdego druida. Runnerzy wiedzieli już teraz, że Ukryty Krąg nie zastąpił członków, którzy zginęli podczas przesilenia dnia z nocą. Nie rekrutowali następców, aby odtworzyć pełny stan osobowy przed rozpoczęciem dalszych rytuałów. Czy byli pod presją czasu? Czy mieli wyznaczony jakiś nieprzekraczalny termin? Spiskowcy wciąż niewiele wiedzieli na temat motywów, kierujących mrocznymi poczynaniami Kręgu. Sam miał nadzieję, że Carstairsa będzie łatwiej tropić niż Glovera, kiedy po raz pierwszy odkryli powiązania pomiędzy zabójstwami Szkielecika, a Ukrytym Kręgiem. Runnerzy nie mogli sobie pozwolić na marnotrawstwo czasu na przeszukiwania domów, gdyby ich zgubił, zbliżając się do obranego miejsca zabójstwa. Sam nie chciał, żeby ktokolwiek jeszcze zginął w imię unicestwienia Kręgu. Śledzenie inspektora Burnside'a przestało wchodzić w rachubę. Koszty wzrosły niepomiernie, kiedy oficerowi wpadł w oko jeden ze szpiegowskich droidów Willie. Kazał go strącić magowi z oddziału antyinwigilacyjnego. Krasnoludka odmówiła wysyłania za nim dalszych patroli. Poświęcając noc, właśnie skończyli imienną identyfikację członków Kręgu i wystarczyło czasu na zlokalizowanie tylko jednego z druidów, czcigodnego pana Carstairsa. Jak wszyscy druidzi. Lord Burmistrz był czarodziejem i astralne śledzenie go stanowiło ryzykowną zabawę. Naziemny zespół słał regularne raporty, uzupełniane danymi, dostarczanymi przez droida Willie. Grupa pościgowa zdołała przedostać się przez tłum i mroźną zimową mgłę bez większych incydentów. Willie zasygnalizowała, że Carstairs dotarł do miejsca przeznaczenia i runnerzy przegrupowali się. Carstairs wszedł do starego magazynu, którego nazwa i branża już dawno zostały starte przez czas i korozyjne działanie londyńskiej atmosfery. Pęknięty chodnik uliczny był pochylony, więc Sam domyślił się, że przebywali gdzieś blisko rzeki; mgła wyraźnie zgęstniała. - Zrób zwiad, Willie - polecił Sam. - Dowiedz się, gdzie siedzą i daj znać, kiedy rozpoczną rytuał. Wtedy ich złapiemy. Po cichu zgarniemy strażników, zanim zaczną zabijać. Pojedynczy sygnał oznaczał potwierdzenie ze strony Willie. Czekali. Estios i jego drużyna sprawdzali broń, chowając ją z powrotem pod długimi płaszczami, gdy tylko jakiś przechodzień zbliżał się do nich. Hart przesunęła palcami po ozdobach na pasie. Były to granaty, ale wyglądały jak dekoracyjne świecidełka. Zdenerwowanie nie było jej domeną. Wydawała się być rozbita przez ostatnie dwa dni, ale ze smutnym uśmiechem zbywała każdą próbę zagajenia rozmowy. Jej dziwne zachowanie powiększył tylko jego własną nerwowość. Kiedy Willie podskoczyła, przesłała podwójny sygnał do odbiornika w jego uchu. To nie był umówiony sygnał. Sam poczuł suchość w ustach. - Willie? - spytał niepewnie. - Co się dzieje? - odpowiedziała. - Gdzie jesteście chłopaki? Minęło dwadzieścia minut. - Czekamy na twój sygnał. Nie dałaś znaku. Chwila przerwy. - Nie słyszeliście krzyków? - Cholera! - nie dotarł do nich żaden dźwięk. Sam podniósł się z kolan i wyciągnął Narcoject Lethe. Broń ze środkiem usypiającym wydawała się zbył lekka i niegroźna. Ludzie byli właśnie torturowani na śmierć, a wszystko, czym dysponował to broń - zabawka. Czy to sprawiedliwe? Estios znajdował się już w połowie ulicy, kiedy Sam zszedł z chodnika. Chatterjee i O'Connor szli kilka metrów za swoim przewodnikiem. Jak zwykle, wysoki elf zamierzał być pierwszy w akcji. Hart trzymała się z tyłu. idąc równo z Samem. Wiedział, że mogłaby poruszać się znacznie szybciej, niż teraz. Czy nie czuła, tak jak reszta, że sprawa jest bardzo pilna? Przeciwko siedmiu druidom i nieznanej liczbie ich pachołków byli tylko grupa pięciu ludzi wraz ze zdalnie sterowanym droidem. Sam żałował, że nie ma z nimi Dodgera i jego Sandlera, ale elf wciąż grasował w Matrycy. Estios natarł na drzwi wejściowe, ale został natychmiast odrzucony do tyłu. Zatrzymując się stracił przez chwilę równowagę, a następnie uruchomił astralne zmysły. Łuna oświetlała drzwi wejściowe, magiczna bariera. Estios podniósł się, migotając światłem aureoli, która go otaczała. Sam obserwował zmieniający się odcień koloru bariery, kiedy Estios dostrajał się do jej psychicznej częstotliwości. Wysoki elf opierał się o świetlistą ścianę, aż do chwili, gdy kolon.- zlały ze sobą, po czym przeszedł na drugą stronę. Chatterjee chwycił O'Connor, otaczając ją swoją własną mocą i przeciągnął przez barierę. Sam uczynił podobnie, idąc w ich ślady. Może to dobrze, że Dodgera tutaj nie było, bo Sam nie znał sztuczek Chatterjee i Dodger nie byłby w stanie przejść przez barierę. Uderzając o zaporę miało się wrażenie, jakby przechodziło się przez plastykową torbę. Ścisnęło go i zmięło, aż w końcu wypluło i znalazł się we wnętrzu ciemnego budynku. Teraz mógł usłyszeć krzyki. Pobudzony ich rozdzierającym natężeniem, ruszył do przodu, po to tylko, aby wpaść w ręce O'Connor. - Nie tak szybko, Twist. Nie jesteś szturmowcem - szepnęła. - Dodger nie darowałby mi, gdybym posłała cię na pewną śmierć. Miała rację. Dając się zabić nie pomogliby tamtym biednym nieszczęśnikom, a marsz do przodu na oślep z pewnością równał się śmierci. Napotkali jedną barierę, a mogło być ich więcej. Równie dobrze mogły istnieć zabójcze pułapki. Albo ukryci strażnicy. Estios, Chatterjee i O'Connor skanowali ciemność swoimi elfimi oczami. Nie widząc zbyt dobrze, Sam wyciągnął polepszające widoczność gogle i włożył je. Mrok rozrzedził się trochę. Estios zaklął. - Ten gruchot zniekształca dźwięk. Wywołaj droida i zdobądź dane na temat dokładnej lokalizacji. Chcę znać liczbę zakładników i ilość broni. -A co z elektronicznym nasłuchem? - zapytał Sam. - Są zajęci. Pamiętasz? Długi, drżący krzyk przerwał pytanie Estiosa. Sam przekazał prośbę Estiosa do Willi i włączył odbiornik na pełną moc głośności. - Dwie grupy w suterenie - relacjonowała, - około l O metrów na północ od głównych drzwi. Siedmiu druidów i ośmiu asystentów obecnych. Wszyscy mają noże. Wszyscy asystenci i większość druidów są napakowani, nic poważnego. Przejście wolne w kierunku północnym i zachodnim. - Cholera. Szkoda, że nie mamy zdjęć - powiedział Estios. -Trudno. Chatterjee i ja pójdziemy w kierunku północnym. Zajęcie pozycji zabierze nam trochę czasu, więc reszta z was stanie przy zachodnim wejściu i będzie czekać. Niech nikt się nie rusza, dopóki nie wejdziemy. Zrozumiano? - Tak - odpowiedziała O'Connor. Sam skinął głową. W chwili, kiedy on i O'Connor przycupnęli na swoich pozycjach, zdał sobie sprawę, że nie ma z nimi Hart. Ale wstrząsająca scena, jaka rozgrywała się przed jego oczami sprawiła, że na chwilę zapomniał o kobiecie. Sala była ogromna. Wielkie, łukowe sklepienia i portyki rozciągały się poza zasięg wzroku Sama. Posadzka po wschodniej stronie gwałtownie kończyła się, przechodząc w nabrzeże. Odnoga Tamizy została skierowana w tę stronę. Sam zauważył cienie na powierzchni wody i wpatrywał się w ciemności, aż do chwili, kiedy zauważył zdalnie sterowanego zwiadowcę Willie, unoszącego się pod wzmacnianym sufitem. Sądząc po porozrzucanych wszędzie szczątkach skrzyń i kontenerów, był tu kiedyś dok przeładunkowy. W tamtych czasach można było z pewnością obserwować krzątaninę uczciwych albo nieuczciwych robotników. Teraz to miejsce gościło robotników o zbrodniczych skłonnościach. Kamienne ściany słuchały krzyków torturowanych ofiar, wzmacniając nie kończące się echo agonii. Druidzi zgrupowali się w pustym miejscu, około pięciu metrów na południe od zachodniego wejścia. Magiczny ogień oświetlał ich dzieło, dostarczając dość światła dla gogli Sama. O wiele za dużo. Wcale nie miał ochoty patrzeć, jak na żywca kroją ofiary. Poruszali się bardzo sprawnie. Na wilgotnej podłodze leżały już trzy szkielety. - Ten tutaj jest chory - oświadczył Carstairs, jak gdyby obserwował kolor domu. - Odrzuć kawałki z zarażonych części. Takie mięso na nic nam się nie przyda - polecił Hyde-White. Carstairs skinął głową. Złoty sierp w jego ręku unosił się i opadał. Ofiara Lorda Burmistrza zadrżała i upadła, jej krzyk urwał się z chwilą, kiedy zemdlała. Albo umarła. Żółć podeszła do ust Sama, kiedy zobaczył, jak Carstairs podał odciętą kończynę jednemu ze swoich asystentów. Mężczyzna, który ją odebrał, był wysoki, dobrze ubrany, o prawie królewskim obliczu. Wydawał się być zadowolony, że mógł w czymś pomóc. Z czcią zaniósł ramię na drugi koniec pomieszczenia, zatrzymując się o stopę od schodów, które prowadziły do rzeki. Rzuci! przedramię w zanieczyszczone wody, gdzie plasnęło cicho i zniknęło. Mężczyzna powrócił na stanowisko, zapominając o krwi na swoich dłoniach. Uwagę Sama zwrócił jakiś ruch. Dwóch mężczyzn skradało się od strony północnego wejścia. Estios i Chatterjee. Sam obserwował, jak kucają w cieniu filara i rozpoczął mistyczny proces koncentracji. Skierował uwagę z powrotem na druidów, biorąc Glovera na muszkę. Nie był zadowolony, widząc na jego piersi napierśnik arcydruida. Estios i Chatterjee odpalili kilka ognistych kuł. Mistyczna energia eksplodowała na obu flankach zebranych druidów, roztrącając płonących ludzi na wszystkie strony. Sam zobaczył, że Carstairs pada na ziemię. Pod wpływem siły rażenia Sam odskoczył mimowolnie, ale jego cel zareagował lepiej. Ciało Glovera zostało natychmiast osłonięte czarem defensywnym, a on sam skrył się w poszukiwaniu jakiejś osłony. - Hanson - krzyknął, - osłaniaj mnie. Sam stracił dogodne pole do strzału, kiedy wielki akolita stanął pomiędzy nim, a Gloverem. Po prostu odwlekasz nieuniknione, Glover. Strzelił do Hansona, ale mężczyzna nie upadł. Następna dawka paralizatora mogłaby uszkodzić jego umysł, a nawet zabić. Jednak ze względu na współpracę akolity z druidami, Sama niewiele to obchodziło. Odpalił ponownie. Hanson zatoczył się, ale jeszcze nie upadł. Nie widać było. żeby narkotyk wywarł jakikolwiek efekt. Sam opróżnił resztę magazynka w Hansona l szybko przeładował broń, kiedy mężczyzna ruszył w jego stronę. O'Connor, która stała obok Sama, otworzyła ogień, ostrzeliwując tłum ze swojego H&K G12. Sam patrzył jak jej ogień razi grupę skupioną przy Hyde-White'cie. Jego ochroniarze padali niczym koszona pszenica. Gruby, stary druid wygiął się, kiedy dosięgła go kula O'Connor. Dołączył do swoich towarzyszy na zimnej, wilgotnej posadzce. Powalenie połowy członków Kręgu nie wystarczyło, aby zakończyć walkę. Wróg rozproszył się po sali w poszukiwaniu osłony do oddania strzału. Na szczęście działania wroga pozostały nie skoordynowane. Dobrze, że byli przy tym niezdecydowani. Druidzi prawdopodobnie nie zdawali sobie sprawy, że mieli przewagę na runnerami, byli lepiej uzbrojeni i posiadali więcej magów. Sam najbardziej obawiał się braku równowagi w czarodziejach. Błyski, dźwięki i zapachy, dochodzące z dalszej części sali, zamieniły obawę w strach. Estios i Chatterjee znaleźli się pod magicznym atakiem. Jednak obrona i szczęście sprzyjały, a ostry dźwięk G12, podobny do odgłosu piły mechanicznej, oznaczał, że wciąż trzymali swoje pozycje. Zgrzytliwe zawodzenie oznajmiło przybycie wsparcia, bojowego droida Willie. W odróżnieniu od mniejszego, latającego szpiega, ta maszyna była uzbrojona i opancerzona. Trudno też było nazwać jej działanie dyskretnym, ale odgłosy walki wszystko skutecznie zagłuszyły. Szala zwycięstwa przechyliła się lekko na stronę runnerów. Zaawansowana technologicznie konstrukcja maszyny czyniła j ą odporną na magię, a jej siła rażenia przewyższała możliwości druidów. Panele osunęły się wzdłuż boku cylindra i na zewnątrz wyjrzały lufy karabinów. Zanim droid zdążył otworzyć ogień, pomieszczenie zostało zalane potokiem jaskrawo białego światła. Sam krzyknął, kiedy gogle, wzmacniające pole widzenia, przepaliły się. Kompensatory nie zdążyły rozładować takiego uderzenia. Krzyki i wycia ze strony sił druidów wskazywały, że spiskowcy nie byli jedynymi, którzy zostali zaskoczeni takim zjawiskiem. Sam padł na ziemię i zdjął gogle. Przetarł oczy, jak gdyby chciał zdrapać kolorowe plamy. Jako ślepiec był bezbronny. Maszyna nie otwierała ognia. Czyżby sensory Willie też były sparaliżowane? W takim przypadku groziło im poważne niebezpieczeństwo. Kilku ludzi przebiegło obok jego pozycji, ale nie mógł nic zrobić. Słyszał strzały O'Connor z G12 i uderzenia kuł o ścianę. Ona również straciła wzrok. Leżeliby już martwi, gdyby druidzi nie byli bardziej zainteresowani ucieczką, niż walką. Wzrok Sama powracał z zastraszającą powolnością. Ale kiedy zaczął z wolna rozróżniać szczegóły otoczenia, prawie chciał, żeby nie mógł tego zrobić. Ciemne, szlamowate ścieki zalegały w pobliżu ciała jednego z akolitów, który upadł niedaleko otwartego kanału ściekowego. Muł w postaci kałuży poruszał się. Iskrząc oleistą smugą, zanieczyszczony nurt rzeki zaczął przelewać się ponad gzymsem nabrzeża. Czoło potoku dosięgnęło leżącej kobiety, ale zamiast pełzać wzdłuż i pod jej rozciągniętym ramieniem, szlam wspiął się na nią i rozlał po całym ciele. Czarny dym uniósł się z sykiem, kiedy ścieki zetknęły się z żywą tkanką i ubraniem. Sam widział kość w miejscach, gdzie bryzgi szlamu padały przed czołem głównego nurtu. Kiedy ciało zniknęło pod sunącym do przodu szlamem, brudna breja zaczęła bulgotać. Tam, gdzie znajdowała się kobieta, urosła hałda, tryskając w górę i tworząc odrażającą, człekopodobną kolumnę. Sam przypomniał sobie magazyn w Hongkongu i potwora, którego Glover tam stworzył. Wtedy toksyczny stwór uratował Samowi życie, chociaż w wyniku tego Glover ocalał tylko przez przypadek. Tym razem to Sam stał na drodze Glovera. Cuchnąca parodia człowieka ruszyła w jego kierunku. Podczas, gdy szlamowaty potwór rósł w siłę, ocalała garstka druidów i ich akolitów wyszła z ukrycia. Pod ochroną magicznej i ziemskiej siły, uczynili zdecydowany przełom na północnym wyjściu. Estios i Chatterjee, niezdolni do riposty wobec takiej siły rażenia, nie zdołali ich zatrzymać. Zostawiając rannych i zabitych, druidzi uciekli. Gdy tylko nadarzyła się szansa, Estios zaczął strzelać do uciekających maruderów. Podniósł się z ukrycia i krzyknął do runnerów, żeby ruszyli razem z nim w pogoń. Nie czekał, aby zobaczyć, czy wykonują jego rozkaz. Chatterjee pogalopował ile sił w nogach i O'Connor również pospieszyła, żeby dołączyć do przyjaciół. Sam zawahał się, niepewny, czy chaotyczna pogoń w środku nocy ma sens. Stracił gogle. W tym momencie potwór stanął pomiędzy nim, a północnym wyjściem. Niczym wściekła osa, automatyczny droid plunął w szlamowaty kształt 5,56-cio milimetrowymi pociskami. Kule z dużą prędkością uderzały to w jeden, to w drugi bok potwora, nie czyniąc żadnej szkody. W połowie uformowana głowa stwora obróciła się, aby namierzyć latającego szpiega, kiedy zatoczy krąg. Willie skoncentrowała ogień obu luf na zniekształconym ramieniu golema. Kule uderzały w sztuczną masę, dziurawiąc kończynę. Lufy pracowały wytrwale, uniemożliwiając kleistej mazi zalepienie ubytków. Prawe ramię, które powoli sięgało w stronę droida, upadło na podłogę i uderzyło o twardy kamień. Seria wysokich pisków z droida mogła od biedy imitować chichot Willie. Sam nie zawtórował. Obserwował kałuże pozostałe z ramienia, które spływały do podstawy golema. Willie nie mogła tego widzieć, była skoncentrowana na amputacji następnego ramienia stwora. Druga kończyna upadła tylko po to, aby spłynąć do źródła masy. Willie odciągała uwagę potwora, nie czyniąc mu jednak żadnej znaczącej szkody. Sam pomyślał, że najrozsądniejszym posunięciem byłoby wydostanie się stąd tak szybko, jak tylko było to możliwe. Na prawym ramieniu golema zaczęło powoli tworzyć się wybrzuszenie. Regeneracja kończyny nie potrwa długo, a zasoby amunicji Willie były ograniczone. Sam wypatrywał drogi za stworem, kiedy zdał sobie sprawę z tego, że on wcale nie odtwarzał ramienia. Jego bark kontynuował wybrzuszanie aż do momentu, kiedy uzyskał garbaty wygląd. Ogień Willie uderzył w jego szyję, ale gruby dodatek wydawał się bardziej odporny na strzały Willie. Z niesamowitą prędkością, z wybrzuszenia znajdującego się na barku stwora wystrzeliła macka, błyskawicznym ruchem obejmując droida. Wstrząs i masa prawie sprowadziła maszynę w dół, ale Willie zdołała zapanować nad sytuacja, przyspieszając obroty silnika. Ostrza śmigieł przecięły bryły masy i maszyna uniosła się, ale wciąż była w potrzasku. Monstrum wpompowało swoją substancję do macki, zmniejszając własne rozmiary, aż do chwili, kiedy część trzymająca maszynę wzdęła się. Wyglądało to jak jakaś karykaturalna figura, aż do chwili, kiedy masa przeważyła możliwości nośne latającego droida i maszyna rozbiła się o posadzkę. Podwozie nie zostało wystawione, a zaokrąglony brzusiec nie gwarantował stabilności. Broń strzelała na oślep, maszyna przewróciła się. Ściągnąwszy droida na ziemie, masywna macka rozluźniła uścisk, pozwalając toksycznej substancji wypłynąć na powierzchnie pojmanej maszyny. W połyskujący metal wżerał się kwas i powierzchnia czerniała wszędzie tam, gdzie dotknął jej szlam. Wystrzelił grad iskier, kiedy pierwsze krople wlały się do otwartych wylotów luf. Maszyna pękła z niewielkimi błyskami i poprzez szpary w obudowie wydobył się gryzący dym. Z wnętrza okopconej maszynerii dochodził zgrzytliwy dźwięk, który osiągał coraz wyższe natężenie aż nagle ucichł zupełnie. Kontrolki, które zapłonęły po upadku droida na ziemię, teraz zgasły jak zdmuchnięte. Silniki umilkły i robot stoczył się z wielkim pluskiem do wody. Sam miał nadzieję, że elektroniczne sprzężenie zwrotne tylko chwilowo pozbawiło Willie przytomności. Nie było nikogo, kto mógłby odłączyć ją od konsolety, gdyby zniszczenie bojowego droida wywołało zabójcze zwarcie w interfejsie. Mogła teraz umierać w samotności. A on stał w obliczu znacznie bardziej odrażającej zagłady. Obserwował jak płynny szlam transformuje się i przybiera niezgrabny, humanoidalny kształt. ROZDZIAŁ 24 Hart wiedziała, że powinna była zrobić coś o wiele wcześniej, ale paraliżowało ją dziwne niezdecydowanie. Podczas, gdy ona stała ogarnięta wątpliwościami, runnerzy pognali za niedobitkami Kręgu. Jej argumenty przeciwko pochopnej akcji zostały odparte przez nietypowe jednomyślne porozumienie pomiędzy Dodgerem i Estiosem, którzy nie mogli dłużej zwlekać. Mając tych dwóch elfów po swojej stronie, Sam nie potrzebował niczego więcej. Jego obsesyjna chęć powstrzymania Kręgu była równie mocna, co niegdyś zamiar doprowadzenia Haesslicha przed sąd. Ale tym razem idea była czysta, bardziej szlachetna, coś więcej, niż akt zemsty. Działał przeciwko Kręgowi, ponieważ został podstępem wplątany w jego ciemne sprawki. W głębi duszy jednak próbował ich powstrzymać, ponieważ oni musieli zostać powstrzymani. I miał rację. Może to dlatego jej argumentom brakowało siły perswazji, dlatego nie mogła znaleźć sposobu na poradzenie sobie z tym problemem. Skoro nie potrafiła odwieść spiskowców od ataku na Krąg podczas rytuału, zostawiła ich samych. Trudno przewidzieć wszystkie możliwości. Poza tym, jeśli straciłaby wszystkich z zasięgu wzroku, nie miałaby sposobu na trzymanie pieczy nad ich akcjami, żadnej nadziei na panowanie nad sytuacją. Wciąż szukała sposobu na pokrzyżowanie akcji, kiedy rozpoczęła się chaotyczna strzelanina w starym magazynie. Lady nie będzie zadowolona. Hart widziała, że większość druidów uciekła przed atakiem runnerów. Znając ich zdolności była pewna, że zdołają uciec Estiosowi i innym, szczególnie teraz, kiedy wywiadowcze droidy Willie zostały zneutralizowane. Ukryty Krąg był w stanie zreformować się i dalej prowadzić swoje mroczne obrzędy. Jego członkowie w dalszym ciągu stanowili sprawnie funkcjonującą rytualną grupę. Chociaż stracili część zespołu, ich liderzy i najsilniejsi magowie przetrwali. Bardzo prawdopodobne, że w tym stanie zdołają zrealizować to, czego spodziewała się po nich Lady. W takim wypadku brak działania ze strony Hart byłby wytłumaczalny. Z wyjątkiem jednej sprawy. Sam. Spod osłony zaklęcia niewidzialności obserwowała, jak błądzi po magazynie w poszukiwaniu broni. Wyrwał pistolet z ręki martwego akolity i zaczął strzelać do błotnego potwora, kroczącego w j ego kierunku. Spokój Sama był godny podziwu; skupił strzały dokładnie pomiędzy czarnymi dołkami, które mogłyby być oczami, jeśli monstrum miało w ogóle jakąś twarz. Strzały nie uczyniły żadnej znaczącej szkody. Upór, dzięki któremu był tak wytrwałym, zdradził go. Gdyby stawił czoła swojej prawdziwej naturze, wtedy wiedziałby co zrobić z tym potworem. To była domena magii; złej i wypaczonej magii, co do tego nie ma wątpliwości, ale w dalszym ciągu magii. Kilka chwil wcześniej widział jak nieefektywną okazała się zdalnie sterowana bojowa maszyna latająca. Magia musi zostać zwalczona za pomocą magii. Sprawa wyglądała tak prosto. Wystarczyło się odwrócić i byłoby po wszystkim. Nie musiałaby robić tego nawet osobiście. Sam byłby martwy, a Lady zadowolona. Przynajmniej do pewnego stopnia. Rozbicie, albo eliminacja grupy Estiosa nie stanowiłyby większego problemu. Zgodnie z literą prawa, wypełniłaby kontrakt. Więc dlaczego nie postąpiła w ten sposób? Dlaczego jej serce biło coraz szybciej, a dłonie pociły się? Czuła, że traci koncentrację i zaklęcie niewidzialności zanika. Uwaga Sama przeniosła się z przeciwnika na nią. Widziała strach w jego oczach i kiedy krzyknął, wiedziała czym był spowodowany. - Uciekaj! Nie dam rady powstrzymać tego potwora! Ratuj się! Czy była w stanie? Skupiła energię, nadając jej formę najbardziej potężnego ze znanych czarów odegnania. Poczuła, że stwór zauważył jej obecność. Jeżeliby się jej nie udało, ruszyłby w jej stronę, a ona, wyczerpana po powziętej próbie, stanowiłaby łatwą zdobycz. Uwolniła pierwszą wiązkę magii, aby zmusić ducha do uległości. Duch zawył astralnie, kiedy pierwsza wstęga błękitnej energii dotknęła go. Stwór nie dawał za wygraną. Wyczuła bliżej nieokreślone podobieństwo - uczucie wcześniejszej znajomości - kiedy nawiązany został kontakt i przeszył ją dreszcz grozy. Nigdy nie przyzwała podobnej rzeczy. Był to toksyczny duch, którego mógł przywołać jedynie obłąkany mag. Z pewnością nigdy wcześniej nie zetknęła się z tak odrażającym złem. Niechęć dodała jej sił. Druga wiązka oplatała ducha, opinając go ciaśniej, niż pierwsza. Duch walczył z więzami. Jego wysiłki przedarły pierwsze pasmo, ale Hart zastąpiła nadwątlone więzy trzecią i czwartą warstwą. Potwór osłabł. Zaczął błagać niemo, ale nie czuła litości dla takiego monstrum. Zacieśniła zaklęcie, ściskając toksycznego ducha aż do momentu całkowitego zniknięcia. To, co nigdy nie powinno było się pojawić, przestało istnieć. Świat zawirował i obraz zszarzał, kiedy osunęła się pod ścianę. Błotne monstrum zostało odegnane, jego animowana postać rozpadła się na kawałki. Sam podbiegł do niej, ostrożnie omijając kałuże żrącego szlamu, które pozostały po potworze. Praktyczny. Nawet pod wpływem emocji. Gdyby ona potrafiła wykrzesać z siebie tyle praktyczności. Zemdlała. ROZDZIAŁ 25 Sam nie widział jakiego rodzaju magii użyła Hart do zniszczenia szlamowego stwora. Nie myślał, że może być zdolna do takiego wyczynu. Może wcale nie była - straciła przytomność zaraz po tym, jak skończyła zaklęcie. Miał nadzieję, że nic się jej nie stało. Wiedział, że mag może rzucić czar wykraczający normalnie poza jego możliwości, ale ceną za taki wysiłek prawie zawsze była śmierć. Kiedy znalazł się przy jej boku odetchnął z ulgą, stwierdziwszy, że oddycha. Przykucnął i wyczuł puls na jej szyi. Był silny. Dziewczyna wyjdzie z tego. Dziękują, pomodlił się. Pocałował ją, wdzięczny opatrzności, która pozwoliła jej przynieść mu ocalenie i, co ważniejsze, wyjść z tego cało. Poczuł, jak odpowiada na jego pocałunek i już wiedział, że dochodzi do siebie. - Cóż za tkliwy widoczek. Głos zmroził Sama. Zwężone oczy Hart powiedziały mu, że nowo przybyły był uzbrojony. Poruszając się powoli i ostrożnie, aby go nie prowokować, Sam wyprostował się z przysiadu i obrócił się. Mężczyzna, który do nich przemówił, nosił trenczowy płaszcz i sponiewierany tweedowy kapelusz. Sam nie musiał patrzeć na identyfikator, żeby rozpoznać detektywa londyńskiego Metroplexu; strój mówił sam za siebie. Jeśli mieliby jeszcze jakieś wątpliwości, to rzut oka na kwadratową, ospowatą twarz rozwiałby je, ponieważ Sam rozpoznał mężczyznę. Był to jeden z detektywów, których niedawno śledzili. Policjant trzymał błyszczący, duży pistolet, celując nim ostentacyjnie w Sama. Chociaż nigdy nie pasjonował się szczególnie uzbrojeniem, Sam miał świadomość, że nie była to broń paraliżująca. Tylko absolutnie śmiercionośna. Sam czytał gdzieś, że brytyjska policja podczas służby obywała się przez jakiś czas bez użycia broni palnej, używając jej tylko w nagłych okolicznościach. W praktyce prawo to dawno przestało mieć jakiekolwiek znaczenie. Patrząc z jego pozycji było pewne, że ten facet wiedział jak posługiwać się tą bronią. - Sprawdzimy wasze kredchipy. Połóżcie je na ziemi i pchnijcie w moją stronę! Sam ostrożnie wziął kredchip z rąk Hart, a następnie razem ze swoim położył na podłodze i popchnął. Detektyw podniósł je bez spuszczania oczu z więźniów. Zwinnym ruchem wrzucił chip Sama do czytnika, który wyłowił z kieszeni płaszcza. Po minucie czytnik zapiszczał dwa razy. Po następnych dwóch minutach zachował się tak samo przy kredchipie Hart. Pojawił się drugi detektyw. - Co tam masz, Dellett? - Dwoje odszczepieńców, którzy wałęsali się na zewnątrz. - Identyfikacja? - Bajka. ŚNI są oznaczone kodem zgonu. Dellett nie wydawał się zdziwiony. Za to Sam był zaskoczony, że system policyjny, tak szybko rozpoznał Systemowe Numery Identyfikacyjne na ich kredchipach jako należące do zmarłych osób. Wyszukiwarki, do których mieli dostęp policjanci, musiały być bardzo dobre. - Hej, inspektorze - powiedział Dellett. Jego twarz zajaśniała, jak gdyby wpadł na doskonały pomysł. - Może własnoręcznie złapaliśmy Szkielecików. Inspektor wyszedł z ciemności. - Idź pomóż Rogersowi. Dellett wsunął swój pistolet do kabury i poszedł do swojego policyjnego kolegi. Rogers był zajęty przetrząsaniem rzeczy Carstairsa w poszukiwaniu ukrytych przedmiotów. Dellett zaczął rozbierać trupa. Nic nie mówiąc, inspektor przypatrywał się, jak Sam obserwuje całą tę akcję. Kiedy dwóch detektywów wspólnie rozebrało trupa Carstairsa, podnieśli nagie ciało i ruszyli ślamazarnie po schodach w dół rzeki. Dellett zaklął, kiedy trochę szlamu plusnęło mu na płaszcz. Sam wiedział, że pozbywszy się ciała Carstairsa, upodabniając całą sytuację do zwykłego morderstwa, policjanci zostaną tutaj, dopóki nie zatrą śladów obecności wysoko postawionych ludzi. Spodziewał się takiej samej decyzji wobec ciała Hyde-White'a, ale detektywi stali, rozmawiając na nabrzeżu. Sam był zdziwiony. Dlaczego szczątki jednego druida spotkał smutny los, a drugiego nie. Odszukał wzrokiem miejsce, gdzie upadł stary grubas. Nic nie wypatrzył. Jedynym trupem, leżącym mniej więcej w tamtej okolicy, było ciało wielkiego futrzastego potwora. Głowa metaczłowieka została brutalnie oderwana od korpusu i gdzieś zniknęła. Sam spotkał podobnego stwora dawno temu, wtedy ukrywał s woj ą prawdziwą postać za osłoną iluzji. Podczas tego spotkania Sam nauczył się, że jego astralne zmysły mogą penetrować iluzję. Sam nie miał jednak nigdy szansy odkryć prawdziwej natury Hyde-White'a. Wygląd starego i grubego druida musiał być kamuflażem. Przybranie prawdziwej formy po śmierci oszczędziło policjantom kupę roboty. Nie było potrzeby zacierać śladów i miejsca śmierci, ponieważ w tej chwili nikt nie skojarzyłby grubego przemysłowca z futrzastym metaczłowiekiem. Ale policjanci mieli zapobiegać przestępstwom, a nie pomagać w ich popełnianiu. Cała sprawa zaczęła śmierdzieć, kiedy po raz pierwszy dowiedział się o tuszowaniu dowodów. Zaczęło być jeszcze gorzej, kiedy zetknął się z tym osobiście. - Słyszałem, że jesteś nieprzekupny, Burnside. Chyba trafiłem na złe źródło informacji. Inspektor posłał mu ostre spojrzenie i Sam wiedział, że popełnił błąd, używając nazwiska inspektora. - Zamknij się, zero - rozkazał Burnside. - Czy nie rozumiesz co się tutaj dzieje? Czy nie masz pojęcia co pomagasz ukryć? Czy zdajesz sobie sprawę, jak szeroki jest zakres tego zła? - Powiedziałem, żebyś się zamknął. Nie potrzebuję kazania od takiego zera, jak ty. To, że jestem częścią systemu, nie znaczy, że jestem głupi. Rozumiem znacznie lepiej od ciebie co się tutaj dzieje. - Burnside przestał się wpatrywać w Sama i spojrzał na pobojowisko, które ich otaczało. - Ty nie jesteś zerem, ty jesteś jankeskim zerem. To znaczy, że nie możesz mieć bladego pojęcia o tym, co dla nas jest ważne i dlaczego. Sam nie uważał, żeby Anglicy mieli monopol na znajomość, tego, co istotne. - Poznaję zło, kiedy je spotykam na swojej drodze. Wiem, że trzeba je powstrzymać. - Pomyśl nad jednym, zero. To co się stało dzisiaj w nocy, jest niezdrowe. Dla ciebie. Dla twoich przyjaciół. Pójdziecie z nami i będziecie naszymi gośćmi, aż do chwili, gdy uznam, że nie sprawicie większych kłopotów. - Myślę, że próbujesz zatuszować całą sprawę. Tkwisz po uszy w tym bagnie. - Myśl co chcesz. Sam czuł, że inspektor jest czymś poirytowany. Burnside wyraźnie nie palił się do tej roboty. Samowi przyszło nagle do głowy, dlaczego inspektor był w to zaangażowany. - Gordon maczał w tym palce, prawda? - Powiedziałem, żebyś się zamknął, zero. Trafił w czułe miejsce. - Nie możesz zamknąć nam gęby na kłódkę. - Tak myślisz? - spytał Burnside - Pamiętaj, że jesteście tylko zerem. Nikt po was nie zatęskni, jeżeli znikniecie. Powinniście być wystarczająco rozgarnięci, żeby ostrożnie wybierać sobie nieprzyjaciół. Jeżeli powiesz niewłaściwą rzecz niewłaściwej osobie, to nie zdziwię się, jak nie doczekasz jutra. Trzymaj gębę na kłódkę, to może wyjdziesz z tego cało. Sam zdecydował, że będzie to właściwym postępowaniem. Drażnienie inspektora mogłoby tylko pogorszyć sprawę. Detektyw nakazał Dellettowi pilnować runnerów, a sam poszedł naradzić się z Rogersem. Dellett oparł się o zachodnie wejście i raczej ignorował Sama i Hart. Wiedział, że nie pójdą nigdzie, dopóki będzie stał im na drodze. Skoro tylko upewnił się. że Dellett nie zwraca na nich uwagi, Sam szepnął do Hart: - Musimy się stąd wydostać. - Dobrze powiedziane. Jestem kompletnie wyczerpana. - Czy możesz biec? - Jeżeli będę musiała. Ale żadnej magii. - Zostaw to mnie. Pragnę zaprezentować ci coś, czego Herzog nauczył mnie wtedy, kiedy ciebie nie było. - Jesteś pewny, że możesz to zrobić? -Nie. - Nie będzie okazji na drugą próbę, Sam. Sam skoncentrował się, starając przypomnieć sobie słowa, których Herzog używał podczas wymawiania zaklęcia. Pamięć była ulotna i zmagał się, aby j ą nakierować. - Zapomnij o słowach, przypomnij sobie pieśń. Sam zesztywniał. Cholera, nie teraz. Dlaczego stres zawsze uwalnia tę schizofreniczną rzecz? Odejdź, Psie. - To nie jest stres, to wzorzec. Zaintonuj pieśń albo pożegnasz się z tym światem. - Wiem. - Więc zrób to. Wynoś się z mojej głowy. - Zrób to - głos Psa odpowiedział przytłumionym muzykalnym echem. Sam chwycił nutę i śpiewał cicho do siebie. Moc napływała, kształtując się według melodii. Kiedy uchwycił właściwy rytm, uwolnił nagromadzoną energię. Groźne głosy rozległy się gdzieś ponad północnym wejściem. Przybierały na sile, jak gdyby sunęły w ich kierunku. Burnside zaklął i ruszył w stronę przejścia. Jego dwóch towarzyszy wyciągnęło broń i poszło za nim. Przez moment zapomnieli o schwytanych. Czary działały. Podczas, gdy detektywi przysłuchiwali się iluzyjnym głosom, Sam i Hart wymknęli się zachodnim wyjściem. Gdy tylko dotarli do chodnika, Hart zaczęła zbaczać w kierunku brzegu rzeki. - Dokąd idziesz? - zapytał Sam - Przygotowałam łódź, na wypadek gdybyśmy byli w tarapatach. Stoi zacumowana tylko o parę bloków dalej. -A co z Willie? - Wrócimy po nią. -Może potrzebować naszej pomocy. Potwór uszkodził j ej droida i sprzężenie zwrotne mogło ją zranić. Mogło ją nawet zabić. Hart spojrzała przez ramię, jak gdyby spodziewała się, że Burnside i jego pomocnicy wybiegną w każdym momencie z magazynu. - Jeżeli jest martwa, to nic tam po nas. Jeżeli żyje, nie pomożemy jej dając się zamknąć. Lepiej wynośmy się stąd póki czas. - Jeżeli żyje i nie pomożemy jej, to w takim stanie długo nie przetrwa. Szkielecik może nie być ghoulem, ale to wcale nie znaczy, że nie ma ich na East Endzie. Jeśli Willie leży nieprzytomna, to jest łatwym kąskiem. - Sam, my... - Idę po nią. Nie mogę jej tak zostawić. Hart skinęła głową. - Dobra. Idziemy. Pobiegli ulicą, zostawiając za sobą rzekę. Willie nie lubiła przedłużać akcji w pleksie ponad minimalną potrzebę i Sam wiedział, że zaparkowała swojego jeepa bardzo blisko miejsca akcji. Razem z Hart zaczęli sprawdzać przypuszczalne miejsca postoju. Znaleźli sponiewierany samochód w trzecim miejscu, które przeszukiwali. Wyglądał na ledwie sprawny - bardziej na wrak, niż na dobrze działający samochód. Wygląd nie oddawał rzeczywistości; jego silnik i skrzynia biegów były w doskonałej kondycji, a ładunek składał się z wielowejściowej tablicy riggerskiej, aparatury nadawczo-odbiorczej o szerokim zakresie częstotliwości, systemu monitoringu trideo i komory dla urządzeń zdalnie sterowanych. Jednym słowem, było to zakamuflowane centrum dowodzenia riggera - na kółkach. Sam denerwował się, kiedy Hart rozbrajała zabezpieczenia samochodu, odetchnąwszy dopiero wtedy, kiedy po otwarciu tylnych drzwi zastał półprzytomną Willie. Dziewczyna rozpoznawszy przyjaciół zemdlała. Hart podała samochodowi koordynaty i powiedziała Samowi, że jadą do miejsca, w którym wcześniej była. Przesiedzieli dobrą godzinę w kryjówce, zanim Willie zareagowała na środki z osobistego medycznego zestawu. Kiedy otworzyła oczy, jej źrenice były rozszerzone, ale Sam nie miał pewności, czy to z powodu leków, czy sprzężenia zwrotnego. Willie mówiła bardzo niewyraźnie. - Co się stało? Gdzie wszyscy? - Hart i ja jesteśmy tutaj, Willie. Wyjdziesz z tego. - Inni się wydostali? - Nie mam żadnych wieści od Estiosa i jego grupy, odkąd ruszyli w pościg za druidami. Miło z ich strony, że zostawili nas na pastwę tego szlamowego potwora. Willie zaczęła dygotać. Sam uspokoił ją dotykiem ręki. - Wszystko w porządku. Hart załatwiła bestię. Już nie wróci. - Na pewno? - Na pewno. -Nienawidzę magii. Ja także, chciał powiedzieć Sam. Pomyślał, że będzie jednak lepiej zostać w pozytywnym nastawieniu. -Akcja skończona. Jedna rzecz udała nam się całkiem nieźle: przeżyliśmy. - Co to był za futrzasty stwór? - spytała Willie. - Dla mnie wyglądał jak sasquatch - powiedział Sam. - Bardziej przypominał wendigo - stwierdziła Hart. - Chociaż oba wyglądają bardzo podobnie. Czasami nie można odróżnić nawet po aurze. - Dlaczego myślisz, że to było... jak to nazwałaś? - Wendigo - odpowiedziała Hart. - Haczyk na mięso. Wendigo to paranormalne stworzenie, które żywi się ludzkim mięsem. Krąg prawdopodobnie oporządzał ciała, aby wyżywić tę bestię. Paskudny interes. - Ten stwór będzie teraz długo głodował, bo paszcza nie ma już połączenia z żołądkiem. Odstrzeliłam futrzakowi głowę od korpusu. Uśmiech został na twarzy Willie, kiedy jej oczy zamknęły się i ona sama zaczęła chrapać. ROZDZIAŁ 26 Dopiero po trzech mikrosekundach czujnik aktywności zarejestrował manipulację na danych. Dużo czasu. Dodger rozważał zalety otwarcia bańki, wiążącej jego osobę w zamaskowanym pliku kredytowym, który odkrył na tajnym koncie Glovera w ATT. Liczba manipulacji, przez które przebrnęła bańka, była wysoka, znacznie wyższa od prawnie uzasadnionych, albo nawet od zwykłych nielegalnych transferów funduszy. Bańka dotarła daleko, może nawet do najbardziej wewnętrznego systemu druidów. Wiedział, że powinien czekać dłużej. Operator, który ściągnął plik, do którego Dodger był przyklejony, mógł w dalszym ciągu siedzieć w systemie. Zmęczony czekaniem przygotowywał się do akcji. Wyjście w tej chwili niosło ze sobą spore ryzyko, ale pozostanie w kapsule było jeszcze bardziej niebezpieczne. Anulował program maskujący, przybierając swoją zwykłą postać. Hebanowy chłopiec wyciągnął się, jak gdyby budząc ze snu i zamarł. Dookoła nie było widać żadnych wirujących światełek. Jego lśniący płaszcz zniknął, zastąpiony innym rodzajem blasku. Ramiona otaczał mu błyszczący metal, który przypominał wykończeniem antyczną zbroję. Wizerunek konstruktu był wspaniały, ale absolutnie nie w jego stylu. Dodger wdusił przycisk reformatowania, ale konstrukt pozostał nie zmieniony. Uruchomił procedurę, aby zmienić jego kształt, ale wciąż nie uzyskał rezultatu. Program diagnostyczny wykazał wartość nominalną, co znaczyło, że wizerunek konstruktu został narzucony przez system hosta. Taki efekt wymagał systemu o potężnej mocy. Jeden rzut oka wystarczył, żeby ocenić na ile potężnej. Większość systemów, nawet narzuconych systemów wizerunkowych, nosiło znamię rzeczywistości elektronowej. Nawet najlepsze wirtualne rekonstruktory nie zawsze zapewniały pełnię realizmu i dostarczały tylko specyficzne translacje do podporządkowanych decków. Zwykli użytkownicy widzieli jedynie iluzję interfejsu. Ale temu miejscu daleko było od przeciętności. Gdyby nie wiedział, że magia nie może działać w Matrycy, pomyślałby, że krajobraz został stworzony za pomocą zaklęcia. Dookoła niego rozciągała się zielona i pogodna kraina. Stał za skraju lasu, spoglądając na faliste wzgórza z polami dojrzałego zboża i przypadkowo rozrzuconymi kępami drzew. Las za jego plecami rozciągał się w obu kierunkach po horyzont. Puszcza tętniła życiem. Widok, dźwięk i zapach napełniły go siłą witalną. Gdybyż to wszystko było prawdziwe. Dodger obejrzał się i rzucił okiem raz jeszcze na otwartą przestrzeń. Nie mógł sobie pozwolić na zachwyty. Przez moment las był tylko czymś odwracającym uwagę. Może kiedy zrobi to, co wymagało zrobienia i zobaczy to, co wymagało zobaczenia, wróci tutaj, żeby podziwiać uroki tego konstruktu. Póki co, musiał wrócić do pracy. Starannie zlustrował okolicę i nie natrafił na żadne oznaki, mogące świadczyć o istnieniu jakiegokolwiek osadnictwa. Wziąwszy pod uwagę scenerię, sądził że wszelkie banki danych i inne pomocne węzły komputerowe będą miały postać obiektów wykonanych ludzką ręką. Uwzględniwszy bezkresne pasma lasu i brak zabudowań poczuł pewność, że znajduje się na krańcach systemu. Musiał zapuścić się głębiej, aby odkryć coś ciekawego. Powstrzymywane w jakiś sposób przez interfejs standardowe programy nie potrafiły przemieszczać go po architekturze w normalnym tempie. Wystukał parę komend na klawiaturze, szukając odpowiedniego zestawu parametrów. Po kilku frustrujących minutach stwierdził, że większość jego tricków w ogóle nie działa. Hasła i podprocedury znajdowały się pod silnym wpływem otoczenia. Oczywiście wpływem symbolicznym, a nie dosłownym, ponieważ w Matrycy nic nie było dosłowne. Podejrzewał, że wiele programów w tym systemie mogło zostać tak skonfigurowanych, żeby pasowały do otaczającej scenerii. Sprytny, choć wyszukany system ochrony. Każdy decker, który nie zaakceptowałby parametrów narzuconych przez zastany system, zostałby sparaliżowany. Ale, jak wielokrotnie powtarzał tłumom wielbicieli, nie był zwykłym deckerem. Jego palce biegały po klawiaturze, w poszukiwaniu dróg dostępu do niezależnych procedur. Wyodrębniwszy strategię obezwładniającą jednego z głównych programów, był w stanie sformułować bardziej trafne odpowiedzi i zacząć manipulować systemem. Sukcesy zaczęły się akumulować, doprowadzając do lekkiego przełomu. Odwrócił się, aby poklepać wierzchowca, który stał obok niego. Koń dotknął ludzkiej ręki i pchnął jego bark swoim pyskiem. Jak każdy rasowy rumak, był gotów do rozpoczęcia przygody. Dodger dosiadł mlecznobiałego ogiera i usadowił się w wysokim siodle. Wówczas ruszyli w drogę, a koń o alabastrowej grzywie ochoczo wymachiwał ogonem na wietrze. Rumak kłusował miarowo. Wiejskie tereny zniknęły za ich plecami. Mimo, że zbaczali co jakiś czas w malownicze dolinki i obsiane pola, Dodger nie zauważył nic bardziej wyszukanego, niż darniowe chaty z dachami pokrytymi strzechą. Były to z pewnością węzły systemowe, ale wydawało się mało prawdopodobne, aby mogły gromadzić jakieś istotne informacje. Ten styl obrazowania systemu wymagał, żeby to, co było istotne, wyglądało na takie. Jechał dalej aż w końcu dostrzegł złote iglice, wyłaniające się zza odległego horyzontu. Zwracając koński łeb w stronę budowli, porwał zwierzę do galopu. Rumak wspiął się na ostatnie wzniesienie, dzielące ich od miejsca przeznaczenia z taką łatwością, z jaką pokonał pierwsze. Droga, którą podążali przez ostatnie kilka mil, prowadziła łagodnym łukiem w dół, do mostu łączącego brzegi rzeki płynącej doliną. Po drugiej stronie droga znów się wspinała, biegnąc poprzez trawiasty pagórek, a następnie niknęła w bramie budowli, do której zmierzał Dodger. Wspaniały zamek wznosił się na szczycie wzgórza, a jego opalizujące mury błyskały w słonecznym świetle. Jasne proporce łopotały na stożkowatych wierzchołkach kilkunastu dodatkowych wieżyczek, ale na iglicy wielkiej, centralnej wieży łopotała pojedyncza flaga. Na sztandarze rym widniały trzy złociste leopardy brytyjskie, dumnie powiewająca na wietrze. Czy był to komputerowy system należący do korony angielskiej? Istniał tylko jeden sposób, aby to sprawdzić. Dodger popędził konia. Podkowy rumaka zastukały na drewnianym moście, co wprawiło Dodgera w złość. Lubił poruszać się ukradkiem i wchodzić tylnymi wejściami. Most zdawał się nie kończyć i biegł dużo dalej, niż to się wcześniej wydawało. W Dodgerze ledwo zaczęły kiełkować podejrzenia, kiedy na przeciwległym krańcu mostu pojawił się czarny rycerz. Jego ciemny rumak lekko przysiadł na zadzie i rycerz rozpoczął szarżę. Brzęk stali i łomot żelaznych podków wypełniły uszy Dodgera. Ach, nareszcie jakieś zabezpieczenia. Potrzeba działania wyrwała go z odrętwienia. Palce Dodgera biegały po klawiaturze cyberdecku, aktualizując programy ataku i obrony oraz dopasowując je możliwie najwierniej do zaistniałej scenerii. Hebanowy chłopiec w błyszczącej zbroi wyciągnął opancerzoną rękę i natychmiast znalazła się w niej kryształowa lanca. Tarcza, tak samo błyszcząca, jak jego zbroja, pojawiła się przy jego lewym ramieniu. Ułożył broń w szczelinie tarczy, używając tego oparcia dla wzmocnienia chwytu i ruszył do przodu. - Mam coś dla ciebie, sir Lodzie. Dwóch szarżujących kawalerów zetknęło się w potężnym zwarciu. Broń czarnego rycerza była dłuższa, więc uderzyła pierwsza. Dodger poczuł na swojej tarczy uderzenie lancy. Przez moment napierała, spychając go na tył siodła i grożąc całkowitym wyrzuceniem z konia. Ale wtedy czubek kopii ześliznął się w bok po tarczy, chybiając głównego celu. Jego własny koniec kopii ześliznął się ponad tarczę rycerza, trafiając go prosto w hełm. Wstrząs przeniósł się z końca lancy na ramię Dodgera, ponownie rzucając go w tył siodła. Trafił bardzo celnie, jednocześnie przygotowując się na późniejszy wstrząs. Hełm rycerza odpadł od korpusu i zleciał na dół, z łoskotem uderzając w powierzchnię mostu. Pozbawiony maski rycerz okazał się być pustym kompletem zbroi. On i jego rumak zaczęli rozmazywać się w powietrzu, po czym zniknęli, zanim Dodger zdołał dobiec do nich. Nie wstrzymywany mlecznobiały ogier popędził przed siebie. Dla kaprysu Dodger obniżył swój ą lancę i przebił leżący hełm. Podniósł go wysoko, pozwalając czubkowi kopii przejść przez otwór na oko w taki sposób, aby hełm mógł zsunąć się wzdłuż jej długości. Od momentu, kiedy tarcza nie była już mu potrzebna, zniknęła, pozwalając mu użyć uwolnioną rękę, aby usunąć czerwony i żółty pióropusz z hełmu pokonanego przeciwnika. Równocześnie Dodger odwołał program ataku. Kiedy kopia rozmyła się w nicość, także hełm rycerza przybrał postać dymu i rozwiał się w powietrzu. Ożywiając się dzięki temu zwycięstwu, Dodger przypiął pióropusz do własnego hełmu. Odpowiednie świadectwo waleczności, pomyślał. Zwolnił trochę, kiedy zbliżył się do bramy zamku. Nie ma sensu gnać na złamanie karku, zanim nie oceni się przeciwnika. Spodziewał się ujrzeć jeszcze co najmniej jednego czarnego rycerza. Zamek był otoczony fosą; może spotka na swojej drodze jakieś monstrum? Ku jego zdziwieniu nic nie stanęło mu na drodze, kiedy ruszył do przodu. Nie podniesiono nawet zwodzonego mostu. Mieszkańcy zamku kontynuowali swoje zajęcia. Wartownicy pozdrowili go nawet, kiedy zbliżył się do nich. Był zmieszany taką akceptacją własnej osoby, dopóki nie zauważył dominującego koloru barw obywateli zamku. Każdy nosił kokardę albo pióropusz w kolorach czerwonym i żółtym. Bez wątpienia, był to bilet wstępu. Robiąc dobrą minę do złej gry, skierował konia na most zwodzony i dziedziniec. Zeskoczył z konia, a ten, ponieważ nie był już mu potrzebny, zniknął. Dodger zatrzymał jednak kopię tego programu w pamięci. Mógł potrzebować go podczas ucieczki. Dziedziniec kipiał życiem, słudzy i drobni rzemieślnicy wykonywali mnóstwo prac i zadań niezbędnych do prawidłowego funkcjonowania zamku. Ile z tego wszystkiego odpowiadało pracy komputera, a ile było po prostu normalnym, lokalnym sposobem bycia, nie miał pojęcia. Zastanawiał się nad tym, szukając wejścia do twierdzy. Długie minuty poszukiwań spełzły na niczym. Albo umykało mu coś, albo nie zrozumiał parametrów. Jeżeli to był prawdziwy zamek, a on był prawdziwym rycerzem, to wystarczyło przecież zatrzymać sługę i zapytać o drogę. I tak właśnie brzmiała odpowiedź na jego wątpliwości. Nagabywanie pracującej osoby mogłoby stanowić zbyt jawne naruszenie procedury. Dodger czekał więc, aż pojawił się osobnik przypominający wyglądem posłańca. Przeciął drogę służącemu i zatrzymał go na moment, aby dowiedzieć się dokąd zmierza. Słyszał swój własny głos, pytający o kierunek. Narzucona sceneria znowu zmieniła jego komendy na działania, które pasowały do otoczenia. Zaczął rozumieć mechanizmy tej gry. Szedł tak od sługi do sługi, każdy następny nosił bardziej wykwintne ubranie od poprzednika. Mijał szczeble zamkowej hierarchii aż do momentu, kiedy stanął przed marszałkiem dworu. Dodger czuł zadowolenie. Marszałek był zarządcą zamku, odpowiedzialnym za wszystko, co wiązało się z jego utrzymaniem. Podejrzewał, że dostał się do głównego banku danych. W odróżnieniu od innych konstruktów, ten tutaj - postawny, czarnowłosy mężczyzna, ubrany w futrzany płaszcz, okrywający jego bogate szaty - przemówił zanim nawet Dodger zdążył odezwać się słowem. - Dzień dobry, rycerzu. Jestem do twych usług, za wyjątkiem tych, które będą kłócić się z powinnościami wobec mojego pana. Mam na imię Cai. - Marszałek Cai? - Rzecz jasna. - I jednocześnie przyrodni brat Króla Artura? - Mam ten zaszczyt. - A ten zamek to...? - Camelot, oczywiście. - Oczywiście, co innego miałoby to być? A czym jest Camelot, dobry Cai? - Camelot jest twierdzą Artura, mojego pana i prawowitego króla całej Brytanii. Wszystkie ziemie, które widzisz naokoło, to jego włości i lenna. Stąd, z pomocą jego oddanych rycerzy, wyruszają siły do walki przeciwko wdzierającym się ciemnościom. Ziemia jest wszystkim. Jeśli to były włości Artura, to Dodger właśnie zwyciężył jednego z jego rycerzy. Ale czy na pewno? - Czy jego rycerze noszą czarne zbroje? - Rycerze noszą wszystko, co pasuje do ich charakteru. Są odważni, oddani sercem i spełniają swoje wasalskie obowiązki. To oni zdobyli dla niego ziemie, z których czerpie dochody. Gdyby tego nie dokonali, ten zamek nie byłby tak okazały. Dobrze służą Arturowi. - A gdzie są ci rycerze? Na dworze nie widzę żadnego. - W tej chwili są na wyprawie. Przez cały czas armia królewska stara się powiększyć jego domenę. Im więcej lojalni wasale zdobędą dla niego nowych zwolenników, tym bardziej królestwo jego będzie się rozrastać i utwierdzi swoją władzę na całym obszarze. Wtedy ziemie zaczną przynosić płody i Camelot znów powróci. Cała jego potęga stanie w służbie naszego pana. - Gdzie w takim razie jest król? - Siedzi przy stole i bawi się na królewskim przyjęciu. - Czy mogę go zobaczyć? - Szkoda, że uczta nie odbywa się na zewnątrz, ale możesz wejść do westybulu i przypatrzeć mu się, jeśli sobie tego życzysz. - Takie jest me życzenie. Cai zaprowadził Dodgera do wielkiej komnaty. Na wszelki wypadek stanął w drzwiach, ale Dodger mógł widzieć całe wnętrze. Było tłoczno od dworzan, gości i sług przewijających się jak w kalejdoskopie. Przez całą szerokość sali ciągnęło się podium, okryte wspaniałym suknem - oznaką władzy. Tron królewski znajdował się pośrodku. Król stanął obok i zwrócił twarz ku jaśniejącemu brokatem stołowi biesiadnemu. Obrus wyhaftowany był scenami polowania. Na nim leżały złote talerze i mieniły się puchary. Król z niepokojem na coś czekał. Dźwięk trąbek zwrócił uwagę Dodgera na drugi koniec sali. Oczywistym było, że rozpoczynała się uczta. Z kuchni słudzy wnosili ogromną pieczeń, by złożyć ją przed królewskim obliczem. Kiedy przechodził orszak, Dodger stwierdził, że było w tej zwierzynie coś osobliwego. Chociaż do złudzenia przypominało świnię, to wydawało się, że upieczone cielsko było za długie. Jego niezwykłość nie zaniepokoiła króla. Kiedy słudzy je przed nim położyli, od razu chwycił nóż i uciął sobie porcję. Po czym król zasiadł i Dodger mógł teraz przyjrzeć się jego twarzy. Decker spodziewał się jakiegoś idealnie szlachetnego oblicza, lecz zamiast tego ujrzał zupełnie pospolitą ludzką twarz. To nim wstrząsnęło. Matryca w normalny sposób nie stworzyłaby takiego wizerunku. Ten system zadziwiał go. Strach zelektryzował jego umysł. A może on sam był podglądany? Twarz króla była jedną z tych, jakie Dodger widział w ostatnim czasie. Wystarczył mu moment, żeby przypomnieć sobie gdzie. Podobiznę tego człowieka widział na zdjęciu, które Willie zrobiła druidzkim akolitom. Dlaczego tutaj grał rolę króla? Jakie miejsce zajmował w tym systemie? Jeśli miał wszystko kontrolować, to co robili druidzi? Król nie był jedynym, który zasiadał przy stole. Jednakże twarze pozostałych okrywał cień. Gdyby to był prawdziwy dwór, musieliby być wielkimi panami, wysoko postawionymi wasalami, by móc zasiadać przy królu. Wszystkie te siedzące figury były nieruchome jak posągi, ale zdawało się, że nikt z dworzan tego nie zauważał. Czy była to oznaka operacji systemowych? Może te konstrukty spowite cieniem zajmowały miejsca dla innych uczestników biesiady, którzy jeszcze nie weszli do systemu? - Mój Cai. - Do twoich usług, Sir Knight. - A może to ja jestem do usług. Jego Wysokości, ma się rozumieć. Ale zanim oddam się w służbę jemu, chciałbym znać swoją pozycję, ażebym przypadkiem nie uraził któregoś z dworskich szlachciców. Proszę uniżenie, powiedz mi, którzy to są ci najpotężniejsi. Kto jest najzacniejszym sługą Jej Królewskiej Mości? Cai uśmiechnął się i wskazał gestem w kierunku sali. Jakieś nieznane światło rzuciło delikatny blask na postać siedzącą tuż przy królu. - Bez wątpienia to czarodziej Jego Wysokości zasiada najbliżej. Czarodziej jest nauczycielem króla i jest drogi sercu mojego pana. Jego imię brzmi Merlin. Jest potężnym czarodziejem i rozumnym doradcą. To właśnie Merlin zgromadził rycerzy Okrągłego Stołu. Dodger rozpoznał kolejną twarz - tłustego druida Hyde-White'a. Światło nad Merlinem zgasło i w jaskrawym świetle została skąpana postać po lewej stronie króla. - Pierwszym, przed wszystkimi, rycerzem na tej sali jest Lancelot. Rycerz uderzająco przypominał Andrew Glovera. Wrażenie Dodgera wzrastało na sile, ale Cai nie spostrzegł tej reakcji. - On i rycerze z Orkney to wszyscy, którzy pozostali z kręgu najbliższych wojowników, najbardziej zaufanych i oddanych obrońców Artura. Po ich twarzach przebiegło światło. Tak, to byli druidzi, których namierzyła Willie. - Wszyscy, którzy pozostali? - Zaiste, jeden z najwierniejszych poległ ostatnio w bitwie. Nieszczęście spadło na nasz kraj. Plugawe obce rycerstwo przekreśliło wizję Artura, wprowadziło zamęt. Tak nie może być. Cai zmarszczył brew w nagłym podejrzeniu. - Kraj jest najważniejszy7 - odrzekł pospiesznie Dodger. Cai uśmiechnął się, co uspokoiło Dodgera. Wybrał właściwe hasło, żeby umknąć przed procedurą kontrolną. Na jakiś czas był bezpieczny. Nie wiedział, na jak długo. Z pewnością program Cai wyposażony był w blokadę, na wypadek wykrycia najmniejszego potknięcia czy też posiadał specjalną funkcję przypadkowego kontrolowania użytkowników. Dodger zdążył już zebrać sporo informacji. Nawet, jeśli były podane w zaszyfrowanej formie, to analiza na pewno pozwoli wiele z nich odczytać. Co jeszcze mógł tutaj zdziałać, żeby nie wzbudzić natychmiastowego alarmu? Co było wolno oglądać goszczącemu rycerzowi? Na pewno nie umocnienia, ani też ćwiczenia wojsk. - Cai, przebyłem długą drogę i widziałem wiele dziwnych rzeczy. Czy znasz jakiegoś mędrca lub kronikarza, któremu mógłbym zrelacjonować swoją opowieść? - Oczywiście. Czy życzysz widzieć się z nim? -Tak. Obejrzał się przez ramię i spostrzegł pazia stojącego o kilka kroków z tyłu. - Sir Dodger, przynoszę dar od wielbicielki - oznajmił chłopiec piskliwym głosem. Strzeż się konstruktów przynoszących podarki - powiedział kiedyś mądry decker. Co jest grane? Czy to rodzaj ukrytego ataku? - Nie mogę przyjąć podarunku - odrzekł na poczekaniu. -Złożyłem przyrzeczenie. - Nie możesz odmówić - odpowiedział Cai. - Ten paź jest w służbie Lady Morgan Le Fay. Nikt nie może nie przyjąć podarunku od niej. - To prawda, Sir Knight - potwierdził paź. - Przyjmij dar Lady, ofiarowany ci z całym zaszczytem i uprzejmością. To dar płynący z głębi serca. Lady wie o twoim ostatnim zwycięstwie i jest pod wrażeniem twych rycerskich umiejętności. Uznała cię za godnego nagrody. Proszę, Sir Knight. Paź podał pakunek. Dodger chciał się wykręcić jakoś z tej sytuacji, ale wziął, co mu ofiarowano. Podarunek nie zaburzył stabilności jego konstruktu, nie zamroził jego postaci, ani nie wysmażył mu mózgu, więc Dodger poczuł lekką ulgę. Otworzył opakowanie i ujrzał plątaninę chipów, kredytsticków oraz korporacyjnych kart identyfikacyjnych. Pośpiesznie zrobiony przegląd wykazał, że wszystkie noszą jednakowy kod; trzymał w swych rękach kompletne dossier niejakiego Samuela Vernera. - Co tu się dzieje? - zapytał na głos. Paź udzielił wymijającej odpowiedzi: - Moja pani pragnie także przeprosić za brak uprzejmości podczas waszego ostatniego spotkania. Ten drobiazg, to zadośćuczynienie. Nie możesz odmówić jej dobrej woli. - Podczas naszego ostatniego spotkania?- Dodger poczuł zawroty głowy, ale konstrukty przecież nie mdleją. Nie podobał mu się sposób, w jaki toczyła się ta dziwna gra wyobraźni. -A oto i przybywa - paź skłonił się przed nadchodzącą postacią i zniknął, jakby nigdy się tutaj nie pojawił. Kobieta miała na sobie długą, falującą suknię, idealnie przylegającą do jej pełnej, ponętnej figury. Była jak środek nocy, pochłaniała całe światło. Skóra jej podbródka i karku wspaniale kontrastowała z tkaniną. Jak gdyby się iskrzyła. Jej skóra nie miała tego bladawego, modnego na dworach odcienia. Była srebrzystego koloru, tak jak jej doskonale uformowana, lekko zaokrąglona pozbawiona włosów czaszka. Rozpoznał kobietę podającą się za Morgan i poczuł, że zrobiło mu się gorąco. To niemożliwe! Podczas ostatniego spotkania bez większego wysiłku uprowadziła go przez Matrycę Renraku, a następnie uwięziła. Nie wiedział dlaczego; nie chciał wiedzieć. Rzecz, która raczyła zwać się Morgan Le Fay nie była ani deckerem, ani jakimkolwiek konstruktem pochodzącym z systemu. Nie był pewien, ale przypuszczał, że ona nie istnieje w rzeczywistości; sztuczny wytwór, inteligentna maszyna, SI. W czasie pierwszego z nią zetknięcia, postrzegał SI jako żeński duplikat jego własnej osoby, natomiast inni deckerzy w tym samym czasie widzieli coś zupełnie odmiennego. Ta rzecz posiadała możliwości, których nie obejmował swoim rozumem. Była najwyraźniej obdarzona świadomością, ale jeśli jej poczynania mogły stanowić jakąkolwiek wskazówkę, cechowało ją lekkie szaleństwo. Lecz definicję szaleństwa stworzyli ludzie na potrzeby własnych norm, a kto wie jakie normy należy stosować wobec tworów bytujących wyłącznie w elektronicznej przestrzeni Matrycy? Sądził, że SI jest szczelnie zabezpieczona w Renraku. Najwyraźniej mylił się. Morgan Le Fay posłała mu ciepły uśmiech. Skorzystał z jedynego sposobu, który dawał mu pewność uniknięcia bezpośredniego kontaktu z tą kobietą. Wyjął wtyczkę z infogniazda. ROZDZIAŁ 27 Samowi w ogóle nie podobała się analiza Dodgera, choć przecież kryła w sobie jakiś sens. Zbyt stanowczo przeczyła danym, które zebrali w czasie, gdy Dodger penetrował system Camelot. Poza tym była zgodna z raportem policji, a przede wszystkim wyjaśniała tajemnicze przymierze postaci ze świata polityki i biznesu, które wspólnie tworzyły Ukryty Krąg. Druidzi najwyraźniej działali w interesie Gordona. Ich patron nie był koronowanym królem, ale niewiele mu do tego brakowało. W zamęcie politycznego kompromisu i pod naciskiem ekonomicznym ze strony korporacji, odłam windsorski Gordona stracił szansę na uzyskanie dla niego poparcia, jako prawowitego następcy tronu. Zamiast Gordona koronowany został inny czołowy kandydat - George Edward Richard Windsor Hanover. Po wejściu na tron, George Hanover często faworyzował interesy korporacji. Niewątpliwie Europejska Wspólnota Korporacyjna cieszyła się, że znalazła techniczną furtkę, która zapewniła Hanoverowi przewagę nad Gordonem. Lecz niestety drobne machlojki technologiczne nie mogły wpłynąć na pochodzenie Gordona. Jego koneksje z domem windsorskim miały uczynić go sukcesorem, jako że George VIII i jego dzieci zmarli bezpotomnie. Znany związek Gordona z Partią Zielonych, zdaniem EWK, mógł zmniejszyć jego chęć współpracy z korporacjami. Dlatego więc EWK, upewniwszy się, że ich chłopiec George i jego rodzina są zupełnie bezpieczni, nie miała nic przeciwko, żeby Gordon zrobił coś, co ostatecznie pozbawi go szans na roszczenia do tronu. Ich stanowisko nie było powszechnie podzielane. Pochodzenie Gordona wystarczało dostatecznie takim rojalistom, jak Burnside. Niezależnie od tego, czy byli po stronie obecnego władcy, czy też opowiadali się za Gordonem, rojaliści pracowali ciężko nad odbudową monarchii. Ostatnią rzeczą, jakiej by sobie życzyli, było ujrzeć ich dzieło okryte skandalem. Zrobiliby wszystko, co w ich mocy, żeby ukryć przestępstwa, których dokonał Gordon, oczyścić jego wizerunek, by prezentował się tak, jak przystało na prawdziwego członka królewskiej rodziny. Inspektor wraz ze swymi współpracownikami tuszowaliby za wszelką cenę współudział Gordona w zabójstwach. Cały ten układ wyraźnie śmierdział. Sam dobrze znał ten swąd - korupcja władzy. Wokół tego wszystko się obracało. Gordon usilnie próbujący zawładnąć tronem, a z drugiej strony druidzi, zabiegający o swoje interesy. To wykluczone, żeby starali się osadzić go na tronie w przekonaniu, że jest prawowitym władcą. Bardziej prawdopodobne, że chcieli mieć marionetkę, która zawdzięczałaby im wszystko. Gordon nadskakiwał druidom, gdyż zdawał sobie sprawę, że reprezentują sobą wielką potęgę. Nie było wątpliwości, że czekał tylko, kiedy rozpocznie panowanie, żeby pokazać im swoją władzę. Nikt ambitny nie zlekceważyłby poparcia, jakie oferowali druidzi. Ukryty Krąg dysponował poważną mocą magiczną, jak i realną ziemską potęgą, dzięki silnej pozycji w strukturze politycznej i korporacyjnej. Trudno byłoby dokonać równie niewielkiej liczbie brytyjskich obywateli podobnej koncentracji tak wielkiej siły wpływów. Sam nie wiedział, kto był wykorzystywany przez kogo w tym układzie, ale tak naprawdę nie miało to żadnego znaczenia. Wszyscy brali udział w składaniu ofiar, podczas magicznych obrzędów. Wszyscy ponosili winę. Wydawało się, że sprawiedliwość zaczęła zupełnie zanikać, od kiedy siły numerów uległy rozproszeniu. Dwie noce wcześniej przerwali druidom ich rytuał i udało im się zgładzić jednego na pewno, a może i dwóch druidów. Niestety, kosztowało ich to wiele. Estios, Chatterjee i O'Connor do tej pory nie zostali odnalezieni. Dodger niepokoił się tym i zrezygnował w końcu z kwiecistej retoryki. Był zmuszony opuszczać co jakiś czas swój cyberdeck, żeby się pożywić i natychmiast wracał do pracy w systemie. Hart twierdziła, że atak na magazyn popsuł szyki druidom. Nalegała, żeby jednak nie podejmować już żadnych kroków, bo mogłoby się to okazać zbyt niebezpieczne, jak pokazało zniknięcie grupy Estiosa. Odmówiła wykonania jakiegokolwiek zadania i powiedziała, że nie będzie czynić żadnych magicznych poszukiwań. Gdyby nie spędzali wolnego czasu na żarliwych zapewnieniach, w końcu mógłby sobie pomyśleć, że ją po prostu nudzi i że ona szuka bardziej atrakcyjnego partnera. Zaś Willie zdawała się z uporem realizować ich plan. Jej honorarium poszło wraz z Estiosem, ale ona dalej robiła to, co do niej należało, śląc droidy drugiego rzutu wszędzie tam, gdzie widziała szansę powodzenia. Kłótnie, które towarzyszyły tej nocy, dobijały Sama bardziej, niż ciąg nieprzespanych nocy. Świt zaczął rozjaśniać niebo i jego barwa z czerni przechodziła powoli w indygo. Przetarł oczy i poczuł, że są obrzęknięte. Nadchodził nowy dzień, a wieści nadal nie docierały. Może Hart miała rację. - Mam go - powiedziała Willie. Sam poczuł ucisk w żołądku. - Hej, Hart - zawołała Willie ze swego miejsca za panelem riggera. - Czyżbyś naprawdę sądziła, że druidzi odpuszczą sprawę wraz ze śmiercią wendigo. Poranne informatory donoszą o nowym zabójstwie Szkielecika. Jedna ofiara - to tak, jakby nigdy nie poczuli naszego istnienia. - To pewnie jakiś naśladowca - odrzekła cierpko Hart. - Słodkie mrzonki, elfko, ale bez żartów. To oni, albo jestem zepsutym droidem. Wendigo lub nie, oni nadal prowadzą działalność. - Nie możemy na to pozwolić - powiedział Sam. - Co mamy robić w tej sytuacji? - zapytała Hart. - Oni teraz wiedzą o nas. Willie nie może zbliżyć się nawet na tyle, żeby obserwować akolitów. Dodger cały czas siedzi w Matrycy i zajmuje się nie wiadomo czym. Bez elementu zaskoczenia nie będziemy w stanie przełamać ich systemu obronnego. Jeśli znów spróbujemy najść ich podczas rytualnego aktu, będą na nas czekać. Zakładając nawet, że dysponujemy jeszcze Estiosem i jego grupą, byśmy połamali sobie tylko zęby. - Musimy coś zrobić. Możemy wynająć mięśniaków. - Za co? Nie mamy na to środków. Nawet gdyby udało się nam zgromadzić te siły, to co z ich magią? Ci druidzi dysponują potężną mocą. - Zdobędziemy środki - nalegał Sam. - Znajdziemy sposób, żeby zneutralizować ich magię. - Ciekawe, jak? - Chciałabym również zadać ci to pytanie, Twist - powiedziała Willie. - Nie chcę cię zniechęcać, ale musisz wiedzieć, że nie otrzymamy większej pomocy z ulicy. Burnside rozpuszcza informacje, że ci, którzy pracują dla nas, jemu poważnie działają na nerwy. - To tylko jeden glina. - Może to jeden glina, ale on ma niejedną wtykę. Większość runnerów jest zdanych na takie gliny. Sam opuścił głowę i zaczął masować z tyłu kark. Po paru chwilach opuścił swobodnie rękę. - W takim razie dokonamy tego sami. Dodger może podprowadzić druidom trochę forsy. Wystarczy nuyenów, żeby uzupełnić straty w droidach, Willie. Mamy kontakt z Cogiem; on dostarczy nam bojowe droidy. Hart z wysiłkiem wzięła oddech i zaczęła: - Ta cała kanonada przeciwko temu duchowi w magazynie na niewiele się zdała. Atak naziemny nie odniesie oczekiwanych skutków, jeśli nie użyjemy naprawdę poważnej siły ognia. I nawet wówczas nie możemy czuć się pewnie. Po przygotowaniach, a oni będą na nas przygotowani, mogą wezwać duchy o większej mocy, całe mnóstwo takich duchów. - W takim razie będziemy potrzebowali magii, żeby zająć się ich duchami - Sam utkwił w niej swój wzrok. Gorąco pragnął, aby pozbyła się tego pesymizmu. Wszyscy wiedzieli, że nie będzie łatwo, ale musieli choć spróbować. Dlaczego była tak nieugięta? - Nie patrz na mnie w ten sposób, - Hart aż zgrzytnęła zębami. - Nie jestem pewna, czy mam dość sił. Starcie z tą bestią omal nie skończyło się dla mnie tragicznie. Sam poczuł rozczarowanie. Czy odesłanie ducha było doprawdy dla niej takim ciężkim przeżyciem? Od tamtej nocy przestała zupełnie wierzyć w sukces, co nie było do niej podobne. Miał wielką nadzieję, że stanie przy jego boku, kiedy przyjdzie się zmierzyć z Kręgiem. Wiedział jednak, że zrobi to bez niej. jeśli będzie trzeba. Trzeba powstrzymać Krąg i ich papierowego przywódcę Gordona. Jeśli ona nie miała zamiaru w tym uczestniczyć, znajdzie się inny sposób. - Herzog przyjdzie nam z pomocą - powiedział Sam. Starał się, żeby zabrzmiało to pewnie. - Zawsze powtarzał, że jest władcą duchów. - On nie opuści swoich kanałów - Hart stwierdziła to z najgłębszym przeświadczeniem. Entuzjazm Sama znacznie osłabł. Znała szamana dłużej niż on; obawiał się, że Hart ma rację. - W takim razie będzie musiał mnie nauczyć, w jaki sposób postępować z duchami, bo ja nie pozwolę tym druidom złożyć w ofierze kolejnego człowieka. ROZDZIAŁ 28 Dan nie zjawiał się już od wielu dni, ale Janice nie martwiła się tym zbytnio. Był silny; nic nie mogło mu zagrozić. Ze względu na nieobecność Dana, jej lekcje z konieczności musiały się zakończyć. Była coraz bardziej znudzona i w końcu zaczęła krążyć po labiryncie, który tworzył poziom mieszkalny ich rezydencji. To było niezwykłe miejsce, pełne pamiątek, książek, dzieł sztuki. Wydawało się, że można znaleźć tam ślady kultury z każdego zakątka świata. Większość z ciekawych przedmiotów miała magiczny charakter i te właśnie były najbardziej fascynujące. Nigdy wcześniej nie przyszło jej na myśl, że istnieje tyle przyrządów, mogących służyć pomocą podczas magicznych praktyk. Kiedy Dan wróci, wymusi na nim, żeby jej to wszystko objaśnił. Wiedziała, że jego korporacyjne holdingi miały rozległy zasięg, lecz dopiero kilka godzin spędzonych w bibliotece i banku danych pokazało, jak szeroko były rozgałęzione. Poprzez sieci powiązań i maklerskich zależności sprawował kontrolę w ponad dwunastu korporacjach różnych rozmiarów. GWN była największa, ale nie przytłaczająco. Mógł pojechać do obojętnie którego z największych miast świata i znaleźć jedną ze swych korporacyjnych enklaw. Czytając, odkryła osobliwy fakt. Żaden z przywódców korporacji tworzących jego imperium nigdy nie spotkał się z drugim, pomimo bardzo zbliżonych interesów. Prezydenci i CEO muszą być bardzo dobrzy, skoro udało im się stworzyć taki układ, który godzi najrozmaitsze interesy. Dan z pewnością trafnie wybierał swoich podwładnych. Zaintrygowana tym, jak znalazł tak wielu lojalnych zwolenników, zaczęła drążyć głębiej. Poczęła się zastanawiać, czy każdy z najwyższych członków korporacji Dana reprezentował ten sam metatyp, co on. Garcia i Hań odpowiadali temu typowi tak samo, jak urzędnicy odpowiedzialni za najistotniejsze operacje na wszystkich kontynentach. Podczas, gdy komputer przedstawiał wszystkich naczelnych dyrektorów jako normów, wiedziała, że jest inaczej przynajmniej w jednym przypadku. To sam Dan był szefem GWN, mimo zarejestrowanej na liście uśmiechniętej twarzy blondyna o nazwisku Doug Randall. Zatem nie było powodu, by wierzyć, że pozostałe zapisy mówiły prawdę. Fotografie dołączane do corocznych raportów mogły być uznane w najlepszym przypadku za dowód pośredni. Niektóre megakorporacje rozmyślnie publikowały fałszywe wizerunki zwierzchników, w celu dezinformacji. Na początku Dan powiedział, że chce, by Janice przyłączyła się do jego organizacji. W tamtym czasie jednak bała się i co rusz zmieniała decyzję. Uważała go za hipokrytę, który ukrywa swą naturę pod pozorem człowieczeństwa. Teraz wiedziała już, że jest inaczej, zrozumiała konieczność takiego postępowania. Kiedy po raz kolejny zmieniła decyzję, poczuła się zupełnie zagubiona, ale z jego pomocą odnajdywała siebie na powrót -a raczej zaczęła siebie inaczej postrzegać. Ludzie to istoty pełne nienawiści i uprzedzeń. Nie chciała mieć żadnych powiązań z tymi odrażającymi stworzeniami. Próbowała spojrzeć na maskę Dana z innej strony - może był to sposób na przeżycie. Zdała sobie sprawę, że taka była konieczność. Akceptowała to, że sama też musi przybrać jakąś postać. Dlatego nie była zaskoczona, kiedy wszystko zaczęło się układać w jedną całość i doszła do tego, że wszyscy po kolei prezydenci i CEO to po prostu Dan. Nie mieli zatem żadnej potrzeby, żeby się ze sobą komunikować. Każdy z nich wiedział o planach drugiego, o jego nadziejach i aspiracjach. Zgadzali się we wszystkim i popierali się nawzajem. To był niezły żart. Przyglądała się im badawczo po kilkakroć, wyobrażając sobie Dana, jak szczerzył zęby w uśmiechu, ukryty za ich twarzami. Okazała kolekcja mieściła przekrój przez wszystkie typy ras. Wybór świadczył o błyskotliwej wyobraźni. Czy przybierze kiedyś jedną ze swych masek, gdy będą się kochali? Większość z tych upozorowanych męskich postaci należała do przystojnych osobników w kategoriach ludzkich, lecz kilku było niezbyt pociągających, zwłaszcza wulgarny, tłusty Hyde-Wbite. Nie chciałaby dzielić z nim łóżka. Ostatecznie jednak stwierdziła, że nie miałoby to dla niej znaczenia. Miała już na tyle wyczulone zmysły astralne, że mogła przeniknąć każdą iluzję niemal automatycznie. Brakowało jej Dana. Miała nadzieję, że wkrótce wróci. Na twarzy Hart malowała się wystudiowana obojętność. Nie chciała zdradzić się najdrobniejszym grymasem. Oblicze Bambatu wyrażało stanowczą dezaprobatę. -Nie wywiązałaś się ze swych obowiązków, Katherine. Wiesz, że Lady nie będzie z tego zadowolona. - Ale nie powiedziałeś jej o niczym, prawda? Na ustach Bambatu pojawił się grymas irytacji. Zupełnie zepsuł w ten sposób dobre wrażenie, jakie sprawiał na początku. - Zgadujesz, czy jesteś lepiej poinformowana, niż sądziłem? Jego pytanie stanowiło odpowiedź na jej wątpliwości, ale Hart uśmiechnęła się tylko nieznacznie. Niech się trochę pomartwi. - Poczynania elfów z Tir nadal stwarzają problemy, ale nie wydają się być nie do przełamania. Po tym, jak się odłączyli od grupy Vernera, zdziałali niewiele, by przeszkodzić Ukrytemu Kręgowi. Dzięki wysiłkom Burnside'a elfy zostały wytrącone z uderzenia i przestały działać skutecznie. Trzeba jednak pamiętać, że Verner nadal żyje i skupił się teraz na walce przeciwko Ukrytemu Kręgowi. Prędzej, czy później elfy z Tir połączą się z nim na nowo. Jeśli to uczynią, istnieje uzasadnione przypuszczenie, że plany Kręgu zostaną zniweczone, zanim zdążą naprawdę zaszkodzić Lordowi Protektorowi, czego przecież spodziewa się po nich Lady. Grupa Vernera i elfy z Tir zdołali zmniejszyć liczebność Kręgu. Dalsze redukcje mogą okazać się wystarczające, by przygotowania Kręgu zupełnie legły w gruzach. Lady nie chce obserwować, jak Ukryty Krąg umiera powolną śmiercią w ciemnych zaułkach. Ona pragnie zobaczyć spektakularny upadek druidów, który podważy wiarygodność ich skorumpowanego stowarzyszenia i pociągnie za sobą koniec Domu Brytyjskiego. Hart poruszyła się niespokojnie. Czy on wie, że właściwie ocaliła Sama? - Zostaw to mnie. Moja reputacja świadczy sama za siebie. - Musisz zacząć działać skutecznie, Katherine. Twoje rezultaty, jak dotąd, nie są satysfakcjonujące. Podniosła się do wyjścia. - Do zobaczenia, Katherine. Lady ma zwyczaj odprawiać nieprzydatnych służących. - Martwisz się o własną głowę? - Jestem elfem, który pragnie żyć długo i szczęśliwie. - Mamy podobne marzenia. Środki ostrożności pierwszego stopnia okazały się odpowiednie; nie doszło do żadnych zakłóceń podczas pierwszego rytuału w nowym cyklu. Glover poczuł siłę. Chciał zadzwonić do Hyde-White'a, ale jego sekretarka powiedziała mu, że tłuścioch jeszcze nie dojechał do biura. Glover nie widział go od czasu, gdy ci paskudni amerykańscy runnerzy zbezcześcili rytuał zamykający drugi cykl. Hyde-White mógł polec, ale Glover wątpił w to. Był pewien, że śmierć tłuściocha dałaby o sobie znać w czasie obrzędu. Glover nie uczuł jakiegokolwiek upływu mocy. Należało zatem sądzić, że grubas żyje. Pomyślał, że to mało prawdopodobne, by runnerzy pojmali tłuściocha. Hyde-White był zbyt potężny, zbyt zaradny, żeby dać się złapać niedoświadczonym magom z grupy runnerów. Być może Hyde-White doznał obrażeń i leżał gdzieś liżąc rany. Trzeba było troskliwej opieki, żeby przywrócić zdrowie czarodziejowi, nie naruszając przy tym jego wrażliwych kanałów mana, przez które odbywał się przepływ mocy. Jeśli tłuścioch lizał rany w odosobnieniu, nie chciał zapewne, by ktokolwiek mu w tym przeszkadzał. Ukryty Krąg stracił jednego ze swych członków w wyniku niespodziewanego ataku runnerów. Carstairsa można było nazwać słabą siostrą, choć nie tak kiepską, jak Neville. Wielka szkoda, że zamiast Carstairsa nie jego dosięgły ogniste kule. Hyde-White, głupawy staruch, był mało przydatny, mimo jego znacznych umiejętności w manipulowaniu mana. Taką stratę Glover również przyjąłby ze spokojem. Byłby to tylko przejściowy ubytek mocy, gdyż rytuały zwiększały pulę mana, którą on, jako arcydruid, mógł rozporządzać. Dzień odnowy nadchodził, był bliższy z każdą ofiarą, której krew skrapiała ziemię. Jednakże jeszcze trochę czasu upłynie, zanim zgromadzą wszystko, co potrzeba do pełnego cyklu rytuałów, zgodnie z tym, co nakazał Hyde-White. Póki co, takie moskity, jak ci amerykańscy runnerzy, mogły dalej się im naprzykrzać. Może trzeba było wymierzyć jakąś akcję bezpośrednio przeciw nim. Glover nalał sobie kolejną porcję brandy i rozsiadł się wygodnie przed kominkiem, by przemyśleć całą sytuację. ROZDZIAŁ 29 Sam niespodziewanie otworzył oczy. Z wysiłkiem próbował rozluźnić mięśnie, ale tylko napięły się jeszcze bardziej. Koszula przylgnęła do mokrego od potu torsu, drażniąc delikatną skórę. Kiedy jego oddech przeszedł z sapania w normalny rytm, uniósł się na łokciach. Herzog obserwował go. Twarz szamana Gatora była zasłonięta rytualną maską, ale Sam nie potrzebował nań spoglądać, żeby mieć pewność, iż nosi wyraz lekceważącej pogardy. Herzog z nabożnością odłożył bęben i wstał. Różne fetysze i magiczne artefakty pobrzękiwały, tłukąc o kości przyczepione do kamizelki szamana, gdy prostował swą potężną postać. - Wróciłeś o wiele za wcześnie - powiedział Herzog. - Tam był Człowiek Światła. - Wiedziałeś, że będzie. Jest tam odkąd Herzog zna ciebie. Herzog nie wierzy, żebyś myślał, że tej nocy będzie inaczej. - Miałem nadzieję. Powiedziałeś, że jeśli moje pragnienie będzie dość głębokie, to będę mógł przełamać barierę. - Czy rzeczywiści próbowałeś? Sam odwrócił głowę, żeby uciec przed uporczywym spojrzeniem Herzoga. Zawstydził się. Jego świadomość umknęła przed Człowiekiem Światła, gdy tylko widziadło zwróciło swój wzrok ku niemu. - Nie - szepnął wstając. - Głośniej! Przyznaj się do tego, co zrobiłeś! Zaakceptuj to, kim jesteś! Jeśli tego nie zrobisz, nie posuniesz się naprzód. Nie nauczyłeś się niczego od Herzoga. Herzog marnuje swój czas. Szaman Gatora tupnął nogą. Stąpnięcie jego bosej stopy na betonie rozległo się jak huk piorunu w małym pomieszczeniu. Echo niespodziewanego hałasu zostało zwielokrotnione przez brzęk ekwipunku szamana. Przeraźliwe dźwięki opadły; narastała głęboka cisza. - Odejdź - zagrzmiał Herzog. Sam chciał odejść, ale wiedział, że nie jest w stanie tego zrobić. Wydawało się, że gdy tylko poczuł niechęć i brak zaufania do magii, stała się nieodłączną częścią jego życia. Oczywiście magia miała swoje dobre strony i można ją było wykorzystać; od czasu do czasu ratowała mu życia. Posługiwanie się zaklęciami i wyostrzonymi zmysłami przyjmował stosunkowo łatwo. Zaklęcia były niczym innym, jak prostymi manipulacjami energią. Zdolność postrzegania astralnego stanowiła rozszerzenie normalnego wzroku. Naturalna, może raczej paranaturalna umiejętność. Teraz przyszło mu zgłębić inne oblicze magii. To, które dotykało sfery nadnaturalnej. Czuł niechęć do tego, ale wiedział, że musi znaleźć sposób na dotarcie do tych nieznanych obszarów. - Jesteś mi potrzebny, żeby mnie nauczyć, jak ujarzmiać i kontrolować duchy - powiedział. - Mówisz Herzogowi, że Pies rozmawia z tobą. Mówisz Herzogowi, że widziałeś Psa. Nie kłamiesz, kiedy to mówisz, ale nie wierzysz w Psa. Uważasz, że moc tkwi w tobie - Herzog zaśmiał się zirytowany. - Posiadasz moc. Ale Herzog mówi ci, że wszechświat nie jest boiskiem do zabaw dla was, ludzi. Herzog mówi ci, że jesteś wybrańcem. Pies jest twoim przewodnikiem. Tak, Pies. Posłuchaj, Pies jest tobą, a ty jesteś Psem. Słuchaj Psa, a nie siebie samego, gdyż Pies jest drogą do twojej potęgi. Logika Herzoga zachwiała umysłem Sama. Logika? Zbyt sztywne określenie, jak na taki wywód. - Chciałbym, żebyś mi jaśniej wytłumaczył te sprawy. - Herzog nie ma tu nic do wyjaśniania. Pies jest twoim przewodnikiem. - Totemy nie są rzeczami realnymi. Czytałem Isaaca; one są tylko symbolami, tworami psychiki, pozwalającymi szamanowi skupić się na swojej osobie i swoich pragnieniach. Nie są też duchami, ani aniołami. W ogóle nie istnieją. - Totemy istnieją. Musisz w to uwierzyć. Sam widział, że Herzog rzeczywiście wierzy w swój totem. Czy oddawał mu cześć? Wielu szamanów tak właśnie postępowało. Sam nie miał zamiaru iść za ich przykładem. - W porządku, wierzę. Wierzę w Boga, a nie jakiś mistyczny psi archetyp. Jestem chrześcijaninem, a nie poganinem. Pan powiedział nam, żeby nie stawiać przed nim fałszywych bogów. A czy totem nie jest właśnie fałszywym bogiem? - Totemy istnieją- odparł gładko Herzog. Sam czekał, aż powie coś więcej. Chciał usłyszeć, jak szaman Gatora broni swoich przekonań. Ale ten milczał. Sam wziął głęboki wdech i powoli wypuszczał powietrze. Herzog wybrał Gatora jako swój totem, chociaż mieszkał i używał magii w kanałach wielkiego metropleksu. Szamanizm narzucał swym tradycyjnym adeptom pewne restrykcje. Właściwie moc, którą dysponował szaman, była ograniczona, jeśli nie działał w środowisku przypuszczalnie najbardziej odpowiednim dla totemu. Wbrew dziesiątkom miejskich legend, aligatory żyły na bagnach, a nie w miastach. Które środowisko było najodpowiedniejsze dla ich egzystencji? Herzog działał w Anglii, gdzie w ogóle nie było bagien. O ile Sam się orientował, to Herzog nigdy nie opuścił metropleksu i rzadko wyruszał poza kompleks tuneli. A jednak magia Herzoga była skuteczna. Co to oznaczało? Może miała to być wskazówka? Musisz uwierzyć, brzmiały słowa Herzoga. Wiara była kluczem do szamanizmu. To również wiara sterroryzowała pokolenia miejskich dzieci, które usłyszały-i uwierzyły, że aligatory zamieszkiwały sieć miejskiej kanalizacji. Czy to sprawiło, że totemem mieszczuchów stał się Gator? Jeśli takie było uzasadnienie, to totem musiał być niczym więcej, niż symbolem, sposobem na to, by umysł mógł funkcjonować w chłonnej strukturze. Opracowania Isaaca naświetlały wiele spraw, ale Sam nie uchwycił emocjonalnej strony tej koncepcji. Teraz zaczynał ją pojmować. - Posłuchaj - powiedział do nieprzejednanego szamana, który w dalszym ciągu okazywał w stosunku do niego chłodną dezaprobatę. - Rozumiem symbole. Pracowałem w Matrycy, gdzie programy komputerowe wykorzystują obraz, żeby umysłowi ludzkiemu ułatwić rozumienie. Widzę, że magia mogłaby działać w ten sam sposób. Teoria magii jest przesycona symbolami. Nie wiem, jak one funkcjonują i dlaczego sięgam wtedy do swojej wyobraźni, ale mogę stwierdzić, że Pies jest właśnie takim symbolem, wykreowanym przez mój umysł, pozwalającym manipulować magiczną energią. Jeśli muszę poznać inne symbole, żeby skutecznie manipulować magicznymi wyobrażeniami, to pomóż mi w tym, naucz mnie. Mogę się tego nauczyć. Muszę. Herzog wpatrywał się w Sama. - Herzog, wysłuchałem twoich lekcji i nauczyłem się od ciebie kilku zaklęć. Byłbym rad, gdyby to była cała magia, której potrzebuję. Pies może działać bez pomocy zaklęć. A ja widziałem, co potrafią druidzi i wiem, że nie wystarczą zaklęcia, żeby ich powstrzymać. Potrzebujemy energii takiej, jaką posiadają duchy, by móc walczyć z druidami, którzy potrafią je przywoływać. To chyba zakrawa na oddawanie czci diabłu, ale dobry Boże, jeżeli walka z duchami wymaga przyzwania innych duchów, nie będę się wahał. Herzog z zainteresowaniem wpatrywał się w sufit. - Ta paląca potrzeba doda ci sił. - Pokaż mi, jak mam je wykorzystać. Szaman Gatora opuścił głowę i spojrzał na Sama kątem oka. - Czy uznajesz Psa za swój totem? Czyżby Herzog mnie nie słuchał? -Nie mam innego wyjścia, prawda? Jeśli postać Psa, jako mojego totemu, jest kluczem do korzystania z magii, przemówię do tego cholernego kundla. W przeciwnym razie zginą ludzie. Nie pozwolę na to, skoro mogę coś zaradzić. - Wiesz, że to, co mówi Herzog jest prawdą, ale nie akceptujesz tego - Herzog z wolna potrząsał głową i ziewał. - Nie dasz rady. - Dam. - Sam spojrzał Herzogowi prosto w oczy. Źrenice szamana były skurczone mimo słabego światła. Dzięki temu widać było większą część jego zielono-żółtych tęczówek. Wzrok szamana przez swą niesamowitą intensywność rozpraszał uwagę, ale Sam nie poddawał się. Upłynęło kilkanaście minut i szaman Gatora dał znak skinieniem głowy. - Herzog będzie bębnił. Szaman powlókł się po swój instrument. Sam zaczekał, aż Herzog zasiądzie do bębna, by rozciągnąć się na zimnej podłodze. Rozpoczął od ćwiczeń relaksacyjnych, przygotowując się do szamańskiej podróży. Leżąc na plecach czuł zapach pleśni w szczelinach betonu. Podłoga nie była sucha. - Przyjmij Psa do siebie - powiedział Herzog, zaczynając uderzać w bęben. - Użyję do tego całej wyobraźni. - Przyjmij Psa - powtórzył Herzog. Bębnienie zmieszało się ze słowami szamana, grał wciąż tę samą frazę z narastającym tempem. Sam poczuł, że zapada w trans. Zamknął oczy i odpłynął. Kiedy opuścił powieki, zapadła zupełna ciemność, upstrzona jak niebo migoczącymi gwiazdami. Nikły błysk światła przerwał wrażenie poruszania się i Sam rozpoznał tunel, po czym znów zapadła ciemność. Tunel jest przejściem do innego świata, mówił Herzog, drogą do krainy totemów. Sam wiedział, że znajduje się w tunelu, ale praktycznie niczego nie widział. Nie było żadnej wskazówki, w jakim kierunku miał się udać. Poczuł się zagubiony i zrezygnowany. Herzog powiedział mu, że tunel go poprowadzi; miał tylko nim kroczyć. Jak można było kierować się czymś, co do nikąd nie prowadziło? Pies jest twoim przewodnikiem, powiedział Herzog. Dobrze więc. Psie, gdzie jesteś? Chcę, żebyś mnie poprowadził. Sam czuł się jak zupełny głupek, ale wołał. Nie usłyszał żadnej odpowiedzi. Zawołał raz jeszcze. Znowu nic. Obrócił się w miejscu, próbując coś dostrzec w tych ciemnościach. Powoli uświadamiał sobie, że wyłoniły się przed nim ściany tunelu. Daleki odgłos dobiegł jego uszu, jakby gdzieś po kamieniach woda uderzała w jednostajnym rytmie. Bębnienie. To Herzog mu pomagał. Spoglądając w dół zobaczył prawie naprzeciw siebie słaby promień światła. Ruszył w tamtą stronę, czując pewność, że korytarz zaprowadzi go prosto do odległego źródła światła. Sam nie miał problemu z pokonaniem korytarza, gdyż tunel prowadził zupełnie prosto w dół. Przemknął po prostu wzdłuż niego. Zniecierpliwiony, chcąc jak najszybciej tam dotrzeć, pobiegł w dół tunelu. Im prędzej tam się dostanie, tym prędzej to wszystko się skończy. Pośpieszył więc, światło zaś stawało się coraz mocniejsze. - W porządku, Psie - zawołał. - Oto przybywam. Światło jaśniało teraz potężnie. Ściany wyłoniły się, gdy światłość poczęła narastać, wypełniając cały korytarz. W samym środku jasności stanęła masywna postać. Sam odskoczył. Człowiek Światła wybuchnął jak płomień, jaśniejący kształt wypełnił cały tunel. Wokół Człowieka Światła nie było żadnej drogi, którą Sam mógłby się przedostać. Rzucił się jednak w boczny korytarz i prawie natychmiast musiał uskoczyć, żeby nie wpaść na Człowieka Światła, gdyż jego postać nagle znów stanęła Samowi na drodze. Zawrócił więc, tylko po to, by ponownie wpaść na Człowieka. Sam odwrócił głowę i spojrzał przez ramię. Panowała ciemność. Okręcił się wokoło, by tylko znów stanąć przed Człowiekiem. Podniósł rękę, żeby zakryć oczy przed przenikliwym światłem. Człowiek zaśmiał się. W Matrycy trzeba zaakceptować daną scenerię i odpowiednio do niej działać. Jeżeli dysponuje się wystarczająco dobrym oprogramowaniem, to działania zostają przełożone na realia komputerowe. Tutaj, w tej magicznej krainie, Sam stanął twarzą w twarz z przerażającą przeszkodą. Chciał uciec, skryć się, ale wiedział, jaki będzie tego skutek. Musiał być jakiś inny sposób na wyzwolenie się. Kiedy ktoś wpada w tarapaty w rzeczywistym świecie, wtedy wzywa o ratunek. Czy tutaj to zadziała? - Psie, odezwij się! - krzyknął Sam. - Pomóż mi! Gdzie jesteś? Sam poczuł ulgę, a zarazem strach i zaskoczenie, gdy otrzymał odpowiedź. - Tutaj, chłopcze - głos Psa dochodził jakby zza zamkniętych drzwi. - Gdzie? - zapytał Sam. Nie widział nic poprzez promieniowanie, jakie wytwarzał Człowiek Światła. - Tutaj - odpowiedział Pies. - Nie widzę cię. - Ale ja jestem tutaj przez cały czas. - Jeśli jesteś tutaj, to możesz mi pomóc. Przyjdź do mnie. Potrzebuję twojej pomocy. - Przyjdź sobie sam. Myślisz może, że jestem cocker spanielem żebrzącym o jałmużnę? Jeśli pragniesz mocy, przyjdź i weź ją. Musisz wziąć sprawy w swoje ręce. - W jaki sposób? - To twój problem. Mam aż za dużo mocy, którą mogę się podzielić, ale ty nie byłeś ostatnio zbyt miły dla mnie. Dobry Boże! Czy tak działała magia? Musisz błagać wytwory swojego własnego umysłu? Sam zaczął podejrzewać, że pewnie zwariował. Rozmowy z samym sobą były pewnym znakiem, że brakowało mu piątej klepki. Symboliczny wizerunek, powiedział sobie. Walka z ograniczeniami konwencji utrudni manipulowanie energią. Nie mając żadnego pomysłu, co zaoferować Psu, powiedział: - Poprawię się. - Obiecanki, cacanki. Wszystko to już słyszałem. Jeśli pragniesz coś otrzymać, przyjdź po to. -A niech to! Jak mam dotrzeć do ciebie? Człowiek blokuje mi drogę. - Ale ty też jesteś człowiekiem. Hm, w końcu nie wszyscy ludzie są ludźmi i czasem trzeba rozwiązywać problemy, uciekając się do nieludzkich sposobów, czyż nie tak? - Pies ucichł na chwilę, zostawiając Sama w zakłopotaniu. Kiedy głos totemu rozległ się ponownie, nie był już tak donośny. Sam musiał wytężyć słuch, żeby wyłowić kolejne słowa. - Rozumiem, że poczułeś pewną presję czasową. Wykonaj jednak jakiś ruch. Ja mogę mieć cztery nogi, ale dwie zupełnie wystarczą, żeby biec. - O czym ty mówisz, Psie? Żadnej odpowiedzi. - Psie? Psie! Znów pozostał sam, nie licząc oczywiście Człowieka Światła. Przystawiając rękę do czoła, spróbował patrzeć poprzez światłość. Majaczący zarys postaci Człowieka był bardzo niewyraźny, jego sylwetka zamazywała się w mgiełce żaru. Był biały, niczym płonący ogień. Sam nie miał wątpliwości, że to Człowiek był źródłem gorąca, jakie odczuwał. W porządku, Sam miał i przedtem do czynienia z żarem i ogniem. Na wspomnienie zębatej, ryczącej paszczy Haesslicha wstrząsnął nim dreszcz. Sam był pewien, że umrze tamtej nocy. Uratowała go wówczas pieśń Psa. Była zaklęciem, które ochroniło Sama przed smoczym oddechem. Stojąc w obliczu kolejnego wybuchu ognia, Sam zaczął nucić tamtą pieśń. Pewien jej mocy, postąpił do przodu. Nawet jeśli Człowiek nie zniknie, Sam czuł pewność, że ogień nie zrobi mu krzywdy. Początkowo jego ufność w moc pieśni zdawała się mieć usprawiedliwienie. Sam zbliżył się do Człowieka, nie odczuwając żadnych nieprzyjemnych doznań. Spocił się tylko bardzo mocno, co mogło być wynikiem zdenerwowania, jak i wielkiego wysiłku. Człowiek zdawał się rozniecać aurę straszliwego zagrożenia. Człowiek zagrodził drogę Samowi. - Stój - powiedział. Sam zdziwił się. - Potrafisz mówić! - W twoim umyśle. Jeżeli dobrze zrozumiał istotę procesów magicznych, to musiał stwierdzić, że cała rzecz dzieje się w jego umyśle. Subiektywnie czy obiektywnie, czas mijał. Sam zebrał się na odwagę i spróbował pozbyć się opadającego go zewsząd, drapiącego pazurami o jego plecy, uczucia grozy. - Pozwól mi przejść. -Nie. Sam spróbował teraz obejść bokiem Człowieka. Ręka podszyta ogniem spadła na jego piersi i odrzuciła go gwałtownie na bok. Lądując, najpierw potknął się, a zaraz potem mocno uderzył głową o podłogę korytarza. Oszołomiony, podniósł się znowu. Musiał przejść na drugą stronę. - Nie przejdziesz tędy - oznajmił Człowiek. - Muszę - Sam nie ustępował. Czy przypadkiem nie wybił sobie zęba podczas upadku? - Zejdź mi z drogi. - Zagradzam ci drogę, bo polowałeś na mnie i na moją własność. Zostaw nas w spokoju, a nie będę cię niepokoił. Ona nie jest już częścią twojego świata. Wróć do Seattle i zapomnij wszystko, czego nauczyłeś się tutaj, w Anglii. Tak będzie lepiej dla nas wszystkich. - Lepiej dla ciebie, chciałeś powiedzieć. - Tak. Ale dla ciebie również. Byłem dotąd wyrozumiały. Naprzykrzaj mi się, a nie okażę już więcej litości. - Litości? Jakiej litości? Oglądałem zbrodnie, których dokonałeś. Człowiek zaśmiał się. Głośno, aż do bólu prawie. - Nie masz zielonego pojęcia o tym, co widziałeś. Jesteś głupim normem, który wtyka nos w nie swoje sprawy. Manipulują tobą nieznane ci siły, których nawet nie możesz zobaczyć. Czyż możesz świadomie stwierdzić, kim jestem i co robię? Powiedz mi, mały normie. Czy pamiętasz swoją kobietę ze Seattle? Co powiedziałaby na twój cichy romans z Katherine Hart? Ten związek, ta niewierność to nie tylko jej sprawka, lecz twoja także. A ty nawet nie pamiętasz, kiedy to się zaczęło, czyż nie tak? Sam zaczął protestować, że jego uczucia do Hart zrodziły się spontanicznie i że ona odpowiedziała mu w ten sam sposób. Nagle uprzytomnił sobie, że nie może przypomnieć sobie, kiedy po raz pierwszy poczuli coś do siebie. Jego uczucia były czyste i silne; kochał ją. Była piękna, kochająca i... Śmiech Człowieka przerwał jego myśli. - Czy ona czuje do ciebie to samo? - Oczywiście! - Sam pamiętał pierwszy przebłysk namiętności, gdy w noc przesilenia wiosennego dotarli do opuszczonego już rytualnego kręgu druidów. Pamiętał swoje i jej zaangażowanie. Pamiętał to ciepło, niezmącony niczym spokój. Pamiętał... Pamiętał, że nie byli zupełnie sami w kręgu. Tamto fałszywe wspomnienie wyludnionego, otoczonego krzakami kręgu, zacierało się i nagle zobaczył nakreślony pentagram, pozacierany i rozbity. W jego obrębie czerniał stos popiołu i spalonych ciał. Zobaczył rumowisko i pozostałości po obecności druidów. Ale obrazem, który najsilniej wrył się w jego pamięć, była ognista postać Człowieka Światła, ochraniająca rytualny krąg. Człowiek Światła był tam owej nocy. - I w twoich snach od tamtej pory, mały normie - powiedział Człowiek. Sam poczuł załamanie. Hart, Estios i on sam spotkali Człowieka, kiedy próbowali dokonać astralnego rekonesansu w siedzibie druidów. Upadli w straszliwych męczarniach, trafieni jego ciosem. W niewytłumaczony sposób pozmieniał zapisy w ich pamięci, igrał z ich umysłami. - Wielkie dzięki za twoją litość - Sam czuł, że żołądek kurczy mu się z zimna i zaczyna zamarzać. Jednocześnie uczuł na wskroś przebiegające go pragnienie sprawiedliwości. Zdał sobie z odrazą sprawę, że jest manipulowany w taki sposób, żeby faktycznie pomagać druidom. Gwałt na jego umyśle przemienił całą rzecz w sprawę honoru. Czy tak smakowała nienawiść? Odsłonił skrywaną do tej pory twarz. Nie potrzebował już dłużej zakrywać oczu przed blaskiem, gdyż uświadomił sobie, kim właściwie jest Człowiek Światła. To nie była istota ludzka. Twór, którego określał mianem Człowieka Światła, nie jawił mu się już jako człowiek. Jego trzymetrowej wysokości ciało było obleczone w śnieżnobiałą kozią skórę, idealnie kontrastującą z kolorem jego twarzy, rąk i stóp. Miał wyszczerzone kły, a z każdego palca ręki i stopy wyrastał błyszczący pazur. Emanował aurą łowcy, której Sam nie mógł do końca pojąć. Czuł moc płynącą z tego stworzenia i sądził, że Człowiek Światła jest słabym echem faktycznej osoby. Człowiek nie był bytem realnym, lecz istotą magiczną, przedstawiającą wizerunek j ej stwórcy. Sam został omamiony. Czuł wściekłość. Nie miał możliwości ustalić czy magiczna istota mówi we własnym imieniu, czy tylko przekazuje myśli swego twórcy. Może nie było to nic ponad zestaw zaprogramowanych odpowiedzi. Nieważne, co to było, lecz co trzeba było z tym zrobić. Mówił do magicznej istoty, jakby zwracał się do jej pana. - Powstrzymam cię. - Nie posiadasz wystarczającej mocy i nigdy jej nie posiądziesz. - Wręcz odwrotnie. - Zginiesz. - Powiedz to Psu, niech usłyszy. Kiedy Sam mówił, na krótko zamigotały płomienie, ale głos Człowieka był nadal silny. - Jeśli tak, to zginiesz ponownie. Lecz tym razem będzie to najprawdziwsza śmierć, zaś twoja dusza zawyje, gdy stanie się moim pokarmem. Mimo ostrych słów swojego przeciwnika, Sam poczuł się raźniej. Wzmianka o totemie pociągnęła za sobą korzystne dla niego zmiany, słabła powoli aura Człowieka. Teraz, wiedząc już to wszystko, mógł powodować upływ jego mocy. Być może Pies był kluczem, symbolem, którego Sam potrzebował, by pokonać tę przeszkodę. Pies kazał Samowi biec. Może miał to zrobić dosłownie, tak dosłownie, jak to było możliwe w tej nieznanej krainie ludzkiego umysłu. Sam spojrzał z ukosa, próbując ustalić pozycję Człowieka Światła i ocenić stan jego gotowości. Człowiek był wysoki i potężny, lecz może przez to powolny. Duże rzeczy były zwykle powolne w rzeczywistym świecie. Sam zebrał całą swoją odwagę. Człowiek chyba spostrzegł sprężenie jego sił i zaczął się przesuwać. Nie było czasu na zastanawianie. Sam pomknął naprzód co sił w nogach. Człowiek przesunął się, żeby go zatrzymać, wyciągnął po niego długą futrzaną łapę. Sam ugiął się pod jej ciężarem, rękoma próbował zamortyzować upadek. Wsparł się na dłoniach i zaczął się pośpiesznie gramolić po podłodze, używając do tego wszystkich czterech kończyn. Uzbrojona w pazury łapa uderzyła w ścianę, tuż przy głowie Sama. Iskry posypały się w deszczu ognia, kiedy szpony wyżłobiły blizny w ścianie tunelu. Sam wstał i rzucił się na nowo do ucieczki. Biegł dalej co sił w nogach. Cała przestrzeń była zalana światłem, które wypełniało pole widzenia białą pustką. Desperacja zaczęła ogarniać Sama, ale cały czas biegł. Zagrożenie wciąż istniało. Zbyt wiele miał do pokonania. Naraz i światło, i Człowiek zniknęły. Tak samo tunel. Stał na polnej drodze. Czuł na sobie słońce i skały pod bosymi stopami. Przyjemny powiew wiatru pieścił jego skórę. Był nagi, ale zdawało się, że to nic nie szkodzi. Nie widział, ani nie czuł nigdzie obecności Człowieka Światła. Więc jednak zdołał mu uciec. Jeszcze raz spojrzał dokoła. Teksty o szamańskich praktykach mówiły o tym, co przeżywał podróżny na końcu długiego tunelu. To wszystko kazało mu się spodziewać krajobrazu pierwotnych pustyń. Trudno byłoby w ten sposób określić scenerię, która go otaczała, choć na horyzoncie było widać pustkowie. Mroczny cień lasu znaczył kontury dalekich wzgórz. Lecz bliżej, na polach dało się zauważyć ślady ludzkiego istnienia. Ziemia została wyrwana z jej naturalnego stanu. Dzika droga, na której się znalazł, wiodła przez łagodnie pofałdowane pagórki, w większości pokryte dojrzałymi zbożami. Wzdłuż drogi ciągnęły się płoty, a rozłożyste drzewa rzucały cień, by dać ulgę przed promieniami słońca. Tu i ówdzie stały w równych rzędach drzewa owocowe, a wśród nich niedbale rozsiane kępy krzewów. Dokładnie po drugiej stronie pierwszego wzgórza rozpościerała się dolina, w której przy drodze gromadziły się wiejskie chaty ze strzechami. Do każdej z nich prowadziła mała dróżka. Dym unosił się z kamiennych kominów. Na przymocowanych do sztachet sznurkach porozwieszana była bielizna. Należało sądzić, że wioska była zamieszkana. Sam jednak nie widział ani jednego człowieka. Próbował znaleźć kościół, ale na próżno. Pominąwszy te braki, wydawało się, że przebywa w jakiejś idyllicznej krainie. Sam nigdy nie widział czegoś podobnego, poza może wystawą w muzeum, czy w galerii. - Przyjemnie, nie sądzisz? Sam ledwo opanował swoje zdziwienie i odwrócił się, by ujrzeć siedzącego tuż obok Psa. Ten wyszczerzył zęby w psim uśmiechu. - Myślałem już, że na darmo marnowałem swój czas. - Co to za miejsce? - zapytał Sam. - Tutaj. - Nie pytam, gdzie jest, lecz: co to jest. - Rzeczywiście. Ale, czy to ma jakieś znaczenie? Sam zachichotał. - Skoro to wszystko i tak dzieje się w mojej głowie, to przypuszczam, że nie. Pies wstał i zaczął iść drogą w przeciwną, niż wieś stronę. - Czy mam iść za tobą? - Na każdym kroku musisz dokonywać wyborów, Samuelu Vernerze, zwany Twistem. Dokonaj tego sam. I tak też uczynił. Pobiegł za Psem. Zwierzę totemiczne zwolniło, ale wkrótce z truchtu przeszło w szybki bieg tak, że Sam nie mógł nadążyć. - Hej, zaczekaj! - zawołał. Pies, odwracając się, odrzekł: - Nigdy nie czekam na człowieka. Sam pozostawił to bez odpowiedzi, oszczędzając każdy oddech. Przez całe lata zajmowania się psami Sam nauczył się na pewno jednego: że żaden człowiek, nawet chłopiec o niezmordowanej energii, nie mógł przegonić psa. Zwierzęta zawsze wydawały się mieć aż za dużo energii, by zataczać niezliczone kółka wokół powolnych ludzi. Sam biegł tak szybko, jak tylko mógł i ku jego zaskoczeniu odległość między nim, a Psem zaczęła się zmniejszać. Kiedy się z nim zrównał, Pies rzekł: - Musisz się jeszcze wiele nauczyć. - Wiem. - To dopiero początek. Godzinami biegli, spacerowali i rozmawiali ze sobą. Po drodze Pies nauczył Sama nowej pieśni. ROZDZIAŁ 30 - Właśnie dlatego chciałem z tobą porozmawiać na osobności - powiedział Sam na zakończenie. Hart wydawała się podrażniona, jakby coś z jego opowieści o spotkaniu z Człowiekiem Światła ją zaniepokoiło. Z coraz większym napięciem jej palce nerwowo zabawiały się włosami, kiedy Sam powtarzał słowa Człowieka. Jej reakcje wyprowadzały go lekko z równowagi, powodowały, że od powrotu z zaczarowanej krainy Psa, zaczął tracić do niej zaufanie. Zmienił więc trochę całą historię i nie opowiedział jej, co Człowiek sądził o ich związku. Co by powiedziała na jego stwierdzenie, że ich miłość została uknuta przez magię istot kontrolujących ich umysły? Czy zaprzeczyłaby temu? Miał nadzieję, że tak, ale nie mógł być pewien. Gdyby nawet zapewniła go, że jej miłość jest najprawdziwsza, czy nie byłaby to tylko zaszczepiona reakcja? Kiedy skończył, jeszcze przez chwilę kręciła palcami we włosach. Potem odrzuciła głowę, potrząsając pięknymi, lokowatymi puklami i wbiła wzrok w sufit, jak gdyby tam szukała odpowiedzi. Sam czekał. Nikt nie mógł im przeszkodzić w tym momencie, gdyż Willie miała wolne, a Dodger wędrował po Matrycy. Nie patrząc w jego stronę, powiedziała: - Kimkolwiek było to twoje widziadło, kłamało. Nikt nie jest na tyle dobry, żeby wpłynąć na nas wszystkich troje równocześnie. Może na ciebie; ciągle się uczysz. Estios, chociaż to osioł, magiem jest świetnym. - Skrzyżowała ręce na piersiach i stanęła dumnie. - Jeśli coś w tak prosty sposób pogwałciło nasze umysły, to nie sądzę, żebym chciała spotkać się z tym czymś, kiedy nie będzie miało nic do roboty. Hart przeszła z końca pomieszczenia i usiadła na rdzewiejącej części wystającej kontrolki klimatyzacyjnej. -Ale nie będzie problemu, myślę. - Dlaczego? Jesteś pewna, że nasze wspomnienia z tego, co odkryliśmy w posiadłości Glovera, są zgodne? - Twoje odpowiadają moim - powiedziała, jak gdyby to wystarczało. Zdjęła torbę z ramienia i wysypała jej zawartość na płaską powierzchnię podłogi. Wyjęła z futerału swojego Crusadera z onyksową kolbą. Położyła broń przy sobie, po czym zaczęła grzebać w stosie matowo czarnych pojemników, które wyrzuciła z torby. Wybrała największy z nich, ten w którym zwykle trzymała akcesoria do Crusadera. Otworzyła zębami wieko i wyłożyła wyczyszczony rynsztunek. Przeglądanie sprzętu było dla niej sposobem na uspokojenie nerwów. Sam pozwolił Hart rozłożyć pistolet, a następnie podszedł do niej, żeby kontynuować rozmowę. - Jeśli Człowiek Światła nie jest tym, za kogo się podaje, to kim jest w rzeczywistości? Hart wzruszyła ramionami i dalej czyściła swoją broń. - Nie wiem. Nie jestem szamanką, ale słyszałam, że niektórzy podróżnicy stykają się z istotą, która blokuje im drogę na wyższe poziomy; z pewnego rodzaju strażnikiem, trzymającym klucze, którego zwą tamtejszym mieszkańcem. Z ich opisów wynika, że może on wyglądać jakkolwiek, nawet jak twój Człowiek Światła. Myślę, że ten Człowiek to właśnie taki mieszkaniec. A mieszkaniec, podobnie jak tunel i totemy, jest wytworem umysłu, który usiłuje w ten sposób ogarnąć możliwości płynące z magii. Wszystko to są po prostu symbole, na jakich funkcjonuje umysł, raczej mistyczny, niż hermetycznie zamknięty. Tak właśnie sądził Sam do momentu, kiedy doświadczył obecności Człowieka i do ostatniej rozmowy z Psem. Jak Hart mogła być taka pewna? Nie była szamanką i nigdy nie rozmawiała z Psem. A co najważniejsze, nie była tam i nie odczuła tego, co on. Cała rzecz nie trzymałaby się kupy, gdyby Człowiek nie mówił prawdy. Sam obserwował, jak Hart czyści swojego Crusadera ł zaczyna go składać. Jej ręce poruszały się z rutynową szybkością; te szczupłe palce, których dotyk znał tak dobrze, zręcznie dopasowywały części do siebie, z precyzją zdradzającą długoletnie doświadczenie. Dzięki rutynie nic nie mogło zmącić jej umysłu. Patrząc na nią, widziało się maszynę potwierdzającą swą sprawność w każdym szczególe. Ale Sam widział coś więcej. Zdążył poznać Hart od innej strony, gdy tak jak on żarliwie pragnęła miłości i delikatności. Teraz to ukrywała, unikała jego dotyku i wzroku. Sam chciał coś powiedzieć, coś uczynić, ale mimo całej ich zażyłości kryła w sobie jeszcze tyle nieznanych obszarów. Była w nim jeszcze wątpliwość zasiana przez Człowieka Światła. Przypuszczenie poddane mu przez Hart, że Człowiek jest barierą stworzoną przez niego samego, spowodowało, że zwątpił w swoje własne odczucie. Pragnął potwierdzenia, że to, co czuł było realne, a nie umieszczone w jego umyśle dla czyjejś perwersyjnej przyjemności. Mogło być jeszcze gorzej. Mogła to być projekcja jego wyobraźni w celu usprawiedliwienia zdrady w stosunku do Sally. -Ale jeśli Człowiek Światła był wytworem mojego własnego umysłu, to dlaczego twierdził, że pozmieniał zapis w mojej pamięci? - Jestem runnerem, nie psychologiem. Może w ten sposób znalazłeś kozła ofiarnego dla swoich lęków i frustracji. Wiem, jak bardzo nienawidzisz szamańskiego mumbo-jumbo. Może po prostu powinieneś z tym skończyć. Możemy opuścić to miejsce, pojechać gdzieś indziej, gdzie będziesz mógł studiować hermetyczną magię. - Byłaś tą osobą, która proponowała, żebym przede wszystkim pracował z Herzogiem. - Więc może się myliłam. Nie po raz pierwszy zresztą -jej głos był nieprzyjemnie zabarwiony; ta gorycz ukłuła go w serce. Zwykle zły humor odpędzała sarkazmem. Próbując skorzystać z tego jej środka, położył rękę na jej ramieniu i zażartował: - Rzadko spotykane wyznanie z ust niezrównanego shadow - Przestań, chłopcze od psów - warknęła, strząsając jego rękę. Odepchnęła Sama na bok. To nie były jej zwyczajne igraszki. Coś naprawdę było nie tak. Jedyne, co przychodziło mu do głowy, to to, że straciła do niego zaufanie. Więcej niż zaufanie. W jaki sposób elfy odprawiają nie chcianych kochanków? - Chcesz mi teraz powiedzieć, że nie jestem w stanie tego dokonać? - Nie, Sam - powiedziała delikatnie. Po raz pierwszy od chwili, gdy rozpoczęli tę rozmowę spojrzała mu w oczy. Jej brązowe źrenice zabłysły w półmroku. - Ja wiem lepiej. Uczynisz wszystko, co w twojej mocy. I w tym tkwi problem. Zamiast kontynuować rozmowę, odwróciła głowę i zajęła się bronią. - Mówisz bez sensu. Obserwował ją jak gryzie dolną wargę. Kiedy mówiła, jej głos pozbawiony był charakterystycznej stanowczości - To zbyt niebezpieczne, Sam. Nikt ci za to nie zapłaci. - Sądziłem, że jesteś prawdziwym runnerem. - Nie w tym rzecz, wiesz doskonale. Ukryty Krąg to kiepski biznes. Nie mieliśmy większych szans, nawet zanim jeszcze zniknęli Estios i jego ludzie. - Dysponuję teraz magią, a Dodger robi wszystko, żeby Willie miała do dyspozycji jak największą ilość bojowych droidów. Jesteśmy w stanie tego dokonać. - W ten sposób możemy doprowadzić do tego, że nas wymordują. Druidzi dysponują środkami, z którymi nie mamy szans się mierzyć. Straciliśmy już element zaskoczenia. Jeśli przechwycili Estiosa lub kogoś z jego ludzi, co jest bardzo prawdopodobne, to wiedzą kim jesteśmy i co możemy zrobić. Będą na nas przygotowani. Czy tego właśnie chcesz? Czy próbujesz nas wystawić na niechybną śmierć? - Chcę, żeby znów zapanowała sprawiedliwość. Żeby nigdy więcej niewinni ludzie nie posłużyli szaleńcom na w dążeniu do władzy. Chcę... - Chcesz swojej zguby - stwierdziła z goryczą. - Nie chcę umierać, Katherine. Ale nie mogę dalej pozwalać tym druidom na ich odrażające praktyki. - Nie warto, Sam. Skończyła składać Crusadera. Usłyszał delikatny zgrzyt plastiku, kiedy otwierała magazynek. Sam wziął ją w ramiona, ale ona nawet nie spojrzała mu w oczy. Czuł jak przeładowuje pistolet. Przygotowania skończone. Dopiero wówczas spojrzała na niego. - Czy prosisz mnie, żebyśmy uciekli stąd, Katherine? - Gdybym powiedziała, że tak, to co byś zrobił? - Znasz odpowiedź. - Tak, znam. Poczuł, że napina mięśnie. Spojrzał w dół i zobaczył Crusadera wycelowanego w swój brzuch. - Przykro mi, Sam - powiedziała. Sam uskoczył gwałtownie w lewą stronę. Poczuł, że kula przeszyła połę długiego płaszcza. Przykry, ostry zapach doszedł jego nozdrza. Przeskoczył przez kontrolkę klimatyzacyjną na niższy poziom. Pomyślał, że w ten sposób choć przez chwilę będzie bezpieczny. Kolejny strzał trafił w ścianę, kiedy Sam jej dosięgnął. Ostre kawałki cegły odprysnęły mu w twarz. Rzucił się naprzód, próbując zejść jej z linii ognia. Padł na podłogę, mając nadzieję, że przez ten nagły manewr Hart nie trafi w niego. Daremnie. Jego ciałem wstrząsnęła konwulsja i poczuł, że pocisk pruje mu ramię. Upadając bezwładnie na podłogę, zdarł do reszty skórę z policzka. Próbował się podnieść, ale mięśnie odmówiły mu posłuszeństwa i zwalił się na podłogę. Ranna ręka zdrętwiała i zrobiła się zimna. Zdołał przeturlać się na plecy, kiedy podeszła z wycelowanym weń pistoletem. Jej oczy były smutne, ale szczęki zacisnęła z determinacją. Został zdradzony. Pociemniało mu w oczach. CZĘŚĆ 3 NOWY KIERUNEK W GRZE ROZDZIAŁ 31 Piskliwe głosy leszych działały Hart na nerwy. Wiedziała, że to tylko potęguje irytację spowodowaną przez humanoidy. Zresztą, nawet będąc w doskonałym nastroju, nie cierpiała ich samych i zapachu zgniłych liści, jaki roztaczali dookoła. Jednak najlepiej nadawali się do niesienia katafalku, na którym spoczywało ciało Sama. Chociaż było ukryte pod materiałem, niosący je i tak na pewno się zorientują. Inni służący z Seeile w mig roznieśliby dalej plotkę. Oczywiście leszy również to uczynią, ale nikt z dworzan Seeile nie zwróci uwagi na ich paplaninę. Jak na razie, od momentu przybycia do Irlandii, udało się uniknąć nadmiernego rozgłosu. Bambatu poczynił przygotowania, aby lądowisko było wolne. Nie ma wątpliwości, że zadbał również, by wszystkie przejścia prawie opustoszały. Tych kilku dworzan, na których się natknęła, było albo zbyt zajętych własnymi sprawami, aby zauważyć przykryte ciało, albo powstrzymywał ich w miejscu jej zimny wzrok. Nikt nie przeszkadzał ich pochodowi. Dwór, do którego zmierzali, był jednym z miliarda otwartych przestrzeni w mrocznym pół-lesie, pół-pałacu, stanowiącym twierdzę Lady Deigh. Miękkie, rozproszone światło wyznaczało koło o średnicy trochę ponad trzy metry. Pozostała część dworu ukryta była w ciemności. Jego podłogę tworzyła darń pokryta mchem. Hart poczuła nad swoją głową wielką zwisającą gałąź, chociaż niczego nie widziała. Zdawało się, że prostokątne wejście, przez które dostali się na polanę, w chwilę potem zniknęło. Niosący nosze leszy niemalże upuścili je na ziemię, zatrzymując się pośpiesznie w ślad za Hart. Kazała im postawić ładunek i rozejść się. Jak dzieci zwolnione ze szkoły, ze śmiechem rozbiegli się we wszystkich kierunkach. Na polanie zrobiło się cicho. Leszy nie skorzystali z przejścia, opuszczając polanę, ale Hart podejrzewała, że dla niej ta ciemna zasłona będzie nie do pokonania. Hart zaspokoiła pragnienie i, używając całej swej mocy, próbowała się uspokoić. Po jakimś czasie dostrzegła nowy prostokąt, a w nim postać elfiej kobiety. Światło prześwitujące przez jej szatę ukazało szczupłą figurę. Patrząc na wspaniale wyrzeźbione kobiece ciało, Hart poczuła ukłucie zazdrości. Pomimo całej tej iluzji, w jakiej unurzany był jej dwór, Lady Brane Deigh nie musiała posługiwać się żadnymi sztuczkami, by poprawić swój własny wygląd. Lady postąpiła naprzód; prostokąt zniknął, przywracając na polanie światłość, ale o niskim natężeniu. Odpowiedziała na ukłon Hart lekkim skinieniem głowy. Oczy jej pozostały utkwione w przykrytych noszach, gdy kroczyła z ciemności w kierunku światła. Gdy tylko zbliżyła się do noszy, natychmiast ściągnęła z nich sukno. - On oddycha - w głosie Lady nie zabrzmiało zdziwienie, które Hart miała nadzieję wywołać. Zamiast tego zauważyła lekki cień rozdrażnienia. Niebezpieczny cień. Lady Deigh zwróciła twarz w stronę Hart i spojrzała swymi zielonymi, w tym momencie nieomal świecącymi oczami. - To tak wypełniasz swe obowiązki, millessaratish? - Millessaratish służy swojej Lady. Tylko czeka, by móc spełniać twe pragnienia. - Poprzez nieposłuszeństwo? - Dobra służka słucha serca swojej pani i jej rozkazy wykonuje. Powiedziano mi, że życzysz sobie, aby runnerzy przestali nękać Ukryty Krąg. Czyż nie tak? - Tak było zaiste - powiedziała łagodnie Lady, nie patrząc na Hart. Hart poczuła chłód. Ziemia pod jej stopami była zimna i krucha jak lód. - Zgładzenie Vernera nie przybliży celu. Pracowałam z nimi i znam ich. Zdwoiliby jedynie swoje wysiłki, by pomścić jego śmierć. Gdy natomiast Verner tylko zaginie, wówczas najprawdopodobniej skupią się na poszukiwaniach jego, a nie Ukrytego Kręgu. Lady zwróciła w końcu swe szmaragdowe oczy na Hart. - I w ten sposób zakłócą mój spokój? - Nie zorientują się w tym wszystkim - rzekła Hart z wahaniem. - Użyłam odpowiednich ludzi, którzy nie mają powiązań z Shidhe. - Jeżeli twoja reputacja jest choć w połowie tak dobra, jak mówią, mogłaś sprawić, by zniknął bez przywożenia go tutaj. - Tak, ale z martwego nie mielibyśmy żadnego pożytku. Głos Lady lekko złagodniał, gdy powiedziała: - A z żywego mamy? - Okoliczności zmieniają się cały czas, kto wie, co nas czeka. Verner jest gotową bronią, którą możemy wysłać przeciwko Ukrytemu Kręgowi. Ten krok zniweczy ich wysiłki, co spełni twe oczekiwania. Gdyby był martwy, musiałabyś znaleźć i przygotować inne narzędzie. Lady milczała. Hart była ciekawa, czy dobrze rozegrała tę partię. Deigh nie lubiła niespodzianek, ani nieposłuszeństwa i nadmiernej inicjatywy. -Nie znoszę niesubordynacji, Hart. Rozkaz brzmiał: zabić Vernera. - Polecono mi rozbić akcję runnerów, skierowaną przeciwko druidom. Potraktowałam to jako nadrzędny cel. Śmierć Vernera miała stanowić najprostszy sposób rozwiązania całego problemu, ale dostrzegłam inną, bardziej racjonalną możliwość wypełnienia zadania. Ocena sytuacji wykazała, że jego śmierć mogłaby zagrozić realizacji nadrzędnego celu. Zabicie Vernera stanowiłoby nierozważny krok. Jego zniknięcie było równie odpowiednie dla naszych celów. Nikt nie musi wiedzieć, że Verner wciąż żyje i przebywa w dalszym ciągu w Irlandii. Wśród ludzi spoza twego dworu mogę rozpuścić informacje o jego śmierci. Uwięzienie, zamiast uśmiercenia, daje ci, Lady, kolejny atut do ręki. Druidzcy renegaci z Ukrytego Kręgu udowodnili niejednokrotnie, że są bardzo groźnymi przeciwnikami. Gdy zaistniały odpowiednie okoliczności, uzdolnienia i talenty Vernera mogłyby się jeszcze na coś przydać. Jeśli natomiast umrze, przestanie się liczyć i stracisz w ten sposób potencjalny atut. - Miałaś więc na uwadze mój najlepiej pojęty interes? - Tak, Lady. - Hmmm, - Lady badała wzrokiem twarz Sama. Przez jej wargi przemknął lekki uśmieszek. - Zaczynam dostrzegać pewne możliwości wynikające z twej decyzji. Śmiertelnicy potrafią być tacy... zabawni. Hart spostrzegła, że niepokoją ją słowa Lady, a jeszcze bardziej motywy kryjące się za jej uśmiechem. Hart nie przywiozła tutaj Sama z myślą o dostarczeniu rozrywki zblazowanej władczyni, którą znudziły już zastępy nieśmiertelnych elfów. Hart była zaskoczona własną reakcją, zwłaszcza tym, że czuła jakiekolwiek emocje. Już dawno zdążyła zapomnieć o zazdrości. Gorące, złe myśli budziły w niej niepokój. Nie mogła jednak zdradzić swoich uczuć. Niosłoby to ze sobą zbyt duże zagrożenie dla Sama. I dla niej. - Pozwolisz mu żyć? Lady lekko wzruszyła ramionami. - W twoich argumentach dostrzegam nieco sensu, ale muszę również dbać o pozory. Na tym dworze moje słowo jest prawem, a ty zlekceważyłaś rozkazy. - Chcąc jedynie lepiej ci służyć. Taka niesubordynacja nie powinna stanowić przestępstwa w oczach rozumnego władcy. Deigh dostrzegła jej intencje. - Dopóki sługa jest również rozumny. - Jestem przekonana, że nie uczyniłam nic, co mogłoby cię skompromitować. Poza tym, muszę również dbać o własną reputację. - Ach, reputacja. Co za dziwna z nas para, władca i sługa -powiedziała Lady z zadumą w głosie. - Postawiłaś na szali coś więcej, niż swoją reputację. Czy wydaje ci się, że znasz mnie dostatecznie dobrze, żeby móc liczyć na moją łaskę? Hart miała świadomość, że zła odpowiedź na to pytanie może nieść ze sobą spore niebezpieczeństwo. Czyżby źle odczytała intencje Lady? Mając nadzieję, że Deigh zwyczajnie z nią igra, Hart uspokoiła napięte nerwy ł powiedziała. - Spędziłam kilka tygodni na tym dworze, zanim wysłałaś mnie z misją do Ukrytego Kręgu. Słuchałam pilnie twoich wskazówek. Zanim jeszcze zawarłyśmy kontrakt, zebrałam na twój temat wiele informacji. Wiem, że jesteś zwolenniczką sztywnej dyscypliny. Wiem również, że jesteś inteligentną kobietą i roztropnym władcą. Nie pozbędziesz się atutu, zwłaszcza atutu o tak wielkiej potencjalnej sile, z powodu tak drobnej kwestii, jak interpretacja rozkazów. Jedynie twój wierny Bambatu i ja znamy dokładną treść tamtych poleceń. Nic bym nie zyskała nagłaśniając całą sprawę; on tak samo. Ty z kolei, akceptując zastaną sytuację, masz coś do zyskania i nic do stracenia. - Nie potrzebuję wykładu - warknęła Lady w nagłym przypływie gniewu. Obróciła się na pięcie i ruszyła w stronę miejsca, z którego niedawno weszła do sali. Przed nią pojawił się prostokąt światła. Stanęła o krok od niego i jeszcze raz zwróciła się do Hart. - A jeżeli istnieje jakiś problem? - Gwarantuję wykonanie wszelkich misji - oznajmiła Hart, patrząc Lady prosto w oczy. Deigh uśmiechnęła się chłodno. - Misje zlecane tobie, mogą być zagwarantowane tylko czyimś życiem, Hart. Będziesz głową odpowiadać za niego. Hart spuściła głowę. - Rozumiem. - Nie sądzę, abyś rozumiała, ale akceptuję twoją gwarancję. Na razie będzie żył. Na moich warunkach. Lady Deigh uczyniła gest ręką. Katafalk, na którym spoczywał Sam, wzniósł się do góry i uleciał w czerń, która spowijała sufit sali. Elfie oczy Hart nie potrafiły przeniknąć panującego tam mroku. Nawet astralne zmysły ujawniły jedynie obecność kilku duchów niosących katafalk. Obserwowała z niepokojem, jak ciemność skrywa Sama przed jej wzrokiem. Kiedy Hart spojrzała znów w kierunku wejścia, Lady również już zniknęła z pola widzenia. Czy mądrze postąpiła dając gwarancję? ROZDZIAŁ 32 Cichy szept modlitwy wyrwał Sama ze snu. Usiłował wstać, ale błyskawica bólu, która przeszyła mu głowę, skazała wysiłki na marne. Powrót do pozycji horyzontalnej okazał się zabójczy dla żołądka. Brzuch skręcał mu się i ciążył. Sam zdołał przekręcić się na bok w samą porę, by uniknąć zachlapania własnymi wymiocinami, których większość zabrudziła podłogę celi. Jęknął ciężko. - A, obudziłeś się wreszcie. W zasięgu wzroku Sama stał ubrany na czarno mężczyzna. W ręku trzymał glinianą miskę i ręcznik. Nic nie mówiąc zabrał się do usuwania nieczystości. Sam pozwolił, by nieznajomy go wyręczył. Głowa ciągle mu dokuczała, prawie tak, jak po długiej sesji w Matrycy. Znał dobrze ten ból. Wkrótce powinien przejść. Żołądek był jak spalony kwasem i bolały go wszystkie mięśnie. Czuł się niczym kupa łajna. Poprzez jakby spowite wełną język i usta wydusił z siebie pytanie. - Co się stało? - Tego nie jestem w stanie ci powiedzieć. Zobaczyłem cię po raz pierwszy, kiedy zostałeś tu przyniesiony przez służbę. Wnioskując z twojego stanu rzekłbym, że naładowali cię narkotykami. Hart. W pamięci Sama pojawiła się jej smutna twarz, stanowiąc tło dla lufy i muszki Crusadera. Zobaczył wtedy błysk i poczuł uderzenie kuli. Ale to nie mógł być raczej normalny pocisk. W przeciwnym razie nie żyłby teraz. Musiała naładować broń środkami usypiającymi. Dlaczego? Co się działo? Sam spojrzał wokół. Nie było tu co oglądać. Nagie kamienne ściany otaczały okrągłą komnatkę, mającą mniej więcej trzy metry średnicy. W małej alkowie mieścił się zbiornik z wodą. Mury były wilgotne i pokryte kępami porostów. Zdziwiony, że nie czuje wilgoci, ani zapachu stęchlizny, Sam przeszedł na zmysły astralne. Nagła zmiana doznań zdezorientowała go. Odczuwał silne zakłócenia percepcji, ale udało mu się stwierdzić, że wygląd ścian jest iluzją. Trzymano ich w nowoczesnej celi. Pod postacią porostów kryły się urządzenia oświetleniowe; prawdziwe ściany były z betonu pokrytego jakąś ultranowoczesną siecią energetyczną, która uniemożliwiała wszelkie próby penetracji astralnej. Sam był zbyt znużony, by próbować dalej i powrócił do ziemskich zmysłów. Jeśli księżulo nawet zauważył tę chwilową nieobecność Sama, to nie dał nic po sobie poznać. - Gdzie jesteśmy? - spytał Sam. - Generalnie rzecz biorąc, na południowy zachód od Dublina. Konkretnie, w celi więziennej twierdzy dworu Seeile. - Dublin? - Sam nie potrafił ukryć zaskoczenia. Jego umysł nie pracował jeszcze na pełnych obrotach. - W Dublinie, w Irlandii? - Zgadza się - obcy wrzucił brudną szmatkę do miski, - wyglądasz na zdziwionego. - Dezorientacja, to lepsze słowo. Też byś się tak czuł. Postrzelono mnie w Londynie. - Postrzelono? - oczy mężczyzny napełniły się troską, kiedy zaczął badać Sama w poszukiwaniu rany. Sam był zbyt oszołomiony, by jakkolwiek zareagować. - Aha, narkotyk. Dostałeś pewnie z broni usypiającej. Samowi zdawało się, że skinął potwierdzająco głową. - Zdawać by się mogło, że nie spałeś zbyt długo, sądząc po stanie twojego ostatniego posiłku. Kto do ciebie strzelał i po co? Sam nie miał ochoty o tym rozmawiać. Nie chciał o tym myśleć. Hart strzeliła do niego. Dlaczego? Wymierzyła i strzeliła, bez słowa wyjaśnienia. Obudził się już w niewoli. Czyżby ta suka sprzedała go wrogom? Byli kochankami. Nie przypuszczał, że może być taka cyniczna. Kochał ją kiedyś. Naprawdę nie chciał o tym myśleć. - Nie chcę o tym mówić. - Nie będziemy więc poruszać tego tematu. Może jednak nie zraniłoby twoich wspomnień, gdybyś przypomniał sobie, kiedy to było. Pozbawiono mnie zegarka, przez co straciłem rachubę czasu. Widzisz, natężenie światła nie zmienia się tutaj, a posiłki podają nieregularnie. Nie ma sposobu, by zmierzyć tu upływ czasu. Czas? Sam zdał sobie sprawę, że również stracił jego rachubę. Długie dni, które wypełniało mu poszukiwanie Ukrytego Kręgu, mieszały się i zlewały w jedno. Prawie nie zauważył mijających Świąt i nadejścia Nowego Roku. Ostatnią datą, którą pamiętał wyraźnie, była pora równonocy; słowa Człowieka Światła nie pozwoliły mu zapomnieć tego dnia. - To było pod koniec stycznia, chyba dwudziesty dziewiąty. - Dwudziesty dziewiąty - mężczyzna westchnął. - Minął już ponad tydzień, a moi nadal mnie nie odnaleźli. Skoro elfia magia jest tak potężna, że aż do tej pory nie potrafili do mnie dotrzeć, obawiam się, że nigdy nie zdołają. Te elfy parają się diabelskimi sprawkami. Umysł Sama z wolna się oczyszczał. Słuchał swego współtowarzysza, ale nie do końca go rozumiał. - Kim jesteś? - Ja? Jestem grzesznikiem, nazywanym Pietro Rinaldi. Jestem także kapłanem z zakonu Św. Sylwestra i, przez grzech nieuwagi, więźniem jak i ty. - Jesteś kapłanem? Przecież to Irlandia. Sądziłem, że wszystkich kapłanów wypędzono stąd, kiedy zaczęły się rządy Shidhe. - Ja dopiero co przybyłem do wybrzeży tego kraju. - Nie najlepszy początek dla wyprawy misjonarskiej. - Praca misjonarza nie jest moim powołaniem. Choć kierowanie dusz na drogę zbawienia należy do zadań wszystkich kapłanów, zakon Św. Sylwestra ma inne cele główne. Ja osobiście należę do grupy śledczej. Podczas, gdy moi towarzysze skoncentrowali uwagę na Anglii, ja w poszukiwaniu informacji przybyłem do Irlandii. Sądziłem, że paszport dyplomatyczny z podpisem Jego Świątobliwości będzie miał większe znaczenie. Niestety, butni przywódcy tego państwa zdają się nie mieć pojęcia o jakiejkolwiek władzy wyższej, nad ich własną. - Pewnie kiedy pojawiłeś się na lotnisku, rzucili okiem na twój watykański paszport i wrzucili cię do tej dziury? - Przeciwnie. Przepuszczono mnie bez żadnych kłopotów. Dopiero kiedy rozpocząłem badania, przyciągnęło to uwagę Lady Deigh. -Kto to jest? - Lady Brane Deigh, bardzo zamożna i potężna elfka, tytułująca się królową dworu Seeile. - Wolnego, ojcze. Nie chcesz chyba powiedzieć, że znalazłeś się tutaj przez związek z kobietą, co? - Związek? - Rinaldi zamrugał, na chwilę straciwszy kontenans. - Tak, cóż, można to nazwać związkiem, ale nie w twoim rozumieniu. Od czasu Reunifikacji księża nie podlegają obowiązkowi celibatu, ale mój zakon nadal składa śluby czystości z powodów rytualnych. Nie złamałem ich. Mój upadek nastąpił nie z powodu pokus cielesnych; kontakty z Lady, jak ją nazywają, miary charakter bardziej tajemny, niż cielesny. - Tajemny? Chcesz przez to powiedzieć, że jesteś też magiem? Rinaldi zachichotał. - Czy miałoby to jakieś znaczenie? - Być może. - Mam nadzieję, że nie sprawię ci wielkiego zawodu, ale nie jestem magiem. Lecz jestem czujny i wiem, że ty nim jesteś -Rinaldi umilkł na chwilę, dając Samowi czas na odpowiedź. Gdy Sam mimo to milczał, kapłan spróbował z innej beczki. - Moje skromne możliwości nie wystarczają, by odgadnąć jak masz na imię. Sam poczuł się głupio. Od dłuższego już czasu indaguje Rinaldiego, a do tej pory sam nie zdążył nawet się przedstawić. Zamierzał właśnie naprawić ten błąd, gdy nagłe podejrzenie nakazało mu się powstrzymać. Imiona były ważne, tak ze względów magicznych, jak i pośród cieni. Skąd mógł wiedzieć, czy ten ksiądz -jeśli w ogóle był kapłanem -jest tym, za kogo się podaje. Przyznał się przecież do powiązań z tą elfią królową, Deigh. Kto wie, może ten związek jeszcze się nie skończył. Mógł być jednym ze sługusów Deigh, a cała ta komitywa mogła stanowić pułapkę. Podejrzenie nie dawało Samowi spokoju i nienawidził się za to. Wystarczyło już, że Dodger nim manipulował, ale to, co zrobiła Hart... jej perfidia była wstrząsająca. Sprawiła, że chciał uwierzyć sugestiom Człowieka Światła, iż ich związek został wywołany magicznie. Ale to nie magia napędzała jego obecne uczucia. Gniew i ból zdawały się szydzić z każdej próby akceptacji tego, że jego uczucia do Hart nie były prawdziwe. Najpierw Dodger, potem Hart. Wszędzie zdrada. Czy mógł komukolwiek zaufać? -Nazywają mnie Twist, ojcze - odparł cicho. Wiedział, że nie udało mu się ukryć wewnętrznych zmagań przed Rinaldim, ale ksiądz przez grzeczność przeszedł nad tym do porządku. - Aha. Uliczny pseudonim? Sam przytaknął. - Zdaję sobie sprawę, że nasza obecna sytuacja nie sprzyja ujawnianiu prawdy. Jednakże obaj jesteśmy w tej samej celi, a ty, jak sądzę, mógłbyś nas stąd wydostać. Może gdy powiem ci więcej o sobie, zaufasz mi. Zbadaj moją aurę, jeśli chcesz. Nie mam nic do ukrycia. Wydobycie się z tego miejsca był sprawą priorytetową, ale Sam był nadal zbyt słaby, by zrobić coś więcej, niż tylko usiąść i oddychać głęboko. Nie był gotowy do badania aury, ale nie uważał za stosowne powiadamiać o tym Rinaldiego. Zanim poczuje się silniejszy i lepiej pozna sytuację, będzie raczej słuchał, co ksiądz ma do powiedzenia. - Jasne. Mogę to zrobić. Wspomnienia, którymi Rinaldi zaczął dzielić się z Samem, dotyczyły zbyt odległych czasów, by wzbudzić zainteresowanie. Sam nie miał ochoty słuchać o ciężkim dzieciństwie księdza. Jakie to mogło mieć znaczenie? Pozwolił swoim myślom odpłynąć, od czasu do czasu jedynie wracając na ziemię, by usłyszeć o początkowych perypetiach Rinaldiego z powołaniem i o ostatecznym wyborze reguły klasztornej, wedle której miał żyć. Dopiero gdy kapłan ujawnił istotę zakonu Św. Sylwestra, udało mu się na powrót przykuć uwagę Sama. - Jesteś członkiem zakonu magów? - spytał Sam z niedowierzaniem. - Powiedziałem tylko, że Sylwestryni dobierają do swego zakonu największe talenty magiczne kościoła, ale nie wszyscy członkowie są aktywni, a większość pozostałych to adepci i uczniowie. Ja osobiście mam tylko niewielki dar. - Mianowicie? - Mam zmysły astralne. Rinaldi wyglądał na zażenowanego, albo raczej zakłopotanego. Sama opanowało współczucie. Każdy talent magiczny oddziela obdarzonego nim od reszty ludzi. Ale widzieć magię i nie móc jej użyć? Cóż za frustrujące uczucie! Sam nie był pewien, czy dałby sobie radę, czując takie ograniczenie. - To cenny talent - stwierdził Sam. Rinaldi wzruszył ramionami, posyłając Samowi nikły uśmiech. - Jestem przede wszystkim naukowcem. Zajmuje się szczególnie szamanizmem totemicznym, ale studiowałem też nieco wiedzę tajemną. Jako. że dokonywałem badań innych, bardziej ezoterycznych nauk, wahałbym się przy określaniu swojej specjalizacji. Wiedzy jest tak wiele, a tak mało jest czasu, by ją zdobyć. - Dużo już mówiłem o sobie i obawiam się, że powinienem wyspowiadać się z nadmiernej chełpliwości. Wyglądasz teraz na nieco bardziej rozluźnionego. Czy czujesz się na tyle bezpieczny, by powiedzieć, jaką ze szkół reprezentujesz? - Nie wiesz tego? - Zanim zacząłeś aktywnie wykorzystywać swoją moc? Naturalnie, że nie. Sam poczuł się głupio. Mimo swego znikomego doświadczenia wiedział, że aura świadczyła tylko o sile swego właściciela. Choć osoby z silną aurą były często uzdolnione magicznie, nie można było tego stwierdzić na pewno, zanim nie zaczęły aktywnie manipulować mocą. Nawet wtedy nie musiało wyjść na jaw, jakiej szkoły byli członkami, chyba że natura magii była silnie związana z formą manipulacji. - Prawdopodobnie jestem szamanem. Rinaldi wyglądał na zdziwionego. - Prawdopodobnie? Zdawało mi się, że ktoś z twój ą mocą powinien być całkiem świadom swojej orientacji. - Ludzie mówią, że nim jestem - odparł Sam, wyraźnie zakłopotany. - Szczerze mówiąc, ojcze, nie jest mi z tym dobrze. Jestem chrześcijaninem. Wszystkie te sprawy z totemami nie dają mi spokoju. Czy niegdyś prymitywni ludzie nie czcili totemów jak bogów? Nie potrafię tak. To nie wydaje mi się słuszne, że magia, którą dysponuję, wiąże się z takim pogańskim symbolizmem. Wypowiedziane jednym tchem wyznanie Sama zdało się zmienić Rinaldiego. Twarz kapłana przybrała poważniejszy wyraz. - Wierzysz w anioły? - Co to ma do rzeczy? - Wierzysz? - Rinaldi nie dawał za wygraną. - Mówi o nich Biblia - burknął Sam. - Niektórzy nie wierzą, że Biblia przekazuje prawdę bez przenośni - ciągnął spokojnie Rinaldi, - Czy wierzysz, że anioły istnieją naprawdę? - Tak - odpowiedział, nie bez ociągania, Sam. - A kim są? - Skąd mam wiedzieć? Nie jestem teologiem. Rinaldi uśmiechnął się. - Jeśli to cię pocieszy, teolodzy także nie są zgodni co do tego. Większość zgadza się, że anioł jest istotą, duchową istotą innego rodzaju, niż człowiek. Uważam, że prawdziwy charakter tych istot będzie przed nami ukryty, póki zamknięci będziemy w naszej ziemskiej powłoce. - Jako śmiertelnicy nie możemy pojąć zamysłów Boga. Choć każdy z nas nosi w sobie Jego okruch, nasza natura nie pozwala nam dostrzec pełni prawdy. Potrafimy ujrzeć jedynie część wspaniałości i chwały boskiego dzieła. Ty, jako mag, potrafisz sięgnąć wzrokiem dalej, niż większość ludzi. Używałeś już wcześniej swoich zmysłów astralnych. Czy nie widziałeś więcej, niż ukazały ci twoje codzienne zmysły? Oczywiście, że tak. Mały dowód na to, iż wszechświat nie składa się wyłącznie z rzeczy dostępnych powszednim zmysłom. Wyczułeś duchy, nie mające cielesnej powłoki, czyż nie? Czyżby nie były prawdziwe? - To tylko formy energii - zaprotestował Sam, - to nie to samo. - E=mc2. Energia jest tak samo rzeczywista, jak materia. Odpowiedź Rinaldiego zakłopotała Sama. - Chcesz więc powiedzieć, że totemy to aniołowie? Kapłan potrząsnął przecząco głową. -Nie. Tym niemniej nie słyszałem o żadnym szamanie, który nie wierzyłby w ich istnienie. A więc Sam powinien wierzyć, że totemy cieszą się niezależnym bytem? - W takim razie totemy to nie tylko konstrukty psychologiczne, zmyślone twory, dzięki którym można użyć magii? - Tego też nie powiedziałem. - Czuję się całkiem ogłupiony, ojcze - stwierdził poirytowanym głosem Sam. - Czym są totemy? Istniej ą naprawdę, czy nie? - Chciałbym potrafić odpowiedzieć ci na to pytanie, Twist. Nie jestem szamanem, nigdy więc nie odczuję totemicznego kontaktu, ani nie odwiedzę miejsc, w których szamani uczą się sekretów swojej sztuki. Te możliwości nie zostały mi dane, a szamańska magia jest tak bardzo związana z doświadczeniem. Póki żyję na tym świecie, nie poznam odpowiedzi, ale wszyscy, z którymi rozmawiałem, zgadzają się co do jednego: niezależnie od tego, czy totemy są, czy nie są rzeczywistymi tworami, wywołują efekty bezsprzecznie realne. Szaman musi zjednoczyć się jak najbardziej ze swym totemem, albo straci moc. - Mówisz ojcze, że winienem postępować wedle nakazów mojego totemu. Co wobec tego z boskimi przykazaniami? Co z bałwochwalstwem? - Totem dopasowany jest do twojej natury, albo twoja natura do niego. Ten porządek rzeczy nie jest jasny. Tak, jak sama zdolność do czynienia magii, jak sam typ magii, który jest dla ciebie stworzony, tak i totem nie jest czymś, co zależy od twojego wyboru. Człowiek jest taki, jakim Bóg go stworzył, ze wszystkimi, danymi przez Niego darami i ułomnościami. Musimy wykorzystywać nasze talenty i dźwigać nasze ciężary, jeśli chcemy znaleźć się bliżej Niego. Dał nam wolną wolę, abyśmy mogli wybierać i obdarzył nas s woj ą miłością, abyśmy wybierali właściwie. Akceptacja twojego powołania nie oddali cię od Niego. Twój dar od Niego przecież pochodzi. Bóg nie stworzył by cię przecież takim, gdyby nie mógł cię zaakceptować. Sam czuł mądrość w słowach kapłana. - Powinienem był porozmawiać z tobą już dużo wcześniej, ojcze - powiedział poważnie. Rinaldi uśmiechnął się ciepło. - Nie żałuj tego, co było, synu. Trzeba żyć przyszłością. - Łatwo powiedzieć - stwierdził Sam, wskazując ręką ścianę celi. Wzruszył ramionami i powiedział: -A więc kiedy totem przemawia do mnie, nie jest to zdrada Boga? - Twój totem jest ogniwem między... - Rinaldi zamilkł w pół słowa - powiedziałeś, że twój totem mówi do ciebie? - Jasne. Nie zawsze mówi do rzeczy, a czasami gada za wiele. Rinaldi położył dłoń na ramieniu Sama i spojrzał mu z powagą w twarz. - Ale czy mówi bezpośrednio do ciebie? Słowami? - Jak inaczej można mówić? Pomijając kwestię smoków, rzecz jasna - Nigdy nie rozmawiałem ze smokami. - Nie żałuj. To skończeni kłamcy. Tak jak i elfy, - stwierdził gorzko Sam. - Twist, ile razy zdarzyło ci się rozmawiać z tym... twoim totemem? Rinaldi, zajęty własnymi myślami, nie zwrócił uwagi na zmianę tonu współtowarzysza. Sam zmusił się, aby przestać myśleć o niej i odpowiedzieć kapłanowi. - Mój totem ma postać psa. Wygląda trochę jak kundel, z którym się kiedyś zaprzyjaźniłem. Rozmawialiśmy dotąd może trzy, cztery razy. Uczy mnie pieśni. Przedziwne, prawda? - Wcale nie - stwierdził Rinaldi. Zamyślił się przez chwilę i spytał: - Kiedy ostatnio się to zdarzyło? - Tuż zanim ona... tuż zanim mnie postrzelono. - W obliczu śmierci? - To było później - Sam zaśmiał się nerwowo. - Chyba jestem nieco zdezorientowany i prowadzam cię w błąd. To pewnie efekty uboczne narkotyku. Rozmawiałem z nim po tym, jak Herzog pomagał mi przedostać się na równiny duchów. Nie chciał nam pomóc przeciwko Kręgowi, ale pomagał mi przejść rytuał, abym mógł zdobyć moc niezbędną do zmierzenia się z nienawiścią emanującą z Kręgu. - Krąg? Co to za krąg? - Banda druidzkich renegatów, która mianowała się Ukrytym Kręgiem. To maniacy i zabójcy. Moi... - Sam zawahał się - przyjaciele i ja próbowaliśmy ich powstrzymać. - Twist - powiedział miękko Rinaldi - opowiedz mi o tym Ukrytym Kręgu. Dlaczego nie, pomyślał Sam. Jeśli obaj z Rinaldim byli więźniami elfów, nic z ich rozmowy nie dotrze do Kręgu. Sam wiedział, jak bardzo druidzi nienawidzili metaludzi; elfy na pewno nie są sprzymierzeni z Kręgiem. Nawet jeśli obecność Rinaldiego i jego "uwięzienie" przez elfy było jakąś prowokacją, nie miało to znaczenia. Sam był teraz zdany na siebie, a gdyby dostał się w łapy Kręgu, nie pomogły by mu nawet pieśni jego totemu. Opisał na czym polegały jego dotychczasowe związki z Kręgiem, zaczynając od sknoconej próby porwania Raoula Sancheza i kończąc na opisie nieudanego napadu w londyńskim East Endzie. Pytania księdza były celne i sądujące. Odpowiedzi Sama zdawały się przeszkadzać Rinaldiemu. Opowiadając historię swych kontaktów z Kręgiem, Sam wyczuwał rosnące podniecenie księdza. Jeśli kapłan grał, to robił to bardzo, bardzo dobrze. Rinaldi wysłuchał opowiadania Sama o spekulacjach runnerów, co do planów Kręgu, po czym rzeki: - Twist, musimy cię stąd wyciągnąć. Sam dostrzegł grę emocji na twarzy księdza. Natychmiast zmienił zdanie o nim. Rinaldi mówił otwarcie i ofiarowywał pomoc nie oczekując niczego w zamian. Gdyby Sam odrzucił tę bezinteresowną pomoc, nigdy już nie mógłby nikomu zaufać. Ale czy shadowrunner potrzebował poczucia zaufania? Sam nie potrzebował długo się nad tym zastanawiać. - Mów mi Sam, ojcze. ROZDZIAŁ 33 Trwającą już kilka godzin rozmowę Sama i Rinaldiego, przerwał metaliczny trzask otwieranych drzwi celi. Jasnoskóry elf stanął w nich, gdy tylko krata podniosła się na tyle wysoko, by mógł zmieścić pod nią sterczący mu z czaszki żółto-różowy grzebień włosów. Ostro zakończone uszy wyraźnie odznaczały się na tle ogolonej gładko czaszki. Choć strażnik zachowywał się nonszalancko, Sam spostrzegł, że jego ręka spoczywała cały czas w pobliżu broni, zwisającej w kaburze na prawym biodrze. Elf postąpił krok na przód, a jego miejsce w drzwiach zajął mały, przysadzisty stworek, przypominający ni to małpę, ni to człowieka. Gęste, brązowe futro pokrywało jego tors i łydki, a resztę ciała delikatny meszek. Palce dłoni i stóp karzełka były wyposażone w ostre, grube paznokcie i przypominały szpony. Wąska twarz o szerokim nosie przybierała wyraz na przemian groteskowego strachu i groźby. Nie nosił ubrania, ale w dłoni dźwigał zawiniątko, z którego wystawały podeszwy butów. Elf mruknął coś do człowieczka i wskazał na Sama. Futrzak aż przysiadł ze strachu na dźwięk głosu elfa i spojrzał na niego, wydając kilka gardłowych dźwięków. Elf powtórzył głośniej komendę i gwałtownie wskazał rękaw stronę Sama. Stworzenie przesunęło się w kierunku więźnia, po czym na powrót bacznie spojrzało na swego pana. Kiedy znalazło się o metr od Sama, rzuciło mu pod nogi swój ładunek i wybiegło z celi, zatrzymując się z wahaniem po drugiej stronie drzwi. Sam złapał jeden but i coś w rodzaju koszuli z delikatnego, białego jedwabiu. Drugi but i reszta ubrania wylądowały na podłodze obok niego. - Gówniany munchkin - mruknął elf. Wydał odgłos przypominający szczekanie i tupnął nogą w kierunku stworka. Munchkin wyszczerzył zęby i zasyczał, po czym zwinął się w miejscu i pomknął w głąb korytarza. Dobiegłszy do grupy kompanów przy zbiegu korytarzy, zatrzymał się i zaczął podskakiwać w te i we w te, pokrzykując na elfa. Ten ponownie tupnął nogą w ich stronę i cała grupa munchkinów zniknęła za zakrętem korytarza. - Ciężko tu chyba zyskać jakąś pomoc - stwierdził Sam, schylając się po porozrzucane części garderoby. Rinaldi zachichotał, ale elf tylko zmarszczył brwi. - Ubieraj się - zakomenderował. - Ubranie jest tylko dla jednej osoby. Co z ojcem Rinaldim? -Zostaje tutaj. Sam chciał zaprotestować, ale powstrzymało go uspokajające dotknięcie Rinaldiego. - Dobrze - powiedział kapłan. -Ale ty chyba powinieneś najpierw doprowadzić się do porządku. Masz dziś spotkanie z Lady, a nie widzę powodu, żeby robić złe wrażenie. - A co z tobą? - Sądzę, że ma już mnie dosyć. Idź już. Będę tutaj, kiedy wrócisz. Kiedy brał prysznic w ciasnym pomieszczeniu sanitarnym, Sam miał okazję, żeby zastanowić się nad sytuacją. Myślał ciągle jeszcze, kiedy zakładał na siebie przyniesione ubranie. Jeszcze więcej czasu na myślenie miał po drodze do sali audiencyjnej. Większość zaprzątających go myśli dotyczyła powodów, dla których został pojmany. Nie potrafił znaleźć odpowiedzi. Zdał sobie sprawę, że cholernie mało wie o Hart. Znajomi runnerzy ręczyli za jej solidność w interesach i mieli ją za kompetentną czarodziejkę. Odkąd lepiej ją poznał, wiedział, że jedno i drugie było prawdą. Ale ludzie z miejskich zaułków nie potrafili powiedzieć nic o jej pochodzeniu. Była ponoć najemnikiem, ale czy na pewno? A jeśli cały czas była agentem Shidhe? Tak niewiele wiedział o jej przeszłości. Mimo, że nigdy o tym nie mówili, zdawał sobie sprawę, że o Hart wie równie niewiele, co o Sally Tsung. Ich związek z Sally narodził się w czasie jednej nocy i stał się burzliwym romansem, inaczej niż jego poprzednia znajomość z chłodną Hanae. Podobnie jak Hart, Sally miała silną wolę i wiedziała czego chce. W zasadzie to ona wymyśliła, żeby zostali kochankami. W zasadzie. A jak to wygląda w przypadku związku z Hart? Czyj to był pomysł? Człowiek Światła żerował na poczuciu lojalności Sama, sugerując, że zdradza Sally przez związek z Hart. Ale Sam wiedział, że Sally miała wielu kochanków. Wątpił, by żyła w celibacie, odkąd opuścił Seattle. To nie było w jej stylu. Ta myśl jednocześnie uspokajała go i niepokoiła. Sally uczyniła wiele, by pomóc mu przystosować się do życia pośród cieni, on zaś życzył jej jak najlepiej, ale wychowano go w przywiązaniu do wierności. Dlaczego w takim razie kręcił z Hart? Na to pytanie nie znalazł odpowiedzi. Uczucia kipiały, podgrzewane podejrzeniami rozbudzonymi przez Człowieka Światła. Czy to prawdziwa magia, czy tylko stara, dobrze znana magia hormonów i psychologicznych potrzeb? Zdał sobie sprawę, że nie zna Hart wystarczająco dobrze, aby za nią udzielać odpowiedzi. Czy byłaby szczera, gdyby z nią porozmawiał? Ciekawe. Tamtej nocy na dachu bał się powtórzyć jej wszystko to, co powiedział Człowiek Światła i ograniczył się do mniej osobistych tematów. Jednak pamiętał jak zadrżała, kiedy powiedział jej o magicznej presji, zmuszającej do zapomnienia o spotkaniu w posiadłości Glovera. Co mogła znaczyć ta reakcja? Nie wiedział. Tak naprawdę to w ogóle jej nie znał. Pamiętał smutek jej oczu, kiedy pociągała za spust. Dlaczego to zrobiła? Było tak wiele rzeczy, których o niej nie wiedział. Przecież to właśnie Hart mogła być Lady Brane Deigh. Czy to wyjaśniałoby cokolwiek? Roztrząsał tę możliwość przez chwilę, ale ostatecznie odrzucił ją jako niedorzeczną. Czas na rozważania skończył się z chwilą, gdy Sam został wprowadzony do sali audiencyjnej. Daleko, na końcu rzędu dworzan, znajdowało się podwyższenie, na którym ustawiono trzy trony. Ten po prawej był zajęty. Lady Brane Deigh, stwierdził w myślach Sam. Obok królowej stał ciemnoskóry elf. Hart stała wśród dworaków, niedaleko podwyższenia. Elf towarzyszący Samowi popchnął go do przodu. Pierwszy krok był chwiejny, ale zaraz potem Sam pewnie ruszył przed siebie, zdecydowany nie okazywać zmieszania, które nadal odczuwał. Zignorował chichoty tłumu, które dobiegły go, gdy zatrzymał się przed tronem. Spojrzał hardo na królową. - Dlaczego się tutaj znalazłem? - Uważaj się, proszę, za mojego gościa - odparła słodko. - Gości nie trzyma się w celi. - Powiedzmy, wobec tego, że możesz być moim gościem. Jako takiemu będzie ci przysługiwać swoboda. Jednakże moi goście są dobrze wychowani i mają dworskie maniery. Mimo, że otaczałeś się ostatnio ludźmi z marginesu, jesteś dzieckiem korporacyjnej kultury, wiem, że wyuczono cię, w miarę, cywilizowanych manier. Jeśli nie urazisz nikogo z moich dworzan, możesz spędzić wiele czasu pośród nas. Dowiedź, że potrafisz być zabawny i przydatny, a spędzisz tutaj przyjemny okres. Nie będę tu gościem, tylko więźniem. Albo gorzej, maskotką. - Nie chcę należeć do twojego dworu. - Decyzja nie należy do ciebie. Czyżbyś był aż tak niewdzięczny, by odrzucać to, co uzyskała dla ciebie Lady Hań? - Skądże, jestem wdzięczny - odparł lodowato, spoglądając na swą dobrodziejkę. Hart nie patrzyła mu w oczy. - Jestem pewien, że w Londynie jest mnóstwo niewinnych dusz, które równie chętnie wysławiałyby ją pod niebiosa. Gdyby mogły. - Nie ma potrzeby, abyś przejmował się sprawami w Londynie. - A więc Krąg został zniszczony? - Rozbity, z pewnością. I wiele w tym twojej zasługi. Pomysłowy jesteś, jak na śmiertelnika. Podoba mi się to. Sam nie wierzył, że Krąg został pokonany. Tamci ciągle działali. Nie miał żadnego dowodu, by było inaczej. Dlaczego wobec tego Lady mu schlebiła? Czyżby elfy były z natury fałszywe? Wiedział przecież, że cel nie został osiągnięty - druidzcy renegaci byli ciągle na wolności. - Nie powiedziałaś, że zostali zniszczeni. W takim przypadku nadal będą uprawiać swoje brudne praktyki. Trzeba ich powstrzymać. - Powstrzymamy ich - zapewniła go Lady. - A więc zamierzasz powstrzymać Ukryty Krąg? - Zostaną ujawnieni, a zło, które wyrządzili, ujrzy cały świat. Ich zbrodnie są odpychające dla wszystkiego co żyje. Publiczne zdemaskowanie nikczemności Kręgu rozwieje ich szalone sny o potędze. Samowi nie chciało się słuchać ani mętnych obietnic, ani kwiecistej retoryki. - Kiedy? - zapytał stanowczo. - W swoim czasie. Dobry Panie, ta kobieta igra z ludzkim życiem. Była nieporównanie piękniejsza od Haesslicha, ale wnętrze miała równie zepsute. - Nie! Muszą zostać powstrzymani natychmiast. Jeśli jesteś przeciw nim, musisz działać teraz. Giną ludzie. Dworne maniery Lady zastąpił chłód. - Jak śmiesz dyktować mi, co mam robić. Nie masz pojęcia, ze swą ludzką perspektywą czasu, jak wielkiej miary sprawy się tu ważą. Powinieneś chyba porozmawiać więcej z ojcem Rinaldim. W wielu kwestiach jest tak pochopny, jak ty, ale nauczył się rozpatrywać sprawy z uwzględnieniem długich perspektyw. Mógłbyś nauczyć się od niego cierpliwości. On nauczył się, gdzie jest jego miejsce. - Jego miejsce? Jego miejsce jest na zewnątrz, na świecie, nie tutaj, gdzie musi dusić się jako jeden z twoich gości. Dlaczego Rinaldi jest więźniem? - Jest taki wygadany - odparła składając dłonie na wysokości lewej piersi. Nagle powróciła odrobina poprzedniego ciepła. - Czy to możliwe, żeby nie opowiedział ci swej historii? Sam nabrał podejrzeń. - Nic mi nie mówił. - Widzisz więc, że nawet on uznał, że nie powinno cię to interesować. -Nie wierzę, że popełnił jakieś przestępstwo. Jakikolwiek jest powód, nie masz prawa go więzić. Zatrzymaj mnie, jeśli musisz -odparł Sam. Jeśli potrafisz, dodał w myśli. - Ale wypuść jego. - Nie jesteś tutaj od stawiania żądań. Nie zapominaj, że na tej ziemi jesteś nielegalnym przybyszem. Żyjesz dzięki mojej łasce - ręce Lady wróciły na poręcze tronu. - Wracając, umysł ojca Rinaldiego jest bystry i sprawny, jego argumenty, choć wsparte na niewystarczających podstawach, dostarczały mi rozrywki. Jednakże, nie leży w mojej gestii, by arbitralnie anulować mu areszt. Poza tym, brakowałoby mi go. Oto i dylemat. Ciemnoskóry elf pochylił się do jej ucha. Słowa były na tyle głośne, by dotrzeć do zebranych. - Lady Hart należy do twojego dworu. Być może zechce zaopiekować się kapłanem tak, jak zajęła się szamanem. Lady skierowała uwagę na Hart. - Czy jesteś zainteresowana nową zabawką, Lady Hart? Hart nie od razu przeniosła wzrok na swoją panią. Przez chwilę patrzyła prosto przed siebie, po czym zwróciła spojrzenie na Sama. Jej lewa brew uniosła się odrobinę, w formie niemego pytania. Sam zamierzał z początku zachować kamienny wyraz twarzy, aby zmusić ją do samodzielnego podjęcia decyzji. W tej samej chwili zrozumiał jednak, jak dalece trudniej będzie planować ucieczkę bez pomocy Rinaldiego; kapłan był tutaj jego jedynym sprzymierzeńcem. Sam nie miał pojęcia, co skłoniło Hart, by go tu sprowadzić, ale z pewnością nie pytała go o pozwolenie w czasie porwania. Czy prosząc ją o przejęcie księdza działałby na swoją korzyść, czy na niekorzyść? Chwila przeciągała się niezręcznie. Skinął głową w geście aprobaty. - Zgadzam się odpowiadać za księdza - odparła Hart. Lady Deigh roześmiała się cicho, później na jej twarz wypłynął szeroki uśmiech. Sam poczuł nagle, że w jakiś niejasny sposób przysłużył się Lady Deigh, choć nie miał pojęcia, jakie były jej zamierzenia. Jeśli to małe przedstawienie kosztowało Hart cokolwiek, to jedynie odrobinę sprawiedliwości. Co gorsza, on też został wmanipulowany i ta myśl nie podobała mu się ani trochę. Dotychczas, ilekroć zdarzyło mu się służyć cudzym interesom, nie wynikało z tego nic dobrego. Królowa grała tylko sobie znaną grę i wydawała się zadowolona, że Hart przyjęła odpowiedzialność za kapłana. Sam nie do końca wiedział, co się dzieje i to nie dawało mu spokoju. Lady podniosła się z tronu, ubiegając liczne grono służących, którzy starali się przewidzieć jej zachowanie. - Niech gra muzyka - powiedziała. - Chcę zatańczyć. Rozbrzmiałe delikatne nuty, granej na harfie melodii, zdały się wypełniać salę, jakby dochodziły ze wszech stron naraz. Melodia była czysta, wydawało się jednak, że niesie odległe echa innych pieśni. Dołączył do niej dźwięk fletu, dodając żywe tony do ulotnej słodyczy muzyki. Bęben nadał szybsze tempo melodii, wtedy też Lady zbliżyła się do Sama i wyciągnęła rękę. - Zatańcz ze mną Samuelu Vernerze. Nie wiedząc jak się zachować, Sam ujął w swoją dłoń jej delikatne palce. Poczuł się niezgrabnie i nieswojo, kiedy odwróciła go w stronę sali, lecz nagły impuls spowodował, że nie zmylił kroków tańca. Rozpoznał magię podświadomego nakazu i wiedział, że to silna wola królowej nadawała jej moc. Nie chciała czuć się zakłopotana nieudolnością partnera. Wkrótce już wirowali na parkiecie, stopy niosły ich w szybkim rytmie jig. Pary elfów tańczyły za nimi; każdy dworzanin starał się przewyższyć swoją partnerkę, a każda dama swego partnera. Każda z par usiłowała przerosnąć rywali misternością tańca, ale nikt nie potrafił dorównać królowej. Hart nie tańczyła. Ilekroć spojrzenie Sama pomknęło w kierunku miejsca, gdzie stała, napotykało utkwione w nim i królowej jej zimne, brązowe oczy. Samowi wydawało się, że muzyka gra już od wielu godzin, ale tańczył cały czas i nie czuł wyczerpania, póki melodii nie przerwano przeraźliwym brzękiem. Dysząc ciężko rozejrzał się wokół. Hart nie było wśród kłębiących się dworzan. ROZDZIAŁ 34 Mijały dni. Tak przynajmniej wydawało się Samowi. Czas bowiem zdawał się być wartością zmienną w pełnym iluzji pałacu Shidhe. Po pierwszym spotkaniu z Lady Deigh, Sam nie natknął się już na ślad jej obecności w pałacu. Spotykał Hart, ale nie rozmawiał z nią, kiedy tylko zbliżał się do niej, odchodziła. Ojciec Rinaldi stał się jego najbliższym druhem. Wspólnie obchodzili komnaty, aleje i mroczne korytarze dworu Seeile, prowadząc dyskusje. Gdy tylko kapłan został zwolniony z celi, Sam zażądał wyjaśnienia powodu, dla którego Rinaldi był więziony. Ten wyjawił, że zajmował się badaniem pogłosek o druidach. Gdy jego usiłowania zdobycia wiadomości od irlandzkich elfów doprowadziły do odkrycia istnienia Ukrytego Kręgu, przestał być mile widziany. Lady Deigh zażądała rozmowy, a Rinaldi okazał zbyt wielkie zainteresowanie tematem. Najwyraźniej Lady miała swoje własne plany, ale kapłan nie wiedział o nich nic bliższego. Kazała wtrącić go do celi. Rinaldi nie wspominał wcześniej o swym zaangażowaniu w sprawy Ukrytego Kręgu z obawy, że Sam uzna go za agenta i przestanie mu ufać. Doszli do wniosku, że elfy wrzuciły ich do wspólnej celi w nadziei, że zdradzą informacje na temat Kręgu. Sam nie miał pojęcia, co takiego mógł wiedzieć, czego by nie znały elfy. Przypuszczał, że wiedziały znacznie więcej i jedynie zachowywały ostrożność. Kiedy tylko Sam i Rinaldi odkryli, iż stoją po tej samej stronie barykady, odłożyli rozmowy dopóki Sam, z teoretyczną pomocą Rinaldiego, nie zaadaptował jednego z czarów Herzoga, okrywając ich dźwiękoszczelną barierą. Osłonięci od wścibskich uszu, zebrali swą wiedzę, dochodząc do wniosku, że muszą uciec, i to jak najszybciej. Druidów trzeba było powstrzymać. Krążyli wspólnie po pałacowych komnatach, starając się dostrzec cokolwiek, co dawałoby jakąś szansę ucieczki. Zdawali sobie sprawę, że mają towarzystwo. Z reguły śledził ich jeden elf. Nie starał się nawet specjalnie, by pozostać nie zauważonym. Sam i Rinaldi mogli poruszać się dość swobodnie, elf nie przeszkadzał im, póki nie zbliżali się do jednej ze stref zakazanych. Wówczas ów pojedynczy strażnik dostawał posiłki w postaci grupy elfów oraz munchkinów, którzy blokowali drogę więźniom i nakazywali im zawrócić. Nigdy nie informowano ich, dlaczego nie wolno im iść dalej. Sam utrzymywał, że dotarli zbyt blisko zewnętrznych rejonów, lecz Rinaldi skłaniał się raczej ku twierdzeniu, że zbliżyli się do którejś ze stref zastrzeżonych. Po trzykroć wielkie stoły w głównej sali były zastawiane wymyślnymi daniami, które Sam ochrzcił "obiadkami", zanim udało im się natknąć na przejście służbowe, prowadzące na otwartą przestrzeń. Powłoka iluzyjna Shidhe sprawiała, że ta przestrzeń zdawała się naturalną przesieką w lesie. Myląca mgiełka aktywnej magii była wątlejsza w tym miejscu i zmysł astralny Sama pozwolił mu przebić czar maskujący, by obejrzeć przestrzeń taką, jaką była w rzeczywistości. Był to, jak się okazało, nowoczesny helipad, zbudowany w celu załadunku i rozładunku jednostek zaopatrzenia. Minęły cztery kolejne "obiadki" nim Sam, korzystając z kilku przejętych od Dodgera trików i opłacając sukces silnymi bólami głowy, zdołał zapoznać się z rozkładem lotów transportowych. Skorzystał w tym celu z komputera pałacowego podczas, gdy strażnik był przekonany, że jego podopieczny przegląda katalog biblioteki. Dowiedzieli się dzięki temu o istnieniu regularnego połączenia promowego. Sam odczuł ulgę, gdy okazało się, że śmigłowcem do tego celu wykorzystywanym jest Ares Wyvern, niewielki, jednosilnikowy kuzyn dwusilnikowego Dragona, który wydawał się podstawową jednostką irlandzkiej śmigłowcowej floty transportowej. Pilotowanie tak dużej jednostki mogłoby okazać się trudne. Nie był pewien nawet tego, czy poradzi sobie z mniejszą maszyną, choćby przy pomocy znakomitego autopilota, w którego Ares wyposażał swoje śmigłowce. Sam i Rinaldi zaczęli wybierać się na nieregularne spacery, które najczęściej prowadziły ich w okolice przejścia służbowego. Dopracowywali swój plan porwania śmigłowca, którym zamierzali dotrzeć przez morze do Anglii. Od czasu do czasu sprawdzali w komputerze pałacowym, czy nie zostały wprowadzone zmiany do rozkładu lotów. Śmigłowiec przybył wcześniej, niż oczekiwali. Zmienili kierunek spaceru, mając nadzieję, że nadal wyglądają na wędrujących bez celu, podczas, gdy w rzeczywistości skierowali się prosto w stronę lądowiska. Zamierzali dojść na miejsce tak, by ich przybycie zbiegło się w czasie z wydaniem ostatnich zezwoleń na start, a do tego nie brakowało wiele. Dwie przecznice od lądowiska ukryli się w cieniu i tam zaczekali na śledzącego ich elfa. Strażnik stał się całkiem pewny siebie i kroczył korytarzem niczego nie podejrzewając. Cios Sama trafił go prosto w żołądek. Elf zgiął się w pół, ciężko chwytając powietrze. Chwyciwszy przeciwnika za kołnierz i spodnie, Sam rzucił nim o ścianę. Trzask pękających kości napełnił Sama odrazą, ale kolana strażnika ugięły się pod jego ciężarem i elf opadł bezwładnie na podłogę. - Chodźmy już - ponaglił Rinaldi. Sam odwrócił wzrok od powalonego elfa i podążył korytarzem w ślad za Rinaldim. Przecięli kolejną przecznicę i dostali się na zatłoczoną ulicę. Zwolnienie kroku okazało się istną torturą, ale Sam zdawał sobie sprawę, że jest to konieczne. Miał wrażenie, że elfy i inne stworzenia, które mijali, wiedzące zrobił i co wspólnie z kapłanem zamierzali uczynić. Wbrew jego obawom, nikt nie próbował ich zatrzymać. Wreszcie udało im się dotrzeć do bocznego przejścia, które prowadziło do lądowiska. Był to korytarz używany przez służbę, pełen pojemników i paczek, nie objęty działaniem magicznej osłony, tak powszechnej w pałacu Shidhe. Taki korytarz mógł się znajdować na każdym lotnisku, w każdym centrum miejskim. Minąwszy szarość korytarza iluzję skrywającą i upewniwszy się, że droga jest bezpieczna, zaczęli biec. Trudno było lepiej wymierzyć czas potrzebny na dotarcie do lądowiska. Przez szyby kabiny śmigłowca dostrzegli pilota, dokonującego ostatnich kontroli przed startem. Na szczęście dla uciekinierów pilot pozostawił maszynę w takiej pozycji, że można było łatwo dostać się do niej po trapie. Kadłub śmigłowca osłaniał ich przed wzrokiem kontrolerów z wieży. Koncentrując uwagę Sam rzucił czar, mający spowodować przekazanie jego słów wprost do interkomu pilota. Wstrzymał oddech, modląc się o powodzenie, po czym przełknął głośno ślinę, gdy pilot przycisnął do uszu słuchawki, jakby poirytowany problemami technicznymi. Sam spostrzegł, jak usta elfa poruszają się, gdy ten prosił o potwierdzenie informacji. Skupił się ponownie na stworzeniu iluzji akustycznej i wyszeptał po raz wtóry słowa, które miały dotrzeć do pilota. Ku jego uldze elf wysłuchał ich uważnie, po czym zdjął kask. Zauważyli, że pilot podźwignął się z fotela i zniknął we wnętrzu śmigłowca. Pojawił się ponownie we włazie z zestawem narzędzi w jednej ręce. Przerzucił torbę przez ramię, po czym zaczął schodzić w dół trapu. Minął przód maszyny i skierował się w stronę iluzyjnej kępy drzew i krzewów, która w rzeczywistości pełniła rolę wieży kontrolnej. Sam pozwolił sobie na westchnienie ulgi, zanim zaczął tworzenie wizualnej iluzji, która miała ukryć jego i Rinaldiego pod postaciami elfich pilotów. Insygnia i elementy munduru pilota śmigłowca ułatwiły właściwe odtworzenie detali. Miał nadzieję, że załoga naziemna nie pojawi się, by ich pojmać. Iluzja była wyłącznie wizualna, gdyż omamienie jednego ze zmysłów stanowiło maksimum jego możliwości. Ktokolwiek by ich dotknął, natychmiast wyczułby różnicę. Nawet dźwięk mógłby ich zdradzić. Iluzyjne baretki wiszące u ich mundurów nie wydawały typowego zgrzytu, gdy ocierały się o siebie, a obsługa naziemna niechybnie zauważyłaby to. Razem weszli na asfalt, starając się wyglądać niefrasobliwie. Sam miał nadzieję, że postronny obserwator uznałby, iż prowadzą rozmowę, podczas, gdy w rzeczywistości obserwowali, każdy ponad ramieniem sąsiada, wypatrując sygnału, czy zostali zdemaskowani. Sam pocił się ze zdenerwowania, póki nie minęli przodu śmigłowca, znikając z oczu elfom ukrytym we wnętrzu pomieszczenia kontrolnego. Rinaldi stał na początku trapu, a Sam był już w połowie drogi, gdy usłyszeli chłodny głos nakazujący im się zatrzymać. Spojrzawszy za siebie, Sam spostrzegł wychodzącego spod kadłuba śmigłowca pilota. Elf trzymał wycelowany w nich automatyczny pistolet. Pomimo niezgrabności, z jaką wygrzebywał się spod śmigłowca, broń trzymał pewnie wycelowaną, nie pozostawiając Samowi wątpliwości, że w razie potrzeby użyje jej. Twarz elfa miał wyraz kota, który właśnie złapał mysz. - Teraz tylko spokojnie - powiedział do Sama. - Nawet nieźle wam poszło. Złudzenie dźwiękowe miało świetne brzmienie, chociaż zdziwiło mnie, czemu O'Neill stał się nagle taki oficjalny. Ale nad częścią wizualną musicie sporo popracować. Podobieństwo było spore, ale nawet gdybym to nie ja was zauważył, i tak by was dopadli. Trzeba było zmienić czar dla starego. Ja nie mam bliźniaka. Rinaldi musiał się przesunąć, żeby ustąpić miejsca schodzącemu Samowi. Elf nie zareagował na ruch kapłana; jego uwaga była skupiona niemal wyłącznie na Samie. Dzięki temu był znakomitym celem dla wymierzającej właśnie kopniaka nogi Rinaldiego. Stopa kapłana trafiła w łokieć pilota, prostując gwałtownie jego rękę. Broń wypadła z bezwładnej nagle dłoni. Żarom spadła na ziemię, Rinaldi chwycił rękę elfa i szarpnął go w przód, jednocześnie zadając mu cios kolanem. Powietrze uszło z pilota, który zaczął osuwać się na ziemię; Rinaldi, przyspieszając upadek, huknął go łokciem w podstawę czaszki. Głowa elfa odskoczyła w tył, po czym on sam upadł na beton, uderzając o niego podbródkiem. Sam usłyszał trzask łamanych zębów i kości. Rinaldi chwycił broń i rzucił ją w stronę zaskoczonego Sama. - Nie stój tak - powiedział kapłan. - Wskakuj do śmigłowca. -Ale ty... - Zrobiłem to, co konieczne. Rinaldi schylił się, wsunął dłonie pod pachy elfa i zaczął ciągnąć go w stronę trapu. ROZDZIAŁ 35 Hart wiedziała, że ma dużo szczęścia, będąc pierwszą osobą, która znalazła Donahue. Pochyliła się, żeby go obejrzeć. Został wyznaczony, żeby śledzić Sama oraz kapłana i najwidoczniej wszedł im w drogę. Ślady były oczywiste. Nikt z dworu nie cisnąłby nim o ścianę, a nawet gdyby, to nie zostawiłby go w jednym kawałku. Sam zamierzał uciec. Donahue jęknął ciężko. Hart wyprostowała się i cofnęła o krok, w sam czas, by uniknąć zabrudzenia wymiocinami. Zaczął się obracać, ale Hart wyszeptała czar, pod wpływem którego rannego spowił głęboki sen. Wykorzystała istniejące w sali iluzje, rozciągając je na wyciągnięte na ziemi ciało. Rozszerzanie funkcjonujących iluzji nie było rzeczą, którą mogła wykonać wszędzie, ale przesycona mocą atmosfera pałacu pozwalała na dokonanie pewnych zmian. Maskowanie trudno było nazwać doskonałym, ale mogło opóźnić o kilka minut odnalezienie śpiącego Donahue. Sprawdziła korytarz, odkrywając, że jest nadal pusty. Sam nieźle wybrał miejsce ataku. Obaj z kapłanem na pewno jej nie minęli, musieli więc być gdzieś przed nią. Chwilę zabrało jej pozostawienie na straży jej opiekuńczego ducha Alepha z nakazem szczególnego baczenia na Sama. Następnie pospieszyła w głąb korytarza, ufając, że jej ziemskie zmysły ostrzegają przed problemami nie magicznej natury. Mogła jedynie na chybił trafił wybierać korytarze, nie sposób było bowiem stwierdzić, którą drogę wybrali uciekinierzy. Przestąpiwszy przez próg, usłyszała odległy szum wirnika śmigłowca. Zgadła dokąd uciekli więźniowie i przeczuła, że jest już za późno. Zaczęła biec. Dotarła do lądowiska, gdy podwozie śmigłowca unosiło się znad platformy. Spostrzegła Sama za sterami maszyny. On także ją dostrzegł i uśmiechnął się dziko. Hart cofnęła się szybko do przejścia i przylgnęła do ściany korytarza. Nie rozlegały się alarmy. Nikt nie krzyczał. Samowi udało się porwać śmigłowiec, a ona była chyba jedyną osobą, która o tym wiedziała. Nikt nie mógł jej tutaj zobaczyć. Nie pozostało wiele czasu do chwili, gdy Lady dowie się o wszystkim. Hart mogła sama jej to powiedzieć, nie miała tylko pojęcia, czy Lady każe ją zabić przed, czy po zestrzeleniu śmigłowca. Wyprowadzony z równowagi dwór Seeile potrafił być niemniej bezlitosny od swych popędliwych kuzynów z Dworu Unseeile. Pogwałcenie danych gwarancji i kradzież samolotu z pewnością zdenerwują Shidhe. Hart wzięła odpowiedzialność za Sama i za kapłana. Ich ucieczka obciążała ją, była jej błędem; według prawa Shidhe, musiała za to zapłacić życiem. Tylko śmierć Sama z jej ręki mogła uwolnić ją od surowego wyroku. Droga z sali do jej pokojów zabrała Hart trzy minuty. Troska przez całą drogę wisiała jej nad głową, niemal całkiem pozbawiając ją zdolności koncentracji, niezbędnej do utrzymania aury niewidzialności. Hart zdawała sobie sprawę, że niektóre stwory, pilnujące pałacu dostrzegły ją. Cholerni trajkoczący leszy chyba też ją widzieli, ale żaden z elfów, których mijała, nie był świadom jej obecności. Na to liczyła. Przy jej kwaterze nie było straży. Alarm dopiero miał rozbrzmieć. Nie traciła czasu na pakowanie, chwyciła tylko torbę roboczą, którą z przyzwyczajenia trzymała w pogotowiu. Zanim opuściła pokój, wprowadziła za pomocą komputera polecenie "nie przeszkadzać" i prośbę do służb pałacowych o późniejsze dostarczenie posiłku. Był to kiepski trik, ale mogła dzięki niemu zyskać parę minut. W drodze do zewnętrznych sektorów, zatrzymała się na chwilę tylko w magazynie. Pomieszczenie było uważane za zabezpieczone, ale nie z takimi systemami sobie radziła. Wejście i wyjście z niego zabrało jej kilka cennych chwil, ale torbę wypełniły rzeczy Sama. Miała sposoby, by wykorzystać te przedmioty do odnalezienia go. Tuż przed dotarciem do zewnętrznej, socjalnej części pałacu, Hart zrzuciła czar niewidzialności. Na straży przy granicy stali magowie, a czar ukrywający spowodowałby tylko jej zatrzymanie. Ku swej uldze po dojściu do bramy odkryła, że jej priorytetowy status nie został odwołany. Strażnicy wysłuchali służbiście bajki o wycieczce na południowy-zachód, życząc jej na koniec szerokiej drogi. Bez przeszkód minęła park, otaczający pałac, dotarła na stację kolejową. Szczęście nadal uśmiechało się do niej; pociąg stał na stacji. Wsunęła kartę kredytową do otworu w bramce i wydała wystarczająco dużo nuyenów, że starczyłoby na bilet miesięczny. Ramię bramki przepuściło ją, dotarła na peron w ostatniej chwili przed odjazdem. Gdy pociąg dotarł do dworca głównego w Dublinie i nim opuściła pojazd, by zmieszać się z wielkomiejskim tłumem, Hart miała już gotowy zarys planu. Pierwszym krokiem miał być kontakt z jej deckerem Jenny i zaaranżowanie transportu do Anglii. Zaraz po zabezpieczeniu tyłów, zamierzała ścigać Samuela Vernera. Była więcej niż pewna, że wie dokąd się udał. Dodger nigdy jeszcze nie był tak wyczerpany. Wpatrywał się przez okrągłą minutę w infowtyczkę, spoczywającą w jego osłabionej dłoni, zanim włożył ją do nie działającego jeszcze cyberdecku. Był głodny i od ślęczenia nad deckiem bolały go mięśnie. Nie wytrzymywał napięcia. Ciągłe przemierzanie Matrycy wypala deckera. Odwalanie roboty dobrej dla całej grupy deckerów zamieniło wyczerpanie w prawdziwą mordęgę. Po prostu nie dawał już rady. Poszukiwanie Sama i Hart było totalnym nieporozumieniem. Matryca nie dawała żadnych wskazówek, a kontrole posiadłości druidów nie pozwalały stwierdzić, że mają oni cokolwiek wspólnego z nagłym zniknięciem jego partnerów. Willie też nic nie miała. Nawet uliczni informatorzy Herzoga nic nie mogli znaleźć; niezależnie od ceny, jaką im ofiarowywano. W żadnym z miejsc, które odwiedził Dodger, nie wiedziano nic o platynowowłosej elfce i ciemnobrodym, amerykańskim szamanie. Żadne z nich nie mogłoby ukrywać się tak długo na obszarze Londynu. Dodgera ogarnęła frustracja. Hart ani go grzała, ani ziębiła, wyczuwał w niej coś niepokojącego. Ale Sam... Dodger wciągnął go w to wszystko, a teraz jego przyjaciel zniknął bez śladu. Czuł się nieswojo z brzemieniem winy, równie nietypowym, co i dręczącym. Uczucie to wzmagało się ilekroć pomyślał, ile czasu spędził nad drugą sprawą. Poszukiwanie rozwiązania kończyło się zawsze niepowodzeniem, ale zagadka przyciągała go jak lep muchę. Czuł jednocześnie wewnętrzną presję i zniechęcenie, gdy odwiedzał Matrycę w poszukiwaniu czegoś, co mogło powiedzieć mu więcej o Sztucznej Inteligencji, nazywającej siebie Morgan Le Fay. Dodger spotkał się z najlepszymi deckerami Matrycy, ale ci nic nie wiedzieli. Zasobnik plotek w cyberprzestrzeni był pusty. A raczej był pusty, gdy Dodger zajrzał do klubu wirtualnego. Teraz jest pewnie inaczej. Wiedział, że musiał rozpocząć lawinę spekulacji swoimi ostrożnymi pytaniami. Bywalcy klubu deckerów nie byli głupi - nikt taki nie przełamałby lodu, otaczającego ten ekskluzywny zakamarek Matrycy. Kumple z Matrycy będą podejrzewać, że coś kryje za pytaniami i zaczną szukać odpowiedzi. Wkrótce ktoś będzie coś wiedział. Ale czy na pewno? Czyżby ta Sztuczna Inteligencja była zbyt dobra dla zwykłych deckerów? Czy mogłaby ukryć się w Matrycy na tyle dobrze, by żaden decker nie mógł jej odkryć? Dodger bardzo chciał znać odpowiedzi na te pytania. Wiedział jedynie, że Renraku jeszcze nie obwieściła światu istnienia Sztucznej Inteligencji. To znaczyło, że coś w ich programie się popsuło. Gdyby byli wyłącznymi właścicielami funkcjonującej SI, powinni zachłystywać się tym w mediach. Sukces technologiczny zbyt wiele był wart. Chyba, że używali tego do przemierzania cieni. Czy profity wykorzystania jej w celach wywrotowych mogły być większe, niż szok, jaki wstrząsnąłby rynkiem? SI była obecna w strukturze Ukrytego Kręgu. Badania Dodgera nie wykazały istnienia istotnych związków między Renraku i Kręgiem. Odkrył typowe, pomniejsze koneksje między niektórymi korporacjami druidów i megakorporacją, ale nic ponadto, czego mógł oczekiwać w pełnym wzajemnych powiązań świecie nowoczesnego biznesu. Renraku miała jakieś kontrakty z rządem brytyjskim, ale Dodger również i tam nie mógł się dopatrzyć żadnych niezwyczajnych działań. Normalnie uznałby, że wszystko jest po prostu zbyt dobrze ukryte. Teraz jednak w grę wchodziła SI i niczego nie mógł być pewien. Archaiczność Ukrytego Kręgu jakoś nie pasowała do stylu Renraku. Co więc robiła SI w strukturze Kręgu? Pierwszą myślą, która przyszła mu do głowy, było to, że Renraku może być również przeciwko Kręgowi. Tacy zbrodniarze mogli przyciągnąć uwagę megakorporacji ciągnącej swe zyski z miast. Oficjalne zajęcie się zwalczaniem morderców i terrorystów było zawsze warte kilka punktów na giełdzie. Ale SI nie wyrządziła żadnej szkody systemom Kręgu, a o operacjach Renraku nic nie było słychać. Pieprzony miejscowy kontyngent Czerwonych Samurajów został właśnie wycofany do tymczasowej dyspozycji na kontynencie. Dodger słyszał, jak każdy jego zmysł krzyczy, że Renraku nie siedzi w tej sprawie. Kto wobec tego kierował Sztuczną Inteligencją? Z pewnością nie druidzcy renegaci. Gdyby dysponowali czymś tak potężnym, Dodger byłby już teraz rośliną. SI dawała po prostu zbyt wielką władzę w Matrycy. Ze względu na całą swoją potęgę, SI była zagadką. Odnalazła go w strukturze Kręgu. Ale jak? Dostał od niej nawet prezent. Dlaczego? Czy to możliwe, żeby go śledziła? I znowu: jak i dlaczego? Co do cybernetycznego diabła się tutaj działo? Dodger zaczynał myśleć, że jedynym źródłem odpowiedzi na pytania była sama SI. Gdyby ją spotkał, mógłby zapytać. To była myśl, która jednocześnie paliła go i mroziła. Kiedy był podłączony i wyczuwał SI w Matrycy, nie miał potrzeby spotykania jej. Przynajmniej nie czuł racjonalnej chęci. Istniało jednak jakieś irracjonalne przyciąganie. Nie mógł już dłużej temu zaprzeczać. W Matrycy nie powinny istnieć emocje. W elektronicznym świecie nie było feromonów, które mogłyby zniewolić ludzki mózg i wymusić zwierzęce reakcje na rozsądnym umyśle. Kiedy stał pod elektronicznym niebem, w obecności zwierciadlanej kobiety w hebanowym stroju, coś wzywało go w sposób, jakiego nigdy dotąd nie doświadczył. Przynajmniej nie w Matrycy. Poczuł ukłucie lęku, gdy zdał sobie sprawę, że to wrażenie było podobne do tego, które odczuwał w obecności Teresy. Ciało i umysł. Odwieczni wrogowie. Co się działo? Był zmęczony, zniechęcony i głodny. Wiedząc, że nie poradzi sobie z problemami, jeśli ciało nie wytrzyma osłabienia, wstał chwiejnie z siedzenia i powlókł się w stronę lodówki. Miał nadzieję, że Willie zadbała o zaopatrzenie, zanim zmieniła kwaterę. Nie uważał tego za dobry pomysł. Ani Sam, ani Hart nie wiedzieliby, gdzie ich szukać, a gdyby namierzyli ich wrogowie, wówczas zostawienie wiadomości i mapy było równie niebezpieczne, jak pozostanie na miejscu. Bardziej nawet; w nowej bazie opanowałoby ich zwodnicze poczucie bezpieczeństwa. Willie spierała się, że dzielenie ich uszczuplonych sił było ryzykowne i wściekła się, kiedy postanowił zostać. Ale potem nie zwracała już uwagi, gdy ścigał swego Ducha z Maszyny, zamiast szukać Sama. Drzwi lodówki otwarły się nie wydając charakterystycznych brzęknięć. Nawet w takim stanie wiedział, że nie zwiastowało to niczego dobrego. Pojemnik na warzywa był pusty, jeśli nie liczyć butwiejącego, zwiędłego kawałka selera. Na półkach znalazł kilka oślizłych kartoników, pęczniejących od swojej zawartości oraz trzy butelki Kanschlagera. Pogorszenie stosunków z miejscowymi handlarzami żywnością był w stanie zrozumieć, ale niespodzianką było, że Willie zostawiła resztkę swoich trunków. Sięgnął po jedną z butelek. Podniósł zamglony wzrok ku etykiecie, ale nie mógł odczytać drobnego druku. Oto jak wielcy różnią się od swych wzniosłych ideałów. Alkohol był kolejnym grzechem ciała, który nie pozwalał umysłowi wkraczać do czystszych przestrzeni. No, ale smakował lepiej, niż to, co tutaj nazywali wodą. Dopiero kiedy od strony drzwi dobiegł nagły hałas, zrozumiał jak bardzo zszarpane ma nerwy. Upuścił butelkę. Rozbiła się u jego nóg, rozpryskując okruchy szkła i lepkie piwo na nagich stopach. Spojrzenie przez ramię sprawiło, że znużony umysł Dodgera przestały zaprzątać takie drobiazgi. Do mieszkania weszło dwóch mężczyzn. Hałas spowodował ten w ciemnym ubraniu. Poślizgnął się na resztkach ostatniego posiłku Dodgera i, aby utrzymać równowagę, chwycił za blat stołu, na którym leżały cyberdeck i radio Willie. Rumor przesuwanego sprzętu zdradził ich obecność. Drugi z intruzów zdążył już przemierzyć połowę odległości dzielącej go od deckera. W pierwszej chwili Dodger wziął go za Shidhe, ze względy na krój i materiał, z jakiego uszyto jego ubranie, ale dzika broda, wystająca z mroku pod kapturem, nakazywała odrzucić tę myśl. Emanując grozą, intruz pokonał czterema szybkimi, długimi krokami dzielący ich dystans. Dodger usiłował zejść mu z drogi, ale ciało odmówiło posłuszeństwa. Napastnik chwycił go z łatwością, gdy Dodger usiłował chwycić broń. Sztylety bólu przeszyły plecy deckera, gdy napastnik grzmotnął nim o krawędź kuchennej szafki. Brodacz oparł go o mebel, wciskając jego krawędź w wygięty grzbiet Dodgera. Chłodny dotyk lufy zmusił go do podniesienia głowy. - Takiś pewien siebie, że nawet nie zadałeś sobie trudu, by zmienić kwaterę, co? Mam cię od razu zastrzelić, czy pozwolić ci łgać? Dodger doznał wstrząsu rozpoznając głos. -Sam? Sam wyszczerzył zęby we wściekłym uśmiechu. - Zdziwiony? Nie potrafiła mnie zatrzymać. Sam wyprostował gwałtownie Dodgera i cisnął nim o lodówkę. Prawy łokieć deckera zderzył się boleśnie z kantem drzwi. Krzyknął i chwycił bolące miejsce drugą ręką, próbując jednocześnie utrzymać się na nogach. Sam cofnął się o dwa kroki i obniżył broń do wysokości piersi Dodgera. Muszka pistoletu wydawała się nieproporcjonalnie duża. - Sam, to nie jest broń obezwładniająca. - Zgadza się. Racja. Daj mi dobry powód, by nie użyć jej przeciw tobie. - Użyć jej? O czym ty gadasz? Co się stało? Od tygodnia staramy się dociec, gdzie zniknęliście Hart i ty. Naprawdę się martwiliśmy. Kim jest ten drugi gość? Gdzie jest Hart? Nic się jej nie stało? Dodger zdawał sobie sprawę, że gada chaotycznie, ale słowa same mu napływały. Twarz Sama nie wyrażała niczego. Ten brak reakcji i ciepła przerażał Dodgera nie mniej, niż broń, którą przyjaciel wymierzał w jego pierś. - Hart siedzi głęboko w łajnie razem ze swymi przyjaciółmi. Przepraszam, z twoimi przyjaciółmi. - Z moimi przyjaciółmi? O czym ty mówisz? - Skończ z tym, Dodger! Dość mam już twoich kłamstw - krzyknął Sam. Ręka mu drżała targana siłą emocji. - Spójrz na siebie! Jesteś wspaniały. Co się dzieje, stary? Zapijasz swoje smutki? Czy może zbierasz się na odwagę, żeby sprzedać Willie w niewolę? Czemu zwyczajnie jej nie wykończysz? To byłoby lepsze, niż wsadzenie do jakiegoś elfiego zoo. Obejrzyjcie krasnoludzkiego riggera i szalonego dzikusa ze Seattle! Wspaniała rozrywka! Wszystko to dzięki spółce Dodger i Hart. Wrobiłeś mnie po raz ostatni. Dodger puścił swój potłuczony łokieć i podniósł się na całą wysokość. Jeśli to ma być jego koniec, nie będzie się korzył. Nie miał pojęcia, co doprowadziło przyjaciela do wybuchu i naprawdę nic na to nie potrafił poradzić. Sam był wyraźnie wprowadzony w błąd, może ktoś kontrolował jego umysł. Perswazja pozostała jedyną bronią Dodgera. - Mylisz się, przyjacielu. Cokolwiek ci się przydarzyło, nie miałem w tym udziału. - Łżesz! Sam podniósł broń. Muszka celowała dokładnie pomiędzy oczy Dodgera. Śmierć była tylko o jedno drgnienie palca. Sam zaczął się trząść. - Cholera, nie mogę tego zrobić! - rzucił pistoletem przez pokój. Jego kompan wyciągnął rękę, żeby złapać broń, ale ta była poza zasięgiem jego ramienia. Pistolet uderzył o ścianę, uszkodził półkę ścienną i spadł na materac, który służył Dodgerowi za łóżko. Po raz pierwszy towarzysz Sama odezwał się. - Wszystko w porządku Sam. Nie sądzę, żeby elf kłamał. Aura wskazuje, że jego zakłopotanie jest autentyczne. Sam odwrócił się do nich plecami. Jego dłonie zwierały się w pięści i rozluźniały na przemian. Towarzysz Sama stał spokojnie spoglądając na niego z troską na twarzy. Potem zwrócił w kierunku Dodgera wzrok pełen ciekawości. Dodger nie wiedział, jak się zachować. Wahał się. Z tego stanu niepewności wyrwał go gwałtownie głos Willie dobiegający z radioodbiornika. - Twist! Jesteś tam Twist? Co się dzieje? - chwila ciszy. -Niech to! Niech ktoś odpowie! Sam podszedł do radia, nie patrząc nikomu w oczy. - Zgłaszam się, Willie - powiedział niepewnie. - Cholera, ale się cieszę, że cię słyszę. Gdzieś był? - Takie tam niezamierzone wakacje. - No, podróże kształcą, ale mogłeś wrócić wcześniej. - Wróciłbym, gdybym tylko mógł, Willie - Sam odetchnął głęboko. Kiedy przemówił ponownie, głos miał już opanowany. - Mój przewodnik miał inne plany. - Ważne, żeś już z nami, chłopie. Gotowy do jazdy? - Na pełnych obrotach. Dodger miał wrażenie, że zabrzmiało to jak niewczesna brawura, ale Willie wzięła słowa Sama za dobrą monetę. - Dobrze, bo stawka rośnie, a ty zostałeś ostatnim magikiem na planie. - Ostatnim... co się stało? - Właśnie miałam mieć spotkanie z Herzogiem. Nie żyje. Ktoś napadł na jego domostwo, ale Herzog nie sprzedał tanio skóry. Wykończył czterech albo pięciu, nie wiem, czy dobrze policzyłam ciała. - Robota Kręgu? - Niee. Nie, chyba że bardzo zmądrzeli, gdy ciebie nie było. Wszyscy napastnicy byli elfami. Sam odwrócił się i spojrzał na Dodgera. - Powtórz. - Powiedziałam, że faceci, którzy zdjęli Herzoga, byli co do jednego elfami. - Elfy - powtórzył miękko Sam. - Mów Dodger. ROZDZIAŁ 36 Kontrola poboru mocy, którą przeprowadziła Jenny, potwierdziła, że albo Dodger, albo Willie nadal działali na starej kwaterze. Pobór energii nie był wystarczający do jednoczesnego zasilania cyberdecku elfa i sprzętu riggera. Jedno z nich się przeprowadziło. Odbiornik szerokozakresowy, którym dysponowała Hart, nie wskazywał na istnienie jakiejkolwiek nietypowej działalności nadawczej, uznała więc, że pozostał elf. O ile wiedziała, Willie nie korzystała ze stacji kamuflujących, by zataić miejsce, z którego nadawała. Hart przez przeszło godzinę nie dostrzegła śladu wzmożonej aktywności. Jenny potwierdziła zużycie energii, co oznaczało, że Dodger jest przy decku, a reszta śpi. Czas było zaczynać. Opuściła swoją pozycję na szczycie budynku i zeszła na dół, wynurzając się za rogiem, w miejscu niewidocznym z kwatery deckera. Doczekawszy się przerwy w ruchu ulicznym, przeszła przez ulicę, cały czas niewidoczna z okien mieszkania. Kiedy znalazła się przy budynku, było jej już łatwiej poruszać się niezauważenie po sąsiednim bloku i dotrzeć na jego dach. Przeskoczyła przez lukę między blokami, lądując cicho na ugiętych nogach. Biegnąc dachem, zawahała się tylko na moment przy stercie cegieł, którą kiedyś Sam usiłował wykorzystywać jako osłonę przed jej strzałami. Odrzuciła myśli, które groziły dekoncentracją i podążyła w stronę gzymsu, znajdującego się nad największym oknem kwatery. Tu położyła torbę. Po kilku minutach miała już gotowy sprzęt i mogła usiąść, by przeprowadzić kontrolę astralną, znajdującej się trzy piętra niżej kwatery. Nie oczekiwała żadnych niespodzianek. Zawiodła się. Mieszkanie było astralnie strzeżone. Nie mogąc obejść zabezpieczenia i sprawdzić wnętrza, powróciła do ciała. Będzie musiała pójść na ślepo, polegając jedynie na powierzchownym rozpoznaniu, które udało jej się przeprowadzić. Nie było chwili do stracenia. Zrzuciła swój długi płaszcz i przymocowała linę do uprzęży. Tak zabezpieczona zsunęła się na drugą stronę i zaczęła schodzić w dół, pośród zaciemnionych okien. Zimowe powietrze było chłodne, ale niemal tego nie czuła. Rozgrzewały ją wątpliwości. Czy postępowała właściwie? Z wyćwiczoną precyzją wcisnęła nieco smaru w zawiasy okien. Przeczekała dwie minuty, by smar mógł dobrze przeniknąć mechanizm i spróbowała unieść okiennicę. Ta ustąpiła bez oporu; o ile pamiętała, nie było zamka. Po otwarciu kuchennego okna, jedyną przeszkodą do pokonania pozostała ciężka zasłona. Ugięła nogi i wyprostowała je energicznie, odpychając się od ściany. Silniejsze pchnięcie prawą nogą obróciło ją tak, że mogła swobodnie przedostać się przez prześwit. Stopami rozchyliła zasłony i w momencie, gdy biodra znalazły się wewnątrz pomieszczenia, zwolniła zaczep liny. Upadła na podłogę i zwinęła się w kłębek, by przekoziołkować. Cichy odgłos, jaki wydały karabińczyki uprzęży, uderzając o podłogę, był jedynym odgłosem, jaki mógł zdradzić jej obecność. Przyklękła w bezruchu i wytężyła słuch. W pomieszczeniu było cicho, dało się słyszeć jedynie przytłumiony szum włączonego komputera. Poświata emanująca z ekranu monitora stanowiła jedyne oświetlenie głównego pokoju. Nikt się nie poruszał. Hart pozostała na swoim miejscu przez co najmniej pięć minut, ale nie usłyszała najdrobniejszego szelestu. Zadowolona, że jej pojawienie się nie zaalarmowało nikogo, wstała i ruszyła w stronę komputera. Przekleństwo wyrwało jej się z ust. Nie było tu nikogo. Z komputera nikt nie korzystał, ale ekran wyświetlał wiadomość: - Nie tego oczekiwałaś, prawda? - Jaka szkoda. - Gra przybrała nieco inny obrót. - Naciśnij ENTER, by uzyskać dodatkowe dane. Wiedziała już wszystko. Wróciła tą samą drogą, którą weszła. - Wracanie do dawnych miejsc, kiedy wróg siedzi ci prawie na plecach, może być bardzo niebezpieczne - powiedział spokojnie Glover. - Ale, jak sądzę, wiesz już o tym. Mam nadzieję, że ograniczenie swobody nie jest zbył uciążliwe? Więzień miał tylko jedno oko, drugie przesłaniał purpurowo-szary siniak, pokrywający prawie połowę twarzy. Mimo to spoglądał wrogo. Glovera to rozśmieszyło. - Byłoby dla ciebie lepiej, gdybyś po prostu biegł przed siebie. Nie mogłeś chyba mieć nadziei na osiągnięcie celu, kiedy nie udało się to twoim towarzyszom. Jesteś sam jeden i ani w części tak wyszkolony jak oni. Ale nie czuj się niedoceniony. Twoi przyjaciele nieco nam zaszkodzili, a mogli zdziałać wiele więcej, gdyby nie nasza ostrożność i czujność na wszelkie próby sabotażu naszej wielkiej sprawy. - Bóg was pokaże - odparł więzień. - Bóg? Czyj Bóg, mój patetyczny przyjacielu? Twój? Za dawnych dni wierzono, że potężniejszy Bóg przewyższy słabszych i wyniesie swój lud ponad wszystkie inne. Ten motyw powtarza się w tak wielu opowieściach, że można by pomyśleć, iż za czasów, gdy te mity powstawały, zanim stara magia osłabła, były podstawy do takich zmian. Dziś ty siedzisz pokonany, a ja stoję zwycięski. Twój Bóg zapomniał o tobie, ale mnie przyświeca Słońce. - Wasza pycha doprowadzi was do upadku. - Uparciuch - zachichotał Glover. - Myślał by kto, że ciągle masz nadzieję na ocalenie. Porzuć ją. Reszta twojej małej bandy podzieliła losy wszystkich śmiertelnych, przyczyniając się tym samym do naszego dzieła. Dołączysz do nich, kiedy nadejdzie twoja godzina. Być może nawet osobiście wzniosę ofiarny nóż, który upuści twojej krwi. - Jesteś szalony. Wasze zbrodnie nie dadzą wam władzy. Droga, którą kroczycie, jest zła. - A skąd ty to wiesz? Nasze rytuały są poparte wielowiekową tradycją, starszą, niż historia twojej nędznej religii. Sięgnęliśmy do korzeni, do prawdziwych źródeł władzy. Wyczuwam ją. - Wyczuwasz kłamstwa, morderco. Glover wymierzył więźniowi policzek, prawie przewracając go razem z krzesłem, na którym siedział. Z nosa trysnęła krew, plamiąc biały mankiet koszuli Glovera. - Uznawałem cię za uczonego i inteligentnego człowieka, ojcze Rinaldi. Twój kumpel Sylwestrianin mówił o tobie z taką czcią na przesłuchaniu, że sądziłem, iż będziesz w stanie przemóc swe uprzedzenia, gdy poznasz prawdę. Widzę, że się myliłem. Cóż, twoja dusza wesprze nas, śpiewających pieśni na cześć Słońca. - Wasze bluźnierstwa zostaną powstrzymane. - Twoja wiara jest wzruszająca, ojcze. Ciekawe, czy podkopie ją fakt, że jeden z twoich towarzyszy, też kapłan, wyśpiewał nam wszystko o waszych kontaktach z Rzymem? O ile wiedzą twoi przełożeni, wasza grupa nic jeszcze nie znalazła. Ty jednak prowadzisz najbardziej wnikliwe dochodzenie. Do czasu, gdy ci starcy w Rzymie odkryją, że przekazujemy im sfabrykowane informacje, cykl rytuałów dobiegnie końca i nasz Krąg nie będzie już Ukryty. Posadzimy króla na tronie, a kraj zostanie odnowiony na podobieństwo starego. - Jesteś szalony. Zwiedziony przez zło. - Ty zaś jesteś bezsilny. Pełen zazdrości - Glover roześmiał się głośno i przeciągle. - Słaby nigdy nie zrozumie silnych. Nie skosztowawszy nigdy smaku władzy, nie ma o niej pojęcia. Ty i reszta twoich małych braci nigdy nie zrozumiecie w pełni mocy, z którą zetknął się Krąg. Nawet jeśli ją ujawnimy, dostrzeżecie jedynie cień prawdy. Cóż, twoi bracia go dostrzegą, kiedy ciebie, mój drogi ojcze, już dawno nie będzie. - Tak się nie stanie. Macie wielu przeciwników. - Nawiązujesz chyba do zamieszania, jakie starają się wywoływać shadowrunnerzy. Przysparzali nam nieco kłopotów, ale ich przywódcy są zbyt zdezorganizowani, by kontrolować swych podwładnych i niewystarczająco oddani sprawie, by wytrzymywać trud nieustannej czujności. Ci marni runnerzy popadli w niezgodę z własnymi, wewnętrznymi frakcjami i grupa rozpadła się, pozostawiwszy tylko garstkę ospowatych elfów, którzy mieli nam szkodzić. Żądlą tylko. Nie dalej, jak zeszłej nocy zgnietliśmy jednego z tych insektów. Ich znaczenie maleje w miarę, jak my rośniemy w siłę. Kiedy utworzymy już nowe królestwo, zajmiemy się władcami cieni, wtedy pożałują, że byli przeciw nam. Dźwięk telekomu nie pozwolił Rinaldiemu na odpowiedź. Glover był poirytowany; kazał sobie nie przeszkadzać. Podszedł do biurka, gotów udzielić sekretarce właściwej reprymendy, ale zmienił zamiar spostrzegłszy, kto jest na linii. Polecił przekazać połączenie na interkom, poprawił słuchawkę i uaktywnił odbiornik. Rozmowa była krótka i rzeczowa. Po jej zakończeniu Glover zwrócił się w stronę kapłana. - Ktoś jeszcze zainteresował się twoją osobą, ojcze Rinaldi. Winieneś czuć się zaszczycony. ROZDZIAŁ 37 Piętro ogrodowe wieży mieszkalnej Hawthornwaite było opuszczone, jeśli nie liczyć trzech ruchliwych cieni koło wejść do wind osobowych. Odległa muzyka, dobiegająca ze znajdującego się trzy poziomy niżej holu, zagłuszyła dźwięki, jakie wydały cienie tłocząc się przy tablicy kontrolnej. Jeden z nich odłączył się od pozostałych i stanął przy mosiężnych drzwiach, opatrzonych po lewej stronie sygnaturą GNW. Stojąc przy drzwiach Sam słyszał nadjeżdżającą windę. Jeśli się nie zatrzyma, pozostanie im jedynie pójść do domu. Gdyby tylko mogli. Kiedy winda zaczęła hamować, Sam odbezpieczył swoją Narcoject Hypnos. Cięższa wersja broni obezwładniającej była duża i toporna, ale to był napad, więc pełna konspiracja nie była wymagana. Gdyby dźwig przywiózł grupę ochroniarzy, potrzebna byłaby pewnie dodatkowa siła ognia, jaką zapewniał pękaty magazynek karabinu. Przeszło mu przez myśl, że może lepiej będzie użyć zabranego pistoletu LD-120, który spoczywał w kaburze na jego biodrze, ale nie zdecydował się na to. Członkowie ochrony budynku robią tylko to, co do nich należy. Czy przez to zasłużyli na śmierć? Dla Druidów i ich akolitów nie będzie litości, ale co z ich niczego nie podejrzewającymi sługami? Dodger, siedzący na podłodze obok drzwi, skoncentrował się na decku. Willie przygotowała należący do elfa półautomatyczny karabin Sandlera i położyła go obok, zanim odbezpieczyła swój własny. - Zostaw mi pierwszy strzał - poprosił Sam. - Jesteś pewien? Sam skinął głową. - OK - Willie cofnęła się i ustawiła tak, by mieć na linii ognia tą część kabiny, której Sam mógł nie sięgnąć pierwszym strzałem. Drzwi kabiny otworzyły się z sykiem, ujawniając puste wnętrze. Sam odetchnął, wypuszczając wstrzymywany podświadomie oddech. W tej samej chwili udało mu się też rozluźnić napięte mięśnie. Pokonali pierwszą przeszkodę. Przytrzymali drzwi, podczas, gdy Willie wtoczyła się do windy, by zatrzymać Jana piętrze. Dodger odłożył sprzęt i zaczął zwijać kabel, który podłączył do systemu kontrolnego dźwigów. - Szybciej Dodger - ponagliła go Willie. - Cierpliwości panno od maszyn, jeśli cokolwiek będzie nie tak, kiedy opuścimy to piętro, rozlegnie się alarm. Fatalnie by się stało, gdyby pośpiech zrujnował nasze plany w tak wczesnym stadium. - Po prostu rób swoje, Dodger - rzucił Sam. - Naturalnie, panie Twist. Dodger skończył wydziwiać i przejechał szmatką przez tabliczkę kontrolną, zanim dołączył do reszty w kabinie. Willie zwolniła przycisk i drzwi się zamknęły. Sam wyciągnął rękę i musnął brązowy pasek, oznaczony skrótem GNW, kierując ich na dziewiętnaste piętro. - Powiedz no, panie Twist. Gdzie jest kapłan? Sądziłem, że przyłączył się do nas. - Miał inne sprawy. Willie wyszczerzyła zęby w szyderczym uśmiechu. - Ty go wyciągasz z niezłego bigosu, a za pierwszym razem, kiedy potrzebujesz pomocy, on sobie idzie na spacer. Prawdziwa wdzięczność. - Miał zobowiązania, które były priorytetowe. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, dołączy do nas później. Z posiłkami. - Ale nie dziś w nocy? - Nie, nie dziś. - A czemuż to mielibyśmy dzisiaj potrzebować posiłków? -Dodger pozwolił sobie na sarkazm. - Jesteśmy tylko trzema bohaterskimi duszyczkami, nachodzącymi rezydencję najwyższych władz multinarodowej korporacji. Jako, że zamierzamy zajść ich szefa w jego własnym domu, czemu mamy przejmować się liczebnością? On jest pewnie tylko wszechmocnym szamanem i ma przypuszczalnie nie więcej, niż batalion, najwyżej dwa, typowych ochroniarzy. Nie mamy się czego lękać. - Skończ z tym, Dodger - Samowi znudził się sarkastyczny monolog elfa. Mogli nie wiedzieć dokładnie, w co się pakują, ale wszyscy przestudiowali uprzednio dostępne informacje. Wiedzieli doskonale kto był celem. Czas na niepewność minął dwie godziny temu. Dodger nie miał, być może, nic wspólnego ze śmiercią Herzoga, ale nie znaczyło to, że wrócił już do łask Sama. - Wiesz dobrze po co tu jesteśmy. - To był twój wybór. - Nie musiałeś iść. - Co byście zrobili beze mnie? Wdrapali się na wieżę? - Dalibyśmy radę - odparł Sam. Lamenty Dodgera zaczynały go wkurzać. - Willie jest niezła w elektronice. - Daj spokój Twist. Dodger jest podenerwowany, jak my wszyscy. Muszę przyznać, że jest mi nieswojo ruszać na tego gościa, kiedy nie wiemy nawet, czy on żyje. - Żyje. Nie żyje - Dodger parsknął. - Taka różnica nie ma znaczenia dla naszej akcji. - Będzie miała, jeśli tłuścioch czeka na nas - zauważyła Willie, ściskając mocniej broń. - Ten sukinsyn nie żyje. Czy nie widziałeś, Twist, jak Hyde-White wykitował podczas rytuału? - Nie znaleziono ciała - powiedział Sam. -Znaleziono, jeśli uznać, że ciało wendigo było jego truchłem. Taka hipoteza wyjaśnia bardziej odrażające aspekty działalności Kręgu. To by też wyjaśniało ślimacze tempo działań GWN w tej sprawie. - Chryste, Dodger. Ciągle nie możesz uwierzyć - stwierdziła Willie. - Druidzi nadal ciągną sprawę Szkielecika. Ten martwy wendigo nie jest rozwiązaniem. Sądzę, że Hyde-White nadal żyje, choć jest ranny. To by pasowało do kłopotów w interesach. - Nic nie pasuje, panienko. Wendigo nie żyje. Hyde-White zniknął. Stąd wniosek: Hyde-White nie żyje. - To się kupy nie trzyma, Dodger. Sam przerwał Willie, zanim zdążyła powiedzieć coś jeszcze. - Niezależnie od tego, czy Hyde-White żyje, czy nie, GNW działa i nadal służy celom Kręgu. To wystarczający powód, żeby w nie uderzyć. Ponieważ korporacja jest potencjalnym celem nie tylko dla przeciwników Kręgu, będziemy mogli, przy odrobinie szczęścia, zamaskować nasze wtargnięcie pod pozorem zwykłej akcji przeciw korporacji. Oprócz tego, że im zaszkodzimy, będziemy mogli dociec prawdy jeżeli chodzi o Hyde-White'a. -A jeśli on żyje, Twist? - spytała Willie. - Odłączymy go od Kręgu. Dodger wahał się przez chwilę, zanim zapytał: - Panie Twist, czy to znaczy, że mamy go zabić? Sam wpatrywał się w drzwi, mimo to czuł na sobie spojrzenie Dodgera. - Ciągle jeszcze jest zbyt wielu druidów, żeby wziąć się za nich wszystkich. Musimy zgładzać ich jednego po drugim. - Nie odpowiedziałeś na moje pytanie. Kabina windy zwolniła i pytanie pozostało bez odpowiedzi. - Przygotować się - rzucił Sam. Zgodnie z przewidywaniami, stojący przy drzwiach strażnik był rozleniwiony. Zanim Sam rzucił czar zdążył ledwie dojrzeć ich kątem oka. Widząc zdziwione spojrzenie ochroniarza Sam wiedział, że się udało. Stworzona iluzja sprawiła, że widział teraz tylko pustą kabinę. Strażnik wstał z krzesła i ruszył w ich stronę, mamrocząc coś o usterkach technicznych. Sam podniósł Hypnos i strzelił, gdy tylko ten wyszedł zza biurka. Zdziwienie na twarzy wartownika zamieniło się w osłupienie, kiedy osuwał się na miękko wyściełaną podłogę. Chrapał już, kiedy runnerzy mijali go, idąc do pulpitu sterowniczego na biurku. Dłonie Willie śmigały po przełącznikach. Jej grube palce dotykały ich tak lekko, jak gdyby chciała odgadnąć przeznaczenie każdego z nich samym tylko muśnięciem. Przytakiwała sobie samej, kiwając głową, wysunęła koniuszek języka, aż wreszcie jej rozbiegane dłonie spoczęły na rzędzie przycisków pod płaską, metaliczną płytką. Przycisnęła pierwszy z nich i lewa strona płytki oddzieliła się z cichym kliknięciem od blatu biurka. Willie odsunęła ją, ukazując ukryty dotąd układ przełączników i miejsce na kabel do transferu danych. - Możemy podłączać - oznajmiła. - Ale to frajda, jak się kupi sprawdzone informacje, co nie? Jej towarzysze nie zadali sobie trudu odpowiadania na to pytanie, ale Willie najwyraźniej nie miała im tego za złe. Rozsiadła się w ciepłym jeszcze fotelu. W czasie trzydziestu sekund podłączyła się i przejęła układ zarządzania systemami bezpieczeństwa pod własną kontrolę. Sam nie potrafił pojąć, na czym polegało powiązanie pomiędzy zmysłami riggera, a różnorodnymi komponentami systemów budynku. Kontrola bezpieczeństwa, dokonywana przez riggerów, była bardziej nawet zagadkowa od sposobu, w jaki radzili sobie z prowadzeniem pojazdów. "Nic wyjątkowego", stwierdziła kiedy namawiał ją na skok. "To jest tak, jak większe ciało; jak się coś gdzieś dzieje, to cię tam swędzi". Sama przeszły ciarki na samą myśl o takim uczuciu. Brakowało tu sterylności Matrycy, trudno to było porównywać nawet do bardziej racjonalnego podłączania się i sterowania pojazdami. Na szczęście Sam nie musiał tego ani lubić, ani rozumieć. Tym zajmowała się Willie, a Samowi pozostawało liczyć, że ona dobrze zna swój fach. - Jak tam? - spytał. - Cicho sza - odparła. - Chyba nikogo nie ma w domu. -1 ani śladu niedawnej obecności - dodał Dodger pewnym głosem. - Pudło, elfie. Mnóstwo śladów: brudne naczynia, rozgrzebane łóżko, prywatna linia wyłączona mniej, niż dwie godziny temu. Ale nikogo nie ma... chwilkę. Coś dziwnego dzieje się na tym poziomie. - Zastopowali przekaz? - zasugerował Sam. - Ee. Sprzęt działa. Ale sensory nie odbierają wszystkiego. - Masz coś na pomocniczych czujnikach? - Nic z tego. Nigdzie oprócz naszego piętra nie ma systemów pomocniczych. Coś mi się wydaje... tak, musi tak być. Część pomieszczeń na tamtym poziomie może nie być objęta systemem bezpieczeństwa - Jakiś boczny pokoik? - zastanowił się Sam. - Możliwe - zgodziła się Willie. - Wygląda na to, że mimo wszystko będziecie musieli złożyć komuś wizytę. - Uroczo - stwierdził Dodger. - Poradzisz sobie z zamkami, Willie? - Bez obaw. Wejdziecie schodami, czy pojedziecie windą? - Pójdziemy po schodach. Więcej szans na ucieczkę. - Proszę bardzo - powiedziała. Na końcu korytarza otwarło się przejście. W głębi Sam dostrzegł schody. Ponaglił Dodgera klepnięciem w ramię i ruszył w stronę otwartych drzwi. Słyszał, jak idący za nim elf złorzeczy pod nosem. Skończył mamrotać, gdy znaleźli się na półpiętrze, tuż pod apartamentem Hyde-White'a. Z bronią gotową do strzału pokonali ostatni odcinek schodów. Sam zasygnalizował gotowość do umocowanej nad schodami kamery, a Willie natychmiast otworzyła drzwi. Sam osłaniał Dodgera, który pochylony wpadł do pomieszczenia. Zastali tylko pusty pokój. Kiedy nic nie zareagowało na ich obecność, Sam odezwał się cicho: - Willie jesteś tu? - Zgłaszam się -jej głos dobiegał z głośnika interkomu. - Widzę was, ale nikomu innemu to się nie uda. Skopiowałam obraz ze wszystkich kamer, na wypadek gdybyśmy musieli znać układ tego miejsca do jakiejś przyszłej akcji. Korzystam z tego i odgrywam do kamer w pokoju obraz sprzed pięciu minut, jak was jeszcze tam nie było. Nikt nie powinien spostrzec różnicy. Dajcie mi znać, jak będziecie potrzebować więcej czasu. Ale starajcie się nie przeciągać, bo w końcu ktoś może się tym zainteresować. - Staramy się. Gdzie jest to ukryte miejsce? Rezydencja Hyde-White'a była zadziwiającym labiryntem pomieszczeń, oddzielonych od siebie wolno stojącymi ścianami, przepierzeniami i przegrodami. Natknęli się także na kilka miejsc całkowicie odgrodzonych od reszty pomieszczeń. Willie naprowadzała ich jak tylko mogła, ale i tak zlokalizowanie miejsca, które było ślepym punktem riggera, zajęło im dobre kilka minut. Dodger odnalazł drzwi ukryte za gobelinem. - Panie Twist - zawołał stłumionym głosem. - Chodź rzucić okiem na to, co znalazłem. Sam odsłonił gobelin, przygotowując się do wejścia do ukrytej komnaty, gdy nagle poczuł delikatne muśnięcie magii. Cofnął się ostrożnie i oparł o przeciwległą ścianę, sondując astralnie pomieszczenie. Wyczuł różową poświatę otaczającej pokój bariery astralnej. Coś czuwało na szczycie półkolistej otoczki ochronnej, ale zdawało się być nieaktywne. Sam nie czuł zagrożenia. Wnioskując, że strażnik miał chronić jedynie przed badaniem astralnym, Sam powrócił do swych ziemskich zmysłów i wypróbował drzwi drżącą ręką. Nic się nie stało, więc weszli razem do pomieszczenia. Pierwszą rzeczą, jaka do niego dotarła, był dobiegający zewsząd ohydny smród. W pokoju cuchnęło czymś od dawna nieżywym. Początkowo Sam uznał, że to odór gnijącego mięsa, ale temperatura panująca wokół była zbyt niska, by mogły zajść procesy gnilne. Sam już drżał z zimna, pomimo ciepłego ubrania. Pomieszczenie miało tylko kilka metrów wzdłuż i wszerz, a całe zawalone było eklektyczną kolekcją mebli i sprzętów. Dodger grzebał w stertach umeblowania i dekoracji, ale Sam nie zwracał na niego uwagi. Jego wzrok przykuł wielki olejny portret kobiety, zasłaniający całą przeciwległą ścianę. - Całkiem niezła, jak na norma - wyraził swoje zdanie Dodger, spostrzegłszy utkwiony w obrazie wzrok towarzysza. - Janice - wydusił z siebie Sam. ROZDZIAŁ 38 - Znalazłeś coś ciekawego? Usłyszawszy znajomy głos, Dodger natychmiast sięgnął po swojego Sandlera, ale kobieta go wyprzedziła. Wyrwała mu broń z ręki, zanim zdołał zacisnąć palce. Kopnął krzesło w jej kierunku, ale zrobiła unik. Zwinął się w miejscu, mając nadzieję zejść jej z linii strzału, ale ponownie okazała się zbyt szybka. Ostatecznie oparł się plecami o stół, zmuszając mięśnie do rozluźnienia. Elfi refleks nie wystarczał, by uniknąć kuł z tej odległości. Na ustach Hart pojawił się uśmiech. - To już rozsądniejsza reakcja. - Czego chcesz? - Porozmawiać. - To już wiem. W przeciwnym razie już bym nie żył. Wzruszyła ramionami i opuściła lufę Sandlera, ale Dodger nadal wyczuwał jej napięcie. Oceniając odległość między nimi, rozważał przez chwilę możliwość skoku, ale zaraz odrzucił tę myśl, jako niedorzeczną. Widywał ją w akcji i wiedział, że nie może się z nią mierzyć. Była przygotowana na każdą z jego niespodzianek. - Mów zatem, przykułaś moją uwagę. Zawahała się przez chwilę, zanim powiedziała: - Chcę zaoferować swoją pomoc. Czyżby mówiła poważnie? Jak mogła oczekiwać, że Sam pozwoli jej przebywać koło siebie po tym, co mu zrobiła? - On już ci nie ufa. Ja również. Jej uśmiech był smutny. - Powinieneś zrozumieć, Dodger, jak zobowiązujące potrafią być uprzednie kontrakty. Ciekawe, czy powiedziałeś mu już kto kazał ci wplątać go w ten bajzel, i że ciągle przekazujesz jego plany Estiosowi? - Chyba mu nie powiedziałaś? - Jeszcze nie, ale mogłabym to zrobić. Chwyciła Sandlera za lufę, ostrożnie położyła broń na podłodze, opierając o ścianę i odsunęła się od niej. Te posunięcia miały zapewne wskazywać na jej pokojowe zamiary i zmniejszyć na- pięcie między nią, a Dodgerem. On jednak nie od razu zrozumiał jej intencje i przez to denerwował się jeszcze bardziej. - Możemy pomóc sobie wzajemnie, Dodger. - Jeśli naprawdę chcesz pomóc, wracaj skąd przyszłaś. On, jak dotąd, oberwał już wystarczająco solidnie. Zmarszczyła brwi. - Co się stało? Czy jest ranny? Jej troska wydawała się autentyczna, ale była niezłą aktorką. Udało jej się całkowicie ogłupić Sama. Rozważył zasadność powiedzenia Hart o Samie i uznał, że ewentualna reakcja mogła przyczynić się do wyjaśnienia jej zachowania. Jeśli nie, była jeszcze znikoma szansa, że Hart jest w posiadaniu danych, które mogły się przydać do rozwiązania zagadki obrazu. - Znaleźliśmy portret kobiety norma w sanktuarium Hyde-White'a. Sam mówił, że to jego siostra. Hart pojęła w lot o co chodzi. - Kobieta norm? Sądziłam, że przeszła goblinizację. Kiedy sporządzono portret? - Data przy sygnaturze twórcy była tegoroczna. - Kto namalował obraz? - Tego nie sposób odgadnąć. - Co więc robiliście przez cały czas? - Sam na przemian dumał i przeglądał taśmy wideo z rozplanowaniem apartamentu Hyde-White'a. Ja usiłowałem włamać się do katalogu akt personalnych GWN. - Bezowocnie, jak sądzę? Rozdrażniła go jej beztroska pewność, że nie poczynili żadnych postępów. - To tylko kwestia czasu. - Jak zawsze. Dodger zastygł ponownie, kiedy Hart sięgnęła do sakwy. Posłała mu niepewny uśmiech, podnosząc jednocześnie drugą rękę. Drugą dłoń zaczęła powoli wynurzać z torby, trzymając w niej smukłe, czarne pudełko na układy procesorowe. Dodger poczuł ulgę, gdy otworzyła je i wyciągnęła z wnętrza nieoznaczoną podstawkę pod chipa. Kiedy mu go podała, Dodger rozpoznał charakterystyczny kształt laboratoriów rządowych UCAS. - Wypróbuj go na swoim decku - powiedziała. - To taki jednorazowy otwieracz do puszek. Oszczędzałam go na specjalną okazję. Dodger wziął podstawkę. Nie mogąc powstrzymać ciekawości, postanowił zapytać. - Dlaczego to robisz? - Powiedzmy, że mam po prostu dociekliwy umysł. Przemożna chęć sprawdzenia nowej zabawki nie powstrzymała go od przeprowadzenia uważnej diagnozy przed podłączeniem urządzenia do decku. Wejście do Matrycy ukoiło go, w elektronicznym świecie nie istniały zmartwienia. No, może jedno. Ale nie pokazywało swej lustrzanej twarzy od tygodni. Jego ciało było już na jej łasce, ale był wystarczająco bezpieczny, póki nie dostała tego, czego chciała. Zdumiała go swoboda i elegancja, z jaką otwieracz do puszek przebił lód GWN i wprowadził go do ich danych. Polowanie było krótkie i udane. Wrzucił swój łup na decka i zlustrował architekturę bryły GWN. Z chwilą, kiedy minął granicę, jego otwieracz zniknął. Dodger odłączył się. Nazwisko Janice Verner znajdowało się pośród nazwisk specjalnych konsultantów GWN, na liście, którą wyświetlił na ekranie cyberdecku. Większość innych nazwisk z niczym się Dodgerowi nie kojarzyła, nie pojawiły się nigdy dotąd, kiedy przeszukiwał elementy Matrycy związane z członkostwem w Ukrytym Kręgu. Jedyne nazwisko, jakie rozpoznał, należało do Karen Montejac. Niestety Hart to spostrzegła. - Znasz ją? - zapytała. - Ta kobieta... pracuje dla, ee... dla dawnego klienta. - Jakie jest więc powiązanie? - Nie ma żadnego. Hart nie dała za wygraną. - Zgadujesz, czy masz jakieś dowody? - Odwołałem się w ocenie powiązań do opinii wyższego autorytetu, który odrzucił tę możliwość. Wyraz twarzy Hart wskazywał, że nie zadowoliła jej ta odpowiedź. Z wcześniejszej groźby Dodger wnioskował, że Hart wie, iż miał na myśli profesora. Ostatecznie skinęła głową, wyrażając akceptację, najwyraźniej gotowa skłonić się do zapatrywań profesora. - Co jest w pliku tej Verner? - spytała. Dodger wywołał zawartość pliku na ekran. Złamanie zabezpieczenia wymagało tylko drobnej manipulacji. Pierwszy zapis dotyczył zezwolenia tranzytowego na lot z Hongkongu do Mexico City. - Nie Yomi? - spytała Hart mrużąc oczy, po czym uśmiechnęła się. - Oto odpowiedź na twoje pytanie. Data lotu jest późniejsza niż data wygnania siostry Sama. Gdyby Hyde-White ją zwerbował, to musiałoby to nastąpić w gułagu, a ona byłaby tym, w cokolwiek się do tamtej pory przemieniła, a nie normalną kobietą. - Chyba, że portret powstał na podstawie dawnej podobizny. Hart parsknęła zniecierpliwiona. - Nawet jeśli tak było, jaki powód miałby Hyde-White, żeby chcieć coś takiego? Ona nie miałaby żadnego, jeśli jest podobna do większości ludzi, którzy przeszli zmianę. Nie, oni chcieli, żeby Sam zobaczył ten obraz. Z tego tłustego druida jest cholerny manipulator, lubi widać takie gierki. - Skąd to wiesz? - Doświadczenia osobiste - stwierdziła gorzko. - Zaufaj mi. Portret na pewno jest fałszywy, to niecna taktyka, żeby zbić go z tropu. Dodgerowi pewne rzeczy zdały się nie pasować do siebie. - Skąd Hyde-White mógł wiedzieć, że Sam dotrze do obrazu? - Kto wie, może chciał go powiesić gdzie indziej - Hart wzruszyła ramionami. Jej wyjaśnieniom nadal brakowało jakiegoś elementu. - Po co w ogóle robić coś takiego? - Nie mam pojęcia. Ale możesz mi wierzyć, że ten tłuścioch to szczwany drań i pierwszorzędny manipulator. To on właśnie stworzył podwaliny Kręgu. On też realizował badania, które doprowadziły do powstania rytuału. To jego siła stoi za siłą Kręgu. - Jak moc Merlina wspierała Artura - dodał Dodger, wspominając metafory architektury komputerowej Kręgu. - Co takiego? - Nic, nic. To taka aluzja literacka. No i co zrobimy z tym wszystkim? - Ty musisz powiedzieć Samowi, a potem będziesz mnie na bieżąco informował. Mam jeszcze inne sprawy do załatwienia. Podejrzenia Dodgera znowu narosły. - Znowu jakieś kłopoty? - Trafiłeś - odparła z uśmiechem. - Jak go spotkasz, daj mu to. Hart wydobyła z sakwy jakiś pakunek. Zawiniątko zajmowało większą część torby. Pomimo opakowania, Dodger dostrzegł zarysowujące się kontury broni. Wziąwszy pakunek do rąk i oceniwszy jego wagę, elf uznał, że pod miękkością opakowania krył się jeszcze drugi pistolet. - Po co mam to zrobić? - spytał, gdy już zmierzała ku drzwiom. Nie zatrzymując się, Hart rzuciła przez ramię: - Będą mu potrzebne. Sam nie wiedział czego szuka, ale nieustannie przeglądał na nowo taśmy, na których Willie zapobiegliwie skopiowała przekazy z monitorów trideo w rezydencji Hyde-White'a. Willie też je oglądała, dostając tików nerwowych za każdym powtórzeniem. Nagranie właśnie się skończyło i Sam sięgnął do aparatury, by przewinąć taśmę. - Nie starczy ci już tego oglądania? - Jeszcze tylko raz Willie. - Chryste. Już to widziałeś i to setki razy. Słuchaj Twist, nie jestem ekspertem sądowym, ale jestem kobietą. Mówię ci, że w tej rezydencji mieszkała kobieta. To przecież chcesz wiedzieć, no nie? Sam obojętnie skinął głową. Taśma przewinęła się i zaczął odtwarzać na nowo. -Ale jaka kobieta, Willie? Norm, czy coś innego? - Czy ja wyglądam na parabiologa? - Willie podniosła się z kucek, chwyciła stojącą obok, do połowy pełną butelkę Kanschlagera i wychyliła ją do dna. - Na powiększeniach widać włosy leżące w różnych miejscach, ale, do diaska, nie możemy nic stwierdzić bez analizy chemicznej. Ten tłusty druid i jego kobieta mogli przecież mieć psa; w kuchni leży sporo pogryzionych kości. - Tam nie cuchnęło psem. - No to może mieli kota! Chryste, Twist, czego ty chcesz? - Chcę wiedzieć, co jest z moją siostrą. Powiedzieli mi, że przeszła goblinizację. Czyżby Sato go okłamał? Nie, przecież doktor powiedział, że była na oddziale szpitalnym kawaru, więc to musiało być prawdą. Ale co było dalej? Może umarła, może zginęła z rąk Hyde-White'a i jego sługusów. Może dlatego właśnie Renraku nigdy nie pozwoliło mu na kontakt z nią. Sam nie chciał w to wierzyć. Był pewien, że wiedziałby, iż Janice nie żyje - był cholernym szamanem z cholernymi mistycznymi siłami. Jeśli nie potrafił wyczuć śmierci własnej siostry, swojej jedynej żyjącej krewnej, na co przydać się mogły jego umiejętności? Co prawda, nie czuł szamańskiego powołania i unikał wielu rzeczy, które winien wiedzieć o posiadanych darach. Nie mógł być pewien, czy magia dałaby mu znać ojej śmierci. Portret z sanktuarium Hyde-White'a nie musiał przedstawiać jego siostry. To mogło być zwykłe podobieństwo. Ale dlaczego nie potrafił w to uwierzyć? Spróbował odtworzyć obraz w pamięci. Starał się przypomnieć sobie każdy szczegół, który mógłby albo potwierdzić, albo obalić jego podejrzenia. Przypominał sobie jednak tylko ohydny smród, panujący w ukrytym pomieszczeniu. Ten straszny odór wydał mu się jakiś... znajomy. We wspomnieniach wydawał się inny, niż wtedy, w chłodnym pomieszczeniu sanktuarium. Sam był pewien, że czuł już wcześniej ten smród; nagle przypomniał sobie, gdzie i kiedy. To nie było na tym świecie, ale w królestwie duchów, gdzie zapach ten wydzielał Człowiek Światła, odziany w futro z płomieni. Sam pamiętał doskonale, co Człowiek Światła powiedział o manipulacji emocjami i ingerencji we wspomnienia. Czy Dodger widział na portrecie tę samą kobietę? - Hyde-White, stary druhu. Dobrze cię znowu widzieć - wykrzyknął Glover. - Wylizałeś już rany? - Prawie. Janice wiedziała lepiej. Chociaż Hyde-White w dalszym ciągu nosił bandaże i łupki, Dan Shiroi już dawno wyzdrowiał po obrażeniach odniesionych w starciu z bandą shadowrunnerów. Janice nie lubiła tej grubej postaci, którą przybierał Dan. Nie potrafiła jeszcze przeniknąć tej iluzji, więc podobnie jak pozostali konspiratorzy, widziała jedynie tłustego Hyde-White'a, wiedząc, że pod spodem kryje się szczupła, pokryta futrem sylwetka Dana. Jego obsesyjne przywiązanie do masek już jej nie drażniło. Rozumiała tę konieczność. Z utęsknieniem wyczekiwała dnia, kiedy nauczy się dość, aby równie skutecznie osłonić własny wygląd i zwieść podstępnego Glovera, oraz jemu podobnych. - Twój zwierzaczek sprawia równie urocze wrażenie, co zwykle - zauważył Glover. Kiedy sądził, że nikt go nie obserwuje, Glover traktował ją z odrazą, jaką obdarzał stworzenia wypełzające z gnijących resztek pożywienia. Podejrzewała, iż znał jej prawdziwą postać. Był w końcu druidem. Przypuszczała również, że jego stosunek do niej był bardziej skrajny, niż większości społeczeństwa angielskiego. Ten człowiek żywił patologiczną nienawiść do metaludzi. Glover, mimo swych szczytnych planów wobec Ziemi, wydawał jej się małym, ograniczonym człowieczkiem. Nie lubiła go i marzyła, żeby Dan zerwał z nim znajomość. Pozostali druidzi byli niewiele lepsi. Od Dana dowiedziała się, w jaki sposób osoba Hyde-White'a była zaangażowana w spisek, mający na celu obalenie panującej monarchii i zastąpienie jej nową. Uważała, że ten plan za bardzo wystawia go na widok publiczny. Zrezygnowała jednak ze swych zastrzeżeń, kiedy wyjaśnił, iż dzięki swemu udziałowi zajmie pozycję, dającą możliwość wpływania na politykę wobec ich metatypu. Stawka wydawała się warta ryzyka. Potrzebowali każdej możliwej ochrony przed panoszącymi się normami. Nawet jeśli oznaczało to kontakty z tak nieprzyjemnymi osobami, jak Glover. Biorąc coraz częściej udział w wystawnych obiadach, Janice zaczęła dostrzegać, jak doskonale Dan kontrolował tych druidów. Traktowali go z szacunkiem, jako najstarszego wiekiem. Kiedy Janice i Dan zostawali sami, śmiali się z nich, a zwłaszcza z Glovera. Arcydruid był tak bardzo oddany Hyde-White'owi i całej sprawie. Glover, który nienawidził wszystkich metaludzi, płaszczył się przed jednym z nich, nic o tym nie wiedząc. Doskonały żart. Dużo lepszy niż te brodate kawały opowiadane przez druidów na przyjęciach. Zawsze następowała zwyczajowa runda uprzejmości, z której ona była wyłączona. W ogóle jej to nie obchodziło. Przychodziła tylko po to, żeby towarzyszyć Danowi, no i co nieco przekąsić. Przydługawe powitanie w lobby dobiegło końca i Barnett, jako gospodarz, otworzył drzwi do sali jadalnej. W pomieszczeniu zaadaptowanym do tego celu mieściło się normalnie centrum konferencyjne jego firmy. Barnett robił wrażenie bardzo dumnego z wystroju. Janice uznała wnętrze za pozbawione smaku i nudne. Za to stół został zastawiony bardzo wykwintnie. Wybór przypraw i sosów był niezwykle szeroki, oferując całą gamę wyszukanych smaków, mogących posłużyć do doprawienia głównego dania. W jego skład wchodziły głównie różne gatunki rzadkich mięs. Po obu stronach złotych plater z równo poukładanymi stosikami apetycznych porcji mięsa stały koszyki ze świeżym pieczywem. Oprócz przeznaczonego dla gościa miejsca, przy każdej zastawie stał dzbanek z ulubionym napojem biesiadnika. Przy talerzu gościa stały dwa szklane puchary, wypełnione zimną wodą i ciemnym winem. Niewielkie półmiski z warzywami i owocami leżały rozsiane po całym stole. Dodawały trochę kolorytu, ale Janice zupełnie straciła ochotę na tego typu specjały. Zmieniony metabolizm był zdecydowanie mięsożerny. Gość siedział już na swoim krześle, naprzeciw honorowego miejsca, zajmowanego zwykle przy takich okazjach przez Dana. Siedzenia przeznaczone dla niej, druidów i ich towarzyszy zostały rozstawione naprzeciwko gościa, po obu stronach fotela Dana. Nieznajomy nawet nie podniósł wzroku, kiedy weszli biesiadnicy. W przyćmionym świetle Janice z początku nie zauważyła rozległych siniaków na jego twarzy. Ciemne ubranie gościa było podarte, wyplamione i zupełnie na nim wisiało. Roztaczał wokół siebie aurę człowieka pogodzonego ze swoim niewesołym losem. - Mogłeś przydzielić naszemu gościowi świeże ubranie - powiedział Dan do Glovera, zajmując miejsce w fotelu. - Przydzieliłem - odparł arcydruid. - Odmówił przyjęcia. - Może powinieneś zaproponować chałat i porcję popiołu - zauważyła Ashton. Jej uwaga wywołała ogólną wesołość. Janice nie zrozumiała dowcipu i nie przyłączyła się do chichotów. Nikt nie zwrócił na to uwagi. - Jesteście niegrzeczni, moi przyjaciele - oznajmił spokojnie Dan. - Pietro Rinaldi jest naszym gościem. Jeśli ma ochotę paradować w codziennym stroju, nie odpędzę go od swego stołu. Rinaldi uniósł głowę, kiedy Dan wymienił jego imię. Oczy rozszerzyły mu się lekko, gdy dostrzegł kto do niego mówi. Później przeniósł wzrok na Janice, a ona uśmiechnęła się do niego, chcąc dodać mu trochę otuchy. Rinaldi wzdrygnął się i zaczął oglądać dania rozłożone na stole. Dan podał Gloverowi wielką paterę mięsa, puszczając ją w obieg w stronę przeciwną do tej, po której siedziała Janice. Czekając na powrót talerza, zagaił rozmowę z gościem. - Z przyjemnością skonstatowałem fakt, że jednak dałeś się namówić do pozostania, Pietro. Okazja obcowania z osobą twojej mądrości nie nadarza się często. Dan czekał, aż Rinaldi coś odpowie, ale ksiądz grubiańsko milczał. - Daj spokój, Pietro. Rozmowa ze mną nie zagrozi twojej duszy. Rinaldi wpatrywał się w niego przez chwilę. - Czyżby? Wiem, czym jesteś. - Ach. Twój dar widzenia. Twoi bracia Sylwestrianie informowali mnie, że masz bardzo silny dar. To musi być niezwykle ciężkie widzieć wszystko i nie móc w pełni zrozumieć niczego. Zdobyłeś moje współczucie. - Oszczędź sobie - odparł Rinaldi. Janice wydało się, że ton jego głosu jest bardzo obrażający. - W wystarczającym stopniu rozumiem istoty twojego pokroju. - Doprawdy, Pietro? Nie sądzę, żebyśmy byli przedmiotem dogłębnej analizy w zbiorach bibliotecznych, w których prowadziłeś badania. Podejrzewam, że znalazłeś jedynie mgliste relacje, półprawdy oraz kiepskie spekulacje. Ale zamiast spierać się o to, co ci się wydaje, że wiesz, chciałbym pomówić z tobą o czymś, na czym znasz się doskonale. - Bo widzisz, słyszałem dużo o tobie, Pietro Rinaldi. Znam przebieg twojej kariery i wiele drobnych szczegółów z twojej historii. Ale co ważniejsze, wiem jakim jesteś człowiekiem. Jesteś człowiekiem czynu, bojownikiem. Gdy dowiedziałem się, w jaki sposób twój dar został ograniczony, ogarnął mnie smutek. Móc jedynie obserwować magię, która ożywia ten świat... takie ograniczenie to zbrodnia. Nie jesteś typem obserwatora, Pietro. Musi ci bardzo doskwierać to, że zawsze widzisz, a nigdy nie działasz. - Zaakceptowałem swój los. - Zgrabna formułka i szlachetna decyzja. Jestem pewien, że twoi przełożeni popierali i zachęcali do takiej postawy. A przecież akceptowanie nieuniknionego nie jest cnotą. Cnota wymaga poświęcenia, prawda? A przynajmniej dobrowolnej abstynencji. A twoja niemożność dotknięcia prawdziwej magii jest daleka od dobrowolności. W jej przypadku było podobnie, przypomniała sobie Janice. Pragnęła magii i popadła w rozpacz, kiedy okazało się, że nie ma odpowiedniego daru. - Już dawno nauczyłem się nie pożądać niemożliwego - odparł Rinaldi. Dan potrząsnął głową. - Chcesz powiedzieć, że nauczyłeś się nie pożądać tego, w co kazano ci wierzyć, że jest niemożliwe. Czy jesteś absolutnie przekonany, że magia nigdy nie popłynie przez twoje ręce? Janice była tego pewna, dopóki nie spotkała Dana. On pokazał jej sposób. - Pietro, twoja ignorancja dawała im poczucie bezpieczeństwa. Z ograniczonym dostępem do magii nie przedstawiałeś sobą większego zagrożenia. Dan przejął z powrotem paterę i nałożył sobie na talerz kilka soczystych kawałków. - Wiedząc czym jestem, zdajesz sobie równocześnie sprawę, że podążam ścieżkami niedostępnymi dla większości ludzi. Te ścieżki doprowadziły mnie do miejsc wypełnionych magiczną wiedzą. Moc, z którą tam obcowałem, przekracza moralne bariery. Nauczyłem się dzielić tą mocą. Mogę ofiarować ci sposób, dzięki któremu zdołasz przekroczyć własne ograniczenia. Magia, Pietro! Jeśli przyjmiesz ode mnie pomoc, okowy spadną. Poprowadzę cię w krainy mocy i pokażę sekretne ścieżki. Mogę podarować ci magię, do której tęsknisz. Wszystko, czego pragnę w zamian, to wsparcie nas i naszej sprawy - Dan wyciągnął w jego kierunku paterę z mięsem. - Jedz z nami. Rinaldi trzymał dłonie sztywno oparte na stole, ale wzrokiem uważnie lustrował siedzących biesiadników. - Znam cię dużo lepiej niż oni. Retro me, Satanas. Dan odłożył paterę i wybuchnął śmiechem. - Jestem osobą o dużych zdolnościach przekonywania, ale nigdy nie pretendowałem do miana tego konkretnego srebrnoustego diabła. - Ale jesteś diabłem. - Tak zostałem nazwany, ale nim nie jestem. Jestem dzieckiem ziemi, Pietro. Ni mniej, ni więcej. Ziemia jest w równym stopniu moim, co i twoim domem: obaj mamy swoje miejsce w wielkim planie. Ja jedynie pragnę zaproponować ci lepsze miejsce, z którego będziesz mógł cieszyć się potęgą, do której tęsknisz. Przecież znacznie przewyższasz intelektem te tłumy, które kłębią się na zewnątrz. Lepsi nie są krępowani konwenansami pomniejszych. Tak było zawsze. Czy nie czułeś od zawsze, że twoim przeznaczeniem jest zostać magiem? - Dołącz do nas i niech wypełni się los. Rinaldi zignorował nowo podaną paterę. - Bóg jest moją zbroją - powiedział. - On daje mi całą siłę, jakiej potrzebuję. Głupiec, pomyślała Janice. Bóg ustanowił naturalny porządek na ziemi i zgodnie z tym porządkiem istniała jedna nadrzędna zasada; zasada łowcy i ofiary. Jeżeli nie byłeś jednym, to musiałeś być drugim. Silniejszy żywił się słabszym. Bóg rozumiał to tworząc świat. Czyżby Rinaldi był takim ślepcem? - Twoja wizja Boga nie przysparza ci niczego, poza frustracją - oznajmił Dan. - Zaakceptowałeś zniekształcenie rzeczywistości, nie mając odniesienia. Ale przestałeś już być naiwnym dzieckiem. Widziałeś magię, małą i wielką. Widziałeś duchy latające w powietrzu. Czy chcesz na zawsze pozostać tylko biernym obserwatorem? Jakże musi cię dręczyć to, że nie jesteś w stanie uczestniczyć w czynieniu cudów! - Taki jest porządek rzeczy - stwierdził Rinaldi. Janice wyczuła w jego głosie mniej przekonania, niż na początku rozmowy. Dan mówił, że Rinaldi to inteligentny człowiek. Może zaczynał dostrzegać mądrość zawartą w słowach Dana. Janice miała przynajmniej taką nadzieję. - Porządek rzeczy? - spytał ironicznie Dan. - Porządek rzeczy ma niewielki wpływ na człowieka, który dysponuje dostateczną siłą, by korzystać z nadarzających się okazji. Rozejrzyj się tylko bacznie dookoła, a zobaczysz. Moi towarzysze spożywają posiłek przy tym stole, są cali i zdrowi. A co więcej, są silniejsi, niż byli przedtem. Twój dar pozwala ci to widzieć, prawda? Rinaldi zwiesił głowę i nic nie powiedział. - Popatrz na nich! Głowa Rinaldiego posłusznie uniosła się. Patrzył na biesiadników oczami równie białymi, jak śnieg. Dan rozsiadł się wygodnie i uśmiechnął z satysfakcją. - Tak, widzisz wyraźnie, że ich aury są silniejsze, gdy biorą udział w moich ucztach. Ty również możesz nabrać mocy. Mocy, która pozwoli ci przerwać pęta i dotknąć oblicza magii. Pragniesz poczuć magię, prawda, że pragniesz? - Tak - głos Rinaldiego był bardzo przytłumiony. - A więc dołącz do nas - powiedział Dan, pochylając się i podając po raz trzeci paterę. - To wcale nie jest takie trudne. Przejmij siłę innego. Umocnij własne ciało i ducha. Nozdrza Rinaldiego rozszerzyły się. Zaczął ciężko oddychać. Pot skraplał się na jego czole i górnej wardze. Oczami pochłaniał mięso na talerzu. - Chodź, Pietro. Nie możesz mi odmówić. Pragnę jedynie pomóc ci w wypełnieniu przeznaczenia. Rinaldi złączył palce, łokcie trzymając cały czas na stole i ukrył głowę w dłoniach. Dygotał. Dan parsknął i podał paterę Janice. Nałożyła sobie kawałek na talerz i przekazała dalej. Czuła współczucie dla Rinaldiego. Dlaczego tak bardzo wzbraniał się przed dołączeniem do ich kręgu? Dlaczego nie chciał przyjąć tego, co proponował mu Dan? Patera zatoczyła pełny krąg i biesiadnicy rozpoczęli posiłek. Rinaldi obserwował ich zza bariery splecionych rąk Jego oczy robiły się coraz bardziej rozwarte. W reszcie krzyknął. - Czy nie zdajecie sobie sprawy z tego, co jecie? Nad stołem zawisła cisza. Dan uśmiechnął się do Janice, a ona odpowiedziała tym samym. - Ofiarę - powiedziała bezgłośnie do swojego kochanka. Dan uśmiechnął się jeszcze szerzej. Glover odchrząknął i powiedział. - Owszem. Jesteśmy zupełnie świadomi. Bierzemy udział w rytualnej wieczerzy. Jest to niezbędny element do zakończenia rytuału. Oczyszczamy nieczyste i oddajemy z powrotem do świętego obiegu ziemi. Poprzez nas ulegają oczyszczeniu, a my dzięki nim nabieramy sił. - Niech Bóg ma was w swojej opiece! Wyjecie ludzkie mięso! - Rinaldi sprawiał wrażenie człowieka na granicy histerii. - Wyrzeczcie się swego grzechu! Zwalczcie zły wpływ tego potwora! - Uczestniczymy w rytualnym sakramencie - odpowiedziała spokojnie Ashton. - Myślałem, że Kościół zrobił się bardziej otwarty na sprawy innych wyznań - dodał inny druid. - Robimy to dla dobra tej ziemi - wyjaśnił trzeci. Rinaldi usiłował wstać, ale Dan uczynił szybki gest i niewidzialna dłoń przytrzymała go na miejscu. - To bardzo niegrzecznie wstawać od stołu przed zakończeniem posiłku - skarcił go Dan. - Pozwól mi odejść! Nie przystąpię do was! - Jestem cierpliwy, Pietro - powiedział Dan, nie poruszony wybuchem Rinaldiego. - Dam ci jeszcze jedną szansę. - Prędzej umrę. - Może. Może nie. Moja siła przekonywania jest równie wielka, co cierpliwość. Jestem przekonany, że w końcu zrozumiesz mój punkt widzenia. Prędzej, czy później każdy głodnieje. ROZDZIAŁ 39 - Namierzyłam księdza - zsyntetyzowany głos Jenny dobiegł z telekomu. Hart rozważała niedawno, czy nie skierować swojego deckera na poszukiwania jakichś bardziej istotnych rzeczy, ale dane to dane i Jenny, jak przystało na rasowego deckera, rejestrowała wszystko, co pojawiało się wokół. Powinna dziękować Bogu, że znowu może na niej polegać. Dodger, choć pod względem technicznym bardziej błyskotliwy, był znacznie mniej stabilny pod względem emocjonalnym. Co do Jenny, to traciła trochę kontrolę nad sytuacją pod wpływem stresu. - Słucham, Jenny? - Jakiś uliczny runner nadał wczoraj pilną wiadomość do lokalnej sieci shadowrunnerów. Tuż po dwunastej był świadkiem porwania z wykorzystaniem magii pod kościołem św. Bazyla południowym Londynie. Wygląd ofiary odpowiada rysopisowi tego księdza. - W dalszym ciągu może chodzić o tysiąc innych osób. - Byle kto nie przyciąga uwagi innych, z których dwóch przypominało z wyglądu twoich druidów. - Masz jakieś szczegóły? - Niestety nie. Wywiadowca nie chciał się wtrącać. Dał nogę, gdy tylko pstryknął parę fotek. Twierdzi, że poławianie ognistych kuł nie jest w jego stylu. - Spryciarz. Po chwili milczenia Jenny odezwała się znów z napięciem w głosie. - Myślę, że nam też przydałoby się trochę roztropności, szefie. - Dostrzegasz jakiś problem, Jenny? - Ależ nie, szefie - odpowiedziała pospiesznie. - Ty płacisz rachunki, a ja pływam po Matrycy. Czy można sobie wyobrazić lepszy układ? Pomyślałam sobie tylko, że tym razem podchodzisz diabelnie blisko ognia. - Po prostu wykonuj swoją robotę, dziewczyno. O mnie się nie martw. - W porządku. Tylko nie chcę oglądać, jak szef dostaje po skórze bez żadnego sensownego powodu. Hart nie podobała się możliwość dostania po skórze z jakiegokolwiek powodu. Obawy Jenny nie były pozbawione podstaw. Zewsząd zaczynały wyłaniać się nieprzewidziane okoliczności. Im szybciej załatwią całą sprawę, tym lepiej dla nich. - Zorganizowałaś najemników? - Zapłaciłam im część zaliczki, więc czekają na rozkazy. Wszakże jeśli są tacy dobrzy, jak twierdzą, to nie starczy nam gotówki na opłacenie pełnej kwoty po wypełnieniu zadania. Zaplecze logistyczne pożarło większą część budżetu. -Nie martw się, poniosą odpowiednie straty. Prześlij mi dane na temat umówionego spotkania. Sygnał z telekomu oznajmił przekaz danych na drugim kanale. Hart podzieliła ekran i przejrzała szczegóły. Stwierdziła z zadowoleniem, że wszystko jest jak należy. - Pora wracać do pracy. - Już mnie nie ma, szefie - głos Jenny rozpłynął się w symulowanym echu efektu dopplera. Wieść o losie ojca Rinaldiego w końcu do nich dotarła i nie zwiastowała niczego dobrego. Próbując skontaktować się z grupą śledczą, którą jego zakon wysłał na Wyspy Brytyjskie, ksiądz wpadł w ręce agentów Ukrytego Kręgu. Sam nie miał wątpliwości, że kapłan będzie jedną z kolejnych ofiar podczas następnego odrażającego rytuału druidzkich renegatów. Pojmanie Rinaldiego skomplikowało pewne sprawy, a Sam miał już dość własnych problemów. Wszystko zaczynało się beznadziejnie gmatwać. Wpatrywał się w otwarty pakunek, który przyniósł Dodger. Na rozłożonym papierze leżała pistoletowa kabura owinięta pasem. Gładka czarna skóra skrywała jego Narcoject Lethe, tę samą broń, którą podarował mu Dodger, i którą zabrała Hart. Obok spoczywał skamieniały kieł. "Jakiś rodzaj dinozaura z gatunku Cretaceous", wyjaśnił paleontolog, kiedy Sam zabrał swoje trofeum do muzeum. Sam uważał, że posiada znacznie lepsze wiadomości na temat jego pochodzenia, ale tamtej nocy na pustkowiach, kiedy odłamał ów kieł od skamieliny, był ranny i trawiony gorączką. Czymkolwiek był ten ząb w rzeczywistości, od czasu kiedy powiesił go sobie na szyi, stał się dla niego magicznym fetyszem. Między pistoletem, a kłem leżała skórzana kurtka podszyta kevlarem, którą Sally podarowała mu po jego pierwszej samotnej akcji. Jaki cel przyświecał Hart, że dała Dodgerowi ten pakunek pełen prezentów dla Sama? W środku nie było pułapek. Sam nie wykrył obecności magii, a Willie sprawdziła, że zawartość pakunku nie zawiera żadnych technologicznych pluskiew. "Przydadzą mu się", powiedziała Hart. Do czego? Przeciwko niej? Jeżeli miały to być swego rodzaju przeprosiny, to dlaczego nie skontaktowała się z nim osobiście? Zwrot osobistych drobiazgów jedynie dodatkowo zamieszał mu w głowie, budząc kolejne pytania. Czas uciekał. Trzeba było odbić Rinaldiego, co wymagało rozdzielenia i tak już bardzo wątłych sił runnerów. Nie było na to rady. Gdyby przeprowadzili zamach na Hyde-White'a przed odbiciem jeńców z rąk Kręgu, istniałoby zbyt wielkie prawdopodobieństwo, że ci ostatni zostaną natychmiast uśmierceni. Gdyby natomiast akcję ratunkową przeprowadzili w pierwszej kolejności, Krąg zostałby uprzedzony, że oddział Sama znowu powrócił na arenę. Element zaskoczenia stanowił ich jedyny atut, a jednoczesny atak w dwóch miejscach był jedynym sposobem na wykorzystanie tego atutu. Był też doskonałym sposobem na popełnienie samobójstwa. Nie dysponowali dostateczną ilością ludzi do przeprowadzenia tych akcji. Herzog nie żył, a uliczne kontakty Willie doniosły jej, że śmierć szamana skutecznie odcięła ich od jakiejkolwiek pomocy ze strony lokalnych gangów. Po ulicach krążyły plotki, że ta akcja jest samobójstwem. Dodger w dalszym ciągu usiłował skontaktować się z przyjaciółmi spoza miasta, ale Sam nie żywił wielkich nadziei, że będą to godni przeciwnicy dla druidów. Wydał im jednak odpowiednie polecenia, bo chciał ułatwić Dodgerowi wyprawę ratunkową po Rinaldiego. Atak planowany przez Sama miał za zadanie odciągnąć uwagę ochrony, aby grupa Dodgera napotkała możliwie niewielki opór. Zdołali nawiązać odpowiednie kontakty przez Coga i zaopatrzyć Willie w niezbędny sprzęt. Plan był kiepski i Sam zdawał sobie z tego sprawę. Ale musieli przeprowadzić tę akcję. Podział sił osłabił ich poważnie. Lecz Sam nie mógł zostawić Rinaldiego, a nie widział sposobu na pogodzenie obu operacji. Trzeba było przeprowadzić jednocześnie wszystko, albo nic. Odchylił głowę do tyłu i przymknął oczy, stosując ćwiczenia, których nauczył go Herzog, aby zredukować napięcie. Kiedy poczuł, że mięśnie karku rozluźniają się nieco, odetchnął i znów wyprostował głowę. Ekran telekomu, stojącego po drugiej stronie zagadkowego podarunku od Hart, wyświetlał nieruchomy obraz. Na monitorze widniała jakaś książka w twardej okładce, leżąca na dywanie i częściowo przykryta prześcieradłem. Obraz nie był wyraźny w wyniku dużego powiększenia, ale Sam nie miał problemów z rozpoznaniem tego dzieła. Mimo że elektroniczne poszukiwania Dodgera coraz bardziej negowały możliwość, aby kobieta trzymana w rezydencji Hyde-White'a była rzeczywiście siostrą Sama, książka stanowiła poważny kontrargument. W dodatku Sam przychylał się do racji tego argumentu, co dodatkowo wzmagało jego pośpiech. Jedynie nazwisko autora i połowa tytułu były widoczne na ekranie, ale Sam doskonale znał tę pozycję. Była to "Królowa Magii" pióra R. Normana Cartera. Oryginalna obwoluta zniknęła, zastąpiona kawałkiem plastykowej folii. Sam pamiętał, jak stał za ojcem i ciekawie zerkał mu przez ramię, by móc obserwować, jak tato starannie kaligrafuje tytuł książki na teraz już mocno wytartym kawałku plastyku. Słyszał jak Janice płacze w drugim pokoju i jak ich mama cichym, kojącym głosem próbuje uspokoić córkę. Sam w dalszym ciągu był zły i nie rozumiał upodobania swojej siostry do tej opowieści. Myślał, że ojciec poprze jego stanowisko. Przecież ta książka aprobowała magię. Samowi wydawało się, że ratuje siostrę przez zagrożeniami, jakie niesie magia. Niestety, jako dziewięcioletni chłopiec nie miał pojęcia o wielu sprawach. Mimo niedokładnej naprawy, a może właśnie z tego powodu, książka stała się jednym z najcenniejszych skarbów dzieciństwa dla Janice. Podobnie, jak ojciec, zawsze czuła sentyment do książek. Sam nie rozumiał namiętności, jaką czuła do tych materialnych obiektów, ale był pewien, że wykorzystała dostępną wielkość bagażu, aby zabrać ulubione lektury na Yomi. Teraz ta książka leżała w rezydencji Hyde-White'a i Sam nie potrafił sobie wyobrazić, żeby należała do kogoś innego, niż jego siostra. W jakiś sposób Hyde-White wydostał jaz Yomi i opętał. Właściwie Sam powinien odczuwać wdzięczność. Druid uczynił coś, czego Sam nie był w stanie zrealizować. Lecz górę brała wrogość do tego człowieka. Janice najwyraźniej zamieniła jedną formę niewoli na inną i prawdopodobnie była w dodatku wdzięczna grubemu druidowi za uwagę, jaką jej poświęcał. Jej postać po goblinizacji z pewnością nie była piękna. Sam nie mógł pozwolić, aby jego siostra żyła w takim stanie. Janice była ostatnim członkiem rodziny, jaki mu pozostał. Miał zamiar walczyć o jej wolność, nawet gdyby Hyde-White był tylko bogatym i wpływowym właścicielem korporacji o nieco egzotycznych upodobaniach łóżkowych. Zło, za którym stał druid, czyniło eliminację Hyde-White'a sprawą absolutnie priorytetową. Dodger miał świadomość, że kontakt elektroniczny byłby znacznie bezpieczniejszy. I nie chodziło o to, że lękał się o bezpieczeństwo fizyczne; starannie wybrał miejsce spotkania. Chociaż elfy stanowiły dość rzadki obrazek w pleksie, ich obecność w zaciszu pubu mniej będzie rzucała się w oczy. Londyńscy metaludzie okazywali znacznie więcej wzajemnej tolerancji, niż normy dla jakiegokolwiek metatypu. Mimo, że kontakt przez Matrycę nastręczał mniej problemów, zdecydował się na załatwienie sprawy osobiście. Nie dlatego, żeby koniecznie chciał spotkać się z Estiosem twarzą w twarz - chętnie oszczędziłby sobie tej wątpliwej przyjemności. Czuł, że pragnie zobaczyć się z Teresą. Sączył już trzecią szklankę V-soku, kiedy do pubu weszli Estios oraz Teresa i zajęli boks w narożniku. Ze swojego anonimowego miejsca przy kontuarze obserwował, czy nie mają ogona. Zadowolony, że nie widać żadnych tajniaków, podał stojącemu za barem orkowi jednorazowy kredytstick i dołączył do znajomych. Teresa wyglądała na zmęczoną i sponiewieraną, ale wykrzesała dla niego uśmiech. Wyraz twarzy Estiosa był równie kwaśny, co zwykle pod warstwą zmęczenia. Dłoń, którą bębnił nerwowo o blat stołu, miał owiniętą bandażem. W niektórych miejscach prześwitywało żywe mięso. - Przejdźmy do sprawy, numerze z ciemnych alejek. Nie lubię siedzieć w takich eksponowanych miejscach. Dodger posłał mu uśmiech równie szczery, co megakorporacyjny kierownik ds. public relations, podczas konferencji prasowej. - Doprawdy, mamy dzisiaj cudowny wieczór i z niecierpliwością oczekuję pytań o moje zdrowie. - Niech jedna rzecz dotrze do twoich spiczastych uszu, mądralo. Zeszłej nocy straciliśmy Chatterjee. Dodger pożałował swoich słów. Nie darzył jakimiś specjalnymi uczuciami tego indiańskiego elfa, ale podziwiał w nim doświadczonego runnera. - Wiem, przykro mi. - To niczego nie zmienia. On w dalszym ciągu nie żyje. Gdybyśmy dysponowali trochę większą ilością mięśni, nie doszłoby do tego. Teresa przeszkodziła Dodgerowi w odpowiedzi. - Nie ma sensu obwiniać o to Dodgera. Poprowadziłeś rajd wiedząc, że Chatterjee nie da rady. - Nie zaczynaj - warknął Estios. Teresa rozparła się wygodnie na ławce. Gwałtowna reakcja Estiosa dowiodła, że jej słowa nie były bezpodstawne. - Chatterjee znał ryzyko - Estios skierował te słowa bezpośrednio do Dodgera, jakby chcąc usprawiedliwić swoją odpowiedzialność za śmierć drugiego elfa. - Tutaj nie czas na zabawę. Ale jego śmierć obciążyła drużynę i nie mam zamiaru stracić kogokolwiek ze względu na bezsensowne pogaduszki z tobą. Wy-łuszcz szybko swoją sprawę, albo odejdziemy. - Doskonale. Jesteśmy w posiadaniu wiarygodnych informacji, że jeden z członków Ukrytego Kręgu planuje w najbliższym czasie podróż. Będzie więc okazja, żeby zaatakować. - Rozumiem, że twoja obecność tutaj świadczy, iż Verner nie siedzi mu na karku. - Jej. Chodzi o Wallace. - Mniejsza o to - odparł Estios, zbywając sprostowanie poirytowanym machnięciem zranioną ręką. - Informowałeś, że jego strategia polega na zredukowaniu liczby druidów. Dodger starał się, żeby w jego głosie została zawarta dostateczna porcja urazy. - Informowałem o wszystkim ze skrupulatną dokładnością. Pan Twist pragnie zaczekać z atakiem na grubszą rybę. - Dlaczego w takim razie przekazujesz tę informację nam? Jeżeli załatwimy Wallace, zaniepokoimy tym samym Krąg - zauważyła Teresa. - To skomplikuje Vernerowi plany. - Udana akcja osłabi Krąg - Dodger zwrócił się do Estiosa. -Sądzę, że nawet ty dostrzegasz, iż osłabienie ich działa na naszą korzyść. - Będzie tylko jeden druid? - spytał Estios, wciąż pełen podejrzeń. - Odkąd załatwiliśmy Carstairsa, trzymają się raczej w kupie. - Tym razem Krąg się rozdzieli. Jeden druid i minimalna ilość mięśniaków. Krąg w dalszym ciągu usiłuje rozszerzyć swoje kontakty w świecie cieni i to właśnie ma być spotkanie z ważnym numerem. Skoro miejsce spotkania znajduje się na terenie posiadłości Wallace, sytuacja budzi zaufanie. W grę wchodzą bardzo niewielkie siły bezpieczeństwa. - Masz plany tego umówionego miejsca? - Oczywiście - Dodger pchnął po blacie pudełko z chipem. -Również czas i drogi dojazdowe. - I chcesz zająć miejsce Chatterjee na czas tej akcji? Dodger zawahał się. - Będę monitorował rajd z Matrycy. - Cóż za bohater, prawda Tereso? W Matrycy nie można dostać serii z automatu, albo strumienia ciekłego ognia na twarz. - Za to czyhają inne niebezpieczeństwa - odparła. Dodger zastanawiał się, czy te słowa wynikały z troski o niego. Estios nie omieszkał do końca sprecyzować swoich uczuć. - Jednak wiemy już, że Krąg nie ma w swojej lidze deckera. - Czy to miał być dwuznaczny komplement, Estios? - spytał Dodger z udawanym zaskoczeniem. Estios spojrzał na niego niechętnie i wstał. Prawie siłą wyciągnął Teresę z boksu. - Jeżeli odwalisz swoją robotę, numerze, my zdejmiemy druida. Tak nagłe zakończenie spotkania pogrzebało nadzieje Dodgera na chwilę samotności z Teresą. Poirytowany nie wytrzymał i krzyknął jeszcze za odchodzącym Estiosem. - Co jest, panie kompetentny? Nie ufasz mi? ROZDZIAŁ 40 Na zewnątrz kabiny hulał wiatr. Pęd powietrza nieomal zagłuszał jęki i pomruki, jakie wydawały naprężone linki, łączące Fledermausa z jego bezpilotowymi bliźniakami. Dzięki takiemu połączeniu, autopiloty obu pojazdów powtarzały bezbłędnie manewry dokonywane przez Sama. Ich psim mózgom zostawiono tylko tyle swobody, aby mogły reagować na lekkie różnice w natężeniu prądów powietrznych. Potrójne wieże Centrum Brighton stały dumnie w oddali, niczym świecące iglice na tle nocnego nieba. W dole i za nimi światła rozległej dzielnicy tworzyły krajobraz, przypominający masowy wylęg rozdrażnionych świetlików. Gdzieś w dole różnorakie radary przeczesywał} mrok. Dzięki przewodom nie musieli używać urządzeń nadawczych, które mogłyby ich zdemaskować. Obleczone pianką wnętrza i kompozytowa konstrukcja szkieletów maskowały metalową zawartość pojazdów. Dla każdego operatora radaru formacja Fledermausów powinna wyglądać jak zwyczajny klucz nocnych rybitw. Sam miał nadzieję, że tak było w istocie. Cog uspokajał go w tej kwestii, ale Cog czekał bezpiecznie na ziemi. Sam zwrócił dziób pojazdu w stronę lądu, korzystając z porannej bryzy od morza. Dwa pozostałe ultra lekkie samolociki skierowały się jego śladem, niczym posłuszne psy. Hart dotknęła językiem przycisk mikrofonu na hełmofonie, w milczeniu potwierdzając sygnał od Jenny. Rzut oka ponad krawędź budynku ujawnił dwa pojazdy z najemnikami, zajmujące ustalone pozycje na placu między wieżami. Nadchodził czas rozpoczęcia akcji. Jenny udało się zgromadzić całkiem sporą gromadkę, wziąwszy pod uwagę ograniczenia czasowe. Najemnicy byli absolutnie pewni siebie, tak, jak obiecała decker. Nie mieli zresztą dość rozumu, żeby zachowywać się inaczej. Mimo wszystko byli dobrze wyposażeni w nierozpoznawalny sprzęt, który osobiście sprawdziła na odprawie. Co ważniejsze, mieli dobre humory i czekali niecierpliwie na rozpoczęcie odwetowej, jak sądzili, akcji przeciw wielkim posiadaczom. Hart załatwiła tym łachmaniarzom wszystko to, czego żądali w kontrakcie. Bojowe narkotyki podniosą ich odporność na ból i wzmogą wydzielanie adrenaliny, co zwiększy ich wydajność fizyczną, obcinając jednocześnie funkcje myślowe. Rzecz idealna dla akcji pod kryptonimem "strzelaj i uciekaj", gdzie żadne taktyczne zawiłości nie wchodziły w grę. Surowo ostrzegła ich, żeby brali tylko po jednej porcji, ale i tak wiedziała, że większość połknie kilka ampułek. Właściwie liczyła na to i dopilnowała, żeby narkotyk był wyjątkowej czystości. Najemnik, który ulegnie jego fałszywej obietnicy niezwyciężonej siły, nie doczeka prawdopodobnie końca potyczki, lecz do tego czasu będzie wart dwóch albo trzech normalnych żołnierzy. Będą potrzebowali niezłego kopa. Nie wspomniała o magii, z którą przyjdzie się im zmierzyć. Hart położyła na gzymsie karabinek Connera z zamontowanym hakiem i obejrzała przez celownik przeciwległy dach. W dalszym ciągu panował tam spokój. Żałowała, że nie może zajrzeć do środka, ale nie miała odwagi wysłać Alepha, albo samej dokonać astralnego rekonesansu. Element zaskoczenia był decydujący. Mięśnie czekając na sygnał od Jenny, próbowała rozluźnić. - Drugie drzwi po lewej stronie. Dodger obserwował Estiosa i Teresę, idących w dół korytarza. Kobieta osłaniała, a ciemnowłosy elf szedł przodem. Później on przystawał, a ona dołączała. Byli ostrożni i zachowywali się cicho. Gdyby Dodger nie obserwował holu przez kamerę, nie miałby pojęcia, że tam są, mierniki dźwiękoczułe nie rejestrowały żadnych zakłóceń, ponieważ Estios użył czaru ochronnego. W końcu dotarli do odpowiednich drzwi. Gdy Teresa i Estios szykowali się do sforsowania ich, Dodger przełączył kamery i sprawdził pomieszczenie. Z zadowoleniem stwierdził, że wszystko gra. - Wszystko w porządku - powiedział pewnym głosem. Estios skiną głową w kierunku Teresy. Czekał tylko, aby dała sygnał gotowości, a wtedy zaatakuje drzwi. Następnie kopnął je mocno. Drzwi częściowo pękły. Estios przykucnął. Teresa rozpruła drzwi serią i uskoczyła w lewo. Estios natomiast wycelował w stronę wejścia, przygotowany na wszelkie zagrożenia. Dodger wiedział jednak, że żadnego zagrożenia nie ma. Pietro Rinaldi nagle przebudził się. Był oszołomiony. Spojrzał zmęczonym wzrokiem na przyglądające mu się z ciekawością, uzbrojone elfy. Jak przystało na inteligentnego człowieka nie wykonywał żadnych zbędnych ruchów. Estios odłożył Steyra i trzasnął pięścią w podłogę, a następnie wściekle krzyknął do mikrofonu. - Dlaczego kazałeś nam tutaj przyjść! - Proszę, szlachetny zbawco, nie krzycz tak. Myślę, że zakłócasz spokój świątobliwego ojca. Możliwe również, że usłyszy cię ATT -Multifax oraz jej opieszałe, choć liczebne siły bezpieczeństwa. - Ojciec? Ten facet jest księdzem? Dodger był niezwykle zadowolony. Widok nie panującego nad sobą Estiosa dawał mu dużo satysfakcji. - Nie powinieneś okazywać teraz swoich uprzedzeń. Może to mieć zły wpływ na stosunki międzyludzkie. Czasy są trudne i pamiętaj, że "wróg mojego wroga"... i tak dalej. Dobry ojciec sprzeciwił się naszym wspólnym nieprzyjaciołom, jest teraz ich więźniem. - To jego problem. - Jesteś krótkowzroczny, panie mroźnooki - skarcił go Dodger. - Ten dżentelmen może posiadać informacje, które będziemy mogli wykorzystać. - Estios był zły. Zastanawiał się, co ma odpowiedzieć, gdy nagle jego ręki dotknęła Teresa. - Dodger ma rację - powiedziała łagodnie. Jej słowa wywołały niezadowolenie Estiosa, lecz w końcu opanował się. - Poza tym, jeżeli już nas widział, to nie możemy go tak zostawić. - Powinniście już iść. Zarejestrowałem aktywność detektorów ruchu w poprzecznym korytarzu przy trzeciej stacji. - Do diabła! - wykrzyknął Estios. - Nie lubię być wykorzystywanym, runnerze z bocznych uliczek. Jeszcze pogadamy o tej sprawie. Mimo cierpkiego komentarza, pomógł Rinaldiemu wstać. Dzięki pomocy elfów, podtrzymujących go z obu stron, Rinaldi mógł iść. Cała trójka ruszyła w dół korytarza. Dodger prowadził ich po budynku tak, aby omijali strażnicze posterunki, oraz nie natknęli się na żadne patrole. Z najświeższych informacji, jakie posiadał wynikało, że personel ATT-Multifax nie należał do spisku zorganizowanego przez Krąg, lecz nie był tego do końca pewien. Dwa eskortujące wychudzonego księdza elfy z pewnością wzbudziłyby zainteresowanie ochrony. Gdy elfy oraz ksiądz weszli do windy i kierowali się w stronę dachu, Dodger postanowił ponownie przełączyć kamery na poziom, w którym uwięziony był wcześniej Rinaldi. Nie powinno to spowodować żadnych zakłóceń. Zaczął obserwować tę strefę w samą porę, by zobaczyć grupę czterech osób idących w kierunku pustego już pomieszczenia. - Cholera! To naprawdę jest Wallace. - Co powiedziałeś, runnerze z ciemnych uliczek? - uwaga Estiosa uświadomiła Dodgerowi, że wysłał w eter odgłos swojego zaskoczenia. - Nic - odpowiedział szybko. - Po prostu wejdźcie do windy i jedźcie. - Estios coś odpowiedział, lecz Dodger nie myślał o tym, ponieważ był zajęty obserwowaniem grupy druidów, za pomocą kamery bezpieczeństwa. Nie widział przy nich żadnych nadajników, co stanowiło jakiś atut; miał szansę opóźnić ich marsz. Postanowił odizolować to piętro, poprzez uaktywnienie wszystkich telekomunikacyjnych obwodów w tej strefie. Widział, jak grupa druidów odkryła, że ich więzień uciekł. Postanowił więc uruchomić specjalny program, który mógł wywoływać w systemie różnego rodzaju zakłócenia. Dopóki ktoś nie wyizoluje wirusa, będzie to wyglądało jakby grupa hackerów złamała bezpośrednie zabezpieczenie, powodując zaburzenia w telekomunikacyjnych liniach. Zanim zrozumieją co się stało, będzie już daleko stąd -taką miał przynajmniej nadzieję. Jak przypuszczał, pierwszym ruchem, jaki zrobiła Wallace i jej towarzysze, było użycie telekomu, aby zaalarmować resztę Kręgu. W czasie, gdy próbowali nawiązać łączność, Dodger kontynuował swoją partyzancką taktykę. Jego naziemny zespół znajdował się już na dachu, więc elf mógł wyłączyć windy. Czekał w napięciu, co będzie się działo dalej. Wallace, nie mogąc uzyskać połączenia z resztą Kręgu za pomocą telekomu, postanowiła pójść razem ze swoimi towarzyszami w kierunku wind. Dodger miał jedynie kilka sekund na to, aby zrobić coś, zanim zdecydują się skorzystać ze schodów. Jedną po drugiej odłączał kamery bezpieczeństwa na tym poziomie, oraz przy windach. Spowodowało to uruchomienie alarmowego systemu bezpieczeństwa ATT-Multifax, który ostrzegał, że w budynku znajdują się intruzi. Uaktywnienie alarmowego systemu bezpieczeństwa umożliwiło mu włączenie magnetycznego zamykania drzwi klatki schodowej, co spowodowało uwięzienie Wallace i jej kompanów na tym poziomie i wysłanie tam oddziałów pacyfikacyjnych. Następnie uruchomił program, który w przypadkowy sposób włączał zraszacze na poziomie piwnicznym, uruchamiając w ten sposób ogniowe alarmy na wszystkich wyższych poziomach. Panujący dookoła chaos i hałas wprawił w tak duże zakłopotanie Wallace, że nie wiedziała chwilowo w jaki sposób użyć magii, aby rozwiązać problem. Chciał zostać i przyglądać się widowisku, lecz po wyłączeniu kamer nie mógł zbyt dużo zobaczyć. Poza tym musiał być teraz w innym miejscu. Nadał sygnał ewakuacji i wyszedł z systemu ATT-Multifax równie niepostrzeżenie, jak tam przeniknął. Glover przyglądał się słabnącym światłom odlatującego śmigłowca. Samolotem tym leciała Ashton. Miała za zadanie zbadać, co było przyczyną zakłóceń powstałych w układzie ATT-Multifax. Nie było do tej pory żadnych wiadomości od Wallace, co sugerowało, że coś jest nie w porządku na niższym poziomie, w którym Glover przetrzymywał jeńca wojennego Hyde-White'a. Zakłócenia niekoniecznie jednak musiały być związane z uwięzionym księdzem. Znajdowało się tam wystarczająco dużo innych obiektów, mogących przyciągnąć uwagę shadowrunnerów. Krąg zajął się pozostałymi członkami grupy księdza w bardzo skuteczny sposób, a dochodzenia Watykanu nie przynosiły żadnych rezultatów. Wydawało się mało prawdopodobne, aby tak szybko mogła zostać wysłana druga grupa. Poza tym ksiądz był zbyt krótko w tym kraju, aby wejść w kontakt z innymi jednostkami. Glover nie zamierzał podejmować żadnego ryzykownego posunięcia, dopóki nie nawiąże kontaktu z Wallace. Jeśli zaistnieje jakiekolwiek zagrożenie ich interesów, to magiczne umiejętności Ashton i jej potężna straż przyboczna poradzą sobie z tym. Wiedział jednak, że do czasu powrotu Wallace i Ashton magiczna ochrona wieży Hawthornwaite będzie osłabiona. Gdy shadowrunnerzy zabili Carstairsa, Krąg stracił swoją najlepiej umiejscowioną wtyczkę w miejscowych władzach. Ochrona, jaką zapewniał ich operacjom, nie zniknęła całkowicie, ale została zredukowana i musieli przegrupować siły. Używali rezydencji Carstairsa, jako głównej bazy wypadowej. Jednak po jego śmierci zostali zmuszeni szukać nowego miejsca. Aby zapewnić sobie wzajemne wsparcie, musieli znaleźć leżące możliwie blisko siebie mieszkania. Poza tym, powinni mieć łatwy dostęp do niższych klas, aby kontynuować rytualny cykl. Koneksje w ziemskim świecie potrzebne były do tego, żeby Krąg pozostał w ukryciu, dopóki moc rytualnego cyklu nie będzie kompletna. Brighton Centrum wydawało się być do tego najlepszym miejscem. Sir Winston Neville był właścicielem ziemi, na której Centrum zostało zbudowane, a poza tym był dzierżawcą i miał duże udziały w korporacji, która zarządzała całym kompleksem. Publiczne kontakty uprzedniego arcydruida z Gordonem pozwalały na łatwe przenosiny do kompleksu, pod przykrywką spraw towarzyskich. Niektórzy z Kręgu nie musieli się specjalnie wysilać, żeby przenieść swoje działania do Centrum. Korporacja GWN Hyde-White'a wynajmowała już pomieszczenia na mieszkalnych piętrach w wieży Hawthornwaite, podobnie Miltech Research Ashtona. ATT miało rezydencje we wszystkich trzech wieżach, a Glover ze względu na przywileje, które mu przysługiwały mógł z łatwością tam zamieszkać. Z tego wynikało, że tylko Wallace brakowało wystarczającego motywu. Była jednak dostatecznie bogata, aby pozwolić sobie na wynajem jednego z luksusowych apartamentów. W ten sposób członkowie Kręgu zebrali się pod jednym dachem, nie ściągając niczyjej uwagi. Brzęczenie pochodzące z telekomu przerwało tok myślenia Glovera. Barnett, tak jak wypadało, podniósł słuchawkę. Ton dzwonka świadczył, że na linii jest ktoś z oficerów bezpieczeństwa. Glover niezbyt dobrze słyszał o czym mówili, lecz zrozumiał na tyle dużo, aby nie okazać zaskoczenia, gdy Barnett oświadczył: - Uważaj co teraz powiem, Glover. Wszystko wskazuje na to, że powstały pewne problemy na poziomie plaża. - Czy powinno nas to martwić? - Cóż, jeszcze nie wiem - Barnett przygładził wąsy nerwowym ruchem, w którym Glover zauważył irytację. - Wieczorem zarejestrowaliśmy dużo alarmów w całym kompleksie. Większość z nich była fałszywa, lecz ten jest prawdziwy. Mamy informacje, że około dziesięciu dobrze uzbrojonych intruzów sieje spustoszenie na poziomach lobby i mezzanine. - Czy próbowali sforsować wejście do wieży? Barnett potrząsnął głową. -Jeszcze nie. Odznaczają się dużą siłą i gwałtownością, a niektóre jednostki wpadają w berserkerski szał, co pozwala nam przypuszczać, że mogą być dla nas bardzo niebezpieczni. Osobiście określiłbym skalę zagrożenia jako niepokojącą. Glover czuł narastające rozdrażnienie, słysząc drżący głos Bar-netta. - Myślę, że jesteś dobrze przygotowany, aby dopilnować spraw osobiście. - Lecz anonimowość Kręgu... - Będzie bezpieczny - dokończył Glover. - Jesteś licencjonowanym druidem i nikt nie zarzuci tobie, że bronisz własnej posiadłości, oraz dbasz o bezpieczeństwo korporacji, której jesteś właścicielem. - Masz rację. Barnett był bardzo zaniepokojony i w pośpiechu opuścił mieszkanie. Glover spojrzał na linię horyzontu. Śmigłowiec Ashton był już daleko stąd. Po chwili Glover wyczuł, że ktoś za nim stoi. Nie odwracając się zobaczył mizerną twarz Sir Winstona Neville'a, odbitą w lustrze. - Czy powiadomimy Hyde-White'a, arcydruidzie? - spytał zaniepokojony Neville. Glover zmarszczył brwi. Arcydruidzie, a jakże. Tytuł, którego pożądał od tak dawna, brzmiał teraz w jego uszach jakoś pusto. Skoro to Glover nosił ten tytuł, to dlaczego członkowie Kręgu zawsze w poszukiwaniu wskazówek zdawali się spoglądać na Hyde-White'a? Bez walki stary grubas przejął całą władzę i prestiż z rąk Glovera. W jaki sposób zdołał tego dokonać, nie ściągając jego uwagi? Zmiany w układach sił w ATT nigdy nie uchodziły jego uwadze i zawsze na czas wykorzystywał okazję, by zwiększyć swoje wpływy. Cóż więc takiego wydarzyło się wewnątrz Kręgu? Glover był w dalszym ciągu przynajmniej nominalnym przywódcą, więc wciąż dysponował pewnymi wpływami. Hyde-White był głupcem, pozwalając Gloverowi przyjąć lwią część mocy zgromadzonej podczas rytuałów. Pewnego dnia, ta krótkowzroczność obróci się przeciw niemu. Glover nie miał zamiaru być wyłącznie marionetką. Przegapił pierwszą rozgrywkę, ale jeszcze nie wszystkie karty zostały rozdane. - Arcydruidzie? - powtórzył Neville. Glover otrząsnął się z zamyślenia i spojrzał w kierunku pytającego. Neville drgnął, najwyraźniej przestraszony tym, co wyrażała mina Glovera. - Myślałem po prostu...- zaczął Neville. - Uważałem, że jeżeli istnieje poważne niebezpieczeństwo to powinien o tym wiedzieć. - Okażemy jedynie swoją słabość, gdy pójdziemy do niego z drobnym problemem, który najprawdopodobniej nie ma nic wspólnego z Kręgiem. Nie znasz go nawet w połowie tak, jak ja, Sir Winstonie. Mógłbyś wzbudzić w nim jedynie pogardę. -A jeśli cała sprawa ma jednak związek z Kręgiem? - Powinniśmy wtedy załatwić problem sami i dać mu dowód naszej skuteczności. Schwytaliśmy księdza bez jego udziału, przypominasz sobie? Powinniśmy pokazać mu, że Krąg otrząsnął się ze słabości. A ja... a ja pokażę mu, że nie potrzebuję już więcej jego siły. Sam widział jakieś zamieszanie, powstałe przy podstawie wieży Hawthornwaite. Błyski wystrzałów z ciężkiej broni i magiczne wybuchy rozjaśniły niebo, które było tak jasne, jak w letnie dni. Pioruny wydobywały się z wnętrza budynku, świadcząc o tym, że jeden lub więcej druidów brało w tym udział. Firma odpowiedzialna za bezpieczeństwo, Centrum, nie miała na etacie magów, polegając na szybkiej reakcji ze strony oddziałów policji municypalnej. Sam był bardzo zadowolony. Zakłócenia mogły jedynie ułatwić mu zadanie i zwiększyć jego szansę na sukces. Zatoczył Fledermausem szeroki łuk dookoła zachodniej wieży i włączył autopilota. Rozprężył się i zapadł w trans, uwalniając swoje astralne ciało. Przeniknął do wnętrza budynku, lecz nie spotkał nikogo żywego. Jakaś istota chroniąca sanktuarium wydała dziwne dźwięki, lecz nie przeszkodziło mu to iść dalej. Po chwili usłyszał brzęczenie jakiegoś urządzenia. Nagle uświadomił sobie, że w prezbiterium musi być telekom; Hyde-White odebrał stamtąd wiadomość. Powrócił do swojego ciała, gdy Fledermaus wykonał jedno okrążenie wieży. Sam wysłał sygnał, próbując nawiązać kontakt z Willie. Sto metrów przed wieżą włączył pomocnicze silniki, które pozwoliły mu uzyskać dodatkową moc, potrzebną do pokonania prądów wznoszących wokół budynku. Sygnał, który wysłał do Willie, spotkał się z natychmiastową odpowiedzią. Następnie Sam usunął osłony uzbrojenia, zrzucając przy okazji elementy systemu antyradarowego i puścił stery. Końcową fazą lotu zajmie się Willie. Nie było już potrzeby zachowywać ciszę w eterze. - Pięćdziesiąt metrów, Willie. - Potwierdzam. - Odpalaj na trzy. - W porządku. - Raz, dwa, trz... Fledermaus wierzgnął, kiedy pierwsza rakieta powietrze-ziemia oderwała się od jego kadłuba. Zatrzęsło całym samolotem, a kabinę pilota rozjaśniły z obu stron błyski ognia, kiedy zdalnie sterowany pojazd odpalał kolejne pociski. Panoramiczne, wykonane z transpareksu okna wybranego piętra, pod wpływem potrójnej eksplozji rozprysły się na miliony kawałków. Z powodu podmuchu Sam z trudnością utrzymywał kierunek lotu. Pionowy ciąg powietrza pochwycił samolot w momencie, kiedy jego przednia część zawisła tam, gdzie przed chwilą były okna. Ogon uniosło do góry. Odpadło jedno skrzydło. Maus obrócił się na bok. Lekki samolocik zaczął trzeć kadłubem o framugę okna, odbił się, potem znów przechylił dziobem do dołu. Zawieszony na pasach bezpieczeństwa Sam obserwował, jak drugi samolot unosi dziób i uderza nim o sufit pomieszczenia, w którym był już do połowy. Zderzenie wytrąciło maszynę z równowagi. Ogon Fledermausa wciąż sterczał z otworu. Z metalicznym chrzęstem pojazd ześliznął się i wypadł na zewnątrz. Sam potrafił sobie wyobrazić, jak pikuje w kierunku placu. Dzięki ci, Panie. To mogłem być ja. Jego własny samolot zakołysał się do tyłu, wiatr wiejący na zewnątrz burzył chwiejną równowagę. Sam szczęknął zębami, kiedy pojazd z powrotem zamarł w pozycji poziomej. Półprzytomny jedną ręką uwolnił się z pasów, a drugą odpalił drzwi kabiny. Niezręcznie wyczołgał się z wnętrza zniszczonego Fledermausa i gorączkowo szukał wzrokiem przeciwników. Nie napotkawszy bezpośredniego zagrożenia, sprawdził stan trzeciego pojazdu. Temu Mausowi udało się wylądować bez problemów i właśnie zaczął rozładunek. Tuzin zdalnie sterowanych droidów zjeżdżało po wysuwanej rampie. Każdy z nich poruszał się na czterech kółkach i był podobny do dziecięcych zabawek, sterowanych radiem. Lecz żadne dziecko nie miało nigdy takiej zabawki. Droidy były zbudowane z ceramicznych płytek, oraz uzbrojone w całkowicie automatyczne karabiny, zamontowane na ruchomych wieżyczkach. Każdy z nich wyposażony był w niewielki mózg, co powodowało, że mogły w ograniczony sposób reagować na sytuację taktyczną, w sytuacji, gdyby rigger nie był w stanie kontrolować ich bezpośrednio. Ten specjalny system nie charakteryzował się zbytnią celnością, ani przebiegłością, lecz droidy stanowiły przydatne wsparcie ogniowe. Ponadto ich małe rozmiary powodowały, że były trudnym celem. Zaraz po opuszczeniu pojazdu, każdy droid podążył w innym kierunku. Większość z nich zmierzała w stronę wejścia na poziomie rezydencji. Ich zadanie polegało na powstrzymaniu ewentualnych posiłków, spieszących z pomocą Hyde-White'owi. Niektóre z nich, prąc do przodu, wspinały się na przeszkody. Inne biegały bezładnie dookoła gruzów. Sam domyślał się, którymi z nich kierowała Willie. Po trzydziestu sekundach w zasięgu wzroku pozostały jedynie trzy. Utworzyły trójkąt, w środku którego pozostawał Sam. Ich wieżyczki ustawiły się w taki sposób, żeby umożliwić broni i kamerze kontrolowanie danego obszaru. Powietrze, wypełnił nagle dym, pochodzący z eksplodujących pocisków, skracając widoczność. Sam przykucnął próbując ukryć w nim głowę. Musiał poruszać się bardzo ostrożnie. Było mnóstwo miejsc, umożliwiających ukrycie się w labiryncie pomieszczeń należących do poziomu rezydencji i żadnej pewności, że Hyde-White w dalszym ciągu znajduje się w sanktuarium. Sam wyciągnął Lethe. Jeśli jakimś cudem Janice była w sanktuarium i błąkała się teraz po tym piętrze, nie chciał jej przypadkowo zabić. Kiedy zauważy, gdzie konkretnie czyhają przeciwnicy, będzie czas, by sięgnąć do kabury umieszczonej na lewym biodrze i wyjąć ciężkiego Ares Predatora. Poruszał się bardzo powoli, zachowując pełną ostrożność. Dźwięki, które dobiegały z metropleksu, były bardzo odległe. Cichły coraz bardziej w jego świadomości. Ważne było jedynie to, co pozostawało w pobliżu. Szedł powoli i starał się zachowywać jak najciszej. Bacznie nasłuchiwał. Droidy, które go eskortowały, wydawały ledwo słyszalne dźwięki. - Północny kwadrat - krzyknęła nagle Willie do odbiornika umieszczonego w jego uchu, aż Sam podskoczył. - Taiły, ho! Krótki wystrzał z broni palnej przerwał panującą ciszę. Później słychać było czyjeś wycie z bólu. Teraz więcej broni dało znać o sobie. Słyszał również dźwięk upadającego ciężko ciała, które musiało o coś uderzyć. Chwila ciszy. Później nastąpił trzask podobny do grzmotu i łuna światła rozświetliła sufit w północnej części budynku. - Cholera. Jasna cholera! - krzyczała Willie prosto w jego ucho. Eskortujące Sama droidy obróciły wieżyczki i ruszyły przed siebie. Kiedy ostatni zniknął mu z oczu, dały się słyszeć odgłosy wzmożonej kanonady. Sam podbiegł do jednej z niewysokich ścianek działowych, szukając za nią schronienia. Ostrożnie wychylił głowę i spojrzał na toczącą się bitwę. Droidy poruszały się po całym pomieszczeniu, w którym mnóstwo było splamionych krwią mebli. Próbowały trafić Hyde-White'a, lecz on robił uniki z zaskakującą zwinnością. Ukrywał się również co jakiś czas za meblami i czekał na dogodny moment do oddania decydujących strzałów w kierunku śmigających droidów. Gruby druid nie wyglądał na rannego, a jego prawa ręka żarzyła się wskazując, że za chwile użyje swej magii. Zanim Sam zdążył cokolwiek zrobić, Hyde-White obrócił się twarzą w kierunku droida znajdującego się w narożniku. Rezygnując z użycia przygotowanego zaklęcia, gruby druid wyciągnął szybko rękę i chwycił maszynę. Bez wielkiego wysiłku podniósł ją i rzucił o ścianę. W wyniku uderzenia droid rozpadł się na kawałki i z hukiem upadł na kanapę. Tkanina kanapy zaczęła się tlić. Sam był bardzo zaskoczony siłą druida. Mimo podobieństwa do zabawki, każdy droid ważył około dwudziestu kilogramów. Nie było łatwo podnieść go do góry, a druid zrobił to i cisnął z taką energią, że z droida pozostały tylko rozrzucone szczątki. Samowi żołądek podszedł do gardła. Ostatnim razem, kiedy widział równie silnego osobnika, wyglądającego jak człowiek, ów okazał się nie człowiekiem, lecz smokiem skrytym za zaklęciem maskującym. Pozwalając druidom Willie dalej prowadzić walkę, Sam przeniósł się na plan astralny. Z tej perspektywy obraz droidów zaczął powoli zanikać, ich ostre kontury zastąpione zostały przez niewyraźną mgiełkę. Jako przedmioty sztucznego pochodzenia, nie były w pełni widoczne na planie astralnym. Natomiast widok Hyde-White'a, żywej istoty, był bardzo wyraźny. Od grubego druida biła niesamowita moc. Wyglądało to, jak oślepiająca aura, ale Sam nigdy wcześniej nie widział takiej jej koncentracji u istoty ludzkiej. Jeden z droidów musiał mocno zranić druida, ponieważ nagle zatoczył się. Dużo mniejszy człowiek już dawno upadłby, w wyniku siły uderzenia kuł, lecz masywne ciało Hyde-White'a jedynie zachwiało się. Sam przypuszczał, że zobaczy jak tułów mężczyzny rozpryskuje się na wszystkie strony, brudząc wiszące na ścianach bibeloty i jak gaśnie jego astralny wizerunek. Jednak to, co zobaczył naprawdę go przestraszyło. Żarząca się astralność Hyde-White'a pozostała stabilna i silna. Obraz, jaki zobaczył, był podobny do podwójnego naświetlenia, jakie Sam widział już wcześniej w starych zbiorach fotografii. Było dwóch Hyde-White'ów, zajmujących tę samą przestrzeń, składającą się z wyobrażenia astralnego i porozrywanej cielesnej formy. Sam widział rozerwane mięśnie, roztrzaskane kości oraz krew, która wypływała z cielesnej powłoki, plamiąc pokój. Lecz druid nie upadł. Jego mięśnie i rozdarta skóra samoistnie regenerowały się. Roztrzaskane kości powracały do swoich pierwotnych kształtów, a rany zanikały. Nowe ciało pokrywało zranione miejsca. Proces ten całkowicie zregenerował rany zadane przez broń palną droidów. Po tym, co zobaczył, Sam nabrał pewności, że gruby druid nie jest istotą ludzką. Nie wiedział czym jest, lecz zdawał sobie sprawę, że Hyde-White nie jest wrażliwy na fizyczne uszkodzenia. Krtań Sama zacisnęła się ze strachu. ROZDZIAŁ 41 Eksplozja z boku wieży była sygnałem, na który czekała Hart. Przycisnęła kolbę Connera mocno do swego ramienia i wycelowała. Piętnastofuntowy nacisk na spust wyzwolił energię skumulowaną w komorze. Broń kopnęła potężnie, śląc swój kompozytowy pocisk przez dwustupięćdziesięciometrową przestrzeń między wieżami. Wystrzelony pocisk z liną wbił się w betonową ścianę. W pośpiechu przymocowała drugi koniec linki do naprężonego przewodu, a następnie za pomocą kołowrotka naciągnęła linkę. Do naprężonej linki przymocowała klamrę bezpieczeństwa. Sprawdziła jeszcze raz, czy linka jest dobrze naciągnięta. Dochodzące z wnętrza rezydencji odgłosy walki z każdą chwilą stawały się słabsze. Nie mogła marnować czasu. Sprawdziła ponownie linę, a następnie zaczęła zjeżdżać w dół, w kierunku wieży Hawthornwaite. Glover poczuł nagły wstrząs, który targnął budynkiem. Nie wiedział jeszcze, co on oznacza, lecz był pewien, że nie wróży nic dobrego. Źródło drgań znajdowało się powyżej poziomu, na którym się obecnie znajdował. - Co to było? - spytał bojaźliwie Neville. Glover nie zwracał uwagi na tego starego głupca. - Musimy powiedzieć Hyde-White'owi. Może już nie żyje, pomyślał Glover. Byłaby to w sumie dobra nowina. Po chwili jednak uświadomił sobie, że stary grubas był ciągle niezbędny do odzyskania panowania nad globem. Biuro Barnetta nie pozwalało korzystać z pełnego zakresu inwigilacyjnych monitorów, rozmieszczonych na pulpicie bezpieczeństwa w głównym centrum dowodzenia. Wyposażone było jednak w telekom, który umożliwiał mu połączenie się z jednym z dwuściennych monitorów. Korzystając z komputera zażądał informacji dotyczących stanu pięter GWN. Komputer odpowiedział, że nie może uzyskać połączenia z systemami bezpieczeństwa na tych piętrach. Informacja ta została opatrzona kodem żądającym natychmiastowej interwencji, co było niemożliwe do zrealizowania, gdyż siły bezpieczeństwa toczyły walkę na niższych poziomach. Krąg stał się obiektem ataku. Działania najwyraźniej musiały być zaplanowane i miały na celu wyeliminowanie członków Kręgu. Cała akcja została mądrze zorganizowana. Glover zrozumiał, że celem wrogów jest niszczenie członków Kręgu pojedynczo. Była to sprytna taktyka, której on powinien był zapobiec. Na razie zaatakowano bezpośrednio jedynie rezydencję Hyde-White'a. Mogło to stanowić główny cel wrogów. Jeżeli jednak na tym nie poprzestaną? Tak, czy inaczej, Krąg musi zebrać możliwie duże siły. Gdy podjął decyzję, otworzyły się drzwi i w progu stanął rozczochrany Gordon. Na jego twarzy zastygł wyraz złości. Z przymrużonymi oczyma ruszył w kierunku arcydruida. - Co się tutaj do diabła dzieje, Glover? Odpoczywałem właśnie przygotowując się do następnego rytuału, gdy nagle rozpętało się piekło. Najpierw Barnett wpadł do mojego mieszkania i poinformował mnie, że na dole wystąpiły jakieś zakłócenia. Potem nastąpiła silna eksplozja, która wstrząsnęła całym budynkiem. Czy znowu pojawili się shadowrunnerzy? Musieliście paru z nich zestrzelić, bo widziałem jak jeden z ich samolocików pikował obok mojego okna - Gordon zmienił nagle temat i zapytał: - Gdzie on jest? Czy wszystko z nim w porządku? Glover nie musiał o nic pytać. Domyślał się, że Gordon chciał wiedzieć, czy coś złego nie przytrafiło się Hyde-White'owi. Jego twarz pokrywały krople potu. Glover był arcydruidem i nie lubił, gdy Gordon pokazywał swoją wyższość. Stłumił jednak złość. Wiedział, że nie może pozwolić na to, aby wróg zwyciężył i objął panowanie nad Ziemią. Teraz Krąg był zagrożony i należało temu jak najszybciej zapobiec. - Jest w swojej rezydencji, Wasza Wysokość. Neville i ja zamierzamy właśnie tam iść. Gordon nie zauważył zdziwienia, jakie wyrażała twarz Neville'a, którego odpowiedź zagłuszyły słowa starego druida. - W takim razie idę z wami. Muszę wiedzieć, czy nie jest ranny. Shadowrunnerzy prawie go wcześniej nie zabili. Jeśli jest sam, będzie potrzebował naszej pomocy. Glover przytaknął, minął Gordona i złapał Neville'a za ramię. Pchnął byłego arcydruida w kierunku drzwi i rzucił przez ramię. - Nie ma potrzeby, żebyś fatygował się osobiście, Wasza Wysokość. Sir Winston i ja uporamy się z ewentualnymi problemami. Jego słowa nie odniosły żadnego skutku. Gordon ruszył za nimi, w towarzystwie ochroniarzy. Wszyscy razem udali się w kierunku windy i zatrzymali przed szybem GWN. Bezustanna paplanina Gordona o bezpieczeństwie Hyde-White'a spowodowała, że Glover miał trudności z wystukaniem kodu, który przywoływał windę. Gdy tylko drzwi windy otworzyły się, Glover wepchnął Neville'a do środka. Następnie obrócił się, chcąc przekonać Gordona, aby pozostał. Zanim jednak zdążył cokolwiek powiedzieć, Gordon był już w środku. Uświadamiając sobie, że jego argumenty nie przyniosłyby żadnego skutku, a czas uciekał, Glover zrezygnował i wszedł do windy. Dwu członków ochrony Gordona weszło za nim. Glover wprowadził kod umożliwiający jazdę na piętro Hyde-White'a. Drzwi zamknęły się i klatka ruszyła. Po kilku sekundach kabina gwałtownie zatrzymała się. - Dopływ energii nie został przerwany - powiedział jeden z członków ochrony. - To pewnie rutynowa kontrola. - Arcydruidzie, czy jesteś pewien, że użyłeś odpowiedniego kodu? Ton głosu Neville'a był wyjątkowo nieszczery. - Kod był poprawny - odpowiedział Glover, nie ukrywając wcale swojej złości. - Cóż, nakaż zatem ochronie, aby uruchomiła ponownie windę - rozkazał Gordon. - Pospiesz się! On nas potrzebuje. Glover jednym szarpnięciem otworzył panel, za którym ukryty był awaryjny system komunikacyjny. Zaklął z bólu, gdy krawędź poobijała mu kości ręki. - Ładnie powiedziane - skomentował męski głos z głośnika. Następnie na ekranie pojawił się białowłosy elf. - Dzień dobry, arcydruidzie, Wasza Zepsuta Wysokość. Ooo, Sir Winston. Cieszę się, że i ty tu jesteś. - Kim jesteś? - zapytał groźnie Gordon. Nagłe podejrzenie zaniepokoiło Glovera. - Czego chcesz? - Więcej spokoju, arcydruidzie. Mam nadzieję, że będziecie się dobrze bawić w piekle. Zjeżdżacie na dół. Początkowe gwałtowne szarpnięcie pojazdu w dół powaliło pasażerów windy na podłogę. Gdy Glover doszedł do siebie, zauważył, że jego towarzyszy ogarnął strach. Nawet ochroniarze Gordona byli przerażeni - ich wzmocnione kości nie ochroniłyby ich przed skutkami upadku z czterdziestego piętra. - Nie ma sensu zawracać sobie głowy hamulcem awaryjnym -zauważył beztrosko elf. - Został odłączony. Jeden ze strażników, mimo wszystko, uderzył pięścią w przycisk hamulca. Jednak, jak powiedział elf, nie było żadnej reakcji. Strażnik uderzył w guzik jeszcze kilka razy aż, wgniótł panel. - Zrób coś, Glover! Uratuj nas! Głos Gordona drżał z przerażenia. Glover musiał się skoncentrować, aby użyć magii. Rzucenie osobistego czaru ochronnego trwało dosłownie moment, podczas którego winda nabrała jeszcze większej prędkości. Glover wiedział, że podtrzymywanie czaru ochronnego utrudni mu korzystanie z innych zaklęć, ale wiedział, że osobista ochrona z pewnością mu się przyda. Wzniósł ręce ponad głowę i rozłożył je. Skupił całą swoją moc na dachu windy, co spowodowało jego zerwanie. Dach windy odpadł i widać było porozrywane i osmalone przewody. Winda nadal spadała, a z jej środka wydobywały się głosy wzywające pomocy. Nagle Gordon ostatkiem sił chwycił się ramienia Glovera, ciągnąc go w dół. - Co ty na miłość boską wyprawiasz? - Opuszczam was. Ziemia mnie potrzebuje. -A co ze mną? Ziemia również mnie potrzebuje! - Są jeszcze inni, w których żyłach płynie królewska krew. Glover strząsnął rękę Gordona, a następnie położył obie dłonie na wysokości swojej klatki piersiowej, palcami na zewnątrz. Obrócił nadgarstki celując palcami do góry. Winda opadała w dalszym ciągu, a on pozostał zawieszony w szybie. Glover słyszał dochodzące z dołu przekleństwa deckera, krzyki Gordona, wrzaski ochroniarzy oraz rozpaczliwe zawodzenie Neville'a. Odgłosy stawały się coraz cichsze, gdy Glover siłą swej woli wznosił się w górę pustego szybu. Sam obserwował, jak magiczne kule trafiły ostatniego z trzech eskortujących go droidów. Jego pancerz stopił się i pociemniał. Następnie droid eksplodował i rozpadł się na części. Jeden z odłamków przeleciał niebezpiecznie blisko, raniąc Sama w policzek, aby następnie ugrzązł w ścianie za jego plecami. Sam krzyknął z bólu. Hyde-White obrócił się w jego kierunku i skupił na Samie spojrzenie swoich podkrążonych oczu. - A, to ty. Powinieneś był posłuchać ostrzeżeń, Samuelu Vernerze. Przychodząc tutaj ściągnąłeś jedynie śmierć na swoją głowę. - Nie byłbym tego taki pewien, potworze - zablefował Sam. Druid roześmiał się grzmiącym głosem. - Potworze? Czy można w ten sposób mówić o osobie, która pragnie jedynie pomyślności dla swoich braci? Zachowanie Hyde-White'a było dla Sama dużym zaskoczeniem. Miejsce brutalności, jaką okazał podczas walki z droidami, niespodziewanie zajął złowieszczy spokój. Sam nie mógł zorientować się, jaką grę prowadzi Hyde-White, lecz każda minuta rozmowy z druidem dawała mu czas na to, aby obmyślić co robić. Niestety, z każdą minutą druid odzyskiwał siły. - Twoje czyny jasno ukazują twoją naturę. Mimo, że wyglądasz jak człowiek, nie jesteś ludzką istotą. Hyde-White westchnął. Rozejrzał się dookoła, a następnie podszedł do krzesła, które pozostało nienaruszone i usiadł na nim. - Przez chwilę udało ci się mnie zwieść. Teraz to widzę. Od wielu lat jestem adeptem magicznej tradycji. Nie było cię jeszcze wtedy na świecie. Byłoby dla mnie nawet śmiesznym zakładać, że dasz radę spenetrować mój kamuflaż. Przypuszczam, że źle oceniłem twój potencjał. Sam czuł się zbitym z tropu tym, co mówił Hyde-White. - Wyglądasz na zakłopotanego. Zdumiewające - gruby człowiek zachichotał. - Ponieważ twoja śmierć jest nieunikniona, dalsze maskowanie nie ma już sensu. Pozwolisz, że objawię ci prawdę? Pewnie ci się ona nie spodoba, a może nawet cię przerazi, ale z pewnością dla mnie wyjdzie na dobre. Strach zawsze dodaje cudownego posmaku. Hyde-White wstał i przeciągnął się leniwie. Kształt jego ciała zaczął ulegać zmianie. Stawał się wyższy i szczuplejszy. Jego ręce i nogi urosły, a odzież, która okrywała jego ciało, zamieniała się w białą skórę. Pomarszczone, pokryte wątrobowymi plamami ręce zrobiły się wielkie i ściemniały. Palce wydłużyły się na kształt szponów. Jego twarz uległa rozmyciu i przybrała następnie wyraz strasznej bestii. Potwór, skryty pod postacią Hyde-White'a, spojrzał na Sama i uśmiechnął się szyderczo. Podobnie jak iluzjonista występujący na scenie, Hyde-White zakończył przeobrażanie się pstryknięciem palcami i powiedział: - Bo widzisz, od wieków nie byłem człowiekiem. Sam cofnął się i wpadł na ścianę za plecami. Zamarł i znalazł oparcie na przepierzeniu. Bał się, że w przeciwnym razie kolana odmówią mu posłuszeństwa. Zapach rozkładu i zgnilizny, dochodzący od pokrytej futrem postaci, był nie do wytrzymania. Sam spodziewał się wprawdzie podobnej woni przy ataku na sanktuarium, lecz to, co zobaczył było dla niego dodatkowym szokiem. Monstrum przypominało mu istotę, którą widział już w swoich snach i podczas prób korzystania z magii. Spotkał już podobną postać wtedy, gdy zaatakowali członków Kręgu, podczas zbrodniczego obrzędu. Willie i Dodger mieli rację i zarazem mylili się. Hyde-White był wendigo, ale zupełnie żywym. - To ty byłeś Człowiekiem Światła. Po jego słowach wendigo obrócił się i spojrzał zakłopotany. -Kim? - Tym, który stanął na mojej drodze do krainy totemów. - Oh. Używasz czasu przeszłego sugerując, że zniknęły już bariery, które założyłem w twoim umyśle. To wielki błąd. Kiedy podczas wiosennego przesilenia dotknąłem twojej astralnej formy, zrozumiałem kim jesteś. Chciałem cię ochronić przed samym sobą. Byłeś bardzo uparty, czego zresztą powinienem był się spodziewać po kimś obdarzonym tak silną wolą. Słowa wendigo wywołały u Sama dreszcze. Cała jego wiara, że Człowiek Światła był wytworem jego własnej podświadomości, została rozbita w pył. W jego umyśle zapanował chaos. Poczuł mdłości. Poczuł wzbierającą wściekłość. - Ty draniu! Nie jestem zabawką, z którą możesz rozbić co zechcesz. Jestem człowiekiem, ty bezduszna bestio. Ingerowałeś w mój umysł po to, aby mnie zastraszyć i odebrać moc, która mogłaby cię powstrzymać. - Takie szczenię, jak ty chce mnie powstrzymać? - wendigo roześmiał się. - Zabawne. Ale przecież wspominała, że masz poczucie humoru. Po tych słowach Sam poczuł, że jego ciało ogarnia chłód, a mięśnie twarzy tężeją. Kogo Hyde-White mógł mieć na myśli. - Janice - powiedział szeptem. - Oczywiście, Janice. Wiedziałeś, że tu jest, prawda? - wendigo przestał mówić i obserwował reakcję Sama. - Widzę, że tak. To z jej powodu przyszedłeś po mnie. Co za szlachetny cel. Wydaje się, że to więzy pokrewieństwa najbardziej motywują łowcę. Ja, spośród wszystkich ludzi szczególnie, nie powinienem był zapomnieć o sile tych więzów. Te słowa rozzłościły Sama. - Jak śmiesz nazywać się człowiekiem? Jesteś mordercą, żywisz się ludzkim mięsem i deprawujesz umysły. Nie posiadasz żadnych cech ludzkich. Bóg mi świadkiem, że nie masz prawa żyć. - Jakim prawem mnie osądzasz? - wendigo wycelował palec w Sama. - Urodziłeś się człowiekiem, potomkiem długiej linii dewastatorów ziemi. Ludzie kalają swoje własne gniazdo od samego momentu poczęcia. Rasa ludzka to niszczyciele i cieszę się, że nie biorę już udziału w tym świętokradztwie. Gdybyś wiedział, jakie naprawdę jest twoje miejsce w przyrodzie, zrozumiałbyś mnie. - Urodziłem się na Ziemi i postępuję tak, jak nakazuje mi natura. Ludzie nigdy nie dbali o Ziemię i przywoływali złe duchy. Przypominają mi robactwo, które bezcześci wszystko, co napotka. Mam zamiar przywrócić z powrotem porządek i zapanować nad złem. Ty powinieneś również rozejrzeć się dookoła i zobaczyć, że mówię prawdę. Mógłbyś przystać do mojej krucjaty. Słowa wendigo zrobiły na Samie duże wrażenie. Jemu również nie podobało się to, co człowiek wyprawiał ze środowiskiem. Zarazem poczuł jednak rozpacz i frustrację, gdy przypomniał sobie, że wendigo ingerował kiedyś w jego umysł. Nie wytrzymał i krzyknął: - Kłamca! Deformujesz prawdę, dopasowując ją do tego co robisz. Nie dam się na to nabrać. To ty jesteś niszczycielem, kusicielem, tyranem i bluźniercą Jesteś zły z natury i dlatego muszę cię zniszczyć. Wendigo wydał cichy warkot, zaciskając zęby. Następnie uśmiechnął się, obnażając kły. - Jeśli ja jestem zły, to co powiesz o swojej siostrze? - Nie pozwolę ci jej skrzywdzić. - Skrzywdzić ją? - wendigo roześmiał się. - Nigdy nie krzywdzę swoich. Ty jesteś dla niej przeszłością, a ja przyszłością. Nigdy już nie będzie należała do twojego świata. Zapomnij o niej. Tego Sam nigdy nie mógłby zrobić. Uświadomił sobie nagle, jak mało uczynił, aby ją odszukać. - Gdzie ona jest? - Nigdy jej nie znajdziesz. Gdy Glover powiadomił mnie o zamieszaniu w ATT-Multifax pomyślałem, że najlepiej poczynić pewne kroki zaradcze. - Co z nią zrobiłeś? - Została członkiem naszego zgromadzenia. -Nie! - O, tak. - Nie! - Sam krzyknął ponownie. Odbił się od ściany i zaczął skupiać magię. Śpiewając głośno pieśń nauczoną przez Psa, całym wysiłkiem woli przywoływał ducha. Po chwili, gdy poczuł jego obecność, zażądał, aby mu służył. Świetlista mgła zaczęła unosić się z podłogi. Strumienie oparów wypłynęły również ze ścian i połączyły się razem. Cały obłok unosił się w przestrzeni między Samem, a wendigo. Mgła gęstniała coraz bardziej, nabierając niemal płynnej konsystencji i zaczęła tworzyć jakiś kształt. W końcu cała rzecz okrzepła i pokryła się czymś przypominającym świeżo wylany beton. Podłoga zadrżała pod ciężarem zmaterializowanego ducha. Pomiędzy jego ramionami można było zauważyć coś, co przypominało głowę. W niej ukazały się dwa ciemne otwory wpatrzone w Sama. Spojrzenie ducha tak go wystraszyło, że zapomniał nawet o tym, iż udało mu się go przywołać. Siła jego wzroku i wzbierającej nienawiści ryła głębokie bruzdy na tablicy, w którą zamieniała się czaszka Sama. Duch był niespokojny. Czekał na rozkazy, bo jedynie ich spełnienie pozwoli mu na opuszczenie fizycznej przestrzeni. - Zabij wendigo! - rozkazał Sam. - Zakończ plagę trawiącą to miasto. Duch odwrócił się gwałtownie. Następnie rozłożył ręce i skierował się w kierunku wendigo. Każdy jego krok wywoływał drżenie podłogi. Sam myślał, że wendigo wystraszy się jego potęgi. Jednak spotkało go rozczarowanie. Wendigo zaczął wydawać jakieś dźwięki. Wydobywały się z jego olbrzymiej klatki piersiowej, a następnie przechodziły w warczenie. Odór gnijącego mięsa wzrósł, gdy wendigo również rozłożył swoje ramiona. Duch zbliżył się do wendigo i uniósł potężne ramię, by zmiażdżyć swą ofiarę. Wendigo stał nadal nieruchomo. Zacisnął jedynie dłonie w pięści. Nagle Sam poczuł silny ból głowy, po którym duch zamarł w bezruchu. Magiczna więź, dzięki której mógł kontrolować ducha, została przerwana. Próbował na powrót odtworzyć spajające ich więzy, lecz bezskutecznie. Duch nagle odwrócił się. Gładkie kontury jego ciała były teraz postrzępione, a tors pokryty szramami. Niczym upiorne tatuaże, całe jego ciało znaczyły graffiti i hasła wzywające do przemocy. Postąpił krok w kierunku Sama. Podczas ruchu jego ciało łuszczyło się coraz bardziej. Podchodził do Sama, pozostawiając za sobą odciski łap, śmieci i pozostałości mułu. Wendigo był bardzo zadowolony. - Kiepski wybór, młody szamanie. Miasta są jedną z największych plag, jakie człowiek rozsiał na ziemi. Uświadom sobie teraz, jeśli jeszcze tego nie wiesz, że Plaga jest moim totemem. Sprawuję władzę nad toksycznymi zanieczyszczeniami ziemi i używam ich przeciwko źródłom zanieczyszczeń. Ta zimna, betonowa bryła nie posiada w sobie prawdziwego ognia. Duch, którego wezwałeś, z natury jest raczej moim sługą, niż twoim. A więc wszystko co zrobiłeś, to dałeś mi do rąk narzędzie własnego zniszczenia. ROZDZIAŁ 42 Janice była pełna obaw po tym, jak usłyszała wybuch. Niemożność nawiązania kontaktu przez telekom jedynie nasiliła jej strach. Niespodziewana prośba Dana, żeby zaniosła pewną wiadomość partnerowi handlowemu, który mieszkał na niższym piętrze wieży, nabrała sensu. To był tylko pretekst, aby pozbyć się jej z rezydencji. Uwolniła swojego ducha i posłała go w górę budynku. Dan był tam, lecz toczył pojedynek z wrogim duchem. Poza tym w pomieszczeniu znajdował się również szaman, który przywołał tego ducha. Nie poznała jeszcze tajników rzucania zaklęć poprzez ciało astralne, więc pomknęła w dół do swojego fizycznego ciała. Pobiegła do windy, mając nadzieję, że z jej pomocą dostanie się do rezydencji i zdąży pomóc swojemu ukochanemu. Tak bardzo była podekscytowana, że za pierwszym razem pomyliła kody. Dopiero za drugim razem wcisnęła poprawny kod Dana. Nie było jednak żadnej reakcji. Winda nadal stała w miejscu. Był tylko jeden szyb, który umożliwiał bezpośredni dostęp do tego piętra mieszkalnego. Zdenerwowana uderzyła pięścią w drzwi. Uderzenie było tak silne, że spowodowało wygięcie się metalu. Uderzyła ponownie co spowodowało pojawienie się niewielkiej szczeliny między dwoma panelami. Wbiła palce w tę szparę i ciągnęła dopóki nie zerwała mocowania. Następnie pociągnęła jeszcze raz i wyrwała obydwa panele. Rzuciła je za siebie. W szybie wyczuwała pozostałości magii. Wychyliła głowę na zewnątrz, ponad przepaść i spojrzała w dół. Dno szybu było słabo widoczne z powodu kurzu, jaki się tam unosił. Nie wiedziała dlaczego winda nie działa, lecz po chwili zauważyła, że w szybie nie było żadnych przewodów. Ktoś uszkodził dźwig. Uświadomiła sobie, że nie ma innej możliwości dostania się do mieszkalnego piętra. W szybie znajdowała się jednak drabina. Janice sprawdzała, czy wytrzyma jej ciężar. Gdy upewniła się, że drabina jest dobrze przymocowana, zaczęła wspinać się w górę. Drzwi windy gwałtownie wybrzuszyły się i pękły na poziomie, na którym mieszkał Hyde-White. Nie było słychać żadnych odgłosów eksplozji, a jedynie metaliczny pisk i trzask pękającego plastyku. Hart potrafiła rozpoznać magię po skutkach jej działania. Podobna do zabawki, poruszająca się na czterech kołach dziwna maszyna wytoczyła się nagle spod jednego z niskich stolików i zajęła stanowisko naprzeciw wejścia do szybu windy. Po chwili obróciła swoją wieżyczkę z umieszczonym na niej działkiem w kierunku rozerwanych drzwi. Przez chwilę nic się nie działo. Później droid zaczął strzelać krótkim seriami. Hart słyszała pociski uderzające o metal i betonową ścianę. Oprócz tego słyszała również inny dźwięk, wysoki pisk, którego normy nie były w stanie rozpoznać. Źródło tajemniczych odgłosów pojawiło się w drzwiach windy. Był to Glover we własnej osobie. Dziwne błyski światła towarzyszyły uderzeniom pocisków, rozbijających się o niewidzialną osłonę chroniącą arcydruida. Gdy Glover uniósł się nad nim, Droid na krótką chwilę przerwał ogień. Później uruchomił swój silnik i krążąc dookoła niego zaczął ponownie strzelać krótkimi seriami w przypadkowe części jego ciała. Glover patrzył z pogardą na droida, który nie mógł pokonać niewidocznej powłoki chroniącej arcydruida. Po trzecim okrążeniu wściekły Glover kopnął na oślep natręta. W wyniku uderzenia robot zmienił tor ruchu. Zanim jego system zdołał skorygować zmianę kierunku, droid uderzył w górną część drzwi, a następnie wpadł do szybu windy. - Pretensjonalny giez - zaśmiał się szyderczo Glover, gdy robot zniknął z jego pola widzenia. Hart zrzuciła zaklęcie niewidzialności i wycelowała pistolet w Glovera. -Niepotrzebnie przestałeś lewitować, arcydruidzie. Poza tym, nikt cię nie zapraszał na to przyjęcie. Glover był zaskoczony słysząc jej głos, lecz szybko się otrząsnął. - Lewitowanie przestało być niezbędne, a ja nie potrzebuję żadnych zaproszeń, elfie. Nie stanowisz dla mnie żadnej przeszkody. Przypuszczam, że przyglądałaś się i widziałaś, jak nieskuteczna jest broń w walce przeciwko mojej magicznej zręczności i sile. - Widziałam. - Jednak chyba nie zrobiło to na tobie należytego wrażenia. - Owszem, zrobiło. Twoja kuloodporna osłona to naprawdę niezła sztuczka, lecz ja mam również kilka własnych. Wycelowała pistolet w podłogę obok jego stóp i oddała trzy szybkie strzały. Pierwszy eksplodujący pocisk poszatkował dywan i przedziurawił podłogę. Siła wstrząsu zwaliła arcydruida z nóg. Następny pocisk przebił strop, a trzeci ugrzązł już w podłodze niższego piętra. Zniszczenie nastąpiło tak nagle, że poszczególne jego fazy były praktycznie nie-rozróżnialne. Siła grawitacji dosięgnęła Glovera i wciągnęła go w powstałą dziurę. Hart ujrzała objawy szoku i zdziwienie na jego twarzy, kiedy wpadał do otworu. Poza tym nie odniósł jednak żadnych fizycznych obrażeń. Była zaskoczona skutecznością jego zaklęcia ochronnego. Hart ostrożnie podeszła do powstałej przepaści i znad jej krawędzi zobaczyła Glovera leżącego na stercie gruzów. Jego ubranie pokrywał kurz oraz drobne odłamki betonu. Miała nadzieję, że upadek zabił arcydruida, jednak było inaczej. Glover został wszakże lekko oszołomiony i stracił kontrolę nad wszelkimi czarami, jakie utrzymywał. Sama będąc magiem doskonale wiedziała, jak wielkiej koncentracji wymaga utrzymywanie potężnych zaklęć. - Żyjesz, arcydruidzie? Glover jęknął. Był przytomny, lecz nie na tyle, aby użyć magii- - Przyszłam tutaj przygotowana na coś większego, ale dobry myśliwy nigdy nie przepuszcza nadarzającej się okazji. Po tych słowach wystrzeliła w kierunku Glovera jeszcze trzy razy. Bez swojej ochronnej powłoki arcydruid był całkowicie bezbronny. Zszedł z tego świata. Sam biegł i boleśnie obijał się o przeszkody. Potrzebował czasu, aby zebrać myśli. Różne przedmioty stanowiły dla niego poważną przeszkodę podczas ucieczki, ale duch budynku nic sobie z nich nie robił; przenikał przez wszystko, jakby było powietrzem. Omijał jedynie rośliny i dzieła sztuki, którymi zastawiona była cała rezydencja. Goniący go duch poruszał się dużo wolniej, niż był w stanie. Kontrolowany przez wendigo duch miał ochotę po-igrać trochę z ofiarą. Słysząc strzały jednego z droidów Sam przypomniał sobie o Willie. Plan zakładał, że ona zajmie się fizycznymi zagrożeniami, a on upora się z magią. Nieskuteczne ataki jej droidów na wendigo pod postacią Hyde-White'a spowodowały, że potworem musiał się zająć osobiście. Miał nadzieje, że Willie poradzi sobie przynajmniej z oddziałami straży, które teraz prawdopodobnie atakowały klatkę schodową. Nagłe zderzenie ze starym gobelinem uświadomiło mu, w jakim miejscu rezydencji się obecnie znajduje. Za tą dekoracją ukryte było sanktuarium wendigo. Jej magiczna bariera prawdopodobnie zatrzymałaby ducha, lecz mały pokój mógłby być również dla niego pułapką, w której wendigo bez problemu rozprawiłby się z nim. Zdał sobie nagle sprawę, że to co mogłoby zatrzymać ducha, może go również oślepić. Desperacko przyspieszył i skrył się za rogiem sanktuarium, tak żeby bariera ochronna znalazła się między nim, a duchem. Pomruk podobny do giętej stali dowodził, że jego prześladowca stracił go z oczu. Ta sztuczka nie miałaby szans powodzenia, gdyby duch nie posiadał wprowadzonych pewnych ograniczników. Sam pobiegł korytarzem i skręcił w prawo, starając się cały czas, żeby sanktuarium oddzielało go od przypuszczalnego miejsca pobytu ducha. Im dłużej będzie mu się to udawało, tym dalej ucieknie. Ciężko dysząc, wpadł do jednego z otwartych pomieszczeń na poziomie mieszkalnym. Na razie nie miał sił na dalszą ucieczkę. Oparł się o ścianę i przykucnął. Odpinając guzik od kieszeni skórzanej kurtki włożył do środka dłoń i zacisnął palce na zębie. Spokojnie, nakazał sobie w myślach. Spokój pozwoli się skupić. Jego oddech uspokoił się, a umysł zaczął jasno myśleć. Widział jak duch zmierza, w jego kierunku. Odczuwał więzi mocy spajające go z budynkiem. Odszukał ich źródło u podstaw całej struktury i prześledził wiązki biegnące do magicznej manifestacji. Ponieważ przywołał ducha, zatem wiedział, w jaki sposób te nici mana były splecione i przeprowadzone przez granicę przestrzeni astralnej. Bez tych połączeń duch nie byłby zdolny do zmaterializowania się w ziemskim wymiarze. Sam wyczuwał wiązki mocy i usiłował je zerwać. Wcześniej, niż przypuszczał, zobaczył jedną rękę, a później całą postać ducha wychodzącą ze ściany. Znajdował się od niego zaledwie w odległości jednego metra. Sam czuł wszechobecny zapach pleśni i zgnilizny. Duch uniósł swoją rękę, aby go zgnieść. Sam pociągnął za astralne więzy. Duch zadygotał. Sam pociągnął mocniej. Duch zatoczył się do tyłu, a jego struktura została zaburzona. Przebierając palcami po wiązkach mocy, Sam ciągnął i szarpał. Gdy rozerwał wiązania duchowej formy, jej fizyczny kształt rozmył się i po chwili całkowicie znikł. Udało mu się odesłać ducha. Było to jednak krótkotrwałe zwycięstwo. Wendigo wpadł do pomieszczenia. Nie zdradzał żadnego zdziwienia, gdy zorientował się, że Sam pokonał ducha. - Doskonałe odesłanie, choć nieoczekiwane. Wykorzystałeś moją nonszalancję i masz do tego prawo. Ona nadchodzi i będzie lepiej dla nas wszystkich, jeśli zaraz zginiesz. - Wendigo obnażył kły i ruszył do przodu, wystawiając przed siebie pazury. - Czas z tym skończyć. Sam wiedział, że nie ma żadnych szans w walce z trzymetrowym potworem. Mimo wszystko jednak stanął na nogi. Skulił się, chcąc przedstawiać sobą jak najmniejszy cel. Wendigo był szybszy i silniejszy od niego. Sam ze śmiertelnym przerażeniem na twarzy, nie mając żadnego lepszego pomysłu, runął naprzód ku zdziwionemu wendigo i znalazł się poniżej jego rozpostartych łap. Nie był jednak na tyle szybki, aby pozostać nietkniętym. Wendigo porozrywał mu ubranie i podarł podszewkę skórzanej kurtki. Cztery szramy bólu przecięły górną część jego tułowia. Uderzenie powaliło go na podłogę, dzięki czemu uniknął drugiego ciosu wendigo. Sam potoczył się po posadzce, szukając miejsca, żeby wstać. Czuł straszny ból mięśni i z trudnością się poruszał. Za każdym razem, kiedy jego plecy stykały się z podłożem, przeszywał go paraliżujący ból. Nagle coś podobnego do stalowych klamer ścisnęło mu kostkę i wiedział już, że jego manewr spalił na panewce. Wendigo złapał go za nogę i podniósł do góry. Z kabury Sama wyśliznął się Ares Predator i uderzył go w łokieć. Ramię zupełnie zdrętwiało. - Myślałem, że jesteś psem, a nie królikiem - zadrwił wendigo. Nagle, nie wiadomo dlaczego, wendigo zawył i upuścił go. Sam uderzył głową o ścianę. Straszny ból przeszył jego klatkę piersiową i na kilka sekund pozbawił go przytomności. Ocknął się już na podłodze. W uszach dzwoniło mu i czuł, że zbiera mu się na wymioty. Jego lewa noga była wygięta pod dziwnym kątem. Nie odczuwał w niej bólu, lecz pozycja w jakiej się znajdowała świadczyła, że musi być złamana. Z trudnością oddychał i czuł kłujący ból w klatce piersiowej. Stwierdził, że żebra ma również połamane. Wiedział, że nie będzie mógł biec. Wendigo chwycił się za tył lewego ramienia i wykonywał ruchy, jakby coś go tam nieznośnie swędziło. Zawył wściekle z bólu. Sam usłyszał metaliczny trzask. Dźwięk ten również bardzo zaniepokoił wendigo. - Tutaj, futrzaku! Sam słyszał dzwonienie w uszach, ale nie miał wątpliwości, że głos należał do kobiety. Wendigo obrócił się w stronę, z której dochodził głos. Sam zauważył krew wyciekającą między palcami uciskającymi ranę. Mimo, że szramy, które wendigo sam sobie zrobił pazurami, szybko się zasklepiały, potwór wciąż krwawił od ran postrzałowych. - Ty także. Powinienem wiedzieć. - Nadszedł czas zapłaty, futrzaku. W stronę wendigo leciał metalowy dysk. Nie dosięgnął go jednak, ponieważ potwór zrobił gwałtowny unik. Broń ugrzęzła w ścianie ponad głową Sama. Spojrzał do góry. Było to płaskie kółko z wystającymi ostrzami. Podobnych shurikenów używała Katherine. - Hart! - krzyknął Sam. Słabo ją widział, ponieważ przeszkadzało mu cielsko wendigo. Miała na sobie czarną skórę, natomiast wendigo był cały pokryty białym futrem. Jej prawa ręka była gotowa do rzutu. W lewej trzymała ciężki pistolet. Przypominając sobie bezskuteczne ataki droidów Wille, Sam wiedział, że broń ta nie może wyrządzić mu żadnej krzywdy. Wendigo patrzył pogardliwym wzrokiem na Hart, a jego uwaga skupiała się na dłoni, w której trzymała broń miotaną. Musi chodzić o ten metal. Niektóre przebudzone istoty były uczulone na pewnego rodzaju metale. Przez dłuższą chwilę patrzyli na siebie. Nie chcieli popełnić żadnego błędu. Nagle Hart rzuciła błyszczącą gwiazdę w kierunku wendigo. On jednak w porę zrobił unik. Uprzedził jej ruch, lecz nie przewidział gwałtownego skoku w prawo, jaki wykonała zaraz po rzucie. Wendigo zahamował w pół kroku i zaczął obracać się w kierunku jej nowej pozycji. Hart strzeliła z przyklęku i prawe ramię wendigo zniknęło w eksplozji krwi oraz kawałków poszarpanych kości. Ryk wendigo ogłuszył Sama. Głos, który powinien być pełen bólu, niósł jedynie straszną furię. Rozchodził się echem po całej rezydencji. Po chwili potwór otrząsnął się z zaskoczenia i zaatakował Hart. Strzeliła dwa razy w jego kierunku, usiłując jednocześnie wstać. Kule chybiły robiąc dziury w ścianie. Próbowała zanurkować między jego wyciągniętymi ramionami, lecz, podobnie jak Sam, była zbyt powolna. Jedną ręką złapał ją za biodro i rzucił o półkę z książkami. Pokryta krwią leżała na stercie książek i różnych dziwnych artefaktów. Wendigo zrobił dwa korki i zamiast chwycić ją, powywracał pozostałe regały z książkami. Ciężkie drewniane półki upadały z wielkim hukiem. Hart na czworakach uciekała stamtąd, aby jej nie przygniotły. - Zrób coś, psi synu - krzyknęła w kierunku Sama. - Rzuć jakiś czar! Wezwij ducha! Zrób coś! Co mógł zrobić? Przywołał już wcześniej ducha, lecz wendigo z łatwością skierował go przeciwko niemu. Co mógł więcej zrobić przeciwko tak potężnej magii. Był tylko zwyczajnym szamanem Psa. Był... Był na leśnej polanie. Obok niego siedział kundel. - Pies! - wykrzyknął Sam. - Człowiek! - odpowiedział Pies naśladując intonację Sama. - Zastanawiałem się właśnie, kiedy sobie o mnie przypomnisz. - Myślałem, ze zawsze ze mną jesteś. - Ja jestem. To ciebie nigdy nie ma. - Powiedz mi, Psie, co mam robić? - zapytał Sam. - Ja mam ci powiedzieć? To ty żyjesz w szerokim świecie, człowieku. Sam podejmujesz decyzje. Chcesz przez całe życie być szczeniakiem, w porządku. Ja mogę z tym żyć, ale ty nie, bo długo nie pożyjesz, jeśli się nie ockniesz i nie zaakceptujesz świata takim, jaki jest. - Świat umiera. - Tak mówi wendigo. Myślałem, że ty jesteś człowiekiem. - Jestem. - Zatem udowodnij to! - powiedział Pies z naciskiem. -Wiem, że ludzie nie poddają się tak łatwo. Walcz, człowieku. - Nie wiem jak - odparł Sam. - Jeśli nie straciłeś nadziei, to wiesz. Tymczasem wendigo zbliżał się do Hart. Wyciągnęła zza paska sztylet. Symbole wygrawerowane orichalcum na jego ostrzu lekko się żarzyły. Moc tego najbardziej magicznego z metali mogła zranić wendigo. Był to jednak tylko sztylet, natomiast wendigo wyposażony był w ostre szpony, kły i ważył dwa razy więcej, niż ona. - Zabije ją! - krzyknął Sam do Psa. - Masz rację - powiedział ze złością Pies. - Później zabije ciebie, a następnie resztę ludzi. Powstrzymaj go! - Co mogę zrobić? - Gdzie jest twoja wiara? My psy zawsze wierzyliśmy w ludzi. W tej chwili wendigo wytrącił sztylet z ręki Hart. Zanim to zrobił, Hart mocno zraniła go w ramię, lecz wydawał się zadowolony z takiej wymiany ciosów. Otwartą dłoni ą uderzył jaw lewą skroń. Próbowała wykorzystać siłę uderzenia i przetoczyć się na bok, ale cios był zbyt potężny. Upadła. - Ona jest w beznadziejnej sytuacji, Psie. - Ma jeszcze ciebie. Okaż trochę ducha, człowieku. Sam czuł się bardzo głupio. Pies cały czas tłumaczył mu, co ma zrobić, a on nie mógł tego zrozumieć. Wendigo mógł zapanować nad duchem, którego wcześniej Sam przywołał, ponieważ był on przede wszystkim duchem miejsca; a miejsca, nie ważne jak czyste, zawsze mogą zostać zbrukane. Miejsca były jedynie rzeczami stworzonymi do używania. Lecz ludzie byli czymś więcej. Ludzie posiadali, rzecz jasna, również ciała fizyczne, lecz mieli poza tym serca i dusze. Nad sercem można było zapanować, lecz kierować duszą było bardzo trudno. Oszołomić, oszukać, zwieść na chwilę - takie sztuczki się udawały. Ale nie na długo, dopóki w środku miało się nadzieję i wiarę w ostateczne dobro wszelkiego życia. Wendigo rozsiewał dookoła śmierć i powodował rozpacz innych, lecz nawet jego gatunek nosił w sobie znamię nadziei. Chociaż wendigo nazywał Plagę swoim totemem, oraz chodził zatrutymi drogami, ciągle miał nadzieję na szczęśliwy koniec. Używał swojej niszczącej siły w walkach, których celem było oczyszczenie Ziemi z tego, co uważał za niepotrzebne. Wybrał straszną drogę, lecz głównie z racji tego, że pobłądził. Sam poczuł nagłe współczucie dla szamana. Natomiast do natury wendigo nie miał współczucia. Istota, którą był, zasługiwała na litość, ale ta istota dawno już umarła wewnątrz wielkiego, futrzastego ciała. Sam przeniósł się do świata duchów. Brighton Centrum było pełne ludzi i życia. Unikał ciemnych zaułków szukając światła. Na przedmieściu, w pustostanie zbudowanym z czerwonej cegły spajanej zaprawą, w kwadracie przeznaczonym do wyburzenia znalazł to, czego szukał. Zamieszkiwał tutaj duch wychowany w nadziei i miłości. Był nieco nieokrzesany, lecz tryskał siłą. Aby przywołać ducha Sam zaczął śpiewać pieśń, której nauczył go Pies. Duch na początku w ogóle nie reagował i dopiero po chwili zwrócił uwagę na Sama, który nakarmił go siłą. Duch pokonał dzielącą ich przestrzeń. Sam powiedział mu o swej naglącej potrzebie. Aura dookoła ducha pulsowała świecąc z oburzenia i wściekłości, gdy opowiadał mu o wendigo. Duch pozwolił Samowi ukształtować swą surową czystość w skoncentrowany kryształ diamentowej jasności i niespotykanej twardości. Nagle Pies dołączył swój głos do wspólnej pieśni. Gdy Sam powrócił ze swoją świadomością do ziemskiego świata, zobaczył jak wendigo przygniata stopą Hart do podłogi. Następnie pochylił się do przodu przenosząc cały swój ciężar na jej klatkę piersiową. Sam usłyszał trzask pękających żeber. Bardzo obawiał się o jej życie, lecz nie zaprzestał śpiewu. Jeśli dopuści do siebie strach, to cała nadzieja przepadnie. Duch ukształtowany w ludzkiej naturze przybrał kształt małego dziecka. Był brudny i nosił podartą odzież. W prawej ręce trzymał pałkę, którą uderzał w lewą dłoń. - Ty, kupo futra! - zawołał. Wendigo obrócił się w kierunku głosu. Gdy lustrował moc ducha, jego oczy zwęziły się, a nozdrza rozdęły. - Wynoś się stąd, futrzaku! - powiedział duch. Sam nie sądził, że wendigo może poruszać się tak szybko. Gwałtownie zdjął swoją stopę z ciała Hart i zaatakował ducha. Duch złapał mocno swoją pałkę, najpierw zablokował cios wendigo, a następnie uniósł broń nad głowę i trzasnął nią z całej siły w nogę wendigo. Cały pokój zatrząsł się, gdy potwór runął na podłogę. Jego noga była całkowicie zdruzgotana. Duch nie przestał atakować. Okładał wendigo swoją pałką ze wszystkich stron. Jego siła wynikała z magii, niepozorny wygląd stanowił tylko chwilowe przebranie. Wendigo nie mógł się równać z duchem. Po chwili zupełnie znieruchomiał. Duch wbił pałkę w jego lewe ramię i przygwoździł je do podłogi. Następnie dwoma potężnymi uderzeniami małej piąstki, zgiął pręt, tworząc klamrę przytrzymującą wendigo nieruchomo. Potwór patrzył na ducha pełen obaw, gdy ten usiadł na jego klatce piersiowej i obiema rękami złapał za szeroki łeb. Patrzyli sobie w oczy. Nagle wendigo strasznie zawył. Wydawało się, że powietrze wypełnione jest elektrycznością, lecz Sam wiedział, że to magia. Sam przeniósł się do świata astralnego i zobaczył burzę mana szalejącą między duchem, a wendigo. Błyszczący jasnością, niby słońce duch przelewał złote światło ze swoich oczu w ciemne źrenice wendigo. Z początku czyste światło walczyło z promieniami ciemności, które emanowały ze ślepiów wendigo i spowijały słupy jasności, jakby chcąc je przytłumić. Kilka sekund później, a może godzin, wiązki ciemności zaczęły blaknąć, aż w końcu niczym dym zniknęły całkowicie. Ciało wendigo zaczęło płonąć od środka, gdy złote światło wlewało się do jego ciała. Duch stawał się coraz ciemniejszy, a wendigo bardziej jaskrawy i Sam nie mógł w końcu dłużej wytrzymać intensywności światła. Zanim powrócił na ziemski plan, wydało mu się, że widzi jakąś postać wewnątrz powłoki wendigo. Lecz oślepiające światło było zbyt mocne, aby być do końca pewnym. Na ziemskim planie ciało wendigo wydawało się dziwnie skurczone. Worek skóry rozpięty na stelażu kości. Duch stał obok i po chwili wyciągnął z jego martwego ciała swoją pałkę. - Ciemność odeszła - powiedział głosem, który tylko Sam mógł usłyszeć. - Zrobiłeś wszystko, o co prosiłem, duchu. Chcę ci za to podziękować. W nagrodę zwracam ci twoją wolność. - Naprawdę zrobisz to dla mnie? Ciągle jestem przecież twoim sługą. - Walczyliśmy ze wspólnym wrogiem. Nie jesteś już mi nic winien, a ja cię już o nic nie proszę. Jesteś wolny. - Cześć tobie, człowieku - powiedział duch i zniknął. Sam mógł śledzić jego odejście astralnie. Miał na to ochotę. Bardzo chciał wiedzieć, dokąd teraz pójdzie duch. Ale taki postępek jakoś nie wydawał mu się na miejscu. Podpełzł obok szczątków wendigo do Hart. Jej oddech był nierówny i płytki. Spieszył się nie zważając na własne rany. Bardzo pragnął być przy jej boku i dlatego nie zważał na ból. Dotknął jej twarzy i spostrzegł, że płacze. Jego dotyk spowodował, że poruszyła się i otworzyła oczy. Minęło kilka sekund, zanim go rozpoznała. Próbowała unieść rękę. - Nadgarstek - wykrztusiła. Starając się jej nie zranić, złapał za mankiet i podwinął rękaw. Zauważył nazwę i logo DocWagon, znajdujące się na drukowanej płytce, przyczepionej za pomocą plastikowej taśmy. Podstawowym kolorem na płytce był platynowy. - Nie opuszczaj bez tego domu - próbowała się do niego uśmiechnąć, lecz rany wyczerpały ją całkowicie. Nacisnął guzik, aby przywołać pomoc medyczną. Jego własne rany bardzo go osłabiły. Czuł jednak, że będzie żył, jeśli nie zrobi żadnych głupich rzeczy. Nie był jednak pewien, czy ona przeżyje. Mimo wszystkich dotychczasowych prób powstrzymania go przed pokrzyżowaniem planów wendigo, teraz, ryzykując własnym życiem, dała mu czas, żeby wezwał ducha. - Dlaczego? - zapytał. - Też chciałabym wiedzieć. Zemdlała. ROZDZIAŁ 43 Zanim Janice dotarła na piętro mieszkalne, dookoła panowała już kompletna cisza. Niepokoiło ją to. Słyszała wcześniej jego straszny krzyk. Wrzask ten był tak pełen bólu, że obawiała się o jego bezpieczeństwo. Jak mogło cokolwiek mu się przydarzyć? Był przecież silniejszy od każdego zwykłego szamana. Minęła dziurę na poziomie wejściowym; inaczej niż w szybie windy, nie wyczuwała tu żadnych pozostałości magii. Zniszczenia, jakie widziała, były czysto fizyczne. Drzwi od głównego wejścia stały otworem. Czuła wydobywający się zza nich lekki zapach krwi. Podenerwowana i czujna weszła do środka. W powietrzu unosiło się wiele różnorodnych zapachów, lecz wszystkie z nich były słabe. System klimatyzacyjny piętra wydmuchiwał ciepłe powietrze na zewnątrz poprzez zdruzgotane okno w północnej ścianie i dlatego stężenie woni było tak niewielkie. Mimo wszystko jednak wyczuwała w powietrzu kilka zapachów. Jeden, należący do mężczyzny, wydawał się dziwnie znajomy. Drugi, kobiecy, był zupełnie nieznany. Wyczuła również zapach ozonu wydzielany przez maszyny, które niemal dopadły ją przy windzie. Zapach ten był na tyle silny, że mógł pochodzić nawet od kilku maszyn, ukrytych we wnętrzu. Nie potrafiła określić dokładnie od ilu, gdyż ich cechy indywidualne byty bardzo słabo rozróżnialne. Zapach, który najbardziej ją interesował, był niezwykle słaby. Nagle usłyszała sekwencję wysokich dźwięków. Znajdowały się one poza zasięgiem normalnego słuchu, a nawet poza zasięgiem słuchu elfa. Musiało chodzić tu o jakiś sygnał. Wiedziała, że w rezydencji nie istnieje urządzenie, które mogło by emitować taki dźwięk, zatem musi on pochodzić od intruzów. Przysłuchiwała mu się uważnie; przeszła kawałek i znowu nasłuchiwała. Stwierdziła, że dochodzi ze wschodniej części sanktuarium. Ostrożnie ruszyła w tamtym kierunku. Gdy zbliżyła się bardziej do źródła dźwięku, jej obawa wzrosła. Z każdy krokiem czuła, że wszystkie unoszące się w powietrzu zapachy są coraz silniejsze. Wyczuła wśród nich woń Dana. Odetchnęła z ulgą, lecz natychmiast zdała sobie sprawę, że wciąż słyszy sygnał niepożądanych gości. Dan nie pozwoliłby im nadawać, gdyby mógł temu zapobiec. Co gorsza, wyczuła również obecność magii. Przystanęła przed jednym z pomieszczeń i zobaczyła rozbryzgane na ścianie i podłodze plamy krwi. W sali obok ujrzała dużą dziurę w ścianie. Nie widziała jeszcze nikogo, lecz zza cienkiej ściany dobiegał cichy męski głos, szepczący uspakajające słowa. Nie był to jednak głos Dana. Podkradła się bliżej. Ostrożnie wyjrzała zza narożnika. To, co zobaczyła prawie rozdarło jej serce. Ciało Dana leżało bezwładnie na podłodze. Było strasznie wychudzone, kości sterczały spod tak do niedawna puszystej sierści. Białe futro zbrukane było krwią. Na jego lewym ramieniu widniała wielka, otwarta rana. Prawa ręka, którą wcześniej tak czule ją głaskał, była zupełnie oderwana. Ten widok pozbawił ją ostrożności i obaw. Wyskoczyła z ukrycia i rzuciła się do jego stóp. Był taki nieruchomy. Nie mogła uwierzyć, że nie żyje, lecz jej oczy widziały jedynie krew i rany. Nie słyszała jego oddechu, a dotykając go czuła jedynie chłód. Z oczu popłynęły jej łzy, zamazując cały widok. Jej uszy wypełniły się dźwiękami strasznego szlochania, jej własnego szlochania. Czuła jego martwe ciało pod swoimi rękoma i nie mogła się z tym pogodzić. To niemożliwe, nie mógł umrzeć. - Cholera jasna, Twist. Miał towarzysza. Te słowa wyrwały jaz otchłani rozpaczy. Były przeznaczone dla szamana i dobiegły ze słuchawki w jego uchu, lecz ona je słyszała. Podniosła załzawione oczy i po raz pierwszy spojrzała na intruzów. Obok ściany leżała jak martwa, nieprzytomna kobieta, a przy niej klęczał mężczyzna - szaman. Mężczyzna ten wywołał ducha, z którym walczył Dan. Był zmaltretowany i pokryty krwią. Chociaż twarz miał wykrzywioną z bólu, próbował wstać. W ręce trzymał sztylet ze złoto-czerwonego metalu, poza tym wydawał się nieuzbrojony. Nie licząc magii, przypomniała sobie. Jeden z robotów, znajdujący się obok jego głowy, wycelował lufę na małej wieżyczce prosto w jej kierunku. Wiedziała, że to oni zabili Dana. Pochyliła się nad nim ponownie. Uświadomiła sobie, że lufa karabinu maszynowego śledzi każdy jej ruch. Nie zważając na nich pogłaskała łagodnie twarz Dana - to oni zamknęli jego oczy. Palcami dotknęła jego ust - oni skradli jego uśmiech. Zniżyła, ręce i dotknęła jego klatki piersiowej - oni unieruchomili jego serce. Skupiając wolę, stworzyła iluzję, że nadal rozpacza nad ciałem Dana, a sama przygotowała się do ataku. Muszą umrzeć. Skoczyła. Wraz z tym ruchem iluzja zniknęła. Mordercy zareagowali na jej atak jednak zbyt późno. Pistolet w wieżyczce obracał się za wolno, żeby ją namierzyć. Szaman natomiast był zbyt słaby, aby pomóc robotowi w walce. Znajdowała się już w powietrzu i za chwilę będzie mogła rozszarpać ich swoimi pazurami. Uderzyła w niewidzialną zaporę i upadła na podłogę. Czuła, że jej mózg jest bliski obłędu - uświadomiła sobie, iż magiczna bariera została wytworzona przez Dana. Gdy obróciła się w kierunku jego ciała, zobaczyła, że miał głowę minimalnie skierowaną w jej kierunku. Jego powieki sprawiały wrażenie rozchylonych, lecz nie widziała blasku w jego oczach. Podeszła i pocałowała go w usta. Jednak jej nadzieja szybko minęła. Był zimny, a jego klatka piersiowa pozostała nieruchoma. A jednak, mimo że w płucach nie miał powietrza, które mogłoby zmusić krtań do wydania dźwięków, wyraźnie słyszała co mówił. - Nie pozwolę ci tego zrobić. Użyła wszystkich swoich zmysłów i czuła się zupełnie zdezorientowana. Był tam i jednocześnie go nie było. Chciała, żeby żył. Jej łzy upadły na jego twarz, lecz żaden mięsień nie drgnął. Nie wiedziała co robić. - Żadnego zabijania. Krew jest zbyt silna. Plami. Zbyt ciężka. Plami. Obawiam się, że dla ciebie byłaby ona śmiertelna. Rozczesała jego grzywę szponami. - Bądź spokojny, mój kochany. Zaśpiewam pieśń, która cię uzdrowi. - Żadnych pieśni. Mięso skończone, biesiadnika już nie ma. Z krańców ciemności usłyszałem twój płacz za mną, a twoje łzy, twoja miłość pozwolą mi uratować cię ten jeden raz. - Uratować mnie? Ja mogę zabić ich dla ciebie. - Nie - nalegał. - Obiecaj mi. Przysięgnij, że wyrzekniesz się wendetty. - O czym tym mówisz, kochanie? Jakiej wendetty? - Obiecaj. Jego głos stał się bardziej odległy i rozbrzmiewał głucho, lecz rozpoznała w jego żądaniu siłę woli. - Co tylko chcesz. Przyrzekam. Żadnej wendetty. Tylko wróć do mnie - błagała. - Szaman Psa. Jest twoim bratem. Wraz z tym ostatnim oświadczeniem Janice poczuła, jak jej kochanek odchodzi i zrozumiała, że tego wszystkiego, czym był Dan Shiroi, już nie ma. I nigdy nie będzie. Swój ból cisnęła w otchłań krzyku. Sam nie wierzył własnym uszom. Bał się, że straszny głos, wydobywający się z martwego wendigo, będzie go dręczył w sennych koszmarach. Jednak straszniejsze jeszcze były słowa, które wypowiedział. Czy to możliwe, że to wielkie kosmate coś, ta samica wendigo, to była jego siostra Janice? Nie, Bóg nie może być tak okrutny. Przeszedł na percepcję astralną i zaczął bacznie badać aurę otaczającą potwora. Potrafił rozpoznać emanację wendigo i nie miał wątpliwości, że właśnie widzi przedstawicielkę tego gatunku. Lecz kiedy widział ją po raz ostatni, nie był magicznie aktywny. A ona nie przeszła procesu przemian. Skąd mógł mieć pewność, że to ona? Nie, nie mógł mieć pewności. Jednak coś w aurze potwora, niczym odległy sen, pobrzmiewało znajomo. - Janice? Zwróciły się na niego zamglone oczy o czerwonych krawędziach. Twarz, w której tkwiły, była zupełnie obca. Nie mógł dopatrzeć się śladu pięknych rysów swej siostry. Słyszał już głos tego wendigo i nie było w nim żadnej znajomej nuty. -Sam? Poczuł skurcz gardła, gdy usłyszał jak wymawia jego imię -Sa-am - nie miał już wątpliwości. - Dobry Boże, to ty. Tak wiele miał do powiedzenia, lecz nie mógł znaleźć odpowiednich słów. Przeżył tyle niepokoju, od kiedy dowiedział się ojej goblinizacji. Jego próby nawiązania z nią kontaktu poprzez Renraku z nieznanych przyczyn spełzały na niczym. Lecz nigdy jej nie zapomniał, nigdy nie przestał szukać sposobu na nawiązanie z nią kontaktu. Stała teraz przed nim i chwila ta była daleka od wszystkiego, co mógłby sobie wyobrazić. Dopuszczał myśl, że po kawaru będzie wyglądała jak ork lub jeszcze gorzej -jak troll, ale nie jak to coś! Od kiedy tylko dowiedział się, czym są wendigo, poczuł do nich prawdziwą nienawiść. Janice tylko wpatrywała się w niego nieodgadnioną głębią ciemnych oczu. W końcu wyjąkał: - Chciałbym pomóc. - Gdzie byłeś, kiedy cię potrzebowałam? - zapytała oskarżycielsko. - Próbowałem... - Gdybyś naprawdę próbował, zrobiłbyś coś. Dan był przy mnie, kiedy go potrzebowałam. Ty mnie porzuciłeś, a teraz z powrotem wszedłeś do mojego życia i zabrałeś mi go. Chcesz mi pomóc? Oddaj mi Dana. - Ale przecież to wendigo. - A jak myślisz, czym jestem ja? - krzyknęła uderzając się wielką łapą w pierś. - Musi być jakiś sposób, żeby ci pomóc. Jej śmiech zabrzmiał gorzko. - Całe życie myślałam, że to ja jestem romantyczką, a ty realistą. Nie ma dla mnie zbawienia. Nie widzisz, że już zostałam przeklęta? ROZDZIAŁ 44 -Nie mogę uwierzyć, że zwyczajnie pozwoliłeś jej odejść. Estios miotał się w tę i z powrotem po niewielkim przydzielonym mu pomieszczeniu. Mieszkanie to stanowiło jedną z kryjówek bezpieczeństwa Hart. Pokój na tyłach był wystarczająco przestrzenny dla Willie i jej panelu riggera, lecz zrobiło się ciasno, gdy zebrali się tu ci wszyscy runnerzy. Większość mebli została przesunięta pod ściany, aby zrobić miejsce na Domowe Łoże Rekonwalescencyjne z Mitsuhama Medical Technologies, na którym leżała Hart. Zarówno ranni jak i zdrowi runnerzy z ekwipunkiem wyglądali absurdalnie nie na miejscu pomiędzy dywanami z naturalnego włókna i pod kasetonowym sklepieniem. Dodger, wykorzystując wolne miejsce, wyciągnął nogę. Uwaga Estiosa była skupiona na Samie i nie widział przeszkody powracając tą samą drogą. Teresa szturchnęła Dodgera łokciem w żebra i ten w ostatniej chwili podciągnął nogę, żeby Estios się nie potknął. Śledząc wydruki z łóżka MMT, Sam tylko połowicznie zdawał sobie sprawę z wściekłości Estiosa. Nie był ekspertem, ale według jego wiedzy wydruki wskazywały, że Hart powinna być przytomna. Choć jej oczy pozostawały zamknięte i nie zareagowała, gdy wyszeptał jej imię, to był przekonany, że nie spała, a tylko nie chciała jakiegokolwiek kontaktu z otoczeniem. Obawiał się, że to on był tym, czego unikała. Lecz, być może, nie chciała mieć do czynienia z tym krzykaczem Estiosem, a może po prostu chciała odpocząć. I jedno, i drugie było prawdopodobne. Wszyscy wiele przeszli i nikt nie chciał słuchać krzykliwego Estiosa. Sam rozejrzał się po pokoju. Dodger i Teresa prowadzili prywatną rozmowę na kanapie. Byli spięci, a Dodger wyglądał na nieszczęśliwego. Willie siedziała zgarbiona nad swym panelem riggera i ostentacyjnie manipulowała urządzeniami sterowniczymi. Ojciec Rinaldi, kiedy rozmawiali w celi Shidhe, powiedział Samowi, że nie podobają mu się żadne interfejsy łączące człowieka z komputerem. Lecz teraz pomagał Willie śledzić ekran monitora. Z tego, co Sam mógł dojrzeć na obrazach przekazywanych ze szperaczy wynikało, iż niewiele się działo. Najwyraźniej Janice była wciąż wewnątrz rezydencji. Nagle Sam zauważył, że Estios przestał gadać i patrzy na niego. Elf musiał widocznie zadać pytanie. Nie przypominał sobie, aby cokolwiek słyszał, nie mógł więc odpowiedzieć. - Słuchaj - powiedział wzdychając. - Wszystko skończone. Krąg został przerwany. - Ty chyba nie słuchasz. Nic nie zostanie skończone, dopóki Ashton i Wallace wciąż są na wolności. - Jeśli tak się o nich martwisz, to bądź mądry i zrób coś. Myślę, że oni byli pionkami. Nie będą stanowili problemu, kiedy wszyscy inni zginęli, a zwłaszcza wendigo, który stworzył Krąg i karmił ich mocą, mówiąc, że ją zyskują poprzez swe ofiary. Anonimowa wiadomość dla Biura Bezpieczeństwa Lorda Protektora będzie dla nich wystarczającą karą. - Wciąż mogą uciec i zwerbować nowych członków. A jeśli nawet tego nie zrobią, to wciąż jest tam ten drugi potwór. Sam skrył twarz w dłoniach i masując skronie usiłował otrząsnąć się z wściekłości na tępotę Estiosa. - Zapomnij o niej. Nie była częścią Kręgu. - Nie mogę o niej zapomnieć. Była wendigo. To wystarczy, by musiała zginąć. Sam podniósł się. Bolały go żebra pod opasującym tors bandażem. Choć miał trudności, to gips na nodze umożliwiał mu chodzenie, przypominające raczej powłóczenie nogami. Przekuśtykał w poprzek pokoju do Estiosa i spojrzał elfowi w twarz. -Nie zabijesz jej. Estios wydął wargi; położył Samowi rękę na piersi i pchnął go w tył. Sam wylądował w fotelu, a rozdzierający ból, rozchodzący się kręgami światła i ciemności, przesłonił mu oczy. Pomyślał, że miał szczęście upadając na miękki fotel. Uderzenie o podłogę lub ścianę mogło spowodować utratę przytomności. Estios pewnie by nawet nie zareagował. - Podchodzisz do tego zbyt emocjonalnie, Verner. Zakładam, że środki przeciwbólowe przyćmiły twój zdrowy rozsądek, więc zapomnę o twej karygodnej krótkowzroczności. Przestała być twoją siostrą w dniu, kiedy wyrosło jej futro - Estios potoczył wzrokiem po pokoju. - Zmarnowaliśmy dosyć czasu. Przełącz szperacze w stan gotowości i zostań tu z rannymi. Wszyscy inni -zbierać sprzęt. Idziemy na polowanie. Willie spojrzała na Sama. Nigdy nie lubiła Estiosa i nie znosiła wykonywania jego rozkazów. Zdawała się rozdarta między lojalnością wobec Sama i wagą argumentów elfa. Jej oczy prosiły o zrzucenie z niej odpowiedzialności związanej z wyborem. Widząc, że nikt nie stanął po stronie Estiosa, Sam wyszczerzył zęby. Obok krzesła stał stół i Sam wsparł się na nim próbując odciążyć żebra. Rozdarł go ból, więc opadł z powrotem na fotel. Dodger był w drugim końcu pokoju, ale zaraz przykuśtykał o kulach do Sama. Jedną ręką posadził go w fotelu, zręcznymi palcami poprawiając jednocześnie opatrunek na jego torsie. Rozległ się krótki syk powietrza pompowanego w kanaliki zaciskających się bandaży. - Teresa, on posuwa się zbyt daleko - powiedział Dodger. -To niebezpieczny plan. - Jeśli się boisz, niedzielny runnerze, możesz zostać. To będzie gra w prawdziwym świecie, gdzie ludzie odnoszą prawdziwe rany. Tobie by się to nie spodobało. Lepiej pozostań w swych elektronicznych fantazjach. - Estios podszedł w kierunku sofy i wyciągnął do Teresy rękę. Dodger postąpił naprzód. - Teresa, nie idź z nim. Teresa była zapatrzona w kierunku Sama, jawnie unikając wzrok Dodgera. Sam widział emocje przelewające się falami po jej twarzy. Nie mógł widzieć Dodgera, lecz czuł jego napięcie poprzez uścisk dłoni elfa na swym ramieniu. Uścisk wzmocnił się, gdy Teresa spuściła oczy i ujęła dłoń Estiosa. Estios pomógł jej wstać, następnie pochylił się, podniósł broń i podał Teresie. Długą chwilę szczerzył zęby do Dodgera, jak dzieciak, który ustrzelił na jarmarku papierowy kwiatek. - Rusz się, rigger - powiedział uderzając otwartą dłonią w oparcie krzesła Willie. - Mamy pasożyta do usunięcia. Estios sięgnął po swego Steyra opartego o stół, na którym leżał panel riggera i znieruchomiał usłyszawszy czyjś głos włączający się do rozmowy. - Tylko go dotknij, a twój szef będzie musiał postarać się o nowego asa. Głos Hart był chrapliwy. Jej oczy - zapadnięte, podkrążone i otwarte - płonęły gorączką. Były utkwione w Estiosa. Lewą rękę miała ułożoną w poprzek ciała, które przejęło główny ciężar trzymanej broni. Wylot lufy skierowała na Estiosa. Sam nie miał pojęcia, skąd wzięła broń, lecz na pewno była w stanie zrobić z niej użytek. Zdawało mu się, że dostrzegł drżenie jej dłoni. Estios spojrzał na nią, jego twarz ani drgnęła. Następnie, najwyraźniej lekceważąc jej groźbę, wyciągnął rękę po pistolet. Grzmot zatrząsł pomieszczeniem. Estios cofnął gwałtownie wyciągniętą dłoń, pokrytą kroplami krwi od drzazg z roztrzaskanego stołu. - To było pierwsze ostrzeżenie - powiedziała Hart. Jej cera stała się bledsza, a świeży pot posklejał loki na jej czole. Widać było, że szarpnięcie wywołane strzałem sprawiło ból. Teraz jej ręka wyraźnie drżała. Estios pocierał zadraśnięcia kciukiem drugiej dłoni. - Odłóż broń, Hart. Mógłbym cię załatwić pociskiem elektrycznym, zanim zdążyłabyś wypalić. Poza tym nie sądzę, aby twój chwilowy zryw był na olimpijskim poziomie. - Przekonaj się, frajerze. To jedyny sposób. Wyglądało na to, że Estios oceniał szansę. Rinaldi wyciągnął dłoń i uchwycił Steyra za lufę. Oparł go o ścianę, daleko poza zasięgiem Estiosa. - Myślę, że możesz rozważyć swoje położenie, Estios. Nie można nikogo potępiać tylko za potencjalne możliwości. Gdyby tak było, wszyscy musieliby zostać przeklęci, gdyż wszyscy jesteśmy zdolni do zbrodni. O ile wiemy, Janice jeszcze nikogo nie zabiła. - Lecz jadła ludzkie mięso - powiedziała Willie. - Ten drugi wendigo powiedział, że jest taka, jak on. Wiemy, że on jest zabójcą. Rinaldi zmienił pozycję, by mógł mówić do Willie, nie spuszczając oka z patowej sytuacji pomiędzy Hart i Estiosem. - Wiemy również, że jest kłamcą. Jeśli Janice jadła mięso, to popełniła zbrodnię i zgrzeszyła. Jednak nie jest to grzech śmiertelny i może zostać odpuszczony. Nie widzę podstaw do tego, by negować fakt, że była pod wpływem złego, którego nazwała Dan Shiroi i nie wiedziała do końca, co robi. Jeśli tego żałuje, to jest jeszcze nadzieja na jej zbawienie. - Zbawienie - powtórzył Estios kpiącym tonem. - Tak długo, jak jest wendigo, będzie pożerała mięso. Powiedz mi, kaznodziejo, czy możesz na powrót uczynić ją taką, jaką była kiedyś? Serce Sama przyspieszyło biegu, poganiane nadzieją. Rinaldi odwrócił się od Estiosa i schwycił swą lewą dłoń prawą ręką Kołysał rękoma w górę i w dół na wysokości pasa oraz potrząsał smutno głową - Nie sądzę. Lecz nie mogę pozwolić na popełnienie morderstwa. A popełniłbyś morderstwo, gdybyś ją zabił nie udowadniając, że całkowicie pogrążyła się w naturze wendigo. To byłoby morderstwo z zimną krwią. - Niech w takim razie jej morderstwa spadną na twoją głowę. Rinaldi poruszył się, jakby sugestia Estiosa go zdenerwowała. - Sama jest odpowiedzialna za swoje czyny. Każdy musi rozwiązywać swoje własne dylematy. Każda drobna zmiana pozycji Rinaldiego zbliżała go do łóżka Hart. Jednym błyskawicznym ruchem wyszarpnął z rąk Hart pistolet. Była zbyt słaba, by z nim walczyć. więc z łatwością wyrwał jej broń; zabezpieczył ją i cisnął w kąt. - Jak już powiedziałem, nie pozwolę na popełnienie morderstwa - powiedział do Hart. Hart odrzuciła do tyłu głowę i zacisnęła zęby. Sam słyszał jak jej pięść uderza w krawędź łóżka. - To było niezłe - powiedział Estios. - Jak na księdza. Dzięki za zaoszczędzenie mi kłopotów. - Nie rozbroiłem Hart tylko ze względu na ciebie - powiedział Rinaldi. - I wciąż jestem przekonany, że za wcześnie na to. Janice musi żyć tak, jak wymaga tego jej świadomość. Jeśli jest słaba i ulega wymogom swej parabiologii, to pomogę ci ją upolować. - Nie chcę twojej pomocy, księże. - To mnie nie powstrzyma przed przyłączeniem się do polowania - powiedział rezolutnie Rinaldi. Niefrasobliwa rozmowa o polowaniach, śmierci i morderstwie - to było dla Sama zbyt wiele. Janice nie była zwierzęciem. - Zamknijcie się! - wykrzyknął. - Zamknijcie się wszyscy! Nie będzie żadnego polowania. Ona jest moją siostrą. - Ona jest wendigo - powiedział Estios. - Jesteś głupcem broniąc jej, Verner. Za współudział dostaniesz w Tir karę śmierci. Wiemy co robić z tymi, którzy pomagają wendigo. Jeśli myślisz, że jako bratu nic ci z jej strony nie grozi, to jesteś podwójnym głupcem. Wendigo jest złem bez świadomości. Wendigo nie ma rodziny. Sam spojrzał na Estiosa, lecz przed oczami miał wydarzenia z ubiegłej nocy. Widział duszę ludzką zmagającą się z duchem Plagi w ciele wendigo. Słyszał Janice błagającą głosem wendigo. Ten głucho brzmiący głos kłócił się z poglądami Estiosa. Te czułe słowa wydobywały się z powłoki do cna wewnątrz wypalonej przez zło, lecz zrodzone były z ludzkiej, choć rachitycznie poskręcanej duszy, wyrywającej się do drugiej duszy, która odpowiedziałaby na jej wołanie. Widział łzy Janice, zaklętej w wendigo i wiedział, że ta ludzka Janice wciąż żyła gdzieś tam w środku. - Ty nic nie rozumiesz - tłumaczył Sam. - Ona jest chora. - Jesteś szalony, Verner - odparł Estios. - Jest zabójcą. Trzeba ją powstrzymać. - Nikogo nie zabiła - powiedział Rinaldi. - Wytropienie jej i zabicie byłoby morderstwem. - Ona jest wendigo. To jest konieczne - nie ustępował Estios. - To morderstwo - powiedział Sam. - To czcza dyskusja - powiedziała Willie. - A przynajmniej teraz. Odwołałam szperacze. - Idiotka - wrzasnął Estios. Złapał swego Steyra i ruszył w kierunku drzwi. - Szybko, jeśli się spóźnimy, to ta bestia ucieknie. Teresa zarzuciła sobie broń na ramię i ruszyła za nim. - Teresa! - zawołał Dodger, zatrzymując ją wpół drogi do drzwi. - Nie jesteś taka jak on, Tereso - prosił Dodger. - Nie idź z nim. Stała przez dobre pięć sekund, później wybiegła na zewnątrz. Nie obejrzała się. Dodger rąbnął pięścią w ścianę, wyszukał wolny kąt i osunął się w nim z rękoma założonymi na opadłej na piersi głowie. - Willie, coś ty narobiła? - zapytał Sam. - Pozbyłam się klasycznego frajera - powiedziała. - Przykro mi z powodu twojego gołąbka, Dodger. - Sama dokonała wyboru - odparł posępnie elf. - Ale oni teraz ścigają Janice - powiedział Sam. - Zabijają. - Błąd. Nie znajdą jej. Podrzuciłam tam szperacz, by ją wypłoszył. Znajdą jedynie puste siedlisko. - Pozwoliłaś więc jej wymknąć się również nam - zauważył Rinaldi. - Znowu błąd. Upewniłam się, że para szperaczy wciąż siedzi jej na karku. - Sprytnie, Willie - powiedział Rinaldi. - Nie przeczę - zgodziła się rigger, ponownie skupiając całą uwagę na śledzeniu postępów szperaczy. Sam, ignorując ból, zmusił się do wstania. Chwiejnie przykuśtykał do Rinaldiego. Uchwyciwszy go za ramię, pochylił się mocno. - Jesteś ekspertem od magii, ojcze. Powiedz mi, proszę, że jest sposób, by ją wyleczyć. Musi być jakiś sposób. Rinaldi na chwilę spuścił głowę, a następnie spojrzał Samowi w oczy. - Nie mam pojęcia, Sam. Nauka niemal nic nie wie na temat metatypu wendigo, a to, co wnosi magia ludowa, to wielkie nic. Jeśli prawdziwe są wieści z pomocy, natura wendigo jest przekleństwem. Jeśli tak właśnie jest, być może można to odwrócić. Lecz jeśli są to zmiany czysto biologiczne, to obawiam się, że nie pozostawia nam to wiele nadziei. Będę się modlił, by twoja wiara i miłość były wynagrodzone, lecz teraz po prostu nie mam pojęcia. - Nie zamierzasz chyba naprawdę na nią polować? Rinaldi odwrócił głowę. - Najpierw to, co najważniejsze, Sam. Ty i Hart jesteście ranni i trzeba się wami zająć. Janice jest wypoczęta i silna, a wy zmęczeni i słabi. Jestem pewien, że została przez zło świetnie przeszkolona w sztukach walki i w magii. Jeśli spróbujemy ją unieszkodliwić, będzie się bronić i może zabić większość z nas. - Mnie nigdy by nie zabiła. Jestem jej bratem. - Być może masz rację. Modlę się, byś miał rację. To może być jej drogą do zbawienia. Może. Możliwe. Niewykluczone. Czyż nie ma niczego pewnego? - Czy nigdy nie będę mógł być tego pewny, ojcze? - W tym życiu? Myślę, że nie, Sam. Lecz zawsze można się modlić i ufać Panu. On zawsze jest z nami. Sam przez kilka minut nic nie mówił; milczał myśląc o Janice i o tym, co powiedział Rinaldi. W końcu rzekł: - Myślę, ojcze, że masz rację. Myślę, że On będzie ze mną. Można by nawet powiedzieć, że On, jak Pies, przeciera mi szlak. Marszcząc brwi, Rinaldi powiedział: - Mówisz jak szaman, którego kiedyś znałem. Sam tylko się uśmiechnął. Wszystkie te "może", "możliwe", "być może" były pełne możliwości. Wszelkiego rodzaju możliwości. To tylko desperacja sprawiała, że przyszłość jawiła się w czarnych kolorach. Nie musiał patrzeć na to w ten sposób i przyrzekł sobie, że nie będzie. Pies uświadomił mu oświecającą, zbawczą siłę nadziei. Sam wiedział, że znajdzie sposób na to, co wymagało dokończenia.