Iris Murdoch MORZE, MORZE (THE SEA, THE SEA) Tłumaczyła Wiesława Schaitterowa Rosemary Cramp Prehistoria Morze, które widzę przed sobą, kiedy piszę, raczej się jarzy, niż migoce w łagodnych promieniach majowego słońca. W czasie odpływu wspiera się spokojnie o ląd, jego powierzchni nie zakłóca ani jedna zmarszczka, ani odrobina piany. W pobliżu horyzontu jest wspaniale fioletowe, poprzecinane symetrycznymi pasami szmaragdowej zieleni. Na samym horyzoncie zaś ma kolor indygo. Przy brzegu, gdzie widok ograniczają mi garby żółtych skał, ciągnie się pas jaśniejszej, zimnej, czystej zieleni, woda jest jednak mniej świetlista, mętna, nieprzezroczysta. Znajdujemy się na północy i jasne promienie słońca nie docierają w głąb morza. Tam, gdzie spokojna woda uderza o skały, widać jeszcze naskórek koloru. Bezchmurne niebo jest bardzo jasne w miejscu zetknięcia z ciemnym błękitem horyzontu, który jakby posrebrza. Swój wibrujący błękit osiąga dopiero w zenicie. Ale niebo sprawia wrażenie zimnego, nawet słońce wydaje się zimne. Kiedy napisałem tych kilka zdań, które miały stanowić wstępny akapit moich wspomnień, wydarzyło się coś tak niezwykłego, tak strasznego, że nie mam odwagi tego opisać nawet teraz, po jakimś okresie, mimo iż nasuwa mi się już pewne możliwe do przyjęcia, choć nie całkiem zadowalające wyjaśnienie. Może poczuję się spokojniejszy, kiedy upłynie jeszcze trochę czasu. Powiedziałem: wspomnienia. Czy te moje zapiski okażą się właśnie czymś takim? Czas pokaże. W tej chwili, kiedy napisałem dopiero jedną stronę, przypominają raczej dziennik. No cóż, niech więc to będzie dziennik. Jakże żałuję, że nie zacząłem go pisać wcześniej. Cóż by to była za kopalnia wiadomości! Teraz najważniejsze wydarzenia swego życia mam już za sobą i nie pozostaje mi nic innego, jak spokojnie oddać się wspomnieniom. Czy ma to być pokuta za mój egoistyczny żywot? Niezupełnie, a jednak coś w tym rodzaju. Oczywiście nie mówiłem tego nigdy paniom i panom w teatrze. Wyśmiewaliby się ze mnie bez końca. Teatr jest bez wątpienia miejscem, gdzie człowiek może sobie uświadomić, jak szybko przemija ludzka sława. Ach, te cudowne, wspaniałe, całkowicie zapomniane widowiska. Teraz wyrzeknę się magii i zostanę pustelnikiem. Zacznę żyć tak, żebym mógł uczciwie powiedzieć: nie mam nic do roboty poza uczeniem się, jak być dobrym. Schyłek życia słusznie uważany jest za okres medytacji. Czy będę żałować, że nie rozpocząłem ich wcześniej? Muszę zacząć pisać, to wiem na pewno, i to pisać w sposób całkiem odmienny niż dotychczas. To, co pisałem do tej pory, było zwykłym pisaniem palcem po wodzie, całkiem zresztą zamierzonym. Te zapiski natomiast mają przetrwać, nie mogę się oprzeć uczuciu, że pragną trwać. A więc zaczynam już personifikować tę swoją książeczkę, ten libellus, ten stwór, któremu daję życie i który zdaje się już posiadać własną wolę. Pragnie żyć, pragnie przetrwać. Kiedy się zastanawiałem nad tym, czy nie powinienem zacząć pisać dziennika, nie miałem na myśli jakiejś kroniki ważnych wydarzeń, bo takich nie będzie w moim życiu. Miał to być raczej zapis różnych myśli i codziennych obserwacji, coś w rodzaju wykładu mojej „filozofii”, moich pensees, moich myśli na tle prostych opisów przyrody i innych naturalnych zjawisk. Teraz znowu wydaje mi się, że to był dobry pomysł. Morze. Mógłbym wypełnić cały tom opisami morza. Na pewno chciałbym umieścić w tym swoim dzienniku szczegółowe opisy mego otoczenia, fauny i flory. Jeślibym to robił systematycznie, mogłoby to być nawet dosyć interesujące, choć nie jestem przecież White’em z Selborne. [Gilbert White (1720-1793) – przyrodnik urodzony w Selborne, w Hampshire. Cale życie spędził w rodzinnych stronach, których florę i faunę opisywał w swoich pracach. W roku 1885 powstało w Selborne towarzystwo ochrony ptaków, roślin itd. jego imienia.] Z mojego okna wychodzącego na morze widzę w tej chwili trzy rodzaje mew, jaskółki, kormorana i mnóstwo motyli unoszących się pośród wspaniałych kwiatów, które rosną na moich żółtych skałach. Nie powinienem się jednak wysilać, by pisać „pięknie”, bo to by zniweczyło cały mój zamysł. Poza tym wygłupiłbym się po prostu. O, błogosławione północne morze, prawdziwe morze o czystej wodzie, łagodnych prądach, zupełnie niepodobne do tej cuchnącej śródziemnomorskiej zupy. Mówią, że są tu foki, aleja nie widziałem jeszcze ani jednej. Oczywiście nie ma potrzeby precyzować, czy będzie to „dziennik”, „wspomnienia”, czy też „diariusz filozoficzny”. Pisząc o tym i owym, mogę ci opowiedzieć, czytelniku, o swoim życiu, a także zapoznać ze swoim poglądem na świat. Dlaczegóż by nie? Sądzę, że i tak wszystko w sposób naturalny wyjdzie na jaw. A więc całkiem spokojnie (bo czyż nie pozostawiłem całego niepokoju poza sobą?) odnajdę właściwą dla siebie formę literacką. Zresztą dlaczego miałbym podejmować decyzję już w tej chwili? Przecież, jeśli zechcę, będę mógł potraktować te notatki jako materiał do bardziej spoistej relacji. Któż bowiem wie, do jakiego stopnia interesujące wyda mi się moje minione życie, kiedy zacznę o nim opowiadać? Może doprowadzę opowieść stopniowo aż do chwili obecnej i, jak to czasem bywa, przeszłość stopi się z teraźniejszością? Czy napisanie autobiografii jest najlepszą metodą odpokutowania za własny egoizm? No cóż, nie jestem filozofem, mogę więc patrzeć na ten świat jedynie przez pryzmat swoich własnych przeżyć. Czuję, że nadszedł wreszcie czas, bym pomyślał o sobie. Może się wydawać dziwne, że ktoś, kogo nazywano w prasie „tyranem”, „dzikusem” i (o ile dobrze pamiętam) „potworem oszalałym na punkcie władzy”, doszedł do wniosku, że wcale taki nie jest. A tak się właśnie stało w moim przypadku. Właściwie nie bardzo sobie zdaję sprawę, jaki naprawdę jestem. Dopiero od niedawna czuję potrzebę napisania czegoś, co miałoby charakter bardzo osobisty, a jednocześnie refleksyjny. Dawniej, kiedy pisałem „palcem po wodzie”, wydawało mi się, że jedyną książką, którą kiedykolwiek opublikuję, będzie książka kucharska! Teraz mógłbym się przedstawić – najpierw i przede wszystkim chyba samemu sobie. Autobiografia, jak się okazuje, to bardzo dziwny gatunek literacki. Jeśli słowa te zostaną wydrukowane w niezbyt odległej przyszłości, nie będę potrzebował „dokonywać prezentacji w sensie formalnym”, jak mawiają na zebraniach. Jak długo trwa sława doczesna? Ta, która się stała moim udziałem, trwała niezbyt długo, a jednak wcale nie tak krótko. Tak, tak. Nazywam się Charles Arrowby i w chwili, kiedy to piszę, jestem mężczyzną, powiedzmy, po sześćdziesiątce. Nie mam żony ani dzieci, braci ani sióstr. Jestem dobrze znanym osobnikiem, którego sława rozbłysła i zgasła. Już dawno podjąłem decyzję, że rozstanę się z teatrem i przejdę na emeryturę, kiedy ukończę sześćdziesiąt lat. („Nigdy nie odejdziesz – powiedział Wilfred. – Nie zdobędziesz się na to”. Mylił się.) Naprawdę czuję się zmęczony teatrem, mam go dosyć. I właśnie tego nikt, kto mnie dobrze znał – ani Sidney, ani Peregrine, ani Fritzie, ani Wilfred, ani Klementyna, kiedy jeszcze żyli – nie potrafił przewidzieć ani sobie wyobrazić. I nie chodzi tu wcale o rozsądne wycofanie się „w pełni sił twórczych”. (Iluż aktorów i dyrektorów przedłuża w sposób żałosny swoją działalność, choć już dawno przestali być mile widziani!) Mnie już to wszystko zmęczyło. Dokonała się we mnie jakaś duchowa przemiana. „Dobrze, odejdź – mówili. – Ale nie wyobrażaj sobie, że będziesz mógł wrócić”. „Dziękuję, nie chcę wracać”. „Jeśli przestaniesz pracować i zaczniesz żyć samotnie, całkiem zwariujesz” – wtrącił Sidney. A ja, wręcz przeciwnie, po raz pierwszy w życiu czuję się najzupełniej zdrowy na umyśle, wolny i szczęśliwy. I to bynajmniej nie dlatego, że zacząłem „potępiać” teatr, tak jak to czyniła przez całe życie na przykład moja matka. Nie. Po prostu doszedłem do wniosku, że jeśli pozostanę w teatrze choć trochę dłużej, zacznę marnieć intelektualnie, utracę coś, co mi towarzyszyło do tej pory przez te wszystkie długie lata, a co mogę stracić, jeśli się przestanę w końcu z tym liczyć, coś, co nie miało nic wspólnego z moimi zajęciami w teatrze i było z nim zupełnie nie związane. Pamiętam, jak James opowiadał kiedyś o ludziach, którzy ostatnie lata swego życia spędzają w jaskiniach. Zatem tutaj będzie moja „jaskinia”. Dotarłem do niej, zachowując tę cenną rzecz, przyniosłem ją ze sobą tutaj niby jakiś talizman, który mogę teraz ukazać. Jakże wzniosie i pompatycznie to brzmi! A mimo to nie bardzo wiem, co właściwie mam na myśli. Przerwijmy więc na razie te raczej zawiłe rozważania. Powyższe spostrzeżenia notowałem w ciągu kilku dni, cudownych, bezczynnych, spędzonych w samotności dni, takich, o jakich, pamiętam, marzyłem, ale nigdy nie wierzyłem w pełni, że się to moje marzenie kiedykolwiek ziści, gdyż wydawało mi się, że pragnę zbyt wiele. Wybrałem się dziś nad morze, żeby popływać, nie mogłem jednak znaleźć odpowiedniego miejsca do kąpieli. Więc skakałem po prostu do głębszej wody ze skał znajdujących się najbliżej mojego domku, tam gdzie opadają niemal pionowo, lecz mają dużo występów i załamań, tworzących niezbyt bezpieczne schodki. Nazywam to miejsce „urwiskiem”, choć podczas odpływu ma zaledwie dwadzieścia stóp wysokości. Woda jest oczywiście bardzo zimna, ale już po kilku sekundach zdaje się otulać ciało ciepłym, srebrzystym pancerzem niby łuska trytona. Wystawiona na taką próbę krew zaczyna z nową siłą krążyć w żyłach. Tak, oto mój żywioł. Wprost trudno mi uwierzyć, że do czternastego roku życia nie widziałem morza. Jestem odważnym, wytrawnym pływakiem i nie lękam się fal. Dziś morze było spokojne w porównaniu z oceanami na antypodach, w których pluskałem się kiedyś wesoło jak delfin. Miałem jedynie trudności natury czysto technicznej przy wychodzeniu z wody. Aż śmieszne, jakim problemem było wdrapanie się na brzeg, nawet tam, gdzie skały opadają stosunkowo łagodnie. „Urwisko” jest nieco zbyt strome, ustępy skalne zbyt wąskie. Łagodne morskie fale drażniły się ze mną: unosiły mnie ku skałom, a potem zaraz odpychały, nie pozwalając wyjść z wody. Palce poszukujące jakiejś szczeliny obsuwały się bez przerwy. Czułem ogarniające mnie zmęczenie, więc zacząłem pływać dookoła, próbując znaleźć inne, dogodniejsze miejsce, jakąś zatoczkę, do której woda spokojnie wpływa i wypływa. Ale wszędzie sytuacja przedstawiała się jeszcze gorzej, gdyż woda była głębsza, i nawet jeśli skała opadała nie tak stromo, to okazywała się bardziej gładka lub porośnięta wodorostami i tak śliska, że nie mogłem się jej chwycić. W końcu udało mi się jakoś wdrapać na moje „urwisko”; uczepiłem się skały palcami rąk i nóg, po czym ukląkłem bokiem na jakimś skalnym występie. Kiedy wreszcie znalazłem się na wierzchołku i leżałem w słońcu, sapiąc ze zmęczenia, spostrzegłem, że dłonie i kolana pościerałem sobie do krwi. Od dnia kiedy tu przyjechałem, kąpię się nago, co mi sprawia ogromną przyjemność. Skalisty brzeg nie przyciąga, dzięki Bogu, wycieczkowiczów i ich dzieciarni. Nie ma tu ani ziarenka „obrzydliwego piachu”. Słyszałem, że ludzie nazywają to miejsce „brzydki brzeg”. Oby uchodził za taki jak najdłużej! Skały ciągnące się w obie strony od mojego domku nie są w istocie wcale malownicze. Piaskowożółte, upstrzone krystalicznymi plamkami, tworzą rozległe, chaotycznie rozmieszczone kopce. Poniżej linii przypływu zdobią je festony lśniących, pęcherzykowatych, ciemnobrązowych wodorostów o niezbyt przyjemnym zapachu. Powyżej jednak tu i tam potworzyły się wgłębienia dostarczające wspinającemu się po skałach mnóstwo radosnych niespodzianek. Wiele rozpadlin ma kształt litery V, a w nich są malutkie jeziorka i piargi pełne rozmaitych ślicznych kamyków. Rosną tu także kwiaty, które zdołały się jakoś ukorzenić w szczelinach skał: różowy zawciąg i fiołkowo-różowy ślaz, jakaś odmiana białej płożącej morskiej firletki, niebieskozielona roślina o liściach podobnych do liści kapusty i drobniutka skalnica o listkach i kwiatkach tak maleńkich, że trudno je dostrzec gołym okiem. Muszę poszukać szkła powiększającego i przyjrzeć się im dokładnie. Linia brzegu jest poszarpana; woda pożłobiła w skałach wyrwy, których nie określiłbym jednak pełnym godności mianem jaskiń, gdyż dla obserwującego je pływaka przedstawiają zaskakująco ponury widok. W jednym miejscu, w pobliżu mojego domku, morze wyżłobiło w skale łukowaty most, pod którym woda wpada z hukiem do głębokiej, okolonej wznoszącymi się stromo skałami rozpadliny. Odczuwam dziwną przyjemność, kiedy stoję na tym moście i obserwuję żywioł spienionych fal, które z ogromną siłą tu wpadają i wypływają z niewielkiej przestrzeni, z tej głębiny pośród skał. I znów minął dzień od chwili, kiedy przerwałem pisanie. Pogoda w dalszym ciągu niemal idealna. Od przyjazdu nie dostałem ani jednego listu, co mi się wydaje naprawdę dosyć dziwne. Moja była sekretarka, panna Kaufman, jest tak miła, że zatrzymuje w Londynie zmniejszający się potok urzędowej korespondencji. No cóż, od kogo właściwie pragnąłbym otrzymać list? Chyba tylko od Lizzie, a ona prawdopodobnie wyjechała na tournee artystyczne. Nadal penetruję skały ciągnące się w stronę mojej wieży. Tak, jestem teraz właścicielem nie tylko domku i mnóstwa skał, lecz także okrągłej zrujnowanej wieżyczki zbudowanej ongiś dla ochrony wybrzeża. Niestety, pozostał z niej tylko szkielet. Chciałbym ją odrestaurować, zbudować spiralne schodki i na górze urządzić sobie pracownię. Tylko że, wbrew powszechnej opinii, nie jestem bogaty. Nadmorski domek pochłonął prawie wszystkie moje oszczędności. Mam jednak przyzwoitą emeryturę, a to dzięki smykałce do interesów kochanej Klementyny. Muszę oszczędzać. W pobliżu wieży natknąłem się na sympatyczny relikt archeologiczny, świadczący o tym, że nie jestem jedyną osobą, która odkryła, iż trudno wydostać się z tego morza. W małej, dobrze ukrytej u stóp wieży zatoczce, którą można dojrzeć tylko wtedy, kiedy się patrzy na nią ze szczytu skały, ktoś wyrąbał w skale kilka stopni i opatrzył je żelazną poręczą. Niestety, dolna jej część jest złamana, a powierzchnia skały tak gładka, że schodki te są w zasadzie bezużyteczne i można z nich korzystać jedynie podczas przypływu, kiedy poziom wody się podnosi. W czasie odpływu fale po prostu zmywają człowieka ze skały. To zadziwiające, jak spokojne i zdecydowanie wszechpotężne potrafi być to moje figlarne morze! Ale pomysł z tą poręczą ktoś miał znakomity. Muszę ją tylko przedłużyć. Wydaje mi się, że kilka żelaznych stempli wbitych w moje „urwisko” całkowicie wystarczy, bym wychodząc na brzeg, mógł na nich opierać ręce i nogi; wtedy będę mógł korzystać ze schodków niezależnie od stanu wody. Muszę zapytać w mieście o robotników. Przy wysokim stanie wody pływam od schodków u stóp wieży, a potem, niezwykle spokojny i szczęśliwy, wyleguję się nagi na trawie. Z żalem muszę stwierdzić, że moja wieża przyciąga od czasu do czasu turystów, ale nie mam ochoty umieszczać tu tablicy z napisem: „Teren prywatny”. Niewielki skrawek darni jest jedynym trawnikiem, jaki do mnie należy, nie licząc wąskiego pasa zaraz za domkiem. Trawa ta, smagana niewątpliwie nadmorskim wiatrem, jest bardzo niska, jej źdźbła tworzą małe okrągłe kępki, sztywne jak kaktusiki. Wokół podmurówki wieży rośnie biały i różowy kozłek lekarski, a jakaś odmiana fioletowo kwitnącego tymianku pnie się, przemieszana z trawą, gdzieniegdzie po skałach od strony lądu. Przyjrzałem się dokładnie tym roślinkom i drobniutkiej skalnicy przez szkło powiększające. Kiedy miałem dziesięć lat, chciałem zostać botanikiem. Ojciec mój uwielbiał rośliny, chociaż się na nich nie znał, i razem przypatrywaliśmy się różnym okazom botanicznym. Ciekaw jestem, jak potoczyłoby się moje życie, gdybym nie oszalał na punkcie teatru. Wracając do domku, zaglądam do malutkich skalnych jeziorek. Ileż w nich żyje pięknych, ciekawych stworzeń. Skoro mam zostać, choćby dla własnej skromnej satysfakcji, Gilbertem White’em tego regionu, muszę sobie kupić kilka podręczników. Nazbierałem trochę ślicznych kamyków i ułożyłem na trawniku przed domkiem. Są gładkie, w kształcie elipsy, przyjemnie je trzymać w dłoni. Jeden z nich, różowo nakrapiany, pokreślony gęsto białymi liniami, leży przede mną w tej chwili. Mojemu ojcu podobałby się ten zakątek. Wciąż myślę o moim ojcu i bardzo mi go brak. Jestem już po lunchu i teraz opiszę mój domek. Na lunch, dodam jeszcze, zjadłem z apetytem następujące rzeczy: gorące grzanki z masłem i pastą sardelową, pieczoną fasolę z siekanym selerem i pomidorami, skropioną cytryną i oliwą. (Najważniejsza w tej potrawie jest oliwa, naprawdę dobra, ta o najlepszym smaku. Przywiozłem spory jej zapas z Londynu.) Wyśmienitym dodatkiem do tego byłaby zielona papryka, ale w sklepie we wsi (dwumilowy przyjemny spacer) nie mogę jej dostać. (Nikt nie zaopatruje w żywność oddalonego „Shruff End”, wszystko, nawet mleko, muszę przywozić ze wsi.) Na deser miałem banany ze śmietanką i cukrem. (Banany muszą być pokrojone, nigdy nie należy ich rozgniatać, śmietanka zaś powinna być rzadka.) Potem zjadłem jeszcze kilka dietetycznych sucharków z nowozelandzkim masłem i serem z Wensleydale. Oczywiście nigdy nie biorę do ust zagranicznych serów. Nasze są najlepsze na świecie. Do tej uczty wypiłem prawie całą butelkę muscadetu z zasobów mojej skromnej „piwniczki”. Jadłem i piłem, nie śpiesząc się (zgodnie z zasadą: gotuj szybko, jedz powoli.) Nic, dzięki Bogu, nie rozpraszało mojej uwagi, ani rozmowa, ani lektura. Jedzenie to doprawdy czynność tak przyjemna, że człowiek powinien się powstrzymać w czasie posiłku nawet od myślenia. Lektura i myślenie są ważne, ale, mój Boże, jedzenie jest także ważne. Jakie to szczęście, że jesteśmy stworzeniami, które muszą jeść. Każdy posiłek powinien być ucztą, więc błogosławmy każdy dzień przynoszący nam dobre trawienie i uczucie głodu – bo to cenny dar. Ciekaw jestem, czy kiedyś napiszę to swoje dzieło: Posiłek w cztery minuty. Książka kucharska Charlesa Arrowby’ego. Cztery minuty to oczywiście czas przygotowywania poszczególnych dań. Nie wliczony jest do tego czas gotowania, zależny od rodzaju potrawy. Przeglądałem kilka książek kucharskich z przepisami na kilkunastominutowe dania. Ich autorzy zawsze oszukują. Ich kwadranse w rzeczywistości przeciągają się do trzydziestu minut i można w książkach tych znaleźć na przykład takie wskazówki: „przygotuj lekkie, rzadkie ciasto”. Odważni, uczciwi ludzie, dla których byłaby przeznaczona moja książka, wcale nie potrzebowaliby umieć robić „rzadkiego ciasta”, nie musieliby nawet wiedzieć, co to takiego. Za to byliby hedonistami. Jeśli chodzi o jedzenie i picie, tak jak w przypadku wielu innych (ale nie wszystkich) rzeczy, najprostsze przyjemności są najlepsze, o czym wie każdy inteligentny samolub. Sidney Ashe zaproponował kiedyś, że nauczy mnie rozkoszowania się winami dobrych starych roczników. Odmówiłem z pogardą. Sidney nie znosi zwyczajnego wina i jest nieszczęśliwy, kiedy nie pije jakiegoś drogiego trunku z podanym rokiem produkcji. Po cóż niepotrzebnie psuć sobie smak tanim winem! (Nie mówię oczywiście o tym podejrzanym płynie o smaku bananowym.) Jedną z tajemnic szczęśliwego życia są nieustanne maleńkie uczty. Jeśli można je sobie w dodatku zapewnić szybko i tanim kosztem – tym lepiej. Praca w teatrze często uniemożliwiała mi spożywanie solidnych posiłków i dawniej nie zawsze mogłem sobie pozwolić na to, by jeść powoli, ale na pewno dzięki temu właśnie nauczyłem się szybko gotować. Oczywiście, metody, jakie stosowałem (zwłaszcza częste sięganie po otwieracz do konserw), mogły gorszyć głupców oraz wiele innych osób (szczególnie dziewczęta: Jeanne, Doris, Rosemary, Lizzie), które namawiały mnie usilnie, żebym opublikował te swoje przepisy kulinarne. Czyniły to z pobłażliwą miną i protekcjonalnym przymrużeniem oka. „Już samo nazwisko zapewni tej książce powodzenie” – nalegały nietaktownie. „Potrawy Charlesa Arrowby’ego to po prostu przekąski na pikniki – stwierdziła kiedyś Rita Gibbons. – Tak, to wszystko jest dobre, nawet wyśmienite, ale właśnie na piknik”. Pozwól, czytelniku, że dodam tu jeszcze, iż moi goście naturalnie zawsze siedzą wygodnie przy stole, nigdy nie manipulują talerzykami na kolanach i zawsze mają porządne obrusowe serwetki – nigdy nie papierowe. Jedzenie to temat poważny i, nawiasem mówiąc, żaden pisarz podejmując go, nie kłamie. Tak się czasem zastanawiam, skąd się wzięły moje wyjątkowe zdolności kulinarne. Od dzieciństwa uczono mnie oszczędności i nieustannie powtarzano, jak strasznym grzechem jest marnowanie pożywienia. Całkowicie mi wystarczały skromne posiłki, jakie jadaliśmy w domu. Moja matka gotowała „proste, smaczne” potrawy, ale brakowało jej inwencji, która stanowi podstawę dobrej kuchni. Wydaje mi się, że doznałem olśnienia (podobnie jak święty Augustyn) w chwili, kiedy nabrałem obrzydzenia do przesytu. Jako młody reżyser byłem na tyle głupi i konwencjonalny, że uważałem, iż muszę zapraszać ludzi do renomowanych restauracji. Stopniowo jednak stało się dla mnie jasne, że pochłanianie w ogromnych ilościach drogich, wyszukanych, często miernych smakowo potraw podawanych w lokalach publicznych jest nie tylko niemoralne, niezdrowe i nieestetyczne, lecz także nieprzyjemne. Zacząłem więc przyjmować gości chez moi, u siebie, częstując ich skromnymi przysmakami własnej kuchni. Bo cóż może być wspanialszego od gorącej grzanki z samym masłem albo z dodatkiem pasty z wędzonego piklinga? Albo duszona cebula na plastrze zimnej wołowiny? A czy dobrze przyrządzona owsianka z ciemnym cukrem i ze śmietanką nie jest królewskim daniem? Niektórzy uważali mój rozsądny hedonizm za jakąś ekscentryczność, za zwykłego fioła. Tak okropnie mieli zepsuty gust! (Pewien dziennikarz nazwał moje menu potrawami z książki O czym szumią wierzby Kennetha Grahame’a.) Część znajomych po prostu się obraziła. Jednakże zdołałem pojąć, jak fałszywym mitem jest haute cuisine, wytworna kuchnia, nie tyle może dzięki restauracjom, co przyjęciom w prywatnych domach. Od dawna, i zazwyczaj daremnie, próbowałem przekonać swoich przyjaciół, żeby się nie silili na nadzwyczajne potrawy. Już sama strata czasu na ich przygotowanie jest nonsensem, chociaż chyba to prawda, że niektóre nieszczęsne kobiety nie mają nic do roboty poza gotowaniem. Panuje również złudny pogląd, że przyrządzenie niezwykle wyszukanej potrawy to zajęcie bardziej „twórcze” niż gotowanie rzeczy prostych. Oczywiście (pozwólcie, że to wyjaśnię) nie jestem prostakiem. Potrawy wiejskiej kuchni francuskiej Jakie można jeszcze dotąd napotkać w tym błogosławionym kraju, są bardzo dobre, ale ich przednia jakość przetrwała dzięki tradycji i instynktowi kulinarnemu Francuzów, którego nie sposób naśladować. Pretensjonalna angielska gospodyni nie tylko myli się, uważając umiejętność przygotowywania pracochłonnych, wyszukanych potraw za cnotę, lecz także często wykorzystuje ten swój bałamutny kunszt z myślą o tych, którzy (choć z pewnością nigdy by się do tego nie przyznali) w istocie nie znajdują żadnej przyjemności w jedzeniu. Większość moich przyjaciół z teatru była już tak zalana, kiedy podawano pierwsze solidne danie, że nie miała na nie wcale apetytu albo prawie nie zdawała sobie sprawy, co przed nimi postawiono. Po cóż więc spędzać niemal cały dzień na przygotowywaniu potraw dla ludzi, którzy je będą jeść (a raczej zaledwie „dziobać”), znajdując się w takim stanie. Prawdziwy smakosz jada z umiarem. Jedzenie marnuje się także na przyjęciach, kiedy się zmusza gości do rozmowy. Człowiek może mieć wtedy w najlepszym wypadku nadzieję, że uda mu się skoncentrować uwagę na własnym talerzu w czasie „przerwy” w konwersacji, kiedy osoby siedzące obok niego zaangażują się w konwersację z kim innym. Nie, absolutnie nie jestem zwolennikiem oficjalnych, sztywnych imprez, które często organizuje się z próżności i dla zyskania prestiżu i które więcej mają wspólnego z chybionym sensem „stosowności” towarzyskiej niż z cnotą prawdziwej gościnności. Haute cuisine jest nawet sprzeczna z gościnnością, gdyż ludzie, którzy nie mogą albo nie chcą z niej korzystać, niechętnie zapraszają jej zwolenników z obawy, żeby się nie wydać prostakami albo żeby ich goście nie pomyśleli sobie, iż gospodarzom coś się nie udało. Najprzyjemniej jest jadać w gronie przyjaciół, którzy nie przejmują się tak bardzo konwenansami, a najlepiej – samemu. Nienawidzę sztucznej atmosfery wielkich przyjęć, gdzie wszyscy się obcałowują i stwarzają pozory intymności, podczas gdy w rzeczywistości nic ich nie łączy. Tak się rozgadałem, że opis domku musi chyba poczekać do jutra. Mógłbym dodać jeszcze, że (jak to się zresztą okaże) nie jestem wegetarianinem. Właściwie jadam bardzo mało mięsa i przerażają mnie „befsztykożeme osobniki”. Są jednak pewne rzeczy (takie jak pasta sardelowa, wątróbka, parówki, ryby), które stanowią podstawowe pozycje w moim jadłospisie i bez których trudno byłoby mi się obejść. W tym wypadku hedonizm odniósł triumf nad irytującymi zasadami moralnymi. Może powinienem był przestać jeść mięso, ale skoro do tej pory z niego nie zrezygnowałem, wątpię, czy kiedykolwiek to uczynię. Teraz opiszę mój domek. Nazywa się „Shruff End”. „End”, czyli koniec. Rzeczywiście stoi na samym końcu cypla stanowiącego coś w rodzaju półwyspu, przycupnięty wprost na skałach. Co za szaleniec go zbudował? Datowałbym ten budyneczek mniej więcej na rok 1910. Ale dlaczego „Shruff? Pytałem o to dwie osoby spośród nielicznej jak dotąd grupy ludzi, którzy, jak sądziłem, mogliby mi udzielić informacji: sklepikarkę i właściciela baru we wsi. Oboje powiedzieli, że „Shruff znaczy „czarny” (czyżby to słowo pochodziło od niemieckiego Schwarz! Niemożliwe!), ale nie potrafili tego wyjaśnić dokładniej. Nie udało mi się dotąd dowiedzieć żadnych szczegółów dotyczących historii tego domku. Nie spotkałem nigdy pani Chomey, od której go kupiłem, a którą mi opisywano jako leciwą damę. Cena nie była wcale niska i musiałem wraz z domkiem kupić znajdujące się w nim meble, nie przedstawiające niemal żadnej wartości, i różne przedmioty domowego użytku. Jako miejsce zamieszkania „Shruff End” ma oczywiście wady, czego nie omieszkałem powiedzieć pośrednikowi, jest bowiem dziwnie wilgotny, usytuowany w miejscu odsłoniętym i odosobnionym. Chwała Bogu, jest tu kanalizacja i woda bieżąca (czego byłem pozbawiony, mieszkając w Ameryce), ale nie ma elektryczności ani centralnego ogrzewania. Gotuję na kuchence gazowej. Domek ten wygląda dosyć osobliwie, o czym napiszę dokładniej w innym miejscu. Pośrednik uśmiechnął się, wiedząc, że obiekt mi się spodobał, a czekające mnie niewygody są bez znaczenia. „Jest jedyny w swoim rodzaju” – powiedział. Tak, to prawda. Usytuowanie domku bardzo mi odpowiada, chociaż moi sąsiedzi ze wsi z wyraźną satysfakcją powtarzają nieustannie, że w zimie i w czasie sztormów będę marzł. Nie domyślają się, jak gorąco pragnę, żeby już się zaczęły te sztormy i fale waliły w moje drzwi. Od czasu gdy tu przyjechałem (minęło już kilka tygodni), pogoda jest przygnębiająco ładna. Wczoraj morze było tak spokojne, tak gładkie, że na wodzie utrzymywała się cała flotylla niebieskich muszek, które pływały po jej napiętej jak gdyby powierzchni. Z okien pokoju na górze, w którym teraz siedzę, widać tylko morze. Trzeba się wychylić, by dostrzec skały. Z okien na parterze natomiast nie widać morza, tylko otaczające domek skały, wielkością i kształtem przypominające słonie. Przez kuchenne drzwi znajdujące się w tylnej ścianie domu wychodzi się na okolony skałami mały trawniczek, porośnięty tymiankiem i kępkami trawy, które wyglądają jak małe kaktusiki. Ten skrawek pozostawię w stanie naturalnym. Kiepski ze mnie ogrodnik (zresztą to pierwszy kawałek ziemi, jaki posiadam w życiu). Zauważyłem, że przyroda zaopatrzyła mnie tutaj w miejsce do siedzenia, tworząc występ skalny. Kładę na nim poduszki, a w zagłębieniu obok gromadzę ładne kamyki. Mogę siedzieć sobie tutaj wygodnie i oglądać swoje zbiory. Od frontu domu prowadzi ścieżka wzdłuż stromej kamienistej grobli, tworzącej coś w rodzaju naturalnego mostu zwodzonego, do gościńca zwanego górnolotnie „traktem nadbrzeżnym”. Jest to droga wysypana tłuczniem i zalana smołą, ale pośrodku gdzieniegdzie porasta ją trawa. Nawet w maju rzadko jeżdżą tędy samochody. Mogę tu ujawnić jeden z sekretów mego szczęśliwego życia, a mianowicie, ustrzegłem się błędu i nie nauczyłem się prowadzić samochodu. Nigdy nie brakowało ludzi, zwłaszcza kobiet, które tylko marzyły, żeby mnie zawieźć, dokądkolwiek pragnę. Czyż po to trzyma się psa, żeby samemu szczekać? Po obu stronach grobli leży mnóstwo drobnych kamieni, które spiętrzyła tu bezładnie sama natura; morze tu nigdy nie sięga. Jest to mniej atrakcyjny zakątek, poniewierają się tu też zardzewiałe puszki i potłuczone butelki. Będę musiał któregoś dnia zejść tam, pozbierać to wszystko i wyrzucić. Ponad szosą pojawiają się znowu garby żółtych skał; niektóre są strasznie wysokie i sterczą w sztywnej, sprężystej trawie, pośród niezliczonych krzaków bajecznie kolorowego janowca. Rośnie tu także (czy posadziła je ręka człowieka, czy sama natura?) sporo wątłych fuksji i gęste kępy przetacznika, wszystkie obsypane kwiatami, oraz dość ciekawy gatunek szałwi o szarych listkach. Poza tą gęstwiną wszelkiego rodzaju krzewów ciągnie się teren bardziej jałowy, porośnięty jedynie wrzosem i janowcem; pełno tu zdradliwych mulistych sadzawek, piekielnie cuchnących, zarośniętych paskudnym zielonym i czerwonym mchem. Jeszcze nie zdążyłem spenetrować położonych dalej w głębi lądu zakątków. Nie najlepszy ze mnie piechur i całkowicie mnie absorbuje i zadowala mój nadmorski raj. Na porosłym wrzosem pustkowiu, w odległości około półtorej mili od „Shruff End”, znajduje się notabene najbliższa siedziba ludzka – „Amorne Farm”. Z frontowych okien na piętrze widzę w nocy palące się tam światło. W prawo trakt nadbrzeżny okrąża następną zatoczkę, niewidoczną z miejsca, gdzie jest „Shruff End”. Ten jego odcinek można dostrzec tylko wtedy, kiedy się stoi koło wieży, na samym cyplu. W odległości trzech albo czterech mil znajduje się hotel „Pod Krukiem”, który budzi we mnie mieszane uczucia, gdyż jest to obiekt o dość pretensjonalnym wyglądzie, przyciągający turystów. Sama zatoka jest bardzo piękna, okolona godnymi uwagi okrąglakami. Miejscowa ludność zwie ją Zatoką Kruka, gdyż kojarzy jej się z nazwą hotelu, choć używa się także innej nazwy, która w lokalnym dialekcie brzmi Shahore czy tak jakoś podobnie. (Zatoka Shahore? Dlaczego?) Od „Shruff End” w lewo trakt nadbrzeżny prowadzi przez dziwny wąski wąwóz, który przezwałem „przełęczą Khyber”, bo ten jego odcinek wyrąbano w ogromnej nagiej skale wrzynającej się na znaczną głębokość w ląd. Za tą skałą znajduje się maleńka kamienista plaża. To jedyna plaża w tej okolicy, gdyż w innych miejscach woda przy brzegu, który tworzą piętrzące się skały, jest dość głęboka zarówno w czasie przypływu, jak i przy odpływie (właśnie dlatego przyciągnęło mnie to wybrzeże.) Wąska ścieżka biegnie na ukos za tą plażą do wioski położonej nieco dalej w głębi lądu, idąc zaś traktem dalej prosto, można dotrzeć do ślicznego małego portu o wspaniałym, zbudowanym z kamieni półkolistym molo, portu o mulistym dnie, całkowicie opuszczonego. Sądzę, że kiedyś była tu przystań dla łodzi rybackich, które teraz przybijają do brzegu nieco dalej, bardziej na północy. Widuję czasem łodzie na moim pustym w znacznej mierze szlaku morskim. Tuż za portem wycięto w skałach długą, całkiem szeroką półkę. Miejsce to jest znane jako „kąpielisko dla pań”. Nie widziałem tam nigdy ani jednej pani, od czasu do czasu spotykam jedynie kilku chłopców. (Miejscowa ludność prawie nigdy nie pływa w morzu, widocznie uważa ten sport za czystą głupotę.) Właściwie „kąpielisko dla pań” jest w tej chwili tak zarośnięte oślizłymi brązowymi wodorostami i tyle okrąglaków nawpadało do morza, że kąpiel tu nie jest bezpieczniejsza niż gdzie indziej. W tym miejscu trakt nadbrzeżny przemienia się w dość szeroką (niestety, wystarczająco szeroką, by mogły z niej korzystać samochody) drogę, która pnie się do góry ku zupełnemu pustkowiu; moje żółte skały tworzą tam piękne, znacznej wysokości urwiska. Nie zdążyłem jeszcze poznać tej części terenu. Dalej tłuczniowa droga skręca w kierunku wsi i za nią biegnie gdzieś dalej. Wieś nazywa się Narrowdean. Dawna forma brzmiała Nerodene i na ślicznym kamieniu milowym przy trakcie nadbrzeżnym zachowała się jej nazwa w tej właśnie starej formie. Ta maleńka wioska ma kilka uliczek. Stoją przy nich zbudowane z kamieni domki, a na pobliskich stokach wzgórz znajduje się kilka bungalowów. Jest tu tylko jeden sklep, w którym można kupić prawie wszystko. Nie mogę jednak dostać „Timesa” ani baterii do radia tranzystorowego, lecz nie przejmuję się tym zbytnio. Nie przeraża mnie także brak sklepu z mięsem. Mamy tu jeden bar, „Pod Czarnym Lwem”. Domeczki są urocze, zbudowane solidnie z miejscowego żółtego kamienia, ale jedyny budynek godny uwagi ze względu na formę architektoniczną to kościół, wspaniała osiemnastowieczna budowla z krużgankiem. Nie chodzę oczywiście do kościoła, ucieszyła mnie jednak wiadomość, że odprawiają się w nim nabożeństwa, co prawda tylko raz w miesiącu. Kościół jest starannie utrzymany, regularnie zmienia się w nim kwiaty. Odległy głos dzwonów, który czasami słyszę, pochodzi, jak sądzę, z kościoła w podobnej do Narrowdean wsi leżącej za „Amorne Farm”, jeszcze dalej w głębi lądu, gdzie klimat jest łagodniejszy, a owce mają dość trawy na pastwiskach. W Narrowdean nie ma probostwa ani dworu. Wspominam o tym nie dlatego, że chętnie bym się pokumał z proboszczem lub dziedzicem! Tak się cieszę, że nie zawiodła mnie intuicja i miejsce to nie jest narażone na najazdy intelektualistów, które stały się ostatnio istną plagą. Wracając jeszcze do kościoła. Tuż przy nim znajduje się bardzo interesujący cimetiere marin, cmentarz morski. Jego dzieje sięgają bardziej odległej przeszłości, niż można by się spodziewać po tak zapadłej wiosce. Wiele nagrobków zdobią statki, piękne kotwice i postacie dziwnych wielorybów. Czyżby rybacy wypływali stąd na połowy tych ssaków? Jeden zwłaszcza grób przyciągnął moją uwagę. Zdobi go piękna kotwica i prosty napis: „Niemy 1879-1918”. Intrygował mnie długo ten napis, aż wreszcie doszedłem do wniosku, że musi tu spoczywać głuchoniemy żeglarz, który nigdy nie zdołał powiedzieć, jak się naprawdę nazywa. Biedny facet. Powróćmy jednak do „Shruff End”. Domek ten, zbudowany z ciemnoczerwonej cegły, jest właściwie willą o dwóch frontach, z wykuszami na parterze i z dwuspadowym dachem. Fasada od strony drogi nie odznacza się niczym szczególnym, wygląda jednak dziwnie absurdalnie na takim odludziu. Na przedmieściach Birminghamu nikt by na taki dom nie zwrócił uwagi, ale tu, na tym pustym wybrzeżu, wygląda dziwacznie. Z tyłu ścianę grubo oblepiono zaprawą murarską zmieszaną ze żwirem – niewątpliwie dla zabezpieczenia przed skutkami złej pogody. Ekspert z pewnością potrafiłby określić wiek „Shruff End” po jasnych, kremowych zasłonach obszytych u dołu frędzlami, które zachowały się w znakomitym stanie prawie we wszystkich pokojach, po lśniących drewnianych przetyczkach do sznurków i jedwabnych chwastach. Kiedy zasłony (jakże trafne tu słowo) są opuszczone, „Shruff End” od strony drogi wygląda dziwnie tajemniczo. Gdy jestem w domu, kremowe światło wpadające do wnętrza przez zasłony napawa mnie smutkiem, przypominając dzieciństwo i chyba atmosferę domu mojego dziadka w hrabstwie Lincoln. Jeden z dwóch pokoi o wykuszowych oknach (ten, w którym stoją do tej pory nie rozpakowane skrzynie z książkami) nazwałem biblioteką, drugi zaś (ten, w którym trzymam zapas wina) – jadalnią. Ale właściwie niemal cały czas spędzam w części domu znajdującej się od strony morza: w sypialni na piętrze i w pokoju nazwanym „salonikiem”, w kuchni na parterze i niewielkim pomieszczeniu obok niej – nazwałem je „czerwonym pokoikiem”. Jest w nim dobry kominek (kiedyś palono w nim drzewem), porządny bambusowy stolik i takiż fotel. Ściany mają do połowy białą boazerię, a ponad nią pomalowane są na pomarańczowo. Taki egzotyczny wystrój nie pasuje do pozostałych pomieszczeń mojego domku. Kuchnia z piecykiem gazowym wyłożona jest tak wielkimi płytami, jakich nie widziałem jeszcze nigdy dotąd. Nie ma w niej oczywiście lodówki, co przeraża takiego rybojada jak ja, jest za to duża spiżarnia, a w niej pełno stonóg. Cała stolarka na parterze łatwo nasiąka wilgocią. W sieni zdarłem linoleum i zastąpiłem je inną wykładziną, bo czuło się tam zapach soli. Czy to możliwe, żeby morze sięgało jakimś podziemnym kanałem tego domku? Powinienem był chyba zażądać ekspertyzy geodety, ale za bardzo mi zależało, by się tu jak najszybciej przeprowadzić. Przy frontowych drzwiach widnieje staroświecki dzwonek z mosiężną rączką i długim drutem. Jego dźwięk słychać w kuchni. Największa osobliwość mojego domku, której nie potrafię w żaden racjonalny sposób wytłumaczyć, to coś w rodzaju wewnętrznego pokoju. (Są tu dwa takie „wewnętrzne pokoje”, jeden na parterze, drugi na piętrze.) Jest to pomieszczenie znajdujące się między pokojem od frontu a pokojem od tyłu, taki pokój bez okna. Światło dociera tu przez oszklony otwór łączący go z sąsiednim pokojem, którego okno wychodzi na morze (salonikiem na piętrze i kuchnią na parterze). Te dwa zabawne wewnętrzne pokoje są strasznie ciemne i całkiem puste. W tym na dole stoi jedynie stara „wysiedziana” kanapa, w tym zaś na górze mały okrągły stolik, tam też wisi na ścianie niezwykle dekoracyjny kinkiet z kutego żelaza, jedyny zresztą w całym domu. Na pewno nie będę korzystał z tych pokoi. Może kiedyś w przyszłości zlikwiduję ścianki i powiększę w ten sposób salonik i jadalnię. Cały dom jest naprawdę skąpo umeblowany, niewiele też przywiozłem ze sobą własnych rzeczy. (Mam tylko jedno łóżko – nie spodziewam się gości!) Ta pustka mi odpowiada. W przeciwieństwie do Jamesa nie jestem kolekcjonerem i nie lubię zagraconych mieszkań. Zaczynam już zresztą lubić niektóre z tutejszych rzeczy, choć taki byłem niezadowolony, że musiałem je kupić. Szczególnie polubiłem duże owalne lustro wiszące w sieni. To, co pozostawiła pani Chorney, pasuje do tych wnętrz, i to właściwie mój skąpy dobytek wydaje się tutaj nie na miejscu. Sprzedałem mnóstwo mebli, likwidując swoje duże mieszkanie w Barnes, a pozostałe rzeczy przewiozłem do maleńkiego pied a terre w Shepherd Bush, gdzie poupychałem je byle jak i zamknąłem drzwi na klucz. Przeraża mnie myśl o powrocie do Londynu. Nie pojmuję, dlaczego tyle się nabiedziłem, żeby zapewnić sobie tam „bazę”. To moi przyjaciele orzekli, że muszę mieć w Londynie jakiś kąt. Powiedziałem: moi przyjaciele, ale jakże niewielu ich naprawdę mam, całe życie spędziwszy w teatrze. Jaki przyjazny i pełen serdecznego ciepła może się wydawać teatr, a jaki czasem potrafi być żałośnie pusty. Ci wielcy już mnie opuścili: Klementyna Makin nie żyje, Wilfred Dunning nie żyje, Sidney Ashe wyjechał do Stratfordu w Ontario, Fritzie Eitel urządził się i odnosi sukcesy w Kalifornii. Pozostała garstka: Perry, Al, Marcus, Gilbert, a z dziewcząt... zaczynam już przeskakiwać z tematu na temat. Zapadł wieczór. Morze stało się złociste, usiane białymi świetlnymi punkcikami. Chlupocze jakby z satysfakcją pod jasnozielonym niebem. Jaka ogromna, jaka pusta jest ta wielka tafla wody, do której tęskniłem przez całe życie. Nadal nie otrzymuję listów. Morze rozhukało się dziś bardziej niż zazwyczaj, wrzeszczą mewy. Właściwie nie znoszę ciszy, lubię ją jedynie w teatrze. Woda jest wzburzona, ciemnoniebieska, z białymi grzywami fal. Wyszedłem z domku, żeby poszukać drewna wyrzuconego przez fale, i dotarłem aż do kamienistej plaży. Był odpływ, więc nie mogłem popłynąć od schodków u podnóża wieży. Dopóki nie umocuję tych stempli do poręczy, będę musiał unikać mojego „urwiska”, gdyż korzystać można z niego jedynie przy spokojnym morzu. Pływałem trochę przy plaży, ale nie sprawiało mi to przyjemności. Kamienie raniły mi stopy i z trudem wydostałem się na brzeg, bo plaża jest skalista, a fale miotały we mnie kamykami. Wróciłem do domu zmarznięty i niezadowolony, zapomniałem nawet zabrać drewno, którego nazbierałem. Zjadłem lunch (zupę z soczewicy, a następnie kiełbaski chipolata z gotowaną cebulą i jabłka duszone w herbacie, na deser suszone morele z kruchymi ciastkami, do tego lekki beaujolais). Czuję się już lepiej. (Najlepsze są oczywiście świeże morele, ale i te suszone, moczone przez dwadzieścia cztery godziny w wodzie i dobrze osaczone, są wspaniałym dodatkiem do niezbyt słodkich herbatników albo jakiegoś ciasta. Doskonale smakują zwłaszcza z ciastem migdałowym. I świetnie do tego pasuje czerwone wino. Nie jestem wielkim amatorem brzoskwiń i uważam, że morela jest królową owoców.) Teraz odpocznę sobie po lunchu. Jest noc. Dwie lampy naftowe syczą cichutko i rzucają łagodne, kremowe światło na poplamiony i podrapany blat pięknego niegdyś stołu z różanego drzewa, stanowiącego ongiś własność pani Chorney. Jest to mój stół do pracy. Stoi koło okna w saloniku, chociaż używam także małego składanego stolika, który przyniosłem tutaj z „wewnętrznego pokoju”, żeby mieć gdzie rozkładać książki i papiery. Musiałem zamknąć okno, gdyż ogromne ćmy o beżowo- pomarańczowych skrzydłach bez przerwy wlatywały do środka jak małe helikoptery. Wszystkie lampy, a są cztery, także należały kiedyś do pani Chorney i działają bez zarzutu. Są piękne, mosiężne, staroświeckie, dość ciężkie, o pełnych wdzięku matowych kloszach. Nauczyłem się po mistrzowsku obchodzić z lampami naftowymi, kiedy mieszkałem wraz z Fritziem w drewniaku w Stanach Zjednoczonych. Natomiast nie zdołałem dotąd zgłębić zasad działania dwóch parafinowych piecyków, które stoją na parterze. Muszę kupić nowe, zanim nadejdą chłodniejsze noce. Ostatnia noc była już dosyć zimna. Udało mi się wprawdzie rozpalić ogień na kominku w „czerwonym pokoiku” drewnem wyrzuconym przez fale, ale okazało się wilgotne i bardzo dymiło. Chyba na zimę przeniosę się na dół. Nie mogę się tego doczekać. Salonik jest właściwie bardziej punktem obserwacyjnym niż pokojem. Dominuje w nim wiszący wysoko, pomalowany na czarno drewniany gzyms nad kominkiem, obudowany mnóstwem półeczek z maleńkimi lusterkami. Niewątpliwie stanowiłby on interesujący obiekt dla kolekcjonera, ale mnie trochę zanadto przypomina ołtarz jakiejś dziwnej sekty religijnej. (Wygląda jak orientalna roślina!) Dziś przed zapaleniem lamp spędziłem trochę czasu po prostu przy oknie, obserwując księżyc. Księżyc zawsze zadziwia i cieszy wzrok mieszczucha. Teraz świeci tak jasno ponad skałami, że mógłbym czytać przy jego blasku. Zauważyłem jednak (co wydaje mi się dosyć dziwne), że od czasu gdy tu przyjechałem, nie mam ochoty na czytanie. To dobry znak. Chyba pisanie zastępuje mi lekturę. Stale odwlekam także chwilę, kiedy zacznę naprawdę spisywać swoje dzieje. („Urodziłem się na przełomie wieku, w mieście...”, coś w tym rodzaju.) Przyjdzie i na to czas i znajdzie się wystarczający powód, bym zaczął przelewać na papier prozę swego życia, muszę jednak zgromadzić dość refleksji. Jak dotąd, ciągle jeszcze niemal się wstydzę swoich uczuć, wstyd mi, że tak bardzo żywe są niektóre z moich wspomnień. Samym opisem lat spędzonych z Klementyną mógłbym zapełnić cały tom. Bardzo wyraźnie czuję wokół siebie istnienie tego spokojnego domu. W niektórych jego partiach już się zadomowiłem, inne wydają mi się nadal obce i ponure. Sień przy drzwiach wejściowych jest ciemna i bezsensowna, na uwagę zasługuje jedynie owalne lustro, o którym już wspominałem. (Ten piękny przedmiot zdaje się jarzyć swoim własnym światłem.) Nie lubię także schodów. (Po schodach włóczą się duchy przeszłości.) Schody w moim domku rozwidlają się w połowie piętra, jedna część prowadzi na górę, druga zaś – do zaskakująco dużej łazienki z oknem wychodzącym na drogę. W tej łazience są małe drzwi, a za nimi kilka stopni wiedzie na strych. Łazienkę wyłożono ładnymi, oryginalnymi kafelkami w łabędzie i festony z lilii. Stoi tu ogromna, bardzo poplamiona wanna na lwich łapach, a nad nią tkwią w ścianie wspaniałe, olbrzymie mosiężne krany. (Nie ma jednak żadnego urządzenia do podgrzewania wody! Nasiadówka, którą znalazłem w szafie na parterze, reprezentuje, podejrzewam, faktyczny stan rzeczy.) W łazience na ścianie wisi wykaligrafowana ręcznie użyteczna instrukcja, w jaki sposób należy korzystać z ubikacji. Główne schody skręcają dalej i prowadzą ku czworokątnej przestrzeni podestu na piętrze. Użyłem określenia „przestrzeń”, gdyż jest to dość dziwne miejsce o specyficznej atmosferze. Wyczuwa się tu, jakby na scenie, nastrój wyczekiwania. Czasami wydaje mi się, że widziałem już kiedyś to miejsce we śnie. Jest to duże prostokątne pomieszczenie bez okna. W dzień światło wpada tu przez otwarte drzwi. Zdobi ten podest solidny dębowy postument stojący naprzeciwko „wewnętrznego pokoju”, a na nim wyjątkowo duży, ohydny, zielony wazon o szerokiej szyjce, krawędź jej zdobią muszelki, a pękate boki wazonu czerwone róże. Bardzo się przywiązałem do tego obrzydliwego przedmiotu. Za postumentem z wazonem znajduje się wąska wnęka, jak gdyby specjalnie przeznaczona dla jakiegoś posągu. Jest jednak pusta i przypomina drzwi. Najbardziej fascynującą część podestu stanowi łukowato sklepione przejście, w którym wisi zasłona z koralików. Przypomina trochę zasłony chroniące przed muchami sklepy w krajach śródziemnomorskich. Koraliki są drewniane, pomalowane na żółto i czarno, i kiedy się przechodzi przez to łukowato sklepione przejście, postukują, uderzając lekko o siebie. Za zasłoną znajdują się drzwi do sypialni i do saloniku. Czas kłaść się do łóżka. Za mną w ścianie o kilka stóp powyżej mojej głowy znajduje się długie, poziome okno do „wewnętrznego pokoju”. Kiedy wstaję rano z łóżka, muszę spojrzeć w jego kierunku: widzę wtedy swoją twarz odbitą w czarnej szybie jak w lustrze. Nigdy nie cierpiałem na lęki nocne. Nigdy też w dzieciństwie, pamiętam doskonale, nie bałem się ciemności. Moja matka wcześnie wpoiła we mnie przekonanie, że lęk przed ciemnością jest przesądem, którego nie znają ludzie wierzący w Boga. Ja nie potrzebowałem nawet prosić Boga o opiekę. Rodzice na pewno obroniliby mnie przed każdym niebezpieczeństwem. Nie chcę przez to powiedzieć, że w „Shruff End” dostaję gęsiej skórki ze strachu. Ale teraz dopiero nagle uświadomiłem sobie, że po raz pierwszy w życiu jestem w nocy naprawdę sam. W domu rodzinnym, w różnych prowincjonalnych klitkach podczas wędrówek z teatrem, w mieszkaniach w Londynie, w hotelach, w mieszkaniach wynajmowanych w stołecznych miastach zawsze wokół mnie tętniło życie, zawsze za ścianą mieszkali ludzie. Nawet w tym drewniaku w Stanach Zjednoczonych, gdzie mieszkałem z Fritziem, nigdy nie byłem sam. To mój pierwszy własny dom i pierwsza prawdziwa samotność, jakiej doświadczam. Czyż nie tego właśnie pragnąłem? Oczywiście, w tym moim domku ciągle coś trzeszczy, jęczy, zawodzi, nawet w bezwietrzne noce, jak to w starym domu, gdyż ciągnie przez nieszczelne okna i wypaczone drzwi. Kiedy leżę nocą w łóżku, wydaje mi się, że słyszę skradające się kroki na strychu nad sobą albo że koraliki zasłony cicho postukują, jak gdyby ktoś koło niej przemknął się ukradkiem. Być może późna noc to głupia pora na snucie takich rozmyślań, lecz tak jakoś nagle to wszystko przyszło mi do głowy. Czytelnik – jeśli taki się znalazł – dziwi się pewnie, dlaczego jeszcze nie opisałem „okropnego przeżycia”, którego doświadczyłem już tutaj, nad morzem, ale jakoś nie mogłem się na to zdobyć. Może się komuś wydawać, że już o nim „zapomniałem”. Tak, to dziwne, lecz naprawdę jakoś o nim nie pamiętałem. Ludzie starają się celowo zapominać o pewnych sprawach. Pozwólcie więc, że teraz opiszę to, co się wtedy wydarzyło. Siedziałem na skałach tuż nad „urwiskiem”, obok mnie leżał notes, patrzyłem ponad wodę. Świeciło słońce, morze było spokojne (jak już wspomniałem w pierwszym akapicie tych notatek). Przed chwilą wpatrywałem się z uwagą w jakieś skalne jeziorko i obserwowałem wyjątkowo długiego, czerwonawego, szczeciniastego morskiego robaczka, który skręcał się w dziwną spiralę, zanim zniknął w jakiejś szczelinie. Usiadłem twarzą do morza, mrużąc oczy w słońcu. I właśnie wtedy, nie od razu, ale po jakichś dwóch minutach, kiedy moje oczy przywykły już do blasku, zobaczyłem potwora wynurzającego się z fal. Nie mogę określić tego w żaden inny sposób. Ujrzałem, jak z całkiem spokojnego, pustego morza w odległości może ćwierć mili (albo bliżej) od brzegu wyłania się i wygina ku górze jakiś potężny stwór. Z początku przypominał czarnego węża, ale potem za długą szyją wynurzyło się z wody czarne cielsko o prążkowanym, kolczastym grzbiecie. Zobaczyłem też coś, co mogło być płetwą lub odnóżem pływnym. Nie widziałem potwora w całości, zanurzona w wodzie reszta jego tułowia, albo może długi ogon, burzyła spienioną wodę wokół miejsca, w którym wynurzyła się górna część na wysokość, jak mi się wydawało, dwudziestu, może trzydziestu stóp. Potem stwór zwinął się tak, że długa szyja utworzyła podwójne koło, a rzucająca się w oczy głowa znalazła się tuż nad powierzchnią wody. Przez te zwoje przezierało niebo. Widziałem całkiem wyraźnie głowę potwora z czymś w rodzaju grzywy, zielone oczy, a w otwartej, różowej wewnątrz paszczy – ogromne zęby. Głowa i szyja połyskiwały niebiesko. I nagle w jednej chwili wszystko znikło – zwinięte cielsko opadło, falisty grzbiet jeszcze przez chwilę wystawał ponad wodą, już po kilku sekundach jednak nie było nic oprócz spienionego wiru, w którym zanurzył się potwór. Doznałem takiego szoku i tak się przeraziłem, że przez jakiś czas nie mogłem się poruszyć. Miałem ochotę uciec, obawiałem się przede wszystkim, że zwierzę wypłynie znowu, tym razem bliżej lądu, być może wynurzy się tuż u moich stóp. Lecz nogi odmówiły mi posłuszeństwa, a serce waliło tak mocno, że jakikolwiek wysiłek mógł mnie przyprawić o utratę przytomności. Morze znowu stało się spokojne i nic nie mąciło jego powierzchni. W końcu podniosłem się i wolno ruszyłem do domu. Wszedłem po schodach na górę i po prostu usiadłem w saloniku; oddychałem miarowo, przyciskając ręką kołaczące serce. Nie miałem odwagi zająć zwykłego miejsca przy oknie, siedziałem więc przy stoliku w „wewnętrznym pokoju” z głową opartą o ścianę i dopiero po jakichś trzydziestu minutach zdołałem napisać to, co stanowi drugi akapit tych notatek. Przez cały czas drżałem, ale starałem się oddychać równomiernie, i w końcu powoli udało mi się uspokoić. Zacząłem się zastanawiać nad tym, co się wydarzyło. Zaczął mi wracać zdrowy rozsądek, który poniósł w pierwszej chwili tak druzgocącą klęskę. Coś się wydarzyło, a wszystkie wydarzenia można przecież w jakiś sposób wytłumaczyć. Nasunęło mi się kilka możliwych do przyjęcia wyjaśnień i kiedy zacząłem je wyliczać, klasyfikować i jakoś to wszystko kojarzyć, odczułem niejaką ulgę, i to straszliwe, nie dające się w pierwszej chwili wytłumaczyć przerażenie ustąpiło. A może „po prostu” wyobraziłem sobie to wszystko? Tylko że przecież człowiek nie może „po prostu”, ot tak, wyobrazić sobie czegoś podobnie potwornego i na dodatek z tyloma szczegółami. Uderzyło mnie zwłaszcza, że potwór od pierwszej chwili bardziej mnie przerażał, niż zadziwiał czy zainteresował. Okropnie się przestraszyłem. Piję niewiele i z pewnością nie jestem osobą niezrównoważoną. Nie mam też wybujałej fantazji. A może „po prostu” zobaczyłem potwora nie znanego jeszcze naukowcom? No cóż, to też możliwe. Albo może to tylko jakiś ogromny węgorz? Ale czy węgorz może osiągnąć takie rozmiary? I czy węgorze kiedykolwiek wynurzają się z morza, skręcają w ten sposób i balansują w powietrzu nad powierzchnią wody? Nie mieściło mi się w głowie, żeby to mógł być węgorz, to niemożliwe. To coś miało szkielet kostny, widziałem grzbiet potwora ponad wodą. Byłem też całkowicie pewien, że to monstrualne, skręcone cielsko, przez które widziałem niebo, nie mogło być zwyczajnym węgorzem, choćby nie wiem jak ogromnym. Jak daleko ode mnie pojawiło się to zwierzę i na jaką wysokość wynurzyło się z wody? Kiedy się zacząłem nad tym zastanawiać, doszedłem do wniosku, że nie jestem już taki pewny swoich pierwszych ocen, choć nadal byłem przekonany, że widziałem coś zupełnie wyjątkowego. Uznanie tego zjawiska za pływające wodorosty lub kawał drewna unoszony przez fale nie wchodziło w rachubę. Zacząłem więc rozważać inną możliwość. Zanim dostrzegłem tego wielkiego potwora, uważnie obserwowałem w skalnym jeziorku malutkiego potworka: czerwonawego, szczeciniastego robaczka, którego pięcio– lub sześciocalowe wijące się ciałko wydawało mi się ogromne w tej niewielkiej przestrzeni wody. Czy to możliwe, żeby dzięki jakimś właściwościom wzroku, jakiemuś niezwykłemu trikowi siatkówki obraz tego małego robaczka został „przeniesiony” na powierzchnię morza? To byłoby interesujące, ale całkiem niewiarygodne, ponieważ czerwonawy robaczek był zupełnie niepodobny do niebiesko-czarnego potwora. Łączyło ich tylko jedno: ciało jednego i drugiego skręcało się w zwoje. Poza tym nigdy nie słyszałem, żeby siatkówka ludzkiego oka zdolna była do takich kinematograficznych sztuczek. Kiedy się tak nad tym wszystkim zastanawiałem, uderzyło mnie także, że zapamiętałem to zwierzę niezwykle dokładnie, że to moje wizualne doznanie było niezwykle szczegółowe, natomiast coraz trudniej mi ocenić, w jakiej odległości ode mnie potwór się pojawił. Najbardziej prawdopodobne wydaje mi się następujące wytłumaczenie – czas pokaże, czy nadal będę tego zdania – choć piszę o tym ze wstydem: nie jestem alkoholikiem ani narkomanem, piję niewiele, a haszysz paliłem tylko od czasu do czasu w Ameryce. Jednakże kiedyś, przy jakiejś okazji, kilka lat temu, byłem na tyle niemądry, że zaaplikowałem sobie porcję LSD. (Zrobiłem to, żeby się przypodobać kobiecie.) I wtedy doznałem czegoś, co narkomani nazywają „nieprzyjemną podróżą”. Moja „podróż” okazała się bardzo nieprzyjemna. Nie będę nawet próbował opisać tego, co podczas tej strasznej i raczej haniebnej „podróży” przeżyłem. Dodam tylko, że dotyczyło to moich wnętrzności. Właściwie wyrażenie tego słowami jest niezwykle trudne, nawet niemożliwe. Było to koszmarne przeżycie pod względem moralnym i duchowym; czułem się tak, jak gdyby całe moje cuchnące wnętrze wydostało się na wierzch i stało wszechświatem. Jakaś falująca emanacja ponurego, na pół ukształtowanego duchowego zła, coś, przed czym człowiek nigdy, przenigdy nie zdoła uciec. „Przypisane na wieki” – takie określenie przyszło mi do głowy, kiedy to przeżywałem. Doznania wizualne, które temu towarzyszyły, były tak wyraziste i przekonujące, że teraz, kiedy o tym piszę, widzę to wszystko jeszcze przed sobą. Nie będę tego naturalnie opisywał. Oczywiście nigdy już potem nie zażywałem LSD. Nie zauważyłem żadnych dalszych przykrych następstw i wkrótce zacząłem szczęśliwie zapominać o tym, co przeżyłem, w jakiś dziwny, szczególny sposób – tak jak się zapomina sen. A więc można uznać za prawdopodobne, całkiem wiarygodne, że morski potwór, którego „zobaczyłem”, był po prostu halucynacją wywołaną przez mój idiotyczny eksperyment z tym strasznym narkotykiem. Wynurzający się z morza potwór nie przypominał wprawdzie bardziej tego, co ujrzałem po raz pierwszy w stanie narkotycznego upojenia, niż owego czerwonawego robaczka w skalnym jeziorku, ale uczucie przerażenia, jakie mnie ogarnęło, było w obu wypadkach zbliżone, w każdym razie teraz lęk przed potworem zaczynał mi się wydawać podobny do tego, który mnie ogarnął tuż po zażyciu LSD. W obu przypadkach ogarnęło mnie równie silne pragnienie, żeby jak najprędzej zapomnieć o tym, co przeżyłem. Mówiono mi, że „nieprzyjemna podróż” może właśnie w ten sposób powracać. Czytelnicy, ostrzegam was. Jednakże muszę dodać, że kiedy tak się w tej chwili nad tym wszystkim zastanawiam, najbardziej przemawia za takim właśnie wytłumaczeniem owego zjawiska całkowite nieprawdopodobieństwo wszystkich innych wyjaśnień. Serce zaczęło mi znowu walić. Muszę się położyć. Może powinienem był poczekać do jutra z opisem tej historii? Wezmę proszek nasenny. I znów minęły dwa dni od chwili, gdy przerwałem pisanie. Po odnotowaniu spotkania z potworem spałem dobrze i nadal uważam, że moje wyjaśnienie jest słuszne. W każdym razie potwór się więcej nie pojawił, aj a przestałem się bać. Może dobrze mi zrobiło, że o tym wszystkim napisałem? Doszedłem do wniosku, że to nie czyjeś „kroki” słyszę na strychu, ale po prostu szczury. Znów mamy piękny słoneczny dzień. Nadal nie otrzymuję listów. Dziś znowu pływałem koło tej malutkiej kamienistej plaży i choć morze było spokojne, z trudem wydostałem się na brzeg. Bardzo mnie to zirytowało. Musiałem się wdrapywać na stromą skałę, obsypywały mnie bez przerwy osuwające się kamyki, a każda kolejna fala zalewała od tyłu. Nałykałem się mnóstwo wody i pokaleczyłem sobie stopy. Odnalazłem pozostawiony tu niegdyś stosik uzbieranego drewna i zaniosłem je do domu. Zmarzłem okropnie, czułem się jednak zbyt zmęczony, żeby przynieść nasiadówkę, która jest chyba z lanego żelaza. Nie warto też nosić wody do łazienki. Przyszedł mi do głowy pewien pomysł: jeśli przywiążę linkę do żelaznej poręczy przy schodkach u stóp wieży, będę mógł z nich korzystać nawet przy złej pogodzie. A jeśli znajdę na lądzie coś, do czego mógłbym linę przywiązać, przeprowadzę ją ponad „urwiskiem” i będę mógł i tam wychodzić bez trudu z wody. Muszę sprawdzić, czy w sklepie we wsi sprzedają liny, oraz dowiedzieć się, gdzie można kupić butle z gazem. Mój dziadek ze strony ojca był ogrodnikiem w hrabstwie Lincoln. (No i patrzcie, nagle zacząłem pisać autobiografię. Cóż za wspaniały początek! Wiedziałem, że to kiedyś nastąpi, trzeba tylko poczekać.) Mieszkał w domu, który nazywał się „Shaxton”. Uważałem wówczas, że mieszkanie w domu, który się jakoś nazywa, jest niesłychanie dystyngowane. Nie wiem, czym się zajmował mój dziadek ze strony matki, umarł bowiem, kiedy byłem mały. Myślę, że „pracował w biurze”, tak jak mój ojciec. Bez wątpienia był urzędnikiem, tak samo jak mój ojciec, chociaż w domu nie używało się nigdy określenia „urzędnik”. Dziadek ze strony ojca miał dwóch synów, Adama i Abla. Nigdy nie robił na mnie wrażenia człowieka obdarzonego wyobraźnią, a jednak w tych imionach jest odrobina poezji. Bardzo wcześnie stało się dla mnie całkiem jasne, że stryj (Abel) był bardziej kochany i miał więcej szczęścia niż mój ojciec (Adam). Jak to się dzieje, że dziecko potrafi dostrzec takie rzeczy, albo raczej jak to się dzieje, iż dostrzega je tak łatwo, że stają się dla niego tak oczywiste? Być może, podobnie jak pies, dostrzega pewne oznaki nie zauważone wśród konwenansów przez dorosłych, którzy je przeoczają w tej oszukańczej batalii, jaką jest życie. Wiedziałem, że mój ojciec, nieco starszy od brata, to swego rodzaju niedojda, zanim jeszcze zrozumiałem znaczenie słowa „niedojda”, zanim jeszcze dowiedziałem się czegokolwiek o pieniądzach, pozycji, władzy, sławie czy jakiejkolwiek innej z tych upragnionych zdobyczy, które w tysiącu złudnych form wiodły mnie przez całe życie. Mam nadzieję, że ten taniec derwiszów już się zakończył. Oczywiście, mówiąc, że mój drogi ojciec to niedojda, mam na myśli najbardziej pospolity sens tego słowa. Był to bowiem człowiek inteligentny, dobry i szlachetny. Dziadkowie ze strony matki mieszkali w Carlisle i prawie ich sobie nie przypominam. Pamiętam bardzo wyraźnie siostry mojej matki, dwie bladolice ciotunie z Carlisle. Matka mojego ojca umarła młodo i w moich wspomnieniach z „Shaxton” widzę ją tylko na fotografii. Jeśli zaś chodzi o dziadka, którego nie lubiłem i którego się bałem, to pamiętam jedynie jego wysokie buty z cholewami i donośny głos. Adam i Abel wypełniali całkowicie świat mojego dzieciństwa, dominowali nad nim jak dwaj bogowie-bliźniacy. Matka moja stanowiła odrębną kartę, całkowicie odrębną. No i był jeszcze oczywiście mój kuzyn James, jedynak podobnie jak ja. Drogi życiowe braci się rozeszły. Mojego ojca „zniosło” do hrabstwa Warwick i zaczął tam pracować w „lokalnej administracji”. Tak, „zniosło”. Wyobrażam go sobie oddalającego się na tratwie. Stryj Abel został cenionym w Lincoln adwokatem i zamieszkał na wsi we własnym domu, który nazywał się „Ramsdens”. Jeszcze jedna dystyngowana posiadłość z własną nazwą. „Ramsdens” był większy niż „Shaxton”. Nadal widuję oba te domy w swoich snach. Później stryj przeniósł się do Londynu, ale zatrzymał „Ramsdens” i nazywał go teraz „wiejską rezydencją”. Stryj Abel ożenił się ze śliczną, bogatą Amerykanką, która miała na imię Estella. Pamiętam, że matka mówiła o niej: „dziedziczka”. Kiedy mój ojciec ożenił się z mamą, pracowała ona jako sekretarka w jednej z farm. Na imię miała Marian. Ojciec nazywał ją „dziewczę Marian”. Matka była przykładną ewangeliczką. Mój ojciec też był chrześcijaninem, podobnie jak stryj Abel, dopóki ciotka Estella nie wprowadziła go w wielki świat. Nie mogę sobie wyobrazić mojej matki jako hożego „dziewczęcia Marian” przemierzającego wiejskie drogi hrabstwa Warwick. W najwcześniejszych wspomnieniach jawi mi się jej twarz jako maska pełna niepokoju. To ona wodziła rej w tym małżeństwie. Ja i ojciec kochaliśmy się bardzo, radziliśmy się siebie nawzajem w różnych sprawach i po kryjomu dodawaliśmy sobie otuchy. Właściwie to kochaliśmy się i wspieraliśmy się wszyscy troje. Byliśmy biedni, osamotnieni i mieliśmy mnóstwo kłopotów. Przestraszyłem się okropnie dziś rano, gdyż wydawało mi się, że wielki, tłusty pająk wpełza ze spiżarni do kuchni. Okazało się, że była to bardzo sympatyczna ropucha. Złapałem ją bez trudu i zaniosłem przez las do porośniętego mchem bagnistego jeziorka za skałami. Tam już spokojnie powędrowała sobie dalej. Jak takie miłe bezbronne stworzenia mogą przeżyć? Kiedy już ropucha znikła mi z oczu, zwlekałem przez chwilę z powrotem, wpatrując się w kępki czerwonawego mchu i kwiaty sosnóweczki pospolitej, zapamiętanej z czasów dzieciństwa, i w te dziwne żółte kwiaty, które chwytają muchy. Wrzosy rosną nieco wyżej i dalej od morza w kierunku „Amorne Farm”. Pośrednik, przez którego kupowałem mój domek, mówił mi, że w okolicy trafiają się orchidee, ale nie widziałem jeszcze ani jednej. Pewno to tylko legenda, podobnie jak z fokami. Później poszedłem do wsi, żeby kupić mrożonych filetów ze śledzi (mrożony śledź to łosoś biedaków). Nie ma, oczywiście, mowy o tym, żeby dostać tutaj świeże ryby, mówią mi z dumą tutejsi mieszkańcy. Rozpytywałem także bez skutku o jakąś pralnię. Do tej pory prałem sobie wszystko sam, łącznie z prześcieradłami, które suszyłem na trawniku przed domem. Być może będę to robił nadal; ogromną satysfakcję sprawia mi wykonywanie tych prostych czynności. Zapomniałem dodać, że odkryłem we wsi jeszcze jeden sklep, coś w rodzaju sklepu z towarami żelaznymi; mieści się on w jednym z domków stojących rzędem za barem. Szyld głosi: „Akcesoria rybackie”, i niewątpliwie kiedyś sprzedawano w nim sprzęt rybacki. Tego ranka stwierdziłem, że w tym właśnie sklepie można dostać naftę do lamp i napełnić butle gazem. Kupiłem tam również kilka świec, lampę naftową i zwój liny. Wracając z tymi trofeami do domu, wstąpiłem „Pod Czarnego Lwa”. W barze zapada cisza, kiedy wchodzę, a kiedy go opuszczam, wybucha gwar rozmów prowadzonych ochrypłymi głosami. Mimo to mam zamiar często odwiedzać ten lokal. Nie przejmuję się umiarkowaną wrogością mieszkańców wsi, którzy dzięki telewizji wiedzą oczywiście, kim jestem. Dokładają jednak wszelkich starań, żeby okazać obojętność, i rzeczywiście przy całej ich prostocie nawet im się to udaje. Być może jestem dla nich jakąś „nierealną” postacią zarażoną nierealnością tej instytucji. Nikt z nich, chwała Bogu, nie stara się ze mną zaprzyjaźnić. Na lunch jadłem filety śledziowe, które szybko rozmroziłem w gotującej wodzie (większą część tej pracy wykonało za mnie słońce po drodze). Skropiłem je oliwą i cytryną i lekko posypałem ziołami. Niektórzy twierdzą, że filety śledziowe są lepsze od wędzonego łososia, chyba że ten ostatni jest wyjątkowo smaczny. Odsmażyłem sobie do nich młode ziemniaki z puszki (nie ma jeszcze świeżych). Uważam, że kartofle są wyśmienitym daniem, a nie jedynie codziennym, monotonnym dodatkiem do potraw. Potem jadłem grzanki po walijsku, smażone z serem, i gorące buraczki. Kupny, krojony na kromki chleb nie jest nadzwyczajny, ale w postaci grzanek, z dobrym, solonym, nowozelandzkim masłem smakuje całkiem nieźle. Na szczęście lubię te różnorodne chrupiące skandynawskie sucharki, od których podobno ma się zeszczupleć. (Oczywiście to nieprawda. Jeśli człowiek ma predyspozycje do tycia, utyje od każdego jedzenia. Ja nigdy jednak nie miałem kłopotów z nadwagą.) Teraz, kiedy mam kawałek własnej ziemi, muszę sobie założyć ogródek ziołowy. Zawsze z trudem zdobywałem zapas świeżych ziół, które są tak ważnym dodatkiem do potraw dla wytrawnego smakosza. (Gdy byłem dzieckiem, naturalnie nigdy nie przyszło mi do głowy, żeby hodować zioła w ogródku rodziców. Dzieci chyba się nie znają na dobrym jedzeniu.) Ale gdzie mam założyć ten ogródek? Wahałem się, czy nie przekopać któregoś z małych trawniczków, lecz doszedłem do wniosku, że to za blisko morza. A gdybym uprawiał cichcem niewielką grządkę po drugiej stronie drogi, czy jakiś wieśniak albo zwierzę by mi ją zniszczyło? Muszę się nad tym wszystkim zastanowić; są to przyjemne, niewinne rozmyślania, jakże niepodobne do pełnych niepokoju refleksji nurtujących mnie dawniej! Po lunchu odciąłem kawałek liny i przywiązałem do żelaznej poręczy przy schodkach koło wieży. Teraz wisi tam, sięgając wody, i faluje w niej, tworząc ciemniejszą smugę. Na końcu od strony wody zawiązałem węzeł, żeby łatwiej było linę uchwycić. Mniejszy sukces odniosłem przy „urwisku” z tego prostego powodu, że tam nie ma do czego liny przywiązać. Skały są zbyt strome i zbyt gładkie, a lina zbyt krótka – nie sięga domku. A może kupić dłuższy kawałek i przywiązać do drzwi kuchennych albo do słupa u stóp schodów? Ale wtedy będę musiał co wieczór wciągać do kuchni mokry koniec liny. Nad tym wszystkim też warto się zastanowić. Lina jest piękna, z lekkim połyskiem, pachnie jak zaprawione sosnową żywicą greckie wino. Powiedziano mi, że to miejscowy wyrób. Część popołudnia przeleżałem na skalnym „moście” pomiędzy domkiem a wieżą, obserwując fale wdzierające się w otoczoną skałami głębinę pode mną. Już po chwili widok spienionej kipieli przyprawił mnie o zawrót głowy; wydawało mi się, że jeszcze minuta, a zakręci mi się w głowie i wpadnę do wody. Bardzo zabawne. Jestem jednak trochę skonsternowany, bo oglądając w sklepie pocztówki, stwierdziłem, że mój most i kipiel pod nim to dobrze znane miejsca w tej okolicy. Na szczęście pocztówki sprawiały wrażenie dość starych, gdyż były pogniecione. Kupiłem ich cały stos, płacąc niecałego funta. Nie chcę tu żadnych wycieczkowiczów szukających „ładnych zakątków”. Właściwie „most” to nic nadzwyczajnego, po prostu łukowata skała z dziurą pośrodku i głęboką rozpadliną pod nią. Przy wysokim stanie wody fale wpadają tam z dużą siłą i wielkim hukiem. Mam nadzieję, że nie przyciągnie to turystów. Dowiedziałem się z kartek pocztowych, że ten odmęt nazywa się „Kocioł Minna”. Pytałem sklepikarki, kto to taki ten Minn, ale nie potrafiła mi powiedzieć. Dzwony kościelne przypomniały mi, że dziś niedziela. Niebo jest zachmurzone. Obserwowałem chmury i pomyślałem sobie, że nie robiłem tego nigdy w życiu. Nigdy mi się nie zdarzyło, bym usiadł i obserwował chmury. Jako dziecko zanadto bym się obawiał, że w ten sposób tylko „marnuję czas”. Matka na pewno by mi tego zabroniła. A teraz siedzę na trawniczku za domem, gdzie wystawiłem sobie krzesło, na nim zaś ułożyłem poduszki i koce. Zapadł już wieczór. Wielkie, bryłowate, szaroniebieskie chmury, pośrodku jakby wybrzuszone i przeświecające jaśniejszym błękitem, płyną powoli po niebie ciemnym, a jednak połyskującym złociście, przez co w efekcie same wydają się jakby matowozłote. Na horyzoncie błyszczy postrzępiona, srebrzysta linia przypominająca łańcuch. Nieco niżej widać morze, lekko wzburzone, liryczne, złocistobrązowe, poznaczone białymi grzywami fal. Jest ciepło. Minął jeszcze jeden szczęśliwy dzień. („A cóż ty będziesz tam robić?” – pytali mnie.) To dziwne i tajemnicze, ale jestem bardzo z siebie zadowolony. Kolejny dzień. Postanowiłem nie pisać dat, które niepotrzebnie przerywają tok rozmyślań. Przeczytałem po raz drugi pierwsze strony tej mojej autobiografii! Jakże silnie rezonują – przynajmniej dla mnie – wspomnienia dzieciństwa, te stwierdzenia, które zanotowałem z nieoczekiwaną, dziwną autorytatywnością. Nigdy nie przypuszczałem, że jestem tak bardzo stronniczy. Zamierzałem pisać o Klementynie. Czy naprawdę pragnę opisać swoje dzieciństwo? Nie kąpałem się dzisiaj. Poszedłem po południu do schodków u stóp wieży, żeby popływać, i stwierdziłem ze złością, że linka, którą przywiązałem do poręczy, odwiązała się w jakiś sposób i odpłynęła. Nie bardzo się znam na węzłach. Chyba ta lina jest zbyt gruba i nie można na niej zacisnąć supła. Wydaje mi się, że długi pas nylonowej tkaniny byłby w tym wypadku bardziej użyteczny. Trochę się zmartwiłem, ale kolacja podniosła mnie na duchu. Jadłem spaghetti z odrobiną masła, posypane suszoną bazylią. (Bazylia to na pewno królowa ziół.) Potem młode wiosenne ogórki gotowane na wolnym ogniu z koprem, duszona cebula z olejem sojowym, otrąbkami, ziołami, pomidorami i wbitym jajkiem, do tego kilka plastrów zimnej wołowiny z puszki. (Mięso jest naprawdę jedynie pretekstem do spożywania warzyw.) Wypiłem butelkę greckiego wina, retsiny, na cześć tej mojej liny, choć na to nie zasłużyła. Jest już późny wieczór. Siedzę na górze przy dwóch naftowych lampach, starej i nowej. Nowa nie daje tak pięknego światła, ale łatwiej ją przenosić. Muszę sobie kupić więcej takich lamp, choć wydaje mi się, że nigdy nie potrafię się obyć bez świec. Pani Chorney pozostawiła mi z tuzin lichtarzy, są wygodne w użyciu, choć nie stanowią okazów piękności. Umieściłem je wraz ze świecami i zapałkami we wszystkich strategicznych punktach domu. Zapach nowej lampy przypomina mi Fritziego. Teraz będę kontynuował pisanie autobiografii. Urodziłem się w Stratfordzie nad Avonem. A raczej, żeby być dokładnym, w pobliżu tego miasta, a jeszcze bardziej precyzując: w Lesie Ardeńskim. Dorastałem w pełnej zieleni środkowej Anglii, najbardziej, jak to jest możliwe w tym wyspiarskim kraju, oddalonej od morza. Morze zobaczyłem po raz pierwszy, gdy ukończyłem czternaście lat. Całe moje życie zawdzięczam oczywiście Szekspirowi. Gdybym nie mieszkał tak blisko wielkiego teatru, właśnie tego wielkiego teatru, nie udałoby mi się obejrzeć ani jednego przedstawienia. Moi rodzice nigdy nie chodzili do teatru. Matka po prostu nie uznawała takich rozrywek. Za mało mogliśmy zaoszczędzić pieniędzy, więc nie chodziliśmy nigdzie. Do chwili ukończenia szkoły nie byłem w restauracji. Próg hotelu przekroczyłem jeszcze później. Na wakacje jeździliśmy do „Shaxton” albo do „Ramsdens”, albo na farmę, gdzie matka pracowała kiedyś jako sekretarka. Nigdy bym nie poszedł do teatru, gdyby Szekspir nie należał do moich „zajęć szkolnych”. Jeden z moich nauczycieli miał fioła na punkcie Szekspira. Ten człowiek właśnie pokierował moim życiem. Nazywał się McDowell. Często chodziliśmy z nim do teatru, oglądaliśmy wszystkie przedstawienia. Czasami pan McDowell płacił za mój bilet. Oczywiście wystawialiśmy także różne sztuki w szkole. Pan McDowell miał bzika na punkcie teatru, był to aktor manque, niedoszły, ja zaś stałem się jego ulubieńcem zbzikowanym na punkcie teatru. (To właśnie pan McDowell zabrał mnie i jeszcze kilku chłopców na tydzień do Walii, nad morze. Myślę, że to chyba najszczęśliwsze i najbardziej znaczące tygodnie mego życia. Przymiotnik „szczęśliwy” nie jest tu może całkiem adekwatny. Przez cały czas byłem nieomal nieprzytomny ze szczęścia.) Matka akceptowała te moje wyprawy do teatru, ponieważ należały do „zajęć szkolnych”, a ja nawet chytrze udawałem, że wcale mnie nie bawią, ale są potrzebne do egzaminów. Taki ze mnie niegodziwy kłamczuszek. Byłem w siódmym niebie. Mój ojciec znał prawdę, lecz nigdy nie przyznalibyśmy się jeden przed drugim, że oszukujemy matkę. Ojciec był spokojnym, wiecznie pogrążonym w książkach człowiekiem, najłagodniejszą istotą, jaką spotkałem w życiu. Nie chcę przez to powiedzieć, że był nieśmiały. Cechowała go szlachetność połączona z surowymi zasadami moralnymi. Widzę go teraz wyraźnie, jak się pochyla z goszczącym mu bez przerwy na ustach nerwowym uśmiechem, żeby podnieść jakiegoś pajączka, położyć ostrożnie na kawałku papieru, na parapecie za oknem albo gdzieś w kącie pokoju, gdzie nikt go nie skrzywdzi. Stanowiliśmy z ojcem nierozłączną parę. Razem czytywaliśmy książki; byłem pewnie jedyną osobą, z którą rozmawiał poważnie. Zawsze czułem, że znajdujemy się w jednej łodzi i wspólnie płyniemy na spotkanie wielkiej przygody. Czytaliśmy te same książki, a potem dyskutowaliśmy o nich; zaczęliśmy od książeczek dla dzieci, potem przyszły książki przygodowe, powieści, prace historyczne, biografie, poezje, dramaty Szekspira. Bardzo nam było ze sobą dobrze i łaknęliśmy swego towarzystwa. O czym to świadczyło? O czymś więcej niż o oddaniu, podziwie, miłości. Jeśli tak bardzo tęsknisz za czyimś towarzystwem, to znaczy, że tego kogoś kochasz. W późniejszych latach mego życia zrozumiałem, że nikt oprócz mnie nie zdawał sobie sprawy, jak dobry był mój ojciec. Wątpię nawet, czy uświadamiała to sobie moja matka. Oczywiście matkę także kochałem, ale ona była twarda i surowa, podczas gdy ojciec nie miał żadnej z tych cech. Matka wierzyła jedynie w sprawiedliwość boską. Może ta wiara stanowiła właśnie dla niej oparcie przez całe życie, które nie szczędziło jej rozczarowań? Cały kłopot z moimi rodzicami, przynajmniej z mojego punktu widzenia, polegał na tym, że nie chcieli nigdzie chodzić i nic robić. Moja matka sprzeciwiała się temu częściowo dlatego, że pociągało to za sobą wydawanie pieniędzy, po części zaś z obawy, że każda wyprawa mogła spowodować zetknięcie się z marnościami tego świata. Mój ojciec nie chciał nigdzie chodzić i nic robić po części dlatego, że matka sprzeciwiała się temu, a także przez swoją nieśmiałość i pewną indolencję. Może sformułowałem to tak, jakby ojciec był smutnym człowiekiem, ale to nieprawda. Doceniał walory prostego życia i umiał się cieszyć drobnymi przyjemnościami. Jestem pewien, że wykonywał sumiennie swoją nudną pracę biurową, a w domu różne drobne naprawy. Ogromną przyjemność sprawiało mu czytanie i jeśli nie miały to być książki należące do mojej lektury szkolnej, wybierał powieści i opowiadania przygodowe. Pamiętam, że kiedy śmiertelnie zachorował, czytał przez szkło powiększające Wyspę skarbów. Kochał i rozpieszczał matkę i mnie. I na tym kończył się jego świat. Nie interesowała go polityka ani podróże, ani żadne rozrywki, ani nawet żadna dziedzina sztuki prócz literatury. Nie miał przyjaciół (poza mną). Można by jeszcze wspomnieć, że lubił swego brata Abla, choć nigdy nie potrafiłem ocenić, jak bardzo. Nigdy nie żył w zbyt wielkiej zażyłości z Jamesem, synem stryja Abla, gdyż widział w nim mojego rywala. Ciotka Estella onieśmielała ojca. Moja matka nie cierpiała całej tej rodziny, ale traktowała ich bardzo uprzejmie. Do teatru trafiłem dzięki Szekspirowi. Ci, którzy znali mnie w późniejszych latach jako reżysera sztuk Szekspira, często nie zdawali sobie sprawy, jak całkowicie ten bóg kierował od początku moją karierą. Znalazły się oczywiście także inne motywy. Z tchnącego prostotą i szczerością życia moich rodziców, z bezruchu i spokoju rodzinnego domu uciekłem w magiczny, podstępny świat sztuki. Tęskniłem za blaskiem, ruchem, akrobatyką, hałasem. Stałem się ekspertem od latających maszyn, to ja reżyserowałem walki, a triki techniczne, jak twierdzili moi krytycy, wywoływały we mnie dziecięcy niemal, przesadny zachwyt. Zacząłem także sam grać, byłem zresztą pewny od samego początku, że to kiedyś nastąpi, ponieważ ja też chciałem mieć zabawę oraz pragnąłem rozerwać trochę ojca. Wątpię, czy zrozumiał moją intencję, nie wiem nawet, czy zdołał pojąć to później, kiedy starałem się z wielkim zapałem nim kierować. Przez całe życie udawało mi się zawsze doskonale bawić tym, co robiłem. Mniej mi się udało przekonać rodziców, że powinni cieszyć się życiem. W końcu zabrałem ich do Paryża, Wenecji, Aten. Czuli się jednak w czasie tych podróży nieswojo i marzyli o tym, żeby już znaleźć się z powrotem w domu, choć myślę, że później odczuwali być może jakąś satysfakcję, kiedy dotarło do ich świadomości, że zwiedzali tyle pięknych miejsc. Naprawdę dobrze czuli się tylko we własnym domu i w swoim ogródku. Są tacy ludzie. Byłem posłusznym, spokojnym, kochającym dzieckiem, ale wiedziałem, że zbliża się wielka walka i że pragnę ją wygrać, i to wygrać szybko. Udało mi się i jedno, i drugie. Kiedy ukończyłem siedemnaście lat, ojciec chciał, żebym studiował na uniwersytecie. Matka też tego pragnęła, choć obawiała się wydatków. Ja jednak poszedłem do szkoły aktorskiej w Londynie. (Otrzymałem stypendium. Trud pana McDowella nie poszedł na marne.) Sprzeciwienie się woli kochanego ojca było dla mnie jedną z najbardziej bolesnych rzeczy w życiu. Lecz nie mogłem czekać. Matka była przerażona. Uważała, że teatr to przybytek grzechu. (I miała rację.) Obawiała się, że nigdy nie zdobędę rozgłosu i wrócę do domu, przymierając głodem. (Gardziła ludźmi, którzy nie potrafią zarobić na życie.) W tym wypadku nie miała racji; przynajmniej w miarę upływu lat musiała zacząć doceniać moje zdolności do robienia pieniędzy. I od tego czasu teatr stał się moim domem. Grałem nawet podczas wojny, jako że z powodu nacieku na płucu, który zresztą znikł szybko, nie wzięto mnie do wojska. Bardzo tego później żałowałem. – Panie Arkwright, czy widział pan tu gdzieś blisko bardzo duże węgorze? Prosto z mostu. Przytaczam to, co powiedziałem tego ranka w barze „Pod Czarnym Lwem”, gdzie kupowałem wyrabiany tu jabłecznik. Niestety, jest zbyt słodki. Zapas wina, który przywiozłem ze sobą, wyczerpał mi się szybciej, niż przypuszczałem. „Pod Czarnym Lwem” osobiście nigdy nie słyszeli o winie, ale inteligentna sklepikarka twierdzi, że w hotelu „Pod Krukiem” sprzedają „prawdziwe wino”. Właściciel baru „Pod Czarnym Lwem” nazywa się Arkwright. Nazwisko to nie daje mi spokoju. Przypominam sobie, że miałem szofera o takim nazwisku w czasach, kiedy byłem jeszcze grandem. Szofer ten odnosił się do mnie z zawziętą nienawiścią. Stosunki między szoferem a tym, kogo wozi, bywają czasami bardzo napięte. Arkwright spod „Czarnego Lwa” jest naprawdę irytujący w tym swoim zadufaniu. Ten potężny mężczyzna o długich czarnych włosach i czarnych wąsach przypomina mi chama z epoki królowej Wiktorii. W grze mającej na celu skonfundowanie mnie, prowadzonej w tym barze, rej wodzi. Teraz analizuje moje pytanie. – Węgorze? Duże? Bardzo duże? Tu gdzieś blisko? Myśli pan: na lądzie? – wypytuje. – Chodzi mu pewnie o robaki – podsuwa jeden z klientów. Goście w barze są niemal zawsze ci sami, sądzę, że większość z nich to emerytowani robotnicy rolni. Oczywiście, nie spotka się tu nigdy kobiety. – Miałem na myśli węgorze w morzu – wyjaśniam. Wszyscy posępnie kręcą głowami. – W morzu ich przecież nie widać. Są pod wodą – wyjaśnia ktoś. A inny dodaje smętnie: – Węgorze nie som dobre. Pytanie pozostaje więc bez odpowiedzi. Wracam do domu z butelką jabłecznika kupionego bez sensu, jedynie z uprzejmości. Odniosłem jednak pewien sukces. Mały pokoik na górze, ten z oknem wychodzącym na drogę (po stronie „pokoju wewnętrznego” i salonu), pysznił się grubymi bawełnianymi zasłonami. (Powinienem dodać jeszcze, że frontowe okno po drugiej stronie to okno od łazienki.) Przeciąłem jedną z tych zasłon na pół, związałem dwa końce i przymocowałem tę „linę” do żelaznej poręczy przy schodkach, umożliwiając sobie w ten sposób dziś rano wspaniałą kąpiel przy odpływie, mimo że morze było wzburzone. Lunch: parówki z jajecznicą, pieczone na ruszcie pomidory z odrobiną czosnku, a potem kupne ciasto owocowe pokropione sokiem cytrynowym, polane jogurtem i gęstą śmietaną. Spłukałem to jabłecznikiem. Po lunchu zacząłem układać dookoła trawnika śliczne kamienie, których tyle nazbierałem. Trudno mi się zdecydować, czy to wygląda śmiesznie, czy nie. Dzień jest raczej pochmurny, wieje chłodna bryza, nad wodą unosi się jakaś dziwna kawowa poświata. Pod wieczór jak zwykle chmury dają swój codzienny popis. Ogromne kłęby, całe zagony jasnych, złocistobrązowych obłoków z pianką czystego złota przylgniętą do krawędzi spiętrzają się majestatycznie na niebie. Próbowałem rozpalić ogień w „czerwonym pokoiku” drewnem wyrzuconym przez fale, ale znowu się dymiło. Sprzątam i porządkuję dom. Jaką ogromną satysfakcję sprawiają porządki! (Czy satysfakcja wiąże się z tym, że jestem właścicielem domu? Przypuszczam, że tak.) Zamiotłem sień i schody. Umyłem duże kamienne płyty w kuchni (ogromna przyjemność!), a także duży, brzydki wazon stojący na podeście i wypolerowałem porysowany stolik z różanego drzewa (bardzo przyjemne zajęcie). Zacząłem odkurzać obudowę kominka w salonie, ale jakiś zamieszkujący tam duszek powstrzymał mnie od tego. Teraz czyszczę duże owalne lustro wiszące w sieni (chyba już o nim wspominałem). Ów piękny przedmiot (z tysiąc osiemset dziewięćdziesiątego roku) to prawdopodobnie najcenniejszy „obiekt” w tym domu. Wprawdzie szkło wykrzywiło się i jest trochę poplamione, ale tak błyszczące i srebrzyste, iż odnosi się wrażenie, że lustro stanowi źródło światła. Rama ze zmatowiałego szarego metalu (stop cyny z ołowiem?) wyobraża girlandę z liści, gałązek i jagód. Jej metaliczny połysk jeszcze bardziej podkreśla świetlistość i szczegóły tej metalowej wegetacji. Z pewnością mnóstwo brudu zostało na szmacie. Skoro już spędziłem krótką chwilę, obserwując swoje odbicie w tym lustrze, czas chyba, bym spróbował opisać swój wygląd. Może się to komuś wyda zbyteczne. Tak, oczywiście, jestem człowiekiem, którego często fotografowano. Ale kamera nigdy nie była mi całkiem przychylna. (Jakie to szczęście, że nigdy nie pragnąłem zostać gwiazdorem filmowym!) Pozwólcie więc, że opiszę, jak wyglądam naprawdę. Jestem szczupły, średniego wzrostu. Mam twarz owalną, krótki, prosty nos i wąskie usta, równą, jasną, dobrą cerę. Łatwo się czerwienię. Jeśli ktoś mnie zirytuje lub obrazi, moja twarz staje się purpurowa. Cecha ta, którą zazwyczaj się martwiłem, potem stała się jak gdyby moim znakiem firmowym, a kiedy byłem już znany w swoim zawodzie jako „dzikus”, mimo woli oddawała mi przysługę, odstraszając ludzi. Oczy mam zimne, jasnoniebieskie, do czytania noszę małe owalne okulary bez oprawki. Jasne, proste włosy bliżej nie określonego koloru strzygę krótko; nie mają one połysku, płowieją coraz bardziej i stają się zdecydowanie matowe, ale nie siwieją. Postanowiłem ich nie farbować. (Kilka lat temu, kiedy włosy zaczęły mi wypadać, zasięgnąłem fachowej porady, i dało to całkowicie satysfakcjonujące wyniki.) Muszę powiedzieć jeszcze, że kamera nie uchwyciła nigdy jednej rzeczy: delikatnej, niemal dziewczęcej kompleksji mojej zawsze starannie ogolonej twarzy, a także jej chytrego, nieco ironicznego wyrazu. (Żeby nie owijać rzeczy w bawełnę, powiem po prostu: mam inteligentną twarz.) Fotograf bardzo łatwo może zrobić zdjęcie, na którym człowiek wygląda jak głupiec. Często myślę, że jestem podobny do ojca, ale on sprawiał wrażenie miłego, prostego człowieka, czego nie mogę powiedzieć o sobie. Wcześnie się położyłem z butelką gorącej wody. Bardzo zmęczony. Myślę, że nie będzie mi zbyt łatwo pisać o teatrze. Jest to tak obszerny temat, że refleksji starczyłoby na oddzielną książkę. Najlepiej chyba zacząć od razu od Klementyny Makin. W końcu to dzięki niej się tu znalazłem. To są jej rodzinne strony. Wychowywała się właśnie tutaj, na tym odludnym wybrzeżu. Nigdy w te okolice nie przyjeżdżaliśmy. Czyżbym był przesądny? A jednak doczekała się ultima Thule.[ kraniec świata, wyspa położona na krańcu świata.] Klementyna była moją pierwszą kochanką. Kiedy się poznaliśmy, ja miałem lat dwadzieścia, a ona trzydzieści dziewięć (tak w każdym razie twierdziła). Zachowałem niewinność do tej chwili (gdy spotkałem Klementynę) częściowo dlatego, że kogoś kochałem i utraciłem, częściowo zaś z powodu purytańskiego wychowania, jakie otrzymałem. Klementyna runęła na mnie jak orzeł. Czy była wielką aktorką? Tak, chyba tak. Oczywiście, kobiety grają nieustannie. Łatwiej osądzić mężczyznę. (Wilfreda na przykład.) Będę musiał napisać co nieco o teatrze, po prostu żeby ukazać Klementynę w jej środowisku, przygotować scenerię, w której ją przedstawię. Nie była wcale taka, jak ludzie myśleli. Ani wielbiciele, ani wrogowie nie oddali Klementynie sprawiedliwości, choć jej właśnie zawdzięczali lwią część swych osiągnięć. Zawsze walczyła do upadłego o tych, których kochała, przestawała liczyć się z jakimikolwiek zasadami moralnymi, dla nich kłamała, oszukiwała, deptała prawa i ludzkie uczucia. Kochała mnie i jestem gotów przyznać, że to ona mnie ukształtowała, jakkolwiek sam zrobiłbym to też. Wieczny odpoczynek daj, Panie, jej niespokojnej duszy. Prawdziwe uczucia rodzą się wtedy, kiedy człowiek znajdzie się na dnie albo u szczytu powodzenia, w normalnych warunkach jedynie je gramy. I właśnie dlatego cały świat to scena, a teatr cieszy się taką popularnością. W gruncie rzeczy dlatego tylko istnieje: właśnie dlatego, że przypomina życie, jest samym życiem, nawet jeśli bywa horrendalnie sztuczny i najbardziej wulgarny ze wszystkich dziedzin sztuki. Nawet średniej miary powieściopisarz potrafi powiedzieć sporo prawdy. Jego skromne możliwości służą prawdzie. Natomiast teatr, nawet ten najbardziej „realistyczny”, pozostaje na tym samym poziomie, posługuje się takimi metodami, jakimi my głosimy nasze codzienne kłamstwa. W tym właśnie sensie „zwykły” teatr przypomina życie, a dramaturdzy to kłamcy, chyba że są naprawdę wybitni. Z drugiej strony, w sensie czysto formalnym, teatr jest tak bliski poezji jak żadna inna dziedzina sztuki. Dawniej często myślałem, że gdybym potrafił pisać wiersze, nie zawracałbym sobie w ogóle głowy teatrem. Ale to oczywiście nonsens. Moja wygłodzona, milcząca dusza musiała znaleźć właśnie ten sposób, by wykrzyczeć wszystko światu. Teatr jest atakiem na ludzkość przeprowadzonym za pomocą magii: pastwi się nad widownią, każe jej się śmiać, płakać, cierpieć, spóźniać na pociąg. Naturalnie, aktorzy uważają widzów za swych wrogów, których należy oszukiwać, narkotyzować, więzić, oszałamiać. A dzieje się tak po części dlatego, że widownia stanowi także sąd, od wyroku którego nie ma odwołania. W teatrze odbiorca styka się ze sztuką w sposób najbardziej bezpośredni, jego reakcje są natychmiastowe. W innych dziedzinach możemy odbiorcy zarzucać, że jest głupi, naiwny, nieuważny, tępy, teatr zaś musi, jeśli chce się ostać, zdobywać widownię szturmem, aż do chwili, gdy osiągnie powszechny i bezpośredni kontakt, o jaki inni artyści mogą zabiegać spokojnie, w sposób mniej natarczywy. Stąd ten atak, ten hałas i ta charakterystyczna niecierpliwość. Wszystko to stanowiło część mojego odwetu. Jakież to było wulgarne, niemal okrutne. Żarłocznie sycę się teraz świadomością, że nareszcie znalazłem się całkowicie poza tym wszystkim; mogę siedzieć w słońcu i patrzeć na spokojne, gładkie morze. Samotność i spokój po tej całej paplaninie, po tym krzyku i harmiderze, całkowity bezruch i spokój tak niepodobny do wspaniałej, dramatycznej ciszy w teatrze: takiej, jaka towarzyszy scenie drugiej Burzy albo pojawieniu się Piotrusia Pana. Cisza tak niepodobna do tej tak dziwnej, dobrze mi znajomej, a mimo to pełnej napięcia ciszy pustego teatru. Aktorzy to jaskiniowcy żyjący w całkowitej ciemności, którą uwielbiają i której nienawidzą. Jaką przyjemność mi sprawiało, kiedy tę pełną wyczekiwania ciszę rozdzierał nagle hałas: hałas jako konstrukcja, hałas jako barwa. (Kiedyś reżyserowałem pewien dreszczowiec; rozpoczynał się długą chwilą ciszy, którą nagle przerywał głośny krzyk. Ten krzyk stał się sławny.) Jednakże wciąż jeszcze, a może nadal, konsekwentnie nie przywiązuję zbytnio wagi do muzyki. Do dźwięków tak, ale nie do muzyki. Uwielbiam skomplikowaną, w istocie wyciszoną, harmonijną muzykę baletową, opery jednak nienawidzę. Klementyna mawiała, że to typowy przykład zawiści. Muszę istotnie przyznać, że zazdroszczę Wagnerowi. Teatr to opętane miejsce, a nie rozkoszna kraina marzeń. Bezrobocie, nędza, rozczarowania, mordęga niezdecydowania (podejmij się teraz tego, a zrezygnuj z tamtego), naginanie się do rzeczywistości i, tak jak w rodzinie, człowiek poznaje rozmaite słabe strony ludzkiego ducha. A wszystkiemu winne jest owo opętanie. Wszyscy dobrzy dramaturdzy i reżyserzy, i większość (nie wszyscy) dobrych aktorów to ludzie opętani. Tylko tacy geniusze jak Szekspir ukrywali ten fakt albo raczej przetworzyli w coś duchowego. A opętanie prowadzi do ciężkiej pracy. Pracowałem zawsze jak szatan i zmuszałem do tego innych. To matka tak mnie wychowała, wpoiła we mnie taką obowiązkowość. Sama nigdy nie próżnowała i nie tolerowała lenistwa u innych. Ojciec lubił czasem pomajsterkować, ale niekiedy z przyjemnością posiedziałby całkiem bezczynnie i popatrzył, jak toczy się ten świat, nigdy mu jednak na to nie pozwalano. Matka nie miała żadnych ambicji, jeśli chodzi o sukcesy światowe męża, gardziła sukcesami, jakie się stały udziałem stryja Abla i stryjenki Estelli, chociaż sądzę, że szerokie perspektywy, jakie się przed nimi roztaczały, zawsze w jakiś niejasny sposób sprawiały jej przykrość. Pragnęła po prostu, żeby ojciec miał zawsze jakieś pożyteczne zajęcie. (Na szczęście dyskusje ze mną o książkach uważała za rzecz pożyteczną.) Nie udawała, że zna się na jego pracy biurowej, nie interesowała jej ona zupełnie i podejrzewam, że nie miała w ogóle pojęcia, co ojciec robi. Wynajdywała mu zajęcia domowe. Wynajdywała również zajęcia dla mnie, ale to było bardzo łatwe, gdyż ja odznaczałem się zawsze obsesyjną pracowitością. Dziennikarze często pytali mnie, jak to się stało, że zacząłem od pisania sztuk teatralnych. Nie zacząłem pisać, jak to niezbyt taktownie mi podsuwano, dlatego że rozczarowała mnie kariera aktorska. Zacząłem pisać jeszcze jako młody chłopak, bo nie znosiłem siedzieć bezczynnie i tracić czas, kiedy nie miałem nic do roboty. Wcześnie dostrzegłem, jakiej demoralizacji uległo wielu moich kolegów, którzy byli bez pracy. „Odpoczynek” jest jednym z najmniej wypoczynkowych okresów w życiu aktora. Owe czasy były również moim uniwersytetem. Czytałem, pisałem i sam się uczyłem zawodu. Ponieważ ludzie snują wiele przeróżnych domysłów, nie zawsze zgodnych z prawdą i nie zawsze mi życzliwych, pozwólcie, że napiszę teraz coś niecoś o swoich sztukach. Zawsze się starałem, żeby były efemeryczne i przypominały raczej pantomimy. Mogły być wystawiane tylko w mojej reżyserii. Nigdy nie pozwoliłem nikomu ich tknąć. Jeśli ktoś nie jest naprawdę wybitnie utalentowany, nie odróżni ironii od naiwności: a nemezis ironii to absurdalność. Znam swoje możliwości. Te sztuki były, jak mawiano, jedynie „narzędziem” dla Wilfreda Dunninga. Dlaczego „jedynie”? Wilfred był wielkim aktorem. Nikt nigdy nie zagra już tych sztuk tak jak on. Rozpoczął swoją karierę w starym „Musie Hallu” na Edgware Road. Mógł stać bez ruchu, nie mrugnąwszy nawet powieką, a cały teatr trząsł się od śmiechu. Potem Wilfred zaczynał mrugać powiekami i wszyscy znowu rechotali. Taka władza to coś po prostu niesamowitego: jakaś tajemnica ludzkiego ciała, ludzkiej twarzy. Twarz Wilfreda promieniała energią. Była to największa twarz, jaką widziałem w życiu; taką miał chyba tylko Peregrine Arbelow. To prawda, że jedynie dzięki Wilfredowi zacząłem pisać, zostałem dramaturgiem. Kiedy on umarł, ja przestałem tworzyć. Mogę powiedzieć bez żalu, że moje sztuki należą do przeszłości, i nie zapisałem ich nikomu w testamencie. Były czarownymi złudzeniami, sztucznymi ogniami. Jedynie to, co piszę w tej chwili, jest czymś albo zapowiada się jako coś, co chciałbym pozostawić po sobie jako trwały pomnik. Ktoś kiedyś powiedział, że powinienem zostać choreografem. Rozumiem tę uwagę. Ludzie dziwili się, że zyskałem taką popularność w Japonii. Ale ja wiem dlaczego. Japończycy także. Chociaż opisywano mnie jako „eksperymentatora”, jestem zdecydowanym zwolennikiem łukowatego proscenium. Jestem za iluzją, nie alienacją. Nienawidzę ciągłego zamieszania na okrągłej scenie, gdyż to zakłóca klarowność akcji. Nie znoszę również bezsensownego „współudziału widowni” w przedstawieniu. Wszelkie zamieszanie i inne zbiorowe działania mają może swoją wartość, ale nie wolno ich mieszać ze sztuką dramatyczną. Sztuka musi tworzyć sztucznie urzekającą teraźniejszość i uwięzić w niej na czas przedstawienia widza. Teatr wyraża tę głęboką prawdę, że jesteśmy istotami, które mogą żyć jedynie teraźniejszością. Jest to teraźniejszość sztuczna, gdyż brak w niej swobodnej atmosfery osobistej refleksji i ma swoje tajemne granice i konkluzje. Życie może mieć aspekty komiczne, bywa czasem straszne, ale nigdy tragiczne: tragedia należy do przebiegłych sztuczek sceny. Oczywiście teatr jest przeważnie niewybredną efemeryczną banialuką i jedynie sztuki napisane przez wielkich poetów mogą być czytane. Z wyjątkiem notatek reżyserów. Napisałem: „wielkich poetów”, przypuszczam jednak, że w istocie miałem na myśli tylko Szekspira. To paradoksalne, ale spośród poważnych sztuk większość najbardziej frywolnych i bezsensownych napisali najwięksi z pisarzy. To, że Szekspir jest całkiem inny niż wszyscy pozostali, nie tylko primus inter pares, lecz całkiem odmiennej klasy, odkryłem sam, kiedy byłem jeszcze w szkole. I tą swoją tajemnicą karmiłem się przez wiele lat. Inne sztuki po prostu się nie liczą, z wyjątkiem oczywiście dramatów greckich. Nie znam greki, a James twierdzi, że te sztuki są nieprzetłumaczalne. Przejrzałem trochę przekładów i upewniłem się, że James miał rację. Teatr to w istocie siedziba nadziei i rozczarowań; w jego cykliczności odczuwa się w sposób bardziej intensywny cykliczność zwykłego świata. Napięcie związane z premierą nowej sztuki, szok niepowodzenia, zmęczenie ogarniające aktora, kiedy sztukę długo się gra, uczucie pustki, kiedy schodzi ona z afisza, ciągłe tworzenie i niszczenie. Ma to związek z końcem, z rozstaniami, ze zwijaniem i rozbieraniem, z jakimś rozsypywaniem się zżytych grup. Wszystko to sprawia, że ludzie teatru stają się koczownikami czy też raczej, że przemieniają się jak gdyby w odrębnych członków jakiegoś zakonu, którego reguła wyklucza uleganie naturalnym tęsknotom (jak na przykład dążeniu do stabilizacji). Cechuje nas „nieczułość” mnichów i dlatego inaczej reagujemy na wszelkie zmiany w normalnym życiu, w sposób jakoś bardziej wysublimowany. Jako aktor, reżyser i dramaturg przeżyłem naturalnie także kupę rozczarowań, uświadamiałem sobie niepotrzebną stratę czasu i chybione koncepcje. W swej „błyskotliwej” karierze wiele przeżyłem niepowodzeń, wielokrotnie zapędzałem się w ślepe uliczki. Wszystkie moje sztuki wystawione na Broadwayu zrobiły klapę. Nie powiodło mi się jako aktorowi, przestałem być dramaturgiem. Jedynie sława reżysera wynagrodziła mi tamte porażki. Jeśli absolutna władza demoralizuje, to muszę być najbardziej zdemoralizowanym ze wszystkich ludzi. Reżyser teatralny to dyktator. (Jeśli nim nie jest, kiepski z niego reżyser.) Miałem opinię człowieka bezwzględnego, i cieszyła mnie ona, gdyż była bardzo użyteczna. Kiedy znajdowałem się w pobliżu, aktorzy zawsze spodziewali się czyichś łez i nerwowego załamania. Większość z nich uwielbiała takie sytuacje; aktorzy są bowiem w równym stopniu narcyzami co masochistami. Doskonale pamiętam Gilberta Opiana, który co chwila wpadał w histerię albo euforię. Dziewczyny płakały oczywiście bez przerwy. (Kiedy pracowałem z Klementyną już jako reżyser o ustalonej reputacji, często płakaliśmy oboje. Boże, jak myśmy się kłócili!) Nigdy nie miałem litości dla pijaków i przez to moje stosunki z Peregrine’em Arbelowem stały się tak bardzo napięte, nawet jeszcze przed historią z Rosiną. Perry jest Irlandczykiem, a Irlandczycy są najgorszymi pijakami. Wilfred też pił jak smok, ale nigdy nie widać było tego po nim na scenie. Boże, jak mi go brak. Lubiłem, kiedy mnie określano mianem „dzikusa”. Inne popularne określenia były brzydsze i mniej trafne. Nigdy nie wykorzystywałem swej władzy, by wciągać dziewczęta do łóżka. Oczywiście, teatr odpowiada wyobrażeniu, jakie miała o nim moja matka; jest jeszcze gorszy, czego biedaczka nie mogła sobie wyobrazić. Trzeba także pamiętać o tym, że teatr to swego rodzaju profesja i wielu „typowych” aktorów to osoby w średnim wieku, które mają zapewnioną stałą pracę i żyją sobie uczciwie z żonami i rodzinami gdzieś na przedmieściach. Ci ludzie stanowią główny trzon tej profesji. Teatr to jednak przede wszystkim seks, seks i jeszcze raz seks, ale w jakim stopniu dotyczy ten aspekt zawodowców? Moja matka niepokoiła się, że gram „złych ludzi” i że to wypaczy mi charakter. (W istocie prawie nigdy nie widziała mnie na scenie, z wyjątkiem przedstawień wystawianych jeszcze w szkole.) Zastanawiam się, czy rola, którą gra aktor, może wypaczyć mu charakter. Warto zająć się tą kwestią. Aktor musi się do pewnego stopnia „identyfikować” z granymi przez siebie „czarnymi charakterami”, aby wiernie ich sportretować, lecz są granice takiej identyfikacji, częściowo dlatego, że niegodziwość ta jest ograniczona. (Jest pewien próg, na którym aktor nie potrafi sportretować bohatera. Może wykorzystać swoje możliwości jedynie poniżej lub powyżej tego progu.) Jesteśmy postaciami w maskach: w warunkach idealnych maski tej prawie nie czujemy. (To jest mój pogląd. Niektórzy głupcy nie zgadzają się ze mną.) Przypominam sobie, jak kiedyś poproszono pewnego starego aktora, by zagrał starca. Powiedział wtedy przerażony: „Ależ ja nigdy nie grałem starego człowieka!” Oto profesjonalizm! Wracając do mojej osoby, ośmielę się twierdzić, choć to niemodne w naszych czasach, że nie mam dużego temperamentu. Potrafię doskonale obejść się bez stosunków płciowych. Niektórzy, obserwując mnie, myślą nawet, że muszę być homoseksualistą, ponieważ nie mam stałej kochanki. Nie znoszę łajdaczenia się. Być może to moja purytańsko-moralna matka wpoiła mi takie zasady. Nigdy nie lubiłem wulgarnych, sprośnych męskich rozmów. Owszem, miałem niejeden romans. Ale nigdy nie zapłaciłem kobiecie, żeby poszła ze mną do łóżka. Pewna osoba (Rosina) kiedyś powiedziała: „Bardziej ci zależy na teatrze niż na kobietach”. To prawda. Nigdy (zdarzyło się to tylko raz, kiedy byłem bardzo młody) nie myślałem poważnie o tym, żeby się ożenić. Raz tylko (to ten sam przypadek) kochałem naprawdę. A potem zjawiła się Klementyna, wiecznie cudowna, niepowtarzalna. Świata poza nią nie widziałem. Miałem też wiele innych, och, jakże słodkich, dziewczyn. Ale nie jestem kobieciarzem. Na pierwszym miejscu zawsze stawiałem sprawy zawodowe. Pod tym względem byłem zawsze wymagający zarówno wobec siebie, jak i wobec innych. Idiotyczne romanse, zwłaszcza w niewielkiej grupie, przeszkadzają w poważnej pracy. Sam jestem bardzo skłonny do zazdrości i miałem do czynienia z wieloma zazdrosnymi ludźmi. Zawiść sprawiała mi mniej kłopotów. Paraliżująca zazdrość strasznie przeszkadza w teatrze i wcześnie zdałem sobie sprawę, że przezwyciężenie jej to wstępny warunek sukcesu. Czy żałowałem, że nie stałem się aktorem najwyższej rangi? Ileż razy zadawano mi to pytanie! Oczywiście, że żałowałem. Reżyserzy zawsze zazdroszczą aktorom i podejrzewam, że niemal każdy wielki reżyser w głębi ducha wolałby być wielkim aktorem. Niektórzy uważali, że wspanialsza kariera czeka mnie w filmie i telewizji, i próbowali mnie tam zwabić. Mimo jednak wielu zabawnych ekskursji nigdy nie zależało mi specjalnie na filmie i telewizji. Zawsze uważałem, że miejscem prawdziwej sztuki jest teatr. Miałem swoje ambicje, zwłaszcza jeśli chodzi o Szekspira, ale zawsze ogarniała mnie trema, kiedy grałem Lira. Jeśli zaś chodzi o mojego Hamleta, to im mniej się o tym powie, tym lepiej. Myślę, że dobrze zagrałem rolę Prospera, kiedy Lizzie ucieleśniała Ariela. Była to moja ostatnia wielka rola, bardzo dawno temu. Od tamtej chwili stałem się mniej próżny. Próżność otrzymuje w teatrze takie cięgi, że można by przypuszczać, iż zacznie zanikać. Jednakże nadal cechuje większość aktorów, którzy traktują ją nie tylko jako zawodową słabostkę, lecz także jako niezbędny środek umożliwiający im przetrwanie. Autentyczny, szczery podziw, a spotykamy się z nim często, zawsze bardzo podnosi aktora na duchu. Obserwowałem dobrych i wielkich aktorów, takich jak Wilfred, Sidney Ashe, Marcus Henty (on także był jednym z kochanków Klementyny), Fabian Ginsberg, nawet Perry, nawet Alb, i ze spokojem stwierdzałem, że im nie dorównuję. Łatwiej mi to przychodziło, kiedy byłem bez reszty zaabsorbowany reżyserką. Bawiłem się doskonale sam, a także bawiłem publiczność, grając niewielkie epizody w sztukach przez siebie reżyserowanych, raz omal nie ściągnąłem na siebie uwagi, występując jako Jakub w Mewie. No cóż, wydaje mi się, że piszę o wszystkim naraz i wychodzi z tego wielki galimatias. Może winienem naprawdę traktować te notatki jako surowy materiał. Oprę się pokusie, chwilowo w każdym razie, by opowiedzieć o reżyserowanych przez siebie sztukach. Znany jestem jako specjalista od Szekspira, ale oczywiście próbowałem wszystkiego, wierzcie mi, naprawdę wszystkiego. A więc dosyć tego chwalenia się. Te chaotyczne zapiski miały posłużyć jedynie wprowadzeniu na ich karty Klementyny Makin. Lecz biedna Klementyna może poczekać, bo i cóż jej innego pozostaje. Wielka walka skończyła się na zawsze. Siedzę sobie tu teraz i tak się zastanawiam: Czyżbym się wyrzekł tego czaru? Czyżbym zaprzepaścił swą książkę? Przebaczył nieprzyjaciołom? Zrezygnował z władzy ostatecznej przemiany magii w ducha? Czas pokaże. Właśnie wydarzyło się coś dziwnego i niepokojącego. Napisałem powyższe słowa, siedząc na trawniku przed domem, na swym skalnym „tronie” koło wypełnionej kamykami niecki. Poranne słońce zaczęło mocno przypiekać, postanowiłem więc przynieść sobie kapelusz. Trochę mnie boli głowa; pewnie powinienem zmienić okulary. Wszedłem do domu i ruszyłem po schodach na górę, mrużąc oczy w półmroku. Kiedy znalazłem się na górnym podeście, od razu uświadomiłem sobie, że coś się stało, choć na razie nie mogłem się zorientować co. Dopiero po chwili zdałem sobie sprawę, że mój ulubiony, wielki, obrzydliwy wazon zniknął z postumentu. Spadł na podłogę i rozbił się na drobne kawałki. Ale jak? Postument jest idealnie stabilny i stoi na tym samym miejscu. Nie wieje wiatr, zasłona z koralików nie porusza się wcale. Może przesunąłem nieco wazon, kiedy go wczoraj odkurzałem? Może było lekkie trzęsienie ziemi? Niechętnie myślę o tym, że sam zawiniłem, bo wiem, że tak nie jest. Lubiłem to biedne brzydactwo, przywiązałem się do niego jak do starego psa. Pozbierałem skorupy, zastanawiając się, jak by je skleić, ale oczywiście byłoby to niemożliwe. Jak ten wazon mógł spaść z postumentu? Głowię się nad tym pytaniem. – Przecież wszystkie listy leżą w psiej budzie, panie Arrowby. W końcu „złamałem się” i zapytałem na poczcie o korespondencję do mnie. Mówię „złamałem się” nie dlatego, że zblamowałem się przed wioską (choć to także przyszło mi do głowy), ale dlatego, że utraciłem twarz wobec samego siebie. Po cóż mi teraz listy, dlaczego miałbym odczuwać ich brak, wzdychać do nich czy też dziwić się, że nikt do mnie nie pisze. Uzgodniłem z panną Kaufman, że listy służbowe będzie zatrzymywać w Londynie. Miała mi przysyłać jedynie listy od przyjaciół. A jak to już wyjaśniłem samemu sobie, nie mam przyjaciół. Na jednym liście jednak szczególnie mi zależało, czekałem na niego. No, ale powróćmy na razie do tej psiej budy. – W psiej budzie? – zapytałem urzędniczki na poczcie. (Jest ona siostrą sklepikarki, poczta zaś mieści się w wydzielonej części sklepu.) – Tak, w zbudowanej z kamieni psiej budzie naprzeciwko pańskiego domu, po przeciwnej stronie drogi. Pani Chorney kazała tam zawsze zostawiać korespondencję. Tę budkę przy końcu traktu na grobli pokazał mi pośrednik, informując, że tędy przebiega granica mojej posiadłości. Oczywiście widziałem ją, ale nigdy do niej nie zaglądałem. Jest całkiem duża i rzeczywiście wygląda jak psia buda, lecz według mnie nadawałaby się jedynie dla kamiennego psa. Wydaje mi się, że pierwotnie musiała służyć do jakichś innych celów, chociaż nie mogę się domyślić, do czego. Zaprotestowałem. Skąd miałem wiedzieć? Miałem to zgadnąć? Dlaczego mi ktoś o tym nie powiedział? Dlaczego listonosz nie zwrócił uwagi na to, że nikt nie wyjmuje listów? Co by było, gdyby zaczęło padać? I tak dalej. Urzędniczka z poczty powtórzyła z godnością, że pani Chorney prosiła, żeby zawsze zostawiać listy w psiej budzie, że oszczędzało to pracy listonoszowi, że nikt od niego nie oczekiwał, żeby zaglądał do psiej budy i sprawdzał, czy ktoś wybrał stamtąd korespondencję. Zresztą mogłem przecież wyjechać. I tak dalej. Kupiłem trochę mrożonego karmazyna (jest o wiele lepszy od dorsza) i pośpieszyłem do domu. Istotnie, list, na który czekałem, leżał wraz z innymi w psiej budzie. (Gdyby zaczęło padać, wszystko by tam pływało.) Zabrałem całą korespondencję do domu. Chodziło mi o list od Lizzie Scherer. Kiedy go tu przytoczę, stanie się całkiem jasne, dlaczego pisząc ten dziennik, nie byłem szczery. Właściwie nie miałem najmniejszej ochoty wspominać o Lizzie wcześniej, gdyż nie wiedziałem na pewno, jak ocenię swoje niedawne postępowanie wobec niej. Nie dlatego, że się tym denerwowałem czy przejmowałem. Kiedy tu przyjechałem, postanowiłem nigdy więcej nie przejmować się swoimi towarzyskimi kontaktami; taki niepokój jest bardzo często swoistą formą próżności. Mówiąc o swoim postępowaniu wobec Lizzie, miałem na myśli list, który stanowił... co?... pewnego rodzaju test, rodzaj gry czy też hazardu. Poważnej gry. Z Lizzie zawsze prowadziłem poważną grę. Czy żałowałem, że wysłałem ten list? Czy teraz żałuję? Czy będę żałował? No cóż, może najpierw słówko na temat tej dziewczyny. Klementyna Makin była wielką aktorką albo niewiele jej do tego brakowało. Lizzie Scherer uplasowałbym na drugim końcu skali wartości – właściwie żadna z niej aktorka. To, że niemal zawsze odnosiła sukcesy, zawdzięczała mnie. To ja wy windowałem ją poza granice jej aktorskich możliwości. Mogę teraz przyznać, że zadałem sobie w tym przypadku tyle trudu, ponieważ w pewnym sensie ją kochałem. Mówię „w pewnym sensie” nie tylko dlatego, że naprawdę kochałem tylko raz w życiu (nie chodziło wtedy o Lizzie), lecz także dlatego, że zadziwiająco łatwo przyszło mi ją opuścić, kiedy nadeszła pora. Nigdy nie szalałem na punkcie Lizzie, tak jak mi się to zdarzało od czasu do czasu, gdy pojawiały się inne kobiety (Rosina, Jeanne). Zależało mi na niej, lecz było to spokojne, jak gdyby senne uczucie. Coś takiego zdarzyło mi się chyba tylko raz w życiu. Ale porzuciłem Lizzie. Ona kochała mnie o wiele bardziej. Uważała, że zasługuję na to. Lizzie jest pół Szkotką, pół sefardyjską Żydówką. Chociaż ma najpiękniejsze piersi ze wszystkich kobiet, z którymi się kochałem, nie jest właściwie ładna. Nie była ładna nawet jako młoda dziewczyna. Ale ma jakiś urok; ten ujmujący urok i młodość, dopóki trwała, utorowały jej drogę w teatrze. Pracowała ciężko, cechowała ją jakaś spokojna, typowo szkocka solidność, a to zawsze pomaga. Niełatwo opisać powierzchowność Lizzie. Ma duże, szerokie czoło i wyraźnie zarysowany, przyjemny profil. (Można się zakochać w czyimś profilu.) Linia jej czoła opada łagodnie ku dołowi, tworząc śliczny malutki nosek, który choć nie jest zadarty, zuchwale przeciwstawia się światu. Dalej profil stanowi linię prostą aż do mocno zarysowanej brody z maleńkim dołeczkiem pośrodku. Usta Lizzie ma stanowcze, niezbyt pełne, ale subtelne i piękne w kształcie. (Jakże różnią się od siebie usta ludzkie.) Są z natury ładne, beżoworóżowe, górna warga długa i pięknie wykrojona. (Czy istnieje w jakimś języku odpowiednie słowo na określenie tego delikatnego wgłębienia biegnącego od nosa do ust?) Można by powiedzieć, że twarz Lizzie sprawia wrażenie inteligentnej, gdyby nie wyzierała z niej jakaś dziecięca nieśmiałość. Podejrzewam, że ta łagodność, nieśmiałość i jakiś błagalny wyraz stanowią właśnie o uroku Lizzie. Oczy ma jasnobrązowe; jakże błyszczały zawsze, kiedy ją całowałem. Lizzie jest krótkowidzem i często mruży oczy. (Peregrine powiedział kiedyś, że niewiele ładnych kobiet w ogóle coś widzi, ponieważ z próżności nie noszą okularów.) Lizzie ma prawie niewidoczne pomarańczowe brwi, których nigdy nie regulowała za moich czasów, gdyż jej tego zabroniłem. Cerę ma zdrową, różową, raczej błyszczącą. Makijaż stosuje bardzo dyskretny i brakuje jej wspaniałej sztuczności wielu dam teatru, ich lakierowanej i emaliowanej pozłoty. Ta sztuczność jest oczywiście pociągająca. Mnie pociągała. Lubię sztuczność w wyglądzie kobiety; chociaż wolę nie oglądać całej tej kunsztownej procedury. Włosy Lizzie, teraz już farbowane, są gęste, krótkie, w kolorze cynamonowobrązowym (lekko kędzierzawe, układają się raczej w luźne fale niż loki). Kiedy Lizzie jest szczęśliwa, jej twarz promienieje wesołością. (W czasach gdy cieszyła się największym powodzeniem, na widok jej twarzy publiczność wzdychała z przyjemnością.) Ciągle jeszcze jest przystojna, chociaż z wiekiem stała się niechlujna i straciła formę. Żadna szkoła aktorska nie uczy fizycznej dyscypliny, narzuca ją samo aktorstwo. Kobiety grające w teatrze starają się zachować młodość i urodę, a to się Lizzie nie udało. Nie była też nigdy elegancka. (Nie jest mi obojętna jedyna w swoim rodzaju przyjemność, jakiej dostarczyć może obcowanie z elegancką kobietą.) Z biegiem lat Lizzie, mówiąc delikatnie, trochę przytyła. Mój Boże, ona musi mieć teraz blisko pięćdziesiątkę. A oto list Lizzie, który wydostałem z psiej budy. On w pewnym stopniu wszystko wyjaśni. Mój drogi! Otrzymałam Twój piękny, szlachetny list, ale go nie rozumiem. A może nie chcę zrozumieć? Wystarczy, Że go mam. Kiedy rozpoznałam Twoje pismo, omal nie zemdlałam z radości i z obawy. Czemu się lękałam? Cóż takiego Ci zrobiłam kiedykolwiek poza tym, że Cię kochałam? Czytając ten list, nie mogłam się powstrzymać od płaczu. Ciekawa jestem, czy zdajesz sobie sprawę, jak dawno nie napisałeś do mnie ani słowa, nie licząc kartek pocztowych? Wydaje mi się niemal, że teraz już zawsze będę szczęśliwa dlatego tylko, że do mnie napisałeś. Nie muszę myśleć o tym liście ani na niego odpowiadać. Tylko że już mnie zaczyna ogarniać niepokój i przerażenie. Czego chcesz, Charles? Och, stoisz mi tak żywo w pamięci, kiedy to piszę. Ale przecież myślę o Tobie bez przerwy, od chwili kiedy Cię pokochałam, nie potrafię o Tobie zapomnieć. Jest w tym Twoim Uście coś takiego, z czego szczególnie się cieszę: to, że nie wątpisz, Że nadal Cię kocham. „Nadal” nie ma tu właściwie sensu. Moja miłość do Ciebie istnieje jak coś odwiecznego, jak samo pojęcie czasu. Nie protestuję zanadto. Taka miłość może współistnieć wraz Z rozpaczą, ze spokojem, z rezygnacją, z codziennością, ze zmęczeniem i milczeniem. Kocham Cię, Charles, i będę kochała aż do śmierci, możesz to zachować w pamięci i być tego całkiem pewny. Twój Ust jest taki chłodny, celowo chłodny i żartobliwy. (Mam na myśli to, że potrzebujesz „pielęgniarki”‘.) Chciałbyś się ze mną zobaczyć. Dlaczego nie? Przecież jesteśmy starymi przyjaciółmi. Tylko że tych dwoje niezwykłych przyjaciół nie może sobie, ot, po prostu powiedzieć: „cześć”. Przynajmniej jedno z nich tego nie potrafi. Patrzę na Twój list i próbuję czytać między wierszami. Co chciałeś powiedzieć między wierszami? Czuję, że chcesz, abym odgadła, w jakim jesteś nastroju. O Boże, Twój nastrój! Czy chcesz, żebym wpadła do Ciebie i przespała się z Tobą? Proszę, wybacz mi te okropne słowa, ale postawiłeś mnie w okropnej sytuacji. Może ten Twój list nic nie znaczy i ja tylko sobie wyobrażam różne rzeczy. Może Ty sam nie wiesz, o co Ci chodzi, i nie zależy Ci na niczym? To by było do Ciebie podobne. Wybacz mi. Posłuchaj, Charles. Napisałam, że jestem Ci wdzięczna. To prawda. Przez lata całe, wiesz dobrze, pragnęłam wyjść za Ciebie. Wystarczyłoby, żebyś kiwnął palcem. Oświadczałam Ci się codziennie, kiedy byliśmy razem! Wiem, że ten Twój list nie dotyczy oczywiście małżeństwa. Ale czego w takim razie chcesz? Żebym przyjechała na weekend? Nie napisałeś, że mnie kochasz. Może chcesz przeprowadzić jakiś eksperyment teraz, kiedy dysponujesz czasem? Charles, ja chcę żyć, ja chcę przetrwać, a nie po raz drugi doprowadzić się do obłędu. Kiedy się teraz nad tym wszystkim zastanawiam, to po prostu boję się zbliżyć do Ciebie. Musiałbyś mnie jakoś przekonać, ale obawiam się, że nie potrafiłbyś. Sam powiedziałeś kiedyś, że jak bardzo A kocha B, to widać tak, jak twoją halkę wychodzącą spod spódnicy. Nie widzieliśmy się przeszło rok. Ostatni raz spotkaliśmy się na tym uroczystym lunchu na cześć Sydneya Ashe. Tak niecierpliwie oczekiwałam tej chwili, a Ty prawie się do mnie nie odezwałeś! Potem chciałam wrócić razem z Tobą taksówką, a Ty poprosiłeś Neli Pickering, by pojechała razem z nami. (Pewnie już tego nie pamiętasz.) Od tego czasu nie skontaktowałeś się ze mną. Nie zadzwoniłeś, nie napisałeś ani słowa, chociaż wiesz, Że szalałabym z radości, gdybym dostała wiadomość od Ciebie. Nie wiesz nawet, gdzie mieszkam, musiałeś wysłać ten list do mojego agenta! To wszystko o czymś świadczy, Charles. A teraz nagle przysyłasz, mi ten śmieszny, zagadkowy list. Po prostu przyszedł Ci nagle do głowy pomysł, jest w nim coś abstrakcyjnego. Pewnie już się rozmyśliłeś. Gdybym spełniła Twoje życzenie i przyjechała do Ciebie po prostu dlatego, że jesteś akurat w nastroju, by mnie zobaczyć, dlatego, że chcesz spróbować, jak się będziesz czul w moim towarzystwie, ogarnęłoby mnie znów dawne szaleństwo. Nie chcę przez to powiedzieć, że kiedykolwiek przezwyciężyłam ten stan, niemniej jakoś przeżyłam, udało mi się wreszcie zaprowadzić jaki taki ład w moim życiu. Miałam w końcu na to dużo czasu, od chwili kiedy mnie porzuciłeś. Nigdy się nie dowiedziałeś, jak ja wtedy szalałam, nie chciałam Ci zadawać bólu, ukazując moje cierpienie, nie chciałam się mścić. Przez cały ten okres, kiedy byliśmy razem, w każdej minucie, w każdej sekundzie zdawałam sobie sprawę, że to się skończy. Dość często sam mi to mówiłeś. Ale pogodziłam się (byłam aż tak szalona) z tym cierpieniem i gdybym potrafiła cierpieć jeszcze bardziej, cierpiałabym. Zastanawiam się, czy Ty kiedyś tak kogoś kochałeś. Być może rozumiałeś takie uczucia jedynie na scenie. (Myślę, że zakochałam się w Tobie, kiedy krzyczałeś do Romea i Julii: „Nie dotykajcie się!”) Ciągle powtarzałeś, że przeżyłeś swoją wielką miłość, gdy byłeś młody. Myślę jednak, że tylko pocieszałeś mnie, bo nigdy mnie naprawdę nie kochałeś. Nie kochałeś mnie wtedy, więc teraz... nie wierzę w cuda. Charles, byłam w piekle, wydostałam się z niego i nie chcę tam znowu wracać. Zazdrość jest piekłem i ja się z niej jeszcze nie wyleczyłam. Załóżmy, że przyjadę do Ciebie, zakochana jak dawniej, a Ty się uśmiechniesz i... pójdziesz sobie na spacer. Jesteś wolny, widać to jasno z Twojego listu. Wybacz mi, ale wiesz, jak ludzie gadają, wszyscy wszystkim wszystko opowiadają. Do tej pory jeszcze spotykam dziewczyny, o których nawet nie wiedziałam, że je znałeś, które twierdzą, Że miały z Tobą romans. Oczywiście mogą kłamać. Wiesz dobrze, że nie potrafiłeś się trzymać z dala od kobiet, ja nie jestem już ani młoda, ani piękna, a ty lubiłeś zawsze uganiać się za tym, co trudne do zdobycia, nie chciałeś pozostać z Żadną, wszystkie porzucałeś! Powiedziałeś kiedyś, że kiedy mężczyzna się żeni, to tak jakby kupował sobie lalkę. To najlepiej świadczy, co naprawdę sądzisz o małżeństwie. Nie wierzę, że rzeczywiście przeszedłeś na emeryturę. Gilbert orzekł, że to tak jakby Bóg odszedł w stan spoczynku. Przecież Ty nigdy nie mogłeś usiedzieć na miejscu. Zmuszałeś mnie, bym grała, zmuszałeś wszystkich do gry. Przypominasz bardzo dobrego tancerza – zmuszasz innych do tańca, tyle że musi to być taniec z Tobą. Nie szanujesz ludzi jako ludzi – nie dostrzegasz ich, nie jesteś właściwie nauczycielem, jesteś swego rodzaju zaborczym czarodziejem. Jakże więc mogę sobie wyobrażać, że to wszystko mogłoby się zmienić? Czy chcesz, żebym się stała kimś w rodzaju przyzwoitki? Cierpliwą przyjaciółką, spokojną, starą kobietą robiącą na drutach i zachowującą się jak emerytowana sędziwa żona, przed którą mógłbyś się wyżalać na innych? Nic by z tego nie wyszło, Charles. Nie jestem rozsądna ani spokojna. Pragnę wszystkiego. Możesz jeszcze mieć dzieci. Pamiętam, nieraz mówiłeś, że pragnąłbyś mieć syna. Nadał jeszcze mógłbyś go mieć, tylko że ja bym go nie mogła urodzić. Och, Charles, Charles, dlaczego nie ożeniłeś się ze mną przed łaty, tak bardzo Cię kochałam. I wciąż Cię jeszcze kocham... ale nie mogę założyć sobie tego stryczka na szyję. Moja miłość do Ciebie w końcu stała się spokojna, nie chcę, żeby znów mnie zaczęła trawić jak ogień piekielny. I jeszcze coś muszę Ci powiedzieć. Mieszkam z Gilbertem Opianem. Chyba nie wiedziałeś tego, gdybyś wiedział, wspomniałbyś o tym w swoim liście. Wiem, kazałeś mi obiecać, że dam Ci znać, jeśli kiedykolwiek połączę się z kimś na stałe. (Poczułam się bardzo dotknięta, kiedy Rita Gibbons powiedziała mi, że jej również kazałeś złożyć taką obietnicę. Nie przyznałam się, że ja Ci także to przyrzekłam. Ona twierdzi, Że nie uważa swojej za obowiązującą, bo została wymuszona.) Nie powiedziałam Ci o Gilbercie, ponieważ nie jestem Z nim w takim sensie, jak myślisz, to znaczy, nie żyjemy ze sobą. Gilbert nie stał się nagłe heteroseksualistą. Po prostu kochamy się, troszczymy się o siebie, mieszkamy razem, i wiesz, Charles, po raz pierwszy w życiu czuję się szczęśliwa. Jest to najbardziej „twórcza” rzecz, jaką kiedykolwiek zrobiłam, o wiele bardziej „twórcza” niż aktorstwo. Mieszkałam już Z Gilbertem, kiedy spotkałam Cię na tym lunchu na cześć Sidneya; powiedziałabym Ci o tym wówczas, gdybyś mi okazał choć trochę zainteresowania i zapytał. I jeszcze coś, Charles: rzuciłam teatr i czuję się teraz o wiele lepiej. Uczciwie przyznaję, że teatr zawsze koszmarnie mnie męczył. Starałam się błyszczeć jedynie dla Ciebie; kiedy odszedłeś, moja sława przygasła. (Zresztą nigdy nie byłam zbyt dobrą aktorką!) Spoglądając teraz wstecz, widzę, jak żałosną, idiotyczną, niespokojną i beznadziejną wiodłam egzystencję przez tyle długich lat, nie mogę wprost pojąć, jak potrafiłam to znieść. Mogłam przecież być szczęśliwa, ale jakoś zawsze udawało mi się tego uniknąć. Mężczyźni zawsze zachowywali się wobec mnie w sposób okrutny. Gilbert jest taki inny. Nie drwij ze mnie. Przez całe życie byłam terroryzowana przez jakichś cholernych mężczyzn. Teraz prowadzę życie spokojne, uczciwe, pogodne. Stałam się nawet pożyteczna. Pracuję dorywczo w administracji szpitala. Uczę się malować i piszę opowiadania dla dzieci (żadne nie zostało jeszcze opublikowane). Może pomyślisz, Że to brzmi patetycznie, ale dla mnie oznacza to szczęście i wolność. Gilbert jest także szczęśliwy. Przestał się gryźć tym, że nie odnosi sukcesów i nie został gwiazdorem. Grywa czasem jakieś małe role, trochę pracuje w telewizji. Nie jesteśmy bogaci, umiemy jednak zarobić pieniądze i troszczymy się o siebie nawzajem. Czułość, bezgraniczne zaufanie, zrozumienie i uczciwość – to wszystko odgrywa coraz większe znaczenie, w miarę jak się starzejemy. Gilbert zaprzestał swoich „polowań”. Mówi, że właściwie zawsze pragnął miłości i teraz ja mu ją dałam. I wszystko stało się nagle takie proste i niewinne. (Czasem wydaje mi się teraz, Że wszyscy mieliśmy fioła na punkcie „seksu”!) Drogi, kochany, zrozum mnie, proszę, i nie złość się na mnie. Wiesz dobrze (i nie będę się nad tym dłużej rozwodzić, gdyż zawsze Cię to nudziło), jak bardzo Gilbert kocha także Ciebie. On naprawdę Cię uwielbia. Ale teraz jest taki przerażony. Mówi, że przyjedziesz „trojką” i wywieziesz mnie do Cyganów. (To chyba jest cytat z czegoś? Bez przerwy powtarzałeś, że nie czytam nic poza Szekspirem, i to tylko swoją rolę.) Gilbert nadal się Ciebie boi, ja także. Posłuszeństwo wobec Ciebie zakorzeniło się silnie w nas obojgu! Nie wykorzystuj swojej mocy, żeby nas ranić. Mógłbyś nam się dać we znaki, lecz nie rób tego. Okaż szlachetność, mój drogi, bo doprowadzisz nas oboje do obłędu. Przeszliśmy długą drogę, by wreszcie rozwiązać swoje problemy, i jeśli niektórzy uważają, że jest to śmieszne rozwiązanie, to po prostu brak im wyobraźni i inteligencji. Ciebie cechuje i jedno, i drugie. Charles, nie chcę się z Tobą zobaczyć, jeszcze nie teraz. Chybabym Ci uległa. Muszę przyjść do siebie po tym Twoim liście. Proszę, odezwij się, napisz, Że nie jesteś na mnie zły. Spotkamy się, kiedy się uspokoję. Musisz przyjechać, musisz zobaczyć się z Gilbertem. Musimy znaleźć jakiś sposób... Po tym Twoim liście znowu poczułam dojmującą pustkę i tęsknotę za Tobą, ale nie będę już nigdy dawną Lizzie. Jestem szczęśliwa, Gilbert mnie potrzebuje, mamy swój dom (właściwie połowę domu), który urządziliśmy sobie wspólnie, i gdybym teraz odeszła, byłaby to tragedia dla nas obojga, już byśmy się nie pozbierali. (Zresztą nie wiem właściwie, czego ode mnie chcesz, i cokolwiek to było, być może w tej chwili przestałeś już tego pragnąć. O Boże!) Gilbert mówi, że w końcu musisz nas traktować tak, jak gdybyśmy byli twoimi dziećmi. Och, Charles, zdumiewa mnie siła tego uczucia, któremu kazałam usnąć. Moja dawna miłość do Ciebie drzemie nadal we mnie. Zróbmy coś, żeby jej nie zmarnować, tak rzadko się teraz spotyka takie uczucie. Pomyślałeś o mnie, napisałeś do mnie, taki jesteś słodki, taki wspaniałomyślny. Czy nie możemy na starość kochać się i widywać jak wolni ludzie, bez tej strasznej zaborczości i gwałtowności, i obawy? Tak bardzo pragnę, żebyśmy się kochali, ale nie tak, żeby to mnie zniszczyło. Przez lata całe byłam przez Ciebie smutna. Moja miłość do Ciebie zawsze miała smutne oblicze. O, jak niewielka jest siła miłości! Wydaje się nam, że możemy zmusić do uległości ukochaną osobę, lecz to tylko złudzenie! Płaczę, kiedy to piszę. Proszę, odpowiedz mi od razu, obiecaj, że niedługo się spotkamy i że nie przestaniesz mnie kochać. Błagam, nie zniwecz tej miłości, miłości, która skłoniła Cię do napisania tego listu. Spotkamy się, popatrzymy na siebie... Zawsze Twoja Lizzie Przez pewien czas siedziałem w „czerwonym pokoiku”, gdzie w końcu udało mi się rozpalić ogień. Chyba kominek przestał wreszcie dymić. Może po prostu drzewo było zbyt wilgotne? Dwa razy przeczytałem list Lizzie. Oczywiście, to list głupiej, zmiennej kobiety, która w połowie mówi coś zupełnie innego, niż chce powiedzieć. Lizzie nie potrafi się powstrzymać od narzucania się mężczyźnie. Zanadto protestuje, odpowiadając na mój celowo chłodny, oficjalny list. Inteligentniejsza kobieta odpowiedziałaby równie chłodno, w taki jednak sposób, żebym między wierszami odczytał, co naprawdę czuje. Kobieta inteligentniejsza albo mniej szczera. Lizzie chce sprawić na swój skromny sposób wrażenie osoby „nieodgadnionej”, ale można ją przejrzeć na wylot. Biedna Lizzie! Nie mogę traktować tych bzdur o Gilbercie Opianie zbyt poważnie, choć naprawdę jestem na nią zły za to, że nic mi nie powiedziała, i uważam, że złamała obietnicę. Jakie ich łączą stosunki? Bliskość Lizzie z pewnością wystarczy (nawet teraz), by każdy mężczyzna stał się heteroseksualistą. (Wystarczą same jej piersi.) Czy oni co rano, jeszcze w szlafrokach, piją razem kakao? Wszystko to wydaje mi się dość niesmaczne. Przecież Gilbert to kompletne zero, chuchro, mógłbym go zmiażdżyć jedną ręką, a drugą zabrać Lizzie. Nie potrafię sobie zupełnie wyobrazić jakiegoś platonicznego trójkąta miłosnego. Sądząc z daty, list Lizzie przeleżał w psiej budzie ponad tydzień. Kiedy się nad tym zastanawiam, dochodzę do wniosku, że dobrze się stało. Gdybym go otrzymał od razu, uległbym pokusie, by wysłać odwrotną pocztą odpowiedź pełną irytacji albo list całkiem żartobliwy. A tak Lizzie miała czas, żeby się nad tym wszystkim zastanowić. Może najlepiej będzie, jeśli przedłużę to milczenie? Jednakże powtarzając za Lizzie jej niezwykle rozsądne pytanie, czego ja chcę? O, dlaczego kobiety traktują wszystko tak śmiertelnie poważnie i robią tyle zamieszania? Dlaczego zawsze domagają się precyzyjnych określeń, wyjaśnień? List Lizzie zawiera nawet kilka trafnych przypuszczeń, zauważyłem też, że jej złość wyrażona została w sposób spokojny. Te żale i nie tak całkiem nieuzasadnione pretensje gromadziły się w jej głowie już od dłuższego czasu! Być może naprawdę potrzebna mi jest emerytowana żona w starszym wieku, taka „żona na przychodne” pełniąca rolę podstarzałej „ekskonkubiny w haremie”, która staje się przyjaciółką swego męża, towarzyszką życia, na której mężczyzna może zawsze polegać, która jest mu bliska, nie łączą go jednak z nią już więzy uczuciowe, jedynie więzy przyjaźni. (Taki układ nie wyklucza sporadycznego pożycia fizycznego. Właściwie stosunki panujące w haremie odpowiadają mi całkowicie.) Dlaczego Lizzie nie może się wykazać choć tą odrobiną inteligencji, by to zrozumieć? W swoim liście napisałem tylko, że myślę o niej i chciałbym się z nią zobaczyć – nie wspomniałem o miejscu i czasie tego spotkania. Lecz ona zaczęła zadawać arbitralne pytania. „Eksperyment”? Owszem, czemu nie? Lizzie dobrze wie, jak nienawidzę miłosnych wynurzeń, a mimo to wywnętrza się przede mną. Chce naprawdę „wszystkiego”. No cóż, niestety, nie może na to liczyć. I o to jej właśnie pewnie chodzi. Nie jestem zazdrosny o Gilberta, ale czuję coś w rodzaju zawiści. To on okazał się tym mądrym. Zdobył prostą, słodką Lizzie i zrobił sobie z niej oddaną gosposię. Bardzo wątpię, czy zrezygnował ze swych „polowań”. Muszę przyznać, że nadal czuję się tak, jakby Lizzie należała do mnie. Tak, Lizzie ma rację, miłość wyłazi jak halka spod spódnicy, jak to jej kiedyś powiedziałem, kiedy wyłaziła jej halka spod spódnicy. (Jakąż te dziewczyny przywiązują wagę do naszych słów.) Zaniedbywałem ją, byłem dla niej nawet okrutny, chociaż okrucieństwo można poczytać za dowód miłości, a zaniedbywanie za dowód zaufania. Przypominam sobie dobrze tę historię z taksówką po lunchu na cześć Sidneya. Wiedziałem, że Lizzie zamierza wyjść razem ze mną, i w ostatnim momencie z całą premedytacją zabrałem także Neli Pickering. Neli jest nową gwiazdą komedii muzycznej; flirtowałem z nią przez cały lunch. Ma dwadzieścia dwa lata. (Nie miałbym nic przeciwko temu, żeby znalazła się w moim haremie.) Biedna Lizzie. Zastanawiam się, co mnie skłoniło do napisania tego irytującego, niepoważnego listu. Czyżby lęk przed samotnością i śmiercią, który wypełzł ku mnie z tego morza? Skoro sprawa Lizzie Scherer wyszła na jaw, mogę teraz napisać o niej trochę więcej. Pokochałem ją w chwili, kiedy zdałem sobie sprawę z jej miłości do mnie. Jak to czasem bywa, jej miłość zrobiła na mnie wrażenie, a potem przyciągnęła mnie do niej. Reżyserowałem w tym sezonie sztuki Szekspirowskie i Lizzie zakochała się we mnie podczas inscenizacji Romea i Julii, wyznała mi swą miłość w czasie przedstawienia Wieczoru Trzech Króli, a kochaliśmy się po raz pierwszy, kiedy wystawiano Sen nocy letniej. Pokochałem ją naprawdę podczas Burzy, a (stało się to dużo, dużo później) porzuciłem, kiedy w teatrze szła Miarka za miarkę (Aloysius Buli grał wówczas Księcia). Pamiętam bardzo dokładnie, w jakim momencie zdałem sobie sprawę, że Lizzie mnie kocha. Grała wtedy rolę Wioli. (Był to ten krótki okres, kiedy Lizzie „błyszczała”, jej annus mirabilis, rok niezwykły.) Wilfred Dunning, który zazwyczaj grał Sir Tobiasza Czkawkę, nagle uparł się, żeby zagrać Malwolia. Pozwoliłem mu. Zagrał go cudownie, ale położył przedstawienie, Lizzie i ja byliśmy sami podczas próby w pełnym przeciągów kościele, który z jakiegoś powodu okazał się wtedy jedynym miejscem, gdzie mogliśmy urządzać próby. Pamiętam, że w ten zimowy wieczór kościół był oświetlony lampami gazowymi. Lizzie (akt drugi, scena czwarta) doszła do miejsca, w którym miała powiedzieć: „Nigdy mu uczuć swych nie wyjawiła”, i nagle przerwała, wydawało mi się, że coś ją zaczęło dławić, i nie wydobyła z siebie ani słowa więcej. W pierwszej chwili pomyślałem, że to tylko tak niesłychanie efektowny sposób interpretacji tego stwierdzenia, i czekałem, kiedy dokończy kwestię. Ale ona tylko patrzyła na mnie. I nagle jej oczy wypełniły się błyszczącymi łzami. Kiedy zrozumiałem, o co chodzi, zacząłem się śmiać. Śmiałem się długo. Po chwili i ona się roześmiała i tak śmiała się bezradnie, i płakała jednocześnie. Pokochałem ją za ten śmiech. Poczciwa była z niej dziewczyna. I taka pozostała. Nie wiem, dlaczego zawsze wyobrażam sobie Lizzie w bryczesach. Najpierw zyskała niewielką sławę, grając głównie role chłopięce w pantomimach wystawianych w prowincjonalnych miasteczkach. Była wtedy bardzo szczupła i przypominała z wyglądu chłopca. Chodziła dużymi krokami, nosiła wysokie buty i strzygła się bardzo krótko. Jej wielkim marzeniem, które się nigdy nie ziściło, była rola Piotrusia Pana. Lizzie oddawała nam przez krótki okres nieocenione usługi, grając w przedstawieniach Szekspirowskich role dziewcząt o cechach chłopięcych. (Sidney reżyserował kiedyś przedstawienie, w którym Lizzie grała Rozalindę.) Ja powierzyłem jej rolę Wioli: była czarująca, ale największy sukces w tym sezonie teatralnym odniosła jako Puk. (W Romeo i Julii tylko statystowała. Nie pamiętam już, kto grał Julię, wiem tylko, że zrobił to nie najlepiej.) Wzruszała mnie miłość Lizzie i jej posłuszeństwo, w owym czasie byłem jednak związany z Rosiną, i widziałem w Lizzie jedynie eterycznego, czarującego, raczej infantylnego elfa. Za każdym razem, kiedy ją spotykałem, uśmiechałem się, potem i ona uśmiechała się również. Śmieliśmy się oboje, widując się w restauracjach, a także nagle, z tajemniczych powodów, wybuchaliśmy śmiechem w czasie prób. Nie trzeba mi było mówić, jak bardzo Lizzie mnie kochała, chociaż ona sama nawet wtedy, podczas tej próby w kościele, nie powiedziała nic na ten temat. Myślę, że to całkiem w jej stylu. Przez wszystkie akty Snu nocy letniej jej promienne spojrzenie bez przerwy spoczywało na mnie, jej zapał udzielał mi się, przyprawiając mnie o drżenie. Lizzie rozumiała mnie i słuchała, chociaż (jak mi później powiedziała) wiedziała o Rosinie. Cierpiała, ale czuła się jak w niebie, i muszę przyznać, że sprawiało mi to satysfakcję. Być może właśnie ta satysfakcja stała się proroczą iskierką, która dała początek miłości, jaka mną owładnęła później. Wtedy zaczynałem się już czuć zmęczony Rosiną. W przedstawieniu Snu nocy letniej Ali Buli (najbardziej „nierówny” aktor) grał Oberona; był prostacki, gburowaty, żałowałem, że sam nie wziąłem tej roli. Kielich miłości Lizzie był już wtedy pełny, przelewał się. Pod koniec sezonu wyjechałem do Ameryki i tam, w Hollywood, rozegrało się koszmarne interludium, tam po raz pierwszy Fritzie Eitel spadł na mnie jak lawina. Myślę, że wyjechałem do Hollywood po części dlatego, by uciec przed Rosiną, i to mi się udało. Rosiną myślała, że porzuciłem ją z powodu Lizzie, ale to nieprawda. Kiedy wróciłem do Anglii, nastał okres spokoju, wrócił radosny nastrój odnowionej niewinności. Zaczęło się lato. Byłem w dobrych stosunkach z Klementyną, której asystował wówczas jeden z tych jej głupich młodzików. Po koszmarnych przeżyciach w Kalifornii czułem się wolny i szczęśliwy. Po tych szmirach, przez które musiałem przebrnąć w Ameryce, pragnąłem znów wrócić do Szekspira. Pewien nie zasługujący na zaufanie amerykański reżyser, nazwiskiem Isaiach Mommsen, pozwolił mi zagrać Prospera, moją ostatnią poważną rolę. Lizzie grała Ariela. Była najlepszym, najbardziej uduchowionym Arielem, jakiego w życiu widziałem. To dzięki miłości do mnie tak grała, i właśnie magia teatru sprawiła, że ją pokochałem. Dziwne, ale wtedy czułem, i to uczucie przetrwało we mnie, że pokochałem ją tak, jak gdyby była moim synem. Często powtarzała, że jest moim paziem. Miała ładny, niewielki melodyjny głos i do tej pory dźwięczy mi w uszach piosenka „Ojca morskie tulą fale”, którą śpiewała czysto tym swoim cienkim głosem. Jak się teraz czujesz po tylu latach, mój figlarny duszku? Pamiętam, zagrała kiedyś Cherubina w amatorskim przedstawieniu Figara; myślę, że ten niewielki sukces ceniła sobie najbardziej. Do diabła! Że też dopiero teraz na to wpadłem: Gilbert Opian pewnie widzi w niej chłopca! Moja miłość do Lizzie była w pewnym sensie całkiem niewinna. (Boże, w co ja się wpakowałem z Ritą, Rosiną, Jeanne, Doris i całą resztą.) Tę niewinność zawdzięczałem Lizzie. Była w swej miłości taka subtelna, taka inteligentna. Nigdy nie użyła swego wpływu, żeby mi narzucić jakiekolwiek więzy moralne. Czytelnik powie może: ależ te więzy istniały! No cóż, to prawda, lecz wdzięk Lizzie, jej bezinteresowność niemal czyniły je niezauważalnymi i żyliśmy jak gdyby w jakimś cudownym świecie. Oczywiście, Lizzie nigdy nie robiła mi wymówek. Zachowywała się tak, jak gdyby w żadnym wypadku nie chciała, żebym się poczuwał wobec niej do jakichkolwiek zobowiązań. Pragnęła jedynie, żebym był z nią po prostu szczęśliwy. Wyraziłem to tak, że zabrzmiało okrutnie, a w naszych codziennych stosunkach wyrażało się najgłębszą pokorą i taktem z jej strony, z mojej zaś miłością, której komponent stanowiła subtelna, płynąca z głębi duszy wdzięczność. Zachowywaliśmy się wobec siebie bardzo szlachetnie. A jednocześnie była to istna scena rzezi. (Dlaczego z taką przyjemnością o tym piszę?) Mówiłem Lizzie od samego początku, że nie mam zamiaru się z nią żenić. Czyżby więc to ślepa i głucha nadzieja skłaniała ją mimo wszystko do traktowania mnie tak nieskończenie mile? Może to świadczy o mojej niewdzięczności, jestem jednak pewien, że Lizzie nie żywiła żadnej nadziei. Powiedziałem jej, że nasz romans jest chwilowy, moja miłość do niej jest chwilowa i bez wątpienia jej uczucie do mnie jest także chwilowe. Mówiłem, że wszystko ma swój kres, że międzyludzkie układy są kruche i skomplikowane, a ludzkie postanowienia nietrwałe i złudne, ale w jej wielkich, brązowych, błyszczących oczach mogłem wyczytać, że miłość trwa wiecznie. „Chcę być dla ciebie ideałem, tak, żebyś mnie mógł porzucić bez bólu”. Właśnie ta jej miłość w najdoskonalszej postaci po prostu mnie irytowała. „Zawsze będę na ciebie czekała – powtarzała Lizzie – chociaż wiem... ja nie oczekuję niczego”. Cóż za duet miłosny, jak dobrze się w nim czułem, mimo że patrząc na cierpienie Lizzie, sam też trochę cierpiałem. Oczywiście, ona ukrywała swój ból na tyle, na ile potrafiła, lecz pod koniec stało się to już niemożliwe. Płakała przy mnie otwarcie, nie ocierając łez, te łzy jak rzęsisty deszcz spadały na mój rękaw, na moje dłonie. A kiedy w końcu kazałem jej odejść, znikła jak cień, szybko, cicho, posłusznie. Właśnie wtedy wybrałem się po raz drugi do Japonii. Sake do tej pory przypomina mi smak łez Lizzie. Po moim odejściu już jej się nie wiodło w teatrze. (Zresztą sława wszystkich tych pań przygasła, kiedy je porzuciłem, wszystkich z wyjątkiem Rosiny. Z Klementyną nigdy się właściwie nie rozstałem, nawet wówczas gdy oboje mieliśmy już nowych partnerów, co dla nich musiało być dość koszmarne.) Dwa lata po apoteozie, jaką Lizzie przeżyła w roli Ariela, pytano: „Co się stało Lizzie Scherer?” Byłem jej taki wdzięczny, że przez samo to uczucie wdzięczności przetrwała w mojej pamięci. Kochana dziewczyna! Nigdy nie budziła we mnie poczucia winy! Jawi się w mej pamięci w blasku odwagi i uczciwości. To chyba jedyna kobieta (z jednym może wyjątkiem), która nigdy mnie nie okłamała. Kiedy wspominam jej cierpienia, przepełnia mnie czułość i radość, podczas gdy cierpienia innych kobiet nie obchodzą mnie zupełnie, a nawet irytują. Chciałem się raz ożenić, kiedy byłem młody, ale moja dziewczyna uciekła. Od tego czasu nigdy poważnie nie myślałem o małżeństwie. Moje spostrzeżenia nie zachęcały do tego kroku. Jedynymi szczęśliwymi parami, jakie znałem, byli moi przyjaciele z Cambridge, Wiktor i Julia Banstead, a w teatrze Sidney i Rosemary Ashe, chociaż nawet oni, kto wie... Ludzie tak potrafią się maskować. Mógłbym jeszcze dodać Willa i Adelaidę Boase, lecz ich związek nie rozpadł się jedynie dlatego, że ona mu przez cały czas ustępuje, co, jak przypuszczam, też jest metodą. Najbardziej mi odpowiada ta pełna dramatyzmu rozłąka, wyczekiwanie na każde spotkanie, na każdą randkę. Wolę cudowną magię spotkań i rozstań od tej okropnej ustawicznej obecności w małżeństwie. Nie zależy mi na dzieleniu łoża i rzadko mam ochotę spędzić całą noc z kobietą, z którą się kochałem. Rano wygląda dla mnie jak dziwka. Małżeństwo to swego rodzaju pranie mózgów, które zmusza nas do pogodzenia się z wieloma okropnościami. Jakże niechlujni i pozbawieni uroku stają się niektórzy małżonkowie, choć wcale sobie tego nie uświadamiają. Czasami wyobrażam sobie te okropności po prostu dlatego, żeby rozkoszować się myślą, iż mnie udało się tego uniknąć. Pod tym względem Klementyna rozumiała mnie doskonale; może zawsze pamiętała, iż jest w tym wieku, że mogłaby być moją matką. Jakże często mi to powtarzała, choć tak długo zachowała swój urok i olśniewającą urodę. Wiedzieliśmy, że nigdy się nie pobierzemy, wiedzieliśmy także, że będziemy sobie nawzajem zadawać cierpienia, a mimo to planowaliśmy nasze wspólne szczęście, doprawdy intensywnie oboje nad tym dumaliśmy. Naturalnie był to w pewnym sensie przypadek beznadziejny, ale ten beznadziejny przypadek jakimś cudem trwał do końca życia Klementyny, tak więc nigdy nie stałem się zbyt okrutny dla tej cudownej, zwariowanej kobiety. Czy byłem trochę okrutny, nie mówiąc jej nigdy, jak bardzo ją kocham, zawsze starając się ją trzymać w stanie napięcia i odczuwając przyjemność, kiedy była zaintrygowana, zaskoczona czy skonfundowana? Może. Bałem się, żeby mnie nie „zawojowała”. Odchodziłem, wracałem, znowu odchodziłem. Zresztą nigdy nie pozostawała sama. Zawsze oblegali ją mężczyźni. Nigdy nie budziła we mnie zazdrości, może z wyjątkiem krótkiego okresu romansu z Marcusem. Z Klementyną łączyła mnie taka więź, jak gdyby była naprawdę moją matką (choć nigdy jej tego nie powiedziałem). W ostatnich latach przed śmiercią stała się bardzo irytująca i zaborcza, ale nadal w tak wzruszający sposób starała mi się podobać. Nie potrafiła zaprzestać flirtów. Pod koniec choroby wyglądała dość odrażająco, więc musiałem ją okłamywać i pocieszać. Straciła figurę, chodziła w sztruksowych spodniach i luźnej marynarce. W tym stroju, całym w plamach od drinków i od tytoniu, wyglądała jak stary kawaler, a jednak nadal spędzała godzinę dziennie na „robieniu sobie twarzy”. Być może jest to ostatnia przyjemność, jaka pozostaje kobiecie. Nie, nigdy nie miałem zamiaru się żenić. Przy mojej pierwszej dziewczynie wszystkie inne wydawały mi się tandetne. Może po prostu nie wytrzymywały porównania z Szekspirowskimi heroinami? Piszę po obiedzie. Zjadłem jajko w koszulce, karmazyna duszonego z cebulą, lekko posypanego curry, z dodatkiem odrobiny ketchupu i musztardy (tylko głupiec może gardzić ketchupem!), na – deser boski pudding ryżowy. Tak łatwo jest przyrządzić dobry pudding, a tak rzadko się taki spotyka. Do tego wypiłem pół butelki meursault, na cześć karmazyna. Już mi się kończy wino. Lizzie. No cóż, trzymała fason. Inne kobiety kochałem bardziej, ale nie czułem się z nimi tak dobrze. Pozostanie tajemnicą, dlaczego człowiek woli jedną istotę ludzką od drugiej. Jakieś czułki na ślepo wysuwają się z ciemności, sondują i nagle czujemy, że kochamy osobnika A, podczas gdy osobnik B jest nam całkowicie obojętny. Dobrze mi było z Lizzie, dokuczała mi w sposób subtelny, inteligentny i dlatego czułem się wolny. Tak, wszystko ostatecznie sprowadza się do tego, jak bardzo tęsknimy za czyimś towarzystwem, to właśnie ma decydujące znaczenie, jest ważniejsze niż namiętność, podziw, nawet „miłość”. Zastanawiam się, kto mnie będzie hołubił, kiedy będę stary i przerażony. Właściwie to nawet poczułem ulgę, gdy list Lizzie wywarł na mnie tak ujemne wrażenie. Nie potrzebuję się już niepokoić i podejmować decyzji. Pozostawię sprawy ich własnemu biegowi. Jeśli zaś chodzi o tego lekkoducha Gilberta, to niewiele mnie on obchodzi. Zadziwia mnie tylko, że Lizzie darzy go tak wzruszającym zaufaniem. Mógłbym im obojgu dać się we znaki, ale oczywiście nie zrobię tego. Dosyć już wyrządziłem szkody samym przypomnieniem Lizzie o swoim istnieniu. – Czy pan wie, panie Arkwright, co to jest poltergeist! Pan Arkwright pozwala sobie na pogardliwe krótkie milczenie, jednocześnie wolno wyciera bufet. To jego milczenie nie oznacza jednak wahania. – Tak, proszę pana. – To „proszę pana” jest sarkastyczne, nie pełne szacunku. – Czy słyszał pan, że coś takiego zamieszkiwało „Shruff End”? – Nie, proszę pana. – Co takiego? Co on powiedział? – pyta jeden z klientów. – Poltergeist – wyjaśnia pan Arkwright – to jest... coś... w rodzaju... Nie bardzo sobie radzi, więc spieszę mu z pomocą: – To jest taki złośliwy duch, który psuje różne rzeczy. – Duch? Zapada znaczące milczenie. – Czy nie słyszał pan nigdy, że w „Shruff End” straszy? – W każdym domu może straszyć – informuje ktoś nie pytany. – Pani Chorney tam straszyła – dodaje inny gość. – Ona wyglądała jak... jak... – Jakoś nie udało mu się jej z niczym porównać. Pozostawiam więc sprawę nie rozstrzygniętą. Do zapytania pana Arkwrighta skłonił mnie nie tylko fakt, że tak żałosny los spotkał mój brzydki wazon. Ostatniej nocy wydarzyło się jeszcze coś. O wpół do szóstej, jak później stwierdziłem, obudził mnie jakiś straszny hałas, jak gdyby coś się potłukło na drobne kawałki. Rozwidniało się już, ale w sieni i na schodach panują ciemności, więc zapaliłem świecę i zszedłem na dół. Muszę powiedzieć, że byłem śmiertelnie przerażony, kiedy stwierdziłem, że duże, owalne lustro wiszące w sieni spadło na podłogę. Szkło rozbiło się w drobny mak. Co dziwniejsze, zarówno przymocowany z tyłu lustra drut, na którym wisiało, jak i gwóźdź w ścianie pozostały nie naruszone. Obleciał mnie strach i tak się zdenerwowałem, że nie obejrzałem wszystkiego dokładnie, zresztą obawiałem się, że zgaśnie mi świeca, bo czułem zadziwiająco silny przeciąg. Wróciłem szybko do łóżka. Tego samego ranka wyciągnąłem ze ściany gwóźdź i wyrzuciłem, nie obejrzawszy go dokładniej, co nie było zbyt rozsądne. Pewnie pod ciężarem lustra coraz bardziej się wyginał, aż wreszcie drut zsunął się z niego. Jakoś dziwnie nie miałem ochoty dłużej zastanawiać się nad tą sprawą. Bardzo mi żal tego lustra. Ramie nic się nie stało i można w nią oprawić nowe lustro, ale to stare, oryginalne, o srebrzystym połysku było takie piękne. Sporo czasu upłynęło, zanim zasnąłem po tym wydarzeniu; zostawiłem świecę zapaloną, mimo że już dniało. Kiedy w końcu zasnąłem, śniło mi się, że pani Chorney weszła drzwiami od alkowy i zapytała, co robię w jej domu. Wyglądała jak... Poszukując odpowiedniego miejsca na swój zielarski ogródek, znalazłem po drugiej stronie drogi kilka kęp młodej dorodnej pokrzywy. Tego ranka udało mi się kupić we wsi świeże placuszki domowej roboty. Pewna wspaniała tutejsza gospodyni dostarcza je od czasu do czasu do sklepu. Mówiono mi, że wypieka także chleb, więc zamówiłem kilka bochenków. Na lunch miałem plastry zimnego bekonu i jajka w koszulkach z pokrzywą. (Pokrzywę gotuje się tak jak szpinak. Przeważnie przyrządzam z niej coś w rodzaju puree z soczewicą.) Potem zrobiłem sobie ucztę; jęczmienne placuszki z masłem i dżemem malinowym. Popiłem to wszystko miejscowym jabłecznikiem; staram się go polubić. Problem z kończącym się winem nadal nie rozwiązany. Znalazłem jeszcze kilka listów w psiej budzie. Zdaje się, że przychodzą bardzo nieregularnie; nigdy dotąd nie widziałem listonosza. Ani słowa od Lizzie. Dostałem tylko jedną epistołę od mego kuzyna Jamesa, którą tu przytoczę, bo jest bardzo charakterystyczna. Mój drogi Charlesie! Jak rozumiem, nabyłeś dom nad morzem. Czy to znaczy, że poniechałeś swojej teatralnej działalności? Jeśli tak, musiałeś odczuć ulgę; skończyła się wieczna gonitwa z czasem i ciągłe pamiętanie o nieprzekraczalnych terminach. W każdym razie jestem przekonany, że w tej swojej kryjówce nad brzegiem morza cieszysz się dobrze zasłużonym odpoczynkiem, że ulokowałeś w sposób satysfakcjonujący swoje „rzeczy” i że masz przyjemną kuchnię, w której możesz oddawać się tym swoim tajemniczym gastronomicznym obrzędom. Czy zatrzymałeś swoje londyńskie mieszkanie? Przyznaję, Że zawsze Cię uważałem za zatwardziałego londyńczyka, więc Twoja dezercja bardzo mnie zdziwiła. Ciekaw jestem, czy ze swoich okien widzisz morze. Widok morza zawsze odświeża umysł, przyjemnie jest widzieć horyzont jako nieskazitelną linię. Mnie samemu przydałoby się trochę „ozonu”. W Londynie panuje nieznośny upał i w tej wysokiej temperaturze hałas uliczny wydaje mi się jeszcze głośniejszy. Może istnieje jakaś fizyczna przyczyna tego zjawiska i ma to związek z rozchodzeniem się fal dźwiękowych. Pewnie często się kąpiesz. Zawsze uważałem Cię za fanatycznego pływaka. Proszę, odezwij się kiedyś, a jeśli będziesz w mieście, możemy wypić razem drinka. Mam nadzieję, że jesteś szczęśliwy, wygodnie urządzony i dobrze się czujesz w tym swoim domku. Zainteresowała mnie jego dziwna nazwa. Jak zwykle serdecznie pozdrawiam Twój James Listy Jamesa do mnie zawsze brzmią jakoś dziwnie protekcjonalnie, jak gdyby był starszym bratem, nie młodszym kuzynem. Czasami pisze w sposób tak sztywny, w dobrym znaczeniu tego słowa, jakby był moim ojcem, i dlatego moje poczynania wydają mi się tak dziecinne. A jednocześnie te jego listy (dostaję dwa, trzy do roku) mimo swojej sztuczności sprawiają wrażenie pisanych przez człowieka niezupełnie zdrowego na umyśle. Może lepiej będzie, jeśli w tym miejscu opowiem nieco obszerniej i bardziej szczerze o swoim kuzynie. Nie dlatego, żeby James odegrał jakąś rolę w moim dotychczasowym życiu, ani też bym się spodziewał, że to kiedykolwiek nastąpi. W ciągu ostatnich dwudziestu lat widywaliśmy się coraz rzadziej, a ostatnio, chociaż przeniesiono go do Londynu, nie spotykaliśmy się prawie wcale. Zaproszenie na drinka z jego strony jest gestem czysto grzecznościowym. Rzadko przedstawiałem Jamesa moim przyjaciołom (zawsze trzymałem go z daleka od dziewcząt), a on nie przedstawiał mnie swoim; nie wiem, czy w ogóle kiedykolwiek się z kimś przyjaźnił. (Zastanawiam się, skąd się dowiedział o moim „domku nad morzem”. O tym także, niestety, musiały pisać gazety. Czy plaga popularności dosięgnie mnie i tutaj?) Nie, kuzyn James nie zajmował nigdy znaczącej pozycji w moich życiowych perypetiach. Jego wpływ ograniczał się całkowicie do mojej psychiki. Spotykaliśmy się rzadko, ale kiedy się to zdarzało, wkraczaliśmy na grunt dawnych i głębokich powiązań rodzinnych. Obaj jesteśmy jedynakami, synami dwóch braci, których dzieliła niewielka różnica wieku (stryj Abel był trochę młodszy od mojego ojca) i którzy nie mieli innego rodzeństwa. Chociaż rzadko wracamy do wspomnień z dawnych lat, pozostaje faktem, że łączą nas wspomnienia dzieciństwa; nie dzielimy ich z nikim innym. Niektórzy ludzie, nawet jeśli ich cenimy, pozostają dla nas zawsze wrogimi świadkami przeszłości. Trudno mi nawet określić, czy się lubimy. Gdyby mi dziś powiedziano, że James umarł, moje pierwsze wrażenie mogłoby być przyjemne, chociaż to o niczym nie świadczy. W naszym przypadku francuskie przysłowie: Cousinage dangereux voisinage [(franc.) – Stosunki między kuzynami bywają niebezpieczne.] miało zupełnie szczególną wymowę. W ostatnim zdaniu użyłem czasu przeszłego; i gdy się tak zastanawiam, widzę, jak wiele z tego wszystkiego należy do przeszłości; jedynie w głębszych warstwach pamięci zachowuje trochę dymensji czasowych. W miarę upływu lat James coraz wyraźniej jawił mi się jako groźna postać. Kiedyś pewien mój przyjaciel (był to Wilfred), poznawszy przypadkowo Jamesa, powiedział: „Twój kuzyn sprawia wrażenie człowieka zawiedzionego”. Rozwidniło się, i od razu poczułem się lepiej. Kiedy byłem młody, nie mogłem się nigdy zdecydować, czy to James jest postacią nierealną, a ja realną – czy vice versa. W każdym razie wydawało mi się w jakiś sposób oczywiste, że obaj nie możemy być realni; jeden z nas musi zamieszkiwać świat rzeczywisty, drugi zaś krainę cieni. Jamesa zawsze cechowała jakaś nieludzka niewrażliwość. Datuje się to od najwcześniejszych lat. Jak już wspomniałem wcześniej, uświadomiłem sobie dzięki jakiejś psychologicznej osmozie, do której tak często zdolne są dzieci, że stryj Abel zawarł „korzystniejsze” małżeństwo niż mój ojciec i że państwo Abelostwo Arrowby dochrapali się lepszej pozycji niż państwo Adamostwo Arrowby. Moja matka w pełni sobie to uświadamiała i jestem pewien, że w głębi swej religijnej duszy starała się „nie przejmować”. (Kiedy mówiła o stryjence Estelli, w pewien charakterystyczny sposób, z przekąsem podkreślała słowo „dziedziczka”.) Mój ojciec, naprawdę w to wierzę, nie przywiązywał do tego zupełnie znaczenia, chyba że ze względu na mnie. Pamiętam, raz powiedział jakimś dziwnym, niemal pokornym tonem: „Bardzo mi przykro, że nie możesz mieć kucyka tak jak James...” Wtedy właśnie zrozumiałem, jak bardzo go kocham (ile mogłem mieć wtedy lat? dziesięć, może dwanaście), a jednocześnie wiedziałem, że nie potrafię mu okazać tej swojej miłości i pewno ojciec wcale nie zdaje sobie z niej sprawy. Czy kiedykolwiek ją sobie uświadomił? Jeśli chodzi o sytuację materialną, losy rodzin dwóch braci potoczyły się całkiem inaczej. James był dumnym posiadaczem wyżej wspomnianego kucyka, a właściwie kilku kolejnych koników, i w ogóle wiódł żywot, jak to określałem, „w stylu posiadacza kuca”. Jakże ja cierpiałem przez te cholerne kucyki! Gdy odwiedzałem „Ramsdens”, James czasami namawiał mnie na przejażdżkę, a stryj Abel (także amator jazdy konnej) proponował, że chętnie mnie przewiezie na swoim koniu, prowadząc go za uzdę. Chociaż miałem ogromną ochotę skorzystać z tych propozycji, zawsze odmawiałem z dumą i udawaną obojętnością. Po dziś dzień nigdy nie dosiadłem konia. Podróże stryjostwa na kontynent także budziły we mnie zazdrość, choć może nie tak palącą. Państwo Abelostwo Arrowby wyjeżdżali z Jamesem za granicę niemal na każde wakacje. Zjeździli całą Europę. (My oczywiście nie mieliśmy samochodu.) Byli też w Ameryce u krewnych stryjenki Estelli, o których starałem się wiedzieć jak najmniej. Jeśli chodzi o mnie, to nie wyjeżdżałem z Anglii aż do czasu, gdy, już po wojnie, wybraliśmy się z Klementyną do Paryża. Zazdrościłem stryjostwu nie tylko kucyków i samochodów, które im umożliwiały dalekie podróże, zazdrościłem im także inicjatywy. Stryj Abel potrafił wszystko zorganizować, lubił przygody, miał pomysły, był nawet hedonistą. Mój drogi, kochany ojciec nie mógł się pochwalić żadną z tych cech. Stryjostwo nigdy mi nie zaproponowali, żebym z nimi pojechał w którąś z tych cudownych podróży. Dopiero znacznie później zacząłem podejrzewać, i ta myśl utkwiła w mojej głowie jak żądło (śmiem twierdzić, że nadal gdzieś tam tkwi), że nie zapraszali mnie, ponieważ to James się temu sprzeciwiał. Jak już powiedziałem, sytuacja ta martwiła mojego ojca jedynie ze względu na mnie. Ja także się martwiłem nią ze względu na siebie, ale niezależnie od tego także ze względu na ojca. Było mi przykro, że pozbawiono go należnej mu pozycji. Odczuwałem za niego upokorzenie, bo on, ten szlachetny, kochany człowiek, sam się tym nie przejmował. A cierpiąc z tego powodu, uświadamiałem sobie, nawet jako dziecko, że nie dorównuję ojcu, jeśli chodzi o jego postawę moralną. Miałem spokojny dom rodzinny i takich kochających rodziców, lecz byłem rozgoryczony i zawistnie pragnąłem tego wszystkiego, czym, idąc śladem ojca, pogardzałem. Patrzyłem na stryja Abla i stryjenkę Estellę jako na czarujące, niemal boskie istoty; w porównaniu z nimi moi rodzice wydawali mi się ludźmi szarymi i bez znaczenia. Niestety, z tego porównania wynikało, że są ofiarami losu. Jednocześnie wiedziałem, że ojciec mój jest prostym, prawym człowiekiem, podczas gdy stryj Abel, taki wytworny, to zwykły, przeciętny, egoistyczny bubek. Nie chcę oczywiście, żeby czytelnik sądził, że mój stryj był chamusiem czy pyszałkiem. Na pewno nie był. Kochał swoją piękną żonę i o ile wiem, dochowywał jej wierności. Uważano go także za czułego, odpowiedzialnego ojca. Jestem pewien, że w sposób uczciwy i sumienny wykonywał swoją pracę i załatwiał sprawy finansowe. Słowem: wzorowy obywatel. Ale przy tym zajmujący się sobą, przedsiębiorczy, zwyczajny sensualista, gdy tymczasem mój ojciec, chociaż może nikt sobie z tego nie zdawał sprawy, oprócz mnie i mojej matki, był kimś innym, kimś niezwykłym. Mimo to czułem niemal cześć dla stryja Abla i skakałem wokół niego jak zadowolony piesek. Tak się w każdym razie zachowywałem jako dziecko. Później, przez Jamesa, zacząłem się zachowywać z większą godnością i rezerwą. Czy mój ojciec czuł się czasami dotknięty, że uważałem stryja Abla za osobę tak barwną? Być może. Teraz, kiedy to piszę, myśl ta napawa mnie smutkiem, i to smutkiem przejmującym. Ojciec nie przywiązywał wagi do dóbr doczesnych, lecz choć nigdy tego nie okazywał, bolał nad tym pewnie (chyba znowu ze względu na mnie), że nie był nigdy „figurą”. Moja matka być może wyczuwała intuicyjnie ten żal (albo jej o tym mówił) i kto wie, czy nie dlatego właśnie nie zawsze potrafiła opanować irytację, ilekroć wspominano rodzinę stryja Abla, a szczególnie kiedy państwo Abelostwo składali nam wizytę. Właściwie nie odwiedzali nas zbyt często. Matka wiedziała, że nie możemy ich „przyjąć” odpowiednio, i kiedy przychodzili, wprawiała ich w zakłopotanie natrętnymi przeprosinami dotyczącymi naszych skromnych warunków. Muszę dodać, że mieszkaliśmy w wynajętym mieszkaniu, gdzie samotność dokuczała nam w równym stopniu co brak odosobnienia. Z wizytą do „Ramsdens”, zbudowanego z kamienia, otoczonego drzewami domu stryjostwa, wybierałem się zazwyczaj sam, gdyż matkę przerażała perspektywa znalezienia się pod jednym dachem ze szwagrem, ojca zaś przebywanie pod każdym dachem, z wyjątkiem własnego. Skoro wspomniałem o matce, muszę teraz powiedzieć kilka słów na temat stryjenki Estelli. Była, jak już mówiłem, Amerykanką, chociaż nie przypominam sobie, żeby mi się udało dowiedzieć, skąd właściwie pochodziła. Ameryka w owym czasie stanowiła dla mnie bardzo szerokie, niejasne pojęcie. Nie wiem także, jak i gdzie stryj poznał swoją żonę. Stryjenka Estella z pewnością uosabiała w moich oczach ogólnie Amerykę: wolność, wesołość, hałas. Gdziekolwiek się pojawiała, zawsze rozbrzmiewał śmiech, muzyka jazzowa i (jakiż to wywoływało szok!) pito alkohol. Tu czytelnik może odnieść mylne wrażenie. Relacjonuję to tak, jak odbierałem to wówczas, jako dziecko. Stryjenka Estella nie piła i owa ekstrawagancja wypływała z usposobienia i warunków, w jakich żyła, zdrowia, młodości, urody i pieniędzy. Cechowała ją instynktowna wielkoduszność osoby całkiem szczęśliwej. Kiedy byłem mały, starała się okazywać mi w sposób dziwnie ostentacyjny swą czułość. Moja matka obserwowała chłodno te być może nie mające żadnego znaczenia wybuchy czułości, ale mnie one wzruszały. Stryjenka Estella miała śliczny melodyjny głos, lubiła śpiewać piosenki z okresu pierwszej wojny i najnowsze romantyczne przeboje muzyki światowej {Róże Pikardii, Stąpając na palcach przez łan tulipanów, Och, jak smutno, Ja i Jane w samolocie i inne klasyczne już piosenki tego rodzaju). Pamiętam, że kiedyś w „Ramsdens” przyszła wieczorem, żeby mnie uspokoić, i zaśpiewała mi piosenkę, która mówiła o tym, że „nie ma sensu siedzieć samotnie na płocie w świetle księżyca”. Uważałem, że to bardzo zabawna piosenka, i popełniłem błąd, próbując rozweselić rodziców, powtarzając jej słowa: „to żadna frajda siedzieć pod drzewem, tulić cię i pieścić...” To chyba przez stryjenkę Estellę śpiew wywierał na mnie zawsze głębokie, niemal przerażające wrażenie. Jest coś dziwnego i coś okropnego w wykrzywionych, otwartych ustach śpiewających ludzi, zwłaszcza kobiet, kiedy widać wilgotne, białe zęby, wilgotne czerwone wnętrze jamy ustnej. Reasumując, stryjenka stała się dla mnie postacią symboliczną, uosabiającą nowoczesną kobietę, postacią nawet futurystyczną, czymś w rodzaju kuszącej proroczej wizji z mojej przyszłości. Zamieszkiwała krainę, którą postanowiłem odnaleźć i podbić. W pewnym sensie to osiągnąłem, ale kiedy zostałem królem owej krainy, stryjenka już nie żyła. Dziwne mi się wydaje to teraz, kiedy pomyślę, że właściwie nigdy się naprawdę nie znaliśmy, nigdy ze sobą poważnie nie rozmawialiśmy. Jakże łatwo w późniejszych latach moglibyśmy przerzucić most ponad przeszłością i dobrze się czuć w swoim towarzystwie. Kiedy przy jakiejś okazji wspomniałem o stryjence Estelli Klementynie, powiedziała, że to jedyna osoba spośród moich krewnych, którą chciałaby poznać. (Oczywiście nigdy nie przedstawiłem Klementyny rodzicom, bo byliby bardzo nieszczęśliwi, gdyby się dowiedzieli, że żyję otwarcie z kobietą dwa razy starszą od siebie; ale mógłbym ją na pewno przedstawić stryjence.) Estella zginęła w wypadku samochodowym, gdy miałem szesnaście lat, a ja mniej się tym przejąłem, niż się spodziewałem. Miałem wówczas inne zmartwienia. Ze smutkiem myślę teraz, że choć odnosiła się do mnie tak miło, prawdopodobnie nigdy nie myślała o mnie inaczej niż jako o nieśmiałym, niezgrabnym, gburowatym małym kuzynku Jamesa. Była dla mnie jakimś fenomenem, czymś niezwykłym. Sortując przed dwoma dniami różne rupiecie w „Shruff End”, natknąłem się na jej zdjęcie. Nie mogłem znaleźć ani jednej fotografii matki. Moja matka nie czuła właściwie nienawiści do szwagierki ani jej tak bardzo nie potępiała, chociaż raziła ją ta hałaśliwość i to picie alkoholu. Nie była też chyba zazdrosna, gdyż nie pragnęła doczesnych dóbr, które taką przyjemność sprawiały Estelli. Przygnębiało ją po prostu życie szwagierki i w jej obecności wpadała w ponury nastrój i irytację, jak już wcześniej wspomniałem. Być może stryjostwo byli zdania, że jestem wychowywany zbyt surowo. Ludzie często dostrzegają jedynie zasady, a nie widzą kryjącego się za nimi uczucia, i często zbyt pochopnie opatrują innych etykietką „więźnia”. Niewykluczone, że sprytny stryj Abel i jego wyzwolona żona w głębi duszy litowali się nad moim ojcem i mną i winili moją matkę za, ich zdaniem, „surowy reżim”. Jeżeli matka podejrzewała, że ją tak surowo osądzano, musiało ją to boleć i miała pewnie do stryjostwa żal – w efekcie stawała się dla nas jeszcze bardziej surowa. Możliwe również, że odgadując moje dziecięce marzenia o tej „Ameryce”, którą reprezentowała stryjenka, czuła zazdrość. Dopiero o wiele później zacząłem się zastanawiać nad tym, czy nie wyobrażała sobie, że mojego ojca wyraźnie pociąga tryskająca życiem bratowa. Jestem pewien, że ojciec nie darzył Estelli jakimś głębszym uczuciem, chyba że znów ze względu na mnie, i że matka musiała o tym wiedzieć. (Jakże egoistycznie muszą brzmieć moje słowa, kiedy tak opisuję siebie jako „pępek świata” moich rodziców. Aleja naprawdę byłem dla nich pępkiem świata.) W końcu przestałem wyczekiwać z niecierpliwością wizyt stryjenki Estelli – mimo że zawsze czułem podniecenie, kiedy miała przyjść – ponieważ tak bardzo irytowały i przygnębiały moją matkę. Nasz dom był zawsze jakoś dziwnie „rozłożony” po tych wizytach i musiało upłynąć trochę czasu, zanim wszystko wróciło do normy. Kiedy rolls-royce Abla znikał w perspektywie ulicy, matka milkła, odpowiadała monosylabami, a ojciec i ja kręciliśmy się po domu na palcach, unikając nawzajem swego wzroku. W szkole byłem szczęśliwy, nie pamiętam jednak, abym miał w tym okresie bliższych przyjaciół, jakieś dramatyczne przeżycia czy ukochanych nauczycieli, chociaż niektórzy z nich, jak na przykład pan McDowell, wywarli istotny wpływ na moje dalsze życie. Stryjostwo jawią mi się jako gigantyczne, niesłychanie ważne, romantyczne postacie stanowiące obiekt moich bliżej nie sprecyzowanych uczuć w czasach poniekąd dziwnie pustego dzieciństwa. A mimo to widzę ich niewyraźnie, jakby za mgłą, jakby za jakąś chmurą – częściowo chyba dlatego, że interesowali się mną jedynie marginesowo. Nigdy nie odniosłem wrażenia, że mnie naprawdę rozumieją czy też zwracają na moją osobę uwagę. Z kuzynem Jamesem sprawa wyglądała całkiem inaczej. James i ja od najwcześniejszych lat byliśmy wobec siebie czujni, podejrzliwi, nieustannie świadomi swego istnienia. W milczeniu obserwowaliśmy się nawzajem, ale jakoś instynktownie utrzymywaliśmy to wzajemne zainteresowanie w tajemnicy przed naszymi rodzicami. Nie mogę powiedzieć, że baliśmy się siebie; bałem się tylko ja. I nie był to lęk przed Jamesem, tylko przed czymś, co on reprezentował. Chodziło, jak przypuszczam, o prorocze, niejasne przeczucie, że moje życie okaże się fiaskiem, całkowitą klęską. Nasze stosunki cechował niepokój i wzajemne skrępowanie. Naturalnie w skrytości ducha. Nigdy nie rozmawialiśmy ze sobą na temat tego dziwnego napięcia, być może nie potrafilibyśmy znaleźć odpowiednich słów, by je określić. Wątpię, czy nasi rodzice domyślali się tego choć trochę. Nawet mój ojciec, który wiedział, że zazdroszczę Jamesowi, o tym nie miał pojęcia. Jak już wspomniałem, moje skrępowanie wobec kuzyna częściowo powodowała obawa, że jemu się w życiu powiedzie, ja zaś poniosę klęskę. Po bolesnych przeżyciach związanych z kucykami Jamesa tego już byłoby za wiele. Trudno niemal określić, w jakim stopniu moja „żądza władzy” wywodziła się z owego dawnego pragnienia, żeby przyćmić Jamesa, zaimponować mu. Nie sądzę, żeby James tak bardzo pragnął imponować mnie; może wiedział, że nie potrzebuje się zbytnio wysilać, żeby to osiągnąć. Miał po swojej stronie wszystkie atuty. Otrzymał – z tego powodu naprawdę zacząłem już zgrzytać zębami – lepsze ode mnie wykształcenie; ja uczęszczałem do miejscowej średniej szkoły (była to przeciętna, całkiem przyzwoita szkoła, teraz przestała już istnieć), James uczył się w Winchesterze. (Może było to w pewnej mierze błogosławieństwem. Mówią, że pobyt w tej szkole pozostawia trwałe ślady w psychice uczniów.) Ja otrzymałem rozsądne, solidne wykształcenie, a przede wszystkim rozmiłowałem się w Szekspirze. James, jak mi się wówczas wydawało, uczył się wszystkiego naraz. Znał grekę, łacinę, kilka języków nowoczesnych, ja zaś słabo francuski, a jeszcze mniej łacinę. Wiedział dużo o malarstwie i regularnie odwiedzał różne galerie sztuki w Europie i Ameryce. Rozprawiał ze swadą o różnych miejscowościach na świecie. Był dobry z matmy i zdobywał nagrody w konkursach historycznych. Pisywał wiersze, które zamieszczano w gazetce szkolnej. Błyszczał. I chociaż nie chełpił się wcale swoimi osiągnięciami, w jego towarzystwie czułem się coraz większym prostakiem. Wiedziałem, że pogłębia się coraz bardziej dzieląca nas przepaść, a zgłębiając ją, czułem, jak przepełnia mnie rozpacz. To jasne, mojemu kuzynowi los przeznaczył sukces, mnie zaś klęskę. Ciekaw jestem, do jakiego stopnia był tego świadom mój ojciec. Czytając po raz drugi to, co dotychczas napisałem, czuję, że moi czytelnicy znów odniosą mylne wrażenie. Jakże trudną formą literacką jest autobiografia! Upokorzenie, dzika ambicja, którą James, jestem pewien, całkiem nieświadomie rozbudził we mnie, narastały stopniowo i okaleczały moją psychikę. Jako mali chłopcy, a nawet gdy byliśmy już nieco starsi, bawiliśmy się wspólnie. Miałem niewielu kolegów, częściowo dlatego, że matka nie chciała zapraszać innych dzieci do domu. (Nie zależało mi na tym, gdyż nie bardzo lubiłem swoich kolegów.) Jeśli James miał przyjaciół, to trzymał ich z dala ode mnie. Tak więc bawiliśmy się tylko we dwóch, obserwując się nawzajem, nie zawsze w pełni sobie to uświadamiając, jak by to można wnioskować z tego, co napisałem powyżej. Jednakże nawet w czasie tych zwykłych zabaw dostrzegałem, że James bez trudu góruje nade mną. Wiedział o wiele więcej o ptakach i kwiatach i świetnie łaził po drzewach. (Pamiętam, że jako małe dziecko całkiem poważnie myślał o tym, żeby się nauczyć latać.) Potrafił jak lis odnaleźć właściwą drogę. Miał jakiś tajemniczy instynkt, jeśli chodzi o miejsca i przedmioty. Kiedy zginęła nam piłka, to zawsze odnajdywał ją James, a kiedy zgubiłem swój stary samolocik, James, jak tylko się o tym dowiedział, zaraz trafił na jego ślad. Gdy zacząłem się uczyć w szkole teatralnej w Londynie, moi rodzice zamartwiali się, James natomiast budził powszechny szacunek studiując w Oksfordzie. W tym czasie straciłem z nim kontakt. Nie łaknąłem dalszych wieści o jego sukcesach i właściwie nie interesowało mnie, co kuzyn James zamierza robić. Cokolwiek to było, nie dopiął swego, gdyż wybuchła wojna, zaciągnął się do ochotniczego Królewskiego Korpusu Strzeleckiego, później nazywanego „Zielonymi Kurtkami”, i w ten sposób rozpoczął, choć myślę, że nie zdawał sobie wówczas z tego sprawy, swoją karierę w wojsku. Doprawdy trudno mi teraz wyobrazić sobie Jamesa w innej roli niż żołnierza. Jego służba w czasie wojny potoczyła się w sposób całkiem interesujący, podczas gdy ja jeździłem autokarem i grałem w sztukach Szekspirowskich dla górników. Po jakimś czasie usłyszałem, że James jest w Indiach, w Dehra Dun. Ale absorbowały mnie wówczas moje własne kłopoty, zwłaszcza że przeżywałem właśnie swoją pierwszą miłość i jej następstwa. Potem zaczęły się utarczki z Klementyną. Dopiero później dotarły do mnie wieści o przygodach Jamesa. Uprawiał wspinaczkę w różnych górach, zainteresował go Tybet, nauczył się języka tybetańskiego i ciągle znikał za granicą na swoim kucyku. (Owe dziecięce galopady na kucykach okazały się, jak widać, użyteczne.) Potem został wysłany z misją do jakiegoś tybetańskiego władcy. Zdaje się, że miała ona związek z niemieckimi jeńcami wojennymi. James prowadził bardzo urozmaicone życie, ale myślę, że nigdy nie brał udziału w prawdziwej akcji. Zawsze się lękałem, że usłyszę, iż został odznaczony Krzyżem Wiktorii. [order przyznawany za męstwo na polu walki.] Oczywiście nigdy nie wątpiłem, że James jest dzielnym człowiekiem w takim sensie, w jakim ja nim nie jestem. Moi rodzice byli bardzo zaskoczeni, kiedy po wojnie okazało się, że James postanowił pozostać w wojsku. Mówili, że stryj Abel nie jest zadowolony z tej decyzji, gdyż widział swego syna raczej w roli premiera. (Stryjenka Estella już wtedy nie żyła.) Ja zaś w głębi duszy cieszyłem się, gdyż czułem intuicyjnie, że James obrał złą drogę, Właśnie wtedy zacząłem odnosić sukcesy w teatrze, moja „żądza władzy” zaczęła przynosić owoce, a życie z Klementyną przypominało wyjazdowy karnawał. A więc kuzynek James postanowił zostać żołnierzem! Stryj Abel twierdził wprawdzie, że to tylko na razie, że syn wybrał wojsko dlatego, by mieć więcej czasu na pisanie poezji, ale moja matka orzekła, że stryj stara się jedynie robić dobrą minę do złej gry. Nikomu z nas nie przyszło wówczas do głowy, że wojsko także może, co potwierdza tradycja, zapewnić drogę do chwały i władzy. Widywałem się z Jamesem po wojnie w okresie owych wzruszających spotkań tych, co przeżyli, ale potem znów zniknął mi z oczu. Bez przerwy gdzieś znikał. Kiedy wrócił z Indii, wysłano go do Niemiec, potem znowu był jakiś czas w Anglii, w szkole oficerskiej, i znów wyjechał do Indii. Ktoś mi później mówił, że wysłano go w tajnej misji do Tybetu – miał zbadać wpływy sowieckie na tym terenie. Oczywiście James nigdy nie mówił mi o swojej pracy. Orientowałem się trochę, dokąd podróżował, gdyż z coraz większą regularnością przysyłał mi kartki z życzeniami na urodziny i na Boże Narodzenie. Ja nie byłem aż tak uprzejmy, ale kiedy do mnie napisał, odpowiadałem mu krótko. Jego listy bywały zwykle nudne, nic nie mówiące. I nagle, tuż po wkroczeniu Chińczyków do Tybetu, James pojawił się w Londynie. Nigdy przedtem ani potem nie widziałem, żeby coś tak przeżywał. Była to na pewno jego osobista tragedia. „Co za głupcy! – wykrzykiwał z goryczą – jak mogli nie pojmować, że to nie Rosja, lecz Chiny stanowiły realne zagrożenie!” Najbardziej zaś smuciło go nie to, że zignorowano jego dobre rady (być może jego własne), lecz to, że uległo zniszczeniu to, co było mu drogie. Wkrótce jednak uspokoił się i nigdy już nie rozmawiał ze mną na ten temat. Następną pocztówkę od Jamesa otrzymałem z Singapuru, a kolejny list, wysłany także z Singapuru, zawierał kondolencje po śmierci mojego ojca. (Nie wiem, skąd się o niej dowiedział.) Potem straciłem swego kuzyna z oczu, gdyż na jakiś czas straciłem z oczu wszystko, zgasło światło mego życia. Długo nosiłem w sercu żałobę po ojcu, czułem się bardzo nieszczęśliwy. Nad stratą mojego kochanego, dobrego ojca głęboko boleję do tej pory. Jednocześnie, jak gdyby przez solidarność, wszystko zaczęło iść jak po grudzie. Porzuciłem Klementynę i paskudnie uwikłałem się w romanse z innymi kobietami, moja kariera zawodowa także się załamała i wyglądało na to, że poniosłem całkowitą klęskę. Śmierć matki wkrótce potem wydała mi się nie tyle odrębną stratą, ile jakby tragicznym przedłużeniem śmierci ojca. Następnie zmarł stryj Abel, ale on już dawno przestał mnie obchodzić, przestałem nawet całkiem o nim myśleć. Pamiętam, że miałem zamiar wysłać kondolencje do Jamesa. Nigdy jednak tego nie zrobiłem. Przypominam sobie, że dopiero wtedy pomyślałem o tym, jak musiał czuć się mój kuzyn, kiedy zginęła jego cudowna matka. Był przecież wtedy jeszcze małym chłopcem. Przeżywałem wówczas głęboko swoje własne smutki i niezbyt przejąłem się zgonem stryjenki Estelli. Jakoś nigdy się nie zastanawiałem, jak bardzo musiał to odczuć James. Wspomniałem o człowieku (powinienem podać jego nazwisko – nazywa się Toby Ellesmere), który opowiedział mi o tajnej misji Jamesa w Tybecie. Nie wyróżniał się niczym szczególnym poza tym, że czasami przynosił mi wiadomości o moim kuzynie. Chodził wraz z Jamesem do szkoły, a także służył wraz z nim w „Zielonych Kurtkach”. Ellesmere został maklerem giełdowym, potem wydawcą, trochę też zajmował się teatrem jako inwestor, i właśnie wtedy się na niego natknąłem. Kiedy w jakiś czas potem, gdy skończyła się moja zła passa, spotkaliśmy się wieczorem na bankiecie popremierowym, Ellesmere powiedział: „Przypuszczam, że pan wie, iż pana kuzyn stał się buddystą?” Byłem zdziwiony, zafascynowany tą nowiną. Nigdy nie posądzałem Jamesa o jakieś uczucia religijne. Obaj należeliśmy do kościoła anglikańskiego, ale taka nie ugruntowana wiara zanika z wiekiem. Moja matka, muszę tu dodać, nie narzucała nam, ojcu i mnie, swoich szczególnych wierzeń ewangelickich. Pewnie zdawała sobie sprawę, że nic nie wskóra. W każdym razie uważała za pewnik, że jesteśmy chrześcijanami. Chodziliśmy do kościoła anglikańskiego. Oczywiście nie prowadziłem z Jamesem dyskusji na tematy religijne. Gdybym się zastanawiał nad tą kwestią w czasach, kiedy byliśmy młodzi, myślę, że stwierdziłbym, iż podstawową zasadą moralną Jamesa było unikanie wulgarności. Religia jako „właściwy sposób bycia”? Można trafić gorzej. Nigdy bym nie przypuszczał, że James z zapałem wyruszy na poszukiwanie egzotycznych tajemnic Wschodu. Zadziwiające! Wkrótce przestałem się dziwić. Ostatecznie, co to znaczy? James nie mógł przecież wierzyć w wędrówkę dusz. Następnym razem spotkałem kuzyna w zupełnie innym okresie życia. Śmierć ojca, rozpacz z powodu niepowodzeń zawodowych, fiasko w Hollywood – to wszystko miałem już za sobą. Zawarłem pokój z Klementyną. (Byliśmy razem w Japonii.) Osiągnąłem szczyty powodzenia, stałem się królem w krainie stryjenki Estelli. Powiedziałem do Jamesa: „Słyszałem, że zostałeś buddystą?” Uśmiechnął się i odparł: „O, tak!” – takim tonem, że mogło to znaczyć zarówno „Tak”, jak i: „Cóż za bzdura!” Nie pytałem więcej. Później James powrócił do Londynu. Zaczął pracować w Ministerstwie Obrony i dotąd tam pracuje. W jego mieszkaniu w Pimlico pełno jest posążków Buddy, a także innych orientalnych rupieci; niektóre z nich są chyba hinduskie. James jest już teraz naturalnie generałem. Jemu też się w jakimś sensie powiodło w życiu. Moje własne przekonanie, że to ja wygrałem w tej rywalizacji, wywodzi się częściowo z tego, że Jamesa rozczarowało życie, a mnie nie. – Człowiek utonąłby tutaj w ciągu sekundy! – W ciągu trzech sekund! – Wciągu sekundy! – Trzech! Oto przykład rozmów, jakie toczą się „Pod Czarnym Lwem”, i poziomu owych sporów. Zdaje się, że klienci tego barn spoglądają niechętnym okiem na to, że kąpię się w morzu, z którego są tak dumni, dlatego iż pochłania tyle ofiar. Tego rodzaju odzywki rozpoczynają się, gdy tylko wejdę do baru, i oczywiście są skierowane bezpośrednio do mnie. – Jestem wytrzymałym pływakiem. – Włączam się w debatę. – Właśnie tacy się topią. – Pan pływa bez niczego – dodaje ktoś. – Bez niczego? – Tak, bez niczego. – Ach, chodzi panu o to, że pływam nago! A więc obserwują mnie. Patrzą na mnie teraz tępym wzrokiem, wrogo, w milczeniu. – Widział pan foki? – pyta Arkwright pogodnie. – Nie, jeszcze nie. Kiedy podszedłem tego ranka do skalnych schodków koło wieży, z żalem stwierdziłem, że moja „linka” zrobiona z zasłony jakoś się odwiązała i zniknęła. Mimo to się wykąpałem. Wydaje mi się, że mięśnie mam coraz twardsze i zyskałem wprawę w wydostawaniu się na brzeg. Jednakże zawsze otrę sobie naskórek albo się skaleczę. Żółte skały, które z daleka wyglądają na tak gładkie, mają w istocie szorstką, nierówną powierzchnię, jak gdyby pokrywały je szczelnie miliony maleńkich, ostrych, połamanych muszelek, czaszołek. Wczoraj skakałem do wody z „urwiska” przy domku podczas przypływu i udało mi się potem bez trudu wyjść z wody, ale lekki niepokój popsuł mi całą przyjemność kąpieli. Nie mam jednak zamiaru stracić twarzy „Pod Czarnym Lwem” i nie przeniosę się do „kąpieliska dla pań”. Dzisiaj całe niebo zasnuwa przyjemna, delikatna mgiełka, a morze jest srebrzyste i zwodniczo spokojne, jak gdyby drobne fale postanowiły uderzać o skały tak, żeby na powierzchni wody nie pojawiła się ani odrobina piany. Jakże piękne jest takie gładkie, błyszczące, jakby zadowolone z siebie morze. Powinny tu być foki, nawet fale wyglądają dzisiaj jak foki, ale nadal daremnie lustruję uważnie taflę wody przez lornetkę. Ogromne mewy o żółtych dziobach usiadły na skale i wpatrują się we mnie błyszczącymi jak szklane paciorki oczami. Kormoran szybuje nad morzem, muskając jego glicerynową taflę. Motyle gęsto obsiadły skały. Nadal utrzymuje się wysoka temperatura. Zrobiłem pranie i wysuszyłem je na trawie. Pływam codziennie, czuję się w pełni sprawny i... słony. Nadal nie mam wieści od Lizzie, ale nie przejmuję się tym. Czuję się szczęśliwy w tej mojej ciszy. Jeśli bogowie mają coś w zanadrzu dla mnie i dla Lizzie, to dobrze. Jeśli nie – też dobrze. Czuję się wolny i niewinny. Może właśnie dzięki tym kąpielom? Jakiż ja się stałem górnolotny, niemal pompatyczny, odkąd zostałem pisarzem. Wielu znanych mi dramatopisarzy uważa, że bezdialogowa proza jest tak trudna jak obcy język, o którego opanowaniu nawet nie marzą. Może kiedyś i ja tak myślałem. A mimo to patrzcie, ile już stron zapełniłem szczelnie swoją pisaniną. Przejrzałem krótką charakterystykę Jamesa; wydaje mi się całkiem niezła. Tylko czy jest zgodna z prawdą? No cóż, może nie całkiem mija się z prawdą, ale jest o wiele za krótka i zbyt kurtuazyjna. Jak można opisać żywe, konkretne osoby? James w tym opisie sprawia wrażenie tak surowego, tak całkowicie ukształtowanego. Zapomniałem napisać, że ma małe, kwadratowe zęby i bezmyślny, dziecinny uśmiech. Czasami zamyśla się z otwartymi ustami. Ma haczykowaty nos i smagłą cerę. Stryjenka Estella miała także smagłą cerę. Czyżby w jej żyłach płynęła krew indiańska? Muszę jeszcze popracować nad tymi portretami. A może w efekcie w tej książce ukażę po prostu swoje życie, opowiadając o ludziach, których znałem? Cóż to za śmieszne i różnorodne grono: Klementyna, Rosina, Wilfred, Sidney, Peregrine, Rita, Fritzie, Jeanne, Al Buli... Muszę napisać o Klementynie. Ona jest centralną postacią. Jakąż wariatką i jędzą stała się pod koniec, kiedy straciła urodę, a potem i rozum. Jaką się stała wiedźmowatą, nudną staruchą, powtarzającą bez końca te same skandaliczne, sprośne historyjki! I ta okropna atmosfera panująca w jej mieszkaniu, zapach alkoholu, zapach łez i histerii. Klementyna bez końca robiła mi wymówki, dotąd dudni mi w uszach jej donośny, przepity głos. Czy potrafiłem stawić temu czoło? Chyba tak? Tak łatwo było przebaczać i okazywać litość, kiedy zrozumiałem, że Klementyna jest skazana na śmierć. Brzmi to cynicznie. Zawsze ją kochałem; i zostaliśmy za to nagrodzeni. Pod sam koniec oboje zachowywaliśmy się wspaniale. Biedna Klementyna! Starość to okropna kraina. Wkrótce ja sam się w niej znajdę. Czy to dlatego tak potrzebuję Lizzie? Notuję to następnego ranka. Wczoraj siedziałem, pisząc do późna w saloniku, i nagle wydarzyło się coś, co mnie okropnie wytrąciło z równowagi. Kiedy na chwilę podniosłem głowę, byłem całkiem pewny, że przez szybę wewnętrznych drzwi widzę jakąś twarz i wpatrujące się we mnie oczy. Znieruchomiałem. Po prostu sparaliżowało mnie przerażenie. Trwało to zaledwie krótki moment i nie potrafiłbym opisać teraz tej twarzy, ale widziałem ją bardzo wyraźnie. Może to znamienne, że nie pamiętam tej twarzy. Po chwili oczywiście wstałem, żeby sprawdzić, co to takiego. Nową lampę naftową łatwo przenosić, więc nie potrzebowałem wypatrywać w ciemności, ze świecą. Oczywiście nikogo i nic nie spostrzegłem. Obszedłem nawet dokoła cały dom. Muszę powiedzieć, że czułem się bardzo dziwnie. Idąc do sypialni na piętrze, rozmyślnie wolno wstępowałem na schody. Wziąłem proszek nasenny i położyłem się do łóżka. W nocy wydawało mi się, że słyszę postukiwanie koralików zasłony, ale to normalne zjawisko. Dziś zerwał się lekki wiatr i morze jest znowu błękitno-białe. Doszedłem do wniosku, że ową zjawę można wytłumaczyć dwojako. Pierwsza teoria: musiałem zobaczyć odbicie swojej własnej twarzy w ciemnej tafli szyby. Ale przecież (jeśli nieświadomie nie wstałem z krzesła) siedziałem poniżej miejsca, w którym moja twarz mogła się odbić w szybie, poza tym ujrzałem ową twarz dość wysoko, a więc (rozmyślałem dalej) albo musiała ona należeć do kogoś bardzo wysokiego, albo osoba ta na czymś stała. (Tylko że tam nie ma na czym stanąć, gdyż składany stolik przeniosłem do saloniku.) Jeszcze jedno wytłumaczenie przyszło mi do głowy, sprawdzę je dziś wieczorem; okna wychodzącego na morze nie zasłoniłem, a wczoraj w nocy świecił księżyc, była pełnia. Czy mogłem zobaczyć księżyc odbity w szybie wewnętrznych drzwi? „Bogowie są wszędzie” – powiedział kiedyś James, cytując kogoś. Może przez całe życie otaczali mnie pomniejsi bogowie i różne inne duchy i tylko dzięki magii teatru trzymali się z dala albo to ona ich w jakiś sposób absorbowała? Ludzie teatru są zawsze przesądni. No więc teraz jesteśmy wreszcie razem, sami. Ha, cóż, nigdy nie ulegałem manii prześladowczej i nie zamierzam jej ulegać teraz. Muszę wkrótce wybrać się do hotelu „Pod Krukiem” i kupić trochę wina. Chyba przestanę rozmawiać o duchach i potworach w gospodzie „Pod Czarnym Lwem”. Postanowiłem dzisiaj nie pływać. Zrobiłem zakupy. W sklepie ciągle obiecują, że będą mieli sałatę, ale jak dotąd, nie można jej dostać. Ani naturalnie świeżych ryb. Zastałem kilka listów w mojej kamiennej psiej budzie. Ani słowa od Lizzie. Odezwał się natomiast Peregrine Arbelow. Na lunch przyrządziłem sobie swój boski wegetariański przysmak z duszonych jarzyn: cebula, marchew i pomidory z otrąbkami, soczewicą i kaszą perłową, dodałem do tego roślinnej proteiny, oliwy i osłodziłem brązowym cukrem. (Proteinę roślinną przywiozłem ze sobą z Londynu.) Przed samym jedzeniem skropiłem wszystko lekko cytryną. Do tego pieczone kartofle i twarożek. (Jest to bardzo lekkostrawna potrawa.) Na deser kruche rożki i śliwki. (Wolno gotowane śliwki są wspaniałe. Należy je odcedzić, dodać odrobinę cytryny albo soku z kwiatu pomarańczy – nigdy śmietany.) Może kogoś dziwi, iż moja dieta nie zawiera jabłek, pozwólcie więc, że wyjaśnię; jest to jedyny wypadek, w którym nie chcę sobie psuć smaku i zachowałem arystokratyczne upodobania. Ponieważ jadam tylko koksy, muszę się obywać bez jabłek od kwietnia do października. Zanim przystąpię do nakreślenia portretu Peregrine’a, przepiszę tu jego list, który będzie doskonałym wstępem. Charles! Jak ci leci? Zżera nas ciekawość. Nikt się nie przyznaje do tego, że został przez Ciebie zaproszony. Czyżbyś za nami nie tęsknił? A może wśliznąłeś się cichaczem do swojego nowego mieszkania, nie odpowiadasz na telefony i wychodzisz tylko nocami? Ktoś powiedział, że Twój domek stoi na odludziu, na obmywanym falami przylądku, ale to nie może być prawda. Ja wyobrażam sobie Ciebie w przytulnym bungalowie. W końcu jak mógłbyś żyć bez butelczyny. Nie zniósłbym tego, gdybyś naprawdę zmienił swój styl życia. Ja sam wprawdzie zawsze czegoś takiego pragnąłem, nigdy mi się jednak nie udało mego marzenia zrealizować i chyba nigdy tego nie zrobię. Umrę w betach, zawsze był ze mnie kawał drania. Piłem przez tydzień po powrocie z piekła, czyli z Belfastu. Cywilizacja to rzecz straszna, Charles, ale nie wyobrażaj sobie, że Tobie się uda kiedykolwiek przed nią uciec. Chcę wiedzieć, co porabiasz. I niech Ci się nie zdaje, że uda Ci się na zawsze ukryć przede mną. Jestem Twoim cieniem. Myślę, że przyjadę do Whitsun, żeby się z Tobą zobaczyć. (Ktoś mnie do tego prowokuje, a wiesz, że nie potrafię się wtedy oprzeć.) Wiele osób przekazałoby Ci pozdrowienia, gdyby wiedziały, że do Ciebie piszę, robiąc to oczywiście nie z sympatii, ale z bezczelnej ciekawości. Niewielu ludzi jest Ciebie wartych. Czy poniżej podpisany do nich należy? Czas pokaże. Czy mam przyjechać, zabierając kąpielówki? Nie pływałem od czasu naszych niezapomnianych dni w Santa Monica. Niektórzy twierdzą, Że nie ma Cię w ogóle w Anglii, że wyjechałeś z jakąś dziewczyną do Hiszpanii. Aby wykazać błędność owej teorii, musisz mi odpisać. Twój cień pozdrawia Cię. Peregrine Jestem już po lunchu. (Brakuje mi mojej butelczyny, święta prawda.) Siedzę w pokoju na górze, przy oknie z widokiem na morze. Niebo zasnuły chmury, morze jest wzburzone, ciemnoszaroniebieskie, w agresywnym, nieprzyjemnym kolorze. Mewy trzymają wartę. W domu czuje się wilgoć. Nadal jestem w ponurym nastroju. Chyba po tym, co się wydarzyło ostatniej nocy. Było to oczywiście zwykłe złudzenie optyczne (jednakże sprawdzę to jeszcze w jakąś księżycową noc, gdy będzie pełnia). Dobrze przynajmniej, że mogę napisać: „jestem w ponurym nastroju”, a nie jestem przerażony”. Nie ma czego się bać. Może zrobię trochę notatek do charakterystyki Peregrine’a. Przy tej okazji będę musiał wspomnieć o Rosinie, a wolałbym zapomnieć już o tej pani. No cóż, pisanie autobiografii nie może sprawiać przez cały czas przyjemności. Peregrine (on nie znosi, kiedy się na niego mówi Perry, tak samo jak ja nie znoszę, kiedy mnie nazywają Charlie; w ten sposób zwracają się tylko osoby, które mnie nie znają) należy do tych, którzy wiedzą, jakie życie chcą prowadzić, jaką odegrać rolę, i zawsze prowadzą takie życie i odgrywają taką rolę kosztem wszystkich dookoła, zwłaszcza osób im najbliższych i najdroższych. Najdziwniejsze jest to, że chociaż popełniają omyłki, i jak to czasem bywa, obsadzają się w niewłaściwej roli, zawsze jednak odnoszą sukcesy. Dzieje się tak częściowo dlatego, że ich „ofiary” wolą proste przeżycia niż męki związane z krytyczną myślą. Peregrine, pod wieloma względami miły, przyjemny człowiek, zgrywa się na ryczącego niedźwiedzia i w tej roli w idiotyczny sposób przysparza sobie wrogów. Uważam, że stwarzanie sobie niepotrzebnie wrogów zarówno w teatrze, jak i w życiu świadczy o braku zawodowych umiejętności. Peregrine zawsze porusza się na ślepo. Brakuje mu skrupulatności prawdziwego artysty. Musiałem go wiecznie terroryzować, żeby się zjawiał na scenie trzeźwy. Ma wszelkie dane po temu, żeby być dobrym aktorem, jest jednak tak cholernie próżny i niesystematyczny, że wszystko odwala na łapu-capu i zbyt często robi sobie „wolne dni”. Peregrine jest katolikiem z Ulsteru. Zaczął studiować medycynę w Queen’s University w Belfaście, ale uciekł stamtąd do The Gate Theatre w Dublinie. Nienawidzi Irlandii, tak jak tylko Irlandczyk to potrafi. Wcześnie wyrzekł się religii na rzecz marksizmu, a potem wyrzekł się także marksizmu. Początkowo uważałem go za playboya (w tych dawnych latach był jeszcze szczupły) i od razu zacząłem oceniać z zawiścią jego talent. Peregrine już od kilku lat nie pracuje ze mną; marnuje się, występując w telewizji jako tłusty, sympatyczny czarny charakter. Dobrze wie, co sądzę o jego karierze. Ale pozostaliśmy przyjaciółmi, chociaż ukradłem mu żonę. Ożenił się po raz drugi, także nieszczęśliwie, z eksaktorką Pamelą Hackett, która ma córeczkę z pierwszego małżeństwa z „Gingerem” Godwinem. (Ach, gdzież on teraz jest?) Dlaczego ludzie się w ogóle pobierają? Tak, będę musiał napisać o Rosinie; może dobrze mi zrobi przelanie tego na papier. Co nie znaczy, że potrafiłbym opisać to wszystko, nawet gdybym zapełnił wiele tomów. Rosina to prawdziwy fenomen! Poznałem ją już jako żonę Perry’ego. Spotkali się w Ameryce, wkrótce potem gdy zobaczyłem Peregrine’a po raz pierwszy w The Gate Theatre w Dublinie. Byłem wtedy jeszcze dosyć młody, ale zacząłem już zdobywać rozgłos jako dramatopisarz i reżyser. Upłynęło chyba trochę czasu (jakże żałuję, że nie pisałem pamiętnika), zanim zacząłem biegać za Rosiną. Było to po krótkim okresie, kiedy znowu mieszkałem z Klementyną. Ileż energii zużyłem w swym życiu, uciekając przed kobietami. Rita Gibbons także należy do tej historii, musiało więc to być trochę później. Klementyna tolerowała Ritę, Lizzie, Jeanne, nienawidziła natomiast Rosiny. Oczywiście okłamywałem Klementynę (a ona mnie), ale wiele osób starało się o to, żeby ją na bieżąco o wszystkim informować. Rosina to oczywiście Rosina Vamburgh – prawdopodobnie najsławniejsza osoba w tej książce (po mnie naturalnie). Jej prawdziwe nazwisko, które utrzymuje w tajemnicy, brzmi Jones albo Davis, Williams, Rees czy tak jakoś podobnie, jest ona Walijką, babka jej była kanadyjską Francuzką. Nigdy nie byłem „zakochany” w Rosinie. Chciałbym zarezerwować to określenie do czasu, gdy będę opisywał ten jedyny przypadek, kiedy kochałem kobietę naprawdę. (Nie mam tu na myśli drogiej Klementyny.) W każdym razie na pewno za nią szalałem. (Bo cóż człowiekowi pozostaje innego, kiedy piękna, inteligentna kobieta kocha się w nim namiętnie.) Nie jestem pewien, czy Rosina była we mnie naprawdę zakochana. Szalona wzajemna żądza dominowała w naszym romansie przez cały czas jego trwania. Na pewnym etapie naszych stosunków Rosina z pewnością pragnęła za mnie wyjść, ja natomiast nigdy nie żywiłem najmniejszej ochoty, żeby się z nią ożenić. Po prostu jej pożądałem, ponadto odczuwałem satysfakcję, odciągając ją bez przerwy od męża. Jako młoda kobieta Klementyna była chyba najpiękniejszą istotą, jaką znałem, ale nie znałem nigdy kobiety tak eleganckiej, wytwornej i wspaniale „zrobionej” jak Rosina. W jej uroku wyczuwa się coś sztucznego i kruchego – i dzięki temu właśnie jest tak bardzo kobieca. Miałem nieraz ochotę zmiażdżyć ją w swoich ramionach, a nawet schrupać. Rosina ma lekkiego zeza w jednym oku, który nadaje jej spojrzeniu szczególnej intensywności. Jej oczy błyszczą tak, jakby miotały iskry. Rosina to osóbka wprost elektryzująca. Nie spotkałem też nigdy dziewczyny, która potrafiłaby tak szybko jak ona biegać w pantoflach na bardzo wysokich obcasach. Rosina była (i jest nadal) dobrą aktorką i bardzo inteligentną kobietą. (Te zalety nie zawsze chodzą w parze.) W jej urodzie można się doszukać cech zarówno celtyckich, jak i galijskich; ma niebieskie oczy, ciemne kręcone włosy, duże, wilgotne, zmysłowe usta. Boże, jak wiele bywa rodzajów pocałunków. Lizzie całowała suchymi ustami, skromnie, a jednak tak, że zatykało oddech. Rosina drapieżnie jak tygrysica. Cechował ją urok i dzikość raczej brzydkiej dziewczyny z bajki, której nie udaje się zdobyć księcia, ale jest bardziej interesująca od tej, która go zdobywa, toteż lepiej jej się układa życie. Rosina była dobrą aktorką komiczną, świetną w bzdurnych komediach z XVII w., gatunku, który mnie nigdy nie interesował. Stworzyła niezapomnianą kreację jako Hedda Gabler, była wzruszająca jako Natalia Pietrowna w Miesiącu na wsi. Niestety, nigdy nie miała okazji zagrać Honory Klein. [Postać z adaptacji scenicznej powieści Iris Murdoch Ucięta głowa.] Kiedy z nią pracowałem, zawsze ją obsadzałem w rolach niezgodnych z jej typem urody. Często postępowałem w ten sposób i aktorzy odnosili sukcesy. Rosina okazała się zadziwiająco dobra jako Prezydentowa w Sidneyowskiej adaptacji Niebezpiecznych związków. Nigdy nie pozwoliłem jej zagrać Lady Makbeth; zrobił to o wiele później Isaiach Mommsen i było to koszmarne. Kiedy porzuciłem Rosinę, poczuła się całkiem zagubiona, jakiś czas grywała w głupich filmach i występowała w telewizji. Ucieszyło mnie to. Skoro z nią zerwałem, nie chciałem, żeby jej nazwisko błyszczało świetlnym napisem na Shaftesbury Avenue, nie chciałem też wiedzieć, kto reżyseruje sztuki, w których występuje. Lajalousie natt avec l‘amour, mais ne meurtpas toujours avec lui. [(franc.) – Zazdrość rodzi się wraz z miłością, ale wraz z nią nie zawsze umiera.] Przerwy między okresami posiadania a piekłem, które się po nich rozpętywało, były krótkie, ale muszę dodać: cudowne. Rosina należała do kobiet, które uważają, że „solidna kłótnia oczyszcza atmosferę”. Ja jednak wiem z własnego doświadczenia, że kłótnia nie tylko nie oczyszcza atmosfery, lecz może przysporzyć człowiekowi wroga na całe życie. Kłótnie w teatrze bywają okropne; zawsze ich unikałem. Rosina nieraz nazywała mnie przez to tchórzem. Ona uwielbiała się kłócić, wszystko jedno o co, uważała, że kto się lubi, ten się czubi. Jakże mnie to już zaczynało męczyć. Zawsze miałem jednak na podorędziu jakiś złoty most, który mogłem w razie potrzeby przerzucić i po nim uciec. Rosina nie miała niczego takiego i kiedy zaczęła dostrzegać, że staję się coraz chłodniejszy, lgnęła do mnie coraz bardziej i wrzeszczała coraz głośniej. Zawsze zdradzała skłonność do nieuzasadnionej zazdrości, w jeszcze większym stopniu niż ja. Dominującym rysem całego mojego życia była zazdrość; sam przez nią cierpiałem i zadawałem cierpienie innym. Teraz przyszło mi nagle na myśl coś zupełnie innego, lecz równie okropnego; milczenie mojej matki po wizytach stryjenki Estelli. Pod koniec oboje byliśmy bliscy obłędu. Pamiętam, jak mój kuzyn James zacytował kiedyś jakiegoś filozofa, który twierdził, że „nie jest przeciwne rozsądkowi, kiedy się woli, by raczej uległ zagładzie cały świat, niż miałby się człowiek skaleczyć w palec”. Rosina i ja osiągnęliśmy taki stan (chociaż ja nie określiłbym go jako rozumny), że zdecydowanie woleliśmy to pierwsze. Pamiętam, że kiedyś Rosina w napadzie wściekłości stoczyła się ze schodów. Tak mi dopiekła, że ja sam miałem kilka razy ochotę wyskoczyć przez okno; żywiłem jednak nadzieję, że ona zrobi to pierwsza. Doszedłem do wniosku, a może zawsze tak uważałem, że, i tu znów zacytuję pewnego Francuza: elle n’a qu’une faute, elle est insupportable. [(franc.) – Ona ma tylko jedną wadę: jest nieznośna.] Jeszcze teraz budzę się w środku nocy i myślę sobie: Powinienem dziękować Bogu, że ta kobieta zniknęła z mojego życia. Oczywiście, kiedy ją porzuciłem, nie powróciła już do Peregrine’a. Byłem ogromnie wdzięczny Perry’emu i podziwiałem go, że się tak zachowywał. Cynicy mówili, że Perry ucieszył się, gdy mu odebrałem Rosinę. Ja jednak wiedziałem, że cierpiał. Jestem pewien, że Perry i Rosina żyli nieustannie na stopie wojennej, ale przecież wiele par tak żyje, a mimo to są szczęśliwe. Myślę, że Perry kochał Rosinę, chociaż udawał, podobnie jak ja, że jest nieznośna. I może odczuł ogromną ulgę, gdy bez jego udziału spadł mu kłopot z głowy. Później odstąpił od swojej zwykłej zasady i afiszował się z męską solidarnością. Nadal jest do mnie ogromnie przywiązany, co bardzo sobie cenię. Tylko dlatego, że był taki wielkoduszny i miły, nie czułem się wobec niego winny, mimo że zdawałem sobie sprawę, że zachowałem się okropnie. Nie czułem się winny, dlatego że Perry nigdy nie robił mi wymówek. Czułem się na przykład zawsze winny wobec mojego szofera, Freddiego Arkwrighta, dlatego że raz zrobił mi awanturę, a wcale nie dlatego, że dałem mu powód, by miał do mnie żal, gdyż kazałem mu czekać kilka godzin o pustym żołądku, podczas gdy sam obżerałem się w hotelu „Connaught”. Poczucie winy w człowieku budzi bardzo często oskarżenie, a nie to, że popełnił przestępstwo. Wybrałem się na spacer i zrywałem kwiaty na moich skałach. Nazbierałem cały bukiet waleriany, zawciągu i białego morskiego wyżpinu jagodowego. Wyżpin ma bardzo silny, słodkawy zapach. Nie mogę się powstrzymać od zbierania kamyków, mimo iż cała niecka skalna jest już nimi wypełniona, a te najładniejsze ułożyłem na krawędzi trawnika. Wygląda to trochę dziwacznie, zobaczę później, czy mi się będzie podobało, kiedy obłożę kamykami cały trawnik. To doskonały sposób wyeksponowania tych kamyków, nie wiem tylko, czy nie zmienią od spodu barwy, leżąc na ziemi. Dziś rano pływałem w czasie deszczu przy kamienistej plaży. Ta plaża jest oddalona o milę od mojego domku w stronę wsi, więc wziąłem ze sobą kąpielówki, ale ich nie włożyłem, bo nie spotkałem tam żywej duszy. Deszcz uspokoił morze, było gładkie, oleiste, lekko pobrużdżone jego kroplami. Bez trudu wyszedłem z wody. Nazbierałem kamyków, wróciłem do domu i usiadłem nagi na „Moście Minna”, w ciepłym deszczu obserwując połyskliwą wodę wpadającą do głębokiego krateru. Nawet w pogodny dzień woda wpada tam i odpływa jak fale przypływu i odpływu. Wczoraj w nocy nie mogłem sprawdzić, czy słuszna jest moja teoria, że widmowa twarz widziana w szybie była odbiciem księżyca, ponieważ niebo zasnuły chmury, ale jestem teraz pewien, że uległem złudzeniu optycznemu, które nie wymaga dalszych wyjaśnień. Wieczorem siedziałem w „czerwonym pokoiku”, gdzie rozpaliłem ogień na kominku. Znowu się dymiło, może dlatego, że wiatr zmienił kierunek. Uratowałem pająka wędrującego po tlącym się polanie i nagle przypomniał mi się ojciec. Dopiero tutaj, po raz pierwszy od kilku lat, mam w pokoju otwarte palenisko. Klementyna zawsze lubiła patrzeć na płonący ogień. Jakiż to dziwny proces: palenie. Jak całkowicie, jak spokojnie ogień wszystko trawi. I jaki jest czysty; czysty jak śmierć. (Czy moje ciało zostanie spalone w krematorium? Kto się tym zajmie? Po cóż jednak myśleć o śmierci.) Do tej pory trzymałem drewno na opał w spiżarni, niestety, niewiele go się tam mieści, poza tym podłoga jest dziwnie wilgotna. Mógłbym przekształcić na skład drewna „wewnętrzny pokój” na parterze. Drewno wyrzucane przez fale jest takie piękne! Wygładzone przez wodę, wybielone do jasnej szarości, aż żal je palić. Odłożyłem kilka kawałków, by podziwiać układ słojów. Może założę sobie kolekcję samorostów wyrzuconych przez fale? Zjadłem już podwieczorek i siedzę teraz w saloniku przy oknie, patrzę, jak deszcz siecze spokojnie taflę morza. Jest jakaś straszna, surowa prostota w tej szarej scenerii. Z wyjątkiem ciemnostalowego pasa w miejscu, gdzie woda styka się z horyzontem, morze i niebo mają dziś jednakowy kolor: jasnoszary, połyskują lekko, jak gdyby na coś oczekiwały, jak gdyby lada chwila niebo miała rozedrzeć błyskawica, a z fal miał się wynurzyć jakiś potwór. Dzięki Bogu, nie ulegałem już więcej takim halucynacjom, a fakt, że tak szybko zapomniałem o potworze, przemawia za tym, że moje doznanie było ubocznym skutkiem działania narkotyku, który kiedyś lekkomyślnie zażyłem. Zresztą czy ja naprawdę widziałem coś, co wymaga aż tylu wyjaśnień? Uważnie obserwuję wygładzoną przez deszcz powierzchnię morza, lecz nie widzę, żeby wyłaniał się z odmętów jakiś ogoniasty stwór. (Fok też nie widać.) Dziwna rzecz, potem dumałem nad gadkami wieśniaków w gospodzie „Pod Czarnym Lwem” o „robakach”. Robak to stare określenie smoka. Czy to wszystko nie zaczyna przypominać zbyt malowniczej opowieści? Smoki, poltergeisty, twarze w oknie. Ależ mnie irytuje ten deszcz! Przeczytałem po raz drugi to, co napisałem o Jamesie i Peregrinie; bardzo się wzruszyłem. Są to oczywiście tylko szkice do portretów i wymagają uzupełnienia, aby się stały prawdziwe i wierne. Dopiero teraz przyszło mi do głowy, że właściwie mogę wypisywać w tych moich wspomnieniach przeróżne głupstwa o swoim życiu, wszyscy i tak w nie uwierzą! Ludzie są tak łatwowierni, potęga drukowanego słowa tak wielka, a magia znanego nazwiska czy osobistości ze świata rozrywki tak potężna. Nawet jeśli czytelnicy stwierdzą, że traktują to wszystko cum grano salis, to w istocie wcale tak nie jest. Chcą w to wierzyć i uwierzą, bo wierzyć jest łatwiej, niż nie wierzyć, a na ogół uważa się, że wszystko, co zostało utrwalone na piśmie, to „w jakimś sensie prawda”. Mam nadzieję, że to moje spostrzeżenie nie obudzi w nikim wątpliwości, czy wszystkie części tej książki są wiarygodne. Kiedy zacznę opisywać swoje życie z Klementyną Makin, twoja łatwowierność, czytelniku, będzie wystawiona na ciężką próbę. Mam nadzieję, że wyjdzie z niej zwycięsko. Odkąd zacząłem pisać tę książkę, czy jak też nazwiemy te zapiski, czuję się tak, jakbym błądził po jakiejś ciemnej pieczarze, w której tu i ówdzie widać przeróżne „światełka” przenikające przez szyby czy szczeliny łączące ją ze światem zewnętrznym. (Cóż za posępny opis mego stanu ducha; wcale nie chciałem, żeby zabrzmiało to tak posępnie.) Pośród tych światełek jarzy się jedno wielkie światło i ku niemu cały czas podświadomie się kieruję. Może to wielki otwór, przez który przenika światło dzienne, albo czeluść, przez którą bucha ogień z wnętrza ziemi. Nadal nie jestem pewny, którą z tych hipotez uważać za słuszną, i muszę się teraz przybliżyć do owego światła, żeby się o tym przekonać. Ten obraz nasunął mi się tak nagle, że nie wiem, co z nim zrobić. Kiedy zdecydowałem pisać o sobie, nasunęło mi się pytanie: czy mam pisać i o Hartley? Oczywiście, pomyślałem, muszę napisać o Hartley, przecież to najważniejsza osoba w moim życiu. Ale czy potrafię? Jaki styl mam wybrać i czy zdołam go na tyle opanować, aby był godzien tak świętego tematu, a jednocześnie żeby opisywane wydarzenia nie szarpały mi zanadto nerwów. A może będzie to po prostu świętokradztwo? Albo może wpadnę w nieodpowiedni ton i to, co było takie cudowne, zabrzmi groteskowo. Czy nie lepiej opowiedzieć historię swego życia, nie wspominając o Hartley, nawet jeżeli pominięcie jej oznaczałoby, że cała ta książka to jedno wielkie kłamstwo? Czy można, kreśląc taki autoportret, opuścić coś, co wywarło tak ogromny wpływ na całą moją osobowość, kogoś, o kim się myślało codziennie przez całe życie? „Codziennie” to może przesada, ale niezbyt duża. Nie potrzebuję sobie przypominać Hartley, ona jest tutaj, w moim sercu, jest moim początkiem i końcem, alfą i omegą mego życia. Myślałem, że lepiej będzie spuścić zasłonę na tę historię, gdyż zaczynała mnie zbytnio niepokoić, w końcu jednak postanowiłem spróbować ją opisać, by się przekonać, czy potrafię się jakoś przybliżyć do tych wspomnień, czy mi się uda objąć tak rozległy temat, jakim jest Hartley. I kiedy zupełnie nieoczekiwanie stwierdziłem, że zaczynam mimochodem pisać: „Mój dziadek ze strony ojca był ogrodnikiem w hrabstwie Lincoln...”, poczułem, że wędrując po ciemnej jaskini, zbliżam się do owego silnego źródła światła i jestem gotów opowiedzieć o swojej pierwszej miłości. Lecz cóż mogę o niej powiedzieć. Nagle poczułem się tak, jakby ktoś zasznurował mi usta. Moja pierwsza miłość, moja jedyna miłość... Nawet Klementyna była jedynie jej cieniem. Konieczność przelania tego na papier w moim wypadku wydaje się tak wielka, że trudno mi sobie wyobrazić, żeby ktokolwiek przeżywał to inaczej. Onn’aime qu‘unefois, la premiere. [(franc.) – Kocha się tylko raz, po raz pierwszy.] Nazywała się Mary Hartley Smith. Jak szybko piszę, jak łatwo mi to przychodzi! Moje serce także bije szybko. O Boże! Mary Hartley Smith. Mam więc już początek. Ale naprawdę nie potrafię opowiedzieć wszystkiego. Zrobię trochę notatek, pewnie jednak nigdy tego nie skończę. Właściwie chyba nie da się ująć tej historii w słowa, gdyż nic się prawie nie działo, liczyły się tylko uczucia: uczucie dziecka, uczucie chłopca, uczucie młodzieńca, uczucie mgliste, święte, silniejsze niż wszystko inne w jego życiu. Nie przypominam sobie czasów, kiedy nie znałem Hartley. Chodziłem do szkoły męskiej, ale pensja dla dziewcząt znajdowała się bardzo blisko, tuż obok, i widzieliśmy je stale. Ponieważ wtedy wiele dziewcząt nosiło imię Mary, zaczęto ją nazywać Hartley, i tak to do niej przylgnęło, że stało się jej imieniem. Stanowiliśmy „parę” od wczesnych lat dzieciństwa, tyle że w owych czasach była to beztroska, dziecięca przyjaźń nie obfitująca, o ile sobie przypominam, w jakieś głębokie wstrząsające przeżycia. Przeżycia zaczęły się, kiedy mieliśmy około dwunastu lat. To, czego wówczas doznawaliśmy, zadziwiało nas, wprawiało w zakłopotanie, wstrząsnęło nami; czuliśmy się podobnie jak szczury na widok terierów. Tego, co się z nami działo, nie można określić słowami: „byliśmy zakochani”, to zbyt słabe, zbyt niejasne określenie; wszystko przeżywaliśmy wspólnie, myśleliśmy takimi samymi kategoriami, nie wyobrażaliśmy sobie życia bez siebie. Stanowiliśmy dwie połówki jednej istoty. Dlaczego ten ból był taki czysty, niezafałszowany? To dziwne, że teraz nazywam „bólem” (i nie zmienię tego) coś, co przecież było samą radością. Może dlatego, że wydawało nam się to takie niezwykłe i niewinne. (Mówiono mi, że zaślepiony człowiek nie odróżnia piekącego ognia od silnego mrozu.) Może uczucia objawiają się w tym wieku w postaci bólu dlatego, że nie łagodzi ich rozwaga. Wszystko staje się okropne i przerażające, a im cudowniejsze jest i radośniejsze, tym wydaje się okropniejsze i bardziej przerażające. Ale pozwólcie, że powtórzę raz jeszcze: nie zastanawialiśmy się, nie myśleliśmy. Nie dopuszczałem do siebie w ogóle wątpliwości, czy Hartley będzie mnie zawsze kochała, wiedziałem, że jest moja na zawsze. Kiedy jednak zamykaliśmy się, płacząc ze szczęścia, ogarniało nas straszne przerażenie. Oczywiście instynktownie trzymaliśmy wszystko w tajemnicy. Szkolni koledzy przyzwyczaili się do naszej przyjaźni. Staraliśmy się z nią nie zdradzać, byliśmy ostrożni, spotykaliśmy się po kryjomu. Wszystko to, jak już powiedziałem, było instynktowne; nad niczym nie dyskutowaliśmy, nie podejmowaliśmy żadnych decyzji. Musieliśmy ukrywać przed światem ten cenny dar, żeby nikt nie zranił, nie wyśmiał, nie zniszczył tej naszej miłości. Moi rodzice znali trochę Hartley, ona jednak nie bywała w naszym domu, a to dlatego, że matka i ojciec niemal chorobliwie nie znosili gości, i dlatego, że ja nigdy nie proponowałem, żeby ją zaprosić. Rodzice nie podejrzewali, by Hartley jakoś specjalnie mnie interesowała, ponieważ uważali wtedy, że jestem za młody, żeby mieć w ogóle jakieś specjalne zainteresowania. Rodzice Hartley równie mało wiedzieli o mnie, tak samo nie interesowali się naszymi sprawami, z tą tylko różnicą, że chyba mnie nie lubili. Hartley miała starszego brata, który gardził zarówno siostrą, jak i mną. Nasz świat był jak gdyby zapieczętowany i trzymany przez nas w tajemnicy. Uważaliśmy, że oficjalnie poinformujemy rodziców o wszystkim później, kiedy będziemy zamierzali się pobrać; oczywiście byliśmy pewni, że się pobierzemy, gdy ukończymy osiemnaście lat. (Byliśmy w jednym wieku.) Nie szczędziliśmy sobie pieszczot, ale nie sypialiśmy ze sobą. Proszę pamiętać, że są to bardzo odległe czasy. Muszę spróbować opisać Hartley. O moja najdroższa, jak wyraźnie widzę cię teraz. Oczywiście nie działa tu moja wyobraźnia, widzę cię naprawdę. Światło w tej jaskini to światło dzienne, nie blask ognia. Może jest to jedyne prawdziwe światło w moim życiu, światło, które ukazuje prawdę. Nic dziwnego, że tak się bałem, by nie utracić tego światła i nie pogrążyć się na zawsze w mroku. Bo to ten ślepy dziecięcy lęk, który tak wcześnie obudziła we mnie matka, kiedy mi odmawiano pocałunku i zabierano wieczorem świecę. Hartley, moja Hartley. Tak, widzę ją wyraźnie, jak skacze przez sznur, który podnoszą coraz wyżej i wyżej. Hartley pokonuje każdą wysokość. Ci, co ją obserwują, za każdym razem oddychają z ulgą, a moje serce bije tak mocno, taki jestem dumny. Hartley była najlepsza w skokach, w biegach, zdobyła mistrzostwo swojej szkoły, potem mistrzostwo międzyszkolne. Zawsze była pierwsza, a ja biłem brawo wraz z innymi i cieszyłem się w głębi serca z jej sukcesów. Widzę ją, jak stoi zdyszana, oparta o poręcze, jej nagie uda lśnią od potu. Trener mówił o olimpiadzie. Przyjdź, Duchu Święty, natchnij nasze dusze I oświeć nas boskim ogniem... Razem przystąpiliśmy do konfirmacji, chcieliśmy, żeby Bóg pobłogosławił naszą miłość. Pamiętam Hartley śpiewającą w kościele, jej śliczną, jasną, niewinną twarzyczkę zwróconą ku światłu, ku Bogu, ku radości, która jej się należała, i która musiała stać się jej udziałem. Często rozmawialiśmy na temat religii (rozmawialiśmy zresztą o wszystkim), czuliśmy, że jesteśmy wybrańcami losu i że nasza miłość będzie nas zawsze chroniła. Byliśmy przekonani, że nietrudno nam będzie stać się dobrymi, tak łatwo nam przyszło zachować niewinność. Pamiętam cudowny śmiech Hartley, ale nie znaczy to, że często sobie dokuczaliśmy, czy też bez przerwy żartowaliśmy. To szczęście było dla nas święte, uroczyste, nie braliśmy udziału w ordynarnych rozmowach, jakie prowadzili nasi rówieśnicy. Myślę, że seks nas zbytnio nie interesował. Stanowiliśmy jedność i tylko to miało znaczenie. Żyliśmy jak w raju. Mknęliśmy na rowerach za miasto, aby poleżeć na łące pełnej jaskrów, koło mostu kolejowego, między kanałami albo na pustym placu czekającym na zabudowę. Należały już do nas okolice, miały dla nas niezwykły urok i znaczenie niczym rajskie ogrody. Hartley nie zaliczała się do intelektualistek ani moli książkowych, cechowała ją mądrość niewiniątek; rozmawialiśmy jak aniołowie, ona czuła się zawsze panią czasu i przestrzeni. Widzę teraz, jak się do mnie uśmiecha. Była piękna, ale cechowało ją jakieś wewnętrzne piękno. Nie należała do szkolnych piękności. Czasami jej twarz sprawiała wrażenie ponurej, niemal pełnej goryczy; kiedy Hartley płakała, przypominała Prosiaczka z Alicji w Krainie Czarów. Miała cerę bardzo bladą i ludzie czasami mówili, że wygląda na chorą, a taka była zdrowa i silna. Twarz miała raczej okrągłą, karnację jasną i spojrzenie skazanego na śmierć, zalęknionego dzikusa. Jej ciemnoniebieskie oczy czasami wydawały się fiołkowe. Źrenice często tak się jej rozszerzały, że całe oczy wydawały się niemal czarne. Bardzo piękne, proste, jasne włosy związywała w koński ogon. Wargi miała blade i zawsze zimne. Kiedy zamykałem oczy i dotykałem ich swoimi ustami w dziecięcym pocałunku, wydawało mi się, że zimna włócznia przeszywa moje ciało. Tak może się czuć pielgrzym, gdy klęka i dotyka ustami świętego kamienia obdarzonego uzdrawiającą mocą. Ciało Hartley pozostawało bierne w moich ramionach, za to dusza iskrzyła się jak zimne ognie. Jej piękne ramiona i długie nogi były też zawsze blade i chłodne. Nigdy nie widziałem Hartley całkiem rozebranej. Była szczupła, bardzo szczupła, długonoga, zgrabna i bardzo silna. Nigdy mnie do siebie nie przytuliła, ale czasami nagle sztywniała i tak mocno wbijała palce w moje ramiona, że pozostawały na nich wyraźne ślady. Gdy ją całowałem, nie zamykała oczu, wpatrywała się we mnie z dziwnym zakłopotaniem, które oznaczało jednocześnie namiętność. Te spokojne, milczące, niemal sztywne uściski okazały się najbardziej namiętne ze wszystkich zaznanych w życiu. Szanowaliśmy się nawzajem i uwielbialiśmy się – ale zachowaliśmy niewinność. Ta nasza namiętność i miłość były takie czyste, jakich nigdy już nie spotkam i jakie, jestem tego pewien, rzadko się w ogóle zdarzają. Od tych wspomnień bije ku mnie taki blask jak od żadnego dzieła sztuki, są dla mnie żywsze i cenniejsze niż Szekspir czy Piero delia Francesca. Jakaś część mojej istoty nie uległa wpływowi czasu i zmianom, które zaszły w moim życiu, pozostała na wieki przy Hartley, w tym cudownym miejscu, gdzie kiedyś przebywaliśmy razem. Tyle już napisałem, cóż mogę jeszcze dodać. Mógłbym tak pisać i pisać o Hartley bez końca, opowiadając tylko o tym, jak wyglądała. Staje się to jednak zbyt bolesne. Straciłem ją, ten swój najdroższy skarb. I do dziś jest dla mnie tajemnicą, dlaczego to się stało, tajemnicą duszy młodej dziewczyny i dziewczęcej wizji świata. Obawiałem się tak wielu rzeczy: że Hartley umrze albo że ja umrę, że w jakiś sposób zostaniemy przeklęci za to, że byliśmy zbyt szczęśliwi, nigdy jednak się nie obawiałem, w każdym razie świadomie, i nie brałem w ogóle pod uwagę tego, co mnie spotkało. A może właśnie tego się lękałem, ale wydawało mi się zbyt okropne, żeby dopuszczać to do swej świadomości. Tak wielka miłość zawsze przeraża, i to ogromnie, a przerażenie, podobnie jak niektóre modlitwy odwołujące się do nieograniczonych możliwości Wszechmogącego Boga, ma nieograniczony zasięg. A więc może tego właśnie się lękałem? Musiałem chyba płakać w głębi swej zagubionej duszy, w obawie, żeby to się nie stało, choć było to dla mnie niepojęte. Pozwólcie, że spróbuję to wszystko opisać prostymi słowami, bo przecież to bardzo proste. Pewnego dnia Hartley doszła do wniosku, że nie chce wyjść za mnie. Nie mogłem się dowiedzieć, jaka jest tego przyczyna. Czułem się tak zdruzgotany i nieszczęśliwy, że nie potrafiłem myśleć jasno i zadawać sensownych pytań, ona zaś, zmieszana, udzielała mi wymijających odpowiedzi. Może pragnęła oszczędzić mi bólu, może po prostu sama czuła się nieszczęśliwa, może jeszcze nie całkiem się zdecydowała, a ja, głupi, tego nie dostrzegłem? Wypowiedziała wówczas te straszne, pamiętne słowa. Czy to były jednak prawdziwe powody? Wydawało mi się, że wszystko, co wtedy mówiła, unieważniły jej łzy. Od dawna obiecywaliśmy sobie, że się pobierzemy, kiedy ukończymy osiemnaście lat, kiedy osiągniemy pełnoletność. Teraz Hartley, ocierając łzy, tłumaczyła mi coś niejasno, wymijająco, ja zaś wykrzykiwałem żarliwie, że poczekam, że nie będę jej ponaglał. Czyżby ogarnął ją typowy lęk młodej dziewczyny przed małżeństwem? Uszanowałbym go, postępowałaby tak, jak by chciała, żeby tylko nie rezygnowała z naszej wspólnej przyszłości, za którą tęskniliśmy od tak dawna. Postanowiliśmy się pobrać, ustaliliśmy termin ślubu, obawiałem się jedynie tego, że mogę umrzeć i nie doczekać tego dnia. Wyjechałem do Londynu, do szkoły teatralnej, mając przed oczami tę datę. Nie powiedzieliśmy jeszcze niczego rodzicom. I to był może mój błąd? Obawiałem się, że moja matka nie zaaprobuje naszego związku, że mu się sprzeciwi. Mogła powiedzieć, że jesteśmy jeszcze za młodzi. Nie chciałem, żeby zatarg z rodzicami zniszczył nasze szczęście, chociaż tak często powtarzaliśmy sobie, że stawimy czoło wszystkim przeciwnościom. Może gdyby rodzice wiedzieli i wyrazili zgodę albo gdybyśmy stoczyli bitwę o naszą miłość, już sama jawność naszych planów uczyniłaby je bardziej zobowiązującymi, bardziej realnymi. Z pewnością zmieniłoby to atmosferę naszego maleńkiego raju. Czy obawiałem się właśnie tej zmiany, czy dlatego straciłem Hartley, że okazałem się tchórzem? O Boże, jakiż ja popełniłem błąd? Co się wydarzyło, kiedy wyjechałem do Londynu, co jej strzeliło do głowy? Przecież już się zgodziła, wszystko zrozumiała. Oczywiście, nie byliśmy już razem, ale przecież pisałem do niej codziennie, przyjeżdżałem na weekendy, wydawało mi się, że się nie zmieniła. I nagle pewnego dnia powiedziała mi... Pojechaliśmy na rowerach nad kanał naszą zwykłą drogą. Rowery leżały splątane ze sobą, tak jak zawsze, w wysokiej trawie obok ścieżki służącej do holowania łodzi. Spacerowaliśmy, patrząc na znajome miejsca, które uważaliśmy za swoje własne. Była jesień. Nad łąką unosiło się mnóstwo motyli. Odtąd motyle zawsze przypominają mi te straszne chwile. Nagle Hartley zaczęła płakać. – To nie może trwać dłużej, nie może trwać. Nie mogę wyjść za ciebie. Nie bylibyśmy razem szczęśliwi. Nie zostałbyś ze mną, uciekłbyś, nie dochowałbyś mi wierności. Tak cię kocham, ale nie mogę ci zaufać, nie potrafię cię zrozumieć. Oboje byliśmy bliscy obłędu, oboje płakaliśmy z żalu. W końcu zrozpaczony i śmiertelnie przerażony krzyknąłem: – Zostańmy przynajmniej na zawsze przyjaciółmi, nie możemy się rozstać, nie możemy się nawzajem utracić, to niemożliwe, umrę bez ciebie. Potrząsnęła przecząco głową. – Dobrze wiesz, że teraz nie możemy już być przyjaciółmi. Jeszcze teraz widzę jej błyszczące oczy i drżące, wilgotne od łez usta. Nigdy nie pojąłem, skąd wzięła tyle siły. Czy myślała tak naprawdę, czy też za jej słowami kryło się co innego i tylko nie miała odwagi mi tego powiedzieć? Dlaczego zmieniła decyzję? Wypytywałem ją bez końca, dlaczego uważa, że nie dochowałbym jej wierności, dlaczego jej się wydaje, że nie bylibyśmy szczęśliwi, dlaczego nie wierzy już w naszą przyszłość. „To nie może dłużej trwać, nie może trwać”. Czy ktoś jej naopowiadał o mnie jakichś kłamstw? Przecież nie mogła być zazdrosna o mój pobyt w Londynie, gdzie bez przerwy o niej myślałem! (Klementyna oczywiście pojawiła się o wiele później.) A może poznała kogoś? „Nie, nie, nie” – powtarzała, a potem znów padły z jej ust te okropne, niepojęte słowa. Tak, była bardzo silna. I uciekła. Musiałem wracać do Londynu. Kiedy minęło kilka dni, nie mogłem wprost uwierzyć, że stało się coś tak strasznego. Napisałem do Hartley, rozkazywałem, prosiłem, próbowałem ją zrozumieć, zwracałem się do niej z całym zaufaniem. Zlikwidowałem wszystkie sprawy w Londynie i wróciłem do domu. Widziałem się z nią jeszcze kilkakrotnie, ale za każdym razem powtarzała się ta sama scena. I nagle Hartley wyjechała. Poszedłem do jej domu. Rodzice i brat patrzyli na mnie wrogo. „Wyjechała do przyjaciół”, powiedzieli. Nie znają jej adresu. Po tygodniu znów ich odwiedziłem. A potem dostałem list od jej matki; pisała, że Hartley nie chce się ze mną zobaczyć i prosi, żebym nie niepokoił jej rodziców. Szukałem, wypytywałem, wypatrywałem. Czy w XX wieku człowiek może ot tak, po prostu zniknąć? Dlaczego nie ma jakiegoś biura, w którym można by zasięgnąć informacji, jakiegoś urzędu, do którego można by napisać? Wakacje spędziłem, bawiąc się w detektywa. Nikt z naszych szkolnych kolegów nie wiedział, gdzie Hartley się podziewa. Dałem ogłoszenie w lokalnej gazecie. Odwiedziłem wszystkie miejsca, o których kiedykolwiek wspominała, wszystkich ludzi, którzy ją dobrze znali. Napisałem dziesiątki listów. Dopiero po wielu latach stało się dla mnie jasne, że chcąc przede mną uciec, musiała po prostu zniknąć. Jakoś w tym właśnie okresie rodzice Hartley wyprowadzili się z naszego okręgu i wkrótce potem otrzymałem krótki list od jej matki, bez zwrotnego adresu. Informowała mnie, że córka wyszła za mąż. Nie uwierzyłem. Rodzice kłamią; zawsze wywierali na nią jakiś złowieszczy wpływ, nienawidzili mnie, bo Hartley mnie kochała. Szukałem jej nadal. I ciągle czekałem. Czułem, że musiała mieć jakiś szczególny, bardzo istotny powód, by uciec, i że czas usunie tę przeszkodę, a wtedy wszystko wróci do dawnego stanu. Zachowywałem się, jakbym był niespełna rozumu, toteż wiele osób dowiedziało się o mojej miłości i zyskałem sławę zwariowanego kochanka. Wtedy już pragnąłem, żeby znano moje położenie; może ktoś mi przekaże jakieś wiadomości? I rzeczywiście ktoś to uczynił. Pan McDowell napisał do mnie, że to prawda – Hartley wyszła za mąż. Uwierzyłem mu. Nie podawał żadnych szczegółów (może obawiał się, że zrobię jakieś głupstwo?), a ja go nie wypytywałem. „Musisz po prostu pogodzić się z tym, że ona ciebie nie chce – pisał pan McDowell – że kocha kogoś innego. W takiej sytuacji mężczyzna nie ma już o czym dyskutować”. Oczywiście jakoś „doszedłem do siebie”. Pracowałem. Spotkałem Klementynę i pozwoliłem się „poderwać”. Chyba od razu pierwszego dnia, kiedy ją poznałem, opowiedziałem jej o Hartley. Nigdy nie wspomniałem o Hartley swoim rodzicom i myślę, że nigdy się o niej nie dowiedzieli; byli takimi prostymi, niczego nie podejrzewającymi ludźmi, nigdy się też z nikim nie spotykali. Klementyna niańczyła mnie, koiła moją zazdrość, sprawiało jej to na pewno przyjemność. Hartley stała się głównym tematem wszystkich naszych rozmów. Klementyna uważała, że mnie „wyleczy”, i pozwoliłem jej w to wierzyć. Myliła się jednak. Rana była zbyt głęboka, a teraz jeszcze zainfekowała ją paląca gorycz zazdrości. Ten straszny trąd poraził mnie wtedy, gdy przeczytałem list pana McDowella, i nie ustąpił do tej pory. „Ona ciebie nie chce, kocha kogoś innego”. Kiedy jej szukałem, byłem zamroczony nadzieją. Nieustannie przebaczałem Hartley z głębi serca i ten ciągle ponawiany akt przebaczenia przynosił mi ulgę. Wydawało mi się, że ona musi się jakimś cudem dowiedzieć, jak cierpię, i że moje myśli dosięgną ją niby jakieś czułki. Zawsze jednak myślałem o niej jako o kobiecie samotnej. Później, kiedy pojąłem już, że wyszła za mąż, nie znienawidziłem jej, ale demon zazdrości skalał przeszłość i nie dawał mi spokoju. Zazdrość jest chyba najbardziej niezależna od naszej woli ze wszystkich silnych uczuć. Odbiera nam świadomość, tkwi głębiej niż nasze myśli. Tkwi zawsze i zmienia barwy świata jak ciemna plamka w oku. Hartley, porzucając mnie z przyczyn moralnych, wywołała nieustający kryzys metafizyczny w moim życiu. Czy dzięki temu przyoblekę maskę nieśmiertelności? Takie pompatyczne rozważania są chyba bezsensowne, sam się dziwię, że coś takiego zapisuję. Jakie były „powody” ucieczki Hartley? Nigdy się nie dowiem. Być może jakaś demoniczna świadomość utraty niewinności wtargnęła do mojego romansu z Klementyną – jak gdybym mówił do Hartley: „Nie ufałaś mi? A więc udowodnię ci teraz raz na zawsze, jak słuszne były twe przewidywania”. Być może wszystkimi swymi romansami chciałem udowodnić Hartley, że w końcu miała rację. Tymczasem ona miała rację jedynie dlatego, że mnie opuściła. Kiedy człowiekowi odbierze się miłość, umiera w nim serce. Pogróżki mojej matki, że mnie pozbawi uczuć, uczyniły mnie całkowicie bezbronnym wobec zbrodni Hartley. To Hartley zniszczyła moją niewinność, ona i demon zazdrości. To ona uczyniła mnie wiarołomnym. Gdyby pozostała przy mnie, dochowałbym jej wierności, moje życie byłoby zupełnie inne, mniej jałowe, mniej puste. Czyżbym więc uważał, że moje życie było jałowe? Moje życie? Śmieszne twierdzenie. Czy Hartley naprawdę myślała, że ten młody chłopak, jakim wówczas byłem, jest „światowcem”? Jeśli tak, to przypominała bardziej moją matkę, niż kiedykolwiek podejrzewałem. To ona uczyniła ze mnie światowca dlatego, że odeszła. Zawiodłem się na niej i dlatego się załamałem moralnie. Czy uważała, że pracując w teatrze, zejdę na manowce? Nigdy tego nie mówiła. To dlatego, że mnie porzuciła, prowadziłem takie życie. Czy byłbym jej wierny? Jakże bym mógł nie być jej wierny, gdyby mieszkała ze mną, gotowała dla mnie, szyła. Stalibyśmy się jednością, a sakrament małżeństwa – naszą ostoją i chroniłby wiecznie nasz dom. Hartley stanowiła część, dowód czystej, jednolitej ufności bez skazy, wiary w dobro, którego nie doświadczę już nigdy. Wiele lat później znów poczułem się tak, jak gdyby przeszłość odżyła. Przeszłość może odżyć. Ujrzałem znów, gdzieś daleko, jak gdyby zamglone, a jednak jaśniejące, wizerunki Adama i Ewy na starym fresku; dwie niewinne postacie skąpane w jasnym świetle. Hartley stała się moją Beatrycze. Całe dobro, które mnie później spotkało w życiu, łączyło się z jej osobą. Dobro? A może to jakieś bardzo szczególne połączenie niewinności z namiętnością? Mogę już pisać o Hartley, o tym, jaka ona była, i cieszę się z tego ogromnie. Kiedy jakieś wydarzenia z przeszłości stają mi przed oczami jak żywe, wydaje mi się, że czuję zapach spalenizny i piekielnej siarki. Całe moje życie utkane jest na kanwie wspomnień o Hartley. Wcześniej jednak nie potrafiłbym chyba tego wszystkiego napisać, bo na przekór mnie samemu i na przekór niej ta nasza dawna miłość jakoś wciąż żyje. Oczywiście nigdy już Hartley nie spotkałem. Potem, po latach, dziękowałem Bogu, że demon zazdrości przestrzegł mnie, bym nie wypytywał o szczegóły, gdyż wtedy moje cierpienie stałoby się nie do zniesienia. Nawet się nie dowiedziałem, jak się Hartley obecnie nazywa. Przestałem jej szukać, nie chciałem wiedzieć, gdzie wiedzie swój tajemniczy żywot. Nie chciałem, żeby moje błądzące wokół jej osoby myśli znajdowały pożywkę w jakichś nazwiskach, nazwach miejscowości. Z przyjemnością myślałem, jak nudne musi być jej życie. A potem, kiedy stałem się już znany i moje nazwisko często pojawiało się w gazetach, z satysfakcją wyobrażałem sobie, jak straszne muszą ją dręczyć wyrzuty sumienia i żal, i że „robak goryczy” toczy ją pewnie tak jak i mnie. Odrzuciła swoje szczęście, odrzucając mnie. Uczyniłbym ją królową tego świata. Od tych strasznych dni ciągle się obawiałem, żeby mnie nie spotkało coś, co przez całe życie sprawiać mi będzie ogromny ból, dbałem więc o to, żeby nie cierpieć zanadto. Może właśnie dlatego się nie ożeniłem. Jakąż dziwną i ryzykowną grą jest ludzkie życie. Decydujemy się zrobić to, a nie tamto, i potem okazuje się, że owe dwie drogi rozchodzą się całkowicie – jedna prowadzi do nieba, a druga do piekła. I dopiero po latach człowiek pojmuje, jak inaczej ułożyłyby się jego losy, gdyby wybrał ten drugi wariant. Czym się kierowaliśmy, wybierając tę lub inną drogę? Może nawet tego nie pamiętamy. Czy człowiek wie, co wybiera? Na pewno nie. W życiu każdego z nas są takie chwile, gdy między jednym „a może tak” a drugim istnieje przepaść. Kiedy przystępowałem do konfirmacji, obiecywałem sobie, że zawsze będę dobry, i do tej pory dręczy mnie upiorne złudzenie, że mógłbym był dotrzymać tej obietnicy. Obraz Hartley w mej pamięci zmienił się, już mi nie sprawia bólu, lecz przepełnia mnie smutkiem, nigdy jednak nie stała mi się obojętna. I właściwie wciąż jej szukam, tylko że teraz robię to zupełnie inaczej, całkiem bezwiednie, jak gdyby w marzeniach, jak gdyby w mojej pamięci się ucieleśniała; widzę ją, jak idzie, jak się porusza, czuję się tak, jak gdyby jej fizyczna postać ciągle dotrzymywała mi kroku. Stale ją mam przed oczami, zwłaszcza teraz, kiedy ból ustał, dostrzegam ją w rozmaitych osobach – jej ramiona, włosy, sposób poruszania się, jej zagadkowe, omdlewające spojrzenie. Do tej pory widuję niekiedy jej cień, ostatnio w postaci pewnej starej kobiety we wsi; jej głowę nałożoną niby maska na kogoś zupełnie innego. W Londynie kiedyś, dawno temu, kilka razy poszedłem nawet za jej „cieniem”, nie dlatego, bym myślał, że to ona, lecz by zadać sobie torturę, ukarać się za to, że wciąż nie mogę o niej zapomnieć. Przed chwilą przyszła mi do głowy myśl, że Hartley umarła. Ta jej dziwna bladość, te rozszerzone źrenice. Może były to symptomy jakiejś choroby, która czekała tylko stosownej chwili, żeby się ujawnić? Może umarła już dawno temu, kiedy jeszcze byłem młody? Właściwie chyba bym się nawet ucieszył, gdybym się dowiedział o jej śmierci. Co się stanie wówczas z moją miłością? Czy umrze także spokojnie, czy też przekształci się w jakieś inne uczucie, niewinne i bezinteresowne? Czy zazdrość, ta zazdrość, która zdaje się gorzeć nawet na tych kartach, opuści mnie w końcu, czy zniknie ów piekielny zapach, zapach spalenizny i siarki piekielnej? Nawet teraz drżę i trzęsą mi się ręce, kiedy to piszę. „Wspomnienia” to za słabe określenie dla tego, co tu przywołałem z pamięci. O Hartley, Hartley, jak bezgraniczna, jak ponadczasowa jest miłość. Moja miłość do ciebie nie chce pogodzić się z tym, że jestem już stary, a ty może już nie żyjesz. O jedenastej przed południem zjadłem dziś trzy pomarańcze. Pomarańcze powinno się jadać w samotności, robić sobie z nich ucztę, kiedy człowiek jest głodny. Jedząc je, zawsze się okropnie upaprzemy, zalejemy sokiem, trudno więc je włączać do normalnego posiłku. Powinienem jeszcze dodać, że nie jadam śniadań, chociaż szanuję tych, którzy je spożywają. Rano pijam tylko wspaniałą indyjską herbatę. Nie znoszę rano pić kawy albo herbaty chińskiej, kawy właściwie nie znoszę w ogóle, o żadnej porze, chyba że jest wyjątkowo dobra i nie przeze mnie parzona. Uważam, że to wyjątkowo kłopotliwy i zbyt przeceniany napój. Ale to już, muszę dodać, kwestia gustu. (Podczas gdy inne moje poglądy na temat jedzenia są bliskie prawdy absolutnej.) Przeważnie nie jadam nic na śniadanie, gdyż nawet pół grzanki posmarowanej masłem może pobudzić nieznośny głód. Zbyt obfite śniadanie stanowi zawsze zły początek dnia. Nie jestem jednak wrogiem drugich śniadań o godzinie jedenastej, które mogą być bardzo różnorodne. To właśnie, jak już powiedziałem, odpowiednia pora na pomarańcze, a także na mrożone porto i placek ze śliwkami. Ta pomarańczowa uczta nie odebrała mi apetytu na lunch złożony z kotletów rybnych z ostrymi piklami i surówką z tartej marchwi, rzodkiewek, rzeżuchy i zielonego groszku. (Był taki okres w moim życiu, kiedy jadłem tartą marchew ze wszystkim, ale mi przeszło.) Na deser placek z wiśniami i lody, bo budziły one we mnie mieszane uczucia, dopóki nie doszedłem do wniosku, że nie powinno się ich jeść z samymi owocami, lecz z jakimś ciastem, najlepiej ciastem owocowym. Jedzenie samych lodów oczywiście nie ma sensu, nawet jeśli są w nich orzechy lub inne śmieci. Mówiąc o lodach, mam na myśli jedynie lody waniliowe. Lody o innych smakach są równie obrzydliwe dla prawdziwego smakosza jak jogurt z dodatkiem esencji smakowej. Nie widziałem też nigdy raisond’etre dla tak zwanych lodów owocowych robionych na wodzie; gruzłowata bryła zmarznięta na kość zmienia się już po chwili w naszych ustach w pozbawioną jakiegokolwiek smaku wodę. Żałuję, że nie mam lodówki, gdyż pociąga to za sobą marnotrawstwo jedzenia. Moja matka, choć nie było u nas lodówki, nie zmarnowała nigdy ani okruszyny niczego. Wszystko, co pozostawało, zjadaliśmy na drugi dzień. Jakże uwielbiałem matczyne chlebowe puddingi! Przeczytałem po raz drugi to, co napisałem o Hartley. Wzruszył mnie już sam fakt, że potrafiłem to napisać. Ale mój opis daje tylko słabe pojęcie o tym, jaka ona była. Gdybym zdołał napisać więcej na ten temat, mógłbym jeszcze szkic poprawić. Jaka dziwna jest ludzka pamięć. Od momentu kiedy zacząłem pisać, tyle wizerunków Hartley, zmagazynowanych dotąd w gęstych ciemnościach mojego umysłu, stanęło mi nagle przed oczami. Widzę jej długie nogi naciskające pedały roweru, nagie zakurzone stopy w sandałach, ruchy gibkiego ciała od przysiadu do pozycji stojącej, ćwiczenia na poręczach podczas szkolnych zawodów. Czuję jeszcze przez koszulę jej silne ręce i dotyk jej ramienia. Nie pozwalaliśmy sobie na nieskromne pieszczoty. Naszą zapalczywą młodość kiełznała rycerskość, jaką narzuca prawdziwa namiętność. Byliśmy przygotowani na to, że musimy czekać. Niestety. Niestety. Nigdy już potem nie owładnęła mną taka czysta i szlachetna, tak dojmująca, tak absolutna i święta tęsknota jednej duszy oraz ciała do drugiej. Teraz, kiedy czytam swoją opowieść, czuję znów jej straszną tajemniczość. Kiedy Hartley zaczęła się ode mnie odwracać? Czy mnie oszukała? Och, dlaczego tak się stało? Spędziłem popołudnie na robieniu porządków w domku. Wyniosłem na skraj grobli dwa pojemniki śmieci i stwierdziłem z przykrością, że śmieciarz opróżniając je ostatnim razem, wysypał trochę odpadków na skały poniżej drogi. Będę musiał tam zejść i je pozbierać. Sprzątnąłem kuchnię i umyłem wielkie czarne kamienne płyty posadzki. Nie powstydziłaby się ich nawet katedra. Ku memu wielkiemu zdziwieniu zjawił się jakiś człowiek i przywiózł mi butlę z gazem. (Wspominałem w sklepie rybackim o tym, że chciałbym wymienić butle gazowe.) Żebym nie zapomniał zapytać, czy nie mogliby mi dostarczyć lodówki na gaz. Resztki lodów się rozpuściły. W mojej spiżarni nadal wilgotno. Zapaliłem w kominku w „czerwonym pokoiku” i zostawiłem na dole otwarte drzwi. Nanosiłem do sieni sporo drewna; mam nadzieję, że tam wyschnie. Zaczynam się już przyzwyczajać do zapachu drzewnego dymu, którym przesiąknięty jest teraz cały dom. Przestało padać i wyjrzało słońce, ale niemal nad całym morzem wiszą ciężkie ołowiane chmury. Opromienione słońcem skały złocą się na ciemnym tle. Cóż za raj! Nigdy mi się nie znudzi widok tego morza i tego nieba. Gdyby mi się udało przenieść stolik i krzesło przez skały i ustawić w wieży, mógłbym tam siedzieć i pisać, mając przed sobą widok na Zatokę Kruka. Muszę pójść zbadać dokładnie te moje skalne jeziorka, dopóki słońce świeci tak intensywnie. Myślę, że staję się coraz bardziej spostrzegawczy – ostatnio zauważyłem kolonię cudownych maleńkich krabów przypominających drobne, przezroczyste żółte winogronka i jakieś niewielkie drapieżnie wyglądające rybki z wąsami. Wyglądają jak miniaturowe sumy. Czuję się już teraz spokojniejszy, jeśli chodzi o Hartley, jak gdyby myśli o niej absorbowała czysta, zdrowa atmosfera mojego domu. To jest najlepszy dowód, że dobrze się czuję w swoim nowym otoczeniu. (A mówili mi: „Oszalejesz w takiej samotni i zanudzisz się na śmierć!”) Instynkt mnie jednak nie zawiódł. Chciałbym to wszystko komuś opowiedzieć. Może Lizzie? W tej mojej pierwszej miłości ulokowałem tyle szlachetnych uczuć i niewinności, które później zniszczyłem i skalałem. Może teraz znów je odzyskam. Czy duch kobiety może po tylu latach otworzyć wrota ludzkiego serca? Historia Część pierwsza W końcu nie przyglądałem się wcale tym krabom. Opętała mnie myśl, żeby zanieść krzesło i stolik do wieży, więc ruszyłem po skałach z małym składanym stolikiem, który uprzednio przeniosłem z „wewnętrznego pokoju” do saloniku. Jednakże już wkrótce ten mebel wydał mi się absurdalnie ciężki i z przykrością stwierdziłem, że gładkie strome występy skalne są zbyt trudne do pokonania, kiedy się trzyma stolik w jednej ręce. Upuściłem go w końcu i wpadł do jakiejś szczeliny. Muszę poszukać łatwiejszej drogi do wieży. Wszedłem nieco wyżej i usiadłem na wilgotnej skale. Przede mną rozciągał się widok na Zatokę Kruka. Słońce nadal świeciło, a niebo nad morzem było nadal szare. Woda, gładka, bez grzyw piany, wznosiła się i opadała w łagodnym, zapraszającym rytmie. Wielkie okrągłe głazy zatoki rzucały długie cienie i przez to widać je było wyraźniej, do połowy ciemne, a od połowy lśniące w słońcu. W tym dziwnym świetle widać całkiem wyraźnie i ze szczegółami wydłużoną, dość niebrzydką fasadę hotelu „Pod Krukiem”. Już zaczynała mi przechodzić złość z powodu tego stolika, kiedy nagle zauważyłem samotnego mężczyznę idącego drogą od strony zatoki w kierunku „Shruff End”; właśnie minął zakręt. Miał elegancki garnitur, filcowy kapelusz i na tle tej barwnej scenerii wyglądał jak jakaś niestosowna postać z surrealistycznego obrazu. Przez chwilę obserwowałem tego cudaka. Pieszych spotyka się na tej drodze jeszcze rzadziej niż samochody. Wtem owa postać wydała mi się jakoś dziwnie znajoma. Poznałem ją. To był Gilbert Opian. W pierwszej chwili chciałem się instynktownie ukryć, nawet się cofnąłem do wilgotnego, pachnącego solą wnętrza wieży; nade mną jaśniał krążek nieba. Czułem się trochę nieprzyjemnie zaskoczony. Nie mogłem jednak uważać Gilberta za groźną postać. I nagle przyszło mi na myśl, że on na pewno przywiózł ze sobą Lizzie. Szybko opuściłem kryjówkę i ruszyłem w dół po skałach. Gdy doszedłem do tłuczniowej drogi, Gilbert spostrzegł mnie, uśmiechnął się i zawrócił. Przywitaliśmy się. Mój gość miał na sobie cienki czarny garnitur, koszulę w paski i kwiaciasty krawat. Kiedy mnie zobaczył, zdjął kapelusz. Ostatni raz widziałem Gilberta przed trzema lub czterema laty; bardzo się od tego czasu postarzał. W jego twarzy zaszły te tajemnicze okropne zmiany, które przekształcają ludzką twarz z młodej w starą; mogą one przez pewien czas szlachetnie zwlekać, a potem atakują od razu znienacka. Wchodząc w wiek średni, Gilbert przypominał wciąż chłoptasia o różowej cerze. Teraz był jakiś wysuszony i cały pomarszczony; wyglądał śmiesznie. Na jego twarzy malował się ów kpiący cynizm, który inteligentni starsi ludzie często przyoblekają instynktownie, a który może być dla nich nową maską; jest to ostatnia próba obrony przed starością. Kiedy widziałem Gilberta po raz ostatni, był jeszcze pełen wigoru, tupetu i po dziecięcemu próżny. Teraz na jego obliczu malowała się ostrożność, skupienie i niepokój, zamaskowane obojętnością wobec spraw doczesnych, jakby ostrożnie wypróbowywał tę swoją nową, pełną zmarszczek maskę. Chociaż trochę utył, nadal był przystojny, a jego białe włosy wiły się zawadiacko, nie kojarząc się ze starością. Ja byłem w dżinsach i białej koszuli, która wyłaziła mi ze spodni. Popatrzyłem na krawat mojego gościa, na tkwiącą w tym krawacie szpilkę, dyskretny makijaż (czyżbym się mylił?) i nagle zrobiło mi się żal Gilberta, a jednocześnie sam poczułem się silny i sprawny. Spostrzegłem, że Gilbert uświadomił sobie moje odczucia: politowanie dla niego i dumę z własnej sprawności fizycznej. Jego wilgotne, lekko zaczerwienione jasnoniebieskie oczy zamrugały niespokojnie w wysuszonej, pełnej zmarszczek twarzy. – Kochany, wyglądasz wspaniale, taki opalony, taki młody! Boże, jaką ty masz cerę! – Gilbert zawsze mówił takim donośnym, dźwięcznym głosem, jakby chciał, żeby go było słychać nawet w ostatnich rzędach widowni. – Przywiozłeś Lizzie? – Nie. – List, wiadomość? – Niezupełnie... – A więc co...? – Czy ten śmieszny domek należy do ciebie? – Tak. – Nie miałbym nic przeciwko temu, żebyś mnie zaprosił na drinka, mistrzu. – Po co przyjechałeś? – Kochany, chodzi o Lizzie... – Rozumiem, no to mów. – Chodzi o Lizzie i o mnie. Charles, proszę cię, traktuj to poważnie i nie patrz tak na mnie, bo się rozpłaczę! Coś się naprawdę zrodziło między nami, nie mam na myśli tych rzeczy, no wiesz, to wygląda na prawdziwą miłość. O Boże, na tym parszywym świecie nieczęsto spotyka się takie szczęście, ze sprawami płci są oczywiście zawsze kłopoty, ale gdyby człowiek szukał w drugim człowieku jedynie bratniej duszy... – Duszy? – Gdyby ludzie po prostu się rozumieli, kochali spokojnie i czule i szukali wspólnie szczęścia, no cóż, sprawy seksualne są także ważne, ale tylko w sensie „kosmicznym”, kiedy w grę nie wchodzą jedynie organy... – Organy? Między mną i Lizzie istnieje naprawdę głęboka więź, jesteśmy sobie bliscy jak brat i siostra, przestaliśmy się błąkać, stworzyliśmy sobie dom. Do chwili pojawienia się Lizzie czekałem tylko na następnego drinka; dżin, potem mleko, dżin, mleko i tak w kółko, wiesz, jak to bywa. Myślę, że trwałoby to dalej, dopóki bym się nie wykończył. Teraz wszystko się zmieniło, nawet przeszłość wydaje się inna. Opowiedzieliśmy sobie nawzajem całe nasze życie z najdrobniejszymi szczegółami, wszyściuteńko, i odzyskaliśmy jak gdyby naszą przeszłość, odkupiliśmy ją. – Jakież to obrzydliwe! – Ależ zrobiliśmy to z całym szacunkiem, a zwłaszcza jeśli idzie o ciebie... – Rozmawialiście o mnie? – Tak, jakże mogliśmy cię pominąć, Charles, nie jesteś przecież niewidzialny... o, nie złość się, proszę, wiesz, jaki był zawsze mój stosunek do ciebie, wiesz, co czuliśmy oboje, jeśli chodzi o ciebie... – Chcesz, żebym stał się członkiem rodziny. – Właśnie. Proszę, nie bądź taki sztywny i sarkastyczny, nie kpij sobie z tego, postaraj się nas zrozumieć. Widzisz, Charles, ja wierzę w cud, jakim jest miłość. Miłość, prawdziwa miłość to istny cud. Potrafi pokonać wszelkie granice i bariery, na których my się potykamy. Po cóż więc ją definiować, po cóż się martwić, dlaczego nie możemy po prostu czuć się wolni i kochać innych. Nie jesteśmy już młodzi. – Skończyłeś z chłopcami? Nie pociągają cię już niebezpieczne przygody? Przez cały czas Gilbert wpatrywał się w mój rozpięty kołnierzyk; teraz podniósł wzrok. Przewracał oczami, wodził nimi dokoła w ten swój charakterystyczny sposób; może był to efekt picia. Marszczył też nos i opuszczał kąciki ust, naśladując Wilfreda Dunninga, i na jego twarzy pojawił się bolesny, humorystyczny grymas. Ileż zażenowania jest w twarzach starych aktorów. – Posłuchaj, królu cieni – rzekł. – Dzięki Lizzie jestem szczęśliwy. Czuję się odrodzony, odmieniony, jak mawiają ludzie religijni. Oczywiście, mój charakter nie uległ całkowitej poprawie i nie miałbym absolutnie nic przeciwko temu, żeby się teraz czegoś napić. Ale posłuchaj. Lizzie mnie nie porzuci, nie możesz przerwać łączącej nas więzi. Jeśli uważasz, że to jest śmieszne albo trywialne, nic nie rozumiesz. Postępując okrutnie i gwałtownie, możesz jedynie unieszczęśliwić nas oboje. O tak, boimy się ciebie, zawsze się baliśmy. Możesz też uczynić nas bardzo szczęśliwymi, nas i siebie; wystarczy, że będziesz miły i uprzejmy, będziesz nas kochał i pozwolisz, byśmy kochali ciebie. Dlaczego nie? Ale jeśli przez ciebie będziemy nieszczęśliwi, to i ty w końcu poczujesz do siebie wstręt. Dlaczego nie postąpić tak, by wszyscy dookoła byli szczęśliwi? O Boże, czy ty nie widzisz, kochany, że to wybór między dobrem i złem? Tyrada Gilberta, która była bardziej ckliwa i jeszcze dłuższa, gdyż powtarzał się jeszcze częściej, niż to zanotowałem, nie miała oczywiście żadnego sensu. Lecz najbardziej zirytowało mnie to, że Gilbert i Lizzie, analizując siebie nawzajem, dyskutowali Bóg wie w jak paskudny sposób i z jakimi szczegółami na temat swoich stosunków ze mną. Muszę tu dodać, że jeśli chodzi o sukcesy Gilberta w teatrze, które w jego przypadku zdarzały się często, to ja byłem ich twórcą. Mnie wszystko zawdzięcza. A teraz ta kukła prawi mi tu impertynencje i grozi jakimiś moralnymi sankcjami. Mimo to roześmiałem się głośno. – Gilbercie, wróćmy do rzeczywistości. Ubawił mnie ten wzruszający opis twojego związku z Lizzie, ale to nie wystarczy. Twierdzisz, że się zmieniłeś, nie odpowiedziałeś jednak na moje pytanie: czy przestali cię już interesować chłopcy? Zapatruję się sceptycznie na twoje nowe menage, gospodarstwo, i nie widzę powodu, dla którego miałbym je respektować. Po cóż tu przyjechałeś i zawracasz mi głowę bzdurami na temat „braterstwa” i „kosmicznych” układów płciowych. Te sprawy dotyczą jedynie mnie i Lizzie. Ty nie masz z tym nic wspólnego i jestem zaszokowany, że ci w ogóle o tym wspomniała. Nawet jeśli się tak uwielbiacie, siostra nie musi na wszystko otrzymywać zgody brata. Wzywałem ją, nie ciebie. Ona i ja zdecydujemy, co mamy robić, a tobie nic do tego. Jeśli będziesz wtykał nos w cudze sprawy, sparzysz się. Mówiąc to, zaczynałem sobie uświadamiać dawne, dobrze znane uczucie zaborczości, pragnienie, żeby wszystko zagarnąć i zatrzymać, którego na szczęście nie dostrzegłem zupełnie, kiedy ostatnio myślałem o Lizzie. Może to był cud, a może po prostu brak wyobraźni, ten „abstrakcyjny sposób myślenia”, o który mnie oskarżała. Ta refleksja zwiększyła jeszcze moją irytację na Gilberta. Robił ze mnie ordynusa, próbował zdefiniować impuls tak cudownie szlachetny, choć niejasny. To nasze dogadywanie sobie było małostkowe i niegodne, ale teraz nie mogłem się już opanować. – Charles, czy nie moglibyśmy wejść do twojego śmiesznego domku i czegoś się napić? – Nie. – No cóż, pozwolisz więc, że usiądę? – Gilbert podciągnął spodnie i usiadł ostrożnie na skale. Położył kapelusz na trawie i przyjrzał się swoim wyglansowanym butom, na których widniały obwódki z błota. – Charles, kochany, uspokójmy się, dobrze? Pamiętasz, dawniej, kiedy sytuacja zaczynała się stawać napięta i byłeś na nas wściekły, przerywałeś nagle kłótnię i mówiłeś: „No, już dobrze, to angielski, a nie turecki dwór”. – Gilbert, nie wchodź mi w drogę, dobrze? Jeśli Lizzie zechce przyjechać, to przyjedzie, jeśli nie, to nie. Ty w ogóle nie rozumiesz tego, co mnie łączy z Lizzie, jakże byś mógł to zrozumieć! Nie chcę, żeby to zostało zakałapućkane tymi twoimi rojeniami o cudach i idealnej miłości. Nie wierzę w to, że się ustatkowałeś, mocno podejrzewam, że oszukujesz zarówno siebie, jak i Lizzie. Zaczynam odnosić wrażenie, że nawet powinienem zniszczyć ten wasz parszywy związek. Więc mnie nie prowokuj. I zabierz, do cholery, to łapsko z mojego rękawa. – Kochany, nie unoś się, przerażasz mnie, zawsze mnie przerażałeś. – Nie sądzę, żebym cię przeraził dostatecznie. – Zawsze byłeś taki cholernie porywczy, co nie wyszło nikomu z nas na dobre. Wiem, że jesteś przeciwnego zdania, lecz to tylko złudzenie. Zawsze jest lepsze i gorsze wyjście... O Boże, czy ty nie czytałeś listu Lizzie? – Czy ona ci go pokazała? – Nie, ale wiem, co w nim napisała. – Pokazała ci mój list? – Eee... nie... – Rzygać mi się chce, kiedy myślę o tym wszystkim. – Charles, nie możesz zabrać mi Lizzie, nie bądź taki konwencjonalny, jakież znaczenie mają tu normalne stosunki płciowe, uszanowałbyś małżeństwo, no cóż, może zresztą nie uszanowałbyś, musisz jednak wierzyć Lizzie i przynajmniej ją szanować, łączy nas święta więź; ona mnie nie opuści, powtarzała to tysiące razy... – Kobieta potrafi tysiące razy kłamać. – Lizzie ma rację, ty gardzisz kobietami. – Czy tak powiedziała? – Tak, i uważa, że nie zachowujesz się poważnie. Nie możesz zabrać Lizzie, możesz natomiast wszystko popsuć, możesz doprowadzić do tego, że oszaleje z żalu, możesz doprowadzić do tego, że znowu się w tobie beznadziejnie zakocha, i wykończyć nas oboje. – Przestań, Gilbert. Nie mam zamiaru grać w tej waszej komedii ani mieszać się do tych waszych poronionych układów. Możesz się sam w tym babrać i marzyć. Dlaczego Lizzie nie przyjechała tu sama, żeby mi powiedzieć, co myśli i czego chce? Boi się spotkania ze mną, bo mnie kocha. – Charles, kochany, wiesz, że mi na tobie bardzo zależy, że możesz zniszczyć mój spokój ducha. – Niech diabli porwą ten twój spokój ducha! W tym momencie zjawiła się Lizzie. Zmaterializowała się w przedwieczornym świetle słonecznym w postaci ciemnej plamki w kąciku mego oka. Wiedziałem, że to ona, jeszcze zanim się odwróciłem i na nią spojrzałem. Jak tylko ją zobaczyłem, owa dawna niegodziwa zaborczość podskoczyła we mnie z radości i wiedziałem, że walka się skończyła. Ale oczywiście niczego po sobie nie pokazałem i na mojej twarzy pojawił się jedynie wyraz lekkiego niezadowolenia. Gilbert chwycił kapelusz i przycisnął go do twarzy. – Powiedziałaś, że nie przyjdziesz – rzekł do Lizzie. – Mówiłaś, że nie chcesz. Och, dlaczego pozwoliłem ci tu przyjechać... Objąłem Lizzie ramieniem, patrzyłem jednak ponad jej głową na morze, które wydawało mi się takie niebieskie, takie łagodne i spokojne po dudniącej mi jeszcze w uszach idiotycznej kłótni z Gilbertem. Odwróciłem się, przeszedłem niewielki kawałek drogą, a potem skoczyłem na skały i zacząłem się po nich wspinać, jak mogłem najszybciej, kierując się ku wieży. Od razu usłyszałem lekkie skrobanie i tupotanie – Lizzie gramoliła się za mną. Dobrze dawała sobie radę, zważywszy na to, że ja znam te skały, a ona nie, i wkrótce do mnie dotarła, zdyszana, z urwanym paskiem od sandałka, do zarośniętego trawą skrawka ziemi koło wieży. Kiedy się obejrzałem, zobaczyłem, że i Gilbert zaczyna się wspinać na skały, obsuwając się co chwila w tych swoich wyglansowanych londyńskich półbutach. W pewnym momencie zniknął mi w jakiejś szczelinie i po chwili z oddali dobiegł mnie odgłos jego lamentów i przekleństw. Przeszedłem przez kamienną bramę i znalazłem się we wnętrzu wieży. Lizzie wsunęła się za mną i nagle znaleźliśmy się sami w tym dziwnym zielonkawym świetle, nad nami jaśniał biały krąg nieba, a wokół stóp czuliśmy chłodną, wilgotną trawę. Wilgoć panująca w wieży sprawiała, że rosnące tu rośliny wyglądały zupełnie inaczej: trawa i mlecze były wyższe i bardziej soczyste, a pokrzywy zaczynały właśnie biało kwitnąć. Lizzie miała na sobie bardzo cienką, białą bawełnianą sukienkę, prostą jak koszulka; przyciskała torebkę do piersi, drżąc lekko. Chyba trochę zeszczuplała. Jej gęste, puszyste, cynamonowobrązowe włosy, puszczone luźno, były potargane, a kiedy powiał wietrzyk, widziałem bielejącą skórę na jej głowie. Miała wypieki na twarzy, ale stała prosto, wpatrzona we mnie, zaciskając ceglastoróżowe wargi. Wyglądała jak dzielna, szlachetna dziewczyna oczekująca egzekucji. Ona także się postarzała, wyglądała w każdym razie starzej niż to promienne, droczące się ze mną stworzenie o chłopięcym wyglądzie, które najbardziej mi utkwiło w pamięci. W jej twarzy była jakaś hamowana, powściągliwa, szczwana przebiegłość, która utrzymywała ją w formie i czyniła nadal piękną; biegnąca łagodnym łukiem linia łączyła wysokie czoło z lekko zadartym noskiem. Błyszczące jasnobrązowe oczy Lizzie były zaczerwienione; musiała niedawno płakać. Kiedy się tak w nią wpatrywałem, czułem triumf i zachwyt, ale minę miałem srogą i surową. Lizzie spuściła wzrok, oparła jedną rękę o ścianę, żeby utrzymać równowagę, zachwiała się przy zsuwaniu z nogi sandałka z oberwanym paskiem i ostrożnie postawiła bosą stopę na trawie. – Czy wiesz, że tam, między skałami, leży stolik? – zapytała. – Tak, sam go tam zaniosłem. – Myślałam, że to morze go wyrzuciło. Patrzyłem na nią nadal w milczeniu. Po chwili Lizzie powiedziała szeptem: – Och, tak mi przykro... przepraszam... przepraszam... – A więc rozmawiałaś o mnie z Gilbertem? – spytałem. Nie powiedziałam mu nic, co by miało jakieś znaczenie. Lizzie wpatrywała się w swoją bosą stopę i delikatnie muskała pokrzywę dużym palcem. – Kłamiesz. – Nie powiedziałam. Ja... – A więc okłamałaś go? – Och, przestań, przestań. – Dlaczego nie chciałaś się ze mną zobaczyć? – Bałam się... – Bałaś się miłości? – Tak. Staliśmy oboje sztywno, wpadający przez otwarte drzwi wiatr targał sukienką Lizzie i moją wysuniętą ze spodni koszulą. Przypomniałem sobie niewinne, naiwne, długie pocałunki Lizzie i nagle poczułem, że za nimi tęsknię. Miałem ochotę wziąć ją w ramiona, krzyczeć i śmiać się triumfalnie, w zachwycie. Nie zrobiłem tego jednak, a kiedy Lizzie przysunęła się troszeczkę do mnie, powstrzymałem ją szybkim gestem. – Musisz teraz wracać... do Londynu... z Gilbertem. – Och, proszę... – Prosisz? O co? Moja droga, nie chcę być nieuprzejmy, lecz muszę postawić sprawę jasno, zawsze to robiłem. Nie wiem, co możemy dla siebie zrobić, czym dla siebie być, ale dowiemy się tego, jeśli oboje podejmiemy ryzyko i będziemy wobec siebie nawzajem szczerzy. Chcę, żebyś tylko mną się interesowała. Nie mogę się tobą z nikim dzielić, zdumiewa mnie, że o to mnie prosisz. Jeśli chcesz się ze mną widywać, musisz pozbyć się Gilberta, i to pozbyć się go całkowicie. Jeśli chcesz zostać z Gilbertem, nie będziemy się spotykać; mówię serio: nie spotkamy się już nigdy. Wydaje mi się to całkiem uczciwe. Zawiadom mnie jak najszybciej o swej decyzji, dobrze? A teraz idź już, proszę, twój przyjaciel czeka. Lizzie znów przycisnęła torebkę do piersi i zaczęła mówić bardzo szybko: – Daj mi trochę czasu... nie mogę po prostu, ot tak, zostawić Gilberta, nie mogę, nie mogę go tak zranić... chciałabym, żebyś to zrozumiał... Ludzie nie rozumieją nas i zachowują się okropnie... ale ty musisz zrozumieć, a wtedy zobaczysz... – Lizzie, nie bądź głupia, nigdy przedtem głupia nie byłaś... nie chcę „rozumieć” twojej sytuacji, to są twoje sprawy. Albo zerwiesz z Gilbertem i wrócisz do mnie, albo zostaniesz z nim i nie będziesz przychodziła do mnie. – Och, Charles, drogi... kochany... – Nagle odwróciła się, jej ciało utraciło swą sztywność i teraz przypominało raczej ciało tancerki. Rzuciła torebkę i mało brakowało, by znalazła się w moich ramionach. Ale znowu jej w tym przeszkodziłem. – Nie, nie pragnę twoich uścisków i pocałunków. Musisz odejść i przemyśleć to wszystko. Spadło kilka kropel deszczu i na sukience Lizzie pojawiły się ciemne podłużne plamy. Dotknęła rozpalonych policzków, a po chwili tym samym tanecznym ruchem pochyliła się i podniosła torebkę. – Idź już, Lizzie – powiedziałem – idź, mała, nie chcę, żebyśmy się wdali w jakąś nonsensowną rozmowę albo kłótnię. Do widzenia. Z ust Lizzie wydobył się głośny jęk, odwróciła się i wybiegła z wieży. Zaczekałem chwilę, po czym i ja stamtąd wyszedłem. Lizzie była już prawie przy drodze. Żółty volkswagen stał na trawie, zwrócony przodem w kierunku Zatoki Kruka. Widziałem, jak Gilbert wyskakuje z niego i otwiera drzwiczki. Lizzie wsiadła do wozu. Trzasnęły jedne, potem drugie drzwiczki i samochód znikł za zakrętem. Kilka sekund potem pojawił się znowu na drodze prowadzącej do hotelu. Obserwowałem go aż do chwili, gdy minął hotel, a straciłem z oczu w miejscu, gdzie droga skręca w głąb lądu. Wróciłem do wieży i podniosłem sandałek Lizzie z oderwanym paskiem. Musiała sobie chyba poranić stopę, zanim dotarła do drogi. Minęły już dwie godziny od owego spotkania. Siedzę w „czerwonym pokoiku”. Właśnie opisałem wizytę Lizzie, jakby chodziło po prostu o jakieś opowiadanie, czuję się podniecony i zadowolony, że właśnie tak to ująłem. Gdyby człowiek miał czas opisać tak po kawałku całe swoje życie jak w powieści! Przyjemne partie byłyby przyjemne w dwójnasób, śmieszne wydawałyby się jeszcze śmieszniejsze, a gorycz i smutek złagodziłoby światło filozoficznej pociechy. Wzruszyło mnie spotkanie z Lizzie i teraz się zastanawiam, czy zachowałem się mądrze czy głupio. Oczywiście gdybym wziął biedną Lizzie w ramiona, wszystko potoczyłoby się inaczej. W momencie, gdy rzuciła na trawę torebkę, gotowa była mi ulec, pójść na wszystkie ustępstwa, wszystko mi obiecać. Jakże pragnąłem ją objąć! Ten uścisk, który sobie jedynie wyobrażałem, pozostał przy mnie jak zapoznana radość. (Muszę dodać, że od chwili, kiedy zobaczyłem Lizzie, myślę o niej o wiele mniej „abstrakcyjnie”!) Chyba jednak postąpiłem słusznie i jestem zadowolony, że okazałem się tak stanowczy. Gdybym wtedy ustąpił Lizzie, zaakceptował to, co mówiła, i tak pozostałby jeszcze do rozwiązania problem Gilberta, i musiałbym jakoś się go pozbyć. O wiele lepiej będzie, jeśli pozwolę, żeby Lizzie zrobiła to sama. Zrobi to szybko, z obawy, żeby mnie nie utracić. Chcę, żeby sytuacja się wyjaśniła raz na zawsze, ale na razie wolę o tym nie myśleć. Nie mogę przywiązywać zbyt wielkiego znaczenia do zastrzeżeń Lizzie, które wyraziła w swoim liście, i przejmować się tym, że mógłbym złamać jej serce! To ryzyko jej nie odstraszy. Po namyśle dochodzę do wniosku, że to tylko wymówka, temat do dyskusji, podsunięty, żeby zyskać na czasie. Chyba od razu zrozumiała, że musi odprawić Gilberta, a że zna jego obleśną wytrwałość, mogło jej się to wydawać trudne. Czy ja naprawdę jestem takim Don Juanem? W porównaniu z innymi na pewno nie. Byłem stanowczy wobec Lizzie, bo naprawdę nie mam nic do stracenia. Jeśli będzie zbyt długo zwlekać, pojadę i sprowadzę ją tutaj. Jeśli nadal będzie mówiła „nie”, nie uznam tego za odpowiedź. Moje groźby, że „nigdy więcej”, nie są oczywiście poważne, ale ona przecież tego nie wie. Jeśli naprawdę postanowi nie wracać do mnie, będzie to dowód, że nie jest mnie warta. Mimo wszystko mogę jej pozwolić, by sobie odeszła. Nie, to nie. Chyba przejdę się teraz brzegiem zatoki do hotelu „Pod Krukiem” i poproszę, żeby przysłali do „Shruff End” trochę wina. Jeśli mi przypadnie do gustu hotelowe menu, mogę nawet zjeść tam obiad. Zaczynam już odczuwać głód. Nagle ogarnęła mnie radość, jak gdybym był pewny, że wszystko się ułoży. Wkrótce potem stało się coś, co mnie bardzo zaniepokoiło, i wtedy... ale po kolei. Poszedłem do hotelu „Pod Krukiem”, poprosiłem, żeby mi przysłali wina, a przy okazji kupiłem butelkę jakiegoś hiszpańskiego czerwonego wina, żeby zabrać ją od razu do domu. Popatrzyłem na niezbyt zachęcające menu, ale czułem się tak głodny, że już chciałem wstąpić do restauracji hotelowej, tymczasem kelner zatrzymał mnie, ponieważ nie miałem krawata. Kusiło mnie, żeby im powiedzieć, kto ja jestem, lecz nie zrobiłem tego; i tak sami to potem odkryją. Zerknąłem przelotnie na swoje odbicie w lustrze. Powtykałem koszulę w spodnie, jednak w poplamionych dżinsach, z potarganymi włosami, w starym rozpiętym swetrze założonym na lewą stronę wyglądałem naprawdę jak włóczęga. Ruszyłem więc z powrotem do domu. Spacer do hotelu był przyjemny, zrobiło się chłodniej i zaczynało się ściemniać. Kiedy doszedłem do „Shruff End”, słońce już zaszło, ale bezchmurne niebo nadal jaśniało lazurową poświatą. Nad morzem w pobliżu bladego matowego księżyca błyszczała ogromna gwiazda wieczorna, pojawiały się także na niebie nikłe punkciki innych gwiazd. Kilka sporych nietoperzy śmigało w powietrzu, zataczając koła ponad skałami. Kiedy przechodziłem koło „Kotła Minna”, słyszałem jak woda z hukiem wpada do głębokiej rozpadliny. Poszedłem do domu drogą na grobli, niosąc w jednej ręce butelkę wina. W domku oczywiście było ciemno, ale jego niezgrabna wysoka sylwetka rysowała się wyraźnie w poświacie przedwieczornego brzasku na tle wysoko piętrzącego się morza. Gdy doszedłem do połowy drogi na grobli, odniosłem wrażenie, że w „Shruff End” coś się poruszyło za jednym z okien na dole. Przystanąłem i stałem przez chwilę całkiem nieruchomo, wpatrując się w domek. Trudno mi go było obserwować, gdyż od nieba bił jeszcze blask i raził mnie w oczy. Przez kilka sekund nic nie widziałem, ale teraz już nabrałem pewności, że dostrzegam tam jakiś ruch, że coś się porusza w bibliotece. Ruszyłem bardzo wolno naprzód, mrugając i wpatrując się w dom, i nagle ujrzałem jakąś ciemną postać stojącą wewnątrz w oknie. Trwało to sekundę, mimo to widziałem ją całkiem wyraźnie. Postać ta zaraz roztopiła się w ciemności, a ja poczułem się tak, jakbym oślepł. Butelka wypadła mi z rąk, ześliznęła się po stromym stoku skały i roztrzaskała gdzieś na dole. Ruszyłem z powrotem groblą ku szosie. W domku był ktoś albo coś. Cóż miałem robić? Fale szemrały cichutko, jakby ktoś drapał lekko palcami po miękkiej powierzchni. Nagle poczułem się całkiem samotny i bezbronny na tej pustej drodze tonącej w zapadającym zmierzchu, pośród milczących skał, nad brzegiem zaabsorbowanego jedynie sobą, obcego morza. Przeniknął mnie dreszcz. Zacząłem się zastanawiać, czy nie wrócić i nie przenocować w hotelu „Pod Krukiem”, ale uznałem, że to nie ma sensu: a zresztą czy dostałbym pokój w takim stroju i bez bagażu? Potem pomyślałem, że mógłbym wrócić do wsi, do gospody „Pod Czarnym Lwem”. I co dalej? Nie miałem we wsi przyjaciół. Uzmysłowiłem sobie ponadto coś jeszcze gorszego, a mianowicie, że bałbym się iść dokądkolwiek w coraz bardziej gęstniejących ciemnościach tą okropną, pustą drogą. Nie miałem wyboru – mogłem pójść jedynie do domu. Ruszyłem powoli groblą. Wychodząc, pozostawiłem drzwi od kuchni otwarte, frontowe jednak zamknąłem, będę więc musiał wejść od kuchni. Jak szybko uda mi się znaleźć zapałki i zapalić lampę? Jeśli wewnątrz jest ktoś obcy, usłyszy przecież, że kieruję się do tylnej części domu, i będzie na mnie czekał. Głupio byłoby dać się tak zabić przypadkowemu włamywaczowi. Zawahałem się i zaraz ruszyłem dalej, gdyż teraz już otaczające ciemności przerażały mnie tak samo jak to, co mogło czekać wewnątrz, a najbardziej ze wszystkiego przerażał mnie własny lęk i rozpaczliwie pragnąłem przestać się wreszcie bać albo przynajmniej zmienić przyczynę tego lęku. Być może wyobraziłem sobie to wszystko w tym dziwnym świetle i już wkrótce będę się z siebie śmiał, jedząc kolację. Przypomniałem sobie, że latarkę elektryczną pozostawiłem na półeczce przy kuchennych drzwiach, pamiętałem też, gdzie stoi lampa i że obok niej leżą zapałki. Po raz ostatni spojrzałem na niebo opromienione łagodnym przyćmionym blaskiem i zacząłem głośno łomotać klamką. Wszedłem do środka, potknąwszy się o próg, ale drzwi zostawiłem otwarte. Znalazłem latarkę, lampę i zapałki. Zapaliłem lampę i podkręciłem knot. Cisza. – Hej! Jest tam kto? – zawołałem. Mój idiotyczny, pełen przerażenia okrzyk odbił się echem w pustym domku. Cisza. Podszedłem do drzwi, trzymając lampę wysoko, i zajrzałem do sieni. I tu nie było nikogo. Przeszedłem szybko do pokoju od frontu, tego, gdzie widziałem jakąś postać. Był pusty. Przeszukałem pozostałe pomieszczenia na parterze. Nigdzie nikogo. Spróbowałem otworzyć frontowe drzwi. Były zamknięte. Zacząłem wolno wchodzić na schody. Zawsze miałem uczucie, że jeśli w tym domu kryje się coś niesamowitego, to tu, na górnym podeście schodów. Kiedy przemierzałem kilka ostatnich stopni, usłyszałem nagle jakiś przeciągły, dźwięczący odgłos. Zasłona z koralików drgnęła. Przystanąłem, ale zaraz odruchowo wszedłem jeszcze wyżej; z ustami otwartymi wpatrywałem się w półmrok. Kiedy stanąłem przy końcu podestu, uniosłem lampę do góry i próbowałem przeniknąć wzrokiem tę niepewną przestrzeń przed sobą, gdzie światło lampy i ostatnie blaski brzasku przenikające przez otwarte drzwi mojej sypialni tworzyły jakiś gęsty mglisty amalgamat. Dostrzegałem pogrążoną w mroku alkowę, zarys łukowatego przejścia i punkciki koralików zasłony. I nagle pod przeciwległą ścianą, między zasłoną z koralików i drzwiami do „wewnętrznego pokoju”, zobaczyłem ciemną, nieruchomą postać kobiety. W pierwszej chwili pomyślałem, że ujrzałem ducha, ducha tego domu. W końcu! Z ust wyrwał mi się stłumiony okrzyk przerażenia i już chciałem zbiec ze schodów, ale nie mogłem się ruszyć. Nie upuściłem jednak lampy. Postać się poruszyła, odwróciła bardziej ku mnie. To nie był wcale duch, lecz żywa kobieta. I nagle doznałem olśnienia, ta postać wydała mi się znajoma. Teraz już dostrzegałem twarz w świetle lampy. To była Rosina Vamburgh. – Dobry wieczór, Charles. Trząsłem się nadal, ale starałem się opanować strach. Poczułem ogromną ulgę przemieszaną z narastającą złością. Miałem ochotę kląć głośno, milczałem jednak, próbując opanować przyspieszony oddech. – Co ci jest, Charles? Ty cały drżysz! Co się stało? – Poza sceną, jeśli taka kobieta schodzi w ogóle kiedykolwiek ze sceny, Rosina mówiła z lekkim, przypuszczalnie walijskim akcentem. Jest przeraźliwie zimno i przez chwilę wydaje mi się, że nienawidzę swego domu, a on nienawidzi mnie. – Co ty tu robisz? – pytam. – Skąd się wzięłaś w moim domu? – Po prostu złożyłam ci wizytę. – Pozwolisz więc, że cię pożegnam. Zszedłem na dół do kuchni i zapaliłem jeszcze jedną lampę. Potem rozpaliłem ogień w kominku w „czerwonym pokoiku”. Głód, chwilowo stłumiony przez strach, znów dał o sobie znać. Wróciłem do kuchni i włączyłem piecyk gazowy, żeby było trochę cieplej, wyjąłem szklankę, talerz, chleb, masło, ser oraz butelkę wina. Rosina przyszła za mną i stała teraz koło kuchenki. – Nie dasz mi drinka, Charles? – Nie. Idź sobie. Nie lubię ludzi, którzy włamują się nocą do mojego domu i udają duchy. Idź sobie, dobrze? Nie chcę cię widzieć! – Nie interesuje cię, Charles, dlaczego przyszłam? – Powtórzenie przez nią mojego imienia działało hipnotyzująco, groźnie. – Nie. – Jesteś zaskoczony, zaciekawiony. – Nie widziałem cię i nie słyszałem o tobie od dwóch, może nawet trzech lat, a nawet i wtedy spotkaliśmy się chyba przypadkiem na jakimś przyjęciu. I nagle zjawiasz się tutaj w tak naprawdę obrzydliwy sposób. A może ma to być zabawne? Może sądziłaś, że się ucieszę na twój widok? Nie jesteś cząstką mego życia. Wynoś się. – Jestem cząstką twojego życia, Charles, wiesz o tym dobrze. Tak, zląkłeś się, Charles. To interesujące, to dla mnie rewelacja, że tak łatwo można przestraszyć ludzi, oszołomić ich, a potem prześladować, tak żeby niemal odchodzili od zmysłów, i unieszczęśliwić ich na całe życie. Nic dziwnego, że różni dyktatorzy tak prosperują. Usiadłem, ale nie mogłem jeść ani pić w jej obecności. Rosina sama znalazła sobie szklankę, nalała do niej trochę wina i usiadła naprzeciwko mnie przy stole. Ciągle jeszcze trząsłem się ze złości, że tak się zląkłem, ale teraz, kiedy nie czułem już tak dojmującego głodu, byłem trochę ciekaw, co skłoniło Rosinę do tak osobliwego pojawienia się w moim domu. Zresztą w jaki sposób miałem się jej pozbyć, kiedy nie chciała odejść? Rozsądniej będzie ułagodzić ją i namówić, by odeszła z własnej woli. Zacząłem jej się przyglądać. Jest z pewnością nadal na swój dziwny sposób niezwykle przystojną kobietą. – Kochany Charles. Przychodzisz do siebie. Widzę to. To dobrze. Najedz się do syta. Bon appetit. Rosina miała na sobie coś w rodzaju czarnego tweedowego płaszcza z rozcięciami, przez które przełożyła swoje nagie do łokci ręce. Palce jej zdobiły pierścionki, a nadgarstki bransoletki, które pobrzękiwały, kiedy stykała lekko palce obu dłoni. Jej ciemne kręcone włosy, prawie czarne w świetle lampy, upięte wysoko, tworzyły coś w rodzaju greckiej korony. Musiała je zapuścić albo przypięła sobie treskę. Twarz Rosiny pokryta grubą warstwą makijażu, poznaczona plamami różowości, czerwieni, błękitu, a nawet zieleni, przypominała w tym przytłumionym, skoncentrowanym świetle indiańską maskę. Wyglądała ładnie, ale trochę groteskowo. Wargi, których kontury powiększyła pomadką, były duże i wilgotne. Przymrużone oczy błyszczały, kiedy wpatrywała się we mnie bacznie i złośliwie. Odgrywała jakąś rolę, przybierając kontrolowane przez siebie dramatyczne pozy, które aktorowi wydają się tak wzruszające, a do widza często zupełnie nie przemawiają. – Wyglądasz zupełnie jak klown – powiedziałem. – To dobrze, kochanie. Przypomina mi to dawne lata. – Chcesz coś zjeść? – Nie, w hotelu zjadłam wczesną kolację. – W hotelu? – Tak. Zatrzymałam się w hotelu „Pod Krukiem”. – O! Byłem tam dziś wieczorem, ale nie wpuścili mnie do jadalni. – Wcale mnie to nie dziwi. Wyglądasz jak niechlujny student. Życie nad morzem służy ci. Sprawiasz wrażenie dwudziestolatka. No, może trzydziestolatka. Słyszałam, jak rozmawiali o tobie w barze. Zdaje się, że dałeś im się wszystkim we znaki. – Nie mogłem dać się im we znaki, nikogo nie widuję. – Mogłam była ci powiedzieć, że prowincja to najmniej spokojne i odosobnione miejsce. Najspokojniejszym i najbardziej odosobnionym miejscem na świecie jest mieszkanie w Kensington. – Sądzisz, że kelner wyrzucił mnie za drzwi, chociaż wiedział, kim jestem? – No cóż, mógł cię nie poznać. Nie cieszysz się aż taką sławą. Ja jestem o wiele sławniejsza od ciebie. To prawda. – Gwiazdy zawsze osiągają większą sławę niż ci, którzy je stworzyli. Czy mogę zapytać, co robisz w hotelu „Pod Krukiem”? – Przyjechałam cię odwiedzić. – Od jak dawna tu jesteś? – Och, wieki całe. Może tydzień? Nie wiem. Chciałam po prostu mieć cię na oku. Pomyślałam sobie, że to mogłoby nawet być zabawne, gdybym się zjawiła jak duch i postraszyła ciebie. – Postraszyła mnie? To znaczy... – Czy nie przestraszyłeś się, że widzisz ducha? Nie wysilałam się zbytnio, nie zrobiłam sobie latarni z wydrążonej dyni ani nie owinęłam się w prześcieradło... Miałem ochotę krzyczeć ze złości, a jednocześnie odetchnąłem z ulgą. – Więc to byłaś ty! To ty stłukłaś wazon i lustro, to ty zakradałaś się ukradkiem nocą do domu i podglądałaś mnie. – Stłukłam wazon i lustro, ale nie zakradałam się nocą do twojego domu. Nie odważyłabym się tu przyjść w czarną jak smoła noc. Skóra mi cierpnie na widok tego domu. – Ależ tak, obserwowałaś mnie przez szybę w drzwiach „wewnętrznego pokoju”? – Nie, nie robiłam tego. Nigdy. To musiał być jakiś inny duch. – Zaglądałaś. Ktoś zaglądał. Jak się dostałaś do środka? – Zostawiasz otwarte okna na dole. Nie powinieneś tego robić. Kiedy się tak wpatrywałem w Rosinę, wydało mi się nagle, że jej twarz znikła, a zamiast niej pojawiła się dziura, i przez tę dziurę ujrzałem jakby głowę węża, zęby i różową otwartą paszczę mojego potwora morskiego. Trwało to sekundę. Przypuszczam, że wcale tego nie zobaczyłem, że chodziło po prostu o obraz utrwalony w myślach. Nerwy miałem nadal straszliwie napięte. Znowu usłyszałem szum morza, teraz głośniejszy. Trudno jednak było przypuszczać, żeby Rosina wymyśliła jakiegoś potwora morskiego i straszyła mnie nim, więc postanowiłem o nim nie wspominać. – Ale dlaczego mnie w ten sposób nękałaś? I dlaczego zdecydowałaś się ujawnić, jeśli tak rzeczywiście było? – Widziałam dziś w miasteczku Lizzie Scherer. – Owszem, była tutaj i już wyjechała. Ale co to ma do rzeczy? Nie mogę pojąć, o co chodzi. Rosina pochyliła się nad stołem i oparła na nim ręce; jej długie, pomalowane ciemnopurpurowym lakierem paznokcie mierzyły we mnie niczym małe dzidy. Bransoletki zgrzytały na drewnianym stole. – Zapomniałeś? Obiecałeś mi, że jeżeli kiedykolwiek zdecydujesz się ożenić, ożenisz się ze mną. Znowu obleciał mnie strach, wstrząsnęła mną ta wizja, znowu pojawiło się w moim życiu coś nieprzewidzianego i niebezpiecznego. Niebieskie oczy Rosiny rzucały groźne błyski, jej pierścionki migotały. To, co powiedziała, było świętą prawdą. – Czyżby? – zapytałem obojętnie. – Nie przypominam sobie. Musiałem być pijany. Zresztą nie zamierzam się żenić. – Nie? Obiecałeś, że jeśli kiedykolwiek zamieszkasz z kimś na stałe, tym kimś będę ja. To, niestety, było też prawdą. Rosina uśmiechnęła się lekko. Miała trochę nieregularne, długie białe zęby i czasem, gdy się uśmiechała, wysuwała nieco dolną szczękę, tak żeby dolne zęby stykały się z górnymi, oraz ściągała wargi. Wyglądało to niesamowicie. – Nie byłeś pijany. Dobrze to pamiętasz, Charles. Próbowałem wymyślić jakąś metodę postępowania z tą niebezpieczną kobietą. Z pewnością nie spodziewałem się tego, że Rosina pojawi się po raz drugi w moim życiu, ale teraz, kiedy to uczyniła, rozpoznałem jej styl i czułem dla niej respekt. Nie na próżno stłukł się wazon i zbiło się lustro – to zapowiedź nieszczęścia. Dlaczego przypomniałem sobie wszystko, co wprawiło to w ruch? Klucz do tej zagadki stanowiła wzmianka o moich powiązaniach z Lizzie. Niestety, nie miałem czasu się nad tym zastanawiać. Jeśli o to jej chodzi, powiem, iż wizyta Lizzie nie ma żadnego znaczenia. To tylko trochę odwlecze spięcie, którego istotę zaczynałem właśnie rozumieć. Czy ostatnio w myślach uważałem Lizzie hipotetycznie za stałą partnerkę? Nie. Lecz terror Rosiny był nie do zniesienia, zachowywała się bezczelnie. Zdecydowałem, że lepiej zaatakować ją stanowczo, prosto z mostu. – Słuchaj, przestań, dobrze? Nie pamiętam dokładnie, co ci mówiłem, ale musiałem pleść jakieś głupstwa pod wpływem chwili, o czym doskonale wiesz. Nie można nikogo w ten sposób wiązać ze sobą i ja nie czuję się związany. To tylko ot, tak rzucone słowa, a nie żadna obietnica. – Obietnice składają się ze słów. Jesteś związany, Charles. Związany. – Powtórzyła to słowo cicho i bardzo dobitnie. – Rosino, nie pleć głupstw. Ludzie mówią różne rzeczy, kiedy się kochają, choć wcale nie myślą tego poważnie, wiesz przecież. Jeśli wolisz, bym przyznał, że obiecałem ci coś, to mogę to zrobić i potem złamię tę swoją obietnicę, kiedy mi się spodoba, tak jak wszyscy inni. – Więc masz zamiar się z nią ożenić? – Z kim? O kim ty mówisz? Czy masz na myśli Lizzie? – Więc to prawda? – Nie, wcale nie mam zamiaru się żenić. – Więc nie ożenisz się z nią? – Rosino, czy możesz zostawić mnie w spokoju? Co ci przyszło do głowy? – O, jak chcesz wiedzieć – powiedziała Rosina, strzelając palcami – to mówi o tym cały Londyn. Ona musiała piać z radości. Chodziła do wszystkich i opowiadała, że ją zamęczasz swoimi oświadczynami. Oczywiście, nie uwierzyłem w to. Rosina ciągnęła dalej: – Gilbert Opian ruszył do ataku, próbuje zorganizować coś w rodzaju sprzysiężenia przeciwko tobie. Wszyscy są tym ubawieni. A więc winowajcą jest Gilbert. – Zdaje się, że nie wiedziałeś nawet o tym, że Lizzie żyje z Gilbertem. Niespodzianka. Niespodzianka. Wszyscy o tym wiedzą. Jeśli nie interesuje cię to, z kim ona żyje, to zbyt mało cię ona obchodzi, żebyś się z nią ożenił. – Nie mam zamiaru się z nią żenić. – Powtórzyłeś to już dwa razy. – Bo to prawda... Och, idź już sobie, Rosino. Zresztą oni nie żyją ze sobą. – Wierzysz w to? – Zapewniam cię, że zrobię to, co zechcę. – Zawsze wiedziałeś, z kim ja żyję. – Pochlebiasz sobie. Nie obchodzi mnie, co robisz ani z kim jesteś, dopóki trzymasz się ode mnie z daleka. A teraz wynoś się! Nie poruszyła się, wyciągnęła tylko przez stół jedną rękę tak, że długi spiczasty paznokieć środkowego palca dotknął rękawa mojej koszuli. Poczułem ukłucie paznokcia na przedramieniu, ale siedziałem sztywno, nie mrugnąwszy nawet powieką. – Nie zrozumiałeś mnie – powiedziała. – Dlaczego uważasz, że przyszłam teraz do ciebie? Nie weszłam do twojego domu i nie tłukłam różnych przedmiotów tylko po to, żeby się zabawić, a potem śmiać się z tego razem z tobą. Chcę ci powiedzieć, że możesz się ze mną ożenić lub nie, ale nie pozwolę, żebyś się ożenił z kim innym. Zmuszę cię, żebyś dotrzymał obietnicy. – Nie uda ci się to. Żyjesz w krainie marzeń. – Och, możesz dopełnić ceremonii ślubu albo zamieszkać z jakąś cizią, która ci się spodoba, lecz nigdy już nie będziesz szczęśliwy. Jeśli zejdziesz się z Lizzie, zrujnuję ci życie, tak jak ty zrujnowałeś moje. Nie zdołasz się przede mną ukryć. Przez cały czas będziesz czuł moją obecność, będziesz myślał o mnie dzień i noc, stanę się demonem twojego życia i jej życia. W końcu dojdzie do tego, że będzie płakać i żałować, iż cię w ogóle spotkała. Bardzo łatwo jest straszyć ludzi, Charles. Wiem o tym, robiłam to. Łatwo jest okaleczyć człowieka, zniszczyć jego spokój ducha, przygasić całą jego radość. Nie zniosę twojego małżeństwa. Jeśli poślubisz tę dziewuchę albo ją zatrzymasz przy sobie jako kochankę, poświęcę resztę życia, żeby zniszczyć twoje, i zrobię to bez trudu. Cofnęła rękę. Plamka krwi pojawiła się na rękawie mojej koszuli. To nie były chwilowe, czcze majaczenia zazdrosnej kobiety, lecz nienawiść, a nienawiść potrafi zniszczyć, posiada magiczną siłę. Rosina, jeśli zechce, potrafi uczynić to, czym groziła. Kiedy o tym pomyślałem, poczułem z nagłym ukłuciem bólu, że właśnie ta jej czarna magia, kiedy została w inny sposób wykorzystana, sprawiła, że ją pokochałem. Rosina znów się uśmiechnęła, ukazując swe białe rybie zęby. Mówiłem spokojnym tonem, lecz to jej nie zwiodło, bo czuła, że się boję. – Twoje groźby są raczej przedwczesne, ale jeśli z jakiegokolwiek powodu będziesz mi się naprzykrzać, i ja nie pozostanę ci dłużny. Po co rozpętywać wojnę, dlaczego marnować swoje życie i swój czas. To jest nienawiść, a nie miłość. Zawsze byłaś rozsądną kobietą. Zapomnij o tym. Po cóż się zadręczasz paroksyzmami rozdrażnienia i zazdrości. I tu właśnie popełniłem błąd. Rosina trzasnęła dłonią w stół, a w jej oczach zaiskrzyła się wściekłość. – Ty śmiesz mówić o zazdrości! Jak gdyby mnie obchodziła ta smarkata, ta gęś, za którą latasz! Porzuciłeś mnie, mnie, żeby przestawać z nią, i tego ci nie zapomnę. Mogłam jej zrobić krzywdę, przyprawić o utratę zmysłów, ale wiedziałam, że się nią znudzisz, i tak się stało, wszyscy ci się nudzą. Rozbiłeś moje małżeństwo, nie pozwoliłeś mi mieć dzieci, dla ciebie zerwałam z przyjaciółmi. Błagałeś mnie na kolanach, żebym porzuciła męża, a kiedy to zrobiłam, zostawiłeś mnie i zacząłeś uganiać się za tym niewiniątkiem. Czy nie pamiętasz naszej miłości? Czy zapomniałeś, dlaczego wypowiedziałeś te słowa? – Dzięki Bogu, człowiek zapomina swoje romanse, tak jak zapomina sny. – Nigdy nie miałeś za grosz wyobraźni, nic dziwnego, że nie potrafiłeś pisać sztuk. Zimna ryba z ciebie. Potrzebujesz kobiet, ponieważ jednak nigdy nie interesują cię ludzie, których potrzebujesz, niczego się nie nauczyłeś. Miałeś romanse, ale jakimś cudem pozostałeś niewinny, nie, nie jesteś niewinny, jesteś do gruntu zepsuty, tylko taki jakiś niedojrzały. Twoją pierwszą kochanką była matka, Klementyna porwała cię od niej. Czy ty nie rozumiesz, że to wszystko było mirażem. Te kobiety kochały cię dla twojej władzy, twojej magii, tak, bo ty jesteś czarodziejem. Teraz to się skończyło. Ja jestem jedyną kobietą, która kochała cię dla ciebie samego, a nie dla twoich pięknych oczu. – To przemówienie zrobiłoby na mnie większe wrażenie, gdybyś je wygłosiła wcześniej, a nie tylko dlatego, że usłyszałaś plotkę o Lizzie. Czekałam, bo chciałam zobaczyć, czy naprawdę zerwiesz ze światem, czym się tak chełpiłeś. Pragnęłam tylko ciebie, ciebie samego. Wtedy mógłbyś być mnie wart. Jakaż była ze mnie idiotka, gdy sądziłam, że kiedyś będę podziwiać ciebie za coś jeszcze innego prócz tych twoich czarów. Ale pozostaje faktem, że złożyłeś mi tę obietnicę w chwili prawdy, kiedy przeżywałeś miłość, jakiej niewielu mężczyzn zaznaje w życiu. I ta obietnica należy do mnie, jest to wszystko, co otrzymałam w zamian za swoje rozbite małżeństwo i za miłość, którą przelałam na ciebie, miłość, jaką nie obdarowałam żadnego innego mężczyzny. Mam twoją obietnicę i wykorzystam ją, nawet gdybym nie mogła zrobić nic więcej, niż tylko zrujnować twoje życie. Wstałem, więc Rosina stała się czujna i już uniosła do góry połyskujące biżuterią ręce, gotowa chwycić mnie w swe szpony. Wyglądała jak tancerka udająca kota. – Posłuchaj, moja ty kosooka piękności, jest późno, daj już temu spokój, dobrze? Wracaj do hotelu „Pod Krukiem”. Chcę się położyć. I nie skradaj mi się już więcej po domu, nie tłucz przedmiotów i nie zaglądaj przez szyby w drzwiach. Nie zamierzam się żenić ani też zamieszkać na stałe z jakąś istotą rodzaju żeńskiego. – Przysięgasz? – Nie jestem z nikim związany. Lizzie mieszka z Gilbertem. Oto jak sprawy wyglądają. Nigdy się Lizzie nie oświadczyłem, to jest po prostu głupia plotka. A teraz już idź, jestem zmęczony, ciebie też na pewno zmęczył ten długi występ. Rosina wstała, otuliła się szczelniej peleryną, wysunięte przez rozcięcia ręce splotła przed sobą. Stała tak przez chwilę, wpatrując się We mnie. – Pójdę. Ale powiedz, że wierzysz w to, co powiedziałam. – Częściowo. – Powiedz, że wierzysz w to, co powiedziałam – powtórzyła. – Wierzę. A teraz wynoś się, na litość boską. Ruszyłem z lampą w ręce w kierunku wyjścia. Rosina szła za mną. Otworzyłem drzwi frontowe. W świetle lampy ujrzałem mgłę, która czekała za nimi jak żywa istota. Nie było widać końca grobli. – Poświecę ci, żebyś trafiła do drogi – zaproponowałem i wróciłem po latarkę. – Chociaż wiesz, lepiej będzie, jak cię odprowadzę do hotelu. A niech to diabli! – Nie potrzebujesz mnie odprowadzać – odezwała się Rosina obojętnym, matowym głosem. – Zostawiłam tu niedaleko swój samochód. Skierowałem strumień światła na ścieżkę. Na drodze mgła nie była tak gęsta. – Gdzie stoi twój samochód? – Tutaj zaraz, za tą skałą. Podeszliśmy do wozu i Rosina wsiadła. – Dobranoc – pożegnałem ją. – Pamiętaj – syknęła. Włączyła reflektory i wtedy zobaczyłem kontury niskiego, czerwonego dwuosobowego samochodu. Rosina cofnęła go na drogę. Kiedy skręciła i zaczęła jechać w kierunku hotelu, nagle na drodze zmaterializowała się jakaś postać. Ktoś najwyraźniej szedł poboczem. Rosina nacisnęła gaz i wóz poderwał się raptownie do przodu. Osoba idąca drogą ukazała się na chwilę w świetle reflektorów, przyciśnięta do skały. Samochód zboczył z piskiem opon i z rykiem pomknął szosą. Latarka wypadła mi z rąk w wysoką trawę i znalazłem się w ciemnościach. Osobą, której Rosina omal nie przejechała, była owa stara kobieta z wioski, tak dziwnie przypominająca mi Hartley. Ale dopiero teraz, w chwili kiedy oświetliły ją reflektory samochodu, uprzytomniłem sobie, że ta stara kobieta nie przypomina mi Hartley... to jest Hartley. Historia Część druga Teraz, w Londynie, opiszę wizytę Rosiny i to, co się stało potem. Kiedy jej samochód pomknął szosą, stałem jak wryty, doznawszy strasznego szoku; był to ten rodzaj szoku, który zaciera pojęcia przestrzeni i czasu i wprowadza człowieka niemal w stan kontemplacji. Sparaliżowało mnie. Nie wiem, dlaczego nie upadłem, tak mną wstrząsnęło to, co zobaczyłem w błysku reflektorów. Najpierw zareagowałem na to, choć nie bardzo wiem dlaczego, nie jak na coś niemiłego czy strasznego, lecz tak, jakby nagle urzeczywistniło się coś niemożliwego do urzeczywistnienia, coś, czego nie można sobie wyobrazić – koniec świata. A był to naprawdę koniec świata. Pamiętam, że bardzo wolno wyciągnąłem przed siebie rękę, żeby się oprzeć o skałę. Teraz już mogłem się schylić i podnieść latarkę. Wiedziałem, że Hartley odeszła, musiała pójść dalej drogą i teraz jest już pewnie daleko. A może poszła na przełaj przez pola? W każdym razie w owej chwili, kiedy ją ujrzałem w światłach reflektorów, nie byłem pewny, w jakim szła kierunku. Miałem taki zamęt w głowie, że nie potrafiłem podjąć najprostszej decyzji, nie wiedziałem, co robić. Najpierw zacząłem biec w stronę wsi, ale już po chwili się zatrzymałem. Nie wpadło mi do głowy, żeby zawołać ją po imieniu, to byłoby niemożliwe. Właściwie nie pamiętałem jej imienia, zabrzmiałoby ono jak wydany we śnie okrzyk bez związku. Ruszyłem więc biegiem z powrotem, oświetlając latarką teren dookoła, i zacząłem przeszukiwać miejsce, w którym dostrzegłem ową kobiecą postać. W jasnym strumieniu światła ujrzałem ślady opon samochodowych, zgniecioną trawę, żółtą chropowatą skałę i snującą się nad drogą mgłę. W końcu wolno, jakby wracając z pogrzebu, ruszyłem ścieżką na grobli z powrotem do domu. Lampy nadal paliły się w kuchni, w kominku w „czerwonym pokoiku” żarzył się jeszcze ogień. Wszędzie panował spokój, tak jak wtedy, kiedy rozmawiałem z Rosiną. Teraz wydawało mi się, że od tamtej chwili minęły całe wieki. Drżałem. Nie mogłem jeść ani pić. Wszedłem do „czerwonego pokoiku” i usiadłem przy kominku. Czy Hartley jest wdową? To dręczące pytanie pojawiło się natychmiast w owej strasznej chwili, gdy ją rozpoznałem. Strasznej nie dlatego, że się tak bardzo zmieniła, ale dlatego, że zdałem sobie sprawę, iż wszystko, w co wierzyłem dotychczas, legło w gruzach, wszystkie dawne założenia straciły rację bytu, a to, co najgorsze, stało się możliwe. Myślę, że wtedy nie uświadamiałem sobie jeszcze, że czekają mnie bolesne przeżycia. Czułem się zdruzgotany nie dlatego, że bałem się stawić czoło cierpieniu, lecz z powodu owej zmiany. Ogarnął mnie teraz niepokój, jaki musi czuć owad wydostający się z kokona poczwarki albo płód torujący sobie drogę na świat. Nie chodziło też o powrót w przeszłość. Pamięć wydawała mi się teraz czymś niemal nieistotnym. Chodziło o nowe warunki istnienia. W końcu położyłem się do łóżka i natychmiast zasnąłem jak kamień. Przedtem jeszcze nasunęło mi się kilka prostych myśli czy pytań. Czy ona jest wdową? Ta kwestia zaprzątała mój umysł bez reszty. Trudno to było nawet nazwać pytaniem, bo wypełniało atmosferę, którą oddychałem. Zacząłem się zastanawiać, czy Hartley widziała mnie we wsi, a jeśli tak, to czy mnie rozpoznała. Ja widziałem ją z daleka kilka razy. O Boże, jakie to straszne! Widziałem Hartley i nie rozpoznałem jej. Ale ona musiała mnie rozpoznać od razu, przecież ja się prawie nie zmieniłem. Dlaczego się do mnie nie odezwała? Może mnie nie zauważyła? Może ma słaby wzrok, może... i co ona robi w tej wsi? Czy tu mieszka, czy spędza tylko urlop? Może jutro zniknie mi z oczu i już nigdy jej nie zobaczę? Dokąd szła nocą tą nadmorską drogą spowitą we mgle? A może pracuje w hotelu „Pod Krukiem”? Przecież ona musi mieć przeszło sześćdziesiąt lat. Hartley ma przeszło sześćdziesiąt lat! Nigdy dotąd nie uświadamiałem sobie tego, że Hartley też się starzeje. Potem zacząłem się zastanawiać, czy ona także zobaczyła mnie w ciemnościach, a jeśli tak, to czy zdała sobie sprawę, że ją poznałem. I nagle pomyślałem: widziała mnie z Rosiną. Co usłyszała? Co mówiliśmy? Nie mogłem sobie przypomnieć. I nagle doszedłem do wniosku, że Hartley nie mogła mnie dostrzec, gdyż znajdowałem się poza zasięgiem światła. Ale jutro... jutro zacznę jej szukać. Będę jej szukał dotąd, aż ją odnajdę, i wtedy... Nazajutrz obudziłem się ze świadomością, że świat się zmienił. Okropne uczucie, jakie ogarnęło mnie poprzedniego dnia, nie było już takie okropne. Teraz czułem niepokój, podniecenie i czysto fizyczną dojmującą tęsknotę, żeby znów znaleźć się przy Hartley – to był ów niewątpliwy magnetyzm miłości. Wydawało mi się, że w powietrzu wisi jakaś niesamowita radość, jak gdybym stał się w ciągu tej nocy istotą posiadającą moc czynienia dobra. Mogłem okazywać, mogłem świadczyć dobro. Byłem królem poszukującym żebraczki. Posiadłem moc przemieniania wszystkiego dookoła, wydźwigania z upadku, uzdrawiania, przynoszenia szczęścia i radości, o jakich nikt nie marzył. Boże mój, przyjechałem tutaj, do tego właśnie zakątka, i wbrew wszystkim przeciwnościom losu w końcu odnalazłem swoją dziewczynę. Przyjechałem tu dzięki Klementynie, a odnalazłem Hartley. Tylko: czy ona jest wdową? Przed dziewiątą byłem już w wiosce. Słoneczny poranek zapowiadał upalny dzień. Przemierzałem szybko małe uliczki. Doszedłem aż do portu i powróciłem wąską ścieżką wiodącą pod górę, ku bungalowom. Gdy otworzono sklepy, odwiedziłem oba. Jeszcze raz obszedłem wieś dookoła. Potem wstąpiłem do pustego kościoła; siedziałem tam przez chwilę z głową wspartą na dłoniach. Stwierdziłem nagle, że potrafię się modlić, i naprawdę się modliłem. To dziwne, bo przecież nie wierzę w Boga i nie modliłem się od czasów dzieciństwa. Szeptałem: „Boże, spraw, bym odnalazł Hartley i żeby ona była samotna, i żeby mnie kochała, i żeby dzięki mnie czuła się już odtąd zawsze szczęśliwa!” Uczynić Hartley szczęśliwą, tego pragnąłem najbardziej. Wydawało mi się, że ukoronowałoby to moje życie i uczyniło je doskonałym. Modliłem się długo, a potem stało się ze mną coś dziwnego: jak gdyby zasnąłem. W każdym razie kiedy się obudziłem, ogarnęło mnie paniczne przerażenie, że zasnąwszy, utraciłem jedyną szansę, by odnaleźć Hartley. Jej urlop już się pewnie skończył, pewnie pojechała do domu, uciekła albo nagle umarła. Zerwałem się z ławki i spojrzałem na zegarek. Było dopiero dwadzieścia po dziewiątej. Wybiegłem z kościoła. I wtedy właśnie ją ujrzałem. Tęga, starsza kobieta w brązowej, luźnej, przypominającej namiot sukni, z torbą na zakupy w ręce, szła wolno, jak gdyby we śnie, ulicą koło gospody „Pod Czarnym Lwem” w kierunku sklepu. Postać, którą przedtem mijałem, ledwie ją zauważając, teraz całkiem zmieniła się w moich oczach. Cały świat był jej tłem. Między nim a mną unosiła się, może po raz ostatni, postać smukłej, długonogiej dziewczyny o lśniących udach. Zacząłem biec. Dogoniłem ją w chwili, gdy minęła gospodę, i kiedy się z nią zrównałem, dotknąłem szerokiego rękawa jej brązowej sukni. Przystanęła, ja zatrzymałem się także. Nie mogłem wydobyć z siebie słowa. Zwróciła ku mnie znaną mi, bladą, okrągłą twarz o jak gdyby nieprzytomnych fiołkowych oczach i wtedy z zadumą i ulgą pomyślałem: tak, miałem rację, to ta sama osoba; w każdym razie mogę w niej widzieć tę samą osobę. Na twarzy Hartley, która teraz wydawała mi się zupełnie biała, malował się tak przerażający strach, że przeraziłbym się, gdyby nie absorbowało mnie całkowicie usilne, niemal odruchowe poszukiwanie podobieństwa, czegoś, co by mi umożliwiło stopić teraźniejszość z odległą przeszłością. Tak, to była twarz Hartley, chociaż wymizerowana, obwisła i wysuszona. Siateczka drobniutkich zmarszczek biegła promieniście od kącików oczu do skroni i w dół, ku policzkom, niby wianuszek obramowując twarz. Dojrzałem także władcze poziome zmarszczki na czole i długie ciemnawe włoski nad wilgotną górną wargą, pokrytą czerwoną pomadką. Puder na jej twarzy pozlepiał się tu i ówdzie w drobne bryłki. Włosy miała siwe, porządnie utrzymane, ułożone w fale. Ale w kształcie jej twarzy i głowy, w spojrzeniu jej oczu pozostało coś, co przetrwało nietknięte i było takie jak dawniej. Zaczęła coś bąkać: – Och... to... Od razu stało się dla mnie jasne, że wie, kim jestem. – Och... – wymamrotała, wpatrując się we mnie tępo, błagalnie, z przerażeniem. – Chodź... chodź – zdołałem jedynie wykrztusić, ciągnąc ją za rękaw. Ruszyłem z powrotem w kierunku kościoła. Nie szedłem obok niej; Hartley postępowała kilka kroków za mną, a ja bez przerwy oglądałem się za siebie i potykałem. Bóg jeden wie, kto był świadkiem tego naszego spotkania. Może kilkanaście osób, może nikt. Nie widziałem nic poza przerażonymi oczami Hartley. Wszedłem do kościoła, przytrzymałem wielkie ciężkie drzwi. Kościół nadal świecił pustką. Przez ogromne okna z szybami ze zwykłego białego szkła wpadał do środka jasny, zimny blask. Usiadłem w najbliższej ławce, Hartley siadła tuż przede mną, tak że musiała się odwracać, żeby mnie widzieć. W wilgotnym, pachnącym stęchlizną pomieszczeniu czułem zapach jej pudru i ciepło jej ciała. Upuściła torbę, uchwyciła się obu dłońmi oparcia ławki. Ręce miała czerwone, pomarszczone; po chwili ukryła je znowu. – Przepraszam – bąknęła i zamknęła oczy. Oparłem czoło o gładką drewnianą powierzchnię, tam gdzie przed chwilą spoczywały jej dłonie. – O Hartley... Hartley... Hartley... – szepnąłem. Dopiero później uświadomiłem sobie, że nawet przez chwilę nie wątpiłem w to, że ona jest tak samo wzruszona jak ja, chociaż mogło być przecież całkiem inaczej. Kiedy podniosłem głowę, Hartley nie patrzyła na mnie. Przykładała chusteczkę do twarzy, oddychając spazmatycznie otwartymi ustami. – Hartley, ja... och, Hartley... och, moja kochana, gdzie ty mieszkasz, czy tu, w tej wsi? – Nie wiem, czemu zadałem jej najpierw to pytanie. Może dlatego, że najłatwiej było na nie odpowiedzieć. Rozmowa na jakikolwiek temat wydawała mi się tak trudna, jakbyśmy mówili różnymi językami i musieli się ich oboje uczyć. – Tak. – Nie przyjechałaś na urlop? Mieszkasz tu stale? – Tak. – Ja także. Przeszedłem na emeryturę. W którym mieszkasz domu? – Tam, na wzgórzu. – W jednym z tych bungalowów? – Tak. Stamtąd jest piękny widok – dodała. Ona także paplała byle co, ot, byle coś mówić. Rozmazała sobie chusteczką pomadkę po policzku. – Wyszłaś za mąż, prawda?... Czy jesteś nadal... to znaczy... czy twój mąż jeszcze... czy masz... męża... teraz? – Tak, tak, o tak. Mój mąż żyje... jest ze mną... tak... mieszkamy... mieszkamy tutaj oboje. Umilkłem. Wszystkie moje nadzieje stopniowo brały w łeb, jakby dzięki jakiemuś trikowi scenicznemu, kurczyły się powoli, zmniejszały, zlewały, stawały bardzo maleńkie, a wreszcie znikały. A więc... tak to wygląda... Muszę się zastanowić, wymyślić coś, nauczyć się żyć w tej nowej sytuacji, która – o tym wiedziałem – już się nie zmieni, jakkolwiek się potoczą sprawy z Hartley, będzie uwieńczeniem mego życia, centralnym punktem świata. – Żałuję – powiedziałem. Potrząsnęła lekko głową, po czym uniosła ją nagłym ruchem, usłyszawszy to moje ostatnie nietaktowne zdanie. Krótka litania, bezmiar krótkiego amen. – Ja nie jestem żonaty – dodałem. – Nie ożeniłem się. Znowu poruszyła głową, spuściła wzrok i popatrzyła na zaróżowioną od pomadki chusteczkę. Przez chwilę milczeliśmy oboje, jak gdyby obserwując bez tchu jakieś doniosłe wydarzenie, którego właśnie byliśmy świadkami. A potem, tak jak wtedy, gdy nagle następuje przesilenie i ludzie zaczynają paplać, co popadnie, ja zapytałem szybko: – Czy widziałaś mnie przedtem? Widywałaś mnie na ulicy? Może mnie nie poznałaś? – Ależ tak! Widziałam cię jakieś trzy tygodnie temu. Poznałam cię. Wcale się nie zmieniłeś. Nie mogłem się zdobyć na to, żeby jej powiedzieć: „Ty także się nie zmieniłaś”, choć potem przeklinałem siebie, że tego nie uczyniłem. Czy kobiety martwią się, kiedy tracą urodę? W jakim stopniu zdają sobie z tego sprawę? Ale zaraz zaabsorbowała mnie, zafascynowała nowa myśl. – Więc czemu się do mnie nie odezwałaś? – Nie byłam pewna, czy chcesz mnie jeszcze znać. Pomyślałam sobie, że może uważasz, iż lepiej się nie poznawać. – Czy chcesz przez to powiedzieć, iż myślałaś, że poznałem cię i zignorowałem? Jak mogłaś tak myśleć! – Nie wiem... skąd mogłam wiedzieć, co czujesz po tylu latach... czy mnie potępiasz... czy zapomniałeś... Jesteś taki sławny, taki wielki. Mogłeś mnie znienawidzić albo nie chcieć mnie znać. – O Hartley, jak możesz... gdybyś wiedziała... tyle lat poświęciłem, żeby cię odnaleźć, nigdy nie przestałem cię kochać. – Dotknąłem jej ramienia przez brązową tkaninę, przez chwilę trzymałem w palcach kołnierzyk sukienki. – Przestań... przestań... – szepnęła, odsuwając się nieco ode mnie. – Czy wiesz, że widziałem cię wczoraj w nocy? – Wiem. – Dopiero wczoraj cię poznałem. Od tej chwili szaleję. Jakżebym mógł udawać, że cię nie poznaję, co za straszna myśl! Jak mogłaś przypuszczać, że winię cię za to, co się stało, albo że o tobie zapomniałem. Jesteś moją miłością, jesteś nią nadal, jesteś dla mnie tym, czym byłaś. Na jej twarzy pojawił się jakiś dziwny grymas, coś w rodzaju uśmiechu; potrząsnęła głową, nadal jednak na mnie nie patrzyła. Nie mogłem powiedzieć nic więcej, ale musiałem wreszcie wydusić z siebie to straszne pytanie: – Czy jesteś nadal z tym samym... mężem... z tym człowiekiem, za którego wyszłaś... wtedy? – Tak, z tym samym. – Nigdy się nie dowiedziałem jego nazwiska, ja... ja nie wiem, jak ty się nazywasz. – Fitch. Mój mąż nazywa się Beniamin Fitch. Zgiąłem się wpół, jak po ciosie w żołądek. Teraz już jakieś nazwisko łączyło się z tym koszmarem, jej zamążpójściem, koszmarem, z którym będę się musiał jakoś pogodzić, jakoś z nim żyć. Poczułem, że zalewa mnie fala bezgranicznej litości nad sobą samym, a moją twarz ściągnął ból. – Hartley... co on robi? To znaczy... czym się zajmuje, gdzie pracuje? – Jest trochę ułomny, dawniej jeździł samochodem jako ajent, wykonywał różne prace, na przykład sprzedawał rozmaite rzeczy. Teraz jest już na emeryturze. Przyjechaliśmy tutaj... dawniej mieszkaliśmy w środkowej Anglii, przyjechaliśmy tutaj i zamieszkaliśmy w tym bungalowie. – Och, czy to nie dziwne, Hartley? Przyjechaliśmy tu oboje, żeby się znów spotkać, nie wiedząc o tym wcale. To chyba przeznaczenie, prawda? Ale jakie to bolesne! Nic na to nie powiedziała. Popatrzyła na zegarek. – A... dzieci... macie? – Tak, syna. Osiemnastoletniego. Teraz go tu nie ma. Mówiła już spokojniej, z jakąś powściągliwością, jak gdyby trudno jej się było z czymś uporać. – Jak mu na imię? – zapytałem. – Tytus – odparła po chwili. – Nazywa się Tytus – powtórzyła i dodała, spoglądając na zegarek: – Muszę już iść. Muszę iść do sklepu. Spóźnię się. – Hartley, zostań, proszę. Muszę z tobą jeszcze porozmawiać, powiedz mi... ach... powiedz mi, co robił twój mąż, co sprzedawał, zanim przeszedł na emeryturę. – Musiałem jej bez przerwy zadawać jakieś pytania. Gaśnice przeciwpożarowe. Sprzedawał gaśnice przeciwpożarowe. – Po chwili dodała jeszcze: – Zawsze wieczorem bywał taki zmęczony. Nagle wyobraziłem sobie te jej wieczory, lata całe takich wieczorów, i zapytałem niezręcznie: – Czy jesteś szczęśliwa w małżeństwie? Zadowolona z życia? – O tak, tak – odparła – jestem bardzo szczęśliwa i zadowolona z życia. Nie sposób było orzec, czy mówi szczerze. Prawdopodobnie tak. „Zadowolona z życia” – jak dziwnych słów użyłem. Czy oboje mamy już życie za sobą? Czy moje i jej życie dobiegło końca, skorośmy się wreszcie spotkali? Hartley mówiła tak jak dawniej, cienkim głosem i trochę monotonnym tonem, który kiedyś tak bardzo mi się podobał, jej wymowa zawsze była lekko zabarwiona miejscowym akcentem. Teraz dopiero uświadomiłem sobie, jak bardzo zmienił się mój własny głos. Nagle poczułem, że brak mi tchu, więc położyłem obie dłonie na oparciu ławki. Mój mały palec dotknął znów sukni Hartley i Hartley znów się trochę odsunęła. Wydawało mi się, że coś mi grozi, że coś czarnego zawisło w powietrzu ponad moją głową. Była szczęśliwa przez te wszystkie lata. No cóż, czemu nie. A jednak nie mogłem w to uwierzyć, nie mogłem znieść tej myśli. Żyła sobie normalnie przez ten cały czas, tymczasem nasze życie mijało. Zacząłem szybko oddychać przez otwarte usta i owa czerń zniknęła. Podjąłem decyzję: muszę coś wymyślić. I od razu poczułem się lepiej. Muszę coś wymyślić, żeby zanadto nie cierpieć. Muszę coś wymyślić, znaleźć trochę szczęścia, po prostu dla własnej pociechy muszę dokonać tej sztuki. – Ta kobieta, która siedziała wczoraj wieczorem w samochodzie, to bardzo znana aktorka, Rosina Vamburgh. Przyjechała mnie odwiedzić – powiedziałem, nie wiedząc zupełnie dlaczego, w jakim celu. – My wcale nie chodzimy do teatru... – Przyjechała do mnie w pewnej sprawie. – Widziałam cię w telewizji. – Naprawdę? W czym? – Nie pamiętam. Muszę już iść – powtórzyła. Wstała, wzięła torbę do ręki. Ogarnęła mnie panika. – Hartley, nie odchodź, widzę, że jesteś taka zmęczona. To nie było najszczęśliwsze spostrzeżenie, ale w ten sposób mogłem wyrazić niepokój, opiekuńczość, czułość, współczucie, a także pokorę, jaką czułem wobec Hartley stojącej przede mną w przebraniu starej kobiety. Wyglądała na zmęczoną, to zmęczenie było jak gdyby wtopione w rysy jej twarzy; nie smutek, nie cierpienie, lecz właśnie ogromne zmęczenie kogoś, kto przez całe życie musiał pracować ponad siły. – Czuję się bardzo dobrze i gdyby nie te ciągłe kłopoty z brzuchem... Ty wyglądasz dobrze, Charles, i tak młodo. Muszę już iść. Przeszła obok mnie, powłócząc nogami, i skierowała się ku drzwiom. Zerwałem się z miejsca i pobiegłem za nią. – Ale co my teraz zrobimy? – zapytałem. Popatrzyła na mnie tak, jakby nie zrozumiała tego pytania. – Co my zrobimy? – powtórzyłem. – To znaczy... och, Hartley, Hartley, kiedy cię znów zobaczę? Czy możemy się jeszcze spotkać, jak zrobisz zakupy, czy możemy się spotkać w gospodzie, czy wolisz przyjść do mnie, do domu...? – Za tymi słowami kryły się jakieś szalone wizje. Hartley otworzyła z wysiłkiem drzwi kościoła. Ponad jej ramieniem dostrzegłem grób Niemego i pręty żelaznej bramy, i uliczkę, i kroczących nią ludzi, a daleko na horyzoncie linię morza. – Odwiedzę cię – krzyknąłem w zapamiętaniu. – Tak bardzo chciałbym poznać twojego męża. Musicie oboje przyjść do mojego śmiesznego domku na drinka. Wiesz, ja mieszkam... – Tak, wiem, dziękuję, tylko nie teraz, mój mąż nie czuje się zbyt dobrze. – Ale zobaczymy się jeszcze, ja muszę... jaki jest twój adres, który to bungalow? – Nasz bungalow nazywa się „Nibletts”, to ten ostatni. Nie przychodź, dam ci znać. – Proszę cię, Hartley, spotkajmy się jeszcze, jak zrobisz zakupy, chciałbym ci pomóc, pozwól... – Nie, nie, już późno. Nie chodź ze mną, zostań tutaj. Zobaczymy się później, to znaczy, kiedy indziej, proszę, nie rób nic. Dam ci znać. Muszę już biec. Dam ci znać. Proszę, zostań tutaj. Do widzenia. Przedtem pragnąłem jej dotknąć choćby czubkami palców, jak gdyby była duchem, który może zniknąć, pragnąłem chwycić w palce skrawek jej sukni. Teraz czułem bardziej sprecyzowane pragnienie: pragnąłem przyciągnąć do siebie jej głowę, usłyszeć bicie serca. Dawne pożądanie znów dało znać o sobie. Zobaczyłem jej okrągłą twarz i tak bardzo niebieskie oczy, i ten wyraz zagubienia, który wcale się nie zmienił. I te usta takie zawsze blade i zimne. – Ja nie mam telefonu – zacząłem. Hartley wyszła szybko z kościoła, starannie zamykając za sobą drzwi. Posłusznie zostałem wewnątrz. Usiadłem w tej samej ławce i znów oparłem głowę w miejscu, gdzie spoczywały jej dłonie. Co mam robić, jak sobie ułożę resztę życia teraz, kiedy odnalazłem Hartley? Czy będę chodził raz na tydzień do „Nibletts”, na herbatę do państwa Fitch? Albo gościł ich u siebie w „Shruff End” i podejmował fasolą z kiełbasą i czerwonym winem? Czy będę ich zabierał do Londynu na jakieś przedstawienia? Zainteresuję się przyszłością Tytusa? Czy będę się troszczył o nich wszystkich? Pozostawię Tytusowi w spadku swoje pieniądze? Różne myśli kłębiły mi się w głowie, odsłaniały się olbrzymie perspektywy, oszałamiające połacie przyszłości z różnymi możliwościami. Wszystkie były okropne. Muszę coś wymyślić, muszę coś wymyślić. Spojrzałem na zegarek. Dwadzieścia po dziesiątej. Tyle okropnych myśli, a tak mało czasu. Usiadłem jeszcze na chwilę i nagle uświadomiłem sobie, że Hartley pewnie zrobiła już zakupy i wróciła do siebie na wzgórze, więc wyszedłem z kościoła i usiadłem na grobie Niemego, opierając się o kamień nagrobny z wyobrażeniem kotwicy. Stąd ponad wierzchołkami drzew widziałem dachy bungalowów, łącznie z ostatnim, który był rezydencją państwa Fitch. Ułomny komiwojażer. Co mu dolega? Czy jest kaleką? Wiedziałem, że będę musiał pójść popatrzeć na pana Fitcha. I to już bardzo niedługo. Dlaczego Hartley tak się opiera? Dlaczego nie powiedziała: „Oczywiście, przyjdź do nas” albo: „Bardzo chętnie cię odwiedzimy”. Cokolwiek czuła, rozsądek nakazywał, by tak właśnie zareagowała. Wymagała tego grzeczność, a grzeczność może człowieka, chwilowo przynajmniej, ocalić. Czyżby ten mąż-kaleka naprawdę chorował, cierpiał i był opryskliwy, i przykuty do łóżka? Co Hartley naprawdę czuje, dlaczego jest taka napięta i niespokojna? To, że nie chce zaprosić mnie do swego domu, można jeszcze zrozumieć, nawet wydaje się całkiem zrozumiałe. „Jesteś taki wielki, taki sławny” – powiedziała. Może trochę się wstydzi swego domu i swego męża? Ale to wcale nie znaczy, że go nie kocha. Tylko czy go kocha? Muszę się tego dowiedzieć. Czy jest naprawdę szczęśliwa? Muszę się tego dowiedzieć. I znów powróciła ta straszna, choć trochę pocieszająca myśl: jakże musi żałować teraz swego wyboru. Na pewno żałuje całe życie, że nie wyszła za mnie. „Widziałam cię w telewizji”. Kiedy to było? Jakie musiały ją dręczyć wyrzuty sumienia, gdy mnie zobaczyła w telewizji jako „znakomitość”? Skąd mogła wiedzieć, że się nie zmieniłem, że nadal za nią tęsknię? Czy nie mogła sądzić, że otaczają mnie atrakcyjne kobiety i że pewnie mam stałą kochankę? Widziała Rosinę, mogła widzieć Lizzie. I nagle przyszło mi do głowy (było to bolesne, a jednocześnie sprawiało jakąś satysfakcję), że nie chce się ze mną spotkać właśnie dlatego, że żałuje; nękają ją wyrzuty sumienia, zazdrość, chimeryczność nie spełnionych marzeń. Nie chce wiedzieć, jak mogło wyglądać jej życie. O Boże, tyle lat, całe życie mogliśmy spędzić razem. Nie chce... mnie znów pokochać... nie chce mnie pokochać od nowa. Zdawałem sobie w wystarczającym stopniu sprawę ze swoich skłonności do różnych niebezpiecznych myśli, żeby taką myśl od siebie odsunąć. I kiedy tak stałem oparty o nagrzaną słońcem, porośniętą tu i ówdzie mchem powierzchnię lakonicznego nagrobka Niemego, zacząłem obmyślać w ogólnych zarysach coś w rodzaju planu: jak to przeżyć. Z grubsza plan ten przedstawiał się następująco: niewątpliwie będę musiał wymyślić teraz jakiś sposób, żeby resztę życia poświęcić Hartley. (Szybko odpędziłem od siebie myśl, że pan Fitch jest poważnie chory i wkrótce umrze.) Stanie się to możliwe jedynie wtedy, gdy pogodzę się z istnieniem tego małżeństwa i postaram stopniowo nawiązać przyjacielskie stosunki z Hartley, a prawdopodobnie i z nim. Nie możemy sobie z Hartley składać konwencjonalnych wizyt, jak letnicy, o tym nie ma mowy. Ten jej mąż musi mnie przynajmniej tolerować. Może zgodziliby się, żebym bywał u nich w domu, gdybym się zgrywał na swego rodzaju „wesołka”. Choć nie zależało mi na tym, moja wyobraźnia pracowała tak szybko, że już słyszałem, jak Hartley mówi do swego małżonka: „Popatrz i znów zjawił się kochany, poczciwy Charles, nie może bez nas żyć”. Lecz w duszy będzie czuła coś odrobinę innego. Może jej mężowi będzie pochlebiało to, że ktoś tak znany był kiedyś wielbicielem jego żony. Jednakże są to tylko niesmaczne przypuszczenia, w każdym razie przedwczesne. Musiałem się teraz skoncentrować na tym, byśmy zdołali przekształcić naszą miłość w uczucie czyste, głębokie, pełne głębokiego szacunku, w mocną, stałą więź. Oczywiście, będziemy się kochać, nasza miłość będzie trwać, ale będzie to miłość oczyszczona z tej szalonej zaborczości, z egoizmu, utrzymywana w ryzach przez bariery czasu i nieodwołalność naszych losów. Musimy wreszcie znaleźć sposób, jak być dla siebie wszystkim, żeby się już nigdy nie utracić, nie zrobić żadnego błędnego kroku, nie roztrwonić ani jednej kropli z przepełnionego naczynia prawdy i historii, które los tak surowo trzymał między nami. „Będę ją szanował, będę ją szanował” – powtarzałem sobie bez przerwy. Odczuwałem w stosunku do niej tkliwość głęboką i czystą – cud zachowanej miłości. Jak czysty był jej strumień płynący z czasów odległej przeszłości! Tak, musimy spokojnie zebrać całą naszą przeszłość, zebrać ją z milczącym wzajemnym zrozumieniem, nie dramatyzując zbytnio, nie zrzucając z siebie odpowiedzialności i nie próbując oczyszczać się z zarzutów. Jak cudownie łatwy mi się wydawał ten milczący akt odkupienia, kiedy odtwarzałem w myślach naszą namiętną, lecz spokojną i tak bosko niedorzeczną rozmowę w kościele. Czy tak właśnie to wygląda, kiedy człowiek spotyka znów po tylu, tylu latach wielką miłość swego życia? Czyż nie zachowywaliśmy się wobec siebie tak samo jak te nieśmiałe, niewinne, szczere istoty, jakimi byliśmy kiedyś, dawno temu. Nigdy nic nie zakłóciło naszych dysput i podczas naszej niespodziewanej rozmowy w kościele znów nieomylnie zabrzmiał ten dawny ton. Może naprawdę będzie mi dane, dzięki Hartley i dzięki naszej miłości z lat dziecinnych teraz już nieodwołalnie niewinnej, stać się człowiekiem czystego serca, na co miałem nadzieję, przyjeżdżając tu, nad morze. Wydawało mi się teraz, że pytanie: czy ona jest wdową?, należy już do odległej przeszłości, do sposobu myślenia, który stał się już całkiem przestarzały. Teraz wbrew mojemu planowi „racjonalnego przeżycia” pojawiło się nowe pytanie, niesłychanie pilne, którym się pocieszałem: Czy ona jest szczęśliwa? Aby się o tym przekonać, musiałem obejrzeć pana Fitcha. Co więcej, nie mogłem z tym czekać. Wracając powoli do „Shruff End”, podjąłem decyzję: Popatrzę sobie na pana Fitcha dzisiaj. Pójdę do nich dziś wieczorem, około szóstej. Aż do chwili, gdy dzwoniłem do drzwi bungalowu „Nibletts”, nie przyszło mi do głowy, żeby się zastanowić nad tym, czy Hartley przez te wszystkie lata wspomniała o mnie swemu mężowi. „Nibletts” to przycupnięty na zboczu wzgórza mały kwadratowy bungalow, zbudowany z czerwonej cegły, którego część litościwie pobielono wapnem. Przed wejściem rośnie kępa targanych wiatrem drzew, z boku stok opada ku wsi, z tyłu zaś ku morzu. W wyższych partiach i poniżej wzgórze porośnięte jest lasem. Dom wygląda mocno i solidnie. Inne bungalowy budowano może na piasku, a nawet z piasku, ale nie „Nibletts”. Cegły są gładkie, o ostrych krawędziach, nie wyszczerbione, na dachu nie widać mchu i można być pewnym, że nigdy tam nie urośnie. Równa, wyłożona czerwonymi płytami ścieżka prowadzi od furtki do drzwi wejściowych, pomiędzy szpalerami niskich kolczastych krzaków róż obsypanych pierwszymi kwiatami. Splątana kępa białego klematisu porastającego jeden z drewnianych słupów ganku łagodzi z wdziękiem jaskrawą barwę drzwi pokrytych grubo bardzo błyszczącą niebieską farbą. W drzwiach widać owalną szybkę z nieprzezroczystego matowego szkła, które zdaje się pełzać, gdy się na nie patrzy. „Nibletts” nie jest pozbawiony uroku. To miły, swojski domek o dyskretnie, choć niezbyt równo, pobielonych wapnem ścianach i jasnych drzwiach w obramowaniu kwiatów. Wewnątrz są cztery pokoje, a salonik i kuchnia wraz z kącikiem jadalnym znajdują się w tylnej jego części. Ponad stokiem porośniętym trawą roztacza się z okien tych pomieszczeń widok na morze. Ale uprzedzam fakty. Dzień był upalny. Temperatura w południe wzrosła do dwudziestu siedmiu stopni i powietrze nadal drgało z gorąca. Ze wzgórza można było dojrzeć odległe cyple zatoki tonące w jasnobrązowawej mgiełce. Ogromna czara morza jarzyła się bardzo jasnym błękitem poprzecinanym srebrzystymi pasmami światła. Stłoczone róże wydzielały silny zapach. Dzwonek, który nacisnąłem w chwili, kiedy nagle pomyślałem: Może pan Fitch wcale nie wie, że znałem jego żonę, i że to właśnie temu należało przypisać przerażenie Hartley, zabrzmiał przenikliwie, ale melodyjnie, jak kamerton dający sygnał chórowi aniołów. Od razu usłyszałem z wnętrza jakieś przyciszone głosy i po chwili Hartley otworzyła drzwi. Znowu doznałem szoku na widok zmiany, jaka w niej zaszła, gdyż w marzeniach, które mnie nie opuszczały, stała się znów młoda. Dostrzegłem na jej twarzy lęk, który jednak natychmiast zniknął. Potem nie widziałem już nic oprócz ogromnych oczu, które wydawały się fiołkowe, szkliste i zamglone i patrzyły jak gdyby gdzieś poza mnie. Poczułem, że się czerwienię i że ta przeklęta fala czerwieni opływa mi twarz i szyję. Rozmyślnie nie przygotowałem sobie żadnego powitania. Powiedziałem po prostu: – Och, wybacz mi, właśnie tędy przechodziłem, wracając ze spaceru, więc pomyślałem, że wpadnę na chwilę. Zanim mi odpowiedziała, miałem czas pomyśleć: Powinienem był zaczekać, aż ona coś powie, jeśli bowiem naprawdę nigdy nie wspominała o mnie mężowi, mogła udać, że jestem sprzedawcą szczotek. Miałem na sobie dżinsy, czystą białą koszulę i wypłowiałą, ale jeszcze porządną, bawełnianą marynarkę. Starałem się zajrzeć w oczy Hartley, lecz było to niemożliwe, widziałem jednak, że lęk, czy co to tam w nich było, zniknął. Hartley nic mi nie odrzekła, odwróciła się i powiedziała coś, co zabrzmiało jak: „To on...” Jednocześnie przymknęła trochę drzwi, tak że przez chwilę myślałem, że ma zamiar zatrzasnąć mi je przed nosem. Potem usłyszałem jakiś głos, może ktoś krzyknął po prostu: „Och!” Drzwi znowu się otworzyły i Hartley stanęła w nich uśmiechnięta. – Proszę, wejdź na chwilę. Wytarłem nogi o dużą, czystą, szorstką pomarańczową słomiankę i wszedłem do sieni, oślepiony nagłą zmianą oświetlenia. Przez całą drogę od „Shruff End”, a właściwie przez cały dzień, od chwili kiedy postanowiłem złożyć wizytę Hartley, byłem chory z podniecenia. Ogarniały mnie mieszane uczucia: dziwne fizyczne podniecenie i coraz większa obawa, nie różniąca się zbyt (tylko że tym razem o wiele silniejsza) od tej, którą odczuwałem wówczas, gdy w Kalifornii skakałem do wody z wysokiej trampoliny, żeby zrobić wrażenie na Fritziem. Nie widziałem wyraźnie Hartley w ciemnościach, jakie mnie ogarnęły nagle we wnętrzu jej domu, ale czułem jej obecność niby jakiś silny, działający na odległość magnetyzm, który przenikał cały dom. Wydawało mi się, że to Hartley jest tym domem, a mnie miotnęło do jakiejś pieczary, w której ona mnie obejmuje, ja zaś nie mogę jej dotknąć. Ta niemożność dotknięcia jej sprawiała, że drżałem na całym ciele, jak naładowany ujemnymi ładunkami elektrycznymi. Jednocześnie uświadamiałem sobie obecność niewidzialnego jeszcze pana Fitcha. Wyobrażałem sobie dokładnie, i ten obraz ciągle powracał, chwilę, kiedy przyjdę do „Nibletts”, zadzwonię do drzwi i spotkam się z panem Fitchem. Z góry przewidywałem, że będzie to jak gdyby skok w nieznane, a właściwie w coś nieodwołalnego. Tylko że teraz ów skok okazał się okropnie powolnym skokiem, jakby woda, ku której leciałem, cofała się, ja zaś opadałem powoli w powietrzu. Hartley pozostawiła mnie w sieni i weszła znów do pokoju, zamykając za sobą niemal drzwi. Naradzała się z kimś szeptem. Sień była maciupeńka. Dopiero teraz dostrzegłem stolik podobny do ołtarza, wazon z różami, a nad nim duży brązowy sztych przedstawiający średniowiecznego rycerza. Po chwili Hartley wróciła, otworzyła na oścież inne drzwi i wprowadziła mnie do pustego pokoju, który okazał się salonikiem. – Bardzo przepraszam, właśnie pijemy herbatę. Za chwilę się tobą zajmiemy. – I znów wyszła, zamykając drzwi i pozostawiając mnie samego. Dopiero teraz zdałem sobie sprawę, jak niebezpieczną podjąłem grę i jaki byłem głupi. Godzina szósta to dla mnie pora na drinka, wyobrażałem więc sobie, że jest to sensowna, ludzka pora na wizytę. A w rzeczywistości przerwałem im podwieczorek. Więc żeby skrócić sobie przerażający czas oczekiwania, zacząłem się rozglądać po pokoju. Przez duże, łukowe, wykuszowe okno z szerokim, półkolistym, pomalowanym na biało parapetem widać było część wsi, cały port i rozległą połać morza. Na parapecie obok wazonu z różami leżała dość kosztownie wyglądająca lorneta polowa. Do pokoju przenikał blask bijący od morza jak od kryształowego lustra o swoim własnym wyjątkowo silnym świetle. Ten blask irytował mnie, podniecał i oślepiał tak, że prawie nie dostrzegałem otaczających mnie przedmiotów. Czułem pod stopami gruby dywan, wdychałem gorące, duszne powietrze i zapach róż. Po chwili do saloniku weszła Hartley, a za nią jej mąż. Na pierwszy rzut oka Fitch wyglądał na ordynarnego wyrostka. Był dość niski, krępy, przypominał chłopaka o okrągłej głowie, grubym karku i krótko ostrzyżonych, popielatych, mysich włosach. Miał bardzo ciemne, brązowe, małe oczka, dość duże, wyraźnie wykrojone, zmysłowe usta i wystający, błyszczący nos o szerokich nozdrzach. Rozrośnięty w barach, wyglądał jak mocarz. Jeśli był ułomny, to z pewnością nie rzucało się to w oczy. Wszedł uśmiechnięty. Rozpromieniłem się, zamrugałem powiekami i spontanicznie uścisnęliśmy sobie dłonie. – Cieszę się, że pana poznałem – powitał mnie Fitch. – Mam nadzieję, że nie ma pan nic przeciwko temu, że państwa odwiedziłem. – Ależ nie. Otwierając mi drzwi, Hartley miała na sobie coś niebieskiego, może podomkę, ale teraz była w żółtej bawełnianej sukience o obcisłym staniku i szerokiej spódnicy. Krzątała się nerwowo po pokoju, wcale na mnie nie patrząc. – O Boże, muszę otworzyć okno. Jak tu duszno. Siadaj, proszę. Usiadłem, a raczej opadłem na niski, baryłkowaty, obity pluszem fotel. – Może zjemy tutaj? – zapytała Hartley męża. – Czemu nie – odparł. Hartley znowu zniknęła w kuchni, gdzie najwidoczniej jedli posiłek, i wróciła po chwili z dwoma talerzami; tymczasem Fitch odsunął od ściany stolik i ustawił go niezbyt stabilnie na grubym dywanie. Wtedy Hartley podała mężowi talerze, które trzymał przez cały czas, gdy ona miotała się po pokoju, szukając serwetek. Kiedy już postawiono na stole dwa talerze z leżącymi na nich widelcami i nożami, a także talerz z chlebem czy czymś tam, przysunięto, nie bez trudu, krzesła po grubym dywanie, Hartley wraz z mężem zasiedli do stołu, trochę bokiem, tak żebym i ja się zmieścił. Jedli szynkę i sałatę, ale natychmiast stało się jasne, że nie skończą posiłku. – Masz ochotę coś zjeść? – zapytała Hartley. – Och, nie, dziękuję. Wpadłem tylko na chwilę. Strasznie przepraszam, widzę, że przeszkodziłem... – Ależ skąd... – przerwała mi Hartley. Fitch nie odzywał się wcale. Patrzył na mnie tymi swoimi małymi, ciemnymi oczkami, rozdymając nozdrza tak, że tworzyły dwie wielkie dziury. Jego duże usta, teraz nieruchome, wyglądały dość odpychająco. Oboje państwo Fitch byli zdenerwowani i tak zaskoczeni, że stracili zdolność prowadzenia rozmowy, więc musiałem szybko coś zrobić, żeby ratować sytuację. Postanowiłem wyjść, wymieniwszy kilka grzecznościowych zdań. – Jaki piękny macie państwo stąd widok – powiedziałem. – Tak, prawda, że ładny? Kupiliśmy ten dom właściwie z powodu tego widoku. – Z okien mojego domu widać tylko skały i morze. Ale jest to przyjemne miejsce do kąpieli. Czy państwo często zażywacie kąpieli? – Nie. Ben nie umie pływać. – Podoba mi się to duże okno. Widać z niego wszystko dookoła. – Tak, ładnie tu, prawda? – powiedziała Hartley. – Taki właśnie dom wymarzyliśmy sobie oboje. – Ma pan elektryczność? – zapytał Fitch, który do tej pory milczał. Potraktowałem te słowa jako dowód zdecydowanie przyjacielskiego nastawienia. – Niestety. Ale państwo, zdaje się, macie? To musi być błogosławieństwem. Ja muszę się zadowalać lampą naftową i gazem. – Ma pan samochód? – Nie. A państwo? – Nie. Co pana sprowadziło w ten zakątek świata? – Właściwie przyjechałem tutaj bez jakiegoś specjalnego powodu. Jedna z moich przyjaciółek opisywała mi to miejsce; wychowała się tu w pobliżu. Chciałem zamieszkać na starość blisko morza, poza tym domy są tutaj tańsze niż... – Wcale nie są takie tanie – przerwał mi Fitch. Tak sobie gawędziliśmy, a że zdołałem się już przyzwyczaić do światła, dostrzegałem teraz różne otaczające mnie przedmioty i utrwalały się one w mojej pamięci z ostrością i siłą obrazu. Byłem też świadom swoich wyciągniętych niezręcznie nóg i nadal zaczerwienionej twarzy, szybkiego bicia serca, dusznego, pachnącego różami powietrza, którego nie odświeżyło otwarte okno. Poza tym czułem się w niekorzystnej sytuacji, siedząc w tym niskim fotelu. Dostrzegłem brązowo-żółty kwiatowy deseń na dywanie, jasnobrązową tapetę, błyszczące, brunatnożółte kafelki, którymi wyłożona była ściana wokół elektrycznego kominka. Po obu jego stronach wisiały dwie okrągłe mosiężne plakietki przedstawiające jakieś kościoły. Śmieszny włochaty chodnik leżący na dywanie jeszcze bardziej zakłócał stabilność małego stołu. W pokoju stał jeszcze duży telewizor, a na nim kolejny wazon z różami. Ani jednej książki. Było tu czysto, panował ład, więc życie prawdopodobnie toczyło się głównie w kuchni; w saloniku zapewne tylko oglądano telewizję. O tym, że ktoś tu mieszka, świadczył leżący na jednym z krzeseł lśniący katalog sprzedaży wysyłkowej oraz popielniczka z fajką. Hartley i Fitch siedzieli przy stole sztywno i prosto, jak para małżeńska na obrazie jakiegoś prymitywnego malarza. Szczególny prymitywizm cechował zwłaszcza wyraziste rysy ekscentrycznej, choć nie całkiem niesympatycznej twarzy Fitcha. Twarz Hartley, może dlatego, że zerkałem na nią jedynie przelotnie, jawiła mi się jakoś mgliście, niby łagodny biały księżyc; nie widziałem jej oczu. Mogłem patrzeć tylko na powiewną żółtą sukienkę w maleńkie brązowe kwiatki, z okrągłym wycięciem przy szyi, przypominającą raczej nocną koszulę. Fitch miał na sobie lichy jasnoniebieski garnitur, w wąskie brązowe paski. Pod rozpiętą marynarką widać było szelki; włożył ją pewnie, kiedy mu Hartley powiedziała, że przyszedłem. Jego niebieska koszula była czysta. Hartley najpierw przygładziła, a potem lekko nastroszyła swoje siwe włosy. Słabo mi się robiło ze wzruszenia, zakłopotania i wstydu, a także z pragnienia, żeby się stąd wydostać i ocenić, ile to wszystko dla mnie znaczy. – Długo państwo tu mieszkają? – zapytałem. – Dwa lata – odparł Fitch. – Ciągle jeszcze się urządzamy – dodała Hartley. – Widzieliśmy pana w telewizji – rzekł nagle Fitch. – Mary była bardzo przejęta. Pamięta pana. – No tak, oczywiście, pamięta mnie ze szkoły, oczywiście... – Nie znamy nikogo ze sławnych ludzi, a więc to przeżycie, prawda? Chcąc odejść od tego obrzydliwego tematu, zagadnąłem: – Czy syn państwa chodzi jeszcze do szkoły? – Nasz syn? – zapytał Fitch. – Nie, przestał chodzić do szkoły – odpowiedziała Hartley. – Wie pan, myśmy go adoptowali – dodał Fitch. Do tej pory oboje bawili się bezmyślnie widelcami, jak gdyby mieli zamiar zaraz zacząć jeść, ale teraz je odłożyli. Patrzyli przed siebie, nie na mnie, lecz na dywan w pobliżu moich stóp. Fitch zerkał na mnie od czasu do czasu. Uznałem, że pora już, bym sobie poszedł. – To bardzo uprzejmie z państwa strony, że pozwoliliście, bym was odwiedził. Muszę już iść. Przepraszam, że przerwałem... posiłek. Mam nadzieję, że niedługo zobaczę państwa u siebie. Czy macie państwo telefon? – Tak, ale jest nieczynny – poinformował Fitch. Hartley wstała spiesznie. Ja także się podniosłem i od razu potknąłem o włochaty chodnik. – Jaki ładny chodnik – zauważyłem. – To ze ścinków – wyjaśniła Hartley. – Z czego? – Ze ścinków materiałów. To Ben robi takie chodniki. – Otworzyła drzwi saloniku. Fitch podniósł się wolniej i dopiero teraz, kiedy zrobił kilka kroków, stanął z boku i gestem ręki przepuścił mnie pierwszego, spostrzegłem, że kuleje. – Proszę, pan pierwszy, dokucza mi noga. Stara wojenna rana. Kiedy szedłem przez mroczną sień, kierując się ku jasnej owalnej szybce w drzwiach, powiedziałem: – Musimy być w kontakcie. Mam nadzieję, że wpadniecie do mnie państwo oboje na drinka. Pokażę wam mój śmieszny domek i... Hartley otworzyła przede mną drzwi. – Do widzenia. Dziękujemy za wizytę – rzekł Fitch. Stałem na wyłożonej czerwonymi płytami ścieżce; drzwi się zamknęły. Jak tylko znalazłem się poza zasięgiem wzroku państwa Fitch, zacząłem biec. Zdyszany dotarłem do ulicy we wsi i teraz już wolniej ruszyłem ścieżką prowadzącą do traktu nadbrzeżnego. Kiedy tak szedłem, oprócz przepełniającego mnie wzruszenia i innych gwałtownych emocji, doznałem niejasnego uczucia, że ktoś mnie z tyłu obserwuje. Już miałem się obejrzeć, gdy uświadomiłem sobie, że znajduję się w zasięgu widoczności z „Nibletts”, na terenie, który doskonale można obserwować przez silną polową lornetę Fitcha, gdyby chciało mu się siedzieć na parapecie i śledzić mój odwrót. Niektóre partie ulicy we wsi widać było z „Nibletts” doskonale, lecz kościół i dziedziniec przed kościołem zasłaniały drzewa. A więc to dlatego Hartley była taka niespokojna; myślała, że Fitch widział może, jak się spotkaliśmy, i śledził ją, kiedy szła do kościoła. Przypomniałem sobie, że szła wtedy za mną, a nie obok mnie. Jak dziwnie musieliśmy wyglądać: ja – zwariowany Orfeusz i ona – oszołomiona Eurydyka. Ale dlaczego miałaby się lękać, żeby mąż nie zobaczył, jak ona się spotyka z kimś, nawet ze mną, na ulicy? Zdołałem się jakoś oprzeć pokusie obejrzenia się za siebie, kroczyłem żwawo i wkrótce znalazłem się pośród skarłowaciałych drzew, ciernistych krzewów janowca i nagich skał, w pobliżu drogi, poza zasięgiem obserwacji ze wzgórza. Nadal było bardzo gorąco, więc zdjąłem marynarkę; spociłem się ze zdenerwowania i upału i pod pachami wystąpiły ciemne plamy, aż zafarbowała mi się koszula. Zacząłem się zastanawiać nad wieloma rzeczami: tym, co się wydarzyło teraz, oraz sprawami bardzo odległymi i metafizycznymi. Najpierw zaczęło mnie nurtować pytanie, które zadałem sobie poniewczasie, kiedy dzwoniłem do drzwi „Nibletts”. Widocznie Hartley powiedziała mężowi, że mnie zna, ale kiedy, przy jakiej okazji i dlaczego właściwie to zrobiła? Czy przed wielu laty, gdy tylko go poznała? Czy wtedy kiedy się pobrali? Czy kiedy zobaczyli mnie w telewizji? A może dopiero tego ranka, kiedy wróciła do domu, spotkawszy mnie na ulicy? „Ach, co za niespodzianka, spotkałam dziś kogoś, kogo znałam przed laty!” I wtedy mogła mu przypomnieć, że widzieli mnie w telewizji. Ale nie, to byłoby zbyt skomplikowane. Musiała mu powiedzieć dużo wcześniej. Dlaczego, u licha, miałaby tego nie zrobić? Czyżbym pragnął, żeby zachowała naszą znajomość w tajemnicy, tak jak ja to robiłem? A właściwie dlaczego tak postępowałem? Bo była dla mnie świętością, którą każda wzmianka mogłaby w jakimś sensie sprofanować. Ilekroć wspominałem komuś o Hartley, zawsze tego potem żałowałem. Nikt mnie nie rozumiał, nikt nie potrafił zrozumieć. Lepsza była surowa jałowość milczenia. Jednym z koszmarów małżeństwa jest przekonanie, że mąż i żona powinni mówić sobie wszystko. „To on”. Najwidoczniej wspominali o mnie dzisiaj. Nie mogłem znieść myśli, że przez te wszystkie minione lata rozmawiali o mnie, załatwiali mnie krótko, pomniejszali to wszystko, przeżuwając i zamieniając na swego rodzaju małżeńską, łatwą do strawienia papkę. „Twój wielbiciel z lat szkolnych dobrze się urządził!” Fitch nazywa Hartley „Mary”! No cóż, to jest przecież też jej imię. Ale dla mnie pozostanie na zawsze Hartley. Czy rezygnując z tego imienia, dobrowolnie przekreśliła swoją przeszłość? Kiedy dotarłem do domu, wydał mi się on ciemny, choć było jeszcze jasno na dworze, i przez kontrast ze słonecznym blaskiem – zimny i wilgotny. Nalałem sobie trochę sherry z dodatkiem gorzkiej nalewki i wyszedłem ze szklanką na obłożony kamieniami trawnik za domem. Usiadłem na dywaniku rozłożonym na skale obok wgłębienia, gdzie składałem uzbierane kamyki, lecz nie mogłem znieść tego, że nie widzę wody, więc wspiąłem się wyżej, ostrożnie trzymając szklankę, i usiadłem na szczycie skały. Morze było teraz niebieskofiołkowe, takie jak oczy Hartley. O Boże, co ja mam z tym wszystkim począć? Cokolwiek się stanie, muszę coś zrobić, żeby nie cierpieć. Ale żebym nie cierpiał, muszą istnieć dwa sprzeczne ze sobą warunki: muszę nawiązać stałe i możliwie bliskie stosunki z Hartley, jednocześnie zaś ustrzec się piekła zazdrości. Nie wolno mi oczywiście też zakłócić jej małżeństwa. A właściwie dlaczego „oczywiście”? Nie, nie, nie mogłem, nie chciałem myśleć o tym, że mógłbym zakłócić jej małżeństwo. Jakiekolwiek próby czynione przeze mnie w tym kierunku byłyby niemoralne; zresztą nie ma sensu wyobrażać sobie, że z pewnością by mi się to udało, gdybym się postarał. To prowadziłoby do obłędu. Patrząc na tę parę, nie wyobrażałem sobie, żeby splendor „znakomitości” mógł odegrać rolę magicznego zaklęcia. To skłoniło mnie do zastanowienia się nad tym, jak Hartley wygląda: to jej dziwne, nieprzytomne spojrzenie, dzięki któremu odnosiło się wrażenie, że patrzy gdzieś obok. Czasami pozwalałem sobie na luksus rozmyślań o trapiących ją wyrzutach sumienia. Może i dręczyły ją jakieś wyrzuty sumienia. Ale przecież kobieta, którą kiedyś kochałem i którą nadal kocham, nie może być głupio zaślepiona i liczyć się z „reputacją”. Jeśli więc szukam dziury w całym... No cóż, nie próbowałem jej się doszukiwać, po prostu chciałem to wszystko zrozumieć. Niewiele zdołałem zdziałać – stwierdziłem po namyśle – jeśli chodzi o le mari, o męża. Spodziewałem się ujrzeć – zdałem sobie z tego teraz sprawę – nic nie znaczącego człowieczka. Bez wątpienia potrzebowałem tego i pragnąłem, żeby Fitch okazał się nic nie znaczącym człowieczyną. Tymczasem męża Hartley nie można było uznać za kogoś bez znaczenia, choć nie wiedziałem, nie potrafiłem wytłumaczyć dlaczego. Jaki on jest? Co się dzieje w zamkniętej puszce tego małżeństwa? Czy dowiem się tego kiedykolwiek? Mogę się przynajmniej pocieszać tym, że Tytus to dziecko adoptowane. Te rozważania doprowadziły mnie z powrotem do podstawowego pytania: czy ona jest szczęśliwa? Oczywiście wystarczająco dużo wiedziałem o tajemniczym misterium małżeństwa, aby sobie zdawać sprawę, że takie pytanie zadane osobie zamężnej może być frywolne. Ludzie tak mogą przywyknąć do życia, które wyklucza nieustanne szczęście, ale daje im zadowolenie, że niczego więcej nie pragną. Niewiele jest par małżeńskich, w których partnerzy są coraz bardziej z siebie zadowoleni i oboje promienieją szczęściem. Sidney i Rosemary promienieli. Nie widziałem jednak z pewnością takiego promieniowania w „Nibletts”, chociaż muszę wziąć pod uwagę skrępowanie małżonków przez moje nagłe pojawienie się w ich domu. Dostrzegłem także zakłopotanie państwa Fitch; jego przyczyna pozostała dla mnie niezrozumiała. Przecież gdyby byli tak bardzo szczęśliwi, z pewnością oboje pragnęliby się pochwalić tym swoim szczęściem przed intruzem. Szczęśliwa para nie ukryje swego szczęścia. Sidney i Rosemary promienieli szczęściem bezustannie. Wiktor i Julia także, chociaż to nie przekonywało. Jedno stało się dla mnie jasne – i ta myśl ustrzegła mnie przed strasznym atakiem bólu: muszę wkrótce znów zobaczyć Hartley, i to samą, jeśli się uda, żeby mieć jaśniejszy obraz sytuacji. Słońce zaczęło się zniżać ku zachodowi i morze pod jasnozielonym niebem przybrało odcień złocisty, postawiłem więc pustą szklankę w jakiejś skalnej szczelinie i wdrapałem się jeszcze wyżej, skąd mogłem widzieć bezmiar wody. I nagle stwierdziłem, że w tym niesamowitym świetle zaczynam przepatrywać uważnie całą powierzchnię morza przed sobą. Czego szukałem? Szukałem tego morskiego potwora. Nazajutrz przed dziewiątą wchodziłem do kościoła. Poszedłem tam okrężną drogą: najpierw wspiąłem się na skały po drugiej stronie drogi, później skręciłem i ruszyłem przez krzaki janowca w kierunku hotelu „Pod Krukiem”, potem na ukos przez bagno, koło „Amorne Farm” od strony morza, przeszedłem przez trzy pola i trzy kolczaste żywopłoty i zbliżyłem się do Narrowdean główną drogą od strony lądu. W ten sposób w żadnym miejscu nie wszedłem w pole widzenia z „Nibletts”. Starałem się nie ufać zbytnio, że Hartley przyjdzie do kościoła, jednakże doszedłem do wniosku, że kościół jest jedynym miejscem, w którym warto czuwać, wydawało mi się bowiem nieprawdopodobne, by odważyła się przyjść do „Shruff End”. Oczywiście, w kościele nie zastałem nikogo, chociaż był tu ktoś od wczoraj i położył na ołtarzu ogromny pęk białych róż, które budziły mój niepokój, nasuwając wszelkiego rodzaju całkiem nieuzasadnione, bezsensowne przypuszczenia. Pojęcie czasu zostało mocno zakłócone i czułem, jak ponure rumowisko odległej przeszłości przesuwa się i zaczyna przemieszczać ku powierzchni. Usiadłem, gdyż zrobiło mi się słabo, i zacząłem odcyfrowywać prawie nieczytelną tablicę za różami, na której wypisano dziesięcioro przykazań. Starałem się nie zwracać zbytnio uwagi na siódme i dziesiąte przykazanie i nie myśleć, że lada chwila przyjdzie Hartley. Blask słońca wpadał przez wysokie, zaokrąglone na górze okna kościelne o zielonych witrażach i nagle poczułem się w tej wielkiej sali (bo to w końcu była przecież sala) dziwnie nieswojo. Dookoła unosił się wolno, leniwie w tym słonecznym blasku kurz. Aromat róż mieszał się z zapachem kurzu i wonią starego, zbutwiałego drewna. Ten pusty przybytek boży wydał mi się nie używany i trochę niesamowity. Było to chyba odpowiednie miejsce na dziwne, krótkie spotkanie. Ogarnął mnie lęk. Czyżbym bał się Fitcha? Czekałem w kościele ponad godzinę. Chodziłem tam i z powrotem. Wdychałem zapach róż. Przeczytałem wszystkie tablice pamiątkowe i urywki modlitw z tego nowego, okropnego modlitewnika. (Nic dziwnego, że kościoły opustoszały.) Obejrzałem wyszywane poduszki klęczników misternej roboty, wykonane przez miejscowe panie. Wspinałem się na kościelne ławki i wyglądałem przez okno. Myślałem o biednym Niemym, pochowanym tam, na kościelnym dziedzińcu, tak samo niemym teraz jak za życia. Mniej więcej dwadzieścia po dziesiątej stwierdziłem, że muszę wyjść na świeże powietrze. Pewno popełniłem wielki błąd, czekając ukryty w kościele, kiedy Hartley może spaceruje sobie jawnie po ulicach. Tak bardzo pragnąłem ją zobaczyć, że niemal jęczałem na głos. Wybiegłem z kościoła, potem wyszedłem przez kutą żelazną bramę i usiadłem na ławce. Widziałem stąd całkiem spory kawałek maleńkiej głównej ulicy, będąc jednocześnie niewidoczny od strony wzgórza. Po kilku minutach ujrzałem jakąś kobietę podobną do Hartley drepczącą pod ścianą domów na drugim końcu ulicy. Zdążała w kierunku sklepu. Powiedziałem „drepczącą”, bo właśnie jako drepczącą starą kobietę zobaczyłem ją tutaj po raz pierwszy, zanim się dowiedziałem, kim jest. Tak, widziałem właśnie tę samą starą kobietę. Zerwałem się z ławki i pobiegłem za nią. Przechodząc na drugą stronę ulicy, kobieta odwróciła nieco głowę, a kiedy mnie zobaczyła, przyspieszyła kroku. Tak, to była Hartley. Uciekała przede mną! Nie weszła do sklepu, lecz szybko skręciła w uliczkę, którą nazwałem „ulicą akcesoriów rybackich”. Kiedy dobiegłem do rogu, nigdzie już Hartley nie było widać. Chciało mi się wyć z rozpaczy. Pobiegłem do samego końca uliczki, u której wylotu stało kilka zaniedbanych chat. Za bramą z pięciu desek ciągnęła się łąka otoczona drzewami. Hartley nie mogła przejść przez tę łąkę. Czyżby wstąpiła do któregoś z tych domów? Ruszyłem z powrotem i nagle spostrzegłem wąską dróżkę odchodzącą od uliczki, biegła w całkowitym cieniu, taki przesmyk między ślepymi ścianami dwóch domów. Skręciłem w nią, potykając się o porozrzucane kamienie, i nagle za ostrym zakrętem znalazłem się na niewielkim kwadratowym podwórku, między niskimi, bielonymi wapnem ścianami, gdzie stały przepełnione pojemniki na śmieci, jakieś tekturowe pudła i wyrzucony przez kogoś rower. Właśnie tam, w tej scenerii, znalazłem Hartley. Stała spokojnie za niską, iskrzącą się żółtą skałą, taką samą, jakie wznosiły się wokół mojego domu. Patrzyła na mnie z pełnym rezygnacji spokojem, jak w transie, bez cienia uśmiechu, ja jednak widziałem, że drży niczym schwytane zwierzątko. Ściana rzucała na podwórze ciemny cień, który przecinał żółtą skałę na pół, jak gdyby dopełniając kompozycji obrazu; obejmował stopy Hartley stojącej z koszykiem i torbą w ręce. Dzisiaj miała na sobie niebieską bawełnianą sukienkę w „łączkę” z białych stokrotek, a na niej luźny, workowaty, rozpinany sweter, mimo że zrobiło się już gorąco. Podbiegłem do Hartley i chwyciłem ją nie za ramię, ale za pałąk jej koszyka na zakupy. Ta moja pogoń i ten chwyt przeraził nas oboje. – Och, Hartley, nie rób tego, nie uciekaj przede mną. To szaleństwo. Znalazłem cię, dzięki Bogu. Gdybym cię nie znalazł, oszalałbym chyba. Muszę z tobą pomówić. Wejdźmy do kościoła, proszę. Ciągnąłem za pałąk koszyka, a ona szła przede mną tą wąską dróżką. – Idź tam sam – powiedziała. – Przyjdę, jak zrobię zakupy. Obiecuję. Wróciłem do kościoła. Po tym pościgu, po spotkaniu w tej strasznej zamkniętej przestrzeni z pojemnikami na śmieci, skałą i rowerem ja także drżałem. Przyszła po dziesięciu minutach. Wybiegłem naprzeciw, żeby wziąć z jej rąk ciężki koszyk. Nie wiedziałem, jak się mam wobec niej zachowywać, dzieliła nas jakaś okropna bariera, którą stworzyło moje zakłopotanie, a także lęk. Żebyśmy tak mogli dostąpić łaski, która przemieniłaby cały ten ból we wzajemne zrozumienie i miłość! Niestety, łaski w każdym sensie nam brakowało. Czułem teraz szalone pragnienie, by dotknąć Hartley, objąć ją, ale nie miałem pojęcia, jak to zrobić, jak gdyby to było sztuką nie lada. Usiedliśmy tam, gdzie siedzieliśmy przedtem, ona w ławce przede mną, odwrócona w moją stronę. – Dlaczego się schowałaś? Nie mogę tego znieść. Musimy... Musimy zapanować nad tą sytuacją... boja oszaleję. – Charles, nie bądź taki... proszę... i nie zjawiaj się tak nieoczekiwanie... – Przepraszam... ale musiałem cię zobaczyć... nadal jesteś mi bliska. Co chcesz, żebym zrobił? Musimy przynajmniej zostać przyjaciółmi, teraz nadarza się okazja, żeby... właśnie teraz... oczywiście nie uczynię nic wbrew twojej woli... Proszę... Posłuchaj, czy nie mogłabyś przyjść do mnie wraz z mężem, wpaść na drinka jutro o szóstej, no, powiedzmy o piątej albo o siódmej, kiedy ci odpowiada. Przyjdźcie do śmiesznego, poczciwego „Shruff End”. Chcę, żebyś go zobaczyła. Dlaczego nie możesz przyjść? Hartley siedziała zgarbiona, z głową wciśniętą w ramiona. Pognieciony kołnierzyk niebieskiej sukienki unosił do góry jej włosy. Patrzyła w dół, niemal ukryta za oparciem ławki. – Proszę, nie oczekuj od nas niczego, to znaczy, nie przychodź do nas ani nie zapraszaj nas... nie chodzimy na przyjęcia. – Przecież to nie będzie przyjęcie! – Nie robimy tego tylko dlatego, że... I nie biegaj za mną po ulicy, proszę... Ludzie zauważą. – Uciekałaś przede mną, ukryłaś się... – Tu, gdzie mieszkamy, ludzie nigdzie nie chodzą ani nie odwiedzają się dlatego tylko, że są sąsiadami. Żyją swoim własnym życiem. Ale ty mnie przecież znasz! I nie potrzebujemy urządzać żadnych „przyjęć”, a jeśli chodzi o zachowywanie tych śmiesznych konwenansów, to ja ich także nienawidzę. Hartley, ja tego nie zniosę. Czy nie możesz mi tego wytłumaczyć? Teraz dopiero na mnie spojrzała. Zauważyłem, że dziś nie umalowała ust, i to pomogło mi odnaleźć w niej dawną Hartley, dostrzec w starej kobiecie dawną młodą dziewczynę. Jej łagodna, okrągła, blada i pomarszczona twarz posmutniała teraz, pojawił się na niej pełen rezygnacji smutek, jakiego nigdy u Hartley nie dostrzegłem, nawet wtedy gdy miała ode mnie odejść. W tym jej smutku kryła się jednak jakaś stanowczość, prawie ostrożność; Hartley sprawiała wrażenie napiętej, a ożywione spojrzenie nie było nieprzytomne. Uniosła lekko spuchnięte dłonie i bezskutecznie wygładzała pognieciony kołnierzyk. – Co tu jest do tłumaczenia, dlaczego miałabym... – Czy uważasz, że nie zachowuję się jak dżentelmen? – Ach, nie, nie... Słuchaj, muszę iść do fryzjerki. – Wtedy zachowywałem się jak dżentelmen i do czego to doprowadziło! Nigdy cię do niczego nie zmuszałem. Uwierzyłem, kiedy mi powiedziałaś, że wyjdziesz za mnie. Kochałem cię. I nadal kocham. Powiedziałaś wtedy, że nie mogłabyś mi zaufać. Uważałaś, że nie dochowam ci wierności i tak dalej. O Boże! Może i teraz uważasz, że nie możesz mi zaufać... Ale wierz mi, w moim życiu nie ma żadnych kobiet, ani jednej, jestem sam, naprawdę sam. Chcę, żebyś o tym wiedziała. – Nie potrzebujesz mi tego mówić. To nie ma znaczenia. – Ma. Nie zrozum mnie źle. Chcę po prostu, żebyś wiedziała: to jestem ja, taki sam jak dawniej, więc nie masz się czym martwić. – Muszę iść do fryzjerki. – Hartley, proszę... Zresztą, dobrze... a właściwie dlaczego miałabyś mi cokolwiek tłumaczyć? Czy chcesz, żebym sobie poszedł i nigdy już nie próbował się z tobą zobaczyć? Oczywiście nie chciałem, żeby powiedziała „tak”, i nie zrobiła tego. – Nie, nie chcę. Sama nie wiem, czego chcę. Ton żalu, jaki zabrzmiał w jej głosie, ton, z którego chyba wynikało, że jestem jej potrzebny, sprawił, że poczułem się o wiele szczęśliwszy, i rozjaśniło mi się w głowie. – Hartley, kochanie, musimy porozmawiać, wiesz, że musimy. Przecież mamy sobie tak wiele do powiedzenia, prawda? Nie chcę ci wyrządzać krzywdy. Moja miłość do ciebie wtedy, przed laty, była taka skomplikowana, tyle zaszło między nami nieporozumień, które teraz zostały wyjaśnione, więc wszystko się jakoś ułoży i znów wrócą dawne dni. Czy ty tego nie rozumiesz? Możemy zostać prawdziwymi przyjaciółmi. Ja naprawdę chcę poznać twojego męża. – Poczułem się zobowiązany, by dodać: – A tak na marginesie, on mi się bardzo podoba. – Zabrzmiało to fałszywie. Hartley znów zgarbiła się na ławce. – W każdym razie musimy porozmawiać. Tyle rzeczy pragnę ci powiedzieć, zanim będzie za późno. Chcę ci zadać setki pytań. Nie chcę wiedzieć, co się wtedy stało, ale chcę, żebyś mi opowiedziała o sobie, o swoim życiu, i o... och... o Tytusie. Bardzo bym chciał go poznać. Może mógłbym mu pomóc. – Pomóc? – Tak. Dlaczego nie? Na przykład materialnie albo... znam dobrze świat, Hartley, w każdym razie niektóre środowiska. Co Tytus chce robić, co on studiuje? Hartley westchnęła głęboko, po czym potarła sobie policzki czerwonymi dłońmi. Wyjęła chusteczkę, tę samą co wczoraj, poplamioną pomadką do ust. Łzy napłynęły jej do oczu. – Hartley... kochanie. – On wyjechał, uciekł, straciliśmy go z oczu, nie wiemy, gdzie jest. Nie mamy od niego wiadomości prawie od dwu lat. Wyjechał. – O Boże... – Ludzka dusza jest tak niegodziwa i przebiegła, że natychmiast się ucieszyłem, iż Hartley ma zrozumiały powód do smutku, że zwierzyła mi się i że zapłakała w mojej obecności. To zrodziło współczucie i nawiązaliśmy jakiś kontakt psychiczny. – Tak mi przykro. Ale czy nie można go odszukać? Zawiadomiliście policję? Są sposoby, żeby odnaleźć zaginionego. Mógłbym w tym pomóc. Hartley wytarła twarz, potem wyjęła z torebki lusterko i puder w kamieniu; przypudrowała policzki i pod oczami. Widziałem tak wiele tak pudrujących się kobiet, ale po raz pierwszy zobaczyłem, jak Hartley dopełnia tego drobnego rytuału próżności. – Nie możesz nam pomóc – powiedziała. – I nie próbuj, proszę. Lepiej zostaw nas w spokoju. – Hartley, nie zostawię cię w spokoju, musisz się z tym pogodzić i pomyśleć, jak postępować ze mną po ludzku. Czyżbyś się bała, że się znów we mnie zakochasz? Wstała, podniosła koszyk, który stał obok mnie, i włożyła do niego torbę. Obszedłem dookoła ławkę i objąłem ją mocno. Nadal czułem się tak, jakbym robił coś niemożliwego. Hartley na chwilę skłoniła głowę i potarła szybko czołem o moją koszulę. Poczułem na piersi ciepło jej rozpalonej twarzy. Zaraz jednak odepchnęła mnie i ruszyła w kierunku drzwi. Poszedłem za nią. – Kiedy cię zobaczę? – Przestań, proszę. Zakłócasz nam spokój. I nie pisz do mnie, proszę. – Hartley, o co chodzi? Pozwól, żeby sprawy potoczyły się swoim własnym torem. Kochaj mnie choć trochę, nikomu nie stanie się przez to krzywda. A może uważasz, że jestem dla ciebie zbyt „wielki”? Nie. Nie jestem, wiesz o tym. Jestem po prostu twoim najstarszym przyjacielem. – Nie rób nic, napiszę do ciebie, później. – Obiecujesz? – Tak. Napiszę. Tylko nie przychodź. – Nie chcesz mi nic wytłumaczyć? – Nie mam nic do wytłumaczenia. Zostań tu, proszę. I wyszła z kościoła. Najdroższa Lizzie! Zastanawiałem się nad tym, co mi napisałaś w swoim miłym, rozsądnym liście, i nad tym, co mi powiedziałaś, kiedy spotkaliśmy się w wieży. Muszę Cię poprosić o przebaczenie. Myślę, że chyba to Ty masz w końcu rację. Kocham Cię, ale być może rozpatrywanie przeze mnie naszego wpólnego życia w kategoriach (jak twierdzisz) abstrakcyjnych nie jest najlepszym wyrazem tej miłości. Moglibyśmy narobić tylko zamieszania i unieszczęśliwić nas oboje. Twoje „podejrzenia” w stosunku do mnie są pewno istotnie uzasadnione i nie Ty pierwsza masz w tej materii wątpliwości. Może stałem się naprawdę już nazbyt niespokojnym Don Juanem? A więc lepiej rozegrajmy to wszystko inaczej; niekoniecznie musimy jednak uznać to zakończenie za smutne. Musimy oboje patrzeć na to realistycznie, zwłaszcza że wchodzi tu w grę szczęście jeszcze kogoś. Wzruszył mnie bardzo opis Twego stosunku do Gilberta i jestem pod dużym wrażeniem tego, co sam widziałem. To z Twojej strony duże osiągnięcie, które należy uszanować. Cóż to ma za znaczenie, czym ludzie w rzeczywistości są dla siebie nawzajem, dopóki się miłują i są sobie wierni. Bardzo słusznie kładziesz taki nacisk na to słowo. Wątpiłaś w moją zdolność do lojalności, a i ja jestem bliski tego, bym zaczął podzielać Twoje wątpliwości, i zaczyna mnie ogarniać niepokój, co by się stało, gdybyśmy zaryzykowali. Co prawda nigdy nie powiedzieliśmy sobie wyraźnie, czego od siebie oczekujemy. Oboje mamy szczęście, że jesteśmy szczęśliwi, że jest tak, jak jest, i możemy uważać naszą dawną serdeczną przyjaźń, teraz odnowioną, za swego rodzaju premię. Nie chcemy już więcej przeżywać niepokoju i zamieszania, prawda? Masz całkowitą słuszność. Będę szanował Twój rozsądek, Twoje Życzenia, a także prawa mego starego przyjaciela, Gilberta. To ważne, jak powiedziałaś, że wszyscy troje lubimy się nawzajem, więc, jak słusznie nalegasz, cieszmy się tą szczerą, pozbawioną zaborczości, wzajemną sympatią. Zapomnij zatem, proszę, o moim pierwszym, idiotycznym liście, na który tak rozsądnie i odważnie mi odpowiedziałaś, oraz o tym, że zachowałem się wobec Ciebie tak brutalnie w czasie naszego ostatniego spotkania. Szczęściarz ze mnie, że mam takich przyjaciół jak Ty i Gilbert. Mam zamiar strzec tej przyjaźni jak skarbu w sensowny i, mam nadzieję, wielkoduszny sposób. Będę oczekiwał z niecierpliwością naszego spotkania w Londynie, dokąd się wkrótce wybieram. Dam Ci znać. Przyjmijcie oboje najserdeczniejsze życzenia i, jeśli mogę je Wam z takim opóźnieniem złożyć, gratulacje. Bywaj zdrowa, Lizzie, i pamiętaj o mnie. Twój stary przyjaciel Charles Tak brzmiał list do Lizzie, częściowo obłudny, częściowo szczery, który napisałem po południu tego dnia, kiedy spotkałem się z Hartley po raz drugi w kościele. Powróciłem wtedy do domu półprzytomny; byłem nieszczęśliwy i niezdecydowany. Przez chwilę zastanawiałem się bezowocnie nad tym, co mam począć, i w końcu zdecydowałem, że mogę na razie zrobić przynajmniej jedną sensowną rzecz i jakoś zabić czas, a mianowicie, pozbyć się Lizzie. Nie pociągało to za sobą żadnych duchowych rozterek i nie stwarzało żadnych problemów; wystarczyło napisać stosowny list, koncentrując się na tej osobie wystarczająco długo, żeby go skończyć. Jak całkowitej zmianie uległa każda cząsteczka mojej osobowości, świadczy fakt, że moja koncepcja dotycząca Lizzie teraz wydaje mi się zupełnie szalona – przed jej konsekwencjami ocalił mnie na szczęście zdrowy rozsądek samej Lizzie i za to ją błogosławię. Jakiś płomień wypełzł z przeszłości i spalił doszczętnie gmach wszystkich moich intencji. Jedno stało się w każdym razie dla mnie jasne w ciągu tych ostatnich dwóch dni (wydawały mi się miesiącami), a mianowicie: miałem słuszność, uważając, że w moim życiu była tylko jedna prawdziwa miłość. Jak gdybym w duszy poślubił Hartley dawno temu i po prostu nie wolno mi było rozglądać się za kimś innym. Oczywiście, wiedziałem o tym przez cały czas, ale kiedy ją znów zobaczyłem, to poczucie, że całkowicie należymy do siebie, utwierdziło się z całą siłą; wbrew najbardziej wyrafinowanym cierpieniom, jakie zesłał na nas los, wbrew wszystkiemu, co się wydarzyło, należeliśmy do siebie. Kiedy pisałem list, udało mi się skoncentrować na osobie Lizzie, myślałem o niej z jakąś wielkoduszną, pełną rezygnacji czułością. Miałem przed oczami jej rozpromienioną, uśmiechniętą twarz z czasów, gdy Lizzie była młodsza, kiedy tak często zaśmiewaliśmy się z tego jej zadurzenia we mnie. Mimo niewiarogodnej gaucherie [niezręczność.] mojej „koncepcji”, chyba całkiem przypadkowo pozyskałem w Lizzie przyjaciela, którego oddanie i lojalność mogą nawet pewnego dnia okazać się cenne. Ale teraz trzeba przygotować się do akcji. Teraz muszę odsunąć na bok wszystkie sprawy i pozbyć się wszelkich „interesujących powiązań”, pociągających za sobą rozmowy, listy, wizyty. Nie miałem czasu na takie „bałaganienie” i byłoby zbrodnią wplątywanie się w coś takiego. Wzmianka o tym, że mam przyjechać do Londynu, jest czystym wymysłem; napisałem tak dlatego, żeby zatrzymać Lizzie w mieście. Nie zniósłbym teraz wizyty tej histeryczki w „Shruff End”. Ukręciłem łeb wszystkim sprawom i na dziwnej, czystej, otwartej scenie przyszłości pozostało teraz tylko jedno. A więc niech Lizzie z Gilbertem pozostaną w rezerwie, jestem nawet gotów okazać mu teraz życzliwość. Czyżby ta moja wielkoduszność, zastanawiałem się, okazała się pierwszym symptomem narodzin nowej, zmienionej, oczyszczonej istoty, która się poczęła we mnie wraz z powrotem Hartley? Czyżby Hartley, widzianej, ale nie tkniętej, kochanej, ale nie posiadanej, było przeznaczone uczynić mnie świętym? Jakie to dziwne i znamienne, że przyjechałem właśnie tutaj, żeby okazać skruchę za swój egoizm! Może to ostatecznie przypieczętuje mistyczny związek z moją jedyną miłością? Była to niezwykła myśl, lecz miała swój głęboki sens i zrodziła się w mojej głowie z braku alternatywy. Czy nie ma dla mnie na pewno innego wyjścia? Wiedziałem oczywiście, że jednym z atutów tej „niezwykłej koncepcji” jest to, że koi mnie obietnicą szczęścia, co prawda szczęścia niezwykle wysublimowanego i jakby rozrzedzonego. Inne możliwości, ściślej łączące się z koszmarnymi wydarzeniami ostatnich dni, wydawały mi się mniej konkretne i mniej przyjemne. Ogarnęło mnie nagle niejasne pragnienie, by zacząć działać, co nie licowało chyba z moimi aspiracjami do świątobliwości. Ale co mogłem zrobić? Zacząć szukać Tytusa? Przynajmniej teraz znałem odpowiedź na zasadnicze pytanie – Hartley jest nieszczęśliwa. To zaś nasuwało następne zasadnicze pytanie: Dlaczego jest nieszczęśliwa? Czy tylko dlatego, że jej syn zniknął bez wieści, czy też są inne jeszcze powody? Dlaczego nie chce pozwolić, bym jej pomógł? Dlaczego nie zwierzyła mi się ze swych kłopotów? Czy nie jest jednak naiwnością oczekiwać zwierzeń od kobiety, której nie widziałem przeszło czterdzieści lat? Ja zachowałem w pamięci jej żywy wizerunek, ale dla niej może stałem się już tylko cieniem, niemal zapomnianym kolegą ze szkolnej ławki? Nie, nie mogłem w to uwierzyć. A może przeciwnie, może nadal tak bardzo mnie kocha, że nie ufa samej sobie i boi się mnie widywać? Czy wyobraża sobie, że mam przystojną, elegancką kochankę, o którą byłaby zazdrosna i z jej powodu nieszczęśliwa? Co ona robiła wtedy na drodze nad morzem, kiedy nagle ujrzałem ją w świetle reflektorów samochodu Rosiny? Czy przyszła tam, żeby mnie szpiegować, dowiedzieć się, jak się sprawy mają? Obiecała, że napisze. Ale czy napisze? A jeśli napisze, to czy wszystko „wyjaśni”? Czy potrafię czekać, czy będę do tego zdolny, żeby po prostu czekać i czekać, może bez końca, na ten list i być jej posłusznym, i nic nie robić? Tak bardzo pragnąłem „wytłumaczyć się”, wyrzucić z siebie wszystko, co czuję i myślę, a czego w czasie tych rozpaczliwie krótkich spotkań nie udało mi się wyrazić. Czy powinienem napisać do niej długi list? Gdybym to zrobił, z pewnością nie zawierzyłbym go poczcie. To sprowadziło mnie z powrotem do osoby le mań. Dlaczego Hartley jest nieszczęśliwa? Czy dlatego, że jej mąż jest zazdrosnym tyranem, awanturnikiem, który nigdy nikomu nie pozwolił się do niej zbliżyć? Czy dlatego? A jeśli tak... Jakże mój umysł obruszył się na tę myśl, ileż niesamowitych perspektyw i ziejących ogniem przepaści otworzyło się nagle przede mną. Jednocześnie wiedziałem, że święte uczucie do Hartley, wierność wobec niej, które muszę zachować nieskazitelne, wzbraniają mi takich rozważań. Nie miałem ochoty gotować lunchu. Usmażyłem sobie jajko, lecz nie mogłem go zjeść. Wypiłem trochę młodego beaujolais, które mi przysłano z hotelu „Pod Krukiem”. (Owo beaujolais i kilka butelek hiszpańskiego czerwonego wina zastałem pod drzwiami, kiedy wróciłem ze wsi.) Potem zabrałem się do pisania listu do Lizzie, który przytoczyłem powyżej. I nagle pomyślałem sobie: kąpiel podniesie mnie na duchu, więc trochę sobie popływam. Zaczął się właśnie przypływ, morze było bardzo spokojne i jaśniejsze niż zwykle. Patrząc w dół ze swego „urwiska”, zanim skoczyłem do wody, zobaczyłem falujące w wodzie długie pędy wodorostów i przemykające między nimi rybki. Pływałem potem spokojnie, oceniając wszystko dokoła ze szczególnego punktu widzenia pływaka, i czułem, że należę do tego morza, a ono należy do mnie. Szklista powierzchnia wody lekko falowała, przesuwając się wolno koło mnie, jak gdyby wzruszała zadumana ramionami, unosząc w roztargnieniu swego miłośnika. Nadleciało kilka mew z najbardziej żółtymi dziobami, jakie można sobie wyobrazić, i zaczęły mnie obserwować. Nie lękałem się wyjścia z wody, podpłynąłem do urwiska, podciągnąłem się do góry, uczepiwszy się rękami i nogami skały, i wydostałem na brzeg. Właściwie nietrudno wspiąć się na to urwisko, jak już wspomniałem, tylko że człowiek jest nieustannie unoszony ku niemu i nagle zmywany przez fale, tak że nie sposób uchwycić się porządnie skał, bo nie można dłużej utrzymać w jednym miejscu palców rąk i nóg. Kiedy byłem jeszcze w wodzie, pomyślałem, jak niewiele dla mnie znaczy to, że Hartley nie jest już piękna. Jak to dobrze, ucieszyłem się i trzymałem się tej myśli. Serce moje wezbrało czułością i trochę się uspokoiłem. Potem jak głupi usiadłem na słońcu, ale było zbyt gorąco – zanurzenie w wodzie przywróciło mi rozsądek. Może nie myliłem się, uważając, że morze to źródło spokoju, lek ten jednak nie skutkuje, kiedy go się wypija jednym haustem. Kuracja wymaga samodyscypliny. Spacerowałem dokoła, parząc sobie stopy o rozgrzane skały. Zajrzałem do kilku jeziorek skalnych, niestety nie sprawiało mi to już przyjemności i nie potrafiłem dłużej koncentrować uwagi na tych olśniewających maleńkich cywilizacjach, mimo że przy intensywnym świetle kolorowe kamyczki i drzewka wodorostów wyglądały jak klejnoty Fabergego. Obserwowałem taniec krewetek i przemieszczające się pełzającym ruchem zielone przezroczyste ślimaki i znów spostrzegłem długiego wijącego się robaka, który przypomniał mi mojego potwora morskiego. I nagle, ku swemu niezadowoleniu, spostrzegłem kilku turystów (przypuszczam, że byli to goście hotelu „Pod Krukiem”) na moim terenie. Przyglądali się wieży. Wszedłem do domu. Piekły mnie plecy, a głowa pękała z bólu. Wiedziałem, że wkrótce będę musiał coś zrobić, dopełnić jakiegoś rytuału, który być może odmieni moją sytuację. Wiedziałem oczywiście, co chciałbym zrobić: najchętniej pobiegłbym prosto do Hartley. Nawet jej jeszcze nie pocałowałem. Jakże nieśmiały i bezwolny byłem tego ranka w kościele. Ale będę musiał coś wymyślić, żeby nie pędzić tak na łeb, na szyję. Jak pozbawiony prochów narkoman, normalne rozrywki uważałem za całkiem bezsensowne. Wszystko, co teraz robiłem, musiało mieć związek z jednym centralnym punktem świata. Postanowiłem, ot tak, po prostu, żeby się czymś zająć, pójść do wsi i wysłać list do Lizzie. Naturalnie, miałem nadzieję, że spotkam tam Hartley, choć nie sądziłem, żeby tak się stało. Było późne popołudnie i wszystko tonęło w takim świetle, na widok którego jeszcze niedawno miałbym ochotę krzyczeć z radości. Kiedy przeszedłem na drugą stronę drogi na grobli, spostrzegłem kilka listów leżących w psiej budzie. Wyjąłem je i okazało się, że jeden jest od Lizzie. Rozerwałem kopertę i zacząłem czytać, idąc. Mój kochany! Oczywiście odpowiedź moja brzmi: tak. Wybacz mi, proszę, ten mój chaotyczny list w związku z Twoją cudowną propozycją; wyrażone przeze mnie obawy okazały się niemądre i niegodziwe. Jestem Twoim paziem, zawsze nim byłam. Czy nie przybiegłabym do Ciebie, choćby na chwilę, gdybyś mnie potrzebował? Nie powiedziałam jeszcze nic Gilbertowi i nie wiem, jak to zrobić. Jak się spotkamy, proszę, bądź miły i pomóż mi w tym. Nie mogę go ot tak, po prostu porzucić. Muszę znaleźć jakiś sposób, żeby go zbytnio nie urazić. Zrozum to, proszę. Chcę Cię jak najszybciej ujrzeć. Tyle mam Ci do powiedzenia. Czy mam przyjechać do Ciebie, czy Ty będziesz w Londynie? Tak bym chciała do Ciebie zatelefonować. (Ty nie dzwoń do mnie ze względu na Gilberta.) A tak na marginesie, powiedziałam Gilbertowi, że piszę do Ciebie, bo mnie o to zapytał. Proponuję, żebyś zjadł z nami obiad w poniedziałek w przyszłym tygodniu, jeśli będziesz w mieście. Wspominam o tym, ale nie wyobrażam sobie, żebyś miał na to ochotę w obecnej sytuacji. Tak bardzo Cię kocham Lizzie Ogromnie się boję, że jesteś na mnie zły. Proszę, uspokój mnie szybko. Westchnąłem, przeczytawszy tę raczej przebiegłą epistołę; sprawiła mi ona minimalną przyjemność. Cóż to za „propozycję” rzekomo jej przedstawiłem? Pisze tak, jak gdyby usiłowała mnie do czegoś zobowiązać. Nie powiedziała jeszcze nic Gilbertowi, nic też nie wskazuje na to, że ma zamiar go porzucić. Nie czułem potrzeby zastanawiania się nad stanem umysłu Lizzie; nie miało to teraz żadnego znaczenia. Przyspieszyłem kroku i dotarłem do poczty tuż przed jej zamknięciem. Wrzuciłem list do Lizzie do skrzynki i wysłałem telegram następującej treści: TWÓJ PIERWSZY SĄD SŁUSZNY. SZCZEGÓŁY W LIŚCIE, KTÓRY MINĄŁ SIĘ Z TWOIM. WKRÓTCE W LONDYNIE. PRZYJMUJĘ Z WDZIĘCZNOŚCIĄ ZAPROSZENIE TWOJE I GILBERTA. UŚCISKI. CHARLES Tyle wystarczy, by wyjaśnić sytuację i zatrzymać Lizzie w Londynie. Nie miałem zamiaru jeść z nimi obiadu i postanowiłem w ostatniej chwili odwołać swój przyjazd. Wyszedłem na ulicę. Świeciło jeszcze słońce i w jego wieczornym blasku nawet dachówki rzucały niewielki cień, a bielone wapnem ściany wydawały się srebrzystozłote. Ruszyłem w stronę kościoła. Zajrzałem do wnętrza: był pusty, pogrążony w mroku, przepełniony zapachem róż, które majaczyły białą plamą w mętnym, pełnym kurzu powietrzu. Po chwili opuściłem kościół i przez jakiś czas oglądałem różnorodne statki żeglujące po kamieniach nagrobnych; oświetlały je ukośne promienie słońca i uwypuklały płaskorzeźby. Idąc ulicą, zauważyłem, że gospoda „Pod Czarnym Lwem” jest otwarta. Wstąpiłem tam. Jak zwykle na mój widok zapadła cisza. – Widział pan jeszcze jakieś duchy? – zapytał Arkwright, podając mi jabłecznik. – Nie. – Pytał pan kiedyś o duże węgorze – dorzucił ktoś inny. – Widział pan je? – Nie. – A foki? – Nie. – Nic nie widział. Zaczęto chichotać. Byłem głodny, więc zjadłem kanapkę z serem i jakąś okropną wieprzowinę w cieście. Usiadłem na chwilę i przejrzałem pozostałe listy. Nie zwracałem uwagi na towarzystwo w gospodzie i nie obchodziło mnie, czy oni sobie z tego zdają sprawę. Panna Kaufman przysłała mi jedynie listy prywatne, ale żaden mnie nie zainteresował. Jeden tylko może sprawiłby mi przyjemność dawniej; pochodził od Sydneya Ashe, który opisywał swoje zabawne perypetie w Stratfordzie w Ontario. Zauważyłem też list od znajomego fizyka, Wiktora Bansteada z Cambridge (już chyba o nim wspominałem). Zmiąłem całą korespondencję, łącznie z listem od Lizzie, i wrzuciłem do najbliższego kosza. Po chwili już w nim grzebałem, żeby ją stamtąd wydostać, śledzony rozbawionymi spojrzeniami zebranych. Wepchnąłem wszystko do kieszeni i powiedziałem dobranoc. Nikt mi nie odpowiedział. Ledwie zamknąłem za sobą drzwi, w gospodzie rozległ się długotrwały śmiech. Nie poszedłem na ukos ścieżką, tylko ruszyłem prosto drogą prowadzącą do portu. Gdy tylko znalazłem się poza wsią, przystanąłem i popatrzyłem w kierunku wzgórza. Słońce stało nisko i gdzieniegdzie w oknach błyszczały już światła, dziwnie blade. Jestem dalekowidzem i do czytania listów używałem pincenez, ale bungalowy na wzgórzu widziałem całkiem wyraźnie. Wydawało mi się, że w saloniku „Nibletts” pali się małe światło. Zjedli już pewnie kolację i teraz oglądają telewizję. W milczeniu? Nie potrafię sobie wyobrazić małżeńskiego życia, pomyślałem. Jak taki stan rzeczy jest w ogóle możliwy? Poczułem przemożne pragnienie, by pójść na wzgórze i zapukać do drzwi „Nibletts”. A gdybym się tak tam zjawił z butelką szampana?... Wymyśliłem już sposób, żeby jakoś przeżyć nadchodzące godziny. Przecież jutro rano mógł przyjść list od Hartley. Gdyby nie przyszedł... to wtedy... wtedy zdecyduję, co robić. Zacząłem się zastanawiać, gdzie w tym ich małym domku Hartley mogłaby pisać czuły list. W łazience? On musi chyba czasami gdzieś wychodzić? Czy to będzie czuły list? Małżeństwo to naprawdę tajemnicza instytucja. Doszedłem do portu. Spokojne morze ledwo słyszalnie pluskało o brzeg. Port był pusty i spokojny, ciemnawy, odgrodzony mocnym ramieniem kamiennego mola, które zdawało się emanować jak gdyby gęste sproszkowane światło. Spacerując, czułem pod stopami ciepło nagrzanych kamieni. Nisko nad falami przeleciał kormoran: czarny, złowróżbny, w kształcie krzyża. Teraz już świecił na niebie duży, blady, zamglony księżyc i pierwsza jasna wieczorna gwiazda. Dalej, w „kąpielisku dla pań”, dwóch chłopców bawiło się pośród ciemnych morskich wodorostów, ale zachowywali się cicho, jak gdyby urzekł ich czar tej późnej godziny. Ruszyłem wolno traktem nadbrzeżnym w kierunku „Shruff End”, minąłem swój domek i stałem przez jakiś czas, obserwując Zatokę Kruka i światła hotelu odbijające się w wodzie. Wieczorna gwiazda zmieniła kolor i ze złotej stała się srebrna, a księżyc jakby się zmniejszył, zaostrzyły się jego kontury, i świecił teraz jasnym blaskiem. Zawróciłem w końcu i kiedy skręciłem na drogę na grobli, zauważyłem nagle dziwne migotanie wewnątrz domku, jak gdyby przesuwało się tam jakieś światło. Przystanąłem i patrzyłem. Światło paliło się przez chwilę jasno, potem przesunęło się niżej, stało się bardziej mgliste za jednym z frontowych okien i zgasło. Ktoś tam chodził ze świecą. W pierwszej chwili pomyślałem, że to Hartley. Ale po zastanowieniu się doszedłem do wniosku, że to raczej Rosina. Kiedy doszedłem do domku, spostrzegłem jej koszmarny czerwony samochodzik zaparkowany tam, gdzie poprzednim razem, za występem skalnym. Ogarnęła mnie taka złość, że kopnąłem jedno z kół. Nie zniósłbym teraz widoku Rosiny. Obecność tej kobiety w moim domu była obecnie świętokradztwem. Widok jej impertynenckiej twarzy obudziłby we mnie bezinteresowną złość. Nie zniósłbym żadnej koszmarnej, wulgarnej kłótni. Nie wiedziałbym, jak się pozbyć tej baby. Długimi krokami, na palcach, przemierzałem drogę na grobli, obszedłem dom dookoła i przystanąłem na trawniku. Mogłem stąd zajrzeć do kuchni. Tak, była tam Rosina. Na stole stały dwie palące się świece, a ona próbowała bezskutecznie zapalić jedną z moich lamp. Pewnie przy tych próbach zdołała już całkowicie zniszczyć knot. Widziałem jej skupione kosę oczy wpatrzone w lampę i poruszające się ze złością wargi, gdy energicznie przykręcała i podkręcała knot, przytykając do niego płomień zapałki. Nagle lampa buchnęła jasnym płomieniem, zafilowała i zgasła. Rosina miała na sobie coś czarnego i białą spódnicę, jej ciemne włosy, puszczone luźno, niemal falowały w płomieniu świecy. Wycofałem się spokojnie ze swego punktu obserwacyjnego, zabierając po drodze koc i poduszki, które leżały na trawie. Dobrze, że zjadłem coś w barze, bo głód przyciągnąłby mnie do domu. Wdrapałem się po skałach aż do miejsca, skąd domek mój był niewidoczny, i znalazłem zakątek blisko morza, nad samą wodą – długie, wąskie wgłębienie, gdzie opalałem się kilka razy w okresie, który określiłem w tej książce jako „prehistoria”. Noc była bardzo ciepła, bardzo spokojna i kiedy ułożyłem się do snu, pozostawiwszy w bezpiecznym miejscu okulary, pomyślałem ze smutkiem: dlaczego nie wpadłem na pomysł, żeby tu spać przez te wszystkie dni, kiedy byłem szczęśliwy? Znajdowałem się blisko morza, które pluskało lekko o skały pode mną, i czułem się tak, jakbym leżał w łódce. A ponieważ moje skalne łóżko opadało nieco ku wodzie, mogłem leżeć z głową wspartą na poduszce i patrzeć na linię horyzontu, w której sierp księżyca tworzył nie całkiem nieruchomą srebrną szczelinę. Pierwsze gwiazdy świeciły już jasno i wyraźnie. Pojawiało się ich coraz więcej i więcej. Leżałem na plecach owinięty w koc, z rękami złożonymi na piersiach i modliłem się, żeby wszystko ułożyło się między nami, mną i Hartley, dobrze i żeby to moje wierne pamiętanie o niej przez całe życie, w którym widziałem teraz swój mistyczny związek małżeński, nie uległo zniszczeniu, nie zatraciło się i żeby wyszło nam na dobre. A potem, jak gdyby duch, do którego się modliłem, doradził mi, co mam począć, próbowałem wyłączyć swoją osobę z tych rozważań i modlić się tylko za Hartley: o to, żeby ona była szczęśliwa, żeby Tytus powrócił do domu, żeby kochał ją mąż i żeby ona kochała jego. To już było trudniejsze. Właściwie tak trudne, że pokusa, którą sobie uświadamiałem już wcześniej i tak stanowczo od siebie odsuwałem, zaczęła wpełzać znów ukradkiem gdzieś z boku do mej świadomości, choć starałem się, jak mogłem, by mieć tylko na względzie dobro Hartley. Czy to przez tego Fitcha, tego Bena czy jak mu tam na imię, tego zazdrosnego tyrana, Hartley jest nieszczęśliwa? Jeśli tak, to może...? Podjąłem w końcu decyzję. Jeśli rano nie dostanę listu od Hartley, pójdę do „Nibletts” bez względu na to, jakie, cholera, pociągnie to za sobą konsekwencje, ponieważ... muszę znać... odpowiedź... na to pytanie. I nagle stwierdziłem, że nie myślę już o Hartley, ale o mojej matce. Widziałem jej twarz pokrytą zmarszczkami, zaniepokojoną, pełną dezaprobaty i miłości. Potem ujrzałem stryjenkę Estellę w okrągłym słomkowym kapelusiku, siedzącą przy kierownicy białego rolls- royce’a. Wiedziałem, że widok stryjenki Estelli prowadzącej taki duży wóz podniecał mojego ojca. Podniecał także stryja Abla. A także mnie. Stryjenka Estella w szerokiej opasce na włosach, przypominającej rzymską mitrę, opasce, jakiej używaliśmy, płatając psie figle podczas tłumaczenia tekstów łacińskich. Stryjenka Estella tak dobrze grała w tenisa. W „Ramsdens” mieli kort tenisowy. Jak to możliwe, że ona, taka śliczna, taka wesoła, była podobna do Jamesa, milczącego, zamkniętego w sobie, chodzącego wiecznie z ponurą miną. Jakaś przejrzysta maska podobieństwa została nałożona na jego twarz, tak jak maskę Hartley nosiło dla mnie tyle kobiet przez te wszystkie lata. Nawet ta śmieszna stara kobieta we wsi, która była tak do niej niepodobna. Czyżbym zapomniał już, że tą śmieszną starą kobietą jest właśnie Hartley? Czyżby więc James był w istocie stryjenką Estellą? Teraz stryjenka Estella tańczy na ciemnej obracającej się płycie gramofonowej. Wiruje pośrodku płyty, tam gdzie znajduje się nalepka, i nagle sama staje się tą nalepką, twarzą z podartego papieru i ten podarty papier obraca się razem z płytą. Przez cały czas mam oczy otwarte, w każdym razie staram sieje mieć otwarte, ale one bez przerwy mi się zamykają. Chciałem obserwować gwiazdy, bo tam właśnie można zobaczyć najdziwniejsze meczy. Jasny satelita, dzieło rąk ludzkich, bardzo wolno, jak gdyby ostrożnie, przeciął wielkim łukiem niebo z jednej strony na drugą. Nie krąży zbyt daleko ten przyjazny satelita odbywający bez końca drogę dookoła naszego globu, wykonujący swoje zadania. Po chwili o wiele, wiele dalej, gwiazdy rozbłyskują nagle jasnym światłem, spadają i nikną. Te spadające gwiazdy mkną cicho w dół i gasną, znikają w zupełnej ciszy. Spadają znikąd donikąd, wniwecz. Ileż ich tam jest! Jak gdyby całe niebo w końcu się rozpadło na kawałki i zostało ogołocone. Tak bym chciał pokazać to wszystko ojcu! Później dopiero uświadomiłem sobie, że zasnąłem. A kiedy otworzyłem oczy, ze zdziwieniem stwierdziłem, że niebo jest już całkiem inne; przestało być ciemne, zrobiło się teraz złote, jakby przysypane złocistym pyłem, jakby za gwiazdami, które widziałem przedtem, podniosły się jedna za drugą kurtyny. Teraz wpatrywałem się w bezkresne wnętrze świata, który jak gdyby wywracał się na drugą stronę. Gwiazdy i gwiazdy, gwiazdy za gwiazdami, same gwiazdy. Pojawiały się wciąż nowe i nowe, aż w końcu nie było już nic między nimi, za nimi, ani skrawka przestrzeni, żadnego światła, same gwiazdy i zamglony gwiezdny pył. Księżyc już zaszedł. Woda chlupotała teraz gdzieś wyżej, bliżej, muskając skałę tak delikatnie, że jej ruch wydawał mi się jakąś wibracją. Morze pociemniało z pokorą w obliczu gwiazd, które płynęły teraz tak, jak gdyby oglądało się rotację niebios jako rodzaj gigantycznej krepitacji. Tyle że teraz tam, w górze, już się nic nie działo, żadna z gwiazd nie roziskrzała się nagłym blaskiem, żadna nie spadała, nie działo się nic, co człowiek może pojąć czy choćby sobie wyobrazić. Wszystko znajdowało się w ruchu, wszystko się zmieniało, było jednocześnie dostrzegalne i niepojęte. A ja przestałem być sobą, zostałem uwięziony niby atom, cząsteczka atomu, niezbędny, uwięziony obserwator, maleńkie lusterko, w którym odbija się obojętnie wszystko to, co w istocie nieustannie się gotuje, kipi. Złoto, złoto, samo złoto... Wreszcie się obudziłem. Wszystko zniknęło. Przez kilka sekund sądziłem, że widziałem te gwiazdy tylko we śnie. Wokoło zapanowała nagle okropna, niesamowita cisza, jak gdyby ucichły nagle tony jakiejś wielkiej symfonii albo ustał okropny, długotrwały, niemożliwy do opisania zgiełk. Czy zatem te gwiazdy były naprawdę widzialne i słyszalne, czy ja naprawdę słyszałem muzykę niebios? Wczesny świt wisiał nad skałami i nad morzem w tej strasznej, przejmującej ciszy, jak gdyby pochwycił ledwo dostrzegalne kształty i powoli wydobywał je z ciemności, w której pragnęły nadal tkwić. Nawet woda była teraz całkiem milcząca, nie słyszałem żadnego plusku, żadnej wibracji. Niebo stało się jasnoszare, morze popielate, matowe, skały ciemne, szarobrązowe. Czułem się teraz o wiele bardziej samotny niż wówczas, gdy widziałem nad sobą gwiazdy. Wtedy nie czułem lęku. Teraz się bałem. Uprzytomniłem sobie, że skostniałem z zimna. Skała, na której leżałem, była twarda, bolały mnie wszystkie kości, jakbym się potłukł. Ze zdziwieniem stwierdziłem, że poduszki i koce są mokre od rosy. Zrzuciłem więc z siebie okrycie, wstałem zesztywniały i rozejrzałem się dookoła. Spiętrzone skały zasłaniały mój domek. Wyobraziłem sobie własną ciemną postać w tej pustce, w tej okropnej ciszy porannego brzasku, gdy światło trudno jeszcze nazwać światłem, i przestraszyłem się samego siebie. Szybko położyłem się z powrotem na skale, naciągnąłem na siebie koce i zamknąłem oczy. Leżałem bez ruchu, ale nie wyobrażałem sobie, żebym mógł znowu zasnąć. A jednak zasnąłem i śniło mi się, że Hartley jest tancerką. Tańczyła na ogromnej scenie, na czubkach palców, ubrana w króciutką spódniczkę, w stroiku z błyszczących diamentów i czarnych piór na głowie. Od czasu do czasu wykonywała taneczny skok, a ja mówiłem wtedy: Ależ ona wisi w powietrzu!, to niesamowite, to wygląda, jakby lewitowała, przecież ona wisi nad sceną. I kiedy ją tak obserwowałem, szepnąłem do siebie z zadowoleniem: – Czy to nie cudowne, że oboje jesteśmy jeszcze tacy młodzi i mamy całe życie przed sobą? Jak ludzie starzy mogą być szczęśliwi? Jesteśmy młodzi i w pełni sobie to uświadamiamy, podczas gdy większość młodych ludzi traktuje swoją młodość jako coś całkiem naturalnego. – Scena, na której Hartley tańczyła, przedstawiała las, po chwili pojawił się na niej książę, także ubrany na czarno, i porwał Hartley. Jej głowa zwisała mu bezwładnie z ramienia, jak gdyby Hartley miała złamany kark. A ja zostałem i nadal myślałem: jak to cudownie, że jestem młody; miałem zły sen i wydawało mi się, że jestem stary. Byłem pewny, święcie pewny, że za tymi drzewami jest jezioro, a może moje morze. Kiedy się obudziłem, świeciło słońce, ale choć zawsze budząc się ze snu, wiem od razu, gdzie się znajduję, tym razem byłem bardzo wstrząśnięty, wciąż miałem przed oczami martwą twarz Hartley i jej bezwładnie zwisającą głowę. Ogarnęło mnie przeczucie, że stanie się coś złego, coś przerażającego, czego nie przeżyłem w tym śnie. Oparłem się na łokciu i powoli przypominałem sobie, dlaczego tu jestem na tej skale w blasku słońca, nad brzegiem błękitnego, szemrzącego cicho morza. Wstałem powoli i przeszył mnie ból, bo uświadomiłem sobie, jaki byłem zadowolony w tym śnie z tego, że jestem młody. Spojrzałem na zegarek. Dochodziło wpół do siódmej. I wtedy pomyślałem: jeśli nie dostanę dziś rano listu od Hartley, pójdę do „Nibletts”. To już postanowione. Poczułem dojmujący głód. Ciekaw byłem, czy Rosina spędziła noc w moim domku. Doszedłem po skałach aż do drogi i skierowałem się w stronę „Shruff End”. Zajrzałem do wnęki za skałą, gdzie Rosina zostawiła wóz. Nie było go tam. Ruszyłem dalej, przeciąłem drogę na grobli. Oczywiście nie dostarczono jeszcze poczty. Znalazłszy się w domku, przepatrzyłem dokładnie wszystkie kąty. Wszędzie leżały zużyte zapałki, ale moje łóżko nie nosiło śladów, że ktoś w nim spał. Ucieszyłem się z tego. Rosina musiała odjechać wczoraj późną nocą. Otworzyła butelkę wina i puszkę oliwek, zjadła trochę chleba. Nie zostawiła żadnej kartki, jedynym znakiem jej obecności były pozostawione na środku stołu w kuchni szczątki potłuczonej dosyć ładnej filiżanki. Mogło być gorzej. Czułem taki głód, że zjadłem grzankę, resztę oliwek i popiłem to herbatą. Potem usiadłem i czekałem, czekałem bez końca. A kiedy tak siedziałem, usiłowałem sobie przypomnieć to, co czułem w nocy, patrząc na gwiazdy. Pamięć o tym już się zacierała. Co chwila zaglądałem do psiej budy i o wpół do dziesiątej znalazłem w niej kilka listów. Żaden z nich nie był od Hartley. O wpół do jedenastej stałem przed drzwiami „Nibletts”. Kiedy szedłem ścieżką w kierunku „Nibletts”, zdołałem się oprzeć pokusie i nie zerkać z niepokojem na dom. Chciałem, żeby to wyglądało tak, jak gdybym zabłądził, i najlepiej było właśnie udawać, że całkiem niespodziewanie znalazłem się koło ich bungalowu. Już we wsi słabo mi się robiło na myśl, że jestem tak blisko Hartley. Teraz ten magnetyzm jej bliskości budził we mnie rozpaczliwe zuchwalstwo, czułem, że nie panuję nad sobą, że jestem zdecydowany na wszystko i staję się niebezpieczny. Nacisnąłem melodyjny dzwonek i jego anielskie pienia długo wibrowały wewnątrz domu. Potem rozległo się szuranie nogami, ale nie słyszałem żadnych głosów. Uprzytomniłem sobie, że przez matową szybkę w drzwiach majaczy moja głowa. Czy dużo osób ich odwiedza? Drzwi otworzył Ben. Zdążył się już stać „Benem” w moich myślach, tak bardzo usiłowałem wczuć się w myśli Hartley. Miał na sobie białą bawełnianą koszulkę, w której wyglądał na dość tęgiego. Był chyba nie ogolony; te części twarzy, których nie pokrywał niechlujny szczeciniasty zarost, lśniły od tłuszczu, na czole widniały błyszczące guzy. Kiedy zwierzęcym ruchem odrzucił do tyłu głowę, dostrzegłem ciemne wnętrze jego szerokich nozdrzy. – Dzień dobry – powiedziałem i uśmiechnąłem się. – O co chodzi? – zapytał z wyrazem zdziwienia autentycznego albo udanego, które zwalniało go od uśmiechu. – Och, wybrałem się na zdrowotną poranną przechadzkę i postanowiłem wpaść do państwa. Pomyślałem, że tak miło będzie na was znowu popatrzeć, na pana i na Hartley. Jesteśmy teraz sąsiadami. Coś przyniosłem. Czy mogę wejść na chwilę? – Zaplanowałem sobie tę scenę już przedtem i od razu postawiłem stopę na progu. Ben zerknął za siebie, potem jedną ręką otworzył drzwi wejściowe, drugą zaś drzwi do jednego z frontowych pokoi. Stał teraz z ramionami wyciągniętymi w ten sposób, że jego postać i dwoje drzwi tworzyło coś w rodzaju parawanu lub bariery, umożliwiających zapędzenie mnie do frontowego pokoju. Była to widocznie gościnna sypialnia; w tym niewielkim pokoju stała otomana, krzesło i komoda. Słońce oświetlało jaskrawe, czerwone kwiaty na zasłonach. W pokoju pachniało tkaninami obiciowymi, politurą i kurzem: typowy zapach nie używanego pomieszczenia. Otomana nakryta niebiesko-białą bawełnianą narzutą w kratę nie była zasłana pościelą. Na ścianie wisiała oprawiona w ramki kolorowa fotografia burego kota. Ben wszedł za mną do pokoju i zamknął drzwi. Na chwilę ogarnął mnie lęk. Niewiele tu było miejsca. Nie poprosił mnie, bym usiadł, więc staliśmy tak naprzeciwko siebie przy otomanie. Zdecydowałem, że zacznę od wesołej pogawędki, i opracowałem sobie przed wyjściem z domu pewien plan; sądziłem, że teraz go sobie przypomnę. Wiele rzeczy chciałem zbadać, ale miałem na to bardzo mało czasu. – Jak się czuje Mary? Mam nadzieję, że jest zdrowa? – Pamiętałem o tym, by nazywać Hartley „Mary”. – Myślałem, że ją zobaczę. Przyniosłem coś. – Nie ma jej w domu – mruknął Ben. Byłem pewny, że kłamie. – No cóż, proszę, oto mój liścik. – Podałem mu zapieczętowaną kopertę zaadresowaną do państwa Fitch. Ben wziął kopertę, zerknął na nią ze zmarszczonym czołem i popatrzył na mnie tępo. – Dziękuję – powiedział i otworzył drzwi. – Nie przeczyta pan? To po prostu zaproszenie. – Znowu się uśmiechnąłem. Ben prychnął z irytacją i rozerwał kopertę. Kiedy to zrobił, spostrzegłem ponad jego ramieniem przez otwarte drzwi pokoju, że drzwi kuchenne, które były zamknięte, gdy wchodziłem, teraz ktoś otworzył na oścież. Intensywny zapach róż jeszcze bardziej zmieszany z kurzem, jeszcze bardziej duszący wewnątrz domu niż na zewnątrz, wpływał tu z sieni. Widziałem „ołtarzyk”, a ponad nim brązowy sztych przedstawiający rycerza. Ben podniósł głowę i zamknął znów drzwi do sypialni. – Jak pan widzi, to po prostu formalne zaproszenie – tłumaczyłem, wskazując wyjaśniającym gestem na papier i starając się udawaną jowialnością wypełnić i zdominować ten mały pokoik, by sprawić wrażenie, że prowadzimy normalną rozmowę. – Napisałem na odwrocie, iż mam nadzieję, że pan i Mary wpadniecie do mnie. Będzie kilkoro przyjaciół z Londynu – dodałem, choć była to oczywiście nieprawda. Sądziłem, że będzie to wyglądało mniej dwuznacznie, mniej niepokojąco niż propozycja spotkania a trois, we trójkę. – Więc może pańska żona i pan będziecie tak mili i wpadniecie do mnie do „Shruff End” w piątek na drinka. To całkiem kameralne, towarzyskie spotkanie, nie potrzebujecie się państwo specjalnie jakoś ubierać, nic z tych rzeczy, nie musicie też długo siedzieć. – Nie zabrzmiało to całkiem grzecznie, a Ben nadal ze zmarszczonym czołem spoglądał w kartkę, odcyfrowując moje uprzejme słowa, dodałem więc: – Oczywiście jeżeli wolicie, możemy spotkać się tylko we trójkę w czwartek albo w sobotę, obojętnie kiedy, właściwie nie jestem niczym związany. Mam nadzieję, że mi nie odmówicie. Wasz dom jest taki uroczy, tak ładnie urządzony, jestem pewien, że będzie mi pan mógł doradzić, jak mam urządzić swój... tak bardzo chciałbym pana zapytać o różne rzeczy... o tę wieś... i okolice... i... – Nie sądzę, żebyśmy mogli przyjść – przerwał mi Ben. – Żałuję... – No cóż, jeśli nie uda się państwu teraz... jesteście pewnie zajęci i dzień wam nie odpowiada... to możemy się umówić na kiedy indziej. Mógłbym wpaść do państwa w przyszłym tygodniu, często tędy przechodzę. Kiedyś byłem człowiekiem ogromnie zajętym, a teraz mam mnóstwo czasu. Czy pan czuje to samo, będąc na emeryturze? To cudowne, człowiek jest taki szczęśliwy, zwłaszcza gdy się mieszka w takim miejscu jak to. Bardzo mi się podoba wasz dom. Czy to wasz kot? Czarujący! – Wskazałem gestem na fotografię wiszącą nad łóżkiem. Ben odwrócił się i rzucił spojrzenie na zdjęcie. Na chwilę jego czoło się wygładziło, zaciśnięte wargi się rozchyliły, a oczy jak gdyby się powiększyły i zajaśniały blaskiem. – Tak, to jest Tamburlaine. Nazywaliśmy go Tambi. Już nie żyje. – Co za cudowne imię. To takie ważne, jak się nazywa kota. Bure kocury są najmilsze, nie sądzi pan? Ja zawsze byłem takim obieżyświatem, że nie mogłem trzymać żadnego zwierzaka. Bardzo żałuję. Czy teraz macie państwo kotka? Ben rzucił na łóżko moje zaproszenie i zmiętą kopertę. Ten gwałtowny gest położył kres mojej gadaninie. Ben stał przez chwilę niezdecydowany, z otwartymi ustami, ukazując nierówne zęby. Zaczął skubać krótkie, gęste, mysie wąsiki. – Słuchaj pan – powiedział i zamilkł. Przełknął ślinę, wstrzymując oddech. Ja także przestałem na chwilę oddychać. Staliśmy tak obaj jakoś niezręcznie w tym pokoiku, ja lekko pochylony nad gospodarzem tego domu. – Słuchaj pan – powtórzył. – Nic z tego. Przykro mi, ale nie chcemy utrzymywać z panem znajomości. Przepraszam, że mówię tak prosto z mostu, lecz zdaje się, że pan nie zrozumiał aluzji. To nie ma sensu, naprawdę. Wiem, że znaliście się z Mary przez długi czas, to było jednak dawno temu, bardzo dawno. Ona nie chce podtrzymywać znajomości z panem, a ja nie chcę jej zawierać, rozumie pan? Nie musi się pan widywać z ludźmi tylko dlatego, że spotkał się pan z nimi kiedyś w życiu albo chodził z nimi do szkoły czy coś w tym rodzaju. Czasy się zmieniają, ludzie żyją w swoim własnym świecie, we własnym domu. My nie należymy do pana sfery, to przecież jasne, prawda? Nie chcemy bywać u pana na przyjęciach, spotykać się z pańskimi przyjaciółmi, pić pana trunków. Nic z tego. Nie chcemy, żeby pan się nam tu pakował o każdej porze dnia. Przepraszam, jeśli to brzmi brutalnie, lepiej będzie jednak, jeśli dam to panu do zrozumienia raz na zawsze. Nie wiem, jak pan żyje z tymi swoimi przyjaciółmi w tym pańskim świecie, ale my tak na pewno nie żyjemy, spokojni z nas ludzie, trzymamy się w swoim gronie. Rozumie pan? Tak więc, jeśli chodzi o te gadki o „starych przyjaźniach ze szkolnej ławy” czy jak to się tam mówi, to niech pan da sobie spokój. Oczywiście możemy spędzić z panem trochę czasu, jeśli pana spotkamy we wsi, ale nie chcemy z panem utrzymywać stosunków towarzyskich, to nie w naszym stylu. Więc... dziękujemy za zaproszenie, no cóż, chyba pan rozumie. – Zaczął głośno poruszać klamką u drzwi, pewnie chciał ostrzec Hartley, żeby się nie pokazała, gdy będę wychodził. Kiedy Ben mówił, ja słuchałem, wpatrując się w wąską, przykrytą kusą narzutą otomanę. Ben na pewno tu nie sypiał. Zatem sypiają razem. Słuchałem bajdurzenia pana Fitcha niemal bez zdziwienia, jak gdyby z kasety magnetofonowej, którą sam nagrałem. Jednocześnie ogarniała mnie złość, czułem się zażenowany i cierpiałem katusze, gdyż byłem pewien, że Hartley jest w domu, milczy i kryje się przede mną. Dlaczego? Jedno postanowiłem z góry jeszcze przed wyjściem z domu: bez względu na to, jak Ben zareaguje na moją wizytę, nie stracę panowania nad sobą ani nie okażę wzruszenia. W tej chwili na pewno niełatwo mi było zachować maskę ogłady towarzyskiej. Zakończywszy swą mowę, Ben stał sztywno, podekscytowany własnymi słowami, i ze zmarszczonym czołem, jakby zakłopotany, wpatrywał się w fotografię kota. Właściwie nie podniósł głosu, mówił dość cicho, choć z naciskiem, i jeszcze nie otworzył drzwi. Niewątpliwie jednak pragnął to zrobić, aby jak najprędzej pozbyć się mnie z domu. Zdawałem sobie sprawę, że przez tę swoją skłonność do czerwienienia się zdradziłem, co czuję w owej chwili. Cała moja twarz i szyja zmieniły kolor, policzki mnie paliły. Powiedziałem lekkim tonem, tak obojętnie, jak tylko potrafiłem: – No cóż, dobrze. Mam jednak nadzieję, że pan to jeszcze przemyśli. W końcu jesteśmy sąsiadami. A jeżeli pan sądzi, że należę do ludzi podróżujących po świecie w pogoni za przyjemnościami, to pan się grubo myli. Jestem całkiem prostym człowiekiem, co, jak sądzę, sam pan dostrzeże. Napiszę do państwa jeszcze kiedyś. Czy mógłbym się zobaczyć z Mary, zanim sobie pójdę? – Nie ma jej w domu. – Pewnie poszła po zakupy. Może niedługo wróci? Bardzo bym chciał się z nią zobaczyć. – Nie ma jej w domu – powtórzył z naciskiem. Wziął z łóżka kopertę i zaproszenie i cisnął je na podłogę. Potem z trzaskiem otworzył szeroko drzwi. Stał teraz pomiędzy mną a drzwiami. Był to kłopotliwy moment. On cofnął się trochę, ja zrobiłem szeroki gest ręką, jak gdybym ustępował mu pierwszeństwa, pragnąc instynktownie rozwiać aurę nagłej wojowniczości. Minąłem go, potem przeszedłem przez sień i zacząłem się mocować z frontowymi drzwiami. Ben, który natychmiast pospieszył za mną, chciał mi pomóc, i nasze dłonie spotkały się na chwilę. Musiałem przesunąć się trochę w bok, żeby wyjść. Nie miałem odwagi obejrzeć się w kierunku kuchni, zresztą byłem tak przejęty, że nic bym nie zobaczył. Z przerażającą jasnością widziałem tylko oślepiająco jaskrawe, szkarłatne i pomarańczowe, ogromne kwiaty róż rosnących przy ścieżce. Drzwi się zatrzasnęły. Spiesznie starałem się uporać ze skomplikowaną zasuwką przy furtce i w końcu jakoś udało mi się wydostać na chodnik. Ruszyłem szybko w dół ze wzgórza. Nie biegłem; szedłem coraz wolniej i wolniej, a kiedy dotarłem do wsi, posuwałem się już spacerowym krokiem. Dojmujące uczucie złości, lęku i jakiś gotujący się we mnie wstyd powoli ustępowały. Czy uciekłem jak przestraszony pies? Uznałem, że odpowiedź na to pytanie nie ma dla mnie znaczenia. Dotknąłem rozpalonych policzków i ochłodziłem je wierzchem dłoni. Powoli się uspokajałem i na miejscu gwałtownego wzburzenia pojawiło się z wolna inne, mniej gwałtowne uczucie, ale jakieś ponure, przejmujące, a raczej dwa uczucia blisko, ponuro złączone ze sobą. Wspomnienie lichej narzuty, którą przykryta była otomana, i nasuwający się stąd wniosek, że Hartley... sypia... z tym brutalem, z tym starzejącym się uczniakiem, przejęły mnie bólem. Wiedziałem, że odczuwam ów szczególny ból nie dlatego, że zobaczyłem tę otomanę, lecz dlatego, że dopóki nie byłem pewny tego, czego byłem pewny teraz, usiłowałem zablokować całkowicie pewne reakcje na istniejącą sytuację, pewne obrazy, pewne wrażenia. I jeszcze jedno uczucie, blisko związane z tym pierwszym, rodziło się w mroku i zaczynało wydostawać na powierzchnię – straszna radość. Ben był po prostu taki, jak... się obawiałem... i jak się spodziewałem. To znienawidzony tyran, do głębi nikczemny człowiek. A więc... a więc... Historia Część trzecia – Każde trwałe małżeństwo opiera się na lęku – powiedział Peregrine Arbelow. Pozwólcie, że to wyjaśnię. Piszę te strony, podobnie jak poprzednie (właściwie od strony setnej), w Londynie, w swym wyjątkowo nędznym i zaniedbanym nowym mieszkaniu. Doszedłem do wniosku, że gdybym zapragnął żyć jak pustelnik, z dala od świata, to moje mieszkanie o wiele bardziej by się do tego nadawało. (Ktoś mi ostatnio powiedział coś takiego. Rosina?) Tyle rzeczy się ostatnio wydarzyło, że postanowiłem spisać to wszystko, zachowując ciągły tok narracji, bez zbyt częstych wycieczek w przyszłość. A więc w końcu spisuję dzieje swego życia tak, jakby to była powieść. Czemu nie? Jest to jedynie kwestia wyboru odpowiedniej formy, zresztą ta historia, historia mojego życia, sama jakoś zadecydowała o swej literackiej formie. Będę miał podczas pisania wiele czasu, żeby się zastanawiać, wspominać, robić dygresje i filozofować, powracać do odległej przeszłości i kreślić obrazy ledwie zarysowującej się teraźniejszości; a zatem moją powieść można jednak uważać za coś w rodzaju pamiętnika, za swego rodzaju dziennik. Przeszłość i teraźniejszość tak się przecież w końcu zazębiają, że stapiają się ze sobą; jak gdyby czas był jakimś sztucznie rozdzielonym materiałem, który chce się łączyć i przenikać nawzajem, ma tendencję do kurczenia się i zwiększania swego ciężaru podobnie jak pewne ciała niebieskie, o których nam opowiadają naukowcy. Przyjechałem tutaj przed dwoma dniami i prawie cały czas spędziłem na pisaniu. Drugiego dnia wieczorem odwiedziłem Peregrine’a, co zaraz pokrótce opiszę. Dziś będę kontynuował te wspomnienia. To dziwne, ale jakoś łatwiej mi jest pisać tutaj, w tej ciasnocie, w tym bałaganie, niż w „Shruff End”, gdzie mam tyle miejsca. Łatwiej mogę się tutaj skoncentrować. Mój Boże, a jest na czym się koncentrować! Dziś wieczorem wsiądę w pociąg i wrócę do domu. (Do domu? Tak, do domu.) Zatelefonowałem po miejscową taksówkę, żeby przyjechała po mnie na stację. Siedzę w tej chwili przy kiwającym się stoliku ustawionym przy oknie, z którego widzę pierzaste wierzchołki jasnozielonego plątana, a poniżej jego szumiącego listowia dżunglę ścian, okien i kominów oraz tylne ściany domów zbudowanych z wiktoriańskiej cegły w kolorze zgniłobrązowym; z takiej cegły zbudowana jest, jak się zdaje, cała ta część Londynu. Kiedy kupowałem „Shruff End”, w gorączkowym pośpiechu sprzedałem swoje duże, przestronne mieszkanie w Barnes tak blisko rzeki i linii kolejowej. Moje nowe lokum miało być, w każdym razie tak sobie umyśliłem, czymś w rodzaju pokutnej kaplicy. Do tej pory nie miałem jeszcze czasu ustawić mebli. Kiedy to piszę, obok mnie stoi fotel, a na nim telewizor. (Chwała Bogu, że w „Shruff End” nie można oglądać telewizji!) Obok, przodem do ściany, stoi biblioteka, widzę przed sobą jej tylną ściankę, szarą, obwieszoną girlandami pajęczyn i nadgryzioną przez korniki. Cała podłoga zasłana jest obrazami, lampami, książkami, różnymi ozdobami, zwiniętymi dywanami oraz kawałkami potłuczonego szkła i porcelany; wszystko to razem przedstawia ponury widok. Popędzałem ludzi z przedsiębiorstwa od przeprowadzek; nie spisali się najlepiej. Nie rozpakowane paki ze sprzętem kuchennym wypełniają maleńką kuchnię. Mimo że sprzedałem wiele rzeczy, część zaś oddałem do magazynu (w tym kilka kufrów pełnych teatralnych pamiątek), za dużo tu różnych rupieci. Dwie sypialnie są bardzo małe, ale z ich okien roztacza się przyjemny widok na uliczkę z małymi domkami przerobionymi ze stajni; przed każdym z nich rośnie wiele kwiatów i krzewów. Kuchnia, gdy będzie się już można do niej dostać, wystarczy na moje potrzeby; jest w niej dobra kuchenka gazowa oraz lodówka. Wczoraj zjadłem na lunch makaron z serem z puszki, przyprawiony czosnkiem i bazylią, dodawszy jeszcze sera, a do tego sporą salaterkę zimnych gotowanych malutkich cukinii. (Moim zdaniem cukinii nie powinno się nigdy smażyć. Muszę pamiętać, żeby kupić sobie zapas cukinii oraz zielonej papryki i zabrać ze sobą do „Shruff End”.) Skoro już mowa o jedzeniu, właśnie w tej chwili przypomniało mi się, że wczoraj, kiedy byłem u Perrry’ego, miałem jeść obiad z Lizzie i Gilbertem; zapomniałem ich zawiadomić, że nie przyjdę. Pewnie spędzili cały dzień na przygotowywaniu dla mnie smakołyków. A oto, co mnie sprowadziło do Londynu. Przypuszczam, że powodem mojego wyjazdu ze „Shruff End” było przede wszystkim to, że uświadomiłem sobie nagle, iż nastąpiła jakaś przerwa w moich zabiegach o odzyskanie Hartley, bardzo istotna przerwa. Nadszedł czas na zastanowienie się i zaplanowanie dalszych kroków oraz doprowadzenie do skrystalizowania się pewnych zamiarów. Bardziej bezpośrednim powodem stała się jednak Rosina i jej koszmarny czerwony samochodzik. Rosina pojawiła się znów w „Shruff End” wieczorem tego dnia, kiedy odbyłem owo informacyjne spotkanie z Benem, które dopiero co zrelacjonowałem. Zadziwiłem ją, a jednocześnie pozbyłem się jej, pytając, czy zabierze mnie ze sobą nazajutrz wczesnym rankiem do Londynu. Chciałem wyjechać, jak już wspominałem, żeby móc wszystko przemyśleć. Pragnąłem także, co zaraz wyjaśnię dokładniej, poszukać wśród rzeczy pozostawionych w Londynie jakichś dawnych zdjęć Hartley. Właśnie ta podróż okazała się doskonałym sposobem, żeby się pozbyć Rosiny, przynajmniej na razie. Proponując swoje towarzystwo i wyrażając chęć skorzystania z jej usług jako szofera (ona bardzo dobrze prowadzi), chciałem ją nie tylko przejednać. W czasie tej podróży mogłem ją także na pół żartem poinformować, że nie ma mowy o ponownym związku z Lizzie i że taki pomysł nigdy naturalnie nie był traktowany przeze mnie poważnie. Rosina przyjęła to moje oświadczenie do wiadomości tak, jak się spodziewałem: chłodno, z rozsądną wspaniałomyślnością – co doprowadziłoby mnie do wściekłości, gdybym powiedział jej całą prawdę. Napomknąłem nawet coś o tym, że to ona pomogła mi „odzyskać zmysły”. Czy Rosina naprawdę uwierzyła w to, że porzuciłem Lizzie i że zastosowana przez nią taktyka terroru zmusiła mnie do poddania się? A może podejrzewała, że kryje się za tym zupełnie co innego? Trudno powiedzieć. Ona jest przecież w końcu aktorką. Oboje byliśmy zdziwieni, że tak przyjemnie upłynęła nam ta podróż. Nie rozmawialiśmy o sprawach osobistych, ale gawędziliśmy i plotkowaliśmy całą drogę, ciesząc się przez cały czas swoim towarzystwem, tak jak dawniej, kiedy Rosina jeszcze mnie nie kochała, a ja za nią nie szalałem. Teraz taktownie mówiła tylko o tym, o czym chciałem usłyszeć; o niepowodzeniach, upadkach, bankructwach i osobistych tragediach różnych ludzi. Plan Fritziego sfilmowania Odysei uległ zagrożeniu z powodu kłopotów finansowych, Marcus procesował się z Alem w związku z kontraktem dla Nella, trzeci mąż Rity uciekł od niej z jakimś tancerzem, Fabiana znów zamknięto w zakładzie dla umysłowo chorych. Apres moi la deluge. [(franc.) – Po mnie choćby potop.] Ja zabawiałem Rosinę opisem swoich perypetii w barze „Pod Czarnym Lwem”, ale właściwie przez całą drogę myślałem o Hartley, chociaż wcale nie dawałem tego po sobie poznać. W końcu ja też jestem aktorem. Rosina wysadziła mnie w Notting Hill. Rozstaliśmy się po przyjacielsku, choć miny mieliśmy niezbyt pewne. Rosina jest zbyt inteligentna, żeby zdecydowała się wywierać na mnie w tym punkcie nacisk, zwłaszcza jeśli wierzyła, że odniosła jakąś korzyść, z powodzeniem wykorzystując swą moc. Nie miałem pojęcia, co ona sobie myśli i czego chce, i wkrótce o niej zapomniałem. Oddałem się wcale przyjemnym, trochę zwariowanym uczuciom, które zawsze mnie ogarniają, kiedy znajdę się w Londynie; są to mieszane uczucia, ale wydaje mi się, że w tej wielkiej tragikomicznej metropolii przyoblekam się znów we własną skórę, kiedy w pociągu czy w autobusie pękają nagle wszelkie więzi społeczne. Poszedłem do swojego mieszkania (nie chciałem, żeby Rosina mnie tam zawiozła), robiąc po drodze jakieś zakupy. Wprawiłem się w nastrój bolesnego podniecenia. Te obce zagracone pokoje, jeszcze pachnące życiem innych ludzi, przywitały mnie wrogo. Od razu zacząłem szukać fotografii Hartley. Bałem się, że mogły zginąć w czasie przeprowadzki, ale je znalazłem. Wytrząsnąłem wszystkie z koperty i rozłożyłem na stole, brązowawe, wyblakłe, z pozaginanymi rogami. Są to niemal wszystkie zdjęcia, które jej zrobiłem. Hartley zawsze uśmiechnięta albo roześmiana, z rozwianymi przez wiatr włosami i spódnicą, upozowana na mostku nad kanałem, trzymająca rower, oparta o bramę, klęcząca wśród jaskrów, rozpromieniona, wpatrzona we mnie z miłością. Ciągle starałem się dopatrzyć podobieństw, przerzucić jakiś pomost między tą młodą twarzą a obecną, starą (szukałem rysów młodej twarzy w starej i vice versa), ale wizerunki te były zbyt straszne i zbyt dla mnie bolesne, bo emanowały radością życia i szczęściem. Ostrożnie i rozważnie zebrałem wszystkie fotografie i wsunąłem je z powrotem do koperty, żeby je zabrać ze sobą do „Shruff End”. Potem zacząłem gorączkowo szukać fotografii matki i wkrótce znalazłem jedną, na której twarz mamy nie wyraża niepokoju; matka uśmiecha się do mnie z tego zdjęcia szczerze, szeroko, z jakimś łagodnym a jednocześnie wszechwładnym, tak dobrze mi znanym wyrazem twarzy. Gładko sczesane do tyłu włosy odsłaniają wysokie, wypukłe czoło, szeroko rozstawione oczy patrzą władczo prosto przed siebie. Intelektualistką to ona nie była, ale na pewno w wielu zawodach osiągnęłaby sukces. Często bywała wesoła, lecz wesołością wywodzącą się, a w każdym razie jakoś związaną i niemal ostentacyjnie demonstrowaną jako efekt, z prostego, ascetycznego, nienagannego życia, jakie wiodła. Burzliwe lata młodości ominęły moich rodziców. Znalazłem także, choć wcale go specjalnie nie szukałem, wzruszające (aż nadto wzruszające) zdjęcie ojca. Jest na nim jeszcze bardzo młody, w mundurze oficera piechoty z czasów pierwszej wojny światowej. Jak, u licha, udało mu się wyjść cało z tej masakry i dlaczego nigdy nie wypytałem go o to dokładnie. Ojciec także patrzy prosto na mnie, ale się nie uśmiecha, w jego nieśmiałych oczach czai się niepokój. Jakie miękkie i młode miał usta! Jakżeż ten łagodny, nieśmiały człowiek radził sobie jako żołnierz? To moja matka podejmowała w naszej rodzinie wszelkie decyzje i wykłócała się z dostawcami. Być może dzięki tej odporności typowej dla ludzi północy, jaką częściowo po niej odziedziczyłem, zmusiłem świat, żeby przyjął mnie takim, jakim jestem, i zaakceptował moje własne kryteria oceny. Natknąłem się jeszcze na zdjęcie stryja Abla i stryjenki Estelli; wystawało spod jakichś koszmarnych fotografii Jamesa na tym jego kucyku. (Dlaczego w ogóle trzymałem te fotografie?) Wyciągnąłem je. Stryjostwo są w strojach wieczorowych i tańczą. Trzymają się daleko od siebie, ale sądząc ze sposobu, w jaki na siebie patrzą, można wnosić, że odsunęli się od siebie tylko na chwilę i zaraz zaczną znów tańczyć przytuleni. Co oni tańczyli? Tango? Walca? Slowfoxa? W ich pozie jest coś, co świadczy nie tylko o ich szczęściu, lecz także o wzajemnej zależności i absolutnej więzi, która dawała im tyle satysfakcji. On – taki krzepki, taki władczy, taki elegancki, taki opiekuńczy. Ona – taka delikatna, pełna wdzięku, ufna, uległa i kochająca. I taka diabelnie ładna. Biedna, szczęśliwa stryjenka Estella. Nie dożyła dnia, kiedy zaczęłaby już przygasać jej uroda. Skąd się u mnie wzięło to zdjęcie? I nagle sobie przypomniałem, że je ukradłem z rodzinnego albumu w „Ramsdens”. Odwróciłem sztywny, zbrązowiały kartonik i dostrzegłem na odwrocie resztki kleju i maleńki skrawek miękkiej, grubej tektury z karty albumu, z której wydarłem to zdjęcie. Kiedy mknęliśmy z Rosiną szosą wczesnym rankiem owego słonecznego dnia, rozmawiając o Kalifornii i o ostatniej kłótni w Związku Aktorów, układałem jednocześnie w myśli list, który zamierzałem napisać do Hartley, jak tylko przyjadę do Londynu. Gdy jednak dotarliśmy na miejsce, poczułem, że przede wszystkim muszę się uspokoić, ocenić sytuację i zapisać wszystko, co się ostatnio wydarzyło. Potem doszedłem do wniosku, że nie powinienem na razie pisać do Hartley z innych jeszcze powodów. Rzeczywiście byłem okropnie rozstrojony i nie tyle niezdecydowany, ile pełen niepokoju, zniecierpliwienia i lęku. Ciągle jeszcze starałem się odsunąć od siebie straszną, paraliżującą mi umysł i sprawiającą ból zazdrość, która czaiła się wciąż gdzieś w jakimś zakątku mojej skołatanej głowy. Starałem się trzymać ją od siebie z daleka, nieustannie próbowałem myśleć. Owocem tych przemyśleń było, co następuje: Kiedy zostawiłem Bena samego po tej dość koszmarnej rozmowie, ogarnęła mnie jakaś ponura, dzika radość, ponieważ nagle uświadomiłem sobie, że mam podstawy, żeby go nienawidzić, mam nawet podstawy do czegoś więcej, i to dużo więcej, niż nienawiść. Mówiąc z grubsza, mogłem teraz rozpatrywać całą tę sprawę jako ratowanie Hartley. Był w tej myśli gwałtowny skok naprzód, tak jakby coś, co istniało, pchnęło mnie w bardzo odległą przyszłość. Nienawiść, zazdrość, lęk, niepohamowana tęsknota i miłość kłębiły się w mojej głowie. Ach, moja biedna dziewczyna! Moja biedna, kochana dziewczyna! Cierpiałem katusze, jakie niesie tylko zaborcza, opiekuńcza miłość, i wielki ból na myśl, że nie potrafiłem ustrzec Hartley przed nieszczęśliwym życiem trwającym od tylu lat. Jakże jaja będę teraz rozpieszczał i kochał, jak troskliwa, doskonała będzie ta moja miłość, jeśli tylko... Ale wciąż jeszcze byłem na tyle ostrożny, by kontynuować myślenie. Podsumowałem wszystko, czego zdołałem się do tej pory dowiedzieć, i nie miałem wątpliwości, na co to wszystko wskazuje. Hartley kocha mnie i od dawna żałuje, że mnie utraciła. Jakże by mogło być inaczej? Nie kocha swego męża. Jakże by mogła go kochać? To osobnik o przeciętnej umysłowości. Nie ma w tym człowieku ani krztyny duchowej słodyczy, ani fantazji. Pod względem fizycznym jest zupełnie nieatrakcyjny z tymi swoimi wielkimi, bezkształtnymi, zmysłowymi ustami i wyglądem krótko ostrzyżonego uczniaka. Jest, jak się wydaje, okrutnikiem i brutalem. Musi być tyranem, zapewne człowiekiem chronicznie zazdrosnym, tępym, niechętnym, zawziętym burkiem, ograniczonym, zamkniętym w sobie facetem, któremu obca jest wszelka radość życia. Przez te wszystkie lata Hartley była jego więźniem. Być może z początku myślała o ucieczce, ale stopniowo zaczęła ją ogarniać rozpacz, podobnie jak inne zastraszone, zrozpaczone kobiety. Uznała więc, że lepiej zrezygnować z walki i wyrzec się wszelkich nadziei. Szok, jaki przeżyła na mój widok, musiał być ogromny. Oczywiście trochę się już z tym faktem zdołała oswoić do czasu, gdy i ja ją rozpoznałem. Łatwo można sobie wytłumaczyć jej przerażenie i niechęć. Prawdopodobnie bała się męża, ale jeszcze bardziej ją przerażała dawna miłość do mnie, nadal żywa, buchająca spod ziemi jak płonąca ropa naftowa, ta miłość, która mogła teraz co najmniej zniweczyć jej niewielki, rozpaczliwi spokój ducha. O tym wszystkim, a także o tym, w jaki sposób mógłbym i jak zabiorę ją od męża, jeśli będzie tego chciała, zamierzałem napisać w liście, który postanowiłem przygotować i doręczyć jej po kryjomu. Ale kiedy się tak nad tym zastanawiałem, rozsądek oraz lęk powstrzymywały mnie jeszcze od tego kroku. Obawiałem się, że jeśli teraz coś by mi się nie powiodło, to chybabym oszalał. Rozsądek mówił mi, że wskazówki, jakie zdobyłem, nie są całkiem wyraźne i można je odczytać w różny sposób. Moja osoba, tak wrogo nastawiona do Bena, nie jest pewnie zbyt godnym zaufania świadkiem. Czy Ben zachowywałby się w stosunku do mnie w czasie tego naszego spotkania w sposób aż tak nieprzyjemny, gdybym ja nie był taki rozdrażniony? No cóż, on właściwie do samego końca panował nad sobą. To ja czułem od samego początku dziką, nierozumną wrogość. I do tego jeszcze ta tajemnicza sprawa z Tytusem. Dlaczego on uciekł? Może okazał się dzieckiem trudnym albo może to przestępca? Czy dzięki tragedii, jaką była dla jego rodziców ta ucieczka, dzięki wspólnie dzielonemu bólowi stali się sobie bardziej bliscy? Dzielili ból, dzielili łóżko. Musiałem siłą trzymać swoje myśli w ryzach, bo ciągle otwierały się jakieś długie ciemne tunele, którymi pragnęły usilnie podążać. Oczywiście możliwe też (i to mnie przytłaczało), że choć Ben to brzydal, pozbawiony uroku, brutalny i tępy, ona go kocha i jest z niego jako męża całkiem zadowolona. Odpowiedziałem więc sobie w sposób zadowalający na wiele pytań. Pozostawało jeszcze jedno, ostatnie pytanie: Czy ona go mimo to kocha? To przecież niemożliwe! A jednak muszę się upewnić. Muszę się tego dowiedzieć, zanim przystąpię do jakiegokolwiek działania i zacznę wprowadzać w czyn swoje plany i projekty, które zaprzątały moje myśli i absorbowały całą moją uwagę. Muszę zaczekać, wszystko musi zaczekać aż do czasu, gdy będę znał odpowiedź na to ostatnie pytanie. Ale w jaki sposób mógłbym się tego dowiedzieć? Nie śmiałem napisać i spytać o to samą Hartley. Zbyt wiele od tego zależało. I kiedy tak się zacząłem nad tym zastanawiać, doszedłem do wniosku, że jej odpowiedź i tak byłaby niejasna. I wtedy (mówię o dniu wczorajszym) dostrzegłem rozwiązanie, dość koszmarne, lecz konieczne rozwiązanie tego problemu. O tym jednak napiszę we właściwym czasie. Na razie zrobię sobie przerwę i odpocznę. Aby zainaugurować jakoś ten odpoczynek, zadzwoniłem do Peregrine’a. Wpadłem do niego i upiliśmy się, i teraz właśnie opiszę, o czym rozmawialiśmy, gdyż część tej naszej rozmowy odnosi się do mojej sytuacji. Kiedy tak teraz o tym wszystkim myślę, dochodzę do wniosku, że właściwie niemal wszystko na tym świecie odnosi się obecnie w jakiś sposób do mojej sytuacji. Oczywiście nie mówiłem Peregrine’owi o Hartley. Nigdy mu o niej nie wspominałem, choć raz napomknąłem o swej „pierwszej miłości”. Kupiłem coś do jedzenia i przyniosłem to wszystko do mieszkania Peregrine’ a w Hampstead. Dużo czasu straciłem, zanim zdołałem wytłumaczyć Perry’emu, że chodzenie do drogich, zatłoczonych restauracji, gdzie nadęci kelnerzy podają niesmaczne jedzenie i wyrzucają człowieka, zanim on sam ma ochotę wyjść, jest idiotyczne i niemoralne. W domu spędziliśmy spokojny wieczór; całkowicie odprężeni, zjedliśmy wspaniałą potrawę mięsną z ryżem i zieloną sałatą (przyrządzone przeze mnie, bo Perry nie potrafi gotować), a na deser mieliśmy mnóstwo świeżych owoców z kruchymi ciasteczkami. Do tego opróżniliśmy trzy butelki wspaniałego czerwonego wina z zapasów Peregrine’a. (Nie jestem aż takim małostkowym purystą, by gardzić czerwonym winem do potraw z curry.) Potem napiliśmy się kawy i whisky i jedliśmy rachatłukum. Dzięki Bogu, nigdy nie miałem kłopotów z trawieniem. Jakże mi żal ludzi, którzy nie mogą cieszyć się tym, co jest w końcu największą przyjemnością w życiu, a dla wielu może nawet jedyną – jedzeniem i piciem. Przyznaję, że poszedłem do Peregrine’a nie tylko po to, żeby się napić i pogawędzić ze starym przyjacielem, lecz także dlatego, że zatęskniłem do męskiego towarzystwa i chciałem znów zakosztować czysto męskiego współudziału, który przypomina naprawdę współudział w zbrodni, w męskim szowinizmie, w radzeniu sobie w różnych sytuacjach i po prostu żarłocznym cieszeniu się dniem dzisiejszym, nawet jeśli wszystko dokoła jest piekłem. Muszę jednak dodać, że w moim przypadku nie wchodzą w grę ordynarne i sprośne rozmowy. Czuję wstręt do wulgarnych sprośności. Musiałem dać kiedyś przed laty nauczkę Perry’emu i kilku innym, z wyjątkiem Wilfreda. On nigdy nie był wulgarny. Tak więc przemyślawszy wszystko, podjąłem decyzję i poczułem się odprężony; teraz mogę odpocząć i zebrać siły. Hartley poczeka. Nie ucieknie. Nie może uciec. – Każde trwałe małżeństwo opiera się na lęku – powiedział Peregrine. – Lęk jest sprawą zasadniczą. Człowiek grzebie się w ludzkiej duszy i co znajduje na dnie? Nędzny, uporczywy, okrutny, egoistyczny lęk, który zmusza nas do włażenia z butami do duszy bliźnich albo do kulenia się ze strachu. Ludzie w małżeństwie albo starają się zdominować partnera, albo mu ulegają. Oczywiście czasami „jakoś się docierają” lub „osiągają harmonię”, gdyż trzeba sobie poczynać rozsądnie ze źródłem terroru w naszym życiu. Podejrzewam, że tak naprawdę to jest strasznie mało szczęśliwych małżeństw, tylko że ludzie ukrywają swoje nieszczęście i rozczarowanie. Ile my znamy szczęśliwych par? No tak, Sid i Rosemary. Mają przemiłe dzieciaki, rozmawiają ze sobą, właściwie nie przestają szczebiotać. Tak, to swego rodzaju cud, ale czy my wiemy, jak tam u nich jest naprawdę i jak długo to będzie trwać? Nie przychodzi mi do głowy żadna inna szczęśliwa para, chociaż znam kilka, które wyglądają tak, jakby wszystko było między nimi OK, tak się jednak akurat składa, że wiemy, jak to wygląda za kulisami. O Boże, Charles, mądry byłeś, że się nie ożeniłeś. Pozostałeś wolnym człowiekiem. Tak jak Wilfred Dynning. Nigdy nie nałożono ci uzdy, nie krępował cię żaden łańcuch. Rany boskie, jak ja brzydzę się kobietami. Ale nie udało mi się także ograniczyć do chłopczyków. Nie musisz się czerwienić i udawać skromnisia, nigdy nie miałem chętki na ciebie. Wiem, co wyprawialiście z Fritziem Eitelem. Nie... lecz nie odrzuciłbym starego Wilfreda, gdyby mnie poprosił. Jak u niego było z tymi rzeczami? Nikt tego nigdy nie wiedział. A może te sprawy wcale go nie interesowały? Jeśli tak, to miał szczęście! Ciągle mi brakuje Wilfreda. To był uroczy facet. Taki wielkoduszny, ustępował innym i chętnie przyznawał im rację. Boże, to u niego szukałem natchnienia. Upić się ze starym Wilfredem to było jak... do diabła, jak co? Czy wiedziałeś, że Lizzie Scherer żyje z Gilbertem Opianem? Myślę, że to sprytne posunięcie ze strony obojga. – Mnie także brakuje Wilfreda. Tak, słyszałem o Lizzie. – Jedną z pomniejszych przyczyn mojej wizyty u Peregrine’ a była chęć sprawdzenia, czy naprawdę krążą jakieś plotki o mnie i o Lizzie. Gdyby się to okazało prawdą, chciałem ukręcić im łeb. Najwyraźniej Perry nic nie słyszał. – A więc ty i Pamela... – To już skończone, naprawdę. To znaczy ona nadal ze mną mieszka, ale nie odzywamy się do siebie. To piekło, Charles, piekło, jakiego sobie nie potrafisz wyobrazić. Być związanym z kimś, a tu wszystkie źródła słów zostały splugawione i zatrute. Wszystko, co powiesz, jest złe i podłe. Chryste, czy ja bez przerwy muszę zbierać to, co ktoś wyrzucił? Najpierw była ta suka Rosina, potem taka przyjaciółka jak Pam. Widziałeś się ostatnio z Rosiną? – Nie. – Ja też nie. Ale ilekroć włączam telewizor, widzę ją, cholera. Chyba ją kiedyś kochałem, a może dzięki niej czułem się jak Marek Antoniusz? Penche sur elle Uardent imperator... [Pochylony nad nią namiętny cesarz...] Wszystko, co widziałem w oczach Rosiny, było moim własnym odbiciem. A potem zobaczyłem salę sądową i rozwód. Kłopot z Rosiną polega na tym, że ona pragnie wszystkich: Juliusza Cezara, Jezusa Chrystusa, Leonarda, Mozarta, Wilamowitza, Gladstone’a, D.H. Lawrence’a, Jimmy’ego Cartera. Wystarczy kogoś wspomnieć, i już go pragnie. Chyba nie masz ochoty przejąć po mnie również Pam, co? Nie? No cóż, nie potrafię ci opisać, jak to wszystko wygląda. Jak walka na noże. I właściwie ta walka jeszcze się wcale nie skończyła... żadne z nas nie ma, cholera, siły, żeby zająć się formalnościami rozwodowymi. Te formalności są piekłem; człowiek musi myśleć, podejmować decyzje, kłamać. Ona chyba już ma innego faceta, ale ja nie chcę nic o tym wiedzieć. Często gdzieś wychodzi. Bardzo bym sobie życzył, żeby wyszła i więcej nie wróciła, niestety, jej jest chyba tak wygodnie. Ta jej nie kończąca się czysta dokuczliwość, to złośliwe deptanie wszystkich drobnych czułości i radości, wszystkich tych nonsensownych spontanicznych odruchów, które wiążą jednego człowieka z drugim. Ja naprawdę próbuję czasami nawiązać z nią kontakt, ale Pam zawsze kwituje to najbardziej bolesnymi, zjadliwymi ripostami, jakie jej się uda wymyślić. W końcu człowiek staje się nieczuły na te ustawiczne ciosy... i oczywiście w niego też wstępuje szatan, to jasne jak słońce, i staje się coraz bardziej pomysłowy w czynieniu zła. Obserwowałem takie sytuacje w innych związkach małżeńskich i wiem, że strona, która się czuje winna, choćby nawet to było nieuzasadnione, bez przerwy pada ofiarą różnych kaprysów partnera i nie potrafi zająć moralnego stanowiska. To prowadzi do wzajemnego terroryzowania się. Kiedy jeszcze sypialiśmy razem, leżeliśmy czasami nie śpiąc w nocy i jedyną pociechą było wyobrażanie sobie ze szczegółami, że się schodzi na dół, bierze siekierkę i rozwala tej drugiej osobie głowę, tak że na poduszce pozostaje tylko krwawa miazga. Ach, Charles, Charles, ty nie masz pojęcia o rozkoszach stanu małżeńskiego! Napij się jeszcze whisky. – Dzięki. A jak się miewa ta mała dziewczynka? Jak jej na imię? Angela? – Miałem na myśli córkę Pameli z pierwszego małżeństwa z „Gingerem” Godwinem. Ona nie jest już wcale taka mała. Chodzi do szkoły. Tak w każdym razie przypuszczam, bo codziennie dokądś wychodzi. Nie zwracam na nią uwagi, a ona na mnie. Nigdyśmy się nie obchodzili. Nie sądzę, żeby matka ją widywała. Pam bywa teraz bardzo często pijana. To budujący widok. Och, Charles, jaki ty jesteś szczęśliwy, że uniknąłeś tych wszystkich bolesnych pułapek, tych sytuacji, kiedy człowiekowi serce krwawi, kiedy wyje z bólu i widzi, że przemienia się w szatana. Ominęło cię to wszystko. Boże, jakiż z ciebie mądrala. Taki jesteś gładki, sympatyczny facet, Charles, taką masz sympatyczną gładką twarz, różową jak buziak dziewczyny. Założę się, że golisz się tylko raz na miesiąc. I jakie masz cholernie czyste ręce (popatrz na moje!). Uniknąłeś tego wszystkiego bez żadnego dla siebie uszczerbku, bez żadnego, cholera, uszczerbku. Tak, muszę zacząć załatwiać ten cholerny rozwód, ale to oznacza kontaktowanie się z Pamelą, a ja nie mogę... nie wyobrażam sobie, żebym mógł usiąść z nią albo próbował usiąść, zresztą już nie siadamy w swojej obecności, i spróbował obmyślić jakiś rozsądny plan pozbycia się siebie nawzajem. A może ona tego wcale nie chce? Może jej odpowiada taka sytuacja, mieszkać tutaj i używać tego domu jako bazy, gdyż tutaj może robić to, co robi? Wpłacam co miesiąc wcale pokaźną sumę na jej konto w banku... – Czy ona nie może zacząć pracować albo... – Pracować? Pam? Laissez-moi rire. [Wolne żarty.] Pam nigdy nie była aktorką, najwyżej gwiazdką. Ona nie potrafi nic robić. Przez całe życie utrzymywali ją mężczyźni. Utrzymywał ją Ginger, a przed nim jeszcze kilku innych biednych Amerykanów i Bóg wie kto jeszcze przed nimi. Ginger dotąd jeszcze płaci jej fantastyczne alimenty. Pam zgodzi się ze mną rozstać jedynie pod warunkiem, że będę robił to samo. A wiesz przecież, że ciągle jeszcze płacę alimenty Rosinie, chociaż ona zarabia pięć razy tyle co ja. Suis-je un homme, ou une omelette? [Czy jestem kawał chłopa, czy ciepła klucha?] Czasami się dziwię samemu sobie. Tak miałem dosyć Rosiny i tak się chciałem jej pozbyć, że podpisałem wszystko, co mi podsunęła. O Boże, Charles, gdybyś odbił mi jeszcze Pamelę! Szczęściarz z ciebie! Podokazujesz sobie do syta z dziewczynami, po czym je spławiasz. Jezu, tobie się nawet udało bryknąć od Klementyny! Dlaczego ja się tego nigdy nie nauczyłem? – Jeśli sądzisz, że miałem słodkie życie z Klementyną... Kłopot, Charles, polega na tym, że ty w gruncie rzeczy gardzisz kobietami, podczas gdy ja, mimo pozorów, wręcz przeciwnie... – Wcale nie gardzę kobietami. Kochałem się we wszystkich Szekspirowskich heroinach, zanim ukończyłem dwanaście lat. – Ale one nie istnieją, mój drogi, w tym rzecz. One zamieszkują nierealny świat sztuki, są tworami Szekspirowskiego umysłu, jego geniuszu, i kpią sobie z nas, budzą w nas złudne nadzieje, nieziszczalne marzenia. Realne są tylko kłamstwa, złość i awantury o pieniądze. Sądząc z tej relacji, mogłoby się wydawać, że to Peny przez cały czas mówił. Istotnie, pod koniec naszego wieczornego spotkania głównie on perorował. Jak to z Irlandczykami bywa, obdarzony jest wrodzoną elokwencją, a kiedy się zaleje, trudno mu przerwać. Ja zaś byłem w takim nastroju, że jeszcze zachęcałem go do zwierzeń, nie podejmując samemu rozmowy. Kojąco działały na mnie te wylewne lamenty i muszę przyznać, że nawet mnie ucieszyły jego kłopoty. Byłem raczej zadowolony niż zmartwiony tym, że jego drugie małżeństwo się rozleciało. Czułbym się pewnie dotknięty, gdyby dzięki mnie był szczęśliwy en dewcieme noces. [(franc.) – W drugim małżeństwie.] Wiem, że takie myśli nie przynoszą mi zaszczytu, ale nie należą do rzadko spotykanych. Siedzieliśmy w dosyć dużej i ładnej jadalni w mieszkaniu Perry’ego. Biały obrus, bardzo poplamiony winem, musiał leżeć na stole już od dość dawna. Perry przesunął swój tapczan do tego pokoju, miał tu też elektryczny czajnik i kuchenkę (na której ugotowałem potrawkę z curry), resztę mieszkania pozostawiając do dyspozycji Pameli. Maszynka stała na gazecie pokrytej walającymi się resztkami jedzenia. Sprzątaczka odeszła, gdyż Pamela jej naubliżała. Wszystko w pokoju pokrywała gruba warstwa kurzu, pachniało przypalonymi patelniami i brudną bielizną. Ale, jak twierdził Perry, drzwi można było zamknąć i zaryglować. Peregrine Arbelow ma chyba, jak już wspomniałem wcześniej, największą twarz, jaką widziałem kiedykolwiek u ludzkiej istoty, chociaż w czasach młodości, kiedy go uważano za bon vivanta, nie raziło to i uchodził za przystojnego mężczyznę. Peny ma dużą, okrągłą twarz, teraz dość pełną i zwiotczałą, okoloną (z pomocą nauki) gęstymi, krótkimi, kasztanowobrązowymi kędziorami. (To właśnie on namawiał mnie, bym się poddał operacji, która uratowałaby moją czuprynę.) Z jego dużych oczu wyziera nadal niewinność, a może po prostu zakłopotanie. Jest wysokim, postawnym mężczyzną, nosi zawsze, nawet w upalne dni, tweedowy garnitur z kamizelką. I zegarek na łańcuszku. Mówi z lekkim akcentem swego rodzinnego Ulsteru, który oczywiście znika na scenie, w przeciwieństwie do seplenienia Gilberta Opiana. To wspaniały komik, ale nie tak dobry jak Wilfred. Wilfredowi nikt nie dorówna. Doszedłem do wniosku, że najwyższy już czas porzucić niebezpieczny temat kobiet, więc zapytałem: – Byłeś ostatnio w Irlandii? – Wiedziałem, że pytanie to podekscytuje Perry’ego i z całą pewnością skłoni go do zmiany tematu. Irlandia! Jeszcze jedna suka. Chryste, jacyż ci Irlandczycy są głupi! Jak Puszkin powiedział o Polakach: ich historia jest i musi być nieszczęsna. Ale Polacy przynajmniej cierpią tragicznie, Żydzi inteligentnie, nawet dowcipnie. Irlandczycy zaś cierpią idiotycznie, jak rycząca krowa w bagnie. Nie pojmuję, jak Anglicy mogą tolerować tę wyspę. Już dawno powinno się znaleźć jakieś ostateczne rozwiązanie tego problemu. No cóż, próbowali. Cromwellu, gdzie jesteś teraz, kiedy cię naprawdę potrzebujemy? Belfast rozpieprzyli całkowicie. Nikogo to nie obchodzi. Jak to boli, Charles, jak to boli, te cholerne cierpienia, to upodlenie, te ciągłe cholerne rozgrywki wet za wet. Dlaczego oni nie mogą w jakimś momencie powiedzieć: dosyć, tak jak to zrobił Chrystus? Czy setka, nawet tysiąc świętych może ocalić tę wyspę? Nie mogę jej zapomnieć. To tak jak z tą koszulą tego, jak mu tam, która przylgnęła do ciała i nie można jej było zdjąć, tak się przylepiła do mnie, do mojej skóry. Jedyne, co mnie czasem, w pewnym nastroju p o c i e s z a, to myśl, że inni ludzie są jeszcze bardziej nieszczęśliwi, bo ukochany mąż, syn albo żona zostali zastrzeleni na ich oczach albo zostaną kalekami na całe życie i będą się poruszać na wózkach inwalidzkich. Taki jestem niegodziwy! Żyję tą Irlandią, oddycham nią, ale, Chryste, jakże jest mi wstrętna. Tak bym chciał być cholernym Szkotem, to takie okropne być Irlandczykiem! Wydaje mi się, że bardziej nienawidzę Irlandii niż teatru, a to już coś mówi! W tej samej chwili drzwi się otworzyły i Pamela wsunęła głowę do pokoju. Potem zatoczyła się i weszła, a właściwie niemal wpadła do środka, i popatrzyła na nas szklanym wzrokiem. Miała na sobie płaszcz – widocznie dopiero co przyszła. Była wciąż jeszcze przystojna, miała gęste, falujące, siwe włosy, teraz dość rozczochrane. Pokryte rozmazaną szkarłatną pomadką usta o opuszczonych w dół kącikach uśmiechały się agresywnie. Patrzyła na mnie zmrużonymi oczami, nie zwracając uwagi na Peny’ego. – Cześć, Pam – powiedziałem. Z trudem się odwróciła, przytrzymując się drzwi, i już się zbierała do odejścia. Nagle się zatrzymała, obejrzała, zwróciła ku nam swą nadętą twarz i zaczęła poruszać ustami, a gdy nazbierała wystarczającą ilość śliny, splunęła na podłogę. Pochyliła się, żeby obejrzeć plwocinę, po czym wyszła chwiejnym krokiem. Drzwi pozostawiła otwarte. Peregrine zerwał się i jednym kopnięciem zatrzasnął drzwi. Potem chwycił swoją szklankę i cisnął ją do kominka, nie stłukła się jednak. Potem zaczął biegać dookoła stołu dosłownie z pianą na ustach i nagle chwycił stół i uniósł do góry z okrzykiem: – Ooooooch! – Przypominało to prychnięcie kota, tylko że ten kot musiałby być wielkości lwa. Wstałem, wyjąłem Perry’emu z ręki drugą szklankę i postawiłem ją na stole. Wtedy ruszył wolno w kierunku drzwi. Popatrzył na miejsce, gdzie Pamela splunęła, oddarł kawał brudnej gazety i starannie nakrywszy plwocinę, wrócił na swoje krzesło. – Napij się, Charles, chłopie kochany. Wcale nie pijesz. Jesteś zupełnie trzeźwy. Pij. – Zacząłeś coś mówić o teatrze... Miałeś rację, że nie publikowałeś swoich sztuk. Nie były nic warte, nic, pusta, czcza, jałowa gadanina, nic poza tym, ale przynajmniej nie udawały, że są inne. Za to teraz czujesz się urażony... No cóż, próżność, próżność. Tak, nienawidzę teatru. – Perry miał na myśli londyński teatr na West Endzie. – Kłamstwa, same kłamstwa. Niemal każda dziedzina sztuki jest kłamstwem. Istne piekło. Paskudztwo. Prawdziwe cierpienie jest... jest... Jezu, upiłem się... jest... takie inne... Och, Charles, gdybyś ty mógł zobaczyć moje rodzinne miasto... I ta plująca suka... Jak istoty ludzkie mogą żyć w ten sposób, jak mogą robić sobie coś takiego nawzajem? Gdybyśmy tylko potrafili trzymać usta zamknięte. Rzecz w tym, że dramat, tragedię powinno się oglądać na scenie, nie w życiu. W tym wszystkim brak duszy, ot co. Każda sztuka zniekształca życie, wypacza je, a teatr w szczególności, dlatego że wszystko wydaje się w nim takie prawdopodobne. Widzisz tam prawdziwych ludzi, którzy chodzą, rozmawiają. Boże, jak to się dzieje, że kiedy włączysz radio, zawsze poznasz, czy słyszysz głos aktora. To przez tę wulgarność, przez tę wulgarność teatr jest świątynią wulgarności. To żywy dowód, że nie chcemy mówić o rzeczach poważnych i pewnie nie potrafimy. Wszystko, dosłownie wszystko, nawet rzeczy najbardziej smutne, najbardziej święte, nawet te najśmieszniejsze, zamienia się w teatrze w wulgarne triki. Miałeś świętą rację, Charles, kiedy mówiłeś, że tylko stary Szekspir jest coś wart. On i jeszcze jeden facet, jakiś Grek, którego zresztą nikt nie może zrozumieć. Cała reszta to zgraja śmierdzących, zadufanych, wulgarnych bubków. Wilfred czuł to. Czasami, pamiętam, był taki smutny, kiedy podczas jego występu widownia tarzała się ze śmiechu. Och, Charles, gdyby istniał Bóg, ale Boga nie ma, nie ma Go wcale... – Duże, brązowe, okrągłe oczy Perry’ego wypełniły się łzami. Pogmerał w kieszeni, szukając chusteczki, i w końcu wytarł nos w obrus. Po chwili dodał: – Żałuję, że nie zostałem w Irlandii, w Queen’s, i nie skończyłem medycyny. Byłbym lekarzem. A tak pełzam co dzień bliżej grobu... Kiedy budzę się rano, od razu myślę o śmierci. A ty? – Janie. Nie. Ty ciągle tryskasz młodzieńczą Joie de vivre [(franc.) – radość życia.]. W twoim przypadku to nie ma nic wspólnego z dobrocią. Nicpoń z ciebie. To twoja cecha przyrodzona, dar natury, tak jak sylwetka i dziewczęca cera. Ale pamiętaj i wiedz, że... są i tacy, których życie jest piekłem. – Czy ty kiedy uderzyłeś Pamelę? – zapytałem. – Albo Rosinę? – Musiałem być chyba bardziej pijany, niż się Perry’emu wydawało. Odniosłem wrażenie, że to pytanie ubawiło go trochę. – To śmieszne, że o to pytasz. Bo właśnie dziś o tym samym myślałem i zastanawiałem się, dlaczego tego nie robię, dlaczego nigdy tego nie zrobiłem. Nie. Nigdy na nikogo nie podniosłem ręki. Wyładowuję się na przedmiotach martwych, szklankach, talerzach; tłukę i niszczę, co popadnie. To śmieszne, wiesz... wydaje mi się, że to ma jakiś związek z Irlandią, że w ten sposób robię coś dla Irlandii. To oczywiście jej nie pomaga, ale... wiesz... gdy ktoś kogoś uderzy... zamiast krzyczeć... albo pluć... albo... to wtedy zostaje przekroczona jakaś granica... być może jest to ostatnia granica cywilizacji... i potem... pozostają już tylko karabiny maszynowe i strzelanie w kolana ludziom. O Boże, dlaczego ja się zgodziłem grać w tych cholernych serialach telewizyjnych, to paskudztwo. Pam i Rosina mnie nieraz uderzyły, nie miały obiekcji... – Drapały cię po twarzy? – Co tam zadrapania, one walą pięścią. No cóż, zasłużyłem na to. Śmierdziel ze mnie... tak, śmierdziel. Tak... tak... Napijmy się. Kiedy Perry znów przytknął obrus do oczu, otworzyły się nagle drzwi i wysoki, szczupły chłopak o włosach ostrzyżonych na jeża, w czarnej skórzanej kurtce, wszedł ciężkim krokiem do pokoju, ignorując nas całkowicie. Zbliżył się do kredensu, otworzył go, wziął jakąś butelkę i opuścił pokój, zamykając za sobą drzwi. – Cóż to, u licha, za chłopak? – Ach, to wcale nie chłopak, mój drogi. To moja pasierbica Angela. Ma szesnaście lat. – O Boże, kiedy ją ostatni raz widziałem, była małym brzdącem z blond loczkami. Już nie jest brzdącem z blond loczkami. Czy wiesz, że ona w zeszłym miesiącu ogoliła sobie głowę? Włosy dopiero zaczynają jej odrastać. Ojciec kupił jej motor. I to bynajmniej nie taką terkotkę, na której siedzisz sobie jak na krzesełku, ale potężny, ciężki wehikuł, którego dosiadasz jak rumaka i który ryczy jak syrena fabryczna. Pamiętam, że kiedyś, będąc w sentymentalnym nastroju, zwierzyłeś mi się, że chciałbyś mieć syna. Powiedziałem wtedy, że nawet nie wiesz, jakie byś miał piekło w domu. Teraz myślę, że córki są gorsze. Dziękuję Bogu, że nie mam własnych dzieci. Dzieci... niewiniątka... Boże! Powinieneś posłuchać, jakich słów używa Angela. Tak się oszpeciła, wygląda wręcz groteskowo, ale Pamela nie przejmuje się tym. Zresztą przed chwilą sam widziałeś Pamelę... była tu przecież... a może mi się tylko śniło? Angie... tak... Angie nosi buty do wspinaczki i wszystko ze skóry. I pije. Oni wszyscy piją. O rany, Charles, szczęściarz z ciebie. Nie masz rodziny. Rodzina to siedlisko miłości. I pomyśleć, że ja nie tylko wmawiałem sobie, że kocham te dwie kobiety, ale je naprawdę kochałem... to znaczy, jeśli jestem w ogóle zdolny do miłości. Czy jestem? Nie wiem. Kochałem... dawniej... inne kobiety... innych ludzi... teraz utraciłem, utraciłem... odeszły na zawsze... zresztą i tak nic dobrego by z tego nie wyszło... śmierdziele i dranie, i takie łobuzy jak ja nie mogą być szczęśliwe... bo jest w końcu jakaś sprawiedliwość na tym świecie. Osiągnąłem stan, w którym bardzo trudno mi było wyjść, bardzo trudno mi było robić cokolwiek, poza dalszym piciem whisky. Zaczynałem się idiotycznie przejmować łzami Peregrine’a. – Perry, kto był twoją pierwszą miłością? – zapytałem. Nie nazywaj mnie Perrym, do cholery. No dobrze, powiem ci, to wcale nie jest tak jak... moją pierwszą miłością był wuj Peregrine... Tak... wuj Peregrine... Niech spoczywa w spokoju ten dobry poczciwy człowiek. I jeśli nadejdzie kiedyś dzień Sądu Ostatecznego, cała moja pieprzona rodzinka padnie przed wujem Peregrine’em na kolana z nadzieją, że on wstawi się za nimi i ocali ich przed ogniem piekielnym. A ja będę leżał na ziemi i czekał, żeby on mnie podniósł. I wuj Peregrine to uczyni. To był cudowny człowiek. Nie wiem, dlaczego uważam go za dobrego. Cóż ja o tym mogłem wiedzieć jako dziecko. Brał mnie często za rękę i sadzał sobie na kolanach. Ten drań mnie kochał. Rodzice nigdy mnie nie rozpieszczali, nigdy mnie do siebie nie tulili ani nie całowali. Myślę, że tak naprawdę to nie bardzo mnie lubili, woleli tę moją cholerną siostrę. Ale wuj Perry mnie lubił. Tulił mnie i całował. I wiesz, nigdy mnie lepiej nie całowały kobiety, chociaż było to tylko... nie, wcale nie to, co masz na myśli... takie niewinne i słodkie... wuj całował mnie tylko wtedy, gdy byliśmy sami. I dzięki temu czegoś się nauczyłem, coś zrozumiałem. Rozmawialiśmy o wszystkim, jak gdybyśmy byli w tym samym wieku, tęskniłem do wuja Perry’ego, jak gdyby to on mnie karmił. I nagle pewnego dnia... rodzice musieli coś zobaczyć albo może doszli do wniosku, że w zachowaniu wuja jest coś śmiesznego... po prostu go wypędzili. Nigdy go już nie zobaczyłem. Nigdy. – Co się z nim stało? – Nie wiem. Wiele lat później słyszałem, że popełnił samobójstwo. Kiedy zostałem aktorem, przyjąłem jego imię. Po części dlatego, by dać wyraz swemu synowskiemu przywiązaniu, a po części, by zrobić na złość rodzinie. Na chrzcie otrzymałem imię William. To była właśnie moja pierwsza miłość. A twoja? – Nie pamiętam. Dziękuję, że mi opowiedziałeś o swoim wuju. Z przyjemnością wysłuchałem tej historii. – Już zaczynam żałować, że to zrobiłem. Zaraz zaczniesz psychologizować. A psychologia to bzdura. – Wiem o tym. Muszę już iść, Peregrine. – Nie chodź jeszcze. Opowiem ci ulubiony dowcip Freuda, jeśli go sobie przypomnę. Król spotyka swego sobowtóra i pyta: „Czy twoja matka pracowała w pałacu?” A sobowtór odpowiada: „Nie, ale pracował tam mój ojciec”. Ha, ha, ha, a to dobry kawał! – Muszę iść. – Charles, ty nie zrozumiałeś tego dowcipu. Posłuchaj: „Król spotyka faceta, który jest bardzo do niego podobny, i mówi...” – Zrozumiałem ten dowcip. – Charles, na miłość boską, nie odchodź, mam jeszcze jedną butelkę. „Nie, ale pracował tam mój ojciec”. – Naprawdę muszę iść. Dobrze, spieprzaj, robisz to w chwili, gdy stan mojej świadomości staje się znośny i świta jutrzenka zrozumienia. Mam ci jeszcze dużo do powiedzenia. Och, dobrze, spieprzaj! Myślę, że przyjadę cię odwiedzić w tym twoim domku nad morzem. Wybiorę się w Zielone Świątki, jeśli pogoda dopisze, i znowu się upijemy... – Do widzenia, Peregrine. Przykro mi z powodu Irlandii. – A jednak się upiłeś. Zjeżdżaj. Kiedy byłem już przy drzwiach, usłyszałem, że Perry mamrocze: – Taki czysty, taki cholernie czysty. I zobaczyłem, jak głowa opada mu powoli na poplamiony winem obrus. Kiedy opisałem spotkanie z Peregrine’em, dzięki czemu uzupełniłem dziennik do dnia dzisiejszego, spakowałem walizkę i opuściłem swoje strasznie zabałaganione, maleńkie londyńskie mieszkanko, w którym nie miałem ochoty nawet przesunąć krzesła ani rozpakować filiżanki. Zjadłem lunch (resztkę makaronu z serem) i sądziłem, że nic się już nie zdarzy do chwili, kiedy wsiądę wieczorem do pociągu i pojadę do domu. (Myliłem się.) Część pozostałego czasu postanowiłem spędzić w galerii sztuki. Nie jestem wielkim znawcą obrazów, ale oglądanie ich uspokaja mnie i sprawia mi pewną przyjemność. Lubię atmosferę panującą w galeriach, natomiast nie znoszę na przykład atmosfery sal koncertowych. Muszę przyznać, że czerpię wiele zmysłowej przyjemności, oglądając portrety kobiet. Malarze też najwidoczniej czerpali podobną przyjemność z ich malowania, więc czemu ja nie mogę? Po chwili wahania postanowiłem pójść do Wallace Collection, gdzie nie byłem już dość dawno. Mój ojciec, który znał się na obrazach jeszcze mniej niż ja, zabrał mnie tam, kiedy byłem małym chłopcem, podczas jednej z naszych rzadkich wizyt w Londynie, żebym zobaczył Śmiejącego się kawalera Fransa Halsa. Ta galeria kojarzy mi się z ojcem. Myślę, że lubił to miejsce, bo panował tam taki spokój i tyle było mebli i obrazów, że galeria przypominała jakąś wspaniałą prywatną rezydencję. Szczególną przyjemność sprawiało mojemu ojcu oglądanie bogatej kolekcji zegarów (bardzo lubił zegary), które podczas naszej wizyty wybijały godziny na różne sposoby, choć nie o jednej porze. Kiedy wszedłem do galerii, było tam niemal pusto, zacząłem więc wędrować po salach w dziwnym oszołomieniu; oglądałem obrazy i myślałem o Hartley. Czułem się jakby zamroczony, może był to wynik potężnego kaca, z którym walczyłem przez cały ranek. Kłopot z piciem dobrego wina polega na tym, że zawiera ono duży procent alkoholu, a nie wypada jawnie dolewać do niego wody. Mimo połkniętych przy lunchu aspiryn ciągle jeszcze bolała mnie głowa i jakieś brązowe kłaczki i szybko poruszające się czarne punkciki bez przerwy mąciły mi pole widzenia. Utrzymywałem się niepewnie na nogach i jakoś dziwnie mnie ciągnęło ku ziemi; czułem się tak, jak gdybym się stał nagle niezwykle wysoki. Potem zaczęło mi się wydawać, że jest tu wiele moich kobiet, były niemal wszystkie, z wyjątkiem Hartley. Ona pozostawała ciągle nieobecną, jak gdyby częściowo zdematerializowaną istotą, której twarz wisząca ustawicznie nad moim polem widzenia jaśniała niczym nieuchwytny księżyc. Kobiety zawsze stanowiły moją ucieczkę. Bo czymże są kobiety, jak nie ucieczką? Czasami wydaje mi się, że tylko wtedy, gdy kobieta tuli mnie w ramionach, nie grozi mi żadne niebezpieczeństwo. Tak wiele miałem kobiet, tyle wspaniałych kobiet... a jednak porzuca się schronienie. Z Hartley było całkiem inaczej. Ona towarzyszyła mi wszędzie i nigdy nie szukałem u niej ucieczki, stała się jak gdyby cząstką mojej osobowości, istniała we mnie jako część mnie samego, jak krew, jak nerwy. Ale widziałem te inne kobiety, chodząc po salach galerii, mrużąc oczy, ślizgając się po parkiecie, poruszając się niepewnie. Były tu wszystkie: Lizzie namalował Terborch, Jeanne – Nicolaes Maes, Ritę Domenichino, Rosinę Rubens, wspaniałe, cudowne studium Klementyny pędzla Greuze’a; tak właśnie wyglądała, kiedy ją poznałem. Biedna, piękna Klementyna, tak bardzo bała się starości. Znalazłem tu nawet portret mojej matki, dzieło Reynoldsa, trochę zbyt pochlebny, ale z zachowanym podobieństwem. Ja jednak wciąż szukałem Hartley. Który z mistrzów potrafiłby ją namalować? Może Campin, Memling albo Van Eyck. Ale Hartley nie było tutaj... I nagle wszystkie zegary zaczęły wybijać godzinę czwartą. Gdzieś na dole pracowali robotnicy, walili głośno młotkami, rozbłyskiwało i gasło jakieś światło w rytmie pulsującego mi w głowie bólu. Nagle się zorientowałem, że staram się przypomnieć sobie coś ważnego, co chciałem zapamiętać, coś, co miało jakiś związek z ową nocą, kiedy leżałem na skałach i wpatrywałem się w przepastne pieczary nieba pełne gwiazd, i wydawało mi się, że wszechświat wywraca się na drugą stronę. Właśnie ten widok przypomniał mi coś, tylko nie wiedziałem co. I dopiero teraz kiedy wydawało mi się, że znów widzę rozległe, powoli zmieniające się, przepastne sklepienie niebios usiane gwiazdami, lśniącymi złotymi gwiazdami, tyle, tyle tych gwiazd, dopiero teraz uświadomiłem sobie, co mi to wtedy przypominało. Przypominało mi to migające światła kina „Odeon”, do którego chodziliśmy z Hartley jako dzieci. Znajdowałem się teraz w głównej sali galerii, w tej, do której przyprowadził mnie kiedyś ojciec, żeby mi pokazać Śmiejącego się kawalera. Światło było tu trochę przyćmione, jakieś gęste, jakby ziarniste, brązowawe, mimo że na dworze świeciło słońce. A może tak mi się tylko wydawało przez tego mojego kaca? Galeria była pusta. I nagle spostrzegłem coś, co mi się wydało dziwnym zbiegiem okoliczności: ujrzałem przed sobą obraz Tycjana przedstawiający Perseusza i Andromedę. Wpatrywałem się w niego zamglonym wzrokiem i podziwiałem pełną wdzięku postać nagiej dziewczyny, która niemal tanecznym ruchem próbuje się uwolnić z łańcuchów i dzięki temu zdaje się unosić w powietrzu, tak samo jak jej wybawca. I nagle dostrzegłem, chociaż nigdy tego dawniej nie zauważyłem, a oglądałem ten obraz wiele razy, okropną otwartą paszczę i zęby smoka dosiadanego przez Perseusza. Ten smok niezupełnie przypominał mojego potwora morskiego, ale paszczę miał bardzo podobną. Wspomnienie tego przywidzenia, czy co to tam było, zaczęło mnie teraz bardziej niepokoić niż kiedykolwiek od czasu szoku doznanego wtedy na skałach. Odwróciłem się szybko i nagle znalazłem się na wprost Rembrandtowskiego Tytusa. A więc Tytus był tu także. I Tytus, i potwór morski, i gwiazdy, i wspomnienie dłoni Hartley w mojej dłoni w kinie „Odeon” przed przeszło czterdziestu laty. Ruszyłem przez długą salę. I kiedy tak szedłem, wydawało mi się, że stukanie młotków na dole staje się coraz głośniejsze, coraz wyraźniejsze, coraz szybsze, coraz bardziej natarczywe, przypominało odgłos drewnianych japońskich kołatek, zwanych hyoshigi, do wytwarzania nastroju niepewności albo towarzyszących obwieszczaniu wyroków losu w japońskim teatrze. Ja sam używałem tych kołatek w swoich sztukach. I kiedy tak szedłem przez galerię, zmierzając do wyjścia, wydawało mi się, że mój kac ustępuje, natomiast zaczyna mi się nagle robić słabo. Dotarłszy do drzwi, zatrzymałem się i obejrzałem za siebie. Jakiś mężczyzna wszedł do tej samej sali drzwiami z przeciwległej strony, stanął i patrzył na mnie w tym dziwnie mrocznym, brązowawym świetle. Wyciągnąłem rękę i przytrzymałem się ściany. Oczywiście rozpoznałem od razu owego mężczyznę. To był mój kuzyn James. – Lepiej się już czujesz? – Tak. To, co mi dałeś, zdziałało cud. To niewątpliwie jakiś stary tybetański lek na kaca. Była piąta po południu. Siedziałem w mieszkaniu Jamesa w Pimlico. Mieszkanie mego kuzyna przypomina orientalny bazar. Zawsze gardziłem nim aż do czasu, gdy sobie uświadomiłem, że wielu tych Buddów w wysokich stożkowych nakryciach głowy, a także posążków pełnego wdzięku Siwy jest ze złota, a nie, jak myślałem, z mosiądzu. Przypomniało mi się, że Toby Ellesmere powiedział mi kiedyś, że mój kuzyn to bardzo bogaty człowiek. (Często się zastanawiam, dlaczego mnie się nie udało zbić majątku.) James musiał odziedziczyć mnóstwo pieniędzy po rodzicach. Prawdopodobnie Ellesmere zainwestował je na jego prośbę. Teraz dopiero widzę w tym mieszkaniu wiele wartościowych rzeczy, chociaż nie cenię zbyt wysoko Jamesa jako kolekcjonera i znawcy. Nie ma on chyba żadnej koncepcji, jeśli chodzi o selekcję i eksponowanie tych skarbów. Wszystko leży jedno na drugim, cenne objets d’arts razem z najzwyklejszymi rupieciami z bazaru. Czy to wynik sentymentalizmu, rozpaczy, oderwania od świata? Wszystko to łatwiej wyliczyć niż opisać. W pokojach pełno jest różnych drobiazgów, które nazwałbym fetyszami (wiem, że Jamesowi nie podobałoby się takie określenie), różnego rodzaju kamyków, laseczek, muszli, do których (dlaczego? przez kogo?) zostały przymocowane inne przedmioty: pióra, kawałki drewna z wyrzeźbionymi twarzami; są tu wielkie zęby, a nawet kości opatrzone dziwnymi znakami (pismo?). Ściany zasłonięte są książkami na regałach lub makatami, a raczej błyszczącymi niebieskimi tkaninami, na których wiszą maski o dość niepokojącym wyglądzie, Jest tu także mnóstwo naszyjników (różańców?), jedne leżą splątane w różnych miseczkach, inne wiszą na malowanych zwojach albo na wyobrażeniach świętego kręgu, „mandali”, bądź też na fotografiach o malowniczej nazwie Kumbum. Są tu też nadzwyczaj cenne, prześliczne figurki zwierzątek z jadeitu – niejedną miałem często ochotę wsunąć do kieszeni – a także talerzyki i miseczki z cudownej chińskiej porcelany w kolorze szarej, morskiej zieleni, na których pod grubą warstwą szkliwa, po strzepaniu z nich chusteczką kurzu, można dostrzec rysunki chryzantem i kwiatów lotosu. Na maleńkich ołtarzykach z laki – zakładam, że są to ołtarzyki – siedzą lub stoją Buddy. Są tu, jak sądzę, również młynki tybetańskie, miniaturowe pagody i jakieś dziwne pudełeczka z misternie wykonanymi wieżyczkami na wieczkach, niektóre wysadzane koralami, turkusami i innymi kamieniami półszlachetnymi. Na konsoli znajduje się ozdobna drewniana szkatułka w kształcie pagody, jak twierdzi James, przypominająca te, w których lamowie trzymają na uwięzi demony. (Kiedy zapytałem swego kuzyna, czy i on trzyma w niej demona, tylko się zaśmiał.) Klejnotami zdobione są także pochwy i rączki sztyletów, z których jeden, o złotej rzeźbionej rękojeści, leży zwykle na biurku Jamesa. Raz spostrzegłem go na łóżku. Czasem mi się wydaje, że mój kuzyn jest trochę dziecinny. W mieszkaniu Jamesa unosi się jakiś dziwny, jedyny w swoim rodzaju, słodkawy zapach, który przypisuję kadzidłom. Ale kiedy zapytałem Jamesa, powiedział: „To myszy”. Chyba żartował. Słychać tu także jakieś nieustanne brzęczenie, którego źródłem są pewnie szklane wisiorki umieszczone w niszy w dość długim i ciemnym hallu. Ten dźwięk przypomniał mi postukiwanie paciorków mojej zasłony w „Shruff End” i ogarnęło mnie jakieś dziwne uczucie: pomyślałem o swoim „śmiesznym domku”, pustym teraz i cichym (taką mam przynajmniej nadzieję!), w którym słychać tylko cichutki stukot paciorków zasłony poruszającej się pod wpływem lekkiego powiewu wiatru. James mieszka przy jednej z tych długich ulic Pimlico prowadzących do rzeki, które kiedyś były takie nędzne, a teraz zrobiły się eleganckie. Mieszkanie jest duże, ale niezwykle ponure, bo stoi tu mnóstwo ciemnych i dość przypadkowo ustawionych parawaników, ponadto James ma zwyczaj podnosić na dzień zasłony do połowy okna i palić tylko jedną lampę w każdym pokoju. Upłynęło trochę czasu, zanim zdołałem docenić zbiory mego kuzyna, gdyż w mieszkaniu panował przeważnie taki mrok, że trudno mi je było dostrzec. Ma on również oczywiście mnóstwo książek, wiele z nich w językach, których nie potrafię zidentyfikować. Mieszkanie w Pimlico stanowiło przez wiele lat jedynie krajową bazę Jamesa, bo bardzo dużo czasu spędzał za granicą, nic więc dziwnego, że wygląda po prostu jak zagracony, zaśmiecony magazyn. Piliśmy herbatę z maleńkich, nieprawdopodobnie cienkich, przejrzystych porcelanowych czarek i jedliśmy herbatniki z kremem, które, pamiętam, James bardzo lubił jako dziecko. Ja w młodości nie miałem żadnych specjalnych upodobań, jeśli chodzi o jedzenie, a on zawsze wybrzydzał i grymasił. Mój kuzyn jest oczywiście wegetarianinem, był nim zresztą już jako dziecko, podjął tę bardzo dziwną decyzję sam. Teraz otwierał okno (w pokoju panowała duchota i pachniało „myszami”), żeby wypuścić muchę. Schwytał ją niezwykle ostrożnie za pomocą kubeczka i kartki papieru, które zawsze trzyma pod ręką, jak sądzę, właśnie w tym celu. Wypuściwszy muchę, zamknął okno. Kichnąłem. Gdzieś z daleka dolatywało bicie dzwonu. Zacząłem się zastanawiać, jak długo James obserwował mnie w galerii, zanim go zauważyłem, i dlaczego w ogóle zjawił się tam właśnie tego dnia i o tej porze. Pozwólcie, proszę, że jeszcze raz spróbuję opisać wygląd zewnętrzny mego kuzyna. Twarz Jamesa wydaje się ciemna, choć właściwie nie jest śniada. James musi się golić dwa razy dziennie. Czasami wygląda, jakby był brudny. Jego włosy, teraz dość gęste, tworzą zmierzwioną, ciemnobrązową krezę wokół niewielkiej łysinki; przypominają włosy stryjenki Estelli, tylko są bardziej suche i puszyste; jej włosy były lśniące. Oczy James ma ciemnobrązowe – trudno właściwie określić ich odcień, gdyż ciągle zdają się zmieniać, czasem są prawie czarne, kiedy indziej znów brunatne, w kolorze ziemi – cienki, haczykowaty nos i ładne wąskie wargi. Jego twarzy nie można zapamiętać, co nie znaczy, że nie ma w niej nic charakterystycznego; jest to naprawdę twarz pełna wyrazu. Chcę jedynie powiedzieć, że kiedy próbuję ją sobie wyobrazić podczas nieobecności Jamesa, potrafię przywołać z pamięci jedynie poszczególne fragmenty, nigdy nie widzę zwartej całości. Może po prostu nie jest to twarz zwarta. Czasem odnoszę wrażenie, jak gdyby unosiła się nad nią jakaś strzępiasta mgiełka, i dlatego może James sprawia wrażenie kogoś brudnego albo o ciemnej karnacji. A jednocześnie jakiś bezmyślny chłopięcy uśmiech i szerokie kwadratowe zęby przydają mu wyglądu przygłupka. Powierzchowność Jamesa nie ma w sobie nic tajemniczego ani ponurego, ale jest jakaś zaskakująca. Kiedy obserwowałem mego kuzyna, gdy z uśmiechem wypuszczał przez okno muchę, pomyślałem sobie: jak bardzo przypomina mi on stryjenkę Estellę. Być może, chodzi o pewien wyraz, jakąś koncentrację – tylko że u ciotki było to radosne, u Jamesa zaś zupełnie inne. – A więc ten twój dom stoi nad samym morzem, zupełnie na odludziu, na skałach? – Tak. – To dobrze. To dobrze. Mroczne oczy Jamesa rozszerzyły się i na chwilę stały się jak gdyby puste. Wydawało mi się, że mój kuzyn błądzi duchem zupełnie gdzie indziej. Ta chwilowa nieobecność była również dla niego charakterystyczna, lecz nie trwała nigdy dłużej niż parę sekund. Często zastanawiałem się, czy James zażywa narkotyki (wiele wyg pracujących na Wschodzie to czyni), ale te chwile nieobecności mogły się wiązać po prostu ze znudzeniem. Jakże ja się martwiłem, kiedy byłem mały, czy nie nudzę Jamesa! – I nie brakuje ci teatralnego rozgardiaszu? O ile pamiętam, nigdy nie miałeś żadnego hobby. Cóż ty robisz przez cały dzień? Malujesz dom? Mówiono mi, że właśnie w ten sposób wypełniają sobie czas emeryci. W rozmowach ze mną Jamesowi nie zawsze udawało się uniknąć instynktownego, być może, przechodzenia na lekko protekcjonalny, żartobliwy ton, który doprowadzał mnie do szału, kiedy byliśmy dziećmi, zwłaszcza że James jest młodszy. To banalne wyrażenie „teatralny rozgardiasz” i porównanie mnie z „emerytami” połączone z pełnym wyrozumiałości gestem sprowadzało całą moją działalność przeszłą i teraźniejszą do czegoś całkiem nieistotnego. A może jestem po prostu w dalszym ciągu zbyt przeczulony? – Piszę pamiętniki. – Gawędy o teatrze? Anegdotki o aktorkach? – O, nie. Chcę, żeby to było coś poważnego. Głęboka, prawdziwa analiza, prawdziwa autobiografia. – Niełatwe to zadanie. – Wiem o tym. – Jesteśmy istotami skrytymi, ta nasza skrytość najbardziej zdumiewa, bardziej nawet niż nasz rozum. Ale nie można wejść do pieczary duszy i rozejrzeć się dookoła. Większość tego, co nam się wydaje, że wiemy o naszym umyśle, to jedynie pseudowiedza. Jesteśmy wszyscy takimi pozerami, tak potrafimy wyolbrzymiać znaczenie tego, co nam się wydaje cenne! Bohaterowie trojańscy walczyli za widmo Heleny, jak twierdzi Stesichoros. Daremne wojny o widmowe trofea. Mam nadzieję, że pozwolisz sobie na wiele refleksji nad ludzką próżnością. Ludzie tak kłamią! Nawet my, starzy, nie mówimy prawdy. Chociaż jeśli robimy to z artyzmem, nie ma to większego znaczenia, gdyż w sztuce obowiązuje inny rodzaj prawdy. Proust to dla nas autorytet, jeśli chodzi o francuską arystokrację, i kogo obchodzi, jaka ona była naprawdę. I cóż to znaczy? – Uważam, że znaczy coś prostego i oczywistego, ale w końcu ja nie jestem filozofem. Uważam, że to ma znaczenie. Dla historyków, nawet dla krytyków. Nie troszczyłbym się też o „nas, starych”. Mów za siebie, kuzynie. – Czy to, co naprawdę przydarzyło się Lawrence’owi w Dara, [Chodzi o przygodę opisaną przez D.H. Lawrence’a w Siedmiu filarach mądrości, kiedy to autora próbowano zgwałcić.] ma jakieś znaczenie? Nawet psi ząb jarzy się światłem, jeśli naprawdę mu się oddaje cześć. Czczony przedmiot posiada cudowną moc, taki oto jest sens dowodu ontologicznego. Kłamstwo może nas oświecić tak samo jak prawda, jeśli posłużymy się sztuką. Co to jest zresztą prawda? Wiemy, że jesteśmy fałszywymi obiektami, fikcją, kłębkami iluzji. Czy potrafisz określić dokładnie, co czujesz, co myślisz, co czynisz? Musimy udawać w sądach, że coś takiego można zrobić, ale to tylko kwestia wygody. Dobrze, dobrze, to nie ma znaczenia. Muszę przyjechać i zobaczyć ten twój dom nad morzem i twoje ptaki. Czy tam są głuptaki białe? – Nie wiem, jak wyglądają głuptaki białe. James umilkł, zaskoczony. Nagle, o dziwo, zaczęło mnie ogarniać dobrze znajome uczucie, o którym starałem się na jakiś czas zapomnieć. Uczucie rozczarowania i całkowitej bezsilności; czułem się tak, jak gdybym czekał na tę rozmowę z Jamesem i jakbym został wyłączony ze swego rodzaju uczty; wydawało mi się, że coś ważnego, co chciałem mu powiedzieć, znajdujące się gdzieś bardzo głęboko w mojej duszy, skurczyło się albo zostało strywializowane przez przypadkowy promień laserowy inteligencji mojego kuzyna. Abstrakcyjny sposób myślenia Jamesa był zupełnie odmienny od mojego i czasami odnosiłem wrażenie, że mój kuzyn niemal celowo, dla zabawy, usiłuje wykazać, że jakiekolwiek zrozumienie między nami jest zupełnie niemożliwe. Ale w rzeczywistości nie miał wcale takiego zamiaru i nigdy tego nie robił. Pod wieloma względami można go było uważać za nudziarza, ekscentrycznego pedanta demonstrującego swojego rodzaju zmęczenie światem, co bywa po prostu nużące. On także przeżył jakieś rozczarowania, choć nigdy się o nich nie dowiem. Przypuszczam, że pragnąłem po prostu porozmawiać z Jamesem po przyjacielsku, tak jak nigdy nie rozmawialiśmy, ale prawdopodobnie myliłem się, sądząc, że taka rozmowa jest możliwa, bo przecież trudno mi ją było sobie nawet wyobrazić. W końcu James był wszystkim, co mi pozostało po ojcu i matce, stryju Ablu i stryjence Estelli. – Morze, morze, no tak... – ciągnął James. – Czy wiedziałeś, że Platon wywodzi się od Posejdona, ze strony ojca? Czy są tam u ciebie morświny albo foki? – Foki podobno są, ale ja nie widziałem ani jednej. Odstawiłem maleńką, kruchą czarkę od herbaty tak mocno, że musiałem podnieść ją znowu, by sprawdzić, czy nie pękła. Chwyciłem za siedzenie krzesła. Przyszło mi właśnie do głowy, że to dziwne uczucie, jakiego doświadczyłem tam, w galerii obrazów, i które ustąpiło dzięki napojowi leczniczemu zaaplikowanemu mi przez Jamesa, to był nie tylko kac, lecz także nawrót halucynacji wywołanych kiedyś przez LSD. Nagle zacząłem się znów czuć tak jak wtedy, a do tego ciągle miałem przed oczami paszczę smoka z obrazu Tycjana. – Co ci jest, Charles? Denerwujesz się. Obserwowałem cię w galerii. Byłeś czymś strapiony. Co cię gnębi? Jesteś chory? – Czy wspomniałem ci kiedyś o dziewczynie, która się nazywała Mary Hartley Smith? Z pewnością nie miałem zamiaru rozmawiać z Jamesem o Hartley. Nie wyobrażałem sobie, żebym się kiedykolwiek na to zdobył. Czułem się tak, jakby mnie przyparto do muru albo rzucono na mnie jakiś urok i jedynym skutecznym zaklęciem, które mogło mnie wybawić z tej opresji, było właśnie imię Hartley. James znowu przybrał swoją znudzoną minę, zastanawiał się chwilę i rzekł: – Nie, nie przypominam sobie. Właściwie byłem całkiem pewny, że zawsze bardzo uważałem, żeby nie wspomnieć nigdy przy Jamesie o Hartley. – Któż to taki? To pierwsza dziewczyna, jaką pokochałem. Tak naprawdę to chyba nigdy nie kochałem nikogo innego. Ona mnie także kochała. Chodziliśmy razem do szkoły. A potem ona wyjechała, wyszła za innego i straciłem ją z oczu. Nigdy nie przestałem o niej myśleć i nigdy nie przestało mi na niej zależeć. To właśnie dlatego nigdy się nie ożeniłem. No i wyobraź sobie, teraz ją spotkałem, ona tam jest, tam, nad morzem, mieszka wraz z mężem w tej samej wiosce. Widziałem się z nią, rozmawialiśmy. Trudno mi w to wprost uwierzyć, ale ta stara miłość nadal jest żywa, przetrwała od początków mojego życia aż do tej pory... – Ciężar spadł mi z serca – powiedział James. – Już myślałem, że masz grypę, a bardzo bym nie chciał jej złapać właśnie teraz. – Poznałem jej męża. To kompletne zero, ignorant, bęcwał, tyran. Ona... tak się ucieszyła, że mnie widzi. Ona mnie nadal kocha. Nie mogę się oprzeć uczuciu, że to jakiś znak, początek czegoś nowego... – Czy to ten sam mężczyzna? – Jak to, czy ten sam?... a tak, ten sam. – Czy oni mają dzieci? – Tak, chłopca. Ma osiemnaście lat czy coś koło tego. Adoptowali go. Uciekł jednak z domu. Nie wiedzą dokąd, zaginął... – Zaginął? No to mają zmartwienie. – Ale... Hartley oczywiście zmieniła się, a jednocześnie pozostała taka sama... jakie to niewiarogodne szczęście, że ją znów spotkałem. To chyba jakieś zrządzenie losu. Ona była przez całe życie taka nieszczęśliwa, zupełnie jak gdyby się modliła o to, żebym do niej przyszedł, i przyszedłem. – I... co dalej? – No cóż, ocaleją, uczynię szczęśliwą na resztę lat, jakie nam pozostały. – To było takie proste. Tylko w ten sposób można to wszystko rozwiązać. Rozsiadłem się wygodnie. – Może jeszcze herbaty? – zapytał James. – Nie, dziękuję. Ale chyba teraz napiłbym się czegoś mocniejszego. Może wytrawnego sherry. James zaczął grzebać w kredensie i napełnił trunkiem szklankę. Nie śpieszył się z komentarzem do mojej zadziwiającej opowieści, jak gdyby już o niej zapomniał. Spokojnie dalej pił herbatę. – No cóż, na razie dosyć o mnie – rzekłem po chwili. – Ty mi teraz opowiedz o sobie, James. Jak ci się wiedzie w wojsku? Jesteś w Hongkongu czy gdzie indziej? – Obaj mogliśmy brać udział w tej grze. – Wiem, chcesz, żebym ci powiedział, co o tym sądzę – odezwał się James – ale nic mi nie przychodzi do głowy, nie wiem, jakie to ma dla ciebie znaczenie. Pojawia się nagle stara flama... nie wiem, jak mam zareagować. Mam na myśli różne rzeczy... – Na przykład co?... – Po pierwsze: być może wmawiasz sobie, że naprawdę kochałeś tę kobietę przez te wszystkie lata. Jaki masz na to dowód? Cóż to zresztą jest miłość? Miłość jest gdzieś za siedmioma górami, gdzie bez wątpienia piękni odchodzą, żeby umrzeć. Ale ja nie mogę przywiązywać zbyt wielkiej wagi do twojego twierdzenia, że tak długo przetrwała miłość do kogoś, kogo tak dawno straciłeś z oczu. Może teraz sobie wszystko wymyśliłeś? Oczywiście to, co się będzie działo od tej chwili, to już zupełnie inna sprawa. Przychodzi mi też do głowy inna myśl: że twój pomysł ocalenia tej kobiety jest czystym urojeniem, czystą fikcją. Chyba nie myślisz tego poważnie. Czy ty wiesz, jak naprawdę wygląda jej małżeństwo? Twierdzisz, że jest nieszczęśliwa, ale to bywa udziałem większości ludzi. Długie wspólne życie bardzo zespala, nawet jeśli nie wszystko układa się idealnie, a dawne układy należy szanować. Ty możesz nie mieć dobrego zdania o jej mężu, jej zaś on może odpowiadać, choć, zapewne, spotkanie z tobą zrobiło na niej wrażenie. Czy powiedziała ci, że chce, żebyś ją ocalił? – Nie, ale... – Co jej mąż myśli o tobie? – Powiedział, żebym się miał na baczności. – No więc radzę ci, żebyś się do tego zastosował. Nie byłem tak całkiem zdziwiony postawą, którą James zajął, i brakiem żywszego zainteresowania sytuacją, w jakiej się znalazłem. Dawno już zauważyłem, że mój kuzyn nie lubi dyskutować o małżeństwie. Temat ten wprawiał go w zakłopotanie i chyba przygnębiał. – Oto głos rozsądku – powiedziałem. – Instynktu. Czuję, że mogłoby się to wszystko zakończyć łzami. Lepiej trochę ochłoń. Człowiek nie powinien się zanadto zbliżać do czegoś, w czym może intuicyjnie przeczuwa nieszczęście innych. – Dziękuję, kuzynie, za rady. A teraz opowiedz mi o sobie. – Żebyś się tylko nie spóźnił na pociąg. Mogę ci telefonicznie zamówić taksówkę. Na dworcu Wiktoria jest firma całkiem godna zaufania. Jak on się nazywa? – Mąż? – Nie, chodzi mi o imię tego zaginionego chłopca, ich syna. – Tytus. – Tytus – powtórzył James w zamyśleniu. – Szukali go? Zawiadomili policję i tak dalej, zrobili to, co się normalnie robi w takich wypadkach? – Nie wiem. – Dawno go nie ma? Czy nie trafili na jakiś ślad? Nie przypuszczają, gdzie mógłby być? Może dostali jakiś list? – Nie wiem. Nic nie wiem. – To musi być straszne... – Tak, niewątpliwie. No, ale teraz zapomnijmy o moich błazeństwach. Jakie ty masz plany? Co słychać ostatnio w wojsku? – W wojsku?... Och... opuściłem jego szeregi. – Opuściłeś jego szeregi? – Może głupio się zdziwiłem i niemądrze przeraziłem, jakby w wojsku James był jakoś bezpieczny, jak gdyby bezpiecznie zamknięty w klatce, nieszkodliwie czymś zajęty czy coś takiego. Zawsze chyba mi się wydawało, że dzięki tej jego służbie w wojsku na szczęście nie wchodzimy sobie w drogę, nie współzawodniczymy ze sobą. Ale teraz... – Ach, tak? Przeszedłeś na emeryturę? Serdecznie gratuluję. A więc obaj jesteśmy emerytowanymi generałami! – Niezupełnie emerytowanymi. – Jak to? – Opuściłem szeregi armii, tyle że, jak to się mówi, obciążony podejrzeniami... Odstawiłem szklankę i wyprostowałem się w krześle. Teraz naprawdę się zdziwiłem i zaniepokoiłem. – No nie, James, nie możesz... to znaczy... – Różne domysły chodziły mi po głowie, jakimi to podejrzeniami obciążono mojego kuzyna, i żadna sytuacja nie wydawała mi się nieprawdopodobna. Wolałem milczeć. Popatrzyłem na ciemną twarz Jamesa. Siedział odwrócony plecami do lampy. Wieczorne niebo, widoczne przez szparę w zasłonach, było jarząco błękitne. James uśmiechnął się kącikiem ust, tak jak wtedy, kiedy wypuścił za okno muchę. Spostrzegłem, że patrzy na drugą muchę, która usiadła mu na palcu i pocierała przednie nóżki jedną o drugą, po czym wyciągała je ponad główkę. Skończyła mycie i patrzyła na Jamesa, a James na nią. – Nie ma powodu do zmartwienia – powiedział. Poruszył palcem i mucha odleciała. – Faktycznie zakończyłem karierę wojskową, ale nie będzie mi brakować zajęć. – Możesz malować mieszkanie. James się roześmiał. – Chcesz zobaczyć fotografię głuptaka białego? No dobrze, może innym razem. Szkoda, że nie będzie cię tu jutro, moglibyśmy pójść na stadion „Lords”. Ten międzynarodowy turniej krykietowy może być interesujący. Lepiej zadzwonię już po tę taksówkę. Proszę, poczęstuj się tymi herbatnikami. Wiem, że je lubisz. Stryjenka Marian zawsze po kryjomu wpychała mi je do kieszeni, gdy od was wychodziłem. Kiedy James zadzwonił już po taksówkę, powiedziałem: – Kto to był ten stary człowiek, którego tu widziałem ostatnim razem? – Nagle sobie to przypomniałem i zdałem jednocześnie sprawę, że zupełnie zapomniałem o nim. Kiedy odwiedziłem ostatnim razem Jamesa, wychodząc z mieszkania, dostrzegłem przez uchylone drzwi do drugiego pokoju drobnego staruszka o orientalnym typie, z niewielką bródką, siedzącego spokojnie na krześle. James wydawał się nieco zaskoczony. – Ach, on... to nikt szczególny... dzięki Bogu już wyjechał. Ale właśnie słychać dzwonek. Taksówka czeka. Mam nadzieję, że dostaniesz w pociągu przyzwoitą kolację. – Ależ, mój drogi – zawołała Rosina – wiem, że jesteś najbardziej ekscentryczną osobą, jaką znam, ale nie możesz przecież pragnąć kobiety, która wygląda na osiemdziesiąt lat i ma brodę i wąsy. Rozmowa ta odbyła się następnego dnia. Przyjechałem bardzo późno. Taksówka czekała na mnie na stacji, ale jechała bardzo wolno, gdyż droga tonęła w gęstej mgle. Nie dostałem w pociągu kolacji z powodu strajku i musiałem się zadowolić herbatnikami z kremem waniliowym. Kiedy pomyślałem o tym, jak matka wciskała te herbatniki przed laty Jamesowi do kieszeni, ogarnęła mnie złość i przygnębienie. Dotarłszy do domu, zjadłem kilka kanapek z serem. (Całe masło zjełczało.) Pościel była odstręczająco wilgotna, udało mi się jednak znaleźć butelkę na gorącą wodę. Czułem się tak wyczerpany, że od razu się położyłem. Obudziłem się późno, skostniały z zimna. Kiedy usiadłem, zęby zaczęły mi szczękać. Czyżbym się lękał tego, co zamierzałem zrobić tego dnia? Włożyłem na siebie najcieplejsze, jakie znalazłem, ubranie, łącznie z grubym, irlandzkim swetrem, który dostałem od biednej Doris, a mimo to nadal drżałem z zimna. Może James miał w końcu rację, podejrzewając, że złapałem grypę? Gęsta, szarozłocista mgła wisiała wciąż nad lądem i nad morzem, spowijając wszystko okropnym całunem ciszy. Wyszedłem przed dom. Morze zaledwie widoczne, gładkie i lśniące jak oliwa, pieszczotliwie obmywało skały. W powietrzu czuło się wilgoć i chłód, chociaż chyba naprawdę nie było tak bardzo zimno. Koszula, którą zostawiłem na trawniku, żeby wyschła, pozostała zupełnie mokra. Wewnątrz domku panowała lodowata aura, zupełnie jak w grobie, i odróżniałem jakiś całkiem nowy zapach pleśni; po wewnętrznej stronie szyb okiennych spływały strugi wody. Próbowałem bezskutecznie zapalić nowy piecyk naftowy, który kupiłem w sklepie rybackim. Zrobiłem sobie herbaty i właśnie zaczynałem się czuć nieco lepiej, kiedy usłyszałem klakson przy końcu drogi na grobli. Odgadłem prawidłowo, że to Rosina, i ogarnęła mnie taka złość, że miałem ochotę uciec przed jej wrzaskami. Zastanawiałem się nad tym, czyby się gdzieś nie schować, ale zaczynałem odczuwać głód, a zresztą nie widziałem powodu, by opuszczać własny dom z powodu zanoszącej się być może na dłużej inwazji. I nagle wpadłem na inteligentny pomysł zabezpieczenia się – postanowiłem po prostu powiedzieć jej prawdę. Okazało się to słusznym posunięciem. Siedzieliśmy w kuchni. Kuchenka gazowa była włączona, jedliśmy suszone morele z cheddarem. (Do ciasta suszone morele należy najpierw namoczyć i ugotować na wolnym ogniu; do sera powinny być całkiem suche.) Ja piłem herbatę, Rosina koniak, o który mnie poprosiła. Mgła była teraz tak gęsta, że odnosiło się wrażenie, iż zasłony na oknach są zaciągnięte, zapaliłem więc dwie świece, ale ich nikły blask nie mógł się przebić przez zwarty, brunatny mrok panujący w kuchni. – Podniecające światło – stwierdziła Rosina. Zdecydowałem się opowiedzieć jej jakąś wersję historii Hartley, ponieważ w obecnym stanie ducha, przygotowując w myślach ten swój okropny plan, nie mogłem dalej kłamać, kluczyć i narażać się na niebezpieczne kłótnie. Prawdę mówiąc, niemal przesądnie lękałem się nienawiści Rosiny. Pragnąłem tę kobietę na jakiś czas unieszkodliwić, tak żebym nie musiał się nią martwić. Wkrótce będę musiał stawić czoło zupełnie innym niebezpieczeństwom i podejmować całkiem inne decyzje. Miałem intuicyjne przeczucie, które okazało się słuszne, jak Rosina zareaguje na te moje zwierzenia. Pierwszym sygnałem jej wrogiego nastawienia było to (jak się zresztą spodziewałem), że nie uwierzyła ani jednemu słowu z mojej opowieści, jak to skończyłem z Lizzie, nie uwierzyła, że mam zamiar zostać w Londynie, i miała słuszność. Oznajmiła, że się mylę, jeśli sobie wyobrażam, że się jej pozbędę. Przerwałem jednak jej tyradę i opowiedziałem w skrócie i selektywnie historię swej „dawnej flamy”. Jakże dogodne były teraz te wyświechtane frazesy, jak koiły mój zbolały umysł, jak kamuflowały prawdę! Właśnie mam się zdecydować, co robić, więc dręczony miłością, obawą i rodzącą się w mym sercu okropną zazdrością opowiadam Rosinie historię „dawnej flamy”. Robię to nawet w sposób nieco humorystyczny i wobec tego zamiast mówić prawdę, oszukuję swą powiernicę. Słuchała mnie inteligentnie i ze spokojem, choć trochę zaintrygowana i chyba zachwycona. Zareagowała zupełnie inaczej niż James i zwierzenie się jej sprawiło mi o wiele większą satysfakcję. Właściwie poczułem nawet pewną ulgę, opowiadając tę odpowiednio spreparowaną historię tak mądrej i, jak się okazało, dość życzliwej mi kobiecie. Przeczuwałem zresztą od początku, gdy tylko usłyszałem dźwięk działającego mi na nerwy klaksonu jej samochodu (tak szybko pracuje ludzki umysł), że Rosina będzie widzieć sprawę Hartley w całkiem innym świetle niż sprawę Lizzie. Zazdrość ma ten interesujący aspekt (a uczucie to odgrywa bez wątpienia decydującą rolę w moich wspomnieniach), że będąc pod wieloma względami uczuciem zarówno całkowicie irracjonalnym, jak nie dającym się opanować, czasem ustępuje miejsca rozsądkowi, kiedy wchodzi w grę pierwszeństwo czasowe. Zacząłem asystować Lizzie, kiedy już znałem i doceniłem zalety Rosiny, więc w umyśle Rosiny „zakodował się” (całkiem błędnie) fakt, że to właśnie Lizzie mnie jej „ukradła”. Ponadto Lizzie była nadal atrakcyjną kobietą. Te okoliczności tworzą klasyczny obraz i budzą typowe reakcje. Hartley jako „dawna flama” to zupełnie coś innego i Rosina jest na tyle inteligentna, że wie, iż musi postępować rozsądnie. Hartley należała do odległej przeszłości. Była „starą” (to znaczy w moim wieku), nieatrakcyjną i niczym nie wyróżniającą się kobietą, i (fakt nie bez znaczenia) na dodatek wciąż mężatką. To wszystko Rosina szybko zebrała i podsumowała; mogłem sobie niemal wyobrazić komputerek pracujący za jej sprytnymi, błyszczącymi oczami. Oszacowała szybko moje szanse i ta ocena nie okazała się zbyt wysoka. Podobnie jak James uważała, że wszystko zakończy się łzami. Moja prawdziwie brzmiąca opowieść utwierdzała ją w tym przekonaniu. Wkrótce okazało się, że Rosina nie może oczywiście pod żadnym względem uważać Hartley za poważną rywalkę. Była tego tak pewna, że nawet zrobiło jej się żal Hartley; bez złośliwości, raczej z pełnym wyrachowania obiektywizmem. Jedno wydedukowała sobie z tej mojej opowieści na pewno, a mianowicie to, że spotkanie z Hartley osłabiło moje zainteresowanie osobą Lizzie. A więc... kiedy ten idiotyczny epizod z Hartley skończy się fiaskiem, inteligentna, życzliwa Rosina zjawi się, żeby pozbierać szczątki. Zdawała sobie sprawę, jaką ulgę przyniosły mi te zwierzenia, dostrzegała moją wdzięczność za jej żywe zainteresowanie i mądre odpowiedzi. Bo ja naprawdę byłem, przynajmniej na razie, zadowolony z jej reakcji. Oczywiście nie powiedziałem jej wszystkiego, a tym bardziej nie wspomniałem o swoich najbliższych planach. Taki we mnie wstąpił makiaweliczny duch, że nie miałem nawet uczucia, iż popełniam zdradę, opowiadając o Hartley tak niebezpiecznej i tak mądrej kobiecie jak Rosina. Ale to ja prowadziłem tok jej myśli, więc tam, gdzie to było konieczne, zawodziła ją inwencja i rozsądek. To ciekawe, że Rosina dokładnie pamiętała ten moment, kiedy reflektory jej samochodu ukazały mi Hartley przylepioną do skały. – Myślałam, że zgniotę tę starą babę jak robaka. Słuchaj, Charles, ona naprawdę wygląda jak stara baba, biedactwo. Nie możesz zaprzeczyć. – Miłość nie zna takich określeń. Co prawda miłość jest ślepa jak nietoperz... – Nietoperze mają radary. A twój, zdaje się, nie działa. – Ruszże swoim rozumem. Człowiek może kochać, kogo mu się podoba. Weź na przykład tego wuja Perry’ego, no, Peregrine’a. – Kogo? – Nieważne. – Wiem, że mnie ocyganiłeś wtedy, kiedy cię odwoziłam do Londynu. Kiepski z ciebie aktor, nie wiem doprawdy, co ty w ogóle robiłeś w teatrze. Wiedziałam już wtedy, że coś się dzieje, ale sądziłam, że to chodzi o Lizzie. – Nigdy nie czułem nic takiego do Lizzie. – No cóż, chyba lepiej, że to nie chodzi o Lizzie. Zupełnie nie o nią chodzi! Czy nawet to nie zdołało cię przekonać? Ja kocham tę kobietę. Kocham ją tak, jak gdybym był przez te wszystkie lata jej mężem, patrzył, jak się powoli starzeje, jak gaśnie jej uroda. – Och, słuchaj, kochany, teraz to już zalewasz. Ta twoja nagła ucieczka nad morze i ten koszmarny, bezsensowny domek wytrąciły cię z równowagi. To chyba najkoszmarniejszy dom, jaki w życiu widziałam. Nic dziwnego, że miewasz halucynacje. – O jakich halucynacjach mówisz? – Pamiętam, co mówiłeś o pierwszej miłości, ale to są uczucia urojone, bajeczki dla grzecznych dzieci. Cierpisz, bo przeżyłeś szok, kiedy ją ujrzałeś. Poczekaj dwa tygodnie. Ona przecież żyje w tym mieszczańskim związku małżeńskim, ma syna. Słuchaj, Charles, to przeciętna kobieta, nie możesz przecież kochać takiej przeciętnej osoby tylko dlatego, że podkochiwałeś się w niej w szkole. To nonsens, ona by tego nie zrozumiała. Zresztą ty też nie potrafiłbyś sprostać takiej miłości, nie jesteś wszechmocny, nie w tym świecie, w którym żyjesz. Po prostu pakujesz się w bardzo nieprzyjemną historię, która ciebie mierziłaby bardziej niż innych. Straciłbyś twarz! Pomyśl o tym. Znasz chyba siebie na tyle, żeby zrozumieć, jak byś żałował swego kroku. Nie możesz tu odegrać żadnej roli. Nie wiesz, jaką masz obrać linię postępowania. Przyznałeś, że ona nie chce z tobą rozmawiać. – To dlatego, że się boi. Kocha mnie za bardzo, jednocześnie zaś wie o mnie jeszcze zbyt mało, by zaufać mojemu uczuciu. Ale uwierzy w nie. Wtedy miłość rzuci ją po prostu w moje ramiona – rzekłem, a w myśli dodałem: „Muszę to Hartley powiedzieć, muszę ją przekonać, że kocham ją bezgranicznie, muszę napisać do niej długi list i przesłać go jej potajemnie, a kiedy już naprawdę zrozumie...” W mojej uroczystej, lecz raczej ogólnikowej i pozbawionej szczegółów wersji tej historii wspomniałem wprawdzie o Tytusie, ale nie wiem czemu, nie powiedziałem o tym, że jest on dzieckiem adoptowanym, ani o tym, że uciekł z domu. Może nadal nie miałem ochoty zastanawiać się nad sprawą Tytusa ani nad tym, w jaki sposób jego osoba mogłaby zwiększyć moje szanse odzyskania Hartley. Nie powiedziałem także Rosinie o moim całkowicie niezachęcającym tete a tete z Benem. Gdybym to zrobił, potwierdziłbym tylko jej teorię o „utracie twarzy”. Wspomniałem jedynie, że Tytusa nie ma w domu i że spotkałem Hartley kilkakrotnie w wiosce i miałem miłą rozmowę z jej mężem. Nie zwierzyłem się, że sytuacja, w jakiej się znalazłem, budzi we mnie lęk i wydaje mi się niebezpieczna. Na szczęście Rosina była zbyt ubawiona, żeby wypytywać mnie o szczegóły. – Charles, bądźże człowiekiem. Ona jest nieśmiała, wstydliwa; musi się czuć nieodpowiednią dla ciebie partnerką, ona, taka szara myszka, kiedy porówna swoje życie i twoje. Prawdopodobnie wstydzi się swego tępego męża i czuje, że musi go bronić. A do ciebie ma pewnie żal. Puść wodze wyobraźni! Taka kobieta zanudziłaby cię, kochanie, zanudziłaby cię na śmierć i doprowadziła do szału. I ona o tym wie, biedactwo. To emerytka, która pragnie sobie odpocząć, chce usiąść, oprzeć o coś wygodnie nogi i oglądać telewizję. Po co ma się narażać na kłopoty, na cóż jej takie przygody? A jeśli zabierzesz ją od męża i stwierdzisz, że cię nudzi, to co wtedy zrobisz ze sobą i z nią? Przywykłeś do dowcipnych, niekonwencjonalnych kobiet, a zresztą jesteś już teraz starym kawalerem i nie wytrzymałbyś życia z kimkolwiek, chyba tylko z taką starą rozsądną przyjaciółką jak ja. Nie potrafiłbyś zacząć żyć z nową kobietą, którą ona przecież jest dla ciebie, mimo wzruszających wspomnień ze wspólnych wycieczek rowerowych z czasów młodości. Wydaje mi się, że ty chcesz po prostu rozbić jej małżeństwo, tak jak chciałeś rozbić moje. Ja jestem dość twarda, a mimo to przez długi czas byłam przez ciebie bardzo nieszczęśliwa. Więc nie mam zamiaru pozwolić ci tak odejść, będziesz musiał mi zapłacić za moje łzy, tak jak płacą ludzie w starych sagach. Przez całe życie żyłeś jak gdyby w hedonistycznym śnie i mogłeś sobie pozwalać na to, żeby się zachowywać jak łobuz, bo zawsze podrywałeś kobiety, które potrafiły dać sobie radę. Boże mój, opowiadałeś nam różne dyrdymałki, nigdy do niczego się nie zobowiązywałeś, nigdy nie powiedziałeś żadnej kobiecie, że ją kochasz, nawet wtedy, kiedy naprawdę kochałeś. Zimny drań o czystych rękach! Dziewczyny miały naprawdę szczęście, jeśli to jakoś przeżyły. Przypominasz faceta strzelającego z karabinu maszynowego MA w supermarkecie, któremu jakoś się udaje nie zostać mordercą. Tak, ale teraz to co innego. Musisz uszanować wybór, jakiego dokonała ta biedaczka, uszanować jej życie, jej syna, jej drogiego, tępego, starego męża, jej ładny, nowy domek. Zostaw ją w spokoju, Charles. Nic dziwnego, że ucieka na milę, kiedy cię zobaczy! – Nic nie rozumiesz. No bo jakże mogła rozumieć? Wiele z tego, co mówiła, miało sens, nawet bardziej niż myślała. Ale jednej rzeczy zupełnie nie brała pod uwagę: absolutnej więzi łączącej mnie z Hartley i pewności, jaką mimo zachowania Hartley oboje mieliśmy, że ta więź przetrwała. Hartley nie była „nową kobietą”, lecz czymś najtrwalszym, najsilniejszym w moim życiu, czymś, co trwało najdłużej. Nie mogłem, nie chciałem, nawet nie próbowałem wytłumaczyć Rosinie, jak mnie już zmęczyły te „dowcipne, niekonwencjonalne kobiety” i jak to się stało, że ta „stara baba” jest dla mnie najdroższą ze wszystkich istot, najcenniejszym, niczym nie zepsutym stworzeniem na świecie, najbardziej porywającą, najatrakcyjniejszą kobietą. To Hartley złożyłem w ofierze swoją pierwszą i jedyną całkiem niewinną miłość, zanim się stałem „zimnym draniem” i „hedonistycznym marzycielem”. Oczywiście, te obraźliwe epitety były wyłącznie wytworem zazdrości i żalu Rosiny, ale jeśli zostałem starym kawalerem, to w pewnym sensie z winy Hartley! Zawierzyłem jej swoją niewinność i teraz mogłem ją w cudowny sposób odzyskać. Te myśli wiodły do namiętnej, zaborczej tęsknoty. Serce moje przepełniała czułość, żal i głębokie pragnienie, żeby tulić Hartley, strzec ją zawsze od bólu i cierpienia, ulegać jej, rozpieszczać ją, obdarowywać wszystkim, czego zapragnie, i uczynić szczęśliwą na wieki. Pragnąłem przez te wszystkie lata, jakie nam pozostały, pocieszać ją, tak jak pocieszać może tylko jakiś bóg. A jednocześnie coraz bardziej pragnąłem, i to z gwałtownością, która spala ową czułość, żeby należała do mnie, pragnąłem posiąść jej ciało i duszę. Od pierwszej chwili, kiedy ją rozpoznałem, to pożądanie rosło we mnie, niepokoiło, wprawiało w zakłopotanie, drążyło moje ciało; zmysły prowadziły nieustanny dialog z myślami, gdyż usiłując za wszelką cenę zespolić jej młodość ze starością, tak bardzo chciałem jej pragnąć. Osiągnięcie tego stało się rozstrzygającym testem, próbą; tego zadania musiałem się podjąć dla niej. Teraz zrozumiałem, że udało mi się to osiągnąć, moje pożądanie było jak rzeka, która wyżłobiła sobie drogę do morza. Dzięki Hartley osiągnąłem pełnię, jakiej nigdy nie czułem od chwili, kiedy mnie opuściła. To ona scaliła mnie, pragnąłem ją trzymać w ramionach, tulić do utraty tchu i mieć przy sobie aż do końca świata. Tak chciałem wprawić w zdumienie jej skromność potęgą mojej miłości, a jednocześnie stać się samemu skromnym i pozwolić jej na koniec, żeby mnie pocieszała. Pragnąłem znów stać się taki dobry jak kiedyś. Bo to jej powierzyłem moją cnotę i ona jej strzegła przez wszystkie te lata. Była moją alfą i omegą. Rosina obserwowała mnie i teraz już naprawdę chichotała. Siedziałem z rękami wyciągniętymi przed siebie na stole i mimo że miałem na sobie irlandzki gruby sweter, mimo że napiłem się koniaku (na który się w końcu skusiłem) i kuchenka gazowa się paliła, nadal czułem chłód. Miałem właśnie napalić w „czerwonym pokoiku”, ale Rosina mi w tym przeszkodziła. Siedziała na krześle, założywszy nogę na nogę, z jednym kolanem uniesionym wysoko. Miała na sobie szerokie, niebieskie bawełniane spodnie podwinięte nad wysokimi, niebieskimi brezentowymi butami i byle jaką koszulę w niebieskie i pąsowe paski, ściągniętą w pasie wąskim rzemykiem. Wyglądała zdumiewająco młodo, po piracku praktycznie i leniwie. Jej ciemne, kosę, świdrujące oczka spoglądały na mnie z drapieżnym rozbawieniem, a gęste, sztywne, ciemne włosy ściągnięte teraz do tyłu i związane mocno wstążką przydawały twarzy surowego, zwierzęcego wyrazu. Zrzuciła płaszcz i nic nie wskazywało na to, żeby odczuwała zimno. Co się ze mną dzieje?, pomyślałem, przecież nie może być zimno, w końcu to lato. A jednak drżałem. I czy nie jest również absurdem palenie świec o jedenastej przed południem? Nie dawały żadnego światła, więc je zdmuchnąłem. Mgła nieco zrzedła, ale okno nadal robiło wrażenie, jakby miało matowe szyby. Rosina zaczynała właśnie odpowiadać na moje usprawiedliwienia, kiedy drzwi od kuchni otworzyły się cicho i ktoś wszedł do środka – jakaś kobieta. Przemknęła mi przez głowę szalona myśl, że to musi być Hartley, która przybrała cielesną postać przywołana moimi myślami. Niestety. Była to Lizzie. Obie kobiety doznały szoku, kiedy się rozpoznały, i wydały z siebie cichy okrzyk, coś w rodzaju stłumionego, jakby przełkniętego skowytu. Rosina błyskawicznie zerwała się z krzesła i stanęła za jego oparciem. Lizzie postąpiła kilka kroków ku mnie i patrząc na Rosinę, rzuciła na stół swoją torebkę niby symboliczne wyzwanie do wojny. Ja nie wstałem. Lizzie miała na sobie jasnobrązowy płaszcz nieprzemakalny i bardzo długi indyjski żółty szal, który teraz zdjęła, złożyła starannie i położyła obok torebki. Twarz jej była bardzo czerwona. (Moja także.) Na włosach jej lśniły drobniutkie kropelki wody. Może zaczęło właśnie padać. Rosina podniosła do góry krzesło i cisnęła je na wyłożoną płytami podłogę. – Ty kłamco! Zdradziłeś mnie! – zawołała. – Czy pada? – zwróciłem się do Lizzie. – Chyba nie – odpowiedziała. – Rosina właśnie wychodzi – dodałem tonem wyjaśnienia. Zdążyłem wstać i szybko obejść stół” tak że cynobrowe paznokcie Rosiny, którymi chciała przejechać mi po twarzy, musnęły jedynie szyję, gdyż znalazłem się już poza ich zasięgiem. Lizzie wycofała się ku drzwiom. Stawiłem czoło furii Rosiny, stojąc po drugiej stronie stołu. – Posłuchaj, nie okłamałem cię. Nie byłem wcale umówiony z Lizzie. Ona zjawiła się tu niespodziewanie. Nic nie wie... – Czy ona tu mieszka? – zapytała Lizzie. – Nie. Nikt tutaj nie mieszka oprócz mnie. Ona wpadła po prostu ot tak, ludzie wpadają czasem do znajomych w odwiedziny. Ty też zjawiłaś się tutaj nieoczekiwanie. Napij się herbaty, może koniaku, zjedz kawałek sera, brzoskwinię... – Ona nic nie wie? – zapytała Rosina, wpatrując się we mnie. Ale już trochę zmiękła. – Więc lepiej jej powiedz. A może chcesz, żebym ja to zrobiła? – Czy masz zamiar ożenić się z Rosiną? – zapytała Lizzie sztywno, z rękami w kieszeniach. – Nie! – krzyknąłem. – Charles, czy mogę z tobą pomówić w cztery oczy? – zapytała Lizzie. – Nie, nie możesz – odpowiedziała za mnie Rosina. – Mój Boże, gdyby tu chodziło tylko o Lizzie i o mnie, mogłybyśmy walczyć o ciebie, choćby na noże kuchenne. Poczułem, że zaczynam ulegać nowemu atakowi dreszczy, więc usiadłem z powrotem przy stole. – Nie czuję się zbyt dobrze – westchnąłem. – Czy mogę pomówić z tobą na osobności? – powtórzyła swoje pytanie Lizzie. – Nie – odpowiedziała znów Rosina. – Charles, chcę, żebyś jej powiedział to, co powiedziałeś mnie. Chcę to usłyszeć... – Czy Gilbert czeka przed domem? – spytałem. – Nie. Przyjechałam sama. No dobrze, skoro ona nie chce wyjść... – Nie zwracając uwagi na Rosinę, Lizzie usiadła naprzeciwko mnie przy stole. – Chciałam ci podziękować za ten słodki, wielkoduszny list... – Powiedz jej... powiedz jej... – krzyczała Rosina. – Dziękuję ci za ten słodki, wielkoduszny list. Okazałeś uprzejmość wobec nas obojga. – Okropnie mi przykro, że nie mogłem się zjawić na obiad wtedy wieczorem... – Okazałeś uprzejmość wobec nas obojga. Ale nie potrzebujesz okazywać nam aż takiej wspaniałomyślności. Byłam skończoną idiotką. Gilbert się nie liczy. Nic nie ma znaczenia poza tym, że należę do ciebie, obojętne, jakie postawisz mi warunki. Nie ma się o co kłócić. Po prostu jestem twoja i możesz robić, co ci się podoba. Nie zależy mi na tym, czy wszystko ułoży się tak, jakbym chciała. Nie obchodzi mnie, co się stanie, ani jak długo to będzie trwało. No cóż, oczywiście chciałabym, żeby trwało wiecznie, ale postąpisz tak, jak zechcesz. Przyjechałam, żeby ci to powiedzieć, żeby ci ofiarować siebie, jeżeli nadal mnie pragniesz, tak jak powiedziałeś. – Jakież to wzruszające! – zawołała Rosina. – Co ty jej powiedziałeś, Charles? Dowiedzmy się wreszcie prawdy. – Chwyciła torebkę Lizzie, rzuciła ją na podłogę i kopnęła. Lizzie nie zwracała na to uwagi. Nadal siedziała wpatrzona we mnie, z twarzą zaczerwienioną, rozognioną z emocji. Wargi miała wilgotne, oczy błyszczące. Tak była mi oddana i uległa. Wzruszyło mnie to ogromnie. – Lizzie, moja droga... kochana dziewczyno... – Spóźniłaś się, Lizzie – powiedziała Rosina. – Charles ma zamiar ożenić się z pewną kobietą z brodą. Prawda, Charles? Właśnie przed chwilą rozmawialiśmy na twój temat i Charles powiedział, że nigdy mu właściwie na tobie nie zależało... – Wcale tego nie powiedziałem! Posłuchaj, porozmawiam z Lizzie na górze. Zostań tutaj. Zaraz wrócę. – Radzę ci wrócić. Daję ci pięć minut czasu. Jeśli uciekniecie do Londynu, pojadę za wami i zepchnę was do rowu. – Wrócę. Obiecuję. I wszystko jej powiem. Tylko proszę, nie tłucz tu niczego. Chodź, Lizzie. Lizzie wzięła ze stołu swój szal, podniosła z podłogi torebkę. Nie spojrzała nawet na Rosinę. Wyprowadziłem ją z kuchni i ruszyliśmy po schodach na górę. Kiedy znaleźliśmy się na górnym podeście, zawahałem się. Zasłona z koralików wisiała nieruchomo i postanowiłem nie przechodzić koło niej. Wprowadziłem Lizzie do środkowego pokoiku i zamknąłem drzwi. Było tu ciemno, gdyż przez podłużne okno wychodzące na salonik wpadało niewiele światła albo może dlatego, że mgła jeszcze nie opadła, a może zapomniałem podciągnąć story. Było tu także pusto, bo zabrałem stąd stolik. Tkwił do tej pory w skalnej szczelinie, do której mi wpadł, kiedy go chciałem zanieść do wieży. Na podłodze leżał wytarty kwadratowy dywan, a dość wysoko na ścianie wisiał powyginany kinkiet z lanego żelaza, teraz dziwnie rzucający się w oczy i wyglądający złowróżbnie. Z dywanu przy każdym kroku unosił się zapach wilgoci. – Tak się boję tej kobiety, Charles. Nie jesteś chyba z nią związany, co? – Nie, nie, nie. Ona mnie po prostu prześladuje, Lizzie... – Nie wiem, co ona ci mówiła, ale to nie ma znaczenia. Posłuchaj, Charles, kochany. Jestem twoja i chyba nie byłam przy zdrowych zmysłach, skoro nie powiedziałam ci tego od razu. Przestraszyłam się jak idiotka, wydawało mi się, że nie zniosę ponownego złamania serca. Myślałam, że przede wszystkim pragnę spokoju, i sądziłam, że potrafię się pohartować i nie ulegnę temu dawnemu szaleństwu. Niestety, myliłam się. Przybiegłam i znów odchodzę od zmysłów. Żal mi było Gilberta i chciałam mieć czas, żeby wymyślić jakiś kompromis. Ale tu nie ma mowy o żadnym kompromisie. Nie obchodzi mnie, co się stanie ani co ze mną zrobisz. Mogę nawet umrzeć. Nie chcę, żebyś był bezinteresowny, uczciwy i wielkoduszny. Chcę, żebyś był moim panem i królem, taki, jaki byłeś przedtem. Kocham cię, Charles, należę do ciebie i od tej chwili będę robiła wszystko, o co mnie poprosisz. Staliśmy tak wpatrzeni w siebie, drżeliśmy oboje w tym małym, podobnym do celi więziennej pokoiku, pod kinkietem z lanego żelaza. – Lizzie, przebacz mi, to była pomyłka. Słodka Lizzie, nic z tego, nie możemy być razem, nie mogę cię zabrać do siebie i zatrzymać, tak jak myślałem, nie potrafię już być królem. Przepraszam cię za ten list. Jestem do ciebie bardzo przywiązany, kocham cię, ale nie w ten sposób. To był plan nierealny, abstrakcyjny pomysł, jak powiedziałaś. Miałaś świętą rację, nic by z tego nie wyszło, nie trwałoby to długo. Widzisz, ja spotkałem kogoś innego, nie, to nie Rosina. Spotkałem kobietę, którą znałem i kochałem przed wielu laty, pamiętasz, mówiłem ci o niej, właśnie tę, tę pierwszą. Więc nigdy już nie będziemy mogli należeć do siebie. Musisz wrócić do Gilberta, uczynić go szczęśliwym. Zostawmy wszystko tak, jak jest. Och, proszę, uwierz mi i przebacz. To była pomyłka. – Pomyłka – wyszeptała Lizzie, spuszczając wzrok na swoje błyszczące, czarne pantofle na wysokich obcasach, mokre od trawy rosnącej na drodze. – Rozumiem. – Uniosła głowę i popatrzyła na mnie. Twarz miała purpurową, wzrok nieprzytomny, straszny, dolna warga jej drżała. – Pamiętasz tę dziewczynę? Opowiadałem ci o niej. Otóż spotkałem ją znowu. Ona jest tutaj i... – No to ja już się pożegnam. – Lizzie, kochanie, nie odchodź tak, pozostaniemy przyjaciółmi, prawda? Będziemy przyjaciółmi, tak jak pisałaś w pierwszym liście. Przyjadę was odwiedzić, ciebie i Gilberta. – Nie sądzę, żebym pozostała dłużej z Gilbertem. Wszystko teraz musi ulec zmianie. Przepraszam. Do widzenia. – Lizzie, potrzymaj mnie przez chwilę za rękę... Podała mi swoją miękką dłoń. Była drobna, wilgotna, obojętna. Nie mogłem się zmusić, żeby objąć Lizzie serdecznym gestem. Cofnęła rękę i zaczęła grzebać w kosmetyczce. Wyjęła kawałek lusterka, które się stłukło, kiedy Rosina kopnęła jej torebkę, oraz małą białą chusteczkę. Gdy tylko wzięła ją do ręki, od razu zaczęła cicho popłakiwać. Ogarnęło mnie ogromne wzruszenie i pełen melancholii smutek, a jednocześnie byłem dziwnie dumny, że potrafiłem zachować obojętność. Wydawało mi się, że wszystko, co przeżyłem do tej pory, w jednej sekundzie przemieniło się w kulę i zaczęło maleć, znikać: to życie, które mogłem wieść u boku Lizzie, tego mego Cherubina, mojego Ariela, mojego Puka, mojego syna, to życie, przez które mogliśmy przejść razem, gdybym ja był inny i ona inna. Ale teraz to wszystko minęło, cokolwiek stało się później, cały świat się zmienił. Powtórzyłem z jakimś rodzajem samoudręczenia, które mi sprawiło przyjemność: – Nie, Lizzie, kochanie moje, moja maleńka, dzielna Lizzie. Tak nie może być. Jestem ci taki wdzięczny za twoją... za twoją... To śmieszne – przerwała mi Lizzie. Mówiła wolno i niemal spokojnie przez łzy. – To śmieszne. Przyjechałam tu z Londynu... to taka długa droga... Pożyczyłam samochód, nie chciałam brać wozu Gilberta. Przez cały czas prowadziłam z tobą w myśli cudowną miłosną rozmowę. Szkoda tylko, że ta jazda trwała tak długo. Wszystko zmierzało do punktu kulminacyjnego, do jakiegoś ukoronowania. Myślałam sobie, jaki będziesz zdziwiony i jak się ucieszysz, kiedy mnie zobaczysz, i jacy będziemy szczęśliwi. Będziemy się śmiali i śmiali bez końca, tak jak to dawniej bywało... bez przerwy sobie to wyobrażałam, taka mnie przepełniała miłość i radość... choć powtarzałam sobie, że i tym razem może się skończyć na złamanym sercu... tylko że tym razem to by mnie zabiło... ale myślałam sobie, nie obchodzi mnie, jak się to skończy i jak bardzo będę cierpiała, dopóki on mnie pragnie i bierze mnie w ramiona... a teraz to wszystko się skończyło, zanim się w ogóle zaczęło. Nigdy nie wyobrażałam sobie, że tak się stanie, że tak się to rozleci na samym początku... więc teraz już mi nic nie pozostało... z wyjątkiem mojej miłości do ciebie... miłości, którą znów rozbudziłeś i odepchnąłeś... znów rozbudziłeś... na zawsze... na zawsze... – Lizzie, uspokój się, to uczucie ostygnie, naprawdę... Pokręciła głową, zaciskając zęby na chusteczce. – Lizzie, napiszę do ciebie. Przestała płakać. Schowała chusteczkę i stłuczone lusterko. Rozłożyła żółty szal. – Nie pisz do mnie, Charles. Tak będzie lepiej. Śmieszne... wtedy myślałam, że to koniec, i nie miałam racji. Skończyło się to teraz, w tej chwili. Proszę, nie pisz do mnie, jeśli chcesz być miły. Nie chcę już... więcej... Zmięła szal i wcisnęła go do kieszeni. Potem odwróciła się, szybko otworzyła drzwi i wybiegła, wpadając niemal na Rosinę, która stała tuż za progiem. Rosina odskoczyła do tyłu, a Lizzie zbiegła po schodach, opierając się ciężko o poręcz. Jej pantofle na wysokich obcasach stukały i ślizgały się na stopniach. Chciałem za nią pobiec, ale Rosina chwyciła mnie mocno za ramię i przycisnęła butem moją stopę. Zatoczyliśmy się na ścianę. – Niech sobie idzie – powiedziała. Trzasnęły frontowe drzwi. Stałem przez chwilę wpatrzony w zasłonę z koralików, które kołysały się, postukując. Potem ruszyłem wolno w dół po schodach. Rosina podążała za mną. Weszliśmy do kuchni i usiedliśmy znów przy stole. – Nie martw się, Charles, to pełne wigoru zwierzątko nie będzie miało złamanego serca. Milczałem. – Przypuszczam, że teraz chciałbyś przedyskutować ze mną sprawę biednej Lizzie. – Nie. – Biedny stary Charles. Wyglądasz jak zdegradowany bóg. – OK. Idź już, proszę. – Jeśli kiedykolwiek zwiążesz się z Lizzie Scherer, zabiję was oboje. – Och, Rosino, nie bądź niemądra, nie bądź wulgarna. Idź już sobie, proszę... Ale jeżeli wracasz do Londynu, lepiej zaczekaj, aż Lizzie odjedzie. – Nie wracam do Londynu. Wybieram się do hotelu „Pod Krukiem”, żeby zjeść samotnie dobry lunch. Potem jadę do Manchesteru na zdjęcia. Zostawię cię sam na sam z twoimi myślami, które, mam nadzieję, będą bolesne. I obiecuję nie mieszać się do twoich wybryków z tą brodatą damą pod jednym warunkiem. – Jakim? – Obiecasz mi, że wszystko mi potem opowiesz. – OK. – Obiecujesz? – Tak. – Wstań, Charles. Podniosłem się automatycznie z krzesła. Rosina obeszła stół i przez chwilę myślałem, że chce mnie uderzyć. Ale ona obdarowała mnie jednym z tych swoich wilgotnych pocałunków. – No to do widzenia. Wrócę tu. Frontowe drzwi znowu trzasnęły i zaraz potem usłyszałem warkot ruszającego z miejsca czerwonego samochodziku. Tylko przez chwilę miałem nadzieję, że Lizzie wróci. Potem pomyślałem: Jakie to szczęście, że Lizzie nie przybiegła do mnie po tym pierwszym liście. Przeszedłem do sąsiedniego pokoju i próbowałem rozpalić ogień, co mi się zresztą nie udało. Za mało miałem drewna na podpałkę. Płacz Lizzie i pocałunek Rosiny zupełnie wyprowadziły mnie z równowagi. Żal mi było Lizzie, ale właściwie stała mi się obojętna i niechętnie o niej myślałem. Potrzebowałem jej życzliwości, niczego poza tym. Już zaczynałem żałować tej swojej wulgarnej rozmowy z Rosiną. Wydawało mi się wtedy, że mądrze zrobiłem, mówiąc jej o Hartley właśnie teraz, zaczynało mnie jednak nękać jakieś złe przeczucie. W istocie dałem Rosinie do ręki jeszcze jedną broń. Potem pomyślałem o spotkaniu z kuzynem i o tym, co się stało, że spotkało go niepowodzenie. Czyżby chodziło o homoseksualizm? A może w armii zdecydowano, że ten zwariowany buddysta to osoba niepewna? Zaczynała mnie boleć szyja w miejscu, gdzie dosięgły ją czerwone paznokcie Rosiny. Chciałem zmierzyć sobie gorączkę, nie mogłem jednak znaleźć termometru. Mgła już opadła, mrok ustąpił miejsca ciemności, ale świecił jasno wyraźny księżyc w nowiu, przyćmiewając blask gwiazd, rozlewając metaliczną poświatę na morzu, ożywiając ląd upiorną obecnością milczących skał i drzew. Niebo czyste, granatowoczarne absorbowało światło księżyca, ale samo nie było nim oświetlone. Ziemia i wszystko, co się na niej znajdowało, wydawało się brudno-brązowe i rzucało wyraźne cienie. Wszystko dookoła stało się tak namacalnie obecne, że bez przerwy oglądałem się za siebie. Tę przeogromną ciszę, tak całkiem odmienną od mglistej ciszy poranka, od czasu do czasu przerywało pohukiwanie sowy albo dalekie szczekanie psa. Zrezygnowałem z drogi przez wieś i ruszyłem traktem nadbrzeżnym w kierunku portu przez wąwóz, który nazywałem „przełęczą Khyber”, gdzie duże żółte skały wrzynały się w ląd, spiętrzone po jednej stronie wzgórza tworzyły tu bryłowatą ścianę, w której wycięto tunel; tędy właśnie przebiegała droga. W świetle księżyca skały wydawały się ciemnobrązowe, ale usiane były niezliczonymi iskrzącymi się punkcikami, gdyż księżyc odbijał się w maleńkich kryształkach kwarcu. Minąwszy ciemny tunel, ruszyłem drogą koło portu, a dalej wąską ścieżką wiodącą na wzgórze. Okrążała ona las i łączyła się z drogą tłuczniową, która kończyła się tuż za bungalowami. Wszystko to sprawdziłem przedtem w świetle dziennym, kiedy wybrałem się na rekonesans, aby zobaczyć, jak można się dostać do ogrodu koło bungalowu „Nibletts”. Nie sprawiło mi to trudności, albowiem jedynie rząd drewnianych słupków połączonych luźno napiętym drutem oddzielał niżej położony kraniec ogrodu od podłużnego stoku wzgórza porośniętego ciernistym janowcem i usianego odłamkami skał, które okalały ścieżkę od strony wioski. Słabą stronę mojego planu (poza koszmarną możliwością, że zostanę zdemaskowany) stanowiło to, że jeśli przyjdę do ogrodu wystarczająco późno, aby mnie nie zauważono, może to być także pora, kiedy małżonkowie będą już w łóżku. Może się także okazać, że właśnie w milczeniu oglądają telewizję. Wcześniej już zrezygnowałem z pomysłu szpiegowania Hartley i Bena, i to nie z pobudek moralnych, lecz dlatego, że na myśl o tym słabo mi się robiło z wrażenia i strachu. Małżeństwo jest tak obrzydliwie intymnym związkiem. Ktokolwiek bezprawnie odsłoni zapuszczoną nad nim zasłonę, może zostać porażony, choć się tego najmniej spodziewa, gniewem bóstwa zemsty. Odkrycie jakiejś strasznej i zupełnie nieoczekiwanej sytuacji może sprawić, że odtąd już zawsze będą prześladować niegodziwca natrętne i niemal obsceniczne myśli. Ja sam musiałem walczyć z przesądnym lękiem przed stanem małżeńskim narzucającym trudną do wyobrażenia intymność i wzajemną więź uczuciową. Jednakże decydując się na swój plan, musiałem być konsekwentny i podjąć się tej niebezpiecznej i niesmacznej wyprawy. Był to następny krok w moim planie: próba uzyskania odpowiedzi na nurtujące mnie kolejne pytanie. Musiałem się dowiedzieć tak dokładnie, jak tylko zdołam, jak naprawdę wygląda to małżeństwo i czym w istocie jest dla siebie tych dwoje ludzi. W świetle księżyca padającym od strony morza drewniane słupki ogrodzenia na stoku wzgórza koło bungalowu „Nibletts” rzucały cienie na trawę, która wyglądała tak, jak gdyby pokrywał ją szron. Kiedy doszedłem do stóp wzgórza, zorientowałem się, że za zasłoniętym dużym oknem saloniku pali się światło. Przeszedłem ponad naciągniętym między słupkami drutem i po wilgotnej już od rosy trawie zacząłem się bardzo wolno posuwać w kierunku „Nibletts”, wsłuchany w swoje właściwie bezszelestne kroki, głęboki oddech i bolesne bicie własnego serca. Wprawdzie przed wieczorem trochę padało, ale utrzymywała się słoneczna pogoda, więc ziemia była twarda i nie sądzę, żeby moje stopy pozostawiały zauważalne ślady. Zatrzymałem się jakieś piętnaście jardów od domu. Okno było zamknięte, uchylono jedynie górny wywietrznik. Przez zaciągnięte pojedyncze zasłony przebijało jak przez witraż palące się w pokoju światło, uwydatniając barwny deseń tkaniny, który tworzyły zielone papugi na cytrynowym drzewie. Pośrodku okna, między nieszczelnie zaciągniętymi storami, pozostała wąska szczelina. Przybliżyłem się jeszcze kilka kroków i zacząłem nasłuchiwać. Jakieś głosy. Telewizja? Starając się omijać niebezpieczne miejsce na wprost szpary między zasłonami i z takim uczuciem, jakbym miał zaraz ulecieć w przestrzeń, odważyłem się cicho, spokojnie podejść do okna. Najpierw ukląkłem, opierając się o ceglaną ścianę, po czym usiadłem tak, że głowa moja znalazła się tuż pod niskim parapetem okna. Licząc się z tym, że nie zdołam uniknąć zetknięcia z krzakami róż, choć nie przewidywałem rosy, włożyłem płaszcz nieprzemakalny. W świetle księżyca rozróżniałem rabaty kwiatowe, ale kiedy znalazłem się koło domu, musiało mnie oślepić światło padające z okna albo oślepił mnie lęk, bo chyba usiadłem na krzaku różanym. Usłyszałem lekki trzask i ostry kolec utkwił mi w łydce. Siedziałem tak niewygodnie, zmarznięty, oparty o ścianę, z ustami i oczami szeroko otwartymi, wpatrzony w bezkresne, zalane księżycową poświatą morze pode mną i czekałem z przerażeniem, kiedy usłyszę okropne pytanie: – Kto tam? Wewnątrz nadal słychać było głosy, teraz całkiem wyraźnie. Jak łatwo jest szpiegować niczego nie podejrzewających ludzi. To, co nastąpiło po chwili, było tak niesamowite i tak oszałamiające, że dosłownie zgłupiałem. Nie będę nawet próbował opisać tego, co wówczas czułem; po prostu przytoczę, niby w sztuce teatralnej, dialog. Wszyscy będą wiedzieli, kto co mówił. – Dlaczego więc tu przyszedł? – Nie wiem. – Bez przerwy powtarzasz: „nie wiem, nie wiem”. Czy nie potrafisz mówić nic innego? A może jesteś umysłowo niedorozwinięta? Na pewno wiesz. Musisz wiedzieć. Czy uważasz mnie za skończonego idiotę? Nie jestem aż tak tępy. – Sam w to nie wierzysz. – W co nie wierzę? – W to, co mówisz... – O co chodzi, do licha? Co masz na myśli? Co ja takiego powiedziałem, w co sam nie wierzę? Wobec tego uważasz, że kłamię? – Powiedziałeś, że ja na pewno wiem, ale nie możesz tak myśleć, to szaleństwo... – A więc albo jestem szalony, albo kłamię. Czy tak? Tak? – Nie, nie... – Nie rozumiem, co tam mamroczesz pod nosem. Dlaczego on tu przyszedł? – Nie wiem. To był przypadek, zwykły traf. – Zabawny przypadek. Mój Boże, sprytna jesteś, a to mnie wyprowadza z równowagi bardziej niż cokolwiek innego. Czasem wydaje mi się, że chcesz, bym postradał zmysły, chcesz mnie doprowadzić do szału, żebym... – Kochanie, mój drogi, kochany Binkie, proszę, nie mów tego... jest mi tak przykro, tak mi przykro... – Na nic się nie zda takie gadanie, że ci przykro, że nie wiesz. Powtarzasz to w kółko bez przerwy. Chętnie bym ci rozłupał czaszkę, żeby zobaczyć, co naprawdę siedzi w tej twojej głowie. Dlaczego nie możesz mi wreszcie wytłumaczyć? Dlaczego nie chcesz się przyznać? Przecież to już trwa od dłuższego czasu! Odetchnąłbym z ulgą, gdybyś mi powiedziała. – Nie mam ci nic do powiedzenia! – Myślisz, że ja w to wierzę? – Przecież do tej pory wierzyłeś. – Nigdy nie wierzyłem, udawałem tylko, że wierzę. Chryste, chciałem zapomnieć. Zmęczyło mnie życie, zmęczyły mnie twoje marzenia i to wszystko. – Ja nigdy o niczym nie marzyłam... – Ach, ty cholerna... – Ja o niczym nie marzyłam. – Nie kłam. I nie krzycz na mnie. O Boże, ileż kłamstw ty mi nawygadywałaś! Od samego początku bez przerwy raczysz mnie stekami kłamstw. I jeszcze ten chłopak... – Nie, nie... – No cóż, byłem cholernie tępy, jeśli chodzi o tę sprawę, ale po prostu nie mogłem uwierzyć, żeby... – Nie! – Chryste, kiedy pomyślę o innych mężczyznach, o tych szczęśliwcach, którzy mają żony i dzieci, wiodą zwyczajne, uczciwe życie i zaznają miłości i życzliwości, podczas gdy ja tutaj... – My też przecież zaznaliśmy miłości i życzliwości. – Myśmy tylko udawali, bo oboje czuliśmy się zmęczeni; uczciwość byłaby dla nas zbyt wyczerpująca. Zmęczyło nas mówienie prawdy o tym, w jakiej piekielnej klatce żyjemy. Musieliśmy od czasu do czasu odpocząć i udawać, że wszystko układa się dobrze, mimo że wcale tak nie było, i godzić się z tą komedią, z tą cholerną szopką, którą ty nazywasz małżeństwem. Musieliśmy przestawać nawzajem się dręczyć i dokuczać sobie przypominaniem tej koszmarnej prawdy. I tak oboje toniemy teraz w kłamstwie, bo ty kłamiesz bez przerwy... toniemy w tym kłamstwie jak w cuchnącym bagnie. Jezu, myślałem, że może będzie lepiej, jak wyjedziemy, zamieszkamy nad morzem. Pomyślałem sobie: będę miał przynajmniej ogródek. Ależ skąd! Patrzcie państwo, i on tu jest! Śmieszne, co? – Och, kochanie, przestań... podoba ci się tutaj... No wiesz, nie opowiadaj mi teraz takich rzeczy! Czy chcesz, żebym ci napluł w twarz? My tylko udawaliśmy, że jesteśmy miłymi, spokojnymi ludźmi. – Wcale tak bardzo nie udawałeś. – Nie zaczynaj znowu od początku. – No więc przestań. – Lepiej uważaj. Mam przeciwko tobie jeszcze jeden zarzut: to przez ciebie... to przez ciebie stałem się takim złym człowiekiem. O Chryste, dlaczego my się nie możemy z tego wy do stać! Gdybyś ty mi chociaż raz powiedziała prawdę. Po prostu chcę wiedzieć, czego się mam trzymać. Dlaczego ten człowiek przyjechał tu, do tej wioski, właśnie tutaj? – Pytasz mnie o to bez przerwy. Nie wiem. Nie chciałam, żeby tu przyjeżdżał. – Kłamiesz. Jak często się z nim widujesz? – Tylko ten jeden raz. – Kłamiesz. Ja sam widziałem cię z nim dwukrotnie. A Bóg jeden tylko wie, ile razy jeszcze się spotykaliście. Dlaczego tak głupio mnie okłamujesz? Namówiłaś go, żeby się tu kręcił w pobliżu. – Nie. – A więc dobrze, nie zobaczysz go już nigdy. – Wcale tego nie pragnę. – To należy do przeszłości, do przeszłości, do tej cholernej przeszłości... nie mamy już tutaj czego szukać, wszystko na nic, i to ty wszystko popsułaś, ty i ten twój... – Kochany, drogi Binkie, przestań. – Nie mów do mnie tak pieszczotliwie, to kpiny... – Czy nie możesz postarać się być dla mnie miły, okazać mi współczucie, spróbuj tylko. – Dlaczego ty nie spróbujesz? O Boże, jak możesz być taka okrutna? – Ja nie jestem okrutna. To ty jesteś szalony. Szalony... – Nie krzycz na mnie, dosyć mam tych krzyków. Krzyczałaś przez całe nasze życie, a teraz niemal dobiega ono kresu. Boże, jakże bym pragnął, żeby moje już się skończyło. Pewnie się modlisz o to, żebym dostał ataku serca. Wtedy będziesz mogła wyjechać z... – Tak mi przy kro... tak mi przykro... – Przestań wygadywać takie rzeczy, dobrze? Jestem już nimi zmęczony. Nic nie znaczą, powtarzasz je jak papuga. O Boże, taki jestem zmęczony. Wszystko zepsułaś. Nawet jeszcze nic się nie zaczęło... przez ciebie. I teraz jeszcze to ohydne oszukiwanie. A ja się dałem nabrać... – Wcale cię nie oszukiwałam! – Och, zamknij się. Wiem, że mówiliśmy już o tym milion razy, powtarzamy to jak nakręcone katarynki... Ale, Chryste, ja myślę o tym bez przerwy i od czasu do czasu muszę to powiedzieć! Już nawet pogodziłem się z tym kłamstwem, ponieważ wydawało mi się, że nic innego mi nie pozostaje, a tak cholernie pragnąłem być szczęśliwy. No cóż, może nawet nie szczęśliwy, wiem, że to było niemożliwe, pragnąłem jednak zaznać w tym swoim parszywym życiu przynajmniej trochę spokoju, chciałem trochę odpocząć. Ale nie, o, nie! Ty mi nawet odpocząć nie pozwalałaś... – To nieprawda! – Uważaj, uważaj. Wydawało mi się, że nie ma dla mnie innego wyjścia, że muszę znosić cierpliwie ciebie i te twoje kłamstwa. Boże, musiałem mieć bzika... Powinienem był dać nogę i zostawić cię z... – Nie!... – Byłabyś z tego rada. I nagiej pojawia się on. Bezczelnie przychodzi do mojego domu, dzwoni do moich drzwi! Musiało ci sprawiać nie lada radość organizowanie tego wszystkiego. – Nie mów tak. Wcale tak nie myślisz. – Właśnie, że tak myślę. Jakże inaczej mógłbym sobie to tłumaczyć? Doskonale wiem, kiedy kłamiesz. Myślisz, że mnie nabierzesz? Gdzie schowałaś jego listy, co? Gdzie? – Nie mam żadnych listów. – Boje zniszczyłaś. O, ty jesteś sprytna! Ale posłuchaj, mówię ci, posłuchaj... – Słucham. – Twój planik się nie powiedzie. – Jaki planik? Chcesz, żebym powiedział: „Dobrze, zjeżdżaj, nie obchodzi mnie, dokąd sobie pójdziesz”. Chcesz mnie zadręczyć, chcesz, żebym pozwolił ci odejść. Tak sobie to zaplanowałaś, prawda? – Nie. – Przestań robić taką minę, bo... A więc nie stanie się tak, jak to sobie umyśliłaś, rozumiesz? Nie puszczę cię, nigdy cię nie puszczę, rozumiesz? Zostaniesz tu i będziesz się mną opiekować, nawet jeśli się do siebie więcej nie odezwiemy, rozumiesz? Choćbym cię miał przykuć łańcuchem... – Przebacz mi, proszę, przebacz mi, nie bądź taki zły. Nie zniosę tego, przestań się złościć. To takie bolesne dla mnie, przerażasz mnie... – Och, przestańże płakać, mam już dosyć tych twoich łez. Dlaczego on tu przyszedł, o co w tym wszystkim chodzi? To właśnie chcę wiedzieć. Chryste, czy ty mi nie możesz w końcu powiedzieć prawdy? Jestem już zmęczony życiem w jakimś koszmarnym śnie i udawaniem, że wszystko jest w porządku. Cały ten cholerny dom, z którym mieliśmy tyle kłopotów, te cholerne meble, ogródek, te pieprzone róże to wszystko pozory, pozory, pozory. Chętnie bym to wszystko rozwalił. Dlaczego mi nie możesz powiedzieć prawdy? Dlaczego on się tu zjawił? Co to znaczy? – Proszę, przestań, sprawiasz mi ból, proszę, proszę, tak mi przykro, tak mi przykro... – Co to znaczy? – Och, przestań, tak mi przykro... Zanotowałem to tak, jak zapamiętałem, ze wszystkimi powtórzeniami. Nie próbowałem i nie będę próbował opisywać tonu głosów, piskliwego krzyku Bena, skamlących, nabrzmiałych łzami przeprosin Hartley. Nigdy tego nie zapomnę. Podsłuchiwacz dostał za swoje. Chciałem odejść dużo wcześniej, ale byłem jak sparaliżowany, po części z powodu zgrozy, a po części z powodu fizycznego odrętwienia, gdyż siedziałem w niewygodnej pozycji i nie miałem odwagi się poruszyć. W końcu odturlałem się i poczołgałem w dół po mokrym, strzyżonym, zalanym księżycową poświatą trawniku. Wreszcie podniosłem się zesztywniały, wyszedłem z ogrodu i zacząłem biec ścieżką, kierując się prosto na tarczę zachodzącego księżyca. Niemal całą drogę do domu przebyłem biegiem. Dotarłszy do „Shruff End” wypiłem trochę whisky, wziąłem środek nasenny, położyłem się do łóżka i od razu zasnąłem. Śniło mi się, że odkryłem w „Shruff End” jeszcze jeden tajemniczy pokój, a w nim martwą kobietę. Następnego dnia zachowywałem się tak, jakbym postradał zmysły: włóczyłem się, niemal biegałem dookoła domu, wokół trawnika, po skałach, po drodze na grobli, a potem pognałem do wieży. Zachowywałem się jak oszalałe zwierzę w klatce, które się tłucze, obija o pręty, wykonując wciąż te same żałosne zwroty i skoki. Nad lądem wisiała złocista mgiełka, stopniowo rzednąca; zanosiło się na upalny dzień. Patrzyłem ze zdumieniem na znajome miejsca, gdzie zwykle zażywałem kąpieli, słuchałem łagodnego chlupotania spokojnego morza o żółte skały. Wróciłem biegiem do kuchni, ale nie mogłem sobie nawet zrobić filiżanki herbaty. „Co ja mam robić? Och, co ja mam robić?” – powtarzałem bez przerwy. Dziwna rzecz, mimo że zdobyłem w całej okazałości dowody, których potrzebowałem, teraz ogarnął mnie smutek i lęk i robiło mi się niedobrze. Nie wszystko zrozumiałem z tej rozmowy. Chwilami wydawało mi się, że prawie nic nie dociera do mnie z wyjątkiem tego, co było tak obrzydliwie oczywiste: okropny ton głosów i uczucie, że wszystko to zdarzyło się już przedtem, i to nie raz. Ten straszny krzyk dusz: zbolałych i winnych, nienawidzących się nawzajem, a jednak związanych ze sobą! Piekło małżeństwa. Nie potrafiłem, nawet nie próbowałem, zrozumieć, jakie ma znaczenie i jakie skutki może za sobą pociągnąć to, co zostało powiedziane. Oczywiście, ten dżentelmen (nagle zacząłem go nazywać w myślach „tym dżentelmenem”) był niezadowolony z mojego pojawienia się na horyzoncie. Fatalne! Wyobraziłem sobie następującą scenkę: Idę do „Nibletts”, a kiedy ten dżentelmen otwiera mi drzwi, chwytam go za kołnierz i daję mu po mordzie. Tylko że to by się na nic nie zdało. Poza tym nie jest on takim znów „kochanym, tępym, starym mężusiem”, jak go sobie wyobraża Rosina. Ma sztywną nogę, ale to twardy facet i (a może mi się tylko tak wydaje?) niebezpieczny człowiek. Niewykluczone, że jest klasycznym okazem despoty, który się załamuje, kiedy się go postraszy. Ci jednak, którzy myślą o straszeniu despotów, równie dobrze mogą wątpić, czy taki wygodny typ despoty naprawdę istnieje. Nie miałoby sensu przeprowadzanie takiego eksperymentu. Po prostu muszę Hartley stamtąd zabrać, więc trzeba się teraz zastano w i ć, jak to zrobić. Nie będzie to łatwe. W swoich wcześniejszych rozważaniach przyjąłem za pewnik, że kiedy małżeństwo Hartley okaże się, i to całkiem wyraźnie, klęską, bez trudu zdołam zerwać te więzy i uwolnić ją. Nie wątpiłem, że w tych okolicznościach zapragnie wrócić i przybiegnie do mnie; będzie to błogosławiona, radosna ucieczka, o której od dawna marzyła. Takie przypuszczenia mogły się wydawać naiwne, ale to nie przez tę ich naiwność straciłem głowę. Rzecz w tym, że teraz, przyparty do muru, w chwili kiedy należało działać, nie wiedziałem, co mam robić, a przecież szczegóły miały ogromne znaczenie. „Nibletts” ze swoimi różami, z tymi koszmarnymi nowymi dywanami i mosiężnymi ozdobami, z ponurymi zasłonami i dzwonkiem nie zrobił na mnie żadnego wrażenia. Wszystko to było ulotne i nierealne jak mgiełka. Jak to on powiedział? To jedynie pozory. Wrażenie zrobiła na mnie ta okropna rozmowa, jej ton, sens tych wielu, wielu minionych lat, wytrzymałość i struktura owej „klatki”. Może wystarczy, bym powiedział Hartley: Chodź!, i ona przybiegnie? W takim razie pozostawało jedynie zdecydować, jak i kiedy mam to powiedzieć. Tymczasem decyzja ta zdawała się rodzić znowu mroczne, ponure wątpliwości. A może ja się po prostu boję Bena? Około jedenastej przestałem się miotać i zrobiłem sobie herbaty. Podsłuchując tę rozmowę, usłyszałem pewną myśl, która została mi w podświadomości, choć nie mogłem sobie przez jakiś czas jej uzmysłowić. Ów dżentelmen sam mi podsunął pewien pomysł. Przypuśćmy, że on ją naprawdę wyrzuci, zostanie doprowadzony do takiego stanu, że to uczyni. Czy to nie rozwiąże problemu owej „klatki”, który, jak stwierdziłem, tak trudno mi było sformułować? Dżentelmen mówił, że nigdy jej nie wypędzi, ale fakt, że coś takiego powiedział, wskazuje na to, że jest to możliwe. Niechże sam się doprowadzi do szaleństwa przez to swoje obrzydliwe usposobienie i przez tę swoją obrzydliwą zazdrość, czy co to tam nim kieruje – naprawdę nie mogę zupełnie zrozumieć, co go doprowadza do takiej wściekłości. Z pewnością to nie moje pojawienie się tak go zirytowało. Czyżby dawny szkolny kolega, teraz znakomitość, stukający do drzwi, był aż tak niemile widzianym gościem? Gdyby doprowadzić dżentelmena do furii i do tego, że wszystko by się tam rozpadło i zawaliło, wtedy Hartley nie miałaby się gdzie schronić, przestałaby istnieć owa „klatka” i uciekłaby prosto w moje ramiona. Tylko czy ten tyran nie okaleczy jej albo nie zamorduje, kiedy wpadnie w szał, a jego świat zacznie się chwiać w posadach? To była właśnie jedna z tych myśli, które kazały mi skakać po skałach niby oszalały lampart. Pamiętałem ostatni krzyk Hartley. „Przestań, sprawiasz mi ból!” Jak często w ciągu tych okropnych lat tak krzyczała? Nie zniosę tego! Zerwałem się z krzesła, przewracając filiżankę z herbatą, i zgrzytając zębami, znowu wybiegłem na trawę przed domem. Co mam robić? Tyle rzeczy stało się dla mnie jasnych, a mimo to nie mogłem po prostu wymyślić decydującego posunięcia. Nie mogłem myśleć, nie potrafiłem, ciągle mi dźwięczała w uszach ta ich koszmarna rozmowa. Tamowała bieg moich myśli jak gruba warstwa szumowin. Muszę ocalić Hartley, tak, właśnie „ocalić”, wreszcie znalazłem naprawdę odpowiednie słowo, to słowo, którego tak długo szukałem. Ale teraz trzeba jeszcze zdecydować, jak to zrobić. Później zawsze mi się wydawało, że to sama Hartley przyszła mi z pomocą. Ujrzałem jej miłą, bladą twarz, taką nieszczęśliwą, poczułem na sobie spojrzenie jej oczu i nagle ogarnął mnie jakiś upiorny spokój, jak gdyby musnęło mnie jej tchnienie, jak gdyby była przy mnie. Zdałem sobie sprawę, że zanim zdecyduję się w ogóle na jakiś krok, muszę z nią znowu porozmawiać, i to nie raz. Pod wpływem pierwszego impulsu chciałem pójść do tego koszmarnego bungalowu i po prostu zabrać ją stamtąd; być może w końcu do tego dojdzie. Ale oczywiście muszę ją przedtem przygotować. Jeśli zdecyduję się na porwanie, nie wolno mi pokpić sprawy, nie mogę popełnić żadnego błędu. Tyle myśli kłębi mi się w głowie, a ona nic o tym nie wie. Muszę ją zawiadomić, na jakim etapie przygotowań się znajduję. Zdecydowałem, że teraz już nie ma sensu próbować spotykać się z nią w wiosce: byłaby tak zdenerwowana i wystraszona, że nie potrafiłaby mnie wysłuchać uważnie. Najistotniejsze wyjaśnienia muszę jej przesłać w liście. Wydawało mi się, że Hartley, nie znając jeszcze moich zamiarów, najbardziej się boi głosu własnego serca. Wiedziała, że w moim życiu były inne kobiety. Ma już dosyć bez wątpienia zadręczania się wyrzutami sumienia i cichej żałoby po dawnej miłości, tak głupio odtrąconej. Teraz jednak dostrzegłem inne i bardziej natarczywe obawy i ogarnęła mnie złość na myśl o tym zazdrosnym mężczyźnie, przypominającym toporne chłopaczysko, siedzącym przy oknie z lornetką i oczekującym powrotu żony. Wkrótce stało się jasne i zrozumienie tego przyniosło mi ulgę, że muszę po prostu napisać do Hartley długi list i zostawić jej trochę czasu, żeby dobrze go zrozumiała, żeby zareagowała, a wtedy... Jakąż ulgę przyniosła mojemu zszokowanemu, przerażonemu umysłowi myśl, że teraz nie muszę się już tak strasznie śpieszyć, że nie muszę iść na wzgórze dzisiaj i decydować już teraz, w jaki sposób stawić czoło zazdrosnemu tyranowi. Problemem było dostarczenie listu, ale nie uważałem tego za problem nie do rozwiązania, i właściwie już sobie wyobrażałem, jak to zrobię. Zjadłem trochę konserwowanej wołowiny z czerwoną kapustą i marynowanymi orzechami, a potem resztę brzoskwiń i cheddaru. Nie miałem chleba, masła ani mleka, gdyż byłem zbyt oszołomiony, żeby robić jakieś zakupy. Wreszcie pozwoliłem sobie na chwilę wytchnienia. Potem spisałem trochę ostatnich wydarzeń, żeby prowadzić dziennik na bieżąco, i w końcu napisałem list do Hartley, który niebawem przytoczę. Potem zrobiłem wielkie pranie i rozłożyłem wszystko na słońcu. Wreszcie poszedłem popływać koło schodków. Usiadłem pod wieżą i patrzyłem na późne popołudniowe słońce rzucające duże ciemne plamy cienia za kuliste skały Zatoki Kruka. Kiedy zobaczyłem kilku nadchodzących turystów, ubrałem się, gdyż nie miałem nic na sobie, i wróciłem do domu. Pozbierałem z trawnika uprane rzeczy, które już zdążyły wyschnąć, a potem wyciągnąłem zdjęcia Hartley, przywiezione z Londynu, usiadłem na kamieniu obok skalnej niecki i zacząłem dumać nad nimi niespiesznie i głęboko. Na niektórych zdjęciach byliśmy oboje. Kto je robił? Nie mogłem sobie przypomnieć. Z pożółkłych zdjęć z bezgrzesznego świata patrzyły jasne, pogodne, jeszcze nieokrzepłe młode twarze. Był to nie zepsuty świat naprawdę prostych przyjemności; szczęśliwy świat, bo miałem do Hartley bezgraniczne zaufanie i nie myśleliśmy o sypianiu ze sobą, hołdując dziecięcej, staromodnej skromności. Mimo to czuliśmy się chyba szczęśliwsi niż dzieci w naszych czasach. Blask tej czystej miłości i czystego, pozbawionego niepokoju romansu opromieniał nasze wspólnie spędzane dni i oddzielnie spędzane noce. To nie jest absurdalna idealizacja jakiejś młodzieńczej Arkadii. Byliśmy zwykłymi dziećmi żyjącymi w zwykłym świecie, kochaliśmy i słuchaliśmy naszych rodziców i naszych nauczycieli. Cierpienia, jakie każdy człowiek przeżywa podczas swojej życiowej wędrówki, konieczność dokonywania wyboru, nieuniknione zbrodnie – to wszystko czekało nas w odległej przyszłości. Mogliśmy sobie pozwolić na miłość. Kiedy zaczęło się to kończyć? Może kiedy wyjechałem do Londynu? A jednak nawet wtedy nasza miłość miała jeszcze przyszłość. Nigdy, do samego końca, nie straciłem zaufania do Hartley. Jak długo ona mnie oszukiwała? Do jakiego stopnia? Pragnąłem jej tak bardzo, iż w swoim egoizmie nie wyobrażałem sobie, żeby to moje pragnienie mogło zostać nie zaspokojone. I kiedy tak nad tym wszystkim rozmyślałem, doszedłem do wniosku, że w ciągu wielu lat Hartley broniła mnie przed Jamesem. Wydawało się to teraz dziwne, bo oni właściwie nie wiedzieli nic o sobie. Prawie nigdy nie opowiadałem Hartley o Jamesie, a Jamesowi nigdy nie mówiłem o Hartley. Nigdy się nie dowiedziała, jak skutecznie jej miłość chroniła moją dumę. Teraz przytoczę list, który napisałem do Hartley i który postanowiłem jej jakoś doręczyć następnego dnia. Najdroższa moja! Kocham Cię i chcę, żebyś do mnie wróciła. Dlatego właśnie piszę ten list. Ale muszę Ci przedtem pewne rzeczy powiedzieć i wyjaśnić. Przypadek sprawił, że znowu pojawiłaś się w moim życiu, spadłaś jak grom z jasnego nieba. Tyle mam ci do wyznania, do opowiedzenia. Może Ci się wydaje, że należę teraz do „wielkiego świata „, o którym nic nie wiesz, i Że muszę mieć w tym świecie wielu przyjaciół, wiele powiązań. To nieprawda. Pod wieloma względami moje życie, lata, które spędziłem w teatrze, wydają mi się teraz jak gdyby snem, a realne pozostały jedynie dni spędzone z Tobą. Mam niewielu przyjaciół i nie mam żadnych uczuciowych powiązań, jestem samotny i wolny. I tego właśnie nie potrafiłem Ci jasno wytłumaczyć, kiedy spotkaliśmy się w wiosce. Udało mi się zrobić karierę, ale moje życie było jałowe, puste. Czasami tak bywa. Nigdy nie myślałem o małżeństwie, ponieważ wiedziałem, że jest tylko jedna kobieta, którą chciałbym i mógłbym poślubić. Hartley, pomyśl o tym, uwierz w to. Czekałem na Ciebie, chociaż nigdy nie ośmielałem się żywić nadziei, że Cię jeszcze kiedykolwiek zobaczę. Iw końcu uciekłem od próżnych światowych uciech i przyjechałem tu, nad morze, do Ciebie. Kocham Cię tak, jak zawsze kochałem, moja dawna miłość żyje, czuję każde jej włókienko, każdy czułek, żywy i wrażliwy jak pęd pnącej rośliny. Oczywiście, postarzałem się, więc jest to jak gdyby miłość innego człowieka, a jednak to ta sama miłość. Nic się nie zmieniła, towarzyszyła mi przez ten cały czas i w jakiś cudowny sposób przetrwała. O moja kochana, ileż dni i nocy przesiedziałem samotnie, z bolącym sercem, myśląc o Tobie, wspominając i zastanawiając się, gdzie jesteś, a Ty o tym nic nie wiedziałaś i sądziłaś, że bujam gdzieś w swoim „wielkim świecie „. Jak to jest możliwe, żeby człowiek mógł zniknąć tak, że nie wiadomo, gdzie go szukać? Hartley, ja nigdy nie przestałem Cię pragnąć... pragnę Cię i teraz. Dowiedziałem się – nieważne w jaki sposób, dość, że wiem – że jesteś bardzo nieszczęśliwa w małżeństwie. Wiem, że żyjesz Z tyranizującym Cię, nieopanowanym mężczyzną... zastanawiam się, jak często w przeszłości pragnęłaś uciec, ale rezygnowałaś, pokonana i nieszczęśliwa, bo nie miałaś dokąd. Hartley, teraz ja Ci ofiarowuję swój dom i nazwisko, i moje wieczne oddanie. Ciągle czekam na Ciebie, moja jedyna miłości. Czy nie przyjdziesz do mnie, nie uciekniesz do mnie, żebyśmy mogli razem przeżyć lata, które nam pozostały? O Hartley, byłabyś ze mną taka szczęśliwa, jestem tego pewny. Ale zapewniam Cię, że gdybym uważał Cię teraz za szczęśliwą, szczęśliwą w obecnym małżeństwie, nie zakłócałbym Twojego spokoju, nie mówiłbym Ci o mojej nieustającej miłości; kochałbym Cię i cierpiał w milczeniu, może nawet ukrywałbym moje uczucie, może bym wyjechał. Podejrzewam (przebacz mi, że poruszam ten temat), Że niejedną godzinę dręczyły Cię wyrzuty sumienia, kiedy my słałaś o moim „podniecającym życiu” i o tym, że już całkowicie, jak Ci się wydawało, mnie utraciłaś. Gdybym jednak uważał, że mimo wszystko jesteś dosyć zadowolona i wiedziesz znośne życie, nie wtrącałbym się, przyjrzałbym Ci się z daleka i odszedł. Ale wiedząc, że jesteś tak bardzo nieszczęśliwa, nie mogę i nie chcę Cię mijać bez słowa. Jakże bym mógł, kochając Cię tak mocno, pozwolić, żebyś dalej cierpiała. Hartley, musisz do mnie wrócić, wrócisz do mnie, bo tu jest i zawsze było Twoje miejsce. Nie denerwuj się i nie lękaj, zastanawiając się, co masz zrobić z tym listem. Nie potrzebujesz o niczym decydować natychmiast, nie musisz mi nawet odpowiadać. Chciałem Cię po prostu zapewnić o swojej miłości i o tym, że gotów jestem przyjść Ci z pomocą. Do Ciebie należy decyzja, jaka będzie odpowiedź i kiedy mi jej udzielisz. Oczywiście, nie spodziewam się, że przybiegniesz od razu do mojego domu. Ale kiedy się zastanowisz, kiedy się oswoisz z myślą, że masz do mnie przyjść... wrócić do mnie, moja najdroższa dziewczyno... może wtedy zaczniesz się zastanawiać, w jaki sposób masz zacząć działać. I wtedy... nadejdzie czas, byśmy porozmawiali ze sobą... znajdziemy jakiś sposób, żebyśmy mogli porozmawiać. Na razie zróbmy jeden krok... pierwszy krok... na razie. Kiedy dasz mi jakoś znać, że jesteś przygotowana, żebym Cię zabrał i już zawsze troszczył się o Ciebie, wtedy pomyślę, co powinniśmy zrobić, i jeśli będziesz tego pragnęła, zajmę się tym. Nie martw się, Hartley, wszystko będzie dobrze, zobaczysz, wszystko będzie dobrze. Dzień, dwa, nawet kilka dni myśl o tym, co Ci napisałem, a potem... jeśli zechcesz, wyślij mi odpowiedź pocztą. Tak będzie, na razie, najlepiej. Nie martw się i niczego się nie bój. Znajdę jakiś sposób, żeby się z Tobą skomunikować. Będę Cię nadal kochał, pocieszał i zrobię wszystko, co w mojej mocy, żebyś w końcu była szczęśliwa. Zawsze Twój, taki sam jak zawsze, przez te wszystkie lata wierny Ci Charles PS. Przyjdź do mnie w każdym razie. Nie stawiam oczywiście żadnych warunków, pozwól tylko, żebym Ci pomógł i służył, wtedy będziesz mogła spokojnie i swobodnie zdecydować, gdzie i jak chcesz żyć. Pisałem ten list szybko, z zapałem, nic nie poprawiając. Kiedy go przeczytałem, najpierw kusiło mnie, żeby go zmienić, ponieważ wydawało mi się, że brzmi niekiedy troszeczkę po „ważniacku”, trochę pompatycznie, trochę może teatralnie. Ale potem pomyślałem: nie, to jest głos mego serca, niech ona go usłyszy. Nie będzie zbyt krytycznie nastawiona, kiedy go będzie czytać. Jak go zacznę wygładzać i poprawiać, mógłby zabrzmieć nieszczerze i straciłby swoją wymowę. Nic dziwnego, że trąci egocentryzmem, jestem przecież egocentrykiem. Niech ona naprawdę będzie pewna, że dbam o swoje własne korzyści, a nie tylko altruistycznie ojej dobro. Niech wie z całą pewnością, że uwalniając siebie, może i mnie dać szczęście. Kiedy napisałem ten list i przekonałem samego siebie, że powinien spełnić swoje zadanie, włożyłem go do koperty, na której wystukałem na maszynie nazwisko i adres Hartley. Kiepsko piszę na maszynie, więc list pisałem odręcznie. Potem usiadłem i zadumałem się, pełen nadziei, niemal szczęśliwy. Później, jak już wspomniałem, poszedłem popływać. Morze było zimne, chłodziło moje rozpalone ciało, falowało spokojnie, gładkie i błyszczące na powierzchni jak skórka owocu. Nawet bez liny zrobionej z zasłony, którą figlarne morze znowu odwiązało od poręczy, udało mi się bez trudu wyjść na brzeg. Piszę to już następnego dnia, a list do Hartley w grubej kopercie nadal leży w salonie, na stoliku przy oknie wychodzącym na morze. Niedługo zjem lunch: resztki wołowiny z duszoną cebulą. (Duszona cebula to jeszcze jedno danie godne królewskiego stołu.) Wczoraj wieczorem skończyłem czerwoną kapustę, do której usmażyłem sobie jajecznicę, i wypiłem mnóstwo hiszpańskiego białego wina zakupionego w hotelu „Pod Krukiem”. To był błąd. Wkrótce muszę zrobić zakupy. Bardzo mi brakuje owoców, grzanek z masłem i mleka do herbaty. W sklepie mówili, że może będą mieli w tym tygodniu czereśnie. Dlaczego zwlekam? Na co czekam? Dlaczego udaję, że żyję sobie zwyczajnie, że nic się nie zmieniło. Spocząłem na laurach, uważając, że należy mi się zasłużony wypoczynek i przerwa w działaniu. Przemyślałem wszystko, znalazłem decydujący dowód, zdecydowałem, co mam robić i jak. Wytłumaczyłem jej wszystko dokładnie i wyraźnie, choć moje słowa jeszcze do niej nie dotarły. Tak jakby nadal jeszcze leciały ku niej, szukając drogi do jej serca. Czyżbym się bał? Czy to jest właśnie powód, dla którego jeszcze zwlekam? Bezpieczne doręczenie tego listu może się okazać trudne, lepiej nie myśleć, jakie byłyby efekty spartaczonej roboty. Ale to nie tej przeszkody się lękam. Wiem przecież, że im prędzej Hartley dostanie ten list, tym szybciej będę znał odpowiedź. Jaka ona będzie? Jeśli odpowie „nie” albo nie odpowie wcale, uznam oczywiście, że po prostu ogarnął ją lęk. I co ja wtedy zrobię, jak długo mam czekać, zanim znowu odważę się na jakiś krok, i co do licha mam robić, czekając. Ten okres przejściowy nie upłynie mi w spokoju. Lepiej więc przedłużyć stan obecny. Od czasu kiedy usłyszałem ich rozmowę, czuję się o wiele bardziej wplątany w jakiś okropny sposób w życie ich obojga. Stałem się jak gdyby członkiem rodziny, a wraz z tym pojawiły się dobrze znane demony: nienawiść i zazdrość. Przypuśćmy, że ona po prostu wykorzysta moją osobę, żeby odzyskać wolność, a potem mnie opuści? Czy to jest wyobrażalne? Czy mógłbym ją stracić po raz drugi? Czy mogłaby znów zniknąć? Wtedy bym chyba oszalał. Po przeczytaniu swego listu czułem, że muszę dodać to postscriptum, wydawało mi się, że tak będzie uczciwie. Czy postąpiłem jednak mądrze? Może lepiej to wykreślić? Lepiej, żeby uważała, że angażuje się, uciekając do mnie. Muszę spróbować to wszystko zrozumieć, chyba moje obawy są przedwczesne i bezsensowne. Ale doskonale rozumiem, dlaczego siedzę tutaj, patrzę na ten list i nie mam go jeszcze na razie ochoty jej doręczyć. Teraz opiszę to, co się stało później, a czego zupełnie się nie spodziewałem. W istocie, po napisaniu poprzedniego urywka moich wspomnień zwlekałem jedynie do wieczora. Opieszałość i spokój, które opisałem, nagle ustąpiły miejsca szalonemu, rozpaczliwemu niepokojowi i zniecierpliwieniu, chciałem od razu się dowiedzieć, co mnie czeka. Postanowiłem natychmiast zrealizować plan doręczenia listu. Włożyłem cienki płaszcz przeciwdeszczowy i stary kapelusz od słońca, wsunąłem list do kieszeni, nie skreślając postscriptum, i zawiesiłem na szyi lornetkę polową, którą podarował mi James, kiedy jeszcze chodziliśmy do szkoły, i która miała mi służyć do obserwowania ptaków. Nie przypominam sobie jednak, żebym jej kiedykolwiek używał do obserwowania ptaków. Był to taki milczący układ z czasów naszego dzieciństwa: James dawał mi prezenty, często dosyć kosztowne, ale ode mnie nie dostawał nic. Sądzę, że moi rodzice akceptowali taki układ jako nieunikniony aspekt patronatu roztaczanego przez bogatych nad biednymi. Dopiero wiele lat później przyszło mi do głowy, że te prezenty otrzymywałem od stryja Abla i stryjenki Estelli. Lornetka nie była bardzo silna i nie dorównywała tej, przez którą Ben obserwował żonę, uważałem jednak, że mi wystarczy. Ruszyłem dróżką od strony lądu, tą samą, którą szedłem przedtem, przez bagna, okrążając „Amorne Farm”, do wioski. Moim celem był lasek za polem graniczącym z ogródkiem bungalowu „Nibletts”. Sprawdziłem na mapie sztabowej, że wąska droga biegnąca od wylotu wioski (tuż przed kościołem) skręca w prawo na wzgórze i dalej prowadzi przez górną część lasu, który rośnie za bungalowami. Dzięki niej mogłem obejść bungalowy dookoła, ani razu nie znalazłszy się w zasięgu lornety Bena. Zmęczony i spocony wspiąłem się na wzgórze i wkrótce odnalazłem gościnną leśną dróżkę prowadzącą ku morzu, jak przypuszczałem, w pobliżu drogi prowadzącej do „Nibletts”. Tylko w ciągu kilku minut widziałem otwarte pole, potem mogłem przez lornetkę obserwować między pniami drzew niezbyt oddalony od tego miejsca bungalow Fitchów. Czekałem dość długo, zrobiło mi się trochę chłodno, po czym nawet zmarzłem porządnie, chociaż słońce jeszcze świeciło. Zaczęły mnie boleć ręce i oczy. Wreszcie pojawił się ten „dżentelmen”. Temperatura mojego ciała gwałtownie podskoczyła, serce zaczęło mi walić szybciej. Ucieszyłem się, kiedy dostrzegłem, że niesie widły. Widziałem teraz jego długi cień przesuwający się po trawniku. Świadomość, że mam Bena, niczego nie podejrzewającego, w polu widzenia, tak jak kiedyś on mnie, sprawiła mi pewną przyjemność. Nigdy nie miałem w ręce prawdziwego karabinu, ale wiele razy trzymałem w dłoni karabiny, które były rekwizytami teatralnymi, i wiem, co się wtedy czuje. Doszedłszy do krańca ogrodu, Ben zaczął się przyglądać jednej ze starannie utrzymanych grządek i grzebać w niej raczej bezcelowo. I nagle zaczął w coś walić widłami. Nie kopał, tylko walił. W co on tak walił? W ślimaka? W jakieś zielsko? O czym myślał, kiedy tak zapamiętale niszczył niewinną roślinkę? Zafascynowało mnie to, ale nie miałem czasu do stracenia. Zacząłem się wspinać pod osłoną lasu na wzgórze, obserwując od czasu do czasu Bena, aż doszedłem do miejsca, naprzeciw którego kończyła się biegnąca równolegle droga tłuczniowa, teraz dzieliło mnie od niego około dwustu jardów otwartej przestrzeni porośniętej trawą. Stąd już Bena nie widziałem, gdyż zasłaniał mi go bungalow. Przypuszczałem, że w ciągu dwóch, trzech sekund, kiedy będę się znajdował na otwartej przestrzeni, mógłby mnie dostrzec. Rzuciłem na niego ostatnie spojrzenie. Był teraz odwrócony do mnie plecami; przykucnął nad grządką. Przemierzyłem ostrożnie długimi, szybkimi krokami pierwszy odcinek trawy, potem wyskoczyłem na drogę, otworzyłem furtkę i znalazłem się na dróżce biegnącej do drzwi frontowych. Nie dzwoniłem. Wysoki, nieznośny dźwięk mógłby dolecieć daleko w wieczornym powietrzu. Zapukałem do drzwi kostkami palców, stosując nasz stary kod, którego używaliśmy kiedyś jako dzieci, stukając cicho do drzwi naszych domów. Po chwili Hartley otworzyła drzwi. Jak przypuszczałem, zareagowała na moje pukanie automatycznie. Staliśmy, wpatrując się w siebie z otwartymi ustami. Oboje byliśmy przerażeni. Widziałem jej Zdziwione, zalęknione oczy. Niezgrabnie wyciągnąłem ku niej list. Nie mogłem trafić do jej dłoni i list omal nie upadł na podłogę między nami. Wreszcie wzięła go i przycisnęła do spódnicy, a ja odwróciłem się i pobiegłem z powrotem, instynktownie kierując się ku drodze ze wzgórza, a potem ku wiosce. Właściwie nie zaplanowałem swego odwrotu, dokładnie obmyśliłem jedynie dostarczenie listu, i kiedy mijałem gospodę „Pod Czarnym Lwem”, pomyślałem, że może lepiej byłoby wrócić tą samą drogą, którą przyszedłem. Ale kiedy tak szedłem drogą przez wioskę, a potem dalej ścieżką, gdzie Ben mógł mnie doskonale obserwować przez swoją lornetę, czułem się silny i nie myślałem o grożącym mi niebezpieczeństwie, nawet moja niedawna ostrożność wydawała mi się tchórzostwem. Czy Ben nadal tam tkwi pochylony nad grządką, czy też jest w domu i właśnie wydziera z rąk Hartley mój list? Czułem, że mnie to prawie nie obchodzi. Zastanawiałem się, czy nie byłoby lepiej, gdyby w tej chwili czytał moje słowa i trząsł się z zazdrości i wściekłości. Jego tyrańskie rządy dobiegały końca. Kiedy zbliżałem się do „Shruff End”, z pewnością nie było jeszcze ciemno, ale wszystko opromieniała mglista, łagodna poświata w środku lata zapowiadająca uroczyście nadchodzący zmrok, który przez kilka ostatnich dni tej pory roku nie przechodzi nigdy w całkowitą ciemność. Właśnie wzeszła gwiazda wieczorna i teraz przez długie godziny będzie błyszczała w dziennym świetle sama, w całym swym splendorze. Morze było gładkie i zupełnie spokojne, jak gdyby wypełniało po brzegi ogromną czarę; trwał przypływ. Woda miała kolor jasnoniebieskiej emalii. Dwa ptaki wodne (głuptaki?) fruwały nisko w niewielkiej odległości, rzucając cienie zniekształcone na wypukłej metalicznej powierzchni. Kiedy mijałem na drodze piękny kamień milowy z napisem: „Nerodene 1 mila”, czułem delikatny powiew ciepła płynący sponad żółtych skał, przez cały dzień nagrzewanych przez słońce. W domu, przez kontrast, panował chłód. „Shruff End” wydawał się gotów spłatać mi znów jakiegoś figla. Po olśniewającym na dworze blasku, wewnątrz powietrze wydawało się szare i ciężkie. Słychać było jakieś delikatne dźwięki, może to po prostu paciorki zasłony klekotały cichutko w powiewie od otwartego okna. Przez parę chwil stałem w sieni, nasłuchując. Zastanawiałem się, czy to przeklęta Rosina nie wróciła i nie ukrywa się gdzieś tutaj, żeby mnie przestraszyć. Czułem się zmuszony do przeszukania całego domu, sprawdziłem na górze, na dole, zajrzałem do śmiesznych „wewnętrznych pokoików”. Nie znalazłem oczywiście nikogo. Otworzyłem przy okazji szeroko wszystkie drzwi i okna, by wpuścić ciepłe, świeże morskie powietrze napływające sponad piętrzących się dokoła skał. Zrzuciłem swój maskujący strój: kapelusz i płaszcz przeciwdeszczowy, wyciągnąłem koszulę ze spodni i z dużą szklanką słodkiego sherry oraz z gorzkim piwem wyszedłem na trawnik przed domem. Stałem tam jakiś czas, to wspinając się na palce, to opadając na pięty, obserwowałem nietoperze i zastanawiałem się, czy Hartley nic się nie stało i co zrobiła z tym długim listem, kiedy go przeczytała. Spaliła? Wrzuciła do muszli klozetowej i spuściła wodę? Zwinęła i wsunęła między pończochy? Wróciłem do domu i napełniłem na nowo pustą już szklankę, tym razem białym winem. Otworzyłem puszkę oliwek i puszkę wędzonych koreańskich mięczaków, a także paczkę sucharów. Nie miałem w domu żadnych świeżych produktów, bo oczywiście znowu nie wstąpiłem do sklepu. „Shruff End” nadal robił mi psikusy, czułem jednak, że zaczynam się już przyzwyczajać do jego niesamowitości i jestem do niego bardziej przyjaźnie nastawiony. Nie działo się tu właściwie nic groźnego ani złowieszczego, ale mój dom był jak gdyby czułą płytą, która bez przerwy rejestrowała wszystko, co się wydarzyło w przeszłości, a także i to (pomyślałem o tym dopiero teraz), co się miało wydarzyć w przyszłości. Przeczucie? Zrobiło mi się zimno, więc włożyłem biały irlandzki sweter. Teraz już było ciemniej wewnątrz, chociaż na zewnątrz chyba się jeszcze rozjaśniło. Musiałem wysilać wzrok, płucząc, potem osaczając oliwki, układając je w miseczce i skrapiając oliwą. I nagle ktoś zaczął gwałtownie pukać do drzwi. Kimkolwiek był mój gość, najwidoczniej nie zauważył dzwonka, którego mosiężny przycisk pomalowano na czarno. Na drzwiach wisiała także stara zmatowiała kołatka w kształcie delfina. Właśnie ta ciężka głowa delfina waliła teraz w drzwi z siłą, od której trząsł się cały dom. Lęk chwycił mnie za gardło i zmusił do zerwania się na równe nogi. Rosina? Nie. Ben. Rozwścieczony mąż. Zobaczył list. O Boże, co za głupiec ze mnie! Wybiegłem do sieni, miałem zamiar zaryglować drzwi, ale strach obudził we mnie pragnienie stawienia czoła najgorszemu i zamiast zaryglować drzwi, otworzyłem je. Hartley wpadła do środka jak przestraszony ptak. Była sama. W pierwszej chwili wydawała się równie zdumiona i zmieszana jak ja. Może oślepił ją mrok panujący wewnątrz. Stała przede mną, przyciskając ręce do twarzy, jak gdyby miała zaraz zacząć krzyczeć. A ja, półprzytomny, niezdarny, najpierw zostawiłem drzwi otwarte na oścież, potem pobiegłem je zamknąć i zderzyłem się z Hartley; przemykając obok niej, poczułem ciepło jej uda. Nagle zdałem sobie sprawę, że powtarzam ciągle: „Och, och, och!” – ona też wydaje z siebie jakieś dźwięki bez związku. Wyciągnąłem rękę, próbując ją uchwycić, i dotknąłem jej ramienia. Ona zrobiła jakiś gest, jak gdyby chciała coś powiedzieć, aleja wtedy już przyciągnąłem ją do siebie niezdarnie, choć dosyć skutecznie, i kiedy znalazła się w moich ramionach, trzymałem ją przez chwilę w niedźwiedzim uścisku, o którym tak dawno marzyłem. Uniosłem Hartley do góry i usłyszałem, jak szybko oddycha, gdyż przywarła do mnie całym ciałem. Potem powoli opuściłem ją na podłogę w tej śmiesznej szaromrocznej sieni, w której słychać było pełne zadumy postukiwanie paciorków zasłony. Staliśmy tak w ciszy i milczeniu naprzeciwko siebie, ja obejmowałem ją, ona obie dłonie zacisnęła na mojej koszuli. Uspokoiwszy się w końcu, Hartley westchnęła i zaczęła nerwowo uderzać dłonią o moje żebra. – Czy on jest przed domem? – zapytałem. – Nie. – Wie, że tu jesteś? – Nie. – Zniszczyłaś list? – Słucham? – Czy zniszczyłaś list? – Tak. – On go nie widział? – Nie. – Dobrze. Wejdź i usiądź. Wciągnąłem ją do kuchni i posadziłem na krześle przy stole. Potem wróciłem do sieni i zaryglowałem frontowe drzwi. Próbowałem zapalić lampę w kuchni, ale zanadto mi drżały ręce; płomień zafilował i zgasł. Zapaliłem więc świecę i zaciągnąłem zasłony. Potem przysunąłem krzesło i usiadłem koło Hartley. Kołysałem ją w swoich ramionach, a jej kolana stykały się z moimi. – Och, kochanie, przyszłaś, moja najdroższa. – Charles... – Nic jeszcze nie mów. Chcę tylko wiedzieć, że jesteś przy mnie. Taki jestem szczęśliwy. – Posłuchaj, ja... – Proszę, kochanie, och, proszę, nic nie mów... i nie odpychaj mnie tak. – Ale ja muszę mówić... tak mało jest czasu... – Mamy mnóstwo czasu, cały czas należy do nas. Przecież przeczytałaś mój list, prawda? – Tak, oczywiście... – I dlatego przyszłaś. – Tak... – Tylko to jest ważne. Zostaniesz tutaj. Przyszłaś do mnie, prawda? – Tak, ale tylko po to, żeby wytłumaczyć... Hartley, przestań. Co tu jest do tłumaczenia? Wszystko zostało już wyjaśnione. Kocham cię. Jesteś tu. I ty mnie kochasz i potrzebujesz. Nie opieraj się. Wyjedźmy do Londynu jutro rano, dziś wieczór. Nie szkodzi, że nie masz swoich rzeczy. Kupię ci wszystko. Jesteś teraz moją żoną. Trzymałem ją przed sobą na odległość ramienia i zaciskając jedną rękę na jej barku, drugą przesunąłem świecę tak, żeby oświetlała jej twarz. Oczy miała gęsto okolone zmarszczkami, powieki ciemne, chropowate, usiane jakby plamkami, policzki wiotkie i miękkie, wcale nie zaokrąglone, lekko różowe, może pośpiesznie upudrowane. Jej krótkie, siwe, ułożone w fale włosy były wysuszone i sprawiały wrażenie łamliwych – niewątpliwy rezultat wielu lat bezmyślnych wizyt u złych fryzjerów. Teraz już na tym jej nie zależało; zapomniana wsuwka wisiała na końcu jednego zakręconego kosmyka. Całą twarz miała wysuszoną, z wyjątkiem nie umalowanych ust, które zwilżyła językiem, i niebieskich oczu, tych dziwnych wiecznych jeziorek, które nagle wypełniły się nie powstrzymywanymi łzami. Poruszyła ramieniem, odsuwając się trochę, więc ją puściłem. Po raz pierwszy od chwili naszego ponownego spotkania przypatrzyłem się dobrze jej twarzy i stwierdziłem z ogromną tryumfalną radością, że ta tak mi droga twarz naprawdę się nie zmieniła oraz jak niewiele znaczyło dla mojej miłości to, że Hartley jest stara. Teraz dostrzegłem także w tej twarzy, chociaż wyzierał z niej niepokój i smutek, jakieś ożywienie z lat młodości. Rozpoznałem kształt ust, o wiele ładniejszych bez pomadki, i zdałem sobie sprawę, jak wiele zapomniałem. Pocałowałem szybko, delikatnie te dobrze mi znajome usta, tak jak zwykliśmy się dawniej całować. Przyjęła spokojnie, obojętnie ten mój pocałunek, ale była to jakaś informacja, jakieś nawiązanie kontaktu. – Bardzo się zmieniłam – powiedziała. – Stałam się zupełnie inną osobą. Taki miły jest twój list, ale nie może być tak, jak byś chciał... Ty żyjesz wspomnieniami dawnych czasów... to już nie jestem ja... Jesteś taka sama jak dawniej, rozpoznałem cię w tym pocałunku. – To była prawda. Pocałunek przemienił ją tak, jak przemienia pocałunek w bajce. Pamiętałem smak jej ust, dotyk, ich ruch. Znikło całe skrępowanie i obawa, która mnie ogarnęła wtedy, w kościele, że nie potrafię jej znów wziąć w ramiona. Nasze ciała zareagowały tak samo, w tej samej chwili, poruszone tymi samymi siłami. Kiedy to zrozumiałem, miałem ochotę krzyczeć z radości, ale mówiłem spokojnym tonem, chciałem ją nakłonić do rozmowy, nie chciałem jej przerażać. – Hartley, to cud. Rzuciłem teatr, przyjechałem na to pustkowie i znalazłem ciebie... przyjechałem tu po ciebie... teraz to zrozumiałem. – Przecież nie wiedziałeś, że tu jestem. – Nie. A jednak szukałem cię, przez cały czas cię szukałem. – Nie może tak być – szepnęła, unosząc do góry rękę, jak gdyby chciała zakryć twarz. Potem położyła dłoń na stole, a ja nakryłem ją swoją ręką. – Charles, posłuchaj, muszę z tobą porozmawiać, mamy tak mało czasu. – Wierzchem drugiej dłoni dotknęła oczu, co sprawiło, że powstrzymywane dotąd łzy spłynęły jej po policzku. – Och, Charles, mój drogi, mój kochany. – Opuściła głowę i przysunęła ją do mnie jakimś psim ruchem. Pogłaskałem ją po tych kruchych włosach, delikatnie zdjąłem zwisającą wsuwkę i schowałem do kieszeni spodni. – Teraz już zostaniesz ze mną na zawsze. Podniosła głowę i znowu wytarła oczy, tym razem rękawem zielonego bawełnianego płaszcza narzuconego na żółtą sukienkę, w której już ją widziałem. – Hartley, zdejmij płaszcz, chcę cię zobaczyć, chcę cię dotknąć. Zdejmij go. – Nie. Zimno tutaj. Pociągnąłem za płaszcz i Hartley zdjęła go posłusznie. Był jakiś niezwykły urok w tych ruchach, jak gdyby stanowiły one najniewinniejszy symbol rozbierania kobiety, coś, czym mogą bawić się aniołowie, nie rozumiejąc, o co chodzi. Dotknąłem jej piersi w miejscu, gdzie czułem ich ciepło pod napiętym materiałem żółtej sukienki z okrągłym wycięciem. Byłem zachwycony, że mnie zupełnie nie próbowała kokietować. To coś całkowicie nowego w moim życiu. Przypudrowała z przyzwyczajenia twarz, nie przywiązując do tego wagi, sukienkę miała nie dopasowaną, nijaką. Już samo nieumalowanie ust to danina, na jaką się zdecydowała z myślą o mnie. Kobieta, która dawno przestała dbać o swój wygląd, nie może nagle stać się elegancka i zadbana. Byłem zachwycony tym, że Hartley pociąga mnie taka, jaka jest. Czułem się dumny, zaborczy, odprężony, jak gdyby nagle ustąpiła dręcząca mnie przez całe życie obawa. Kupię jej takie ładne rzeczy, pomyślałem, nie jakieś specjalnie wyszukane, ale odpowiednie dla niej. Będę o nią dbał. – Charles, muszę z tobą szybko zamienić kilka słów, przyszłam tylko po to, żeby porozmawiać po twoim liście, zanim on wróci... – Gdzie on jest? – Zapomniałem o istnieniu Bena. – W stolarni. – W stolarni? – Tak, na kursach stolarskich. To właściwie kurs budowania łodzi, ale zajmują się stolarką. Nie sądzę, żeby on kiedykolwiek zbudował łódź. W tym tygodniu robią półki. To jedyny dzień, kiedy on wieczorem wychodzi z domu, więc musiałam przyjść dzisiaj. Będzie tam zajęty do późna. Myślę, że po pracy oni piją piwo. – Nie chcę rozmawiać o nim – powiedziałem. I pomyślałem sobie: Gdybym tylko miał samochód i umiał prowadzić, wywiózłbym ją teraz, natychmiast. – Charles, posłuchaj, proszę. Nie myśl, że wróciłam do ciebie. Wiem, że tego pragniesz, napisałeś to w swoim liście, ale to niemożliwe. Przyszłam tylko po to, żeby ci powiedzieć kilka rzeczy... och, Charles, nie mogę wprost uwierzyć, że znowu cię widzę. Myślałam, że to nigdy nie nastąpi, że to całkiem niemożliwe, żebyśmy my dwoje mogli być znów razem. Nigdy nie przypuszczałam, że cię jeszcze kiedykolwiek... zobaczę... dotknę... to wszystko wydaje mi się snem. – Już lepiej. Tylko że to nie jest sen. Snem było twoje życie beze mnie. Teraz obudziłaś się z tego snu, koszmarnego snu. Och, dlaczego mnie wtedy opuściłaś? Jak mogłaś to zrobić? Omal nie umarłem z żalu. – Nie możemy teraz o tym mówić. Owszem, możemy. Chcę porozmawiać o dawnych czasach, chcę, żebyśmy przypomnieli sobie wszystko, wszystko zrozumieli, wszystko ożywili i znowu się stali jedną istotą, bo my nigdy nie powinniśmy się rozłączać. Dlaczego mnie porzuciłaś, Hartley, dlaczego uciekłaś? – Nie wiem, nie pamiętam... – Musisz pamiętać. To jest dla mnie zagadka. Musisz sobie przypomnieć. – Nie mogę, nie mogę. – Hartley, musisz. Powiedziałaś, że nie byłbym ci wierny. Czy o to naprawdę chodziło? Nie mogłaś tak myśleć, wiedziałaś, jak bardzo cię kocham. – Wyjechałeś do Londynu. – Tak, ale dlatego, że musiałem. Nie opuściłem cię, myślałem o tobie przez cały czas, wiesz o tym, pisałem do ciebie codziennie. Czy pojawił się ktoś inny w twoim życiu? To nie był on? – Dziwne, ale ta straszna myśl dopiero teraz przyszła mi do głowy. – Nie. – Hartley, czy ty go wtedy znałaś? Czy znałaś go, zanim mnie opuściłaś? – Nie pamiętam. – Przecież musisz pamiętać. – Przestań, proszę. Proszę... Sposób, w jaki wypowiedziała te słowa, niemal mechanicznie wymijająco, z jakimś nieuchwytnym zwierzęcym instynktem, słowa tak podobne do tych, które wypowiadała niedawno, sprawiły, że chciało mi się płakać z bólu, ze złości i z żalu nad nią. – Znałaś go już wtedy? – To nie ma znaczenia. – Właśnie że ma znaczenie, każdy nawet najmniejszy drobiazg ma znaczenie i musi być ujawniony na nowo, wyłowiony, okupiony; musimy ożywić przeszłość, wyjaśnić ją, oczyścić, musimy w końcu ocalić się nawzajem, by każde z nas mogło stać się znów pełnym człowiekiem. Czy ty tego nie rozumiesz? – Nie znałam go jeszcze wtedy. Był jak gdyby zaręczony z jedną z moich kuzynek, z Edną. Pamiętasz ją? Nie, nie możesz jej pamiętać. Ona go rzuciła i mnie się zrobiło go żal... – Ale gdzie go spotkałaś? Czy potem, jak już uciekłaś? – Tak, uciekłam do jednej z ciotek, do Stoke nad Trentem, gdzie mieszkała Edna. Nie znałam go, kiedy byłam z tobą. Ale nie o to chodziło... zupełnie nie o to... nie chciałam, żebyś został aktorem... to zupełnie nie o to chodziło... – Hartley, uspokój się i odpowiadaj na moje pytania. Nie jestem na ciebie zły i to jest ważne. Nie chciałaś, żebym został aktorem! Nigdy mi tego nie mówiłaś. – Mówiłam. Chciałam, żebyś poszedł na uniwersytet. – Ależ, Hartley, nie mogło ci chodzić jedynie o to! – Nie chodziło o coś. Och, nie denerwuj mnie. Byliśmy zanadto jak brat i siostra, rządziłeś się jak szara gęś i doszłam do wniosku, że nie chcę tego. – Znowu spłynęło po jej policzku kilka łez. – Masz chusteczkę? Przyniosłem czystą serwetkę i Hartley zmęczonym gestem wytarła oczy, twarz i szyję. Oberwał jej się guziczek u żółtej sukienki ciasnej na piersiach. Miałem ochotę porwać ją w objęcia i rozerwać tę sukienkę. Usiadłem z powrotem. – Hartley, jeżeli miałaś tyle wątpliwości, to dlaczego mi o nich nie powiedziałaś? Mogliśmy coś z tym zrobić. Ale żeby tak uciec bez jednego słowa? To niegodziwe. – Przepraszam, przepraszam. Musiałam tak zrobić, to był jedyny sposób, choć wcale nie było mi łatwo. Och, jak tu zimno, jak zimno. Muszę włożyć płaszcz. – Włożyła płaszcz, otuliła się nim i postawiła kołnierz. – Jak do tego doszło? Nie mogłaś o tak, po prostu, postanowić, że odchodzisz, musiał być jakiś powód, coś, o czym mi nie powiedziałaś. Czy pamiętasz ten dzień? – Charles, nie czas teraz... ja naprawdę nie mogę pamiętać... To było tak dawno, tak strasznie dawno. Mnie się wydaje, że wczoraj. Żyję tym od tamtego czasu, przeżywam wszystko na nowo, przywołuję z pamięci, myślę nieustannie, zastanawiam się, jaki popełniłem błąd, co ci się stało, gdzie jesteś. Myślę, że zastanawiałem się nad tym codziennie, przez całe życie. I przez cały ten czas byłem sam. Pozostałem wolny ze względu na ciebie. I wydaje mi się, że przeżyłem to wczoraj, Hartley. To był jedyny realny okres w moim życiu. – Sam... Przykro mi. Dopiero po chwili uświadomiłem sobie, że nie ma w jej słowach sarkazmu. Sam? No cóż, tak. Jej ton wskazywał na to, że nie wyobrażała sobie mojej samotności, nie zastanawiała się nad nią. – Mówisz, że zdecydowałaś, iż mnie nie chcesz, ale to nie jest wyjaśnienie, ja chcę wiedzieć... – Och, przestań... nie wyszło i już. Gdybym kochała cię wystarczająco, wyszłabym za ciebie, gdybyś ty mnie kochał wystarczająco, ożeniłbyś się ze mną. Nie ma innych powodów. – Mówisz: „gdybym cię kochał wystarczająco”... Nie doprowadzaj mnie do szału. Kochałem cię bezgranicznie i nadal kocham. Próbowałem do ostatniej chwili, ja nie uciekłem, nie ożeniłem się z kimś innym, to była tylko twoja wina... oszaleję, jeżeli zaczniesz znowu... – Nie wolno nam znowu wracać do tych spraw... bo po prostu... będziemy brnąć coraz dalej... a teraz to już nie ma żadnego znaczenia. Słuchaj, muszę ci powiedzieć pewne rzeczy, ale nie chcesz mnie słuchać... Nie wolno mi oszaleć ze wzruszenia, pomyślałem, muszę przestać ją na razie wypytywać, chociaż muszę się wszystkiego dowiedzieć, i się dowiem. – Hartley, napij się wina. – Nalałem szklaneczkę czerwonego hiszpańskiego wina, a ona automatycznie zaczęła je powoli sączyć. – Zjedz oliwkę. – Nie lubię oliwek. Są cierpkie. Wysłuchaj mnie, proszę. – Przykro mi, że tu jest tak zimno. W tym domu jest chłodno nawet wtedy, gdy... Dobrze, powiedz, co mi masz do powiedzenia. Ale pamiętaj, jesteś u mnie i pozostaniesz tutaj... cokolwiek się stało czy nie stało w przeszłości, teraz należysz do mnie. Powiedz mi jeszcze tylko jedną rzecz. Czy wtedy w nocy, kiedy samochód oświetlił cię reflektorami na drodze, szłaś, żeby się ze mną zobaczyć? – Nie... chciałam tylko popatrzeć na twój dom. Była to noc, kiedy Ben pracował w stolarni, rozumiesz. – Chciałaś popatrzeć na mój dom. Postać na drodze i popatrzeć na oświetlone okna. O, moja droga, ty mnie przecież kochasz, nic na to nie poradzisz. – Charles, to nie ma znaczenia... – Co chcesz przez to powiedzieć? Znowu doprowadzasz mnie do szału! – Nie istnieje takie miejsce ani żadna możliwość, żaden... układ... wszystko zostało zniszczone, zrozumiesz, kiedy ci powiem to... co ci mam do powiedzenia. Po to tu przyszłam... – Dobrze, wysłucham cię, ale przedtem pozwól się pocałować. Potem wszystko będzie dobrze. Pocałunek pokoju. – Pochyliłem się i bardzo delikatnie dotknąłem suchymi wargami jej wilgotnych ust. Jakże różne bywają pocałunki; ten był czymś w rodzaju świętego pocałunku. Oboje zamknęliśmy oczy. – No, teraz zaczynaj. – Znowu napełniłem jej szklankę. Ręka mi drżała i trochę wina rozlało się na stół. – Tak mało mamy czasu i trochę już zmarnowaliśmy. O Boże, nie wzięłam ze sobą zegarka. Która godzina? Zerknąłem na zegarek. Była za kwadrans dziesiąta. – Jest dziesięć po dziewiątej – powiedziałem. – Charles, chodzi o Tytusa. – O Tytusa? – Tytus. Ani przez chwilę nie brałem go pod uwagę i zmieszałem się. – Tak. Chcę ci teraz coś powiedzieć. O Boże, już się upiłam. Nie jestem przyzwyczajona do wina. Muszę ci coś powiedzieć. Od chwili gdy cię zobaczyłam po raz pierwszy w wiosce, czasem myślałam sobie, że może ty mógłbyś mi jakoś pomóc... ale tak naprawdę to możesz mi pomóc, trzymając się z daleka... właśnie trzymając się z daleka. – To nonsens... – Mówiłam ci, że Tytusa adoptowaliśmy... – Tak, tak. Mieliśmy nadzieję, że będziemy mieli dziecko. Ben tego pragnął, ja także, czekaliśmy. Potem ja postanowiłam zaadoptować chłopczyka, ale on nie chciał. Ciągle jeszcze miał nadzieję. Zaczęłam się bardzo denerwować, bo są pewne ograniczenia wiekowe. Pozwalają na adopcję tylko do pewnego wieku. Nawet wtedy musiałam skłamać, mówiąc, ile mam lat. Ben jest młodszy ode mnie i on nie miałby kłopotu. – Młodszy? Zdawało mi się, że brał udział w wojnie. – Tak, ale dopiero pod sam koniec. – Co on robił w czasie wojny? – Służył w piechocie. Niechętnie o tym mówi. Dostał się do niewoli, siedział w obozie jenieckim. – Ja byłem w ENSA...[ Entertainments National Services Association – organizacja zajmująca się widowiskami dla żołnierzy.] – Wydaje mi się, że on się dobrze czuł na wojnie. Podobała mu się rola żołnierza. Zatrzymał swój pistolet, taki był do niego przywiązany. Nikt by nie przypuszczał... Właściwie nigdy się nie przestawił na cywilne życie. Czasami mówi: „Byle do następnej wojny”. – Byliście już małżeństwem, kiedy on siedział w obozie? Gdzie wtedy mieszkałaś? – W Leicester, w osiedlu mieszkaniowym. Pracowałam jako urzędniczka w biurze kartkowym. Czułam się bardzo samotna. Czuła się samotna. A więc wtedy, kiedy ja kopulowałem z Klementyną i przemierzałem autokarem różne hrabstwa, żeby włączyć teatr do wysiłków wojennych, Hartley była nieszczęśliwa i samotna. O Jezu, ja nawet bywałem w Leicester. – O mój Boże... Posłuchaj, chodzi o Tytusa... widzisz, w końcu, właściwie w ostatniej chwili, udało mi się przekonać Bena, że powinniśmy zaadoptować dziecko. On nie pragnął tego tak bardzo, ale w końcu się zgodził, ponieważ zdawał sobie sprawę, w jakim stanie są moje nerwy. Byłam... byłam niemal... byłam bardzo rozstrojona... i naprawdę to ja wszystko załatwiłam, ja wszystko zrobiłam, załatwiłam wszystkie formalności, zebrałam wszystkie potrzebne dokumenty, a Ben tylko podpisał, nie patrząc nawet, co podpisuje, robił to jakby we śnie, nie chciał o niczym wiedzieć. Widziałam, jaki był nieszczęśliwy, ale pomyślałam sobie, że... kiedy maleństwo będzie już z nami... on je pokocha... wszystko się zmieni... i będziemy wszyscy troje szczęśliwi. – Nie płacz, Hartley, kochanie, daj mi rękę. Będę się teraz troszczył o ciebie... – Tytus był taką maleńką kruszynką, miał, biedactwo, zajęczą wargę, musieli mu ją operować. – Tak, tak, ale przestań płakać, opowiadaj dalej, jeśli musisz mi to opowiedzieć. – Popełniłam wielki błąd... – Hartley, nie rozpaczaj tak, nie mogę tego znieść, napij się jeszcze wina. – Popełniłam straszny, okropny błąd... i drogo za to zapłaciłam... powinnam była lepiej znać... – Co takiego zrobiłaś? – Nigdy nie wspominałam Benowi o tobie. Nie powiedziałam mu nic na samym początku, a później wydawało mi się to coraz bardziej niemożliwe. – Nigdy mu nie mówiłaś, że razem dorastaliśmy, że kochaliśmy się... – Nigdy mu nie mówiłam, jak wyglądała sytuacja. Kiedy mnie spytał, czy był ktoś w moim życiu, powiedziałam, że nie. On oczywiście nic na ten temat nie wiedział, moi kuzyni też nic nie wiedzieli. Pamiętasz, jacy byliśmy skryci jako dzieci? – Tak. Nasza miłość była taka cenna, Hartley. Cenna, tajemnicza i święta. Oczywiście, że byliśmy skryci. – Więc naprawdę nie istniało niebezpieczeństwo, że ktoś mógłby mu powiedzieć. – Niebezpieczeństwo... Czemu to miałoby mieć jakieś znaczenie? W końcu przecież to ty mnie opuściłaś. – Ben był taki zazdrosny. To okropnie zazdrosny człowiek... aleja z początku nie zdawałam sobie sprawy, co to jest zazdrość. Nie wiedziałam, że może przypominać obłąkanie. – Tak, obłąkanie. – Ja to doskonale rozumiałem. Jeszcze zanim się pobraliśmy, Ben często mi groził. Kiedy mu dokuczyłam, mówił: „Poczekaj, odwdzięczę ci się, jak się pobierzemy”. Nigdy nie byłam pewna, czy żartuje, czy mówi serio. Zawsze w grę wchodziła zazdrość. Kiedy spojrzałam na innego mężczyznę, naprawdę dosłownie tylko spojrzałam, tak się złościł... a kiedyśmy się pobrali, robił mi bez końca sceny zazdrości. Przestraszyłam się, straciłam głowę i w końcu mu powiedziałam. – Powiedziałaś mu, że kochałaś mnie, a ja kochałem ciebie? – Coś w tym rodzaju. Nie chciałam, żeby mu się cała ta historia wydawała istotna, ale oczywiście przez to, że nie wspomniałam mu o niej wcześniej, zyskała ogromnie na znaczeniu. – Przecież była istotna, naprawdę! – Gdybym to ja miała tyle zdrowego rozsądku i odwagi, żeby mu wszystko powiedzieć na samym początku albo nie mówić wcale. Ale widzisz, kiedy zobaczyłam, jaki Ben jest zazdrosny, i zrozumiałam, jaki to zły, zazdrosny człowiek, ogarnęło mnie przerażenie, pomyślałam: a co się stanie, jeśli pewnego dnia ty się pojawisz... – I pojawiłem się... – Musiałam się jakoś zabezpieczyć, przynajmniej wspominając o tobie. Rozumiesz, bałam się, że ktoś może mu coś powiedzieć albo że ty odkryjesz, gdzie jestem... tak bardzo się starałam, żeby nikt się nie dowiedział, nikt, kto mógłby tobie powiedzieć... pozrywałam wszystkie znajomości, moi rodzice się przeprowadzili... myślałam, że będziesz próbował mnie odnaleźć i... – No proszę, pozrywałaś wszystkie znajomości! Ależ, Hartley, jeśli się go tak bałaś od samego początku, to dlaczego wyszłaś za tego nicponia? – Myślałam, że wszystko się jakoś później ułoży. – Mnie się nigdy nie bałaś, prawda? – Nie, nie. Ale bałam się, że się dowiesz, gdzie jestem, i napiszesz do mnie. On zawsze przeglądał moje listy. Przez lata całe zawsze wstawałam pierwsza i każdego ranka biegłam na dół, żeby zabrać pocztę i zdążyć ukryć list od ciebie, gdybyś napisał. – O Boże! Robiłam to i wtedy, kiedy mu już o tobie powiedziałam. Zawsze przerażała mnie poczta, bałam się, że znajdzie się w niej coś, co on mógłby przejąć i źle zrozumieć. Zycie w ciągłym lęku, że on coś wykryje, było takie straszne, więc mu powiedziałam. Nie chciałam ryzykować. I to okazało się... okropne. – Był wściekły, zazdrosny? – To okazało się okropne. Widzisz, on nie mógł uwierzyć, że łączyło nas całkiem niewinne uczucie. – Hartley, nasza miłość była niewinna i poważna. W ciągu tych lat w młodości przeżyliśmy coś, co przetrwało na zawsze. A więc w jakiś sposób Ben miał rację, że potraktował to tak serio. Powiedziałaś mu coś, co całkiem zmieniło całą sytuację. Rozumiem to. – On nie chciał uwierzyć, że nie byliśmy kochankami, myślał, że skłamałam, mówiąc, że jestem dziewicą. To okazało się okropne, bo przecież nie miał racji, ale nie potrafiłam go o tym przekonać, mimo że powtarzałam mu to raz po raz. Czasami usiłował złapać mnie w pułapkę, mówił, że mi wybaczy, jeśli się przyznam, wiedziałam jednak, że nie wybaczyłby mi nigdy. Bez przerwy mnie wypytywał i zamęczał, po prostu nie mógł w to uwierzyć. – Najdroższa, my byliśmy kochankami, chociaż nie w tym sensie... – Bez przerwy mnie wypytywał, codziennie, czasem co godzinę zadawał mi to samo pytanie, tymi samymi słowami, ciągle od nowa, niezależnie od tego, jaką mu dałam odpowiedź. Im bardziej się na mnie złościł, tym bardziej stawałam się niezręczna, głupia i nieszczęśliwa, więc to, co mówiłam, musiało brzmieć jak kłamstwo... – Chętnie bym zabił tego człowieka. Napiła się jeszcze wina i siedziała wpatrzona w świecę, drżąc na całym ciele. Już nie płakała, jej ogromne oczy pociemniały, źrenice się rozszerzyły. Trzymała nadal serwetkę przy twarzy, bezmyślnie przyciskając ją do policzków, jak welon. Jej duże czoło, które wydawało się białe w blasku świecy, było zmarszczone i usiane maleńkimi plamkami cienia, ale postawiony kołnierzyk zielonego bawełnianego płaszcza nadawał jej dziewczęcy wygląd. Może właśnie w ten sam sposób stawiała kołnierz nieprzemakalnego płaszcza, kiedy jeździliśmy na wycieczki rowerowe? I nawet teraz, słuchając uważnie jej słów, przez cały czas wpatrywałem się z jakąś twórczą pasją w tę oświetloną blaskiem świecy twarz niczym jakiś bóg przywracający jej piękno dla własnych celów. – Zaczekaj, Hartley, nie denerwuj się – powiedziałem, ponieważ nagle podniosła głowę, przerażona. – Zapalę więcej świec, chcę na ciebie patrzeć. – Na dworze zaczynało się ściemniać. Potrząsnąłem pudełkiem ze świecami, wyjąłem i zapaliłem jeszcze cztery, po czym wstawiłem je do filiżanek, przylepiwszy do dna woskiem. Ustawiłem te świece wokół niej niby światła na ołtarzu. Potem usiadłem naprzeciwko, nie koło niej, ale tak, żebym mógł na nią patrzeć. Bardzo pragnąłem zobaczyć jej uśmiech. To by przyniosło odprężenie. – Hartley, odsłoń twarz. Nie chcesz się do mnie uśmiechnąć? Opuściła serwetkę i ujrzałem jej wilgotne wargi z opuszczonymi w dół kącikami w wyrazie rozpaczy. – Charles, która godzina? Było dwadzieścia pięć po dziesiątej. – Och, wpół do dziesiątej, jeszcze wcześnie. Posłuchaj, Hartley, najdroższa, to nie ma znaczenia, wszystko zło minęło, czy ty tego nie rozumiesz? Twój mąż to zazdrosny głupiec, okropny człowiek, który zasługuje na karę, tylko że to już teraz nie ma znaczenia, nie musisz wracać do tego piekła. Ale co to wszystko ma wspólnego z Tytusem? Miałaś mi powiedzieć coś o Tytusie. – On myśli, że Tytus jest twoim synem. – Co??? – On myśli, że Tytus jest twoim synem. Oparła dłonie płasko na stole. Z tą oświetloną blaskiem świecy twarzą wyglądała teraz jak przesłuchiwany więzień. Wyprostowałem się w krześle, zaczerwieniłem ze zdumienia i zaskoczenia i także położyłem ręce płasko na stole. Wpatrywaliśmy się w siebie. – Hartley, chyba nie mówisz tego poważnie? On nie mógł tego powiedzieć serio. Jakże Tytus może być moim synem? Twój mąż postradał chyba zmysły! Wiedział przecież, że Tytus został zaadoptowany, wiedział, skąd go wzięliście. – Nie, właśnie w tym rzecz... że on nie wiedział, skąd go wzięliśmy. To ja wprowadziłam Tytusa do naszego życia, to był mój pomysł, ja wszystko załatwiłam. Kiedy załatwiłam adopcję, Ben znajdował się w stanie jakiegoś szoku, nigdy nic nie robił w tej sprawie, podpisywał tylko papiery, wcale ich nie czytając. Kiedyś przyszedł do nas do domu ktoś z biura adopcyjnego, widział Bena, ale to ja prowadziłam rozmowę. Ben wyglądał jak przywrócony do życia trup. – Ależ, Hartley, zaczekaj, chwileczkę, on przecież wiedział, że ja należałem do przeszłości, a ty adoptowałaś Tytusa po upływie wielu lat od dnia, kiedy mnie porzuciłaś. – On uważał, że utrzymywaliśmy ze sobą kontakt. Sądził, że spotykaliśmy się po kryjomu. – Hartley, z suchymi teraz już oczami, z czołem pokrytym plamkami, emanująca nieszczęściem, wyglądała tak, jak gdyby mnie oskarżała. – Hartley, kochanie, ludzie nie mogą wierzyć w rzeczy, które są całkowitą bzdurą i na które nie ma absolutnie żadnych dowodów. On musiał wiedzieć, że się nie widywaliśmy. – Skąd mógł wiedzieć? Byłam sama całymi dniami i nocami. On musiał wyjeżdżać w te swoje podróże. – Zaraz... zachowajmy zdrowy rozsądek... Powiedzmy, że to było całkiem nieprawdopodobne. Poza tym... och, jakże on może ci nie wierzyć, jak może torturować cię takimi szalonymi, wyimaginowanymi, zmyślonymi zarzutami? Nie stało się tak od razu – powiedziała. Łyknęła jeszcze trochę wina. – Ale on od samego początku uprzedził się do Tytusa, może dlatego, że adopcja była jedyną rzeczą, do której go zmusiłam, przeprowadziłam ją wbrew jego woli. Dlatego czuł się urażony i w głębi duszy pragnął, żeby mi się nie powiodło. On bez przerwy powtarzał, że ty byłeś moim kochankiem i prawdopodobnie nadal jesteś, a ja bez przerwy zaprzeczałam, aż w końcu mnie to zmęczyło. Myślę, że oboje czuliśmy się już zmęczeni. Kiedy on zaczynał mówić o tobie, starałam się myśleć o czym innym. Z początku Ben chyba nie wierzył tak naprawdę, że ja się z tobą widuję, i mówił o tym tylko po to, żeby mi dokuczyć. Może z początku sam w to nie wierzył, ale jestem pewna, że uważał, iż kiedyś żyliśmy ze sobą. Oczywiście nie mogliśmy o tobie zapomnieć, bo często pisali o tobie w gazetach, a potem oglądaliśmy cię w telewizji. – Boże... – I tak to trwało, jątrzyło mu umysł, i nagle zaczął się zachowywać tak, jakby rozwiązał tę zagadkę, jak gdyby doznał jakiegoś olśnienia: skojarzył twoją osobę z Tytusem. Dwie rzeczy gnębiły go w życiu i rozmyślał nad nimi bez przerwy, aż wreszcie doszedł do wniosku, że obie te sprawy muszą, po prostu muszą mieć jakiś związek ze sobą. Obie były też moją winą. – Ale ile lat miał wtedy Tytus i jakiego rodzaju dowód... – Nie przypominam sobie, ile lat miał Tytus, i może nie stało się to tak nagle. Ben zachowywał się zawsze szorstko wobec Tytusa, nawet wtedy gdy chłopiec był malutki, potem stosunki między nimi jeszcze się pogorszyły. Ben mógł powiedzieć coś niedorzecznego, żeby mnie dotknąć, a potem, widząc moje zdenerwowanie, zaczynał nad tym rozmyślać i wszystko, co powiedziałam, traktował jako dowód mojej winy. – Ależ, Hartley, to obłęd, on musi być obłąkany, chory psychicznie. – On nie jest obłąkany. – To typowe dla ludzi obłąkanych: widzą we wszystkim dowody na to, w co chcą wierzyć. – On twierdzi, że Tytus jest do ciebie podobny... – Oto masz najlepszy dowód. – I wiesz, to śmieszne, ale on jest naprawdę do ciebie trochę podobny. – W Tytusie można dostrzec pewne podobieństwo do ciebie, bo ty go wychowywałaś, a ty jesteś podobna do mnie, ponieważ wpatrywaliśmy się w siebie bez przerwy przez tyle lat. Kochające się pary upodabniają się do siebie. – Naprawdę? Może masz rację. Wydawało mi się to dziwne, nawet niesamowite. Moje stwierdzenie zdumiało Hartley bardziej niż wszystko, co do tej pory powiedziałem. Przez chwilę nawet jej się to podobało. – Poza tym muszą być przecież obiektywne dane dotyczące urodzenia Tytusa i jego rodziców. – Na tym polegał częściowo kłopot. Widzisz, kiedy wzięłam Tytusa, po p Tostu nie chciałam wiedzieć, kim są jego rodzice, nie chciałam dopuszczać myśli, że on nie jest całkowicie mój. Towarzystwo adopcyjne przekazało mi mnóstwo świadectw, dostałam od nich nawet list jego matki, ale nie przeczytałam ani jednego z tych dokumentów, wszystkie od razu zniszczyłam. Nie chciałam w ogóle myśleć o jego prawdziwych rodzicach. Nie chciałam pamiętać o niczym, co miało jakiś związek z dawnym życiem Tytusa. Przyniosłam go do domu i od razu o wszystkim zapomniałam, wykreśliłam wszystko ze swej pamięci. Więc kiedy Ben zaczął się tak interesować pochodzeniem dziecka, stał się podejrzliwy i kiedy mnie wypytywał, nie wiedziałam, co mu odpowiadać. Z początku nie potrafiłam nawet podać dokładnej nazwy towarzystwa adopcyjnego. To wszystko musiało brzmieć bardzo nieprzekonywająco, wyglądało na kłamstwo. – Musiały się gdzieś jednak zachować jakieś świadectwa, oficjalne dokumenty. – Teraz tak jest, ale wtedy te sprawy załatwiano mniej formalnie i nie było takiego przepisu, który mówiłby, że dziecko ma prawo wiedzieć, kim są jego rodzice. Oczywiście, musiały gdzieś być jakieś świadectwa, tylko że wtedy, kiedy Ben chciał się dowiedzieć tych wszystkich szczegółów, towarzystwo adopcyjne przestało już istnieć. Myślę, że większość dokumentów po prostu spalono, tak mi w każdym razie ktoś mówił. Ben nigdy w to nie uwierzył. Nikt nie odpowiadał na nasze listy. Próbowałam to zbadać, naprawdę, pojechałam do Londynu, on nie chciał jechać ze mną... zatrzymałam się w hotelu. – Och, Hartley, Hartley... – Wyobraziłem sobie tę jej podróż i powrót do domu. – Naprawdę starałam się czegoś dowiedzieć, ale nie mogłam, zresztą wtedy już nawet nie chciałam. – Nadal nie rozumiem, co on sobie wyobrażał. Że co się stało? Że co robiliśmy? – Uważał, że nadal się spotykamy, może nie regularnie, ale od czasu do czasu. Myślał, że zaszłam w ciążę i... – Przecież on z tobą mieszkał! – To jeszcze jeden dziwny zbieg okoliczności. Tuż przed terminem, na który wyznaczono formalne załatwienie adopcji, na długi czas wyjechałam. To chyba jedyny okres, kiedy byłam poza domem. Pojechałam do ojca, który chorował. Wówczas właśnie umarł. Ben myśli, że wtedy urodziłam dziecko. Nie byłam już w owym czasie wcale taka smukła, mogłam być w ciąży. Widzisz, wszystko pasowało jak ulał. Ben myśli, że ja wykombinowałam całą tę historię z adopcją, żeby móc przywieźć do jego domu twoje dziecko. – Przecież widział dokumenty... – Uważał, że zdobyłam w jakiś sposób te papiery; zresztą nigdy ich nie czytał. A urzędnik z towarzystwa adopcyjnego mógł być moim wspólnikiem. – Twój mąż jest niezwykle pomysłowym człowiekiem. Podły, nienawistny, okrutny, na pół obłąkany, pomysłowy dręczyciel. Hartley, zapatrzona teraz w płomienie świec, potrząsnęła tylko głową. – Ale Tytus chyba nie wie, co Ben myśli? – Otóż wie – odparła. – Dowiedział się, kiedy miał dziewięć czy dziesięć lat. Zawsze mówiliśmy mu, że jest dzieckiem adoptowanym, jak się to powinno robić, i nagle Ben zaczął mu tłumaczyć, że jest synem kochanka matki i że jego matka to dziwka. – Cóż za potworna, monstrualna niegodziwość! – Ben zaczął maltretować Tytusa. Sąsiedzi zawiadomili Towarzystwo Zapobiegania Okrucieństwu. Nie mogłam nic zrobić, nie mogłam bronić Tytusa, musiałam stanąć po stronie Bena. To był straszny okres. Wszystko się załamało, czułam się jak człowiek, który potrafi jeszcze stać, ale wszystkie kości i stawy ma pogruchotane, przestał być już istotą ludzką. – Powoli jej oczy napełniały się łzami. Nadal wpatrzona w blask świec, Hartley zaczęła po omacku szukać na stole serwetki. Przysunąłem ją do niej. – Ale dlaczego nie mogłaś go bronić?... Och, co za głupie pytanie. Hartley, nie mogę tego słuchać... – Ben uważał, że to ja jestem wszystkiemu winna, i to była istotnie moja wina. Powinnam powiedzieć mu prawdę na samym początku, kiedy zapytał, czy już był ktoś w moim życiu. A ja wtedy skłamałam, bo byłeś przecież ty, chociaż nie zostaliśmy kochankami, a potem, kiedy mu powiedziałam, zabrzmiało to tak tajemniczo i poważnie. Wyszłam za niego, ponieważ go żałowałam i chciałam mu dać szczęście. A potem... potem... – Och, Hartley, przestań. – Potem zaczęła się dla mnie jakaś fatalna passa, wszystko robiłam nie tak jak trzeba, ciągle sprawiałam mu przykrości, jak gdybym celowo robiła to, co go rozzłości. Pewnego wieczoru, kiedy poszedł na te swoje kursy, przypadkiem zamknęłam drzwi na łańcuch, położyłam się i zasnęłam. On nie mógł się dostać do domu do trzeciej nad ranem, bo dopiero wtedy się obudziłam. Padał wtedy deszcz. Ben zaczął mnie bić i nie pozwolił mi się położyć spać... – Hartley, nie opowiadaj mi już o tych okropnościach, proszę. Nie chcę tego słuchać. Zresztą to już się skończyło. Och, jaka ja byłam głupia, jaka głupia! Tytusowi nigdy nie szło dobrze w szkole i wszystko układało się fatalnie, wszystko. Nie jestem nawet pewna, czy Ben wierzył mi z początku, czy wierzył mi później, wiem jedynie, że cokolwiek zrobiłam, pogarszało tylko istniejący stan rzeczy. Zupełnie, jak gdyby on mnie hipnotyzował i zmuszał, żebym postępowała tak, jakbym była winna. I wcale nie jestem pewna, komu Tytus wierzył dawniej i komu wierzy teraz. Siadywał przy nas i słuchał, jak Ben mówił jedno, a ja drugie. To przypominało litanię albo koszmarny poemat. Nie wiem, czy on wiedział, co jest prawdą i czy w ogóle jest w tym choćby źdźbło prawdy. Wszystko tonęło niby we mgle w ciągłych, okropnych, bezsensownych kłótniach i sprzeczkach. Wszystko mu się plątało i stawało jakimś koszmarem. I w końcu zaczął mnie o wszystko winić, i w jakimś stopniu miał rację. Czasami robił mi wyrzuty i miał do mnie większy żal niż do Bena. Kiedy był malutki, żył w ciągłym strachu, ale zachowywał się spokojnie. Siedział całymi wieczorami pod ścianą na swoim malutkim krzesełku, taki blady, napięty i spokojny, przerażająco spokojny. Później, kiedy miał jakieś piętnaście, powiedział, że jest twoim synem, a nawet raz czy dwa razy powiedział Benowi, iż wie o tym ode mnie. Ale myślę, że zrobił to, chcąc mu dokuczyć. Był już wtedy duży i Ben nie mógł go bić. – Hartley, przestań. Opowiedz mi coś więcej o Tytusie. Kiedy uciekł? Jak myślisz, gdzie może być? – Ukończył szkołę, zaczął chodzić do technikum, tam gdzie mieszkaliśmy. Otrzymał stypendium. Uczył się na elektryka. Mieszkał w domu, tyle że nas jak gdyby ignorował, nie odzywał się do nas. Cza – sami odnosiłam wrażenie, że on nas naprawdę nienawidzi. Obojga. J nigdy mi nie wybaczył tego, że nie potrafiłam go bronić, kiedy był malutki. A potem, tuż przed naszą przeprowadzką tutaj, wyjechał, żeby popracować przy jakichś robotach ziemnych, i po prostu zniknął. Porzucił pracę i zniknął, nic nam nie mówiąc, nie przysłał też swego adresu. Pojechałam tam, wypytywałam o niego, ale nikt nic nie wiedział, nikogo nie obchodziło, co się z nim stało. Nigdy nie dostaliśmy od niego ani słowa. Wiedział przecież, że tu przyjedziemy. Myślę, że pojechał szukać swoich prawdziwych rodziców. Zawsze mówił, że kiedyś to zrobi. Opowiadał czasami o nich bez końca i snuł w marzeniach domysły, jacy to oni są. Może bogaci? W każdym razie przepadł. Znikł. – Nie tragizuj, Hartley. Wkrótce się zjawi. Wie, gdzie mieszkacie, prawda? Pojawi się znowu. Wróci do domu, kiedy mu się skończą pieniądze. Dzieci zawsze tak robią. Potrząsnęła głową. – Czasami nie chcę, żeby wrócił. Czasami wydaje mi się, że on umarł, i niemal pragnę, żeby nie żył, żebym dowiedziała się o jego śmierci, żebym przestała się niepokoić i żywić nadzieję, przestała żyć w Jęku i trwodze i żebyśmy wreszcie zaznali spokoju. Gdyby wrócił... to byłoby... straszne... – Jak to? – Straszne. – Znowu oczy jej powoli napełniły się łzami i Hartley zacisnęła powieki, żeby łzy spłynęły po policzku. – Jakże ja żałuję, że go w ogóle adoptowaliśmy. To moja wina. Ben miał rację, lepiej nam było bez niego. Moglibyśmy wtedy urządzić się z Benem... tak, jak chciałam... Mimo bólu, jakim mnie przepełniała ta pełna grozy opowieść, moje myśli wyrywały się ku jaśniejszym krainom, pojawiały się przed moimi oczami różne wizje i budziły we mnie nieoczekiwane nadzieje. Zabiorę Hartley i razem odnajdziemy Tytusa. W jakimś metafizycznym sensie to była prawda i ja ją wcielę w życie: Tytus jest moim synem, owocem naszej dawnej miłości. – Hartley, moja maleńka, przestań płakać, przeżyłaś takie koszmary, ale już przestań. Teraz jesteś moja, będę się o ciebie troszczył, będę cię bronił. Znowu zaczęła potrząsać głową. – I pomyśleć, że wyszłam za niego, żeby dać mu szczęście! Ale nie wolno ci myśleć, że wszystko było takie okropne. Opowiedziałam ci tylko o ciemnych stronach mego małżeństwa, więc odniosłeś mylne wrażenie. – Czyżbyś teraz zamierzała mi oświadczyć, że byłaś z tym człowiekiem szczęśliwa? – Nie. Nie zawsze jednak wszystko układało się tak źle. Ben nie zawsze traktował tak okropnie Tytusa. On trochę przypomina Doktora Jekylla i Mr Hyde’a, być może wszyscy mężczyźni są tacy. Po prostu ty się nieustannie pojawiałeś na horyzoncie i to budziło jego złość. Nie mogliśmy o tobie zapomnieć, bo jesteś taki sławny, mimo to były i lepsze okresy w naszym życiu... – Jak one wyglądały? – Och, zwyczajnie, może pomyślisz, że to jest nudne, ale wiedliśmy spokojne życie... – Spokojne życie! – Ben nie bardzo lubił swoją pracę, za to uwielbiał majsterkowanie, robił różne przedmioty do domu. Bardzo chętnie czyta „ZTS”. – ZTS? – „Zrób To Sam”. Pojechaliśmy kiedyś do Londynu na taką wystawę w Olimpii. Potem chodził na kursy wieczorowe. – A czegóż to się uczył na rym swoim kursie w ów spokojny wieczór, kiedy przez zapomnienie zamknęłaś drzwi na łańcuch? – Uczył się kleić porcelanę. – O Boże, Hartley, a co ty robiłaś przez cały czas? Miałaś jakieś rozrywki, jakichś przyjaciół? – No cóż, Ben nie lubił życia towarzyskiego. Mnie to nie przeszkadzało. Właściwie i tutaj nie znamy nikogo. – Czy ty także chodziłaś na kursy wieczorowe? – Kiedyś zaczęłam się uczyć niemieckiego, ale Ben nie lubił, kiedy wychodziłam wieczorami, a zajęcia odbywały się w późnych godzinach w inne dni niż jego. – Och, Hartley... czy on był ci wierny przez te wszystkie lata? Nie miał nigdy nikogo? Przez chwilę nie rozumiała, o czym mówię. – Nie, oczywiście nie. – Ciekaw jestem, dlaczego jesteś tego taka pewna. A ty, czy ty miałaś kiedyś kogoś? – Nie, oczywiście że nie. – No cóż, przypuszczałem, że tak właśnie musiało wyglądać twoje życie. – Ale wiesz, my byliśmy ze sobą naprawdę związani, jesteśmy bardzo... – Związani! No tak, już ja to widzę. – Nic nie rozumiesz. – Nagle odwróciła się do mnie, przykładając palce do oczu i ust. – Nie możesz tego zrozumieć – powiedziała. – Nikt nie potrafi zrozumieć małżeństwa. Bez przerwy się modliłam, żebym nie przestała kochać Bena... – To czysta parodia, Hartley. Czy nie zrozumiałaś w końcu, że ta sytuacja jest nie do wytrzymania? Przestań odgrywać wobec tego dręczyciela rolę Jezusa Chrystusa, bo tak się właśnie wobec niego zachowujesz. – On także cierpi, ja też potrafię być... niemiła. On nie jest winien, to była od początku moja wina. – Szpikujesz mnie tymi okropnymi historyjkami, a potem oczekujesz ode mnie, żebym m u współczuł. Po coś tu przyszła? Po coś do mnie przyszła, po co mi to wszystko w ogóle opowiedziałaś? Hartley, wciąż wpatrzona we mnie, zastanawiała się chwilę. – Może dlatego – rzekła wolno – że czasami muszę o tym komuś opowiedzieć. Zawsze zdawałam sobie z tego sprawę. Musiałam komuś opowiedzieć o tych wszystkich przekleństwach, które ty nazywasz okropnościami. I jak ci już mówiłam, nigdy nie miałam przyjaciół. Ben i ja byliśmy ze sobą związani, żyliśmy po swojemu, tak jakoś skrycie, jak zbrodniarze. Nigdy nie miałam z kim porozmawiać, nawet jeśli mi przyszła na to ochota. – A więc okazuje się, że ja jestem twoim jedynym przyjacielem! – Tak, przypuszczam, że jesteś jedyną osobą, której mogę narzucić... – Narzucić... chcesz, żebym dzielił z tobą twój ból? – No cóż, jesteś w pewnym sensie odpowiedzialny... – Za twoje zmarnowane życie? Tak jak ty za moje? A więc to twoja zemsta? Nie, nie, ja nie mówię tego poważnie. – Nie to miałam na myśli, tylko, widzisz, opinia Bena o tobie była jak... jak demon w naszym życiu. Ale oczywiście nie kierowała mną jedynie potrzeba porozmawiania z kimś. Czy wiesz, że kiedy po raz pierwszy zobaczyłam cię w wiosce, omal nie zemdlałam? Wyszłam właśnie zza rogu, od strony bungalowów, kiedy wchodziłeś do baru. Kolana się pode mną ugięły, musiałam podejść kawałek na wzgórze i usiąść na trawie. Potem pomyślałam, że chyba śnię albo oszalałam. Nie wiedziałam, co robić. Nazajutrz słyszałam, jak ktoś opowiadał o tobie w sklepie, mówił, że przeszedłeś na emeryturę i przyjechałeś, żeby tutaj zamieszkać. Zastanawiałam się przez chwilę, czy mam powiedzieć o tym Benowi; on mógłby cię nie poznać, nie wyglądasz tak jak na zdjęciach. Ale potem pomyślałam, że i tak o tobie usłyszy ktoś z kursów budowy łodzi i Ben dowie się, że tu jesteś. Więc powiedziałam mu, że cię widziałam. Wtedy Ben wpadł w szał, wykrzykiwał, że musimy natychmiast sprzedać dom i wyjechać. Oczywiście, jest przekonany, w każdym razie tak twierdził, że przyjechałeś tu celowo, dla mnie, i to mu się wydaje bardzo dziwne... – Czy on naprawdę ma zamiar sprzedać dom? – Nie wiem. Mówił, że widział się z pośrednikiem. Mógł to zrobić, ja go nie pytałam. Ale właściwie przyszłam tu dziś, bo chciałam ci opowiedzieć o Tytusie i o tym, co Ben sobie wyobraża, i prosić cię o pomoc. – O pomoc! Moja najdroższa, już ci mówiłem, zrobię wszystko, co zechcesz. Wyjedźmy. Po prostu wyjedźmy, możemy jechać do Londynu jutro, nawet dziś wieczorem, jeśli jest jakiś pociąg. – Nie, nie, nie. Widzisz, ja nie mogę się zdecydować, ciągle się waham to w jedną, to w drugą stronę. Najpierw myślałam: poproszę cię, żebyś wyjechał, żebyś sprzedał ten swój domek i wyjechał. Kiedy zrozumiesz, jakie to ma znaczenie dla mnie i dla Bena, jakie okropne, jakie koszmarne jest to, że mieszkasz tutaj, wyjedziesz stąd natychmiast. – Hartley, wyjedziemy oboje, ty i ja. Oto moja odpowiedź. – Myślałam też o tym, żeby napisać do ciebie list i poprosić, żebyś wyjechał, ale tak trudno byłoby ci to wszystko wytłumaczyć listownie. – Hartley, przyjdziesz? Dziś wieczorem, jutro. Przyjdziesz? – Potem pomyślałam, a to już chyba naprawdę szaleństwo... że może mógłbyś wytłumaczyć Benowi, jakoś go przekonać... że ja przez wszystkie te lata mówiłam prawdę, wpłynąć jakoś na niego... – Jak? – Och, nie wiem, przysięgając na jakąś świętość albo w obecności notariusza, albo... Słowo „notariusz” zdawało się skupiać wokół siebie część tych niedorzecznych rzeczy, o których mówiła. A więc teraz mieliśmy jeszcze do tego wszystkiego wplątywać notariuszy! Wyobrażam sobie, jakie by to zrobiło wrażenie na Benie. Umysł mój pracował szybko, kreśliłem w duchu bardziej realne plany. Oczywiście wciąż miałem nadzieję, że Hartley w końcu zdecyduje się zostać ze mną jeszcze dziś wieczorem. Może jednak tego nie zrobić, a nawet jeśliby się na to zdecydowała, może nastąpi potem jakaś okropna zmiana w jej uczuciach. Takie gwałtowne wstrząsy mogą przynieść więcej szkody niż dobrego. Lepiej chyba pozwolić, by zastanowiła się spokojnie nad ponownym połączeniem się ze mną, wyciągnęła sama wnioski i podjęła decyzję. Na mnie nadal sprawiała wrażenie kobiety pogrążonej we śnie, uwięzionej we własnym koszmarze. Ona się z tego otrząśnie, ale może to być proces powolny. Może czeka mnie jeszcze wiele wysiłków, zanim przywrócę jej nadzieję i chęć do życia, ożywię w niej instynkt wolności, który, jak mi się wciąż wydawało, był jej wrodzony. Tymczasem muszę znaleźć jakiś sposób, żeby utrzymywać z nią kontakt i zmusić ją, żeby i ona zaczęła snuć plany, by sama zaczęła budować swą przyszłość, w której znajdzie się miejsce dla mnie. Naturalnie, jak tylko wyobrazi sobie, jakie ją czeka szczęście, rzuci się ku niemu. Na razie jednak rozsądek radził mi bardziej pobłażliwie potraktować jej szalony pomysł, że ja potrafiłbym coś „wytłumaczyć” Benowi. Gdyby Hartley po prostu chłodno i obojętnie poprosiła, żebym wyjechał, moje zadanie byłoby o wiele trudniejsze. Wciąż jednak byłem pewny, że mi się w końcu powiedzie. Hartley to chora kobieta. – Myślę, że twój pomysł z Benem jest dobry – powiedziałem spokojnie. – Może udałoby mi się jakoś rozwiązać ten problem, uświadomić mu prawdę i przekonać go, co się stało, a raczej co się nie stało przed laty. Musimy się wspólnie naradzić, jak to zrobić. Ale posłuchaj, Hartley. Ważne jest tylko jedno: Opuścisz Bena i przyjdziesz do mnie na stałe, na zawsze... Siedziała jakby pogrążona w transie, zaabsorbowana swoją, niezwykłą dla niej, elokwencją. I nagle wpadła w popłoch, odrzuciła do tyłu głowę i zaczęła się rozglądać po pokoju. – Charles, która godzina? Dochodziła jedenasta. – Och, jest za dziesięć dziesiąta. Kochanie, czemu nie możesz zostać tutaj? Zostań, proszę. :– To niemożliwe, żeby było tak wcześnie. Dotrę do domu dopiero za trzydzieści pięć minut, a Ben zwykle wraca koło jedenastej. – Wstała i dodała: – Czuję, że się upiłam. Nie jestem przyzwyczajona do wina. Muszę już iść. – Odwróciła się, ale nagle chwyciła mnie za rękę i zerknęła na mój zegarek. Wydała głośny jęk. – Już jedenasta, już jedenasta! Och, dlaczego to zrobiłeś? Dlaczego ja ci uwierzyłam? Dlaczego nie wzięłam zegarka?! Co ja teraz zrobię? Och, co ja teraz zrobię? Co ja mu powiem?! Ben z pewnością domyśli się, gdzie byłam. Starałam się postępować tak ostrożnie, nie kłamać, a teraz on pomyśli sobie... Och, nie może być już gorzej, och, jaka ja jestem głupia, jaka głupia. Co ja teraz pocznę? – Zostań tutaj, nie musisz do niego wracać. Kiedy zobaczyłem jej smutek i przerażenie, zdenerwowałem się i trochę zawstydziłem. Ale pomyślałem: Niech to będzie klęska nad klęskami, kryzys nad kryzysami, niech się wszystko rozleci jak najszybciej. To mi tylko wyjdzie na korzyść. I nagle ogarnęło mnie przerażenie. A jeśli on ją zabije? I wtedy podjąłem decyzję. Muszę ją tu zatrzymać. To przesądzi sprawę, muszę osiągnąć to teraz. Nie wolno mi jej puścić do domu. – Nie mogę wrócić i nie mogę zostać. Będę musiała mu powiedzieć, że byłam u ciebie, ale jakże ja to mogę zrobić, znowu zachowa się tak jak wtedy wieczorem... och, umrę, ja chyba umrę, chcę umrzeć. Dlaczego ja muszę tak cierpieć i cierpieć bez przerwy? Co ja mam zrobić? Co ja mam teraz zrobić? – Hartley, przestań histeryzować. Po prostu zdecyduj się i zostań tutaj. – Nie mogę zostać. Muszę biec. Tylko że i tak nic z tego. On na pewno już jest w domu. Czeka tam, zaniepokojony i strasznie zły. Nie mogę wrócić do domu, nie mogę. Och, dlaczego ja byłam taka bezmyślna i taka głupia! Zawsze tak głupio postępuję i tylko pogarszam sytuację. Powinnam wiedzieć, że jest już tak późno. – Nie obwiniaj się. Wytłumacz to sobie w ten sposób: zostawiłaś zegarek w domu celowo, żeby zdać się całkowicie na mnie. A jeśli uważasz, że nie możesz teraz wrócić do domu, tym lepiej. – Nie powinnam była tu przychodzić, nie powinnam mówić ci tego wszystkiego. On się domyśli, że ci powiedziałam, każe mi powtórzyć wszystko, co mówiłam. – Przyszłaś tutaj, żeby się zobaczyć ze starym przyjacielem, cóż w tym złego. Jestem twoim przyjacielem, sama to przecież powiedziałaś, i tak się z tego cieszę, a przyjaciele pomagają sobie nawzajem... – Och, gdybym wyszła godzinę temu, wszystko byłoby w porządku. Muszę biec, muszę się stąd wydostać... – Hartley, uspokój się. Jeśli koniecznie chcesz iść, to ja pójdę z tobą. – Nie, musisz mnie zostawić samą, nie wolno nam się już nigdy spotkać. Och, jakże bym chciała umrzeć! – Przestań lamentować, nie mogę tego znieść! Hartley krzycząc, biegała po kuchni jak oszalałe zwierzę, robiła kilka drobnych kroczków w kierunku drzwi, potem zawracała w kierunku stołu. W podnieceniu chwyciła nawet serwetkę i wepchnęła ją do kieszeni. Jej przerażenie i niepokój zaczęły się i mnie udzielać. Chcąc uśmierzyć swój własny lęk, podbiegłem do niej i chwyciłem ją w ramiona. – Kochanie, nie bój się, przestań, zostań tutaj, kocham cię, będę się tobą opiekować... Wtedy zaczęła mi się wyrywać. W milczeniu, zaciekle, z zadziwiającą siłą kopała mnie w kostki, całym ciałem wykręcała się to w jedną, to w drugą stronę. Jedną ręką ściskała moje ramię, drugą mój kark. Mignęły mi jej otwarte usta i połyskujące śliną zęby. Próbowałem podnieść ją do góry i chwycić za jedną rękę, ale bardzo trudno było zmusić to szamoczące się, kopiące zwierzątko do uległości. Kiedy ją nieoczekiwanie puściłem, zatoczyłem się do tyłu, uderzyłem w stół, przewracając świece. Hartley w jednej chwili uciekła. Wybiegła szybko z kuchni, dopadła do tylnych drzwi, nie do frontowych, i wydostała się na trawnik, a potem zaczęła wdrapywać się na skały. Powinienem był co prędzej pobiec za nią jak wierny pies. Powinienem był ją przyciągnąć z powrotem i zatrzymać siłą. Zamiast tego jednak uległem jakiemuś idiotycznemu podszeptowi, zatrzymałem się, pozbierałem świece i dopiero kiedy wstawiłem je byle jak do filiżanek, wybiegłem w granatową niemal ciemność, w ciszę i pustkę skalistego wybrzeża. Po wpatrywaniu się w jasny blask świec, z początku nie widziałem nic. Ze zdziwieniem uprzytomniłem sobie, że kiedy rozmawiałem z Hartley, zapomniałem o morzu, zapomniałem, że ono tu jest, i teraz poczułem się zagubiony i nieswój, na pół oślepiony pośród tych strasznych skał. Po Hartley nie było ani śladu. Musiała od razu wdrapać się na skały i zeskoczyć ze zwinnością młodej dziewczyny gdzieś po drugiej stronie skał otaczających mój trawnik. Zawołałem: – Hartley! Mój okrzyk zabrzmiał jakoś okropnie i niebezpiecznie. Którędy poszła? Niełatwo było dotrzeć do drogi z żadnej strony – ani od wioski, ani od wieży. W tym granatowym mroku nie widziałem nic, wszędzie dookoła piętrzyły się pofałdowane skały, połyskiwały śliskie, małe jeziorka, otwierały się nieoczekiwanie głębokie szczeliny. Stałem i nasłuchiwałem. Miałem nadzieję, że Hartley mnie zawoła albo usłyszę odgłosy jej gramolenia się po skałach. To, co mi się wydawało taką ciszą, teraz okazało się mieszaniną różnych dźwięków, ale po żadnym z nich nie mogłem poznać, w którą stronę Hartley poszła. Słyszałem cichutkie chlupotanie i cmoktanie drobnych fal muskających podnóże małego urwiska, potem cofających się i powracających znowu, daleki warkot auta na drodze koło hotelu „Pod Krukiem”. Zdawało mi się, że coś cichutko brzęczy mi w głowie, ale może to był efekt wypitego wina. Co chwila rozlegało się rytmiczne syczenie, a po nim odgłos ten powtarzało stłumione echo. Takie efekty dawała woda cofająca się z „Kotła Minna”. Myśl o „Kotle Minna” przejęła mnie trwogą. Czy Hartley umie pływać? Do tej pory nie wpadło mi do głowy, że mogła wybiec z domu, żeby się rzucić do morza. Krzyczała przecież: – Chcę umrzeć! – Czy przez te wszystkie minione lata myślała o popełnieniu samobójstwa? Właściwie czemu miałaby nie myśleć? Sprawny pływak nie rzuciłby się do spokojnego morza z nadzieją, że utonie, ale osoba nie umiejąca pływać może sobie wyobrażać, że znajdzie w nim odpoczynek i śmierć. Czy Hartley umie pływać? Nie nauczyła się na pewno w dawnych latach, gdy pobyt nad morzem był dla nas niedościgłym marzeniem. Nigdy nie przyszło nam do głowy, żeby zaryzykować kąpiel w brudnym kanale, chociaż ja, kiedy miałem lat czternaście i pojechałem z panem McDowellem do Walii, próbowałem utrzymywać się na wodzie. Podczas naszej pierwszej rozmowy w bungalowie Hartley powiedziała, że Ben nie potrafi pływać, ale nic nie mówiła o sobie. Czy teraz prosto z moich ramion, oszukana przeze mnie, skoczyła do morskich odmętów, by w nich znaleźć spokój i ukojenie? Rozmyślając nad tym wszystkim, wspinałem się na skały, kierując w prawo, ku wiosce, ponieważ przypuszczałem, że jeśli Hartley pobiegła do domu, instynktownie będzie zdążała w tym kierunku. Łatwiej dotrzeć do szosy koło wieży, gdyż pomiędzy drogą i skałami, wznoszącymi się od strony wioski, biegnie głęboki parów. Nietrudno go pokonać w świetle dziennym, ale w ciemnościach to ryzykowna wyprawa. Hartley mogła jednak o tym nie wiedzieć. Wspinałem się, ślizgałem po zboczach, nawołując co chwila. Widziałem teraz już trochę lepiej w rozproszonym półmroku. Świeciła wieczorna gwiazda, inne mniejsze chyba także oraz blady księżyc. Rozmyślałem i modliłem się: niech upadnie i zwichnie nogę w kostce, a wtedy zaniosę ją do domu i zatrzymam u siebie, i niech ten diabeł zrobi, co zechce. Niesłychanie trudno było mi się posuwać po skałach, gdyż co chwila natykałem się na coś nieprzewidzianego i bezsensownego. Bezsensowność tych skał nigdy nie robiła na mnie takiego wrażenia jak dzisiaj. Starałem się zbliżyć do brzegu morza, ale skały bez przerwy zwodziły mnie nie tyle z małpią złośliwością, ile mając w tym widocznie swój własny interes albo dlatego, że piętrzyły się tak bezładnie. Bez przerwy zsuwałem się z pochyłości, wpadałem do pełnych wodorostów jeziorek, co chwila otwierały się przede mną czarne rozpadliny i dziury albo wyrastały wysokie, gładkie skalne ściany, niemożliwe do przebycia. Intuicyjnie przeczuwałem, że ujrzę jakieś światło nad morzem, chciałem móc tam spojrzeć, by się upewnić, że nie widzę nigdzie ciemnej głowy tonącej kobiety i jej ramion rozpaczliwie bijących w spokojną powierzchnię wody. Pojękiwałem z cicha, chwytając się kurczowo skał, przeskakując z kamienia na kamień i od czasu do czasu nawołując Hartley. Przypominało to pohukiwanie sowy. I w końcu znalazłem się na gładkiej, wysokiej skale, a pod sobą ujrzałem morze. Nie widać było nic ponad świecącą, lekko pomarszczoną połacią wody, w której falowały żółte odbicia wieczornej gwiazdy i nisko wiszącego księżyca. Jarzące się niebo w kolorze wyblakłego błękitu nie utonęło jeszcze w granatowoczarnej nocy. Poza wielką strzępiastą lampą gwiazdy wieczornej widać było kilka maleńkich jak łepek szpilki gwiazdeczek. Odwróciłem się i spojrzałem w stronę lądu. Po dziwnym chłodzie panującym w moim domku rozkoszowałem się ciepłem powietrza i nagrzanych skał, które ciągnęły się dokoła jak bezbarwne bryły ponad czarnymi wyrwami. Za nimi biegła droga; daleko w wiosce i w „Amorne Farm” migotało kilka rozrzuconych świateł. Krzyknąłem znów, tym razem głośniej: – Hartley, Hartley! Odezwij się! Idę do ciebie! Odezwij się! Już idę! – Tak było rzeczywiście. Ale nikt nie odpowiadał. Dokoła panowała cisza utkana z drobnych dźwięków. Zacząłem się zastanawiać, co robić dalej. Czy Hartley zdołała przedostać się przez parów do drogi? A może ona lepiej zna te skały niż ja? Może urządzali sobie tu z Benem pikniki? Przecież pary małżeńskie mają swoje zagadki. Jak naprawdę wygląda to ich małżeństwo? Czy wybuch Hartley nie był spowodowany przesadzonymi majakami rozhisteryzowanej kobiety? Co Ben naprawdę sobie myślał? Postanowiłem zawrócić do drogi i dojść do wieży. Zajęło mi to około pięciu minut. Posuwałem się ostrożnie, przebrnąłem przez parów i potem zacząłem biec, nawołując bez przerwy. Minąłem swój dom i dotarłem do zakrętu, skąd widziałem już światła hotelu „Pod Krukiem”. Ani śladu nikogo. Teraz zrobiło się już naprawdę ciemno i drapanie się po skałach wydało mi się całkiem bezsensowne. Czy Hartley dotarła już do domu, czy też leży nieprzytomna w którejś z tych ciemnych rozpadlin? A może stało się coś jeszcze gorszego? Co mam teraz robić? Jednej rzeczy nie mogłem zrobić na pewno, stało się to dla mnie całkiem jasne: nie mogłem wrócić do „Shruff End”, zdmuchnąć świec i położyć się do łóżka. Wydawało mi się oczywiste, że muszę pójść do „Nibletts” i posłuchać pod oknem, i się upewnić, czy Hartley już tam jest, czy... Nie wiedziałem, jaka może być alternatywa. Ruszyłem z powrotem szybkim krokiem w kierunku wioski. Uświadomiłem sobie, że nie zdjąłem irlandzkiego swetra, w którym teraz było mi za gorąco, ściągnąłem go więc i wepchnąłem pod kamień milowy z napisem: „Nerodene”. Teraz już niemal biegłem, wciskając po drodze koszulę w spodnie. Z początku zamierzałem pójść dłuższą, lecz bezpieczniejszą drogą dookoła portu, pod górę, koło lasu, i podejść do „Nibletts” od tyłu, ale byłem tak strasznie niespokojny, że ruszyłem jak zwykle na ukos, ku wiosce. Wszędzie było zupełnie pusto. Trzy latarnie rzucały żółtawe światło na puste ulice, kiedy biegłem obok pogrążonego w ciszy ciemnego sklepu, mijałem szyld baru „Pod Czarnym Lwem”. Bar także już zamknięto. Tylko w kilku oknach paliło się światło; mieszkańcy wioski wcześnie kładli się spać. W moich szybkich krokach pobrzmiewał lęk i pośpiech. Doszedłszy do kościoła, zdyszany skręciłem w kierunku wzgórza. Tutaj nie było już żadnych świateł, droga biegła w zupełnym mroku, gdyż ocieniał ją las rosnący po drugiej stronie. Zwolniłem kroku, bo stwierdziłem, że jestem już niemal u celu. Miałem przed sobą światła „Nibletts”. W szeroko otwartych drzwiach bungalowu, wpatrzony w drogę i w moją stronę, stał Ben. Za późno było, by się ukryć, a zresztą nie miałem ochoty tego robić. Taka zabawa wydawała mi się nie na miejscu i mam nadzieję, należała do przeszłości. Pospieszyłem ku Benowi, który wyszedł za furtkę, żeby mi się przyjrzeć. Może w ciemności sądził, że zbliżająca się postać to jego żona. – Czy Hartley wróciła? – zapytałem. Ben wpatrywał się we mnie ze zdziwieniem. Ależ ze mnie dureń, pomyślałem. Przecież on ją nazywa Mary i prawdopodobnie nigdy nie słyszał, by się do niej ktoś tak zwracał. – Czy Mary wróciła? – powtórzyłem pytanie. – Nie. Gdzie ona jest? Światło padające z frontowego okna i otwartych drzwi oświetlało po chłopięcemu ostrzyżoną okrągłą głowę Bena i niebieską drelichową jakby wojskową kurtkę, którą miał na sobie. Wyglądał młodo i sprawiał wrażenie zaniepokojonego. Przez chwilę widziałem w nim nie wcielonego diabła z okropnych opowieści Hartley, ale zdenerwowanego młodego męża, zastanawiającego się, czy jego żonie nie stało się coś złego. – Spotkałem ją w wiosce i zaprosiłem na drinka, ale była u mnie tylko chwilę i powiedziała, że wróci do domu krótszą drogą, przez skały. Kiedy wyszła, pomyślałem sobie, że mogła po drodze gdzieś się potknąć, upaść i zwichnąć sobie nogę. – Brzmiało to bardzo nieprzekonująco i fałszywie. – Krótszą drogą przez skały? – powtórzył Ben z niedowierzaniem. Był to całkiem bezsensowny pomysł, ale Ben robił wrażenie zbyt zaniepokojonego, żeby kwestionować moje słowa, a nawet okazywać mi wrogość. – Myśli pan o tych skałach koło pańskiego domu? Mogła tam gdzieś spaść. Lepiej chodźmy popatrzeć albo... zaraz... wezmę latarkę. Kiedy wszedł do domu, odwróciłem się od okna i oświetlonej ścieżki i popatrzyłem dalej, na drogę. Po chwili ujrzałem w oddali jakąś ciemną postać. To Hartley wolno podchodziła na wzgórze, kierując się ku mnie. Natychmiast opadły mnie przeróżne myśli. Po pierwsze, szaleństwem z mojej strony było przychodzić tutaj, gdyż w ten sposób niweczyłem każdą kłamliwą wymówkę, jaką Hartley wymyśliła, żeby usprawiedliwić swoją nieobecność. Pomyślałem też, że muszę ją natychmiast ostrzec, iż powiedziałem Benowi ojej wizycie u mnie, i wymyślić coś, żebym mógł zostać u nich i bronić jej przed nim. Pełen niepokoju doszedłem do wniosku, że jest to niemożliwe. Pomyślałem także: a może zbiec teraz z tego wzgórza, chwycić ją za rękę, pociągnąć za sobą i uciec dokądkolwiek, przez wioskę, potem przez pola, moglibyśmy spędzić noc w „Amorne Farm” i jutro rannym pociągiem wyjechać do Londynu. Albo wsiąść „na łepka” do pierwszej napotkanej ciężarówki i wyjechać do Manchesteru, Yorku, Bristolu, Cardiffu, Glasgow albo Carlisle. Ale to także wydawało mi się niemożliwe, choć nie potrafiłbym sprecyzować, dlaczego. (Nie miałem pieniędzy, Ben pojechałby za nami, Hartley była zbyt przerażona, żeby się na coś takiego zdecydować, itd., itd.) Pomyślałem także: niech to wszystko wreszcie się rozleci z hukiem, niech dojdzie między nimi do kłótni, do najstraszniejszej awantury, jaką kiedykolwiek przeżyli. Już raz do mnie przybiegła. Przybiegnie do mnie znowu. Muszę tylko poczekać. Wszystkie te myśli przemknęły mi przez głowę w ciągu tych kilku sekund, kiedy biegłem co sił w nogach na spotkanie z Hartley. Nie dotknąłem jej. Powiedziałem bardzo szybko, ale wyraźnie, cichym głosem: – Przepraszam, ogarnął mnie niepokój. Powiedziałem mu, że spotkaliśmy się przypadkiem w wiosce i zaprosiłem cię na drinka. Potem miałaś wrócić do domu przez skały. Nie mogę zostać tu teraz, ale przyjdź do mnie niedługo. Przyjdź niedługo i zostań na zawsze. Nie wolno ci żyć tak dłużej. Będę na ciebie czekał codziennie. Nie mogłem dojrzeć twarzy Hartley, z całej jej postaci emanował jednak nie tyle lęk, ile całkowita rezygnacja, przygnębienie i nieszczęście. Wyglądała tak, jakby ociekała wodą, jak gdyby naprawdę utonęła, i teraz zjawił się przede mną jej duch. Ben znowu pojawił się przy furtce, więc zawołałem: – Już wróciła! Po czym oboje z Hartley ruszyliśmy w jego kierunku. Ben wyszedł na chodnik. Kiedy podeszliśmy do niego, powiedział: – A więc wszystko w porządku. To dobrze. Dobranoc. Odwrócił się i wszedł do domu, nie oglądając się, czy Hartley idzie za nim. Trzymałem furtkę otwartą. Hartley minęła mnie jak błędna, z głową opuszczoną. Naglony jakimś impulsem chciałem biec za nią, wcisnąć się do domu, usiąść, nawiązać rozmowę, poprosić o kawę. Ale było to niemożliwe, jeszcze bardziej pogorszyłoby sytuację. Wszystko wyszło nie tak, jak trzeba. Trzasnęły drzwi. Nie miałem teraz ochoty podsłuchiwać. Właściwie przestało mnie interesować wnętrze tego domu i ta para małżeńska. Po prostu coś mnie odrzucało. Czułem obrzydzenie do siebie, do Bena, nawet do Hartley. Ruszyłem do domu, ani szybko, ani wolno. Pamiętam, że zabrałem spod kamienia sweter, mokry już od rosy. Mój „Shruff End” pogrążony był w ciemnościach. Świece znowu się przewróciły i wypaliły na drewnianym blacie stołu, pozostawiając długie osmolone smugi, które pozostaną już na zawsze, żeby mi przypominać tę koszmarną noc. Historia Część czwarta Wydarzenia, które nastąpiły potem, a także bezpośrednio je poprzedzające, opisałem dużo później. To, co o tym napisałem, zostało głębiej przemyślane i bardziej usystematyzowane, niż gdybym od razu kontynuował pisanie pamiętnika. Wypadki następowały po sobie tak szybko, że nie pozostawało mi wiele czasu na pisanie, chociaż okres bezpośrednio po nich ma w sobie coś z nastroju interludium (może nawet komicznego). Ten powieściowy pamiętnik, którym się stały moje zapiski, jest jednak, jeśli chodzi o fakty (chociaż, jak by powiedział James, co to są w istocie fakty?), dokładny i zgodny z prawdą. Mam zwłaszcza – to, być może, atrybut mojego zawodu – nadzwyczaj dobrą pamięć do dialogów; jestem pewien, że zapis magnetofonowy mojej prowadzonej przy świecach rozmowy z Hartley niewiele by się różnił od tego, co zanotowałem. Jakże głęboko wryło mi się w pamięć i w serce wiele z rozmów, które opisałem i jeszcze opiszę, i które utrwalę w tej książce. Kiedy wróciłem do domu owego wieczoru niedawno przeze mnie opisanego, miałem już naprawdę wszystkiego dosyć; od razu położyłem się i zasnąłem. (Nie zjadłem koreańskich mięczaków i w końcu je wyrzuciłem.) Nazajutrz obudziłem się po dziewiątej. Padał deszcz. Angielski klimat zaprezentował jeszcze jedną, całkiem odmienną scenerię. Morze tonęło w jasnoszarej poświacie otulone grubą zasłoną deszczu. Padający deszcz widać było wyraźnie w tym świetle, wyglądał niczym podświetlony ruszt, każdą kroplę dostrzegałem wyraźnie jak paciorki w mojej zasłonie. Wisiał ten deszcz w szarym świetlistym powietrzu, lekko wibrując, a cały dom pobrzękiwał niczym maszyna od jego spokojnego dudnienia. Wstałem i robiąc sobie herbatę, tłukłem się po kuchni z opuszczoną głową, jak ogłupiałe zwierzę broniąc się przed myśleniem. Nie zastanawiałem się nad tym, co się wydarzyło w „Nibletts” po moim wyjściu. Wszystko to już wkrótce będzie należało do przeszłości. Usiadłem w „czerwonym pokoiku”, z głową nadal opuszczoną, mrużąc oczy w świetle tego deszczowego poranka. A może jednak coś osiągnąłem, popychając sytuację dalej ku kryzysowi?, pomyślałem. Naprawdę nie potrzebowałem w tej chwili nic robić, tylko czekać. Ona na pewno przyjdzie. A... jeśli nie przyjdzie?... Zaczynałem już snuć spokojnie nowe plany. Będę miał coś w zanadrzu. Poczekam. Doszedłszy do takiego wniosku, popadłem w dziwny, pełen niepokoju spokój. Trochę później, to znaczy dzień czy dwa potem, zjawił się Gilbert Opian, niby jakaś na pół spodziewana zjawa. Nie wiem właściwie dlaczego, nie byłem wcale zaskoczony, kiedy wczesnym przedpołudniem zabrzmiał nieśmiały, krótki dźwięk dzwonka i ujrzałem nerwowo uśmiechającego się Gilberta, a za nim, przy końcu drogi na grobli, jego żółty samochód. To dziwne, ale snując pewien nowy plan, włączyłem do niego kogoś właśnie takiego jak Gilbert. Z pewnością będzie się nadawał. Raz przynajmniej los zaczął ze mną współdziałać. – Z Lizzie? – Nie. Dobre i to. Nadal padało. Przybrałem wyraz twarzy wyrażający zaskoczenie i znudzenie. – Co się więc stało? Czy mogę wejść, królu cieni? Deszcz spływa mi za kołnierz. Zaprowadziłem Gilberta do kuchni, gdzie przed chwilą jadłem regulujące trawienie czekoladowe herbatniki i piłem ovaltinę. Znajdowałem się teraz w takim stanie, że przez cały dzień od pół do jedenastej rano bez przerwy coś jadłem i przekąszałem. W „czerwonym pokoiku” na kominku płonęło drewno wesołym, jasnym płomieniem widocznym przez otwarte drzwi, rzucając migotliwy odblask do kuchni otulonej zasłoną deszczu. Gilbert ociekał wodą. – No i co? – Mój drogi, Lizzie mnie porzuciła. – Więc... – Więc postanowiłem przyjechać tutaj. Czułem pilną potrzebę zobaczenia się z tobą. Chciałem ci opowiedzieć o Lizzie. Wydawało mi się, że muszę to zrobić. Wiesz, ona jest chora, umysłowo chora. Znowu zakochała się w tobie do szaleństwa. To ta dawna choroba. Obawiałem się, że powróci. Jednym z jej symptomów jest to, że nie może mnie znieść. No cóż, to, że mieszkaliśmy razem, było czymś w rodzaju przejściowego cudu. W każdym razie wszystko się skończyło, idylla dobiegła końca. Nasz dom legł w gruzach, jestem bezdomny. Zmusiła mnie, żebym się wyniósł. Lizzie uciekła. Nie wiem, gdzie się w tej chwili podziewa. – Tutaj jej nie ma, jeśli to sobie wyobrażałeś. – Och, ja nie... – Uważasz pewnie, że to moja wina, i przyjechałeś tu, by mi to powiedzieć. Nie, nie. Nie oskarżam nikogo. Może los, może Boga, może samego siebie? No cóż, to walka o życie, tylko jak ją prowadzić? Ktokolwiek mnie do niej powołał, popełnił duży błąd. Teraz Lizzie odeszła, trudno mi wprost uwierzyć, że kiedyś troszczyła się o mnie, urządzała wraz ze mną nasz dom, razem wybieraliśmy różne przedmioty, jak normalni ludzie. Nie, pomyślałem sobie po prostu: pójdę do ciebie, zawsze mnie przyciągałeś jak magnes. Starzeję się, nie dbam o to, co ludzie pomyślą, nie dbam o to, że będą się na mnie obruszać. Zawsze warto spróbować. Żałuję, że nie szedłem przebojem, że nie byłem bezczelny za młodu. Wiesz, co do ciebie czuję, choć nie znosisz, kiedy o tym mówię, gardzisz tym, budzi to w tobie obrzydzenie. Ale właściwie trzeba mieć szczęście, żeby być przez kogoś kochanym, i trzeba być za to wdzięcznym. No więc ponieważ nie mam teraz nic do roboty, pomyślałem: pojadę zobaczyć się z tobą, może pozwolisz mi u siebie trochę pomieszkać, może przydam ci się na coś. Okropnie się czuję sam, bez Lizzie, w tym domu, gdzie wszystko mija przypomina. – Przydasz mi się na coś? – Tak. Mogę gotować, sprzątać, robić rożne rzeczy, dlaczego nie? Zawsze czułem, że powinienem do kogoś należeć, to znaczy legalnie być czyjąś własnością, po prostu jak jakiś sprzęt, coś, co nie sprawia kłopotu i nie ma żadnych praw... Często myślę, że mam duszę niewolnika. Może w poprzednim wcieleniu byłem rosyjskim sługą pańszczyźnianym? Powinno mi się to podobać. To takie wygodne i spokojne życie, proste czynności, całowanie swego pana w ramię i sypianie na piecu... – Chcesz być moim sługą pańszczyźnianym? – Tak, panie. Jeśli chcesz, będę mieszkać w tej psiej budzie. – W porządku, przyjmuję cię. W ten sposób zaczął się ten niezwykły, krótki okres mojego życia, który wspominam, co wydaje mi się dość dziwne, z jakąś pełną smutku nostalgią; może dlatego, że był to okres śmiertelnego spokoju przed tak okropną burzą. Nawet polubiłem Gilberta w roli niewolnika. Dawniej służalczość mego przyjaciela irytowała mnie, ale teraz swym oddaniem udowodnił, że nie brak mu jednak rozsądku, i muszę przyznać, że okazał się na tym etapie nawet użyteczny, a później stał się wręcz niezbędny. Poprawiły się moje warunki życiowe. Gilbert sprzątał dom, udało mu się nawet usunąć plamy z wanny. Pozwoliłem mu gotować, godząc się na kompromis między jego upodobaniami i moimi. Nie mogłem go tylko nakłonić do hołdowania prostocie mojej egzystencji i byłoby okrucieństwem, gdybym go do tego zmuszał. Opiekane sardynki na grzance i banany ze śmietanką nie pasowały do pojęcia Gilberta o dobrym lunchu, mnie natomiast nie odpowiadały jego ciężkostrawne, bogate w kalorie galijskie paskudztwa. Jadaliśmy więc wybornie przyprawioną zieloną sałatę z młodymi ziemniakami – moje ulubione danie. (Sklep był teraz dobrze zaopatrzony w sałatę głowiastą i młode ziemniaki.) Pozwoliłem mu wymyślać wegetariańskie zupy i potrawki, i nauczyłem go przyrządzać omlety w stylu japońskim, które od razu zaczął robić lepiej ode mnie. Pozwoliłem mu także piec ciasto. Robił zakupy w wiosce i przynosił hiszpańskie wino z hotelu „Pod Krukiem”, gdzie bawił się znakomicie, udając mojego kamerdynera. Sypiał na dużej zapadniętej kanapie w środkowym pokoju na parterze pośród stosów drewna wyrzuconego przez fale. Kanapa była wilgotna, zaopatrzyłem go więc w butelkę na gorącą wodę. Kąpałem się w morzu codziennie, czasem w słońcu, czasem podczas deszczu, i zaczynałem się czuć tak przesiąknięty morzem, jak gdyby przenikało ono przez moją skórę. Kiedy świeciło słońce, spędzałem czas na skałach. Gilbert pełnił straż przy drzwiach frontowych, sprawdzał, czy nie ma listów. Ale nikt nie przyszedł w odwiedziny, Hartley też nie pisała. Powróciłem do swojego obsesyjnego zajęcia: zbierania kamyków. Znajdowałem je w wymytych przez prąd wody szczelinach i skalnych jeziorkach. Przynosiłem je do domu, a Gilbert pomagał mi układać z nich obramowanie trawnika. Kamyki te, o zwartej strukturze, przeróżnie ubarwione, niepowtarzalne i takie miłe w dotyku, sprawiały mi taką radość, jakby były jakimś małym, całkiem niegroźnym plemieniem, które udało mi się odkryć. Niektóre były tak piękne w swej prostocie, że nie zdołałby czegoś takiego stworzyć żaden artysta. Jasnoszare, z delikatnymi różowymi smużkami, czarne z misternymi białymi krzyżykami, brązowe z fioletowymi elipsami, w kropki, w cętki i w paski; idealnie gładkie bądź też lekko wyszczerbione i porysowane przez wielowiekowe działanie morza. Coraz więcej tych kamyków przynosiłem też do domu i układałem na stoliku z różanego drzewa albo na parapecie w sypialni. Gilbertowi także przypadłoby do gustu zbieranie kamyków i zrywanie kwiatów, ale jak tylko zaryzykował pierwszą wyprawę w swoich londyńskich butach o skórzanych podeszwach, od razu spadł z jakiejś skały. Wprawdzie kupił sobie potem w sklepie ze sprzętem rybackim płócienne pantofle na gumie, ale nadal się wywracał. Nigdy nie zaryzykowałby także wejścia do wody. Za to piłował drzewo i znosił je do domu i ta jego aktywność, która wydawała mu się w jakimś sensie symboliczna, sprawiała mu ogromną satysfakcję. Starał się być, jak na sługę przystało, przez cały dzień zajęty, wynajdywał sobie ciągle jakieś nowe zajęcia. Umył vimem zasłonę z paciorków, tak że drewniane koraliki błyszczały po usunięciu lepkiej powłoki brudu, do której już się przyzwyczaiłem. I tak przez jakiś czas mieszkaliśmy razem, każdy z nas karmił się własnymi złudzeniami, a razem wycofaliśmy się w życie nacechowane niemal pierwotną prostotą i niemal fetyszystycznymi obsesjami osobistymi. Kiedy zmęczyło mnie polowanie na kamyki, spędzałem długie godziny, siedząc na skalnym łukowatym mostku, pod którym gniewne fale wpadały do „Kotła Minna”, by po chwili z niego wypaść z równą gwałtownością. Moje bose nogi zwieszone przez krawędź nurzały się w tryskającej tęczowej wodzie. Sprawiało mi jakąś ponurą, fatalistyczną przyjemność obserwowanie fal, kiedy pędziły do tej głębokiej, tajemniczo gładkiej, okrągłej jamy i rozbryzgiwały się w gotującej się kipieli i wściekłej kremowej pianie. Potem w czasie odpływu „Kocioł Minna” stawał się równie wściekłym wciągającym wirem, kiedy woda burzyła się, pieniła w rozpaczliwym pośpiechu, żeby się wydostać wąskim ujściem pod łukiem mostku, gdzie zderzała się frontalnie ze smagającym ją morskim wiatrem. Wiatr dął w tych dniach nieustannie i kiedy był silny, fale z jękiem uderzały o skały, wpadały w szczeliny i wypływały z nich z takim hukiem, że zaczynało to źle działać na moje zszarpane nerwy. Nigdy sobie nie wyobrażałem, że mógłbym przestać lubić odgłosy morza, czasami jednak, zwłaszcza w nocy, trudno mi było je znieść. Wieczorami siadywałem w „czerwonym pokoiku” przy płonącym kominku. Czasami Gilbert pozostawał w kuchni, rozkoszując się rolą kamerdynera. (Podejrzewam, że z przyjemnością nosiłby strój pokojówki, ale obawiał się, że to by mi się nie podobało, i miał słuszność.) Czasami siadywał przy mnie w milczeniu, jak pies wpatrując się we mnie i niepokojąco wywracając oczami. Czasem zamienialiśmy kilka słów. W świetle lampy niekiedy Gilbert wyglądał tak niesamowicie jak Wilfred Dunning. Upodobnił się pewnie do niego, przejmując nieświadomie manieryzmy tego wielkiego aktora. Jednakże dla moich wrażliwych, wyczulonych nerwów było to coś więcej, odnosiłem wrażenie, że mam przed sobą samego Wilfreda. Trzeba zatem przypisać zasługę Gilbertowi – to dzięki niemu tak było. Rozmawialiśmy o przeszłości: o Wilfredzie i o Klementynie, i o dawnych dniach. Wspólna przeszłość to jest coś. Myślałem o Klementynie. W pewnym sensie, jeśli mam być sprawiedliwy, to Klementyna królowała w moim życiu, to ona mnie stworzyła i to o niej powinna być ta książka. Ale w takich sprawach trudno o sprawiedliwość, a raczej sprawiedliwość bywa okrutna. – Charles, kochany. – Słucham. – Pozwolisz, że cię o coś zapytam? Czy ty naprawdę kochałeś Klementynę, czy tylko ona ciebie kochała? Często się nad tym zastanawiano. – Oczywiście, że kochałem Klementynę. No cóż, pokochałem ją. Czy kochałem ją z początku? Kochałem jej urodę, jej sławę, talent, jej pochlebstwa, jej pomoc. Czy odnalazłbym Hartley, gdybym nie należał do Klementyny? Klementyna istniała w moim życiu przez wiele lat, była jedyną trwałą istotą, którą mogła mi zabrać tylko śmierć. Byłem jej chłopcem, jej kochankiem, jej dziełem, jej partnerem zawodowym, kimś, kto najbardziej w jej życiu przypominał męża, a pod koniec stałem się jej synem, który osiągnął średni wiek, synem, do którego się nigdy nie zraziła. Transformacje mojego uczucia do Klementyny, metamorfozy tej miłości, stały się jednym z głównych zadań i osiągnięć mojego życia – ta miłość, która często prawie wygasała, nigdy nie zgasła na dobre. Czy będę kiedyś siadywał z Hartley przy kominku i opowiadał jej o Klementynie? Czy ona to zrozumie, czy będzie chciała tego słuchać? Jakże istotne wydaje mi się przedłużenie czyjegoś życia przez tłumaczenie ludziom, usprawiedliwianie, upamiętnianie swych miłości. – Charles. – Co? – Słyszałem dzisiaj coś śmiesznego w barze. – O! – Ten twój dawny szofer, Freddie Arkwright, jest bratem właściciela baru i ma przyjechać na stałe do Whitsun. – Ach tak! – Wstyd, poczucie winy, jeszcze jeden diabelski trop. – To zabawne, w jaki sposób ludzie wracają do naszego życia, prawda? – Owszem. – Charles, kochany. – No, co jeszcze? – Gdybyś zamieszkał z Lizzie, mógłbym być u was kamerdynerem. Chcesz drinka? – Nie, dziękuję. – Nie masz nic przeciwko temu, że ja sobie naleję? Chciałbym przestać pić, bo to jest symbol deprawacji, dowód, że człowiek jest niewolnikiem nałogu. Kiedy jesteś zakochany, to też jesteś w pewnym sensie niewolnikiem, a gdy się tak nad tym zastanowić, to wydaje się to głupotą, jakimś szaleństwem. Robi się z tej drugiej osoby Boga. To przecież nie w porządku. Dzięki Bogu, mnie już nie grozi taka pułapka. Prawdziwa miłość jest wolna i zdrowa. Obsesje, romanse... czy my z tego kiedykolwiek wyrośniemy? Często rozmawialiśmy o tym z Lizzie. Prawdziwa miłość to jak w małżeństwie, kiedy minie pierwsze oczarowanie albo ludzie się postarzeją. To taka miłość jak ta, którą ja darzę ciebie, kochany, tylko że ty nie chcesz o tym wiedzieć. Dobrze jest odczuwać, że różni się ona od dawnych tęsknot i pragnień. To nie znaczy bynajmniej, że nie pragnę niczego dla siebie, lecz podążanie tą drogą wynikało z mojego toku myśli. Miłość... Boże, jakże często wypowiadaliśmy to słowo w teatrze i jak mało o niej wiedzieliśmy. – Czy Freddie ma zamiar zamieszkać przy barze? – Nie. Będzie mieszkał w „Amorne Farm”, tam gdzie pozostali Arkwrightowie. To bardzo miły młodzieniec. Wiedziałeś, że to pedał? – Nie. – Boże, w czasach mojej młodości mężczyzna o takich skłonnościach przeżywał piekło. Oczywiście, przez cały czas, czy to rozmawiając z Gilbertem, czy wspominając Klementynę, czy też obserwując fale rozpryskujące się w „Kotle Minna”, myślałem o Hartley, czekałem na nią i zastanawiałem się, kiedy moja cierpliwość się wyczerpie. Wiedziałem w ogólnych zarysach, jakie będzie moje następne posunięcie, jeśli ona nie zrobi pierwszego kroku, ale byłem przesądny i niechętnie snułem szczegółowe plany. Wydawało mi się, że poczuję, kiedy nadejdzie czas, by zacząć zmieniać świat siłą. Nieustannie świadom bliskości Hartley, jak gdyby była przy mnie, ze mną, tak jak Jezus stał przy mnie w dzieciństwie, myślałem o niej usilnie, a jednak z zabobonnym lękiem, celowo w jakiś pełen szacunku abstrakcyjny sposób. Pozwalałem wspomnieniom z odległej przeszłości powracać i odpływać, kiedy chciały. A jeśli chodzi o okropną teraźniejszość i nurt tych pełnych cierpień lat, moja wyobraźnia była pruderyjna i dyskretna. Nie chciałem, żeby jej nieszczęście stało się moją obsesją, nie chciałem, żeby nienawiść do tego drugiego mężczyzny zżerała moją energię. Wkrótce przestanie to mieć znaczenie. Więc wracając myślami do przeszłości, do tych lat, kiedy na Hartley koncentrowała się moja niewinna miłość, widziałem ją taką, jaka była wtedy, kiedy wydawała się moją przyszłością, całym moim życiem, tym życiem, które mi odjęto, a które zdawało się nadal trwać gdzieś niby skradziona i ukryta przede mną możliwość. Jednakże w tym wypadku, zanim miałem czas podjąć decyzję, czy mam przerwać to oczekiwanie i podjąć dalsze kroki w związku z milczeniem Hartley, wydarzyło się coś nieoczekiwanego i niezwykłego. Może opisałem okres mojej dziwnej, spokojnej koegzystencji z Gilbertem w taki sposób, jak gdyby trwał on wiele tygodni, tymczasem w istocie obejmował zaledwie dni. Ostatniego dnia, wtedy kiedy to nasze tete-a-tete raptownie się zakończyło, opanował mnie rankiem jakiś wyjątkowy niepokój. Unikając Gilberta, wyszedłem na skały z lornetką polową na szyi. Miałem zamiar poobserwować ptaki. Myślałem także, że może wreszcie uda mi się zobaczyć fokę, gdyż Gilbert mówi, że chyba jedną widział. Kiedy znalazłem się na szczycie mojego niewielkiego „urwiska”, ogarnął mnie lęk, który wydał mi się znajomy; przede wszystkim poczułem zawrót głowy, jakby morze znajdowało się sto stóp pode mną, a nie dwanaście, jak zwykle przy przypływie. Musiałem usiąść. I nagle odczułem nerwową potrzebę, żeby zbadać dokładnie przez lornetkę powierzchnię morza. Ale nie szukałem fok. W ciągu mijających dni uświadamiałem sobie oczywiście, że to coś, co mnie przeraża, zbliża się coraz bardziej. Czułem, że nadszedł już czas, bym zaczął myśleć o jakimś ocaleniu, a w każdym razie zareagował na to okropne milczenie Hartley. Nad jego przyczynami nie chciałem się jeszcze zastanawiać. Kiedy pędzicie do domu, żeby uwolnić zakładnika od bandyty uzbrojonego w rewolwer, nie wiecie, jak się zachowa bandyta ani jak się zachowa zakładnik. Może to właśnie taka obawa pojawiła się nagle na wielkiej, pustej scenie mojej wyobraźni? Dzień wstał słoneczny, chłodny, wiał wiatr. Morze było wzburzone, granatowe, niebo blade, tuż nad horyzontem płynęła płowożółta chmura przypominająca długi strzęp jedwabiu. Miałem na sobie irlandzki jersejowy sweter od Doris. Zacząłem obserwować morze przez lornetkę. Przepatrywałem ze wzrastającym niepokojem wzburzoną powierzchnię wody poznaczoną pasmami białych grzyw. Wiedziałem: szukam mojego morskiego potwora o wężowej szyi, oczekując, że się pojawi lada chwila. Opuściłem lornetkę, serce waliło mi szybko, coraz szybciej, jego bicie przypominało odgłos hyoshigi, który słyszałem ostatnio w tej mrocznej galerii, w Wallace Collection. Żeby się uspokoić, przekonać, że przecież nic tam nie ma, zacząłem znowu bacznie obserwować wzburzoną powierzchnię wody. W kilku ciemniejszych plamach rozpoznałem pływające wodorosty, dostrzegłem też kawałek drewna bez przerwy wynurzający się z wody jednym końcem, kilka pływających mew o szklistych oczach i jednego kormorana, który nagle przeciął mi jasny krąg pola widzenia. Potem, bez szczególnego powodu, przesunąłem lornetkę tak, że moje oczarowane pięknem widoku spojrzenie objęło także kawałek lądu. Najpierw zobaczyłem fale załamujące się na żółtych skałach u stóp wieży i spienioną wodę wypływającą z zatoczek i szczelin, mokre skały tuż nad powierzchnią wody i suche już nieco wyżej, dalej kilka łat mięsistej, podobnej do kaktusików trawy, a za nimi smaganą wiatrem kępę papierowobiałej firletki. Dalej widziałem skrawek murawy obok wieży, a za nim sam cokół wieży: duże ciosy kamienne jak gdyby poplamione porostem w kolorze ochry, upstrzone czarnymi liniami pęknięć. I nagle nieco wyżej, na murze wieży, ujrzałem ludzką stopę w nędznej tenisówce. Na widok tej stopy opuściłem lornetkę. Osłaniając oczy dłonią przed oślepiającym światłem, dojrzałem całkiem wyraźnie w połowie wysokości wieży jakąś postać rozkraczoną niczym żaba, przylepioną do kamiennego muru, usiłującą się czegoś chwycić, poszukującą uchwytu dla rąk i jakiegoś miejsca, żeby postawić stopę przy schodzeniu. Właściwie ktoś zwinny mógł się wspiąć na wieżę bez wielkiego trudu, ale mimo to poczułem nagłe ukłucie trwogi. Chwyciłem lornetkę i podniosłem ją znowu do oczu. Tymczasem ów śmiałek zszedł już niżej i teraz zeskoczył, pokonując ostatnie metry dzielące go od ziemi. Kiedy skierowałem na niego lornetkę, odwrócił się, oparł plecami o wieżę, z rękami rozłożonymi po bokach, i patrzył prosto na mnie. Nagle przypomniała mi się przypłaszczona do skały postać w świetle reflektorów samochodu. Nieznajomy wspinający się na skały patrzył teraz prosto w moją uniesioną lornetkę. Był to chłopiec, a raczej młodzieniec, w każdym razie ktoś w rozkwicie wczesnego wieku męskiego. Miał na sobie brązowe spodnie podwinięte prawie do kolan i białą trykotową koszulkę z jakimś napisem. Na bladej, kościstej twarzy pokrytej piegami uwydatniały się cukierkowo różowe rozchylone usta. Lekko rudawe kasztanowe włosy, raczej splątane niż kręcone, opadały mu na ramiona, a część z nich przyczepiła się do szorstkiej skały za jego głową. Najwyraźniej obserwował mnie uważnie. Nie było właściwie nic niezwykłego w tym, że ktoś wkroczył na teren mojego cypla. Ale to nie był taki sobie przygodny człowiek. Podniosłem się i szybko ruszyłem po skałach. Uświadomiłem sobie nagle, że to ja powinienem podejść do niego, a nie on do mnie. Lornetka przeszkadzała mi we wspinaczce, więc zatrzymałem się na chwilę i powiesiwszy ją na wierzchołku jakiejś skały, podążałem dalej. Teraz straciłem chłopca z oczu. Przeszedłem mostek ponad „Kotłem Minna”. Ostatni odcinek wspinaczki, od wąwozu do równinki, pochłonął wszystkie moje siły, więc kiedy stanąłem wreszcie na trawie, nie mogłem złapać tchu. Oddychałem głęboko, zwalczając impulsywną pokusę, żeby usiąść. Chłopiec odsunął się nieco i stał teraz na samym skraju trawiastej polanki. Za nim było morze. Ja odezwałem się pierwszy. – Czy ty... przypadkiem... nie nazywasz się Tytus? – Tak, proszę pana. Już samo spotkanie było niespodzianką, ale to „proszę pana” jeszcze bardziej mnie zaskoczyło. Usiadłem. On zbliżył się do mnie i też siadł, potem ukląkł i zaczął mi się przyglądać. Słyszałem jego szybki oddech, widziałem brudną koszulkę z napisem „Leeds University”, wilgotne różowe usta, włoski porastające bliznę nad wargą. Gestem pełnym nieuświadomionego wdzięku Tytus położył jedną rękę na sercu. – Czy pan jest... pan Arrowby?... Charles Arrowby? – Tak. Jego oczy były raczej podłużne niż duże, wąskie, wilgotne, szaroniebieskie, jak kamyki. Ruchliwe piegowate czoło marszczył z niepokojem. Od pierwszego momentu dostrzegłem istotnie jakieś podobieństwo do Hartley, upiorne podobieństwo wiszące nad nim, a raczej przyczepione do niego, tak jak podobieństwo do Wilfreda Dunninga przyczepiło się do Gilberta. Zauważyłem zajęczą wargę. Następnie zapytał: – Czy pan jest moim ojcem? Siedziałem z podwiniętymi stopami, obejmując rękami kolana. Miałem teraz ochotę zerwać się znów, zacząć uderzać się w piersi, wyrazić jakoś w pełni swoje wzruszenie, jakby to pytanie należało uczcić, nie tylko na nie odpowiadać. Czułem też wyraźną ochotę odpowiedzieć: tak, i obudził się we mnie jeszcze silniejszy, jeszcze bardziej zdecydowany opór przeciw każdemu kłamstwu, które miałbym kiedykolwiek powiedzieć temu chłopcu. Dlaczego nigdy o tym właśnie nie pomyślałem, o tym, jak on wygląda, o tym, że może mi kiedyś zadać to pytanie? Dlaczego się tego nie spodziewałem? Byłem zmieszany, zaskoczony, nie wiedziałem, jak się mam do niego zwracać. – Nie, nie jestem. – Słowa moje zabrzmiały nieprzekonująco, widziałem jego nie zmienioną twarz, nadal zmarszczone czoło. Zdawałem sobie sprawę, jakie to ważne, żeby przekonać go o tym od razu. Jakiekolwiek niejasności w tym względzie mogły pociągnąć za sobą koszmarne skutki. Ukląkłem, moja twarz znajdowała się teraz na poziomie jego twarzy. – Nie. Uwierz mi. Nie jestem. Spuścił wzrok, wydęte wargi mu drżały. Wyglądał przez chwilę dziecinnie. Wciągnął dolną wargę i przygryzł ją zębami. A potem szybkim ruchem, który mnie zaskoczył, podniósł się. Ja wstałem także. Staliśmy teraz bardzo blisko siebie. Był trochę wyższy ode mnie. Jakieś nieprawdopodobne wprost wizje pojawiały mi się w mózgu. Znów zmarszczył czoło, wyglądał wrogo, odrzucił głowę do tyłu, wyciągając długą szyję. – Przepraszam. Przykro mi, że zawracam panu głowę. – Och, Tytus, tak się cieszę, że przyszedłeś! – To była najpilniejsza z wielu rzeczy, które chciałem mu powiedzieć i od których wypowiedzenia się wstrzymałem, układając je sobie w kolejności w myślach. Wyciągnąłem do niego rękę. Trochę zaskoczony, z godnością potrząsnął moją dłonią raczej formalnie, po czym zrobił krok do tyłu. – Przepraszam, zadałem panu głupie pytanie... i zapewne impertynenckie. Lekkie wahanie i sposób wyrażania się wskazywały w jakiś nieokreślony sposób na to, że chłopak jest inteligentny. Spostrzegłem także jego zastanawiająco dobrą dykcję, mimo że mówił z liverpoolskim akcentem, który stał się charakterystycznym, plemiennym akcentem naszej młodzieży i którego, jak się przekonałem, niechętnie oduczali się moi młodzi aktorzy. – Ależ nie, nie... wcale nie... – zaprzeczyłem i dodałem: – A więc jesteś studentem? Studiujesz na uniwersytecie w Leeds? Znowu zmarszczył czoło, podrapał się po bliźnie na wardze, zmrużył oczy, zacisnął usta. – Nie, nie studiuję na żadnym uniwersytecie. Po prostu kupiłem taką koszulkę. Można je dostać w sklepach, nie trzeba być studentem tej uczelni. – I dalej ciągnął wyjaśniającym tonem: – Mają także amerykańskie, z napisem „Floryda”, „Kalifornia”... Każdy je może kupić. – Rozumiem. – Z zamętu w mojej głowie wyłoniło się następne nieprzyjemne pytanie. – Byłeś u nich? – U nich? – U ojca i matki. Oblał się rumieńcem, jego twarz i szyja zaczerwieniły się natychmiast. – Ma pan na myśli państwa Fitch? – Tak. – Byłem przerażony. Jakiż on jest skrępowany, jaki wrażliwy. Bałem się wyrządzić mu krzywdę, jak gdyby chodziło o małego bezbronnego ptaszka. – Oni nie są moimi rodzicami. – Tak, wiem, że cię adoptowali. – Szukałem moich rodziców. Ale nie miałem szczęścia... nie ma żadnych akt. A przecież powinny być. Mam prawo wiedzieć. Tymczasem nie ma nic. Więc żywiłem nadzieję, że... – Że ja jestem twoim ojcem? – To by w jakimś stopniu wyjaśniało sprawę – powiedział oficjalnie, rzucając na mnie surowe spojrzenie. – Ale właściwie nigdy sobie nie wyobrażałem... – Byłeś u nich, tam, w rym bungalowie, gdzie teraz mieszkają? Obrzucił mnie zimnym spojrzeniem swoich szarych jak skała oczu, zamknięty w sobie, nieustępliwy. – Nie. Przyjechałem tylko po to, żeby się zobaczyć z panem. Zaraz wyjeżdżam. Starałem się zwalczyć ogarniającą mnie panikę. Chłopak może zniknąć, zginąć mi z oczu i nikt go już więcej nie zobaczy. – Nie masz zamiaru do nich wstąpić, powiedzieć, że tu jesteś? Bardzo się o ciebie martwią, ucieszą się, kiedy cię zobaczą. – Nie. Przepraszam, że pana niepokoiłem. – Skąd wiedziałeś, gdzie mieszkam? – Zobaczyłem w czasopiśmie, które czytuję... w takim muzycznym magazynie. – Dodał: – Jest pan sławny, ludzie pana znają. – Opowiedz mi o sobie. Co teraz robisz? – Nic. Żyję z zasiłku dla bezrobotnych. Nie pracuję. Jak wielu innych. – Skończyłeś szkołę? Co to była za szkoła? Technikum elektryczne? Tak? – Nie. Moje technikum zostało zamknięte. Nie dostałem się do innego. Zresztą nie starałem się o to. Mam zasiłek. Jak wielu innych. – Jak tu przyjechałeś? – Autostopem. Przepraszam, że panu zawracam głowę i zabieram czas. Już sobie pójdę. – Och, nie. Pójdę z tobą do drogi, tędy łatwiej dojść. Ale czy mógłbyś przedtem zdjąć moją lornetkę? Wisi tam, na tamtej skale. Był chyba zadowolony, że go o to poprosiłem. W jednej sekundzie ześliznął się po stromym stoku, na który wchodziłem z takim trudem; skakał jak koza ze skały na skałę. Potrzebna mi była ta krótka chwila przerwy, bym mógł zebrać myśli. Och, jaki on jest nieobliczalny, wrażliwy, dumny! Muszę go zatrzymać, muszę być taktowny, ostrożny, miły i stanowczy. Muszę wiedzieć, jak postępować. Czułem, że wszystko, wszystko zależy teraz od Tytusa. On jest najważniejszy, jest kluczem do wszystkiego. Przepełniały mnie bolesne, ale i radosne uczucia, wiedziałem jednak, że nie wolno mi ich ujawnić. Tak łatwo mogłem go przestraszyć, obrazić, zrazić do siebie. Już wrócił. Zbyt prędko. Wdrapał się na stromą skałę szybko, nieostrożnie i właśnie podawał mi lornetkę z pierwszym uśmiechem, jaki ujrzałem na tej pełnej rezerwy, podejrzliwej, a jednak na pół dziecinnej twarzy. – Proszę. Czy wie pan, że tam pośród skał leży całkiem porządny stolik? Zapomniałem o tym stoliku. – O tak. Dziękuję. Może później pomożesz mi go stamtąd wydostać? Słuchaj, nie odchodź, chciałbym z tobą porozmawiać. Może zostaniesz na lunchu? Musisz być głodny. Nie chce ci się jeść? Od razu poznałem, że jest głodny. I nagle spośród tych wszystkich niebezpiecznie mocnych uczuć, które starałem się zataić, na czoło wybiła się troska o tego chłopca i jakiś żal. Zawahał się. – Dziękuję. No dobrze, zostanę, żeby coś szybko przegryźć. Muszę jeszcze gdzieś pójść... Nie bardzo wierzyłem w to pójście jeszcze gdzieś. Szliśmy teraz łatwym terenem i dotarliśmy już niemal do szosy. Wspięliśmy się na ostatnie wzniesienie i zatrzymaliśmy się na chwilę, żeby popatrzeć na Zatokę Kruka, gdzie morze było spokojniejsze, płytsze i miało kolor turkusowy. – Śliczna kraina. Znasz te strony? – Nie – odparł, wyciągając nagle przed siebie ręce. – Och, morze, morze. Jakież ono jest cudowne! – Wiem. Ja też się nim zachwycam. Wyrosłem w środkowej Anglii. Ty chyba też? – Tak. – Obrócił się do mnie. – Niech pan posłucha... – Słucham. – Dlaczego pan tu przyjechał?... Czy dla mojej matki? Tyle rzeczy było do ujawnienia, do wyjaśnienia, ale należało to czynić ostrożnie i we właściwej kolejności. – Cieszę się, że nazywasz ją matką – powiedziałem. – Ona nią jest, nawet jeśli zostałeś adoptowany. Taka jest rzeczywistość, taka jest prawda. Oni są twoimi rzeczywistymi rodzicami, byłoby niesprawiedliwością zaprzeczać temu. – Tak, ja to rozumiem. Ale są... inne sprawy... – Nie chcesz mi powiedzieć? – To był błąd. Zbyt wiele chciałem się dowiedzieć i za szybko. Zmarszczył czoło i powtórzył pytanie: – Przyjechał pan tu dla mojej matki, za nią czy jak? – Powiedział te słowa tonem surowym, oskarżającym. Popatrzyłem na niego, opierając się impulsowi, żeby go chwycić za ramiona. – Nie, wierz mi, nie przyjechałem tutaj, jak to wyraziłeś, za nią. Znalazłem się tu całkiem przypadkowo. Był to najdziwniejszy zbieg okoliczności. Nie wiedziałem, że ona tu jest. Nie wiedziałem w ogóle, gdzie jest. Od dawna straciłem całkowicie kontakt z twoją matką. Dosłownie osłupiałem ze zdumienia, kiedy ją tu spotkałem... to był najczystszy zbieg okoliczności. – Dosyć dziwny zbieg okoliczności. – Nie wierzysz mi? – No cóż. Chyba wierzę. Tak. W porządku. Zresztą to nie moja sprawa. – Powiedziałem ci prawdę. – OK, OK. To nie ma znaczenia. Oni mnie nie obchodzą. – Oni? – Ben i Mary. Nie obchodzą mnie. Był pan tak uprzejmy i zaproponował mi coś do zjedzenia. Może mógłbym dostać po prostu kawałek sera albo jakąś kanapkę. A potem muszę lecieć. Ben i Mary. To też mnie zaskoczyło. Ruszyliśmy powoli w stronę domu. Tytus zabrał dwie plastykowe torby, które leżały na skale przy drodze. – To cały twój ziemski dobytek? – Nie cały. Kiedy skręciliśmy na drogę na grobli, Gilbert ukazał się w drzwiach frontowych i zatrzymał, zdumiony. Nagle sobie uprzytomniłem, że ani Lizzie, ani Gilbertowi nie wspomniałem o istnieniu Tytusa. Gilbert wiedział tylko od Lizzie o jakiejś „dawnej flamie”, ale hamowałem jego ochocze próby kontynuowania dyskusji na ten temat. Wyglądało na to, że Tytus nie należy do tej historii. Jakimż nierealnym duchem wydawał mi się, kiedy wspominała o nim Hartley! A tymczasem teraz... Kiedy podeszliśmy bliżej, powiedziałem do Gilberta beztroskim tonem: – O, jak się masz! To jest młody Tytus Fitch, syn państwa Fitch, wiesz, tych moich przyjaciół z wioski. A to jest pan Opian, pomaga mi w gospodarstwie. – Ton, jakim wypowiedziałem te słowa, i wszystkie te informacje miały na celu usunięcie Gilberta, na razie przynajmniej, poza bliżej nie określoną granicę. Gilbert już zaczynał patrzeć na chłopca zamglonym wzrokiem. Nie chciałem mieć tego rodzaju kłopotów, a prawdę mówiąc, czułem się już tak, jak gdyby Tytus był moim synem. – Chodź. – Wepchnąłem Tytusa za drzwi, a Gilberta kopnąłem w kostkę, żeby go niejako ostrzec. – Gilbercie, czy mógłbyś lunch dla mnie i dla Tytusa podać w „czerwonym pokoiku”? Tytusie, napijesz się czegoś? Poprosił o piwo, ja zaś piłem białe wino. Gilbert przy wdział już swój fartuch i szybko, dyskretnie nakrył dla nas dwóch mały bambusowy stolik. Myślę, że sprawiłoby mu przyjemność, gdyby mógł mi usługiwać w ten sposób codziennie, ale nie proponował tego, gdyż bał się mnie zezłościć. W swej wystudiowanej roli skrupulatnego kamerdynera sprostałby wymogom każdej salonowej komedii. W pewnej chwili, pochwyciwszy moje spojrzenie ponad głową Tytusa, mrugnął do mnie porozumiewawczo. Odpowiedziałem mu zimnym wzrokiem. Zjedliśmy szynkę gotowaną w brązowym cukrze, według przepisu Gilberta, i sałatkę z konserwowanych włoskich pomidorów przyprawioną ziołami. (Te wspaniałe pomidory najlepsze są na zimno. Można je podgrzać, ale nigdy nie należy ich gotować, gdyż to zabija ich charakterystyczny, niepowtarzalny zapach.) Na deser mieliśmy czereśnie z upieczonymi przez Gilberta cytrynowymi biszkopcikami. Ucztę tę zakończył ser gloucesterski z bardzo twardymi biskwitami, które Gilbert odświeżył w piekarniku. Nasz kamerdyner, kierowany jakby telepatią, szybko się wyniósł. Przez cały czas popijaliśmy białe wino. Tytus jadł z wilczym apetytem. Zacząłem uprzejmą wprowadzającą konwersację, kiedy Gilbert był jeszcze na widoku. – Spodziewam się, że jesteś lewicowcem, jak większość młodych. – Och, nie. – Interesuje cię polityka? – Polityka partii? Nie. – A jakieś szczególne zagadnienia? Przyznał, że interesuje go ochrona wielorybów. Przedyskutowaliśmy to zagadnienie. – Jestem też przeciwny zanieczyszczaniu środowiska naturalnego. Uważam, że problem odpadów nuklearnych jest okropny. To także przedyskutowaliśmy. A kiedy wyczerpaliśmy już temat, zapytałem: – A więc nie przyjechałeś tutaj, żeby zobaczyć się z nimi? – Nie. Przyjechałem, żeby zobaczyć się z panem. – Żeby mi zadać to pytanie? – Tak. I dziękuję, że mi pan na nie odpowiedział. Nie potrzebuję chyba dodawać, że nie będę więcej pana niepokoił. – Och, nie mów tak. Ale... ale... nie masz zamiaru do nich wpaść? Nie dasz im znać, że tu jesteś? – Nie. – Czy nie powinieneś tego zrobić? Oczywiście, doskonale rozumiem, możesz nie mieć ochoty. Widzisz, moje stosunki z rodzicami układały się bardzo dobrze, ale... – A moje bardzo źle. Alkohol rozwiązał mu język. Myślałem teraz bardzo intensywnie. Pewien plan, te n właśnie plan zaczynał się krystalizować. – Z obojgiem? – No cóż, ona właściwie nie była winna. To on się zawziął na mnie. Ale ona się temu nie przeciwstawiała. Przypuszczam, że nie mogła. – Bała się pewnie. – To było okropne. On zabraniał jej się do mnie odzywać. A ona zawsze uważała, że musi go okłamywać. To były takie drobne kłamstewka, ale musiała kłamać dla ułatwienia sobie życia. Brzydziłem się tym. – Nie wolno ci jej winić. – To było ważne. – Przypuszczam, że to nie jest zły facet. Nic mu się w życiu nie udawało i bardzo boleśnie to przeżywał. Może dlatego był taki złośliwy i tę złość wyładowywał na nas. Ona nic nie mogła na to poradzić. No, trochę przesadzam. Bywały i dobre chwile, a raczej niezłe, tylko że te złe były takie krytyczne. – Znowu się zawahał. Może przypomniał mu się czyjś ton głosu? Czyj? – Rozumiem. – Nigdy nie wiedziałem, kiedy się to znowu zacznie od nowa. Należało uważać, co się mówi. Jak strasznie musiała cierpieć duma tego dziecka! To było coś przerażającego, trudno to opisać. Przypomniałem sobie nakreślony przez Hartley wizerunek Tytusa: cichy chłopiec o bladej twarzy. Biedna Hartley była bezsilnym świadkiem tego wszystkiego. – Twoja matka musiała bardzo cierpieć z powodu ciebie i z tobą. Zmarszczył czoło i obrzucił mnie jednym z tych swoich szybkich, podejrzliwych spojrzeń, ale nie podjął tematu. Teraz, kiedy mu się dokładniej przyjrzałem, wydawał mi się mniej przystojny albo może bardziej brudny i niechlujny. Miał jasną cerę, typową dla rudzielców, a jego długie rozczochrane włosy były tłuste i aż się prosiły o umycie. Twarz miał szczupłą, o jakimś wilczym wyrazie, policzki niemal zapadnięte. Szaroniebieskie oczy (lekko nakrapiane i cętkowane jak jeden z moich kamyków) rzucały zimne błyski, bez przerwy je mrużył. Może był krótkowidzem? Miał małe ładne usta, choć nieznacznie zniekształcone przez bliznę po zajęczej wardze, i prosty mały nosek, jakiego pozazdrościć by mu mogła niejedna dziewczyna. Był starannie ogolony, na brodzie połyskiwały mu jasne, rudawozłociste punkciki, ale bardzo ciemny zarost w miejscu blizny wyglądał jak maleńki krzywy wąsik. Najwyraźniej krępowała go ta blizna, gdyż bez przerwy jej dotykał. Ręce miał bardzo brudne, paznokcie poobgryzane. – I potem zaczęła się ta afera ze mną. Nie odzywałem się, lecz pragnąłem, by się zatrzymał przy tym temacie. – No cóż, ta sprawa wypływała od czasu do czasu. Ale nie chciałbym, żeby pan sobie pomyślał... – Myślę, że to wiesz... bardzo kochałem twoją matkę, kiedy oboje byliśmy młodzi. Nie widziałem jej wiele lat i nagle spotkaliśmy się tutaj. – Musiała się nieźle zmienić! – Jaja nadal kocham. Ale nigdy nie mieliśmy ze sobą romansu. To mnie nie obchodzi. Przepraszam, nie tak chciałem to wyrazić, muszę być już trochę pijany. Chciałem powiedzieć, żeby mi pan nie mówił takich rzeczy... mnie to... mnie to nie interesuje. Wierzę panu, że nie jest pan moim ojcem, i skończmy na tym. Mimo wszystko zupełnie nie rozumiem pańskiej obecności tutaj. Widuje się pan z nimi, czy co? – Och, od czasu do czasu. – Jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, to wolałbym, żeby im pan nie mówił... – O tobie? Dobrze. Jak już powiedziałem, jestem nadal bardzo przywiązany do twojej matki, bardzo się o nią niepokoję. Chciałbym jej pomóc. Nie sądzę, żeby wiele miała z życia. – No cóż, życie jak życie. – Co to znaczy? – Człowiek nigdy nie wie, jak mu się ono ułoży. Śmiem twierdzić, że większość ludzi ma parszywe życie. Tylko czasami w młodości ludzie spodziewają się czegoś innego... Ona jest trochę marzycielką, fantastką, przypuszczam, że taka jest większość kobiet. Muszę już iść, dziękuję za wyżerkę. – Och, wcale nie mam zamiaru cię jeszcze puszczać – powiedziałem, śmiejąc się. – Chcę, żebyś mi opowiedział więcej o sobie. Wspomniałeś, że technikum, do którego chodziłeś, zostało zamknięte. Co byś chciał robić, gdybyś miał możliwość wyboru? – Kiedyś myślałem o tym, że chciałbym pracować przy zwierzętach. Lubię zwierzęta. – A nie chcesz powrócić do swojej elektryczności? – Och, nie, chodziło mi jedynie o to, żeby się wydostać z domu. Dostałem stypendium i zmyłem się. Nie, myślę, że gdybym teraz mógł wybierać, chciałbym zostać aktorem. To się nazywa: mieć łut szczęścia. Chciało mi się krzyczeć z radości. – Aktorem? No to w takim razie mogę ci pomóc. Zaczerwienił się gwałtownie i powiedział dobitnie, zaczepnie: – Nie po to tu przyjechałem. Nie przyjechałem prosić pana o pomoc ani żebrać, nic z tych rzeczy. Przyjechałem, żeby zapytać. Nie było to łatwe. Jest pan sławny. Zastanawiałem się długi czas. Sądziłem, że udami się to rozwikłać w jakiś inny sposób, myślałem, że odnajdę ludzi, którzy załatwiali sprawę adopcji, ale mi się nie udało. Nie żądam od pana pomocy, nie chcę wkraczać w pańskie życie. Nie chciałbym tego nawet wtedy, gdyby pan był moim tatą. Wstał. Wyglądało na to, że ma zamiar odejść. Ja także się podniosłem. Miałem ochotę zarzucić mu ręce na szyję. – W porządku. Ale nie odchodź jeszcze. Nie miałbyś chęci popływać? – Popływać? Och... tak! – Więc odpocznij chwilę... później sobie popływamy, a potem napijemy się herbaty. – Chciałbym teraz popływać. Wyszliśmy na trawnik, ignorując Gilberta, który wstał z szacunkiem, kiedy mijaliśmy kuchnię, i wdrapaliśmy się na skały, po czym ruszyliśmy ku morzu. Gdy dotarliśmy na brzeg mojego „urwiska”, przypływ trwał nadal i woda sięgała trochę ponad dziesięć stóp pod nami. Morze było spokojniejsze niż rano i na pół przezroczysta woda miała w blasku słońca kolor intensywnej, butelkowej zieleni. – To tutaj pan pływa? Wspaniałe miejsce. I można nurkować. Nienawidzę się kąpać tam, gdzie nie można nurkować. Nie był to odpowiedni moment na jakieś ponure ostrzeżenia. Nie miałem zamiaru straszyć Tytusa morzem. – Tak, to najlepsze miejsce. Tytusa ogarnął szał, chciał się jak najszybciej znaleźć w wodzie. – Nie mam się w czym kąpać. – Och, nie szkodzi, nikt nas nie zobaczy, ja też nigdy nic nie wkładam. Tytus ściągnął już koszulkę z napisem „Leeds University”, pokazując tors porośnięty mnóstwem kręconych rudawozłocistych włosków. Podskakując to na jednej, to na drugiej nodze, wyswobadzał się ze spodni. Miałem ochotę śmiać się z radości. Zacząłem się rozbierać z takim samym pośpiechem. Odpinałem jeszcze guziki koszuli, kiedy plusnęła woda po wspaniałym skoku Tytusa i ochlapała skałę połyskującą u mych stóp. Skoczyłem za nim, sapiąc z powodu zimna, ale już po kilku sekundach zrobiło mi się ciepło i ogarnęła mnie dzika wesołość. Mój służący Opian nadszedł z ręcznikami. Udawał, że się wycofuje dyskretnie, ale widziałem, jak zerkał zza pobliskiej skały, obserwując wyczyny Tytusa. Chłopiec oczywiście popisywał się, pływał niczym delfin, z gracją bawiąc się z falami; biała postać szybko przesuwała się w wodzie, migały mi jego ręce i pięty, pracujące rytmicznie ramiona, białe pośladki i mokra, tryskająca zdrowiem, roześmiana twarz okolona przylepionymi do niej jak wodorosty włosami, które zmieniły jego wygląd. Zmoczone w wodzie morskiej stały się ciemne i proste, przylegały do szyi i ramion, oblepiały twarz, upodabniając go do dziewczyny. Świadom tego efektu, pełnym wdzięku ruchem potrząsnął głową i ociekające wodą pasma włosów odrzucił do tyłu, odsłaniając oczy i czoło. Pływał kraulem bez najmniejszego wysiłku (ja nigdy nie zdołałem opanować tego stylu) i nie mógł nacieszyć się morzem; bez przerwy nurkował, niknąc pionowo pod wodą i ukazując się nagle z tryumfalnym krzykiem w zupełnie innym miejscu. Mnie także opanował jakiś szalony zachwyt, morze było wesołe, nawet słona woda miała smak radości i nadziei. Śmiałem się, gulgotałem wodą trzymaną w ustach, pryskałem na wszystkie strony, kręciłem się w kółko. Spotkawszy mojego morskiego derwisza, krzyknąłem do niego: – No, czy teraz cieszysz się, że do mnie przyjechałeś? – Tak! Tak! Tak! – odkrzyknął. Oczywiście bez trudu wdrapał się na niewielkie strome urwisko. Ale czyż nie ujrzałem go po raz pierwszy przylepionego niczym mucha do wieży? Ja miałem trochę trudności z wyjściem z wody i przeżyłem nawet jeden krytyczny moment, ale udało mi się to przed nim ukryć. Za wcześnie było na to, bym sobie pozwolił na utratę twarzy i sprawianie na nim wrażenia starego. Chciałem, żeby mnie zaakceptował jako kolegę. Po kąpieli Tytus zasnął w cieniu skały. Po powrocie do domu napiliśmy się mocnej herbaty, potem Tytus zgodził się zostać na noc, tylko na tę noc, i opuścić mój dom nazajutrz wczesnym rankiem. Dla pewności skonfiskowałem i ukryłem jego dwie plastykowe torby, na wypadek, gdyby mu nagle przyszło do głowy wymknąć się z domu ukradkiem. Zajrzałem do tych toreb, niewiele w nich było cennych rzeczy: przybory do golenia, bielizna, jedna porządna koszula w paski, krawat, buty, mocno wygnieciona bawełniana kurtka i dosyć drogie spinki do mankietów w wyłożonym aksamitem pudełeczku oraz wiersze miłosne Dantego po włosku i po angielsku, w luksusowym wydaniu z pikantnymi rysuneczkami. Dwie ostatnie pozycje dały mi trochę do myślenia. Oczywiście Gilberta, w pełni już świadomego tożsamości naszego gościa, ogarnęło trudne do opanowania podniecenie. Nie potrafił dłużej ukrywać swojej ciekawości. – Co ty masz zamiar z nim zrobić? – Poczekaj, zobaczysz. – Wiem, na co ja miałbym ochotę! – Na litość boską, nie wchodź nam w drogę. Dobrze, dobrze, wiem, gdzie jest moje miejsce! Podsunąłem Tytusowi myśl, żeby wypłukał włosy w słodkiej wodzie. Wysuszone i uczesane, stały się puszyste i chłopak bardzo korzystnie wyglądał z tą masą spiralnie skręconych brązoworudych kędziorów. Wieczorem włożył czystą koszulę, ale bez spinek. Gilbert ukradkiem wyprał koszulkę z napisem „Leeds Univesity”. Zjedliśmy, Tytus i ja, kolację przy świecach. – Jakie to romantyczne – powiedział w pewnej chwili. Obaj się roześmieliśmy. Tytus przyglądał się teraz z zainteresowaniem Gilbertowi, bezbłędnemu w swej roli kamerdynera, ale nie zadawał żadnych pytań. Samorzutnie udzieliłem mu ogólnikowego wyjaśnienia: – To dawny aktor, przeżywa okres niepowodzenia. – Zdaje się, że na razie mu to wystarczyło. Przy kolacji rozmawialiśmy o teatrze i telewizji. Odniosłem wrażenie, że Tytus widział znaczną liczbę granych w Londynie sztuk i znał nazwiska wielu aktorów. Opowiedział mi, jak reżyserował w szkole sztukę Jamesa M. Barriego Nieporównany Crichton. Był skromny, nieśmiały, nie dowierzał swoim siłom. – To tylko taki pomysł! Nie wywierałem na niego nacisku w żadnej sprawie. Było nam bardzo wesoło. Tytus wcześnie położył się spać, posłałem mu na poduszkach wśród książek, we frontowym pokoju na dole. Zainteresował go mój księgozbiór, ale wcześnie zgasił świecę. (Obserwowałem go ze schodów.) Przy śniadaniu zgodził się zostać na lunchu. Pozwoliłem służalczemu Gilbertowi przyłączyć się do naszej rozmowy, gdyż nie chciałem, żeby Tytus uważał go za jakieś interesujące i tajemnicze indywiduum. Po śniadaniu zwolniłem Tytusa, żeby sam poszedł sobie popływać i spenetrować skały; powiedziałem mu, że muszę się zająć swoim „pisaniem”. Pomyślałem, że lepiej nie narzucać mu swego towarzystwa, zresztą chciałem mieć trochę czasu na przemyślenie różnych rzeczy. Tytus sprawiał wrażenie bardzo szczęśliwego, bawił się sam doskonale, jak mały chłopiec. Obserwowałem z okna, jak zręcznie skacze po skałach, to ukazując się, to znikając mi z oczu. Ogarniały mnie mieszane uczucia: sympatii i zawiści. W końcu wrócił tryumfalnie, niosąc w jednej ręce wyciągniętej nad głową pozostawiony przeze mnie wśród skał stolik. Postawił go na trawie i zaproponował, byśmy jedli na powietrzu, ale sprzeciwiłem się temu. (Jeśli chodzi o posiłki alfresco, jestem podobnego zdania co Mr Knightley.) Gilbert w tym czasie zrobił zakupy i przygotował pod moim kierunkiem solidną potrawę z mrożonego karmazyna, ryżu i curry. Podczas lunchu, do którego znów zasiedliśmy z Tytusem tete-a-tete, zdecydowałem, że nadszedł czas, żeby porozmawiać z nim poważnie. Miałem dosyć starań o zdobycie jego zaufania i ciągłego uważania, żeby go czymś nie przepłoszyć. Zresztą nerwy zaczynały mnie już zawodzić i chciałem wreszcie znać swój los. – Tytus, posłuchaj, chciałbym ci powiedzieć coś ważnego. Popatrzył na mnie wystraszony i położył jedną rękę płasko na stole, jakby gotów do skoku i ucieczki. – Chcę, żebyś tu został, przez jakiś czas w każdym razie. Wytłumaczę ci, dlaczego. Chcę, żebyś zobaczył się z matką. Jeszcze bardziej zmrużył oczy, ładne wargi ułożyły się w niemal drwiący wyraz. – Nie pójdę tam. – Nie twierdzę, że powinieneś. Ona przyjdzie tutaj. – Więc powiedział im pan. A miał pan tego nie robić. – Nie powiedziałem. Ja ci tylko proponuję, pytam cię. Jeśli twoja matka się dowie, że tu jesteś, przyjdzie tu sama. Jemu nie trzeba nic mówić. – Ona mu powie. Zawsze mu wszystko mówi. – Tym razem tego nie zrobi. Powiem jej, żeby tego nie robiła, żeby cię odwiedziła tutaj. Zresztą, cóż on może zrobić, nawet jeśli się dowie. Będzie musiał udawać, że się cieszy. Nie ma się czego obawiać. – Ja się nie boję. Źle wypadł ten początek; byłem zmieszany, jąkałem się, już sobie wyobrażałem Bena burczącego coś pod drzwiami. – Żal mi go właściwie. On także niewiele ma z życia, używając pańskiego określenia – powiedział zamyślony Tytus. – Życie jak życie, używając twojego określenia. Skoro żal ci jego, to jeszcze bardziej powinieneś żałować jej. Ona tak się o ciebie martwi. Nie chcesz się z nią zobaczyć? Nie chcesz, żeby była szczęśliwa? – Nic nie zdoła uczynić ją szczęśliwą. Nic i nigdy. – Łagodna stanowczość, która zabrzmiała w jego głosie przy końcu tej wypowiedzi, była przerażająca. – No cóż, możesz spróbować – rzekłem rozdrażniony. – Niezbyt to było dla niej miłe, kiedy przez tyle czasu nie dałeś znać, co się z tobą dzieje. – Dobrze. Wobec tego może pan jej powiedzieć, że pan mnie widział. – To nie wystarczy. Musisz się sam z nią zobaczyć. Ona musi tu przyjść. Tytus wyglądał dziś o wiele przystojniej. Policzki lekko mu się zarumieniły od słońca, jaśniejsze i bardziej miękkie teraz włosy łagodziły kościstość jego twarzy. Okropna bawełniana koszulka już wyschła, ale włożył znów koszulę w paski z rozpiętym kołnierzykiem. – Niech pan posłucha. Powiedział pan, że pan ich widuje od czasu do czasu. To brzmi dość dziwnie. Przez lata całe był pan czartem, diabłem wcielonym. Pamiętam rozpacz wyzierającą z jej oczu, kiedy padało pańskie nazwisko. Oni nie mogli panu wybaczy ć. W porządku, nic pan nie zrobił... wie pan, co mam na myśli. Więc chodzi pan tam grać w brydża czy co? – Nie, oczywiście, że nie. On mnie w dalszym ciągu nienawidzi, jak sądzę, Bóg jeden wie, co on sobie wyobraża. Może sam tego nie wie. Ale zaczynam myśleć, że to nie ma wielkiego znaczenia. – Dlaczego? – Ponieważ myślę, że twoja matka go opuści. – Nigdy tego nie zrobi. Nigdy. Nie ma mowy. – Myślę, że uczyni to... w pewnych okolicznościach. Uważam, że to zrobi, jak tylko zrozumie, że to możliwe. Gdy będzie wiedziała, że to możliwe, uzna, że to całkiem łatwe. – Ale dokąd ona pójdzie? – Do mnie. – Czy to znaczy, że... pan jej pragnie? – Tak. – A więc pan chce, żebym namówił moją matkę do opuszczenia mojego ojca? Pan chyba żartuje! Zbyt wiele pan oczekuje ode mnie w zamian za lunch i kolację. – A także śniadanie i podwieczorek. – Przebojowy z pana facet. Nie czułem się wcale „przebojowym” facetem. Całą tę rozmowę przeprowadziłem nie tak, jak trzeba. Wszystko przedstawiłem w sposób prostacki. Bałem się, żeby nie wywołać w tym chłopcu nagłej reakcji, nie potrącić jakiejś zbyt złowieszczej struny. Ale Tytus musiał chyba docenić powagę, z jaką o tym wszystkim mówiłem. Ironia losu polegała na tym, że miałem teraz wszystkie elementy łamigłówki, tylko że nie wiedziałem, czy będzie mi dane je poskładać. – Mój drogi, wcale nie chcę, żebyś namawiał swoją matkę do czegokolwiek. Chcę, żebyś się z nią zobaczył, bo wiem, że to ją bardzo podniesie na duchu. I pragnę, żebyś się z nią spotkał tutaj, bo tylko tutaj to będzie możliwe. – Mam więc być... swego rodzaju przynętą... zakładnikiem... To było koszmarnie bliskie prawdy, miałem jednak w zapasie jeszcze coś bardzo ważnego, o czym, jak teraz zrozumiałem, powinienem był wspomnieć na samym początku. – Nie, nie. Posłuchaj uważnie. Chcę ci coś jeszcze powiedzieć. Jak myślisz, dlaczego namówiłem cię, żebyś u mnie został? Dlaczego nie pozwoliłem ci odejść? – Zaczyna mi się wydawać, że zrobił to pan, bo chce, żeby moja matka przyszła do pana ze względu na mnie. Sformułowanie to wybiegało nader daleko, nie bardzo jednak mogłem mu zaprzeczyć. Było to w jakimś sensie prawdziwe, ale prawdziwe boleśnie i nieszkodliwie, nawet cudownie. I kiedy tak wpatrywaliśmy się w siebie, miałem nadzieję, że Tytus nagle ujrzy to wszystko w nowym świetle. On jednak zapewne rozmyślnie zachował swoją nieustępliwą, podejrzliwą minę. – Tak, bardzo tego pragnę – powiedziałem, wytrzymując jego wzrok i w skupieniu marszcząc czoło. – Pragnę tego również ze względu na ciebie, za twoim pośrednictwem, dla twego dobra. Stałeś się teraz częścią tego wszystkiego, jesteś teraz cząstką mego życia. Jesteś mi niezbędny. – Co pan chce przez to powiedzieć? – Namówiłem cię, żebyś został tutaj, ponieważ cię polubiłem. – O! Bardzo dziękuję. – A ty pozostałeś, ponieważ polubiłeś mnie. – I pańską kuchnię. I pływanie. OK! – Możesz to i w ten sposób ująć i na razie traktować hipotetycznie, jeśli chcesz. Szukasz ojca. Ja szukam syna. Dlaczego nie moglibyśmy zawrzeć układu? Nie chciał okazać, że zrobiło to na nim wrażenie, że nim wstrząsnęło. – Podejrzewam, że pan dopiero teraz wpadł na ten pomysł. Tylko że ja szukam swego prawdziwego ojca nie dlatego, że go potrzebuję czy pragnę go mieć, ale po prostu, żeby zaspokoić tę cholernie gryzącą ciekawość, która mnie dręczy przez całe życie. Nie, on wcale nie jest taki, jak myślałem, chociaż nie mogłem teraz zrozumieć, dlaczego oczekiwałem, że będzie tępakiem. Musiało coś wskazywać na to w dość rozpaczliwym wizerunku, jaki mi przedstawiła Hartley. Był to inteligentny, atrakcyjny chłopiec, i zamierzałem zrobić wszystko, żeby go zatrzymać. Pragnąłem zatrzymać jego, a potem jego matkę. – No cóż, przemyśl to sobie. To jest propozycja i jeśli chodzi o mnie, traktuję ją naprawdę poważnie. Bo widzisz... w jakiś dziwny sposób... dzięki dawnej więzi, jaka nas łączyła z twoją matką... została mi przydzielona rola twojego ojca. Wiem, że to nonsens, ale jesteś wystarczająco inteligentny, żeby zrozumieć nonsens. Mógłbyś być moim synem. Nie jestem byle kim. Los nas zetknął... mógłbym ci bardzo pomóc... – Nie chcę pańskich pieniędzy ani pańskich wpływów. Nie po to tu przyjechałem! – Już mi to mówiłeś, ten etap mamy za sobą, więc nie wracajmy do tego. Chcę zabrać stąd twoją matkę, chcę, żeby wreszcie była szczęśliwa. Ty uważasz, że to niemożliwe, ja natomiast jestem innego zdania. I chcę, żeby i dla ciebie znalazło się miejsce w tym układzie. Dla jej dobra. Dla mojego dobra. W tym układzie. Nie proponuję nic więcej. Będziesz mógł się zaangażować bardziej lub mniej, jak ci się będzie podobało. – Czy chce pan przez to powiedzieć, że zabierze pan nas oboje i że wszyscy troje zamieszkamy w willi na południu Francji? – Tak. Jeśli zechcesz. Dlaczego by nie. Wydał z siebie jakby skowyt, a potem teatralnym gestem rozłożył obie ręce, teraz już o wiele czyściejsze. – Czy pan ją kocha? – Tak. – Ale przecież pan jej nie zna. – Może ci się to wyda dziwne, mój drogi chłopcze, ale ja ją dobrze znam. – No cóż – powiedział Tytus i nareszcie w jego oczach dostrzegłem błysk podziwu – przypuśćmy, że tak jest... Niech pan ją poprosi, żeby tu przyszła, jeśli chce się ze mną zobaczyć. Leżałem w wysokiej, soczystej zielonej trawie, która właśnie zaczynała różowo kwitnąć, była puszysta, chłodna i bardzo sucha; skrzypiała lekko, kiedy się poruszałem. Leżałem na skraju lasu, przy końcu ścieżki, akurat na wprost ogrodu „Nibletts”, trzymając w ręce kieszonkowe lusterko. Hartley właśnie wyszła do ogrodu. Tytus niczego mi nie obiecywał, jeśli chodzi o przyszłość. Przyjął moją ofertę z udawanym cynizmem, nie pozwolił, bym dostrzegł choćby cień wzruszenia, które z pewnością kryło się za jego obojętną postawą. Udawał, że traktuje całą sprawę niemal jak żart, jak jakąś grę, w każdym razie jak coś, co był gotów zrobić po prostu, żeby mnie zobowiązać wobec siebie dla draki i żeby zobaczyć, „co się stanie”. Zgodził się jeszcze trochę pozostać, ponieważ „nie miał nic lepszego do roboty”, i przywitać się z matką. Dodał jednak, z pewną zaciętością w głosie, że jest całkiem pewny, iż ona nie przyjdzie. To się miało dopiero okazać; było dla mnie nadal niejasne, co Tytus właściwie do niej czuje po tych wszystkich latach, w ciągu których jakoś sobie układała współżycie z Benem, bo „musiała”. Jak mieściły się w tym układzie takie pojęcia, jak przebaczenie, litość, lojalność, miłość? Czy nie pakowałem się przypadkiem w coś okropnego? To było z pewnością niemożliwe do przewidzenia. Pocieszał mnie jedynie optymizm samego Tytusa z wizją naszej trójki żyjącej na południu Francji. Jeśli on do mnie przylgnie, a ona przyjdzie, to przyniesie wszystkim nam ogromne duchowe wyzwolenie, przypominające ekstazę, jaką ja i Tytus przeżyliśmy w morzu. Uczynię Hartley szczęśliwą, dokonam tego. I jego także uczynię szczęśliwym, wolnym, zapewnię mu sukces życiowy. Jeszcze jedna sprawa wyłoniła się, gdy Tytus zgodził się, jak to cynicznie określił, „zostać zakładnikiem”. Kiedy wyraził zgodę, by jeszcze „na krótko” pozostać, skoro ja tego pragnę, spytałem jak gdyby mimochodem: – Czy ktoś na ciebie gdzieś nie czeka? Jakaś dziewczyna czy ktoś taki? Odpowiedział dość sztywno: – Nie. Był ktoś, ale to już skończone. Zastanowiło mnie to. Czyżby przyjechał do mnie trawiony samotnością albo z rozpaczy? A jeśli tak, to czy nie będzie w takim razie bardziej skłonny zaakceptować... moje zabieganie o jego względy... moją miłość? Był to wieczór tego samego dnia. Doszedłem do wniosku, że nie ma co czekać dłużej. Zapoznałem nawet Gilberta z ogólnymi zarysami mojego planu, chociaż część jego ukrywałem nadal, nawet przed Tytusem. Gilbert, który miał odegrać w nim kluczową rolę, którą przemyślałem już wcześniej, bawił się tym całym dramatem haniebnie. Czekałem ukryty w lesie blisko godzinę, zanim Hartley się pojawiła. „Dżentelmena” nie było widać. Obserwowałem ją przez chwilę spokojnie. Miała na sobie żółtą sukienkę w brązowe kwiaty, a na tym luźny niebieski fartuch. Szła niezgrabnie, przygarbiona, z głową opuszczoną, z rękami wsuniętymi głęboko w kieszenie fartucha. Kiedy dotarła do końca ogrodu, stała przez chwilę, wpatrując się tępo w trawę jak zwierzątko. Potem podniosła głowę i zaczęła patrzeć na morze, ten symbol nieosiągalnej wolności. Po chwili wyjęła jedną rękę z kieszeni i dotknęła nią twarzy. Musiała chyba płakać. Trudno mi było to znieść. Ostrożnie odsłoniłem lusterko i, pochyliwszy się do przodu, ustawiałem je pod różnym kątem, próbując „złapać” w nie blask słońca. Maleńki jasny punkcik świetlny pojawił się od razu na stoku poniżej ogrodu, jak jakaś żywa istotka. Zachowywałem ostrożność i starałem się trzymać go z dala od domu. Potem przesunąłem wolno tę jasną plamkę wyżej, na wzgórze, aż do stóp Hartley. W pewnej chwili dostrzegłem, że ją zauważyła i zrozumiała, co ona oznacza. To była taka nasza zabawa, jako dzieci latem bawiliśmy się w ten sposób. Na chwilę puściłem „zajączka” na twarz Hartley, a potem zacząłem go przesuwać po trawie, tak że wskazywał drogę do lasu. Hartley stanęła i zaczęła patrzeć w moją stronę. Ukląkłem i lekko poruszyłem pokrytą kremowymi kwiatami gałęzią czarnego bzu. Hartley mimowolnym gestem uniosła rękę do gardła, potem odwróciła się i ruszyła z powrotem do domu. Omal nie krzyknąłem ze złości, ale po chwili pomyślałem: pewnie poszła sprawdzić, czy Ben jest w domu i co robi. Może kleił porcelanę? Czekałem z niepokojem przez minutę i nagle zobaczyłem, że Hartley znowu wyszła, już bez fartucha, podbiegła do płotu, przeszła przez druty i biegiem ruszyła po trawie ku mnie. Cofnąłem się nieco na małą polankę, pod jesion. Duża gałąź oderwała się od konaru w czasie jakiejś zimowej wichury i słońce przeświecało przez nią, padając na krzak dzikiej róży obsypany bladymi kwiatami, na opadłe kwiaty trybuli leśnej i jaskrów. Stałem przy jesionie, którego twardy, szary, gładki pień przywodził mi na myśl nieuchwytne wspomnienia z czasów dzieciństwa związane z Hartley. Widziałem ją teraz przeciskającą się koło krzewu czarnego bzu o dużych płaskich kwiatostanach. Jeszcze chwila i była przy mnie. Zauważyłem, że instynktownie unika plamki świetlnej. Objąłem ją, a ona przyzwoliła na to nieco sztywno, pochyliwszy głowę. Przesunąłem dłoń na jej plecy i przytuliłem ją do siebie; czułem ciepło ciała Hartley, moje kolana dotykały jej kolan. Westchnęła i odwróciła głowę na bok, ręce jej nadal zwisały bezwładnie. Ciepło ciała emanujące przez cienką suknię skłoniło mnie do zamknięcia oczu i niemal zapomniałem o swym planie i o tym, że czas nagli. – O Hartley, moja kochana, moja jedyna. – Nie powinieneś był tu przychodzić. – Kocham cię. – Usiadłem u stóp drzewa, opierając się o pień, i pociągnąłem ją za sobą. Chciałem, żeby się odprężyła, oparła o mnie, złożyła głowę na mojej piersi. – Chodź, często tak siadywaliśmy, pamiętasz? Nie pamiętała. Ujrzałem ją w cieniu przetkanym słonecznym blaskiem, jej piersi napinały zapiętą na guziczki sukienkę. Była teraz o wiele ładniejsza i tak bardzo podobna do dawnej Hartley, jak gdyby czar lasu uczynił ją znowu młodą. Uklękła, ujęła w swoje dłonie moją rękę i wpatrywała się we mnie dużymi oczami. Nagle podniosła do góry moją dłoń i pocałowała ją z czułością. Tak mnie wzruszył ten gest i wytrącił z równowagi, że właściwie to on pozwolił mi się opamiętać. Najpilniejszą sprawą było w tej chwili zabrać stąd tę dziewczynę, a ja nawet nie zacząłem jej o tym przekonywać. – Hartley, moja maleńka, ty mnie kochasz, och, jakże się cieszę! Ale posłuchaj, muszę ci coś powiedzieć. Gdzie on jest? – Wyszedł. Zajrzałam do domu, żeby się upewnić. Ale, och, nie powinieneś był tu przychodzić... – Dokąd poszedł? Na jak długo? – Poszedł zobaczyć się z pewnym człowiekiem w sprawie psa. Wróci za jakiś czas. – W sprawie psa? – Tak, to dosyć daleko, w „Amome Farm”, ale jest taka ładna pogoda, że zdecydował się pójść pieszo. – Pieszo? Myślałem, że on utyka... że ma niesprawną nogę... – Ma sztywną nogę, nie może szybko chodzić, ale lubi spacery, dobrze mu robią. Wiesz, w sklepie wisiało ogłoszenie, przybłąkał się pies, będą musieli się go pozbyć, jeśli nie znajdzie się właściciel. To walijski collie, dorosły pies, nie szczeniak. Nie nadaje się do pilnowania owiec, więc pomyśleliśmy, że obejrzymy go sobie. Dzwoniliśmy tam. Rozmawiali z nami bardzo uprzejmie, to jacyś ludzie o nazwisku Arkwright. – Ach, Arkwrightowie! Ale ty nie poszłaś... postanowiłaś zostać w domu na wypadek, gdybym przyszedł... – Ben uważał, że lepiej będzie, jak nie pójdę, bo bardzo bym się przejęła losem tego psa; wolał zdecydować sam. To zawsze pewne ryzyko, kiedy się bierze całkiem dorosłego psa. – Hartley, posłuchaj. Tytus wrócił, jest u mnie w domu. Osunęła się na trawę. Puściła moją rękę. – Nie!... – Tak. On nie chce widzieć jego... tylko ciebie. Bardzo pragnie cię zobaczyć. Chodź, chodź szybko. – Tytus... ale dlaczego on przyszedł do ciebie? Och, jakie to dziwne, jakie straszne... – Myślałem, że się ucieszysz! – Że też musiał przyjść do ciebie... O Boże, co ja mam robić, co ja mam robić? – Nagle zaczęła skamleć jak zagubione dziecko. – Chodź, zobaczysz się z nim, chodź, w s t a w aj. – Pomogłem jej wstać. – Co się stało? Nie chcesz się zobaczyć ze swoim synem? Czy to nie cudowne, że wrócił? – Tak, cudowne... ale ja muszę zostać tutaj... powiedz mu, żeby tu przyszedł. Nie wolno mu się przyznawać, że był u ciebie. – On tu nie przyjdzie, w tym rzecz. Chodź, Hartley, przestań zachowywać się jak lunatyczka, ruszaj się, działaj. On tu nigdy nie przyjdzie, wiesz o tym dobrze. Chodź, Tytus na nas czeka. Będziesz miała mnóstwo czasu, żeby go zobaczyć, żeby z nim porozmawiać, zanim Ben wróci. Zostawiłem samochód u stóp wzgórza. – Zacząłem ją ciągnąć w kierunku łąki i ścieżki, ale się opierała i w końcu usiadła z powrotem na ziemi. – Och, powiedz mi, czy Tytus... czy on... – Och, spiesz się! Jeśli chcesz, żeby Tytus nie mówił, że widział się ze mną, to lepiej powiedz mu o tym sama. Ten argument, dosyć mętny, zrobił na niej chyba wrażenie; w każdym razie dotarł do jej świadomości za pośrednictwem strachu. – Dobrze, ale zostanę tylko parę minut i zaraz mnie odwieziesz z powrotem. – Tak, tak, tak. – Pomogłem jej znowu wstać. – I musimy iść przez las, żeby nas nikt nie widział. – Sądziłem, że nikogo tu nie znasz. No, teraz to już naprawdę musimy się spieszyć. Ruszyliśmy przez las ścieżką, w niektórych miejscach tak zarośniętą, że było tu prawie ciemno, co chwila potykaliśmy się, smagały nas po twarzy jakieś gałęzie, wplątywaliśmy się w jeżyny i nieustannie tarasowały nam drogę młode drzewka rosnące na ścieżce. Ta dziwna, idiotyczna, uciążliwa wędrówka tak mnie irytowała, że miałem ochotę krzyczeć. Hartley posuwała się obok mnie konwulsyjnie i niezgrabnie. Czułem się tak, jakbym ciągnął kloc drzewa. Wreszcie zdyszani i przemoczeni wydostaliśmy się na trakt nadmorski. Gilbert podprowadził swego volkswagena na skraj łąki. Kiedy nas zobaczył, zapalił motor i cofnął wóz ku nam. Te kilka dni urlopu spędzonego nad morzem przemieniło zupełnie Gilberta. Wyglądał młodziej, stał się bardziej sprawny, nawet jego białe loki, mniej skręcone, wyglądały bardziej naturalnie. Odwiedził sklep rybacki i zaopatrzył się w trampki, cienkie płócienne spodnie i duże, luźne bawełniane wdzianko, które nosił teraz na białą koszulę. Zrezygnował ze swego żałosnego makijażu. To był wspaniały okres dla Gilberta. Czuł się potrzebny. Pomagał mi w zdobywaniu kobiety, ale nie chodziło o Lizzie. Dopuszczono go do przygody, w której brał udział uroczy chłopiec. Gilbert tryskał witalnością, oczy błyszczały mu z zaciekawienia. Pomogłem Hartley zająć miejsce na tylnym siedzeniu, po czym sam wsiadłem, próbując patrzeć na Hartley i Gilberta oczami ich obojga. Gilbert wyglądał na przystojnego, dobrze odżywionego, dość zamożnego dżentelmena na urlopie. (Obowiązki kamerdynera zostały anulowane. Teraz grał rolę posiadacza jachtu.) Niestety, nie mogłem sobie wyobrazić, jakie wrażenie na Gilbercie wywarła moja ukochana ani też czy ta moja „pierwsza miłość” spełniła jego oczekiwania. – To jest mój przyjaciel, pan Opian. A to pani Fitch. Gaz do dechy, Gilbert! Hartley odwróciła się do mnie, kiedy samochód pomknął nadmorskim traktem, ale nic nie powiedziała. Ściskała mocno, może nieświadomie, w dłoni rękaw mojej kurtki. Siedziałem odprężony, zadowolony, że czuję dotyk jej palców i kolana. Oczy Hartley miały swój fiołkowy odcień, a jej napięta twarz ten omdlewający wyraz, który sprawiał, że w czasach młodości wyglądała tak dziko i budziła takie pożądanie. Teraz wyglądała niemal jak obłąkana. Uśmiechałem się radośnie, czując się całkiem bezpiecznie w zamkniętym aucie, ciesząc się z jego szybkości. Świadomość udanej ucieczki oszałamiała mnie. Uśmiechnąłem się do Hartley. Kiedy samochód zatrzymał się na grobli, Hartley ociągała się z wysiadaniem. – Czy on wie, że ja mam przyjechać? Czy nie mógłby wyjść tutaj, do samochodu? – Hartley, kochanie, rób, co ci powiedziałem. W końcu wysiadła, a Gilbert, tak jak mu kazałem, pojechał dalej i po chwili samochód znikł za zakrętem drogi prowadzącej do hotelu „Pod Krukiem”. Powiedziałem Tytusowi, żeby czekał w kuchni, ale kiedy znajdowaliśmy się z Hartley w połowie drogi do domu, otworzył frontowe drzwi. Tak byłem zaabsorbowany technicznymi szczegółami planu, że właściwie nie zastanawiałem się, jak będzie wyglądało to spotkanie. Moje zamiary sięgały o wiele dalej, nadzieje obejmowały o wiele mniej ryzykowną przyszłość. Teraz jednak zostałem zawrócony do teraźniejszości i do uczucia niepokoju i konsternacji. Jak tylko Hartley ujrzała Tytusa, zatrzymała się, a twarz jej się okropnie zmieniła. Otworzyła usta, wargi opadły jej jakoś brzydko, jak gdyby miała się zaraz rozpłakać, przymknęła oczy, na jej czole pojawiły się plamy, które dostrzegłem już wcześniej. Tylko że to wszystko nie było wynikiem szoku, jakiego doznała, ani oszałamiającej radości, tylko poczucia winy. Błagalnym gestem wyciągnęła przed siebie szeroko rozłożone ramiona, ale nie po to, by objąć syna, lecz by go o coś prosić. Kiedy to zobaczyłem, przejął mnie tak dojmujący ból, że chciałem krzyknąć: przestań, przestań. Chciałem się wtrącić z litości, jak w przypadku dwóch nierównych siłą przeciwników. Ale już zostałem wyłączony z tej gry. Tytus zbliżał się do matki ze zmarszczonym czołem i ze zmrużonymi oczami, bardzo męski, zdecydowany pozostać spokojnym, twardym, nie okazywać wzruszenia. Nie potrafił jednak ukryć, co czuje, i widać było wyraźnie w każdym jego geście, nawet w sposobie chodzenia, że skłonny jest wyjść naprzeciw temu błagalnemu gestowi. Podszedł do matki, objął ją jakoś szorstko i pchnął w kierunku drzwi. Widziałem, że przepychają przez drzwi, trzymając ręce na środku jej pleców. Pospieszyłem za nimi. Rozmawiali już, stojąc w sieni. Pomyślałem, że nie wyglądają wcale jak matka i syn. A jednak czemu nie? Stosunki rodzinne układają się dziwnie, śmiesznie. Może Hartley nie udało się stać dla niego matką? Może jej na to nie pozwolono? O czym oni mówią?, zastanawiałem się. – Nie wiedzieliśmy, gdzie jesteś, dokąd pojechałeś. Staraliśmy się dowiedzieć, naprawdę, wypytywaliśmy... – Zupełnie, jakby Tytus oskarżał ją o to, że nie zdołała go odnaleźć. – Tak, tak, czuję się dobrze, jestem zdrowa, czuję się doskonale, świetnie – odpowiadała na pytanie, którego jej wcale nie zadawał. – A ty masz się dobrze? Pracujesz czy też jeszcze... Gdzie mieszkasz? – Nigdzie nie pracuję i nie mieszkam nigdzie. – Zostawiliśmy tym ludziom nasz adres, na wypadek gdybyś wrócił. I napisałam list. – Dobrze, Mary, dobrze... Okropnie mnie drażniła ta rozmowa (nie mogłem słuchać, jak on ją uspokaja i nazywa „Mary”), chciałem ją jakoś przerwać. – Dlaczego nie wejdziecie do kuchni? Chcecie się czegoś napić? – zapytałem. Sam miałem ochotę na drinka, a gdybym był na ich miejscu, bardzo by mi się przydał teraz jeden głębszy. Ale żadne z nich nie zdradzało takiej potrzeby i właściwie zignorowali całkowicie moje pytanie. Tytus wszedł do kuchni, Hartley za nim. Stali obok stołu, trzymając się go, i patrzyli na siebie udręczonym wzrokiem. Spojrzenie Hartley wyrażało nieśmiałą prośbę i lęk, jego zaś pełną żalu i wstydu litość. Kuchnia tak bardzo przesycona była bólem, że tworzył on między nimi jakąś psychiczną barierę. Stałem z boku, obserwując ich, chciałem jakoś przerwać tę rozmowę, jakoś im pomóc. – Nie macie ochoty na kolację? Zjemy coś i porozmawiamy. – Wcale nie zgubiłem waszego adresu – ciągnął Tytus. – Nie mogę tu zostać – powiedziała Hartley. – Nie chciałbyś przyjść do nas? Ale nie wolno ci się przyznawać, że tutaj byłeś. Czy zechciałbyś? Tytus potrząsnął głową. – Ben nie wie, że przyjechałeś. Nie ma go w domu. Poszedł na farmę dowiedzieć się o psa. – O psa? – zapytał Tytus. – Tak, chcemy wziąć psa. – Jakiego? – Walijskiego collie. – Czy on go ze sobą przyprowadzi? – Nie wiem. To była przynajmniej rozmowa na jakiś temat. Irytowało mnie, że nikt mnie nie dostrzega i nie słucha, więc krzyknąłem: – Napijmy się czegoś, zjedzmy coś! Tytus, nie patrząc na mnie, machnął tylko ręką w moją stronę i powiedział do Hartley: – Wejdźmy tutaj. Weszli oboje do „czerwonego pokoiku”, a on zamknął mi drzwi przed nosem. Zdecydowałem, rychło w czas, że lepiej zostawić ich samych. Ponadto teraz, kiedy Hartley była u mnie, musiałem opracować bardziej szczegółowo następne niebezpieczne i decydujące posunięcia. Stałem przez chwilę w sieni, zastanawiając się głęboko, a potem pobiegłem na górę, do saloniku, i wyjąłem papier. Znalazłem w jednej z szuflad trochę papieru listowego z nadrukiem „Shruff End”, który musiał należeć do pani Chorney. Na gładkim, lśniącym arkusiku skreśliłem następujące słowa: Szanowny Panie Fitch! Pragnę Pana zawiadomić, że Mary jest u mnie. Tytus także. Z poważaniem Charles Arrow by Włożyłem list do koperty i wybiegłem z domu. Zdziwiło mnie trochę, że zapadł już ciepły letni zmierzch. W domu było zimno, a może tylko ja zziębłem? Może mi się wydawało, że czas powinien był się zatrzymać? Po drugiej stronie drogi kiełkowała szmaragdowozielona trawa, a skały sterczące gdzieniegdzie pośród niej lśniły brylancikami rosy. Uderzyła mnie fala ciepłego powietrza przesyconego zapachem ziemi, roślin i kwiatów. Przebiegłem przez drogę na grobli, a potem ruszyłem w kierunku wieży i hotelu „Pod Krukiem”, następnie skręciłem w lewo i już widziałem zatokę. Tutaj właśnie, posłuszny memu poleceniu, Gilbert zaparkował samochód. Chciałem, żeby nie stał na widoku, na wypadek gdybym później musiał okłamać Hartley. Gilbert siedział na skale, zapatrzony w niebieskie połyskliwe morze. Zerwał się i podbiegł szybko do mnie. – Gilbercie, czy mógłbyś zanieść zaraz ten list do „Nibletts”, do bungalowu, wiesz, tego ostatniego przy drodze? – W porządku, szefie. A jak sprawy wyglądają? – Dobrze. Idź już, tam jest taki poczciwy facet. Jak wrócisz, to zaczekaj tutaj. – A co z moją kolacją? Czy nie mógłbym wejść do domu? – Gilberta roznosiła ciekawość, marzył o tym, żeby się już mógł zacząć krzątać po domu. Nie mogłem na to pozwolić. – Nie, jeszcze nie teraz. Kup sobie jakąś kanapkę „Pod Czarnym Lwem”, a potem przyjdź tutaj. Nie wiem, co tam się jeszcze może stać. – Nic strasznego, mam nadzieję. – Ja także. A teraz śpiesz się. – Ale, o panie mój i władco... – Idź już. – Mogę się zatrzymać w barze na drinka? Umieram z pragnienia. – Dobrze, ale nie za długo. Cztery minuty. Skwaszona twarz Gilberta skojarzyła mi się nieprzyjemnie z Freddiem Arkwrightem. Wszędzie ci Arkwrightowie! A oni będą trzymali z Benem. Pobiegłem z powrotem. Samochód Gilberta minął mnie przy drodze na grobli. Wszedłem do domu (było tu chłodno) i w kuchni nalałem sobie pół szklanki wytrawnego sherry. Nie nasłuchiwałem, co się dzieje za drzwiami „czerwonego pokoiku”. Wyszedłem przed dom, na trawnik, a potem wdrapałem się na jedną ze skał, skąd mogłem widzieć morze. Zacząłem powoli sączyć sherry. Jak dotąd, nieźle. Ale jak się Hartley zachowa, kiedy zacznę ją przyciskać do muru? I co zrobi Ben, kiedy dostanie mój list? Kiedy go dostanie? Jeśli poszedł do „Amorne Farm” i z powrotem piechotą, i załóżmy pół godziny rozmawiał na temat psa, powinien wrócić do „Nibletts” około wpół do dziesiątej. W tej chwili było parę minut po ósmej. Przypomniałem sobie, że jestem głodny. Po sherry zakręciło mi się w głowie. Jeśli jednak ci cholerni Arkwrightowie odwiozą go samochodem, Ben może być w domu już parę minut po wpół do dziewiątej. Ale z drugiej strony jeśli będzie wracał piechotą z psem, może nie dotrzeć do „Nibletts” przed dziesiątą. Dlaczego raptem zapragnął mieć psa? Czyżby chciał go wytresować tak, żeby atakował mnie? Po głębszym namyśle doszedłem do wniosku, że nie ma większego znaczenia, o której godzinie Ben wróci, gdyż i tak tej nocy nic nie zrobi. Będzie czekał na Hartley i na Tytusa, a potem zacznie zgrzytać zębami ze złości. Wydawało mi się nawet, że znajdzie jakąś ponurą przyjemność w tej swojej wzrastającej wściekłości. Nie był to miły człowiek. Skończyłem sherry i wszedłem do domu. Z „czerwonego pokoiku” nadal dobiegały głosy. Im dłużej będą rozmawiać, tym lepiej, pomyślałem. Każda mijająca minuta mogła mocniej związać ich ze sobą, a jednocześnie uszczuplała coraz bardziej niebezpieczny czas. Może wyjdą stamtąd, kiedy zgłodnieją? Ale byli prawdopodobnie zbyt podnieceni, żeby odczuwać głód. Ja mimo nękających obaw czułem głód. Usiadłem i przez chwilę pogryzałem biskwity i oliwki, a potem wyskrobałem z garnka na talerz resztki potrawki z ryby, nalałem sobie szklankę białego wina i znów wyszedłem przed dom, żeby obserwować morze. Czułem się bardzo dziwnie: byłem bardzo podniecony, zdenerwowany, trochę pijany, ale głowę miałem jasną. Niemal natychmiast usłyszałem krzyk Tytusa. Widocznie nie mógł się zdobyć na to, żeby zawołać: – Charles! – albo: – Panie Arrowby! – więc krzyknął kilka razy: – Hej! Hej! – a potem zahukał jak sowa. Najpierw chciałem zignorować te okrzyki, ale w końcu zdecydowałem się odezwać, mimo że było o wiele za wcześnie, bym mógł się spodziewać Bena. Wróciłem niepewnie na trawnik z talerzem i szklanką. Tytus i Hartley stali na zewnątrz, przed drzwiami. Ona z tą swoją roztargnioną, zalęknioną miną, którą znałem tak dobrze. – Wie pan, Mary uważa, że lepiej będzie, jak już pójdzie. Powiedziałem jej, że jest jeszcze mnóstwo czasu, ale ona chce iść już teraz. – Czy mógłbyś mnie odwieźć zaraz? Proszę... – Powiedziała to twardo, niemal ze złością. – Wyjrzałem przed dom, nie dostrzegłem jednak nigdzie samochodu – ciągnął Tytus. – Ona zaczyna się bardzo niepokoić. – Nie ma się czym niepokoić. – Wszedłem do kuchni, oni za mną. – Może zjemy kolację? – Muszę iść – powtórzyła Hartley. Jej krótkie spotkanie z Tytusem, jakkolwiek im upłynęło, dobiegło końca i czas okrutnego męża, którego niewolnicą się czuła, wypędził jej z głowy nawet Tytusa. Znowu ogarnął ją dawny strach. Jakże ja nie znosiłem tego dzikiego, niemal nieprzejednanego wyrazu trwogi na jej twarzy. Stawała się wtedy brzydka. A przecież wtedy, w lesie, gdy pocałowała moją rękę, wyglądała pięknie. – Gdzie jest ten samochód? – niecierpliwił się Tytus. – Ona musi wracać do domu. Widocznie zapomniał, że jego zadaniem było zatrzymać Hartley w „Shruff End”... A może, co wydawało mi się bardziej prawdopodobne, i jemu udzieliła się jej trwoga? Okazałem się zbyt taktowny, wyjaśniając Tytusowi sytuację, i niezbyt jasno mu wszystko przedstawiłem. Nie powiedziałem mu wszystkiego, co miałem w planie, częściowo dlatego, że nie byłem pewny, jak on na to zareaguje. Wspomniałem o tym, że zgodnie z moim przypuszczeniem Hartley będzie chciała u mnie zostać, a on powinien ją do tego namawiać. Ale teraz zrozumiałem, że powinienem był mu dokładniej to wszystko wytłumaczyć. – Nie potrzebujesz tam wracać – zwróciłem się do Hartley. – I tak zostałam o wiele dłużej, niż miałam zamiar – odpowiedziała. – On mówił, że wróci około wpół do dziesiątej, ale może być w domu wcześniej. Więc muszę iść już teraz, w tej chwili, proszę. – Nie potrzebujesz się śpieszyć. Wysłałem do niego Opiana z listem, zawiadamiając, że jesteś tutaj wraz z Tytusem, więc nie będzie się martwił. Przyjdzie tutaj. I wtedy Gilbert odwiezie was wszystkich. Tytus gwizdnął. Zrozumiał od razu potworność tego, co uczyniłem. Do Hartley dotarło to dopiero po chwili. – Czy to znaczy... to znaczy... że go poinformowałeś? Rozmyślnie go poinformowałeś? Och, jaki ty jesteś podły!... Ty głupcze, ty nic nie rozumiesz... nic nie rozumiesz... – Łzy wściekłości i rozpaczy trysnęły jej z oczu, a twarz zapłonęła gniewem. Postąpiłem krok do tyłu i nadal utrzymując się w roli, którą sobie narzuciłem, ale również z przekonaniem rzekłem: – Hartley, nie wolno ci się go tak bać! Mam już po uszy twojego zachowania wobec tego cholernego gbura. Dlaczego uważasz, że musisz cały czas kłamać? Dlaczego, u diabła, nie mogłaś się spotkać tutaj z Tytusem? Przecież to całkiem naturalne i nie ma w tym nic niewłaściwego. Tytus popatrzył na Hartley z uwagą i zainteresowaniem, na mnie zaś jakoś kpiąco. – I zaprosił go pan tutaj!? O Jezu! – zawołał i ciągnął dalej: – Oczywiście, on na razie nie dostał tego listu, bo jeszcze nie wrócił do domu. Hartley popatrzyła na zegarek i także to sobie uświadomiła. – Och, tak, w żadnym wypadku nie powinien listu przeczytać, nie powinien w żadnym wypadku! Więc jeśli wyruszymy stąd od razu, będzie można go jeszcze zabrać, zanim Ben go zobaczy. I wszystko będzie w porządku. Po prostu nie powinien zobaczyć tego listu. Musimy natychmiast wyruszyć, samochód, prędzej, samochód, proszę... – Strasznie mi przykro, ale samochodu nie ma tutaj w tej chwili – stwierdziłem z oszałamiającym spokojem. – Został odstawiony do garażu koło hotelu „Pod Krukiem”. Ma jakiś defekt w motorze. – Kiedy wróci? – zapytał Tytus. – Nie wiem. Mam nadzieję, że niedługo. – Możemy do nich zadzwonić? – Nie znam numeru telefonu. – Muszę jechać, muszę jechać, muszę jechać! – krzyczała Hartley. – Jeśli pobiegnę, zdążę na czas. – Ja pobiegnę – zdecydował Tytus. – Nie, nigdzie nie pobiegniesz – powiedziałem, patrząc na niego z wściekłością. – A teraz, Hartley, usiądź tu przy stole i przestań się zachowywać jak ktoś niespełna rozumu. Samochód prawdopodobnie lada moment będzie z powrotem. Ale posłuchaj. Nie chcę, żebyś tam wracała, do niego, do jego domu. Chcę, żebyś została tutaj. Zostań tutaj, z Tytusem i ze mną. – Znowu rzuciłem Tytusowi znaczące spojrzenie. Wydawało mi się, że sens moich słów przenika powoli do jego mózgu. Hartley usiadła. Przenosiła wzrok to na mnie, to na Tytusa, jak przestraszone zwierzątko. Usiadłem przy niej. Drżała, ale dostrzegłem w jej zalęknionym spojrzeniu jakiś błysk zrozumienia. Nadszedł krytyczny moment. – Ona chce wrócić – powiedział Tytus. – A ja wrócę razem z nią. Już się zdecydowałem. – Nie. Oboje zostaniecie tutaj – sprzeciwiłem się; starałem się zyskać na czasie. – Hartley, kochanie, on będzie wiedział, gdzie jesteś, nie będzie się obawiał, że się utopiłaś. Może tu przyjść, żeby zobaczyć się z Tytusem. Tytus zostanie tutaj. On tu mieszka. Tytus, nie chcesz chyba naprawdę tam iść? Tytus, wyraźnie strapiony, powtórzył: – Ona chce wrócić. Nie chce, żeby on zobaczył ten list. Jest jeszcze czas, zdążymy. Dobiegnę tam w ciągu dwudziestu minut. Przecież to niedaleko, zaraz za wioską, no nie? – Och, idź już, proszę, proszę – krzyknęła Hartley. – Idź już. Drzwi nie są zamknięte, wystarczy tylko... – A może lepiej pobiec do hotelu? Gdzie jest bliżej? – Ja chcę, żeby on przeczytał ten list – powiedziałem do Tytusa. – A wy oboje macie tu zostać. Czyżbyśmy byli niewolnikami tego człowieka? Chcę uwolnić twoją matkę z tego więzienia. Hartley jęknęła boleśnie. – Dlaczego pan chce, żeby on przeczytał ten list? – zapytał Tytus. – Nie rozumiem tego wszystkiego. To mi wygląda na jakiś spisek. Powiedział mi pan, że ona będzie chciała zobaczyć się ze mną tutaj, ale nie myślałem, że pan ją chce wciągnąć w pułapkę i ściągnąć na nią nieszczęście. – To właśnie chcę zrobić – powtórzyłem za nim. – Chcę ją wciągnąć w pułapkę i ściągnąć na nią nieszczęście. – Nie! Nie! – Hartley zerwała się z krzesła i podbiegła do drzwi. Ruszyłem za nią na ślepo; zamierzałem ją chwycić za ramię, ale chwyciłem za sukienkę i rozdarłem nieco przy dekolcie. Czując, że sukienka się drze, Hartley zatrzymała się raptownie. Wróciła do stołu i ukryła twarz w dłoniach. – Niech pan posłucha – odezwał się Tytus. – Nie podoba mi się to wszystko. Nie może pan jej zatrzymywać wbrew woli. – Chcę, żeby mogła podjąć decyzję zgodnie ze swoją wolą. – Zgodnie ze swoją wolą? Ona tego nie może zrobić – stwierdził Tytus. – Już dawno zapomniała, co to jest wolna wola. Poza tym jeśli pan ją tu zatrzyma, będzie taka przerażona, że stanie się niezdolna do myślenia. Pan nie wie, jak to wygląda. Ona może zwariować. Obawiam się, że źle pana zrozumiałem. Pan tego wprawdzie nie powiedział, ale sądziłem, że się jakoś umówiliście. Sądziłem, że ona jest do tego wszystkiego w jakimś stopniu przygotowana. Nie może pan przecież tak nagle ją zmusić, żeby opuściła człowieka, z którym żyła od lat. – Dlaczego nie? Kiedy ludzie rozstają się z kimś, z kim żyli od lat, zwykle robią to nagle, bo to jest jedyny możliwy sposób. Pomagam jej w czymś, co pragnie uczynić, ale nie potrafi bez mojej pomocy. Czy ty tego nie rozumiesz? – Niezupełnie. – Ona się uspokoi i będzie mogła to przemyśleć już wkrótce, może jutro. – Jutro? Tutaj? – Tak. – Ma pan zamiar trzymać ją przez całą noc? – Tak. – A jeśli on przyjdzie? – Nie sądzę. A żeby odpowiedzieć na twoje wcześniejsze pytanie, ja go nie zapraszałem. – O Jezu! Co on sobie pomyśli? – Gówno mnie obchodzi, co on sobie pomyśli – wybuchnąłem. – Właściwie im gorzej będzie myślał, tym lepiej. Niech sobie myśli, co tylko zechce, co tylko ta jego parszywa wyobraźnia mu podsunie. – Czy należy do... pańskiego planu rozwalenie wszystkiego? – Tak. – O Boże – westchnął Tytus, a po chwili dodał: – Uważam, że to jest nieprzyzwoite. I nie podoba mi się, kiedy pan o niej mówi tak, jak gdyby była dzieckiem albo umysłowo chorą. Idę popływać. – Tytus... nie myśl o mnie źle... widzisz... – Och, ja nie myślę o panu źle, ale kiedy patrzę na pana, po prostu zatyka mnie z podziwu... Ja po prostu nie zdobyłbym się na coś takiego. – Nie pobiegniesz po ten list? – Nie. Zresztą sądzę, że jest już za późno. – I nie uciekniesz ode mnie? – Nie ucieknę od pana. Wyszedł tylnymi drzwiami. Na dworze był już późny mglisty wieczór i skały rzucały długie cienie na trawę. Nie patrzyłem na zegarek. Usiadłem koło Hartley. Odjęła ręce od twarzy i siedziała teraz bezwolna, wpatrując się w stół. W miejscu, gdzie szarpnąłem sukienkę, widniało niewielkie trójkątne rozdarcie. Dostrzegłem ciemnoczerwony pas opalenizny, który biegł od jej szyi, biustonosz i krągłe piersi. Słyszałem jej szybki oddech. To było rzeczywiście nieprzyzwoite. Od chwili, kiedy powstał w mojej głowie pierwszy zarys tego planu, miałem zamiar zatrzymać tutaj Hartley, jeśli to będzie konieczne, siłą, ale nie rozpatrywałem tego szczegółowo, bo miałem nadzieję, że jak tylko ona zobaczy u mnie Tytusa, nastąpi jakieś przesilenie, dojdzie do głosu jej intuicja, domyśli się wszystkiego, zrozumie, że jest wolna i może zacząć nowe życie ze mną i z Tytusem. Byłem głęboko przekonany, że kiedy to zrozumie i poczuje się wolna, przyjdzie do mnie. Nawet jeśli Tytus stanowił dla mnie jeszcze wielką niewiadomą i mógł dysponować swoją wolnością, jak mu się podobało. Być może istotnie, zainspirowany opatrznościowym pojawieniem się chłopca, działałem zbyt szybko. Te ostatnie koszmarne pół godziny zachwiało moimi postanowieniami tak bardzo, że niemal myślałem o tym, żeby odwieźć Hartley do domu. Tylko czy mogłem to zrobić teraz? Byłem prawie pewien, że Ben już wrócił i przeczytał mój list. A więc... mój plan powiódł się tak znakomicie, że sam wpadłem w pułapkę. Spojrzałem na zegarek. Było za pięć wpół do dziesiątej. Ująłem dłonie Hartley, ułożyłem je jedna na drugiej i nakryłem własną ręką. Potem odwróciłem jej twarz tak, żeby patrzyła na mnie. Nie płakała. Z niewypowiedzianą ulgą stwierdziłem, że nie spogląda już na mnie tym pełnym niepokoju, surowym wzrokiem, którego się tak lękałem, ale zupełnie inaczej: z sympatią i zadumą. I chociaż taka smutna, sprawiała wrażenie młodszej; była bardziej ożywiona, mniej apatyczna, jakaś inteligentniejsza; bardziej mi przypominała dawną Hartley. Znowu nabrałem ufności. Może w końcu poruszyła ją perspektywa odzyskania wolności? Może mój plan był słuszny? To tylko kwestia pewnej kuracji... kuracji psychologicznej. Zdałem sobie sprawę, że gdybym teraz okazał słabość, mogłoby to pociągnąć za sobą fatalne skutki. Muszę być bezwzględny, muszę się okazać istotnie człowiekiem, którego postępowanie sprawia, że Tytusa „zatyka” z zachwytu. – Nie puszczę cię, Hartley, ani dziś wieczór, ani nigdy. W każdym razie dziś nie możesz tam wrócić. Jest już za późno, żeby zabrać ten list. On go już przeczytał. Niech sobie myśli, co mu się podoba. Dlaczego masz go się lękać, dlaczego masz go okłamywać? To dla mnie takie bolesne. Nie mogę tego znieść, Tytus także. Tytus pragnie być z tobą, ale nie z nim. Czy to ci nic nie mówi? Lubię Tytusa, on mnie też. Dlaczego Tytus nie mógłby zostać moim synem, a ty moją żoną? Los tego chciał, Hartley, los tak chce. Dlaczego Tytus zjawił się tutaj właśnie teraz, dlaczego przyszedł do mnie? Dlaczego ja tu przyjechałem? Musisz chyba dostrzegać, jak niezwykle się to wszystko ułożyło. Tytus bardzo pragnie być z tobą, ale nigdy by tam nie poszedł, nigdy. Przecież ucieszyłaś się, kiedy go zobaczyłaś, prawda? Mogłaś z nim porozmawiać. O czym rozmawialiście? – O psach... – O psach? – Wspominał psy, które u nas były, kiedy był malutki. On bardzo lubi zwierzęta. – Och, dobrze... Hartley, odetchnij, zostaw sprawy ich własnemu biegowi, zrzuć to z ramion... – Co mam zrzucić? – Wiesz przecież... ten ciężar, tę bezsensowną, bezużyteczną lojalność, to bezsensowne poświęcenie. Jego także unieszczęśliwiasz, pozwól sprawom się toczy ć własnym biegiem, niech o n sobie pójdzie. Jesteś na pół umarłą istotą. – Tak... – przytaknęła w zamyśleniu. – Często czułam się tak, jakbym była na pół umarła. Myślę, że wielu ludzi tak się czuje. Ale można chyba być na pół umarłym i mieć jakieś przyjemności wżyciu?... Pełen zadumy ton jej głosu sprawił, że miałem ochotę krzyczeć z radości. Moje słowa docierały do niej, mówiła o tym. Budziłem ze snu moją śpiącą królewnę. – Musisz być głodna. Napij się wina. Zjedz trochę tej ryby, został jeszcze kawałek. – Napiję się tylko wina i zjem kawałek chleba. – Z serem i z oliwkami. – Nie lubię oliwek. Już ci mówiłam. Zjadła kilka kęsów chleba z serem, po czym odsunęła wszystko na bok. Napiła się wina. Ja także. Nie mogłem nic przełknąć. – Hartley, wiesz, wydaje mi się, że już przekroczyłaś Rubikon. A co jest po drugiej stronie? Wolność, szczęście. – Coś się na pewno stało – powiedziała, zwracając ku mnie spokojniejszą już twarz, wygładzając czoło palcami. Potem przesunęła ręką po policzkach, jak gdyby modelowała swą twarz, czyniła ją spokojną i otwartą. I okazało się, że materiał poddaje się temu modelowaniu. Podnosiło mnie to na duchu. Spostrzegłem znów, że jej dzikość ma w sobie jakiś spokój. – Ale nie to, o czym myślisz. To nie ma nic wspólnego ze szczęściem. Nie zamierzam walczyć z tobą, mój drogi, to znaczy walczyć fizycznie, nie będę próbowała uciekać, nie będę płakać ani krzyczeć. Nie mogę tego robić, chociaż to właśnie czynię w duchu: płaczę i krzyczę. Są takie chwile, nauczyłam się tego, że człowiek musi się poddać. Wiem, co chcesz zrobić i dlaczego. Chcesz, żeby moje małżeństwo rozpadło się z trzaskiem. Ale ono się nie rozpadnie. Jest niezniszczalne. – Mówisz to tak, jak gdyby było więzieniem. – Ludzie jakoś żyją w więzieniach. – Nie wtedy, kiedy mogą się z nich wydostać. – I wtedy także, czasami. Ach... ale ty nic nie rozumiesz. Możesz tylko pogorszyć sytuację. I to właśnie zrobiłeś dziś wieczorem. Słowa te, ton, jakim je wypowiedziała, zabrzmiały okropnie, jakby spokojny sędzia wydawał nieuchronny wyrok. A jednak, pomyślałem, gdyby tak rozpaczliwie i kategorycznie pragnęła odejść, to przecieżby płakała i krzyczała, bo rozsądek by jej mówił, że to by mnie skłoniło do ustąpienia. Skoro jest taka spokojna, choć tak tragizuje sytuacje, chyba troszeczkę jest zadowolona z tego, że ją zmusiłem do pozostania. Bez wątpienia pomieszały jej się pechowo uczucia, tworząc groch z kapustą. W kuchni zrobiło się teraz trochę ciemniej. Tytus wszedł frontowymi drzwiami i stanął przy piecyku. Nie patrzył na nas. Znalazł talerz z resztą ryby. Nagle mi się przypomniało, że Gilbert nadal tkwi na swym posterunku. – Idź, powiedz Gilbertowi, żeby tu przyszedł – krzyknąłem do Tytusa, który właśnie znikał w sieni z talerzem z resztą potrawki. – Czeka w samochodzie koło wieży. A potem zamknij frontowe drzwi na klucz. Nalałem Hartley jeszcze trochę wina. Było coś zatrważającego w jej pełnym rezygnacji spokoju. Czy uważała, że w końcu zdecyduję się odwieźć ją do domu? Może obawa przed taką perspektywą czyniła ją tak spokojną? Nie od razu dotarło do mnie to, co powiedziała. Wstałem, zamknąłem drzwi wyjściowe i klucz schowałem do kieszeni. Nie byłem wcale pewny, czy Ben nie zjawi się jeszcze tego wieczoru, ale czułem się teraz taki silny, że prawie nie dbałem o to, czy się zjawi, czy nie. Usłyszałem, że Gilbert wraca, skarżąc się głośno Tytusowi. Zgrzytnął w zamku drzwi frontowych przekręcany klucz. Zapaliłem świecę i zaciągnąłem zasłony, chociaż na dworze było jeszcze widno i świecił ogromny, ale przesłonięty mgiełką księżyc w kolorze sera wensleydalskiego. Po raz pierwszy byłem z Hartley i nie mieliśmy ściśle ograniczonego czasu. Uczucie, że jesteśmy sami, że mamy przed sobą wiele godzin, było niesamowite. Nie posiadałem się z radości, a jednocześnie wydawało mi się to całkiem nierealne. Napiłem się jeszcze wina. – Hartley, chyba nigdy nie czułem się w pełni szczęśliwy od czasu... kiedy odeszłaś ode mnie. Nie wyobrażasz sobie, jak ja wtedy cierpiałem. Byliśmy szczęśliwi, prawda? Wtedy, gdy jeździliśmy na rowerach. Mieliśmy cudowną, radosną, wspaniałą młodość, taką, jaka młodość powinna być. Nigdy nie kochałem nikogo innego. Dlatego właśnie naprawdę powinnaś mi wybaczyć, że teraz posuwam się aż do tego... – Mówiłem lekkim tonem, miałem nadzieję, że w ten sposób skłonię ją do tego, żeby była dla mnie łaskawsza. O Boże, pomyślałem, żebym tak odnalazł ją podczas wojny, żebym się kiedyś na nią natknął gdzieś na ulicy w Leicester! Z szybkością przesuwającej się taśmy filmowej ujrzałem nagle w wyobraźni, jak ją spotykam, a ona mi mówi, że jej małżeństwo to pomyłka. A jeszcze lepiej byłoby, gdyby Ben zginął podczas wojny bohaterską śmiercią... nawet zacząłem się zastanawiać, jak wytłumaczyłbym to Klementynie, kiedy Hartley odezwała się znowu. – Dziwi cię pewnie, że jestem taka spokojna. Czasem ogarnia mnie taki spokój, bo czuję, że moja wędrówka już niedługo... – Co to znaczy? – Czasami pragnę, żeby on... – Żeby co? Czy on ci groził? – Nie, nie... nie to chciałam powiedzieć. – Więc co miałaś na myśli? Słuchaj, ty nie możesz do niego wrócić, ja ci nie pozwolę, nawet jeśli nie chcesz zostać ze mną. – Ale co ja sobie wyobrażałem? Że co z nią zrobię? Załatwię jej pracę w jakiejś kwiaciarni? – Hartley, musisz zostać ze mną i z Tytusem, tu jest twoje miejsce. Niezależnie od wszystkiego przychodząc tutaj, do mnie, Tytus potwierdził przypuszczenie Bena, że jest moim synem. – Dopiero teraz przyszło ci to do głowy? – Och, Hartley, bądź dla mnie miła, nie zachowuj się jak ktoś obcy. Przyznaj, powiedz, że nigdy nikogo naprawdę nie kochałaś oprócz mnie... i w końcu wróciłaś do domu. Tej nocy, kiedy cię ujrzałem w świetle reflektorów samochodowych, szłaś tutaj, musiałaś tu przyjść. Powiedz, że mnie kochasz, powiedz, że wszystko będzie dobrze, że będziemy szczęśliwi. Jezu, czy ty nie chcesz w końcu być szczęśliwa i żyć z człowiekiem, który cię kocha, jest dla ciebie dobry i wierzy w to, co mówisz? Hartley, spójrz na mnie. Nie, chodź tu do mnie, nie wiem, dlaczego siedzimy jak głupi przy tym stole. Wziąłem świecę i pociągnąłem Hartley za sobą do „czerwonego pokoiku”. Zasłoniłem okno i usiadłem w fotelu. Chciałem, by usiadła mi na kolanach, ale ona zsunęła się na podłogę u moich stóp i wzięła mnie za rękę. Wolno, ostrożnie zacząłem ją całować, potem pieściłem jej piersi. Zachowywaliśmy się jak dzieci, jak nastolatki. Pragnąłem jej, ale było to pożądanie cudowne, nie dające się odróżnić od czystej miłości, pełne czci, silne, a jednocześnie opiekuńcze. Było to pożądanie młodego, niezręcznego, niedoświadczonego i pełnego pokory chłopca. Nie wiedziałem, jak ją objąć, co zrobić, żeby jej suche wargi odpowiedziały na mój pocałunek. W końcu i ja się położyłem na podłodze, objąłem ją tak, że przywarła do mnie całym ciałem, i zapytałem, patrząc jej z zakłopotaniem w oczy: – Hartley, kochasz mnie, prawda, kochasz mnie? – Och, tak... jakież to ma znaczenie? – Jesteśmy sobie bliscy, znamy się tak dobrze. – Tak, to dziwne, ale wydaje mi się, że w pewnym sensie nikt inny nie jest mi tak bliski. Chyba dlatego, że byliśmy tacy młodzi, kiedy się poznaliśmy. Później, w starszym wieku, nie można już tak dobrze poznać człowieka, a może tylko ja nie potrafiłam... – Ty znasz mnie, ja znam ciebie. – Czułam się tak, jak gdybym nie istniała, jak gdybym była niewidzialna, oddalona wiele, wiele mil od świata. Nie wyobrażasz sobie, jak bardzo samotna byłam przez całe życie. I nikt nie jest temu winny, tylko ja sama. – Ja cię widzę, Hartley, istniejesz, jesteś przy mnie. Kocham cię, Tytus cię kocha. Będziemy już odtąd razem, wszyscy troje. – Tytus już dawno przestał mnie kochać. – Zaczęła płakać. – Nie płacz. On cię kocha, wiem o tym, bo mi to sam powiedział. Wszystko będzie dobrze teraz, kiedy się uwolniłaś od tego strasznego człowieka. Dotykałem łez, które powoli spływały po jej policzkach, i w końcu Hartley, odpychając mnie od siebie, zaczęła jednocześnie głaskać mnie pieszczotliwie po twarzy. – Och, Charles... Charles... jakie to wszystko dziwne. – Widzisz, znów jest tak jak dawniej... jak wtedy kiedy leżeliśmy w lesie... Hartley, będziesz ze mną wreszcie tej nocy? Musimy należeć do siebie. Nie możemy tak tu leżeć przez całą noc, prawda? Zesztywniała nagle i usiadła. – To przez to wino. Nie jestem przyzwyczajona... muszę być pijana... pijana... – Tylko nie każ mi się teraz odwozić do domu! Jest na to o wiele za późno, pod każdym względem! Uklękła, a potem stanęła sztywno na nogach. Ja także się podniosłem i stanąłem przed nią, lekko dotykając palcami jej łokci. – Charles, nie wiesz, coś ty zrobił!! Oczywiście, że wrócę jutro do domu. A teraz muszę się przespać. Chcę się położyć. Sama. Chciałabym umrzeć w tym śnie, chciałabym uciec stąd i wpaść do morza. – Co za bzdury! Umiesz pływać? – Nie. – Chodźmy na górę, ale obiecaj mi, że nie uciekniesz w nocy. – Jutro muszę tam wrócić. To jeszcze jeden dowód mojej głupoty. Och, jakaż ja jestem głupia, zawsze taka byłam, nie powinnam w ogóle wychodzić z domu. Nie jestem na ciebie zła, to wszystko moja wina, tylko moja. Tak, chyba cię kocham, nigdy o tobie nie zapomniałam i kiedy cię zobaczyłam, wszystko wróciło... ale to dziecinada, to całkiem nie z tego świata. Nigdy nie było na tym świecie miejsca dla naszej miłości. W przeciwnym wypadku, nasza miłość zwyciężyłaby i nigdy byśmy się nie rozstali. Właściwie to nie ja odeszłam, to ty odszedłeś, choć nie pamiętasz, jak to się stało... a teraz nie ma już miejsca dla naszej miłości na tym świecie... to wszystko nie ma sensu, jest niestosowne, to jakiś sen, znaleźliśmy się w krainie snów i jutro musimy ją opuścić. Powiedziałeś, że to zrządzenie losu, ale nie w takim sensie, o jakim myślisz. To jest zły los, mój los. To ja w jakimś sensie do tego doprowadziłam, ja wprowadziłam ten zamęt, ja stałam się przyczyną tej koszmarnej sytuacji. Dlaczego tu przyjechałeś? To ja w jakimś sensie to sprawiłam. Czasami ludzie zostają zwabieni na zagładę, nie czeka ich dobro, lecz nieszczęście i śmierć. I właśnie to robię przez całe życie. Nie mam domu, nie mam dziecka, tylko same koszmary. Przypomniałem sobie słowa Tytusa: „Ona jest trochę fantastką”. A poza tym była kompletnie pijana. Z pewnością nie miałoby sensu kwestionowanie jej bezsensownych słów. Przytuliłem ją mocno do siebie. – Przestań, Hartley, staruszko kochana, przestań, moja maleńka. Nie odszedłem od ciebie, w każdym razie nie tak, jak myślisz. Wiesz, że to tylko wymówki! Znajdzie się miejsce dla naszej miłości na tym świecie, zobaczysz. Teraz, kiedy już tu jesteś, wszystko jest naprawdę bardzo proste. Zaczekaj tylko do rana, kiedy się rozwidni, nabierzesz odwagi. Chodź ze mną na górę, będziesz spała, gdzie zechcesz. Ze świecą w ręku przeprowadziłem ją przez kuchnię. Kiedy podeszliśmy do schodów, dostrzegłem światło pod drzwiami frontowego pokoju, gdzie spał Tytus, i usłyszałem jakieś głosy. Kiedy pomyślałem, że Tytus i Gilbert siedzą przy świecy na poduszkach rozłożonych na podłodze, poczułem ukłucie zazdrości. Weszliśmy z Hartley na górę. Pokazałem jej, gdzie jest łazienka, zaczekałem pod drzwiami, a potem zaprowadziłem ją do swojej sypialni. Wiedziałem, że nie będzie ze mną spała. Uważałem, że lepiej zostawić ją teraz samą. Ogarnęło ją jakieś zabobonne przerażenie, które przekształciło się w przemożne pragnienie pogrążenia się w nieświadomości. – Chce mi się spać, muszę zasnąć, tylko sen ma jakieś znaczenie, sen. Będę spać. Miałem na tyle rozsądku, że przewidziałem taką sytuację i posłałem Hartley na podłodze w środkowym pokoju na piętrze, na materacu z mojej kanapy. Przyniosłem tu świecę, zapałki, nawet nocnik. Zaproponowałem swoją piżamę, ale Hartley położyła się od razu w sukience i naciągnęła koc na głowę, jakby nakrywając swoje zwłoki. Chyba natychmiast zasnęła; była to szybka ucieczka w zapomnienie chronicznie nieszczęśliwej osoby. Wycofałem się z pokoju, zamknąłem drzwi, przekręciłem cicho klucz w zamku. Nigdy nie zapomnę koszmarnej sceny, jaką sobie wyobraziłem: doprowadzona do rozpaczy kobieta biegnie, by utopić się w morzu. Znalazłszy się w swojej sypialni, zrzuciłem szybko buty i dałem nura do łóżka. Byłem kompletnie wyczerpany, lecz sądziłem, że tak podekscytowany nie będę mógł zasnąć. Myliłem się. Już po kilku sekundach spałem jak zabity. Kiedy się obudziłem nazajutrz, wydawało mi się, że żyję w zupełnie innym świecie, i to świecie strasznym, podobnie jak w pierwszym dniu wojny. Odczuwałem też radość, nadzieję, ale przede wszystkim lęk oraz jakiś zamęt w głowie, jak gdyby nagle się załamała dogłębna logika wszechświata. Czego to byłem taki pewny, w co tak ufałem? Do czego właściwie zmierzałem? Czy wczoraj uczyniłem coś szalonego, coś przerażającego, dopuściłem się jakiejś zbrodni po pijanemu, uświadomionej dopiero po wytrzeźwieniu? Należało się także spodziewać wizyty Bena. Już sama obecność Hartley w tym domu wydawała się snem, toteż kwestia przeżycia przez nią nocy stanęła teraz pod znakiem zapytania. Czułem się jak dziecko, które spieszy rankiem do klatki z ulubionym zwierzątkiem, obawiając się, że zastanie tylko jego martwe ciałko. Ze ściśniętym gardłem i bijącym sercem wybiegłem na korytarz, rozsunąłem gwałtownie zasłonę z paciorków, cicho otworzyłem drzwi z klucza i zapukałem. Nikt nie odpowiadał. Czyżby Hartley umarła w nocy jak pojmane zwierzę? A może udało jej się jakoś wymknąć i się utopiła? Uchyliłem drzwi i zajrzałem do pokoju. Nie uciekła i nie spała już. Oparła poduszki o ścianę i leżała na materacu z głową ułożoną wysoko, z kocem naciągniętym aż po nos. Spoglądała na mnie spod opuszczonych powiek. Poruszyła lekko głową. Zauważyłem, że drży. – Hartley, kochanie, dobrze się czujesz? Spałaś? Było ci ciepło? Odsunęła nieco koc, jej usta poruszyły się lekko. – Hartley, zostaniesz ze mną na zawsze. To pierwszy dzień naszego nowego życia, prawda? Och, Hartley... Zaczęła bardzo niezdarnie podciągać się do góry, oparła się plecami o ścianę, nadal kryjąc twarz pod kocem. Nie patrząc na mnie, wymamrotała: – Muszę wracać do domu. – Nie zaczynaj znowu od początku. – Przyszłam bez torebki, nic ze sobą nie zabrałam. Nie mam kosmetyków ani nic... – O Boże, czy to ma jakieś znaczenie? Widziałem, że dla niej ma. W bladym ponurym porannym świetle, które sączyło się przez okno do saloniku, Hartley wyglądała okropnie. Twarz miała nabrzmiałą, cerę tłustą, czoło pofałdowane, wokół ust pełno zmarszczek. Rozczochrane włosy, wysuszone i silnie skręcone, wyglądały jak stara peruka. Kiedy tak na nią patrzyłem, poczułem przypływ nowej siły, mieszaniny litości i czułości. A gdy myślałem o tym, żeby okazać, jak niewielką wagę przywiązuję do jej wyglądu i bezradności, zapragnąłem, by moja tytaniczna miłość została poddana jeszcze cięższym próbom. – Wstawaj, staruszko – powiedziałem. – Podnieś się. Zejdziemy na dół na śniadanie. A potem wyślę Gilberta do „Nibletts” po twoje rzeczy. To całkiem proste. – Miałem przynajmniej nadzieję, że jej się to także wyda proste. Podniosła się powoli, najpierw na czworaki, a potem stanęła na nogi. Jej żółta sukienka była okropnie pognieciona. Hartley bezskutecznie próbowała ją wygładzić. Z całej jej postaci emanowało zawstydzenie, nieporadność ciężko doświadczonej osoby. – Zaczekaj, pożyczę ci swój szlafrok. Mam jeden bardzo ładny. – Pobiegłem do łazienki i przyniosłem swój najlepszy szlafrok, z czarnego jedwabiu w czerwone rozetki. Hartley stała w drzwiach pokoju, przyglądając się zasłonie z paciorków. – Co to jest? – zapytała. – Nie wiesz? Zasłona z koralików. A teraz włóż to na siebie. Pamiętasz, tu jest łazienka. Pozwoliła, bym pomógł jej włożyć szlafrok, po czym wolno weszła do łazienki. Usiadłem na schodach i czekałem. Kiedy ukazała się w drzwiach, zobaczyłem, że wraca do swojego pokoju. Poruszała się ciężko jak stara kobieta. – Zaczekaj, przyniosę ci grzebień. Albo chodź do mojego pokoju i skorzystaj z lustra, tam jest widniej. Hartley weszła z powrotem do swojego pokoju. Przyniosłem jej grzebień i ręczne lusterko. Uczesała się, nie patrząc w nie, po czym znowu usiadła na materacu, gdyż w tym pokoju nie było żadnych mebli; stolik, który Tytus wydostał ze szczeliny w skałach, nadal stał na dole. – Nie zejdziesz na dół? – Nie, zostanę tutaj. – Przyniosę ci coś do jedzenia. – Źle się czuję. To po tym winie. – Napijesz się herbaty czy kawy? – Okropnie się czuję – powtórzyła. Znowu się położyła i naciągnęła na siebie koc. Popatrzyłem na nią z rozpaczą i wyszedłem. Zamknąłem drzwi, przekręcając klucz w zamku. Nie wykluczałem możliwości, że po tym pokazie apatii może się nagle zerwać, wybiec z domu i zniknąć pośród skał, a potem rzucić się do morza. Kiedy zszedłem na dół, Gilbert siedział przy kuchennym stole. Na mój widok podniósł się z szacunkiem. Tytus stał przy kuchence; gotował jajka. Doskonale dawał sobie radę z kuchenką. Sprawiał wrażenie całkiem zadomowionego. Ucieszyło mnie to, a jednocześnie zrobiło mi się jakoś nieprzyjemnie. – Dzień dobry, panie mój i władco – powitał mnie Gilbert. – Cześć, tatku! Nie spodobał mi się ten żart Tytusa. – Jeśli już musisz zwracać się do mnie w sposób tak familiarny, to mam na imię Charles. – Przepraszam, panie Arrowby. Jak się dziś czuje moja matka? – Och, Tytus, Tytus... – Zjedz jajko smażone – zaproponował Gilbert. – Zaniosę jej herbatę. Jaką ona pije? Z mlekiem? Z cukrem? – Nie pamiętam. Postawiłem na niewielkiej tacy herbatę, mleko, cukier, chleb, masło, dżem pomarańczowy i zaniosłem to wszystko na górę. Balansując z trudem tacą, otworzyłem drzwi. Hartley nadal leżała pod kocem. – Popatrz, jakie pyszne śniadanie. Popatrzyła na mnie z niemal teatralnie zbolałą miną. – Zaczekaj, przyniosę stolik i krzesło. Zbiegłem jeszcze raz na dół, przyniosłem stolik i krzesło. Postawiłem na stoliku śniadanie. – Chodź, kochanie, bo herbata ci ostygnie. Spójrz, przyniosłem ci prezent. Ten śliczny kamyk, najpiękniejszy, jaki znalazłem na brzegu morza. – Położyłem obok jej talerza elipsoidalny kamyk, pierwszy, który znalazłem, ozdobę mojej kolekcji. Był wielkości dłoni, nakrapiany różowo, nieregularnie pokreślony białymi pręgami tworzącymi wzór, przed którym Klee i Mondrian musieliby się pokłonić do ziemi. Hartley zbliżyła się wolno, na czworakach, a potem stanęła przy stoliku, otulając się szlafrokiem. Nie spojrzała nawet na kamyk, nie dotknęła go. Wziąłem ją w ramiona i ucałowałem najpierw przypominające perukę włosy, a potem ciepłe, osłonięte jedwabiem ramię. Uwolniwszy ją z objęć, znowu przekręciłem klucz w zamku. Dobrze, że przynajmniej przestała mówić o swoim powrocie do domu. Niewątpliwie była przestraszona i jeżeli bała się teraz myśleć o tym, że chce wracać, to każda godzina spędzona tu pomoże mi osiągnąć mój cel. Ale przerażała mnie ta apatia i wyzierające z oczu Hartley cierpienie. I nie zdziwiłem się wcale, że napiła się tylko trochę herbaty i nic nie jadła. Popatrzyłem na zegarek. Nie było jeszcze ósmej. Zacząłem się zastanawiać, kiedy się zjawi Ben i jak się zachowa. Hartley wspominała, że Ben zatrzymał swój wojskowy pistolet. Przypomniałem sobie to teraz i zrobiło mi się nieswojo. Zszedłem do kuchni, żeby wydać dyspozycje Gilbertowi, który jadł właśnie jajka smażone z grzankami i pomidorami pieczonymi na ruszcie. – Gdzie chłopak? – Poszedł popływać. Jak tam Hartley? – Och, okropnie. To znaczy, chciałem powiedzieć: w porządku. Słuchaj, Gilbert, czy mógłbyś wyjść przed dom i stanąć na warcie? Zgoda, skończ najpierw śniadanie. Dobrze się czujesz, prawda? – Co to znaczy, że mam stanąć na warcie? – zapytał Gilbert podejrzliwie. – Po prostu stój albo, jeśli chcesz, siedź na drodze na końcu grobli. Jak zobaczysz, że on nadchodzi, przyjdziesz i powiesz mi. – Jak ja go poznam? Po pejczu? – Rozpoznasz go bez trudu. – Opisałem mu szczegółowo Bena. – A jeśli on się na mnie rzuci albo coś w tym rodzaju? Nie może być chyba bardzo zadowolony. Mówiłeś, że to chuligan, zbir. Kocham cię, mój drogi, ale nie mam zamiaru się bić. – Nikt nie będzie się bił. – Taką miałem przynajmniej nadzieję. – Mogę posiedzieć w samochodzie – zdecydował Gilbert. – Będę siedział w samochodzie z zamkniętymi drzwiami i obserwował drogę. Kiedy go zobaczę, zatrąbię. Uznałem, że pomysł jest niezły. – Dobrze, ale się uwijaj. Wyszedłem tylnymi drzwiami, przeszedłem przez trawnik i po skałach dotarłem aż do urwiska. Zdążyłem jeszcze dostrzec długie blade nogi Tytusa wznoszące się ku niebu, w chwili kiedy dawał nurka do zielonej wody. Przypomniał mi się Ikar Breughla. Absit omen. [(łac.) – Oby nie w złą godzinę.] Nie miałem ochoty na kąpiel, nie chciałem zresztą, żeby Ben zastał mnie bez spodni, a poza tym jestem zarozumiały i nie chciałem, żeby zobaczył, że mam trudności z wydostaniem się na brzeg. Tytus da sobie oczywiście radę. Muszę pamiętać, żeby przymocować nową linkę do skalnych stopni. Słońce stało już wysoko, morze w pobliżu skał było jasnozielone, a dalej od brzegu połyskliwie lazurowe, mieniło się i migotało. Na powierzchni wody unosiły się jak gdyby wielkie białe płachty. Horyzont tworzył jedną złocistą linię. Dosyć duże, bardzo gładkie, powolne fale podpływały ku mnie i cicho pieniły się pośród skał; była jakaś ukryta groźba w tym pełnym wdzięku, ale jakby maszynowo napędzanym, silnym, regularnym ruchu wody. Czekałem z niecierpliwością, kiedy Tytus skończy pływać. Nie miał prawa w tak krytycznym momencie szukać rozrywki. Kiedy mnie zobaczył, pomachał mi ręką, ale najwyraźniej się nie śpieszył. Krzyknął, żebym wskoczył do wody, pokręciłem jednak przecząco głową. Bardzo pragnąłem, żeby Tytus wyszedł już na brzeg, częściowo dlatego, że chciałem zatrzeć dosyć niemiłe wrażenie, jakie pozostawiła nasza niemądra wymiana zdań w kuchni. Poza tym wolałem mieć Tytusa przy sobie ubranego, sprawnego, trzeźwo oceniającego sprawy, kiedy zjawi się ów „dżentelmen”. Właściwie nie wyobrażałem sobie, żeby Ben mógł przyjść i wymordować nas wszystkich, jeśli jednak nie urządzimy małego pokazu siły, może nabrać ochoty, by walnąć mnie w głowę. Jestem wprawdzie dobrze zbudowany i dość silny, lecz nigdy nie byłem mocny w sztuce atakowania. Często zastanawiałem się podczas wojny, jak to jest możliwe, że ludzie po prostu stają naprzeciw siebie i zabijają się nawzajem. I cieszyłem się, że mnie to ominęło. Kiedy tak obserwowałem ponuro delfinowe igraszki Tytusa, przyszło mi też do głowy, że właściwie nie wiem, jak on zareaguje. Dał mi wprawdzie jasno do zrozumienia, że nie znosi swego przybranego ojca, ale młode umysły są nieobliczalne. Spotkawszy się z Benem twarzą w twarz, może stchórzyć albo poczuć nagle współczucie. Mogą też dojść do głosu dawne, głębokie, synowskie uczucia. Czy Tytus mógłby zmienić front? Czy on dobrze zna samego siebie? Nareszcie podpłynął do stromej skały i uchwyciwszy się palcami rąk i nóg, mimo silnego prądu wznoszących się i opadających fal, podciągnął swe nagie ciało do góry, wpełzł na brzeg i położył się, dysząc ciężko, na krawędzi skały. – Tytusie, chłopcze kochany, ubierz się szybko. Masz tu ręcznik. Posłuchał, przyglądając mi się uważnie. – Co się stało? Czy dokądś idziemy? – Nie. Ale obawiam się, że twój ojciec może tu przyjść lada chwila. – Szukając matki? No cóż, chyba tak. Co pan zrobi? – Nie wiem. Nie mam też pojęcia, jak on się zachowa. Posłuchaj, Tytusie, i wybacz mi, proszę, ten mój niezręczny pośpiech. Tyle mam ci jeszcze do powiedzenia. Musimy się trzymać razem, ty i ja... – No tak, ja jestem bardzo ważnym nabytkiem, przynętą, zakładnikiem! – Nie, właśnie że nie. Przyszedłem tu dlatego, żeby ci to powiedzieć. Nie o to chodzi. Chodzi o ciebie. Jesteś mi potrzebny, chcę być twoim ojcem, chcę, żebyś został moim synem, cokolwiek się stanie. To znaczy, nawet jeśli twoja matka nie zechce pozostać ze mną... choć wierzę i mam nadzieję, że zechce... ale nawet gdyby nie zechciała, pragnę, żebyś mnie uznał za swego ojca. – To śmieszne – odpowiedział – uznawać kogoś za ojca, kiedy się jest dorosłym. Nie jestem pewien, jak to się robi. – Czas pokaże, jak to się robi. Musisz po prostu chcieć i okazać dobrą wolę. Proszę cię. Czuję, że łączy nas prawdziwa więź i będzie się ona oczywiście coraz bardziej zacieśniać. Nie myśl, że chcę cię tylko wykorzystać. Nie. Kocham cię. Wybacz, że wyrażam to wszystko tak nieporadnie, ale nie miałem czasu ułożyć sobie bardziej składnej mowy. Czuję, że los albo Bóg, a może jeszcze coś innego ofiarowało nam siebie nawzajem. Nie zmarnujmy głupio tej szansy. Nie pozwólmy, żeby idiotyczna duma, podejrzenia, brak wyobraźni albo i upadek ducha zniweczyły to wszystko. Połączmy odtąd nasze losy. Obojętne, co to dokładnie znaczy i co za sobą pociągnie, bo tego jeszcze na razie nie wiemy. Przyjmiesz moją ofertę? Zechcesz spróbować? Nie przypuszczałem, że wygłoszę tak namiętną tyradę; nie przygotowałem jej sobie. Wpatrywałem się w Tytusa z niepokojem i z nadzieją, że moje słowa zrobiły na nim wrażenie. Ubrał się już i staliśmy na wysokiej skale ponad wodą. Patrzył na mnie przez chwilę ze zmarszczonym czołem, mrużąc oczy, a potem odwrócił wzrok. – W porządku – powiedział. – Przypuszczam... tak... OK. Właściwie czuję się... no cóż, trochę oszołomiony, naprawdę, ale cieszę się z tego, co pan powiedział: że pan pragnie mnie tu zatrzymać dla mnie samego. Nie byłem tego pewien. Chyba... panu wierzę... To śmieszne. Myślałem o panu niemal przez całe życie i zawsze wiedziałem, że kiedyś nadejdzie taki dzień, kiedy będę musiał przyjść i popatrzeć na pana, tyle że ciągle to odkładałem, bo się bałem. Myślałem, że jeśli pan mnie odtrąci... to znaczy pomyśli, że jestem kłamczuch i złodziej, że chcę tylko pieniędzy i że... no cóż, dlaczego nie miałby pan tak właśnie pomyśleć... wszystko jest takie dziwne... to odczułbym to jako ostateczny cios. Nie wiem, jak bym się z tego wykaraskał, czułbym się tak strasznie pohańbiony i musiałbym nosić to brzemię już do końca życia. Tak, wiele ryzykowałem. – Tak, wiele, wszystko jednak skończyło się dobrze, przynajmniej na tym odcinku. Nie będzie między nami nieporozumień. Nie utracimy się nawzajem. – To wszystko stało się tak szybko... – Tak szybko, bo tak powinno być. I dlatego tak nam to łatwo przyszło. – A więc spróbuję, jak pan powiedział. Bóg jeden wie, co to znaczy, ale przyjmuję pańską ofertę i przynajmniej spróbuję... Wyciągnął do mnie rękę, a ja ją uchwyciłem i przez chwilę staliśmy tak naprzeciw siebie, wzruszeni i zakłopotani. I wtedy usłyszałem od strony drogi głośny, natarczywy dźwięk klaksonu samochodu Gilberta. – To on! – Podskoczyłem i zacząłem się gramolić w stronę domu. Tytus wyminął mnie i pomknął szybko po trawie. Kiedy dotarłem do drzwi kuchennych, Gilbert stał, przywierając do nich ciałem. – Jest tutaj – powiedział. – Idzie drogą. Zatrzymał się na chwilę przy drodze na grobli, ale kiedy mnie zobaczył w samochodzie i kiedy zacząłem trąbić, poszedł dalej. – Minął dom? – Może ma zamiar podejść od tyłu, przez skały. – Gilbert był, zdaje się, naprawdę przestraszony. Przebiegłem przez sień i potem drogą na grobli dotarłem do szosy. Ani śladu Bena. Gilbert, bez wątpienia chcąc zabezpieczyć sobie odwrót, zaparkował samochód na samym końcu grobli, tworząc z niego jak gdyby barykadę. Pewnie właśnie dlatego Ben poszedł dalej. Kiedy tak się wahałem i rozglądałem dokoła, usłyszałem nagle głos Tytusa wołającego z drugiej strony domu. Minąłem Gilberta mamroczącego coś na progu i wybiegłem przez kuchnię na trawnik. Tytus stał na wierzchołku jednej z najwyższych skał i pokazywał coś ręką. – Jest tam! O, tam! Widzę go. Zbliża się od strony wieży. Teraz już nie miałem żadnych wątpliwości, po czyjej Tytus stoi stronie. Dzięki Bogu. – Zaczekaj tam – krzyknąłem na niego. – Wyjdę mu na spotkanie. Jeśli będziesz mi potrzebny, zawołam cię. Zacząłem się piąć po skałach, nie tracąc z oka wieży, i w pewnej chwili ujrzałem Bena gramolącego się z imponującą zręcznością w kierunku „Shruff End”. Miejscem, gdzie nasze drogi się zbiegały, był mostek nad „Kotłem Minna” – skalny łuk, pod którym morze wdzierało się do „Kotła”. Jedynie tędy można stosunkowo łatwo dojść od wieży do mojego domu. Obaj z Benem drapaliśmy się po skałach, ślizgaliśmy się po zboczach, zmierzając do tego miejsca spotkania, aż w końcu dotarliśmy do mostka i stanęliśmy naprzeciwko siebie w odległości mniej więcej dziesięciu stóp. Czy nadal znajdujemy się w zasięgu wzroku Tytusa stojącego na wysokiej skale?, pomyślałem z niepokojem. Rozejrzałem się szybko dokoła. Tytus nie mógł nas widzieć. Ben miał na sobie ciemne sztruksowe spodnie, powycierane na kolanach, kupione pewnie w sklepie rybackim, i białą koszulę. Wybrał się bez marynarki, chociaż ranek był chłodny. Czy przywdział ten swój prążkowany strój, żeby mnie przekonać, że nie ma przy sobie broni, czy też ubrał się odpowiednio do walki? Sprawiał wrażenie krzepkiego (spodnie miał trochę za ciasne), skoncentrowanego i bardzo rzeczowego. Okazało się, że rano starannie się ogolił, czego ja nie zrobiłem. Golił się sam jeden w tym nagle opustoszałym domu i, Bóg wie, jakie myśli kłębiły mu się w głowie, kiedy patrzył na swoje odbicie w lustrze. Jego krótko ostrzyżone mysie włosy, duża chłopięca głowa, szerokie ramiona, krępa budowa przywodziły mi na myśl barana albo jakiegoś innego niedużego, ale agresywnego samca. W przeciwieństwie do Bena poczułem się zdecydowanie szczupły, rozlazły, niechlujny, z włosami nie uczesanymi i, jak nagle zdałem sobie sprawę, ubrany w kurtkę od piżamy w paski wyłożoną na spodnie. Podszedłem bliżej do mostka. Ben także. Nadchodził przypływ. Duże, mocne fale tłoczyły się i oblizywały żarłocznie głęboką gładką jamę „Kotła Minna”. Słychać było syczący ryk, ale nie dość głośny, by uniemożliwić nam pertraktacje. Stałem i licząc guziki piżamy, czekałem, żeby Ben zaczął rozmowę. Ryk morza dodawał mi otuchy. Miałem nadzieję, że Bena to irytuje. Hałas uważałem zawsze za swojego sprzymierzeńca. Dopiero teraz zobaczyłem twarz Bena z bliska i w dobrym świetle. Był przystojniejszy, niż myślałem. Miał podłużne brązowe oczy o długich rzęsach i duże ładnie wykrojone usta, które jednak wykrzywiał, może tylko w tej chwili, szyderczy grymas. Brodę miał trochę cofniętą i przechodzącą w grubą szyję. Od razu spostrzegłem, że Ben jest bardzo zdenerwowany i okropnie zły. Przyniosło mi to ulgę. Może on trochę się mnie boi? Może czuje się winny? Poczucie winy rodzi lęk. – Gdzie jest moja żona? – Tutaj, w moim domu. I chce tu pozostać. Tytus także... On nie był moim synem, o czym pan doskonale wie, ale teraz już jest, gdyż go adoptowałem. – Co? – Tak. – Co pan powiedział? Zorientowałem się z jeszcze większą satysfakcją, że Ben jest głuchawy, w każdym razie bardziej głuchy niż ja, i hałas mu przeszkadza. To prawda, że swoje oświadczenie raczej wymamrotałem pod nosem, więc teraz powtórzyłem głośno, niemal obraźliwie wyraźnie: – Ona jest tutaj... tutaj... Tytus także... I tutaj pozostaną. – Przyszedłem, żeby ją zabrać do domu. – Niech pan posłucha. Pan chyba nie wierzy naprawdę w to, że Tytus jest moim synem, prawda? Zapewniam pana, że nie. – Chcę zabrać stąd moją żonę. – Mówię panu coś, co pana powinno zainteresować: Tytus nie jest moim synem. – Nie obchodzi mnie już ta historia. To już skończone. Chcę zabrać Mary. – Ona pragnie tu pozostać. – Nie wierzę panu... pan ją tu trzyma siłą. Pan ją porwał. Wiem, że nie zostałaby tu z własnej woli, wiem. – Przyszła do mnie, przybiegła do mnie, jak przedtem, tego wieczoru, kiedy pan był na tych swoich kursach stolarskich. Czy pan sobie wyobraża, że mógłbym czy też zechciałbym ją zabrać z pana domu siłą? – Zostawiła w domu torebkę. Pan jej nie kocha i ona pana nie kocha. Ona się pana panicznie boi. Dlaczego nie możecie sobie tego powiedzieć szczerze? Dlaczego macie nadal żyd w tym strasznym kłamstwie? – Niech pan wypuści Mary, bo pójdę na policję. – Wyśmieją pana. Wie pan doskonale, że policja nie miesza się do takich spraw. – Chcę zabrać moją żonę. – Ona nie chce do pana wrócić. Ma pana już dosyć. Przyślę samochód po jej rzeczy. – Jakich kłamstw ona panu naopowiadała? – A więc od tej strony pan próbuje? Oczernić ją, zwalić na nią winę? Wspaniale pan sobie poczyna! – To histeryczka, zmyśla sobie mnóstwo rzeczy. Ona nie jest normalna. – Z pewnością doszła do wniosku, że ma już dość pańskiego okrucieństwa. Proszę, niech pan tylko spróbuje iść na policję, zobaczy pan, co się stanie. – Pan nie wie, do czego się pan miesza. Pan niczego nie rozumie. Mary jest moją żoną, kocham ją i mam zamiar ją zabrać do domu. Tam jest jej miejsce i ona tam chce być. Dlaczego pan tu przyjechał i wtrąca się do naszego życia? Dlaczego postanowił pan tu przyjechać, zamieszkać tutaj i nie dawać nam spokoju? Nie chcieliśmy tu pana i nie chcemy. Wiem, co z pana za człowiek, czytałem o panu, zepsuty facet, gówno wart, wszystko pan niszczy, plugawiec jeden. Mary nie jest jedną z dziwek z pańskiego showbusinessu. To uczciwa kobieta, takiej jak ona nie jest pan godzien tknąć. Proszę nas zostawić w spokoju, jeżeli pan nie chce, żebym panu zrobił krzywdę. Ostrzegam: niech pan nas zostawi w spokoju! Ben gorączkowo szukał słów, by wyrazić swą złość, pochylił swą wielką byczą głowę do przodu, ukazując mokre od śliny mocne zęby. Rytmiczny, syczący ryk potężnych fal zaabsorbował mnie na moment; nawet nie patrząc w dół, czułem ich spieniony, kipiący wir w skalnej jamie pod sobą. Uświadomiłem sobie całkiem jasno, wyraźnie czułem całym ciałem, że wystarczy jeden szybki krok do przodu, jeden precyzyjny ruch i zepchnę tego znienawidzonego zbira z krawędzi skały. Może on jest ode mnie silniejszy, ja za to jestem na pewno zwinniejszy od niego. On nie umie pływać; zresztą nawet dobry pływak zginąłby natychmiast w tym gotującym się kotle. Nikt nas nie widzi. Mogę potem powiedzieć, że mnie zaatakował. Wystarczy go pchnąć i wszystkie moje kłopoty się skończą. Kiedy tak nad tym rozmyślałem, utkwiwszy w Benie wzrok, czułem jakby embrionalny ruch swego ciała, chociaż w rzeczywistości wcale się nie poruszałem. Wystarczyło jednak samo spojrzenie, żeby Ben odczytał moje zamiary, jeśli te myśli można nazwać zamiarami, gdyż wiedziałem, że nigdy bym ich nie wprowadził w czyn. Cofnął się na koniec mostka, a ja rozwarłem zaciśnięte dłonie i spuściłem wzrok. Ja także się cofnąłem. – Niech ją pan odprowadzi do domu – powiedział Ben, podnosząc głos, gdyż łoskot wody wyrastał między nami jak ściana. – Niech ją pan odprowadzi jeszcze dziś rano. Jeśli pan tego nie zrobi, to znajdę sposób, żeby pana zniszczyć. Powiadam to panu. Ja nie żartuję. Nic nie odpowiedziałem. – Niech pan się liczy z j e j wolą. Ona chce wrócić do domu – odezwał się nagle, jak gdyby zmieszany i z wahaniem w głosie. – Wiem, że chce. Pan nic nie rozumie. Niech pan nie przeciąga struny. To dla niej jeszcze gorzej. W końcu i tak będzie musiała wrócić. Czy pan tego nie rozumie? – Spieprzaj – szepnąłem niedosłyszalnie. Ben zaczął się wycofywać, ale nagle odwrócił się i krzyknął: – Niech pan jej powie, że wczoraj wieczorem przyprowadziłem psa. Myślałem, że się tak ucieszy. Obserwowałem, jak odchodził. Szedł wolniej, teraz już jak kaleka, wspinał się po skałach, to pojawiając się, to niknąc, aż dotarł niemal do drogi. Otrząsnąłem się z tego transu i ruszyłem z powrotem do domu tak szybko, jak tylko mogłem. Chciałem się upewnić, że Ben naprawdę odszedł. Tytus, który wciąż siedział wysoko na skale, zobaczywszy mnie, pobiegł za mną. Gilbert stał na trawniku przed domem. Zaczęli mnie natychmiast obaj wypytywać, ale ich minąłem. Ruszyli za mną. Wszyscy trzej razem dotarliśmy do szosy na grobli i zbliżyliśmy się do miejsca, gdzie Gilbert zaparkował samochód. Stanęliśmy rzędem za samochodem. Ben zbliżał się drogą w naszym kierunku. Tytus wpatrywał się w niego przez chwilę, a potem odwrócił się i stał tak cały czas, plecami do drogi. Ten gest był wielce wymowny. Ben minął nas z ponurą twarzą, bez słowa, nawet nie spojrzawszy w naszą stronę, i zmierzał niespiesznie w kierunku wioski. – Co się stało? – zapytał Tytus. Teraz widziałem, że jest wstrząśnięty i przestraszony. – Nic. – Jak to nic? – Powiedział to, co miał do powiedzenia. – Co takiego? – Same kłamstwa. Powiedział, że ona jest histeryczką i zmyśla sobie różne rzeczy. – Że jest histeryczką, to prawda – stwierdził Tytus. – Potrafiła czasem histeryzować z godzinę. To było przerażające i zamierzone. – Jeśli zdecydowałeś, że to on jest w końcu twoim ojcem, to możesz iść z nim teraz do domu. Nie zatrzymuję cię. – Niech pan tak nie mówi. Ale mnie jest jej cholernie żal. – Nie chcesz do niej pójść, zobaczyć jej? – Nie... dopóki ona... nie... – Och... – Ogarnęło mnie gwałtowne, mordercze rozgoryczenie. Pobiegłem do domu, po schodach na górę i otworzyłem z klucza drzwi pokoju, w którym zostawiłem Hartley. Siedziała na materacu oparta o ścianę, z kolanami podciągniętymi, otulona moim czarnym szlafrokiem. Popatrzyła na mnie mocno opuchniętymi oczami i zaczęła mówić monotonnym głosem, jeszcze zanim przekroczyłem próg drzwi. – Proszę, pozwól mi wrócić do domu. Chcę iść do domu, muszę tam wrócić, nie mam dokąd pójść, pozwól mi wrócić do domu, proszę. – To jest twój dom, tutaj, ze mną, jesteś w domu. – Puść mnie już, jak możesz być dla mnie taki niedobry. Im dłużej tu pozostanę, tym gorzej. – Dlaczego chcesz wracać do tego znienawidzonego miejsca? Czy on cię zahipnotyzował, czy co? – Chciałabym umrzeć, myślę, że już niedługo umrę, czuję to. Czasami mi się wydaje, że wystarczy, żebym zapragnęła umrzeć, kiedy się kładę spać, i już się nie obudzę. Ale potem budzę się i stwierdzam, że nadal żyję. I takie stwierdzanie każdego ranka, że się jeszcze jest na tym świecie, to piekło. – A więc porzuć to piekło. Brama otwarta i ja ci ją przytrzymuję. – Nie mogę. To piekło jest we mnie. – Och, Hartley, wstań, zejdź na dół, siądź na słońcu, porozmawiaj ze mną, porozmawiaj z Tytusem. Nie jesteś więźniem. Przestań robić z siebie taką kupkę nieszczęścia, bo doprowadzisz mnie do obłędu. Ofiarowuję ci wolność, szczęście. Zabiorę ciebie i Tytusa do Paryża, do Aten, do Nowego Jorku, dokądkolwiek zechcesz. – Chcę wrócić do domu. – Co się z tobą dzieje? Wczoraj nie byłaś taka. – Myślę, że umrę. Czuję to. Unikała mego wzroku, w jej oczach pojawił się defensywny chłód właściwy tym, którzy postanowili zabić w sobie wszelką nadzieję. Dni, które potem nastąpiły, były najdziwniejsze ze wszystkich, jakie pamiętam. Hartley odmówiła zejścia na dół. Kryła się w swoim pokoju jak chore zwierzę. Zamykałem drzwi na klucz z obawy, żeby nie uciekła i nie utopiła się, nie pozostawiałem jej świecy ani zapałek, żeby się nie spaliła. Bez przerwy czuwałem nad jej bezpieczeństwem i zdrowiem, a mimo to nie miałem śmiałości siedzieć przy niej przez cały czas czy choćby trochę dłużej, właściwie nie wiedziałem zupełnie, jak się mam wobec niej zachowywać. Zostawiałem ją samą na noc, a te noce były długie, gdyż kładła się spać wcześnie i szybko zasypiała (słyszałem jej chrapanie). Dużo spała, zarówno w nocy, jak i po południu. Ten niosący zapomnienie sen był przynajmniej jej nowym przyjacielem. Tymczasem ja obserwowałem ją i czekałem; starałem się opracować sobie pewną teorię, która pozwoliłaby mi w najwłaściwszy sposób regulować przerwy między wizytami w jej pokoju. Odprowadzałem ją w milczeniu do łazienki i wiele czasu spędzałem, siedząc na straży pod drzwiami na korytarzu. Położyłem kilka poduszek w pustej alkowie, w miejscu gdzie, jak mi się śniło, były tajemne drzwi, w których pani Chorney się pojawia, żeby objąć znów w posiadanie swój dom. Siadywałem na tych poduszkach, obserwowałem drzwi pokoju Hartley, nasłuchiwałem. Czasami, słysząc jej chrapanie, pozwalałem sobie na krótką drzemkę. Oczywiście, często siadywałem przy niej w pokoju, rozmawiając albo próbując nawiązać rozmowę, albo milcząc. Klęczałem przy niej, głaskałem jej dłonie, włosy, pieściłem ją tak, jak można pieścić małego ptaszka. Chodziła bez pończoch i boso, upierała się jednak, by nosić mój szlafrok na sukience. A jednak dzięki tym ograniczonym kontaktom zdołałem poznać ukradkiem jej ciało – jego ciężar i masę – cudownie krągłe piersi, pełne ramiona, uda. Chętnie bym się z nią przespał, ale się opierała, niwecząc każdą, nawet najmniejszą próbę rozebrania jej. Denerwowała się, że nie ma kosmetyków, więc wysłałem Gilberta do wioski, żeby kupił wszystko, czego potrzebowała, i w mojej obecności umalowała twarz. To drobne ustępstwo na rzecz próżności wydawało mi się oznaką budzącą nadzieję, że wraca do normalnego życia. Ale nadal lękałem się jej i o nią. Moja spokojna odmowa pozwolenia na powrót do domu była wystarczającym gwałtem. Obawiałem się, że jakakolwiek dalsza presja może w niej obudzić wrogość w stosunku do mnie albo spowoduje jeszcze większe zamknięcie się w sobie. A to doprowadziłoby mnie do takiego stanu, w jakim ona w tej chwili się znajdowała: chwilami wydawało mi się, że jest obłąkana. Tak więc trwaliśmy razem w tym zwariowanym, tajemniczym, niepewnym stanie wzajemnej tolerancji. Ona co jakiś czas powtarzała, że chce wrócić do domu, ale przyjmowała moją zdecydowaną odmowę w sposób bierny. I to było pocieszające. Oczywiście, z każdą godziną musiał wzrastać jej lęk przed powrotem i już to budziło moją nadzieję. Z pewnością będzie musiał nadejść taki moment, kiedy nagromadzi się w niej tyle tego lęku, że w końcu mi ulegnie. Od czasu do czasu udawało nam się nawet nawiązać rozmowę. Kiedy próbowałem przypomnieć jej dawne lata i ona czasem reagowała. Niekiedy podczas tej „kuracji” wydawało mi się, bo kochałem ją i było mi jej serdecznie żal, że robię postępy. Kiedyś ni stąd, ni zowąd zapytała: – Co się stało ze stryjenką Estellą? Nie przypominałem sobie, żebym Hartley coś mówił o niej. Rodzinę mego stryja traktowałem zawsze jak tabu. Innym razem oświadczyła: – Filip nigdy cię nie lubił. Filip to był jej brat. – Co on teraz robi? – zapytałem. – Zginął na wojnie – odparła. I dodała: – Właściwie to ty byłeś moim bratem. Nigdy mnie nie pytała o nic, co miało związek z moją pracą w teatrze, i ja nie próbowałem opowiadać o tym. Myślę, że jej to naprawdę nie interesowało. W każdym razie zdałem sobie sprawę, że nie bardzo albo nawet wcale nie żałuje, że nie wyszła za sławnego człowieka. Raz czy dwa zapytała, czy znałem jakiegoś sławnego aktora, ale najwyraźniej niewiele wiedziała o teatrze i nie śledziła moich wypowiedzi. Kiedyś zapytała: – Znałeś aktorkę, która nazywała się Klementyna Makin? Po chwili zastanowienia odpowiedziałem: – Tak, znałem ja dobrze. Ona mnie kochała. Przez jakiś czas mieszkaliśmy razem. – To znaczy... – Była moją kochanką. – Ależ ona musiała być o wiele starsza od ciebie! – Tak, lecz to chyba nie miało wielkiego znaczenia. – To musiała być już stara kobieta! W chwilę potem Hartley zaczęła płakać i pozwoliła mi się objąć ramieniem. Nigdy już później nie wspominała o Klementynie. Był to jeden z tych momentów, kiedy z miłości i litości zdawała się wyłaniać nadzieja. Często rozmyślałem o tym, że tak wiele się dzieje w świadomości Hartley i że historia jej życia jest długa jak moja, a ja nigdy jej nie poznam, nigdy nie będę miał dostępu do niej, do duszy tej tajemniczej istoty. Oczywiście, niecierpliwiłem się. Spodziewałem się, że kiedy minie okres rozpaczy, stanę się jej potrzebny, a nie mając nikogo innego, będzie musiała zdać się na mnie całkowicie. Prawdę mówiąc, przez to, że się nie załamała, czułem się tak strasznie zagubiony. W głębi ducha spodziewałem się, że Tytus mi jakoś pomoże, ale nie miał na to ochoty. A może nie potrafił? Wydawało mi się, że on niemal boi się Hartley. Przerażała go jej sytuacja, jej uwięzienie, jej straszna bezradność i to, co myślał ojej stanie umysłowym. Nie mógł znieść jej poniżenia i nie chciał mieszać się do całej tej sprawy. Zdawało mi się, że cała ta sprawa, ta moja „gra”, ten mój „wymysł”, jak to nazywał, budziły w nim mieszane uczucia obrzydzenia i jakiejś współwiny. I bez wątpienia jakoś pośrednio lękał się Bena. Skarżył się też na zapach w pokoju Hartley i twierdził, że nie ma tam czym oddychać, a jednocześnie czuł się zbyt skrępowany i nie mógł się zmusić do tego, by nakłonić matkę, żeby opuściła pokój. Prosił mnie zawsze, żebym pozostał w pokoju, kiedy z nią rozmawiał, a kiedy go zostawiałem samego, uciekał. Przypuszczam, ze nie potrafili rozmawiać o Benie, a tak niewiele mieli tematów, które nie wiązałyby się w jakiś sposób z tym „dżentelmenem”. Zauważyłem także, że Tytus otacza tajemnicą to, co robił od chwili, kiedy opuścił dom. Bardzo niechętnie odpowiadał na pytania, które mu zadawałem w tej sprawie, i te jego wymijające odpowiedzi automatycznie uniemożliwiały poruszanie również tego tematu w czasie naszych rozmów. Hartley nie okazywała zbytniego zainteresowania tym, co Tytus wtedy robił. Rozmawiali niemal uprzejmie. Przynajmniej pierwszego dnia. Potem już Tytus coraz bardziej niechętnie ją odwiedzał, a że Hartley stawała się coraz bardziej podniecona, nie kwapiłem się, by go do tego zmuszać. Nie mogłem też przywyknąć do tego, że on ją nazywał „Mary”. – Mary, dlaczego nie wyjdziesz na słońce? Tu jest zimno. – Nie, dziękuję. – Lepiej się czujesz? Nie wiem, skąd wytrzasnął to wygodne przekonanie, że Hartley jest chora. Słyszałem, że z wyraźną przyjemnością prowadzili banalną rozmowę o bungalowie. Ale pewnie nie bardzo nawet wiedzieli, o czym mówią. – I jest tam ładny ogródek? Nie mieliśmy właściwie ogródka, kiedy mieszkaliśmy pod numerem trzydziestym czwartym. Przypominał raczej podwórko. – Tak, ten pod trzydziestym czwartym raczej przypominał podwórko. – Zawsze wspominam stary magiel w szopie. Pamiętasz ten stary magiel? – Tak. – Więc teraz możesz hodować róże? Zawsze o tym marzyłaś. – Tak, mamy mnóstwo róż, we wszystkich kolorach. – Az okna widać morze? Pamiętasz, mówiliśmy, że byłoby tak przyjemnie, gdyby z okna było widać morze? Nie potrafiłem ocenić, jakie znaczenie miały dla Hartley te rozmowy. Zdawałem sobie sprawę, że byłem naiwny, wyobrażając sobie, iż matka i syn padną sobie od razu w objęcia i natychmiast odnajdą język miłości. No cóż, może to właśnie ich język miłości? Kochali się, nie miałem co do tego wątpliwości, ale oboje byli zdumiewająco skrępowani i niewiele mieli sobie do powiedzenia. Właściwie dialog niezręcznie i na siłę prowadził Tytus. Szybko, ku mojej uldze, wyczerpali temat: uroki bungalowu. Najbardziej udane rozmowy składały się z dziecinnie prostych wspomnień dotyczących błahych szczegółów domów i ogrodów z czasów dzieciństwa Tytusa. – Pamiętasz tę dziurę w płocie, przez którą wyglądałem, kiedy mieszkaliśmy pod trzydziestym siódmym? – Tak... – Stawałem na skrzynce, prawda? – Tak, na skrzynce. Dlaczego nie potrafili ze sobą rozmawiać? Czy jej uczucie dla Tytusa, a Tytusa dla niej wygasło przez te lata? Przerażała mnie ta myśl. Potem dopiero zrozumiałem, że to oczywiście cała ta sytuacja, którą stworzyłem i podtrzymywałem, zamykała im usta. Okres, w którym więziłem u siebie Hartley, rozciąga się wydatnie w mojej pamięci, jak gdyby właśnie w nim zawierała się cała tragedia, wszystkie przeżycia, wszystkie zmiany, nagłe niespodzianki, rozwój i zwroty sytuacji, i kryzysy. W rzeczywistości trwało to tylko cztery czy pięć dni. Jednakże w ciągu tych kilku dni naprawdę bardzo wiele się wydarzyło, wiele się zmieniło, wiele przeżyliśmy dramatycznych momentów. To dziwne, że już drugiego dnia przestałem się tak bardzo przejmować Benem. Oczywiście, nie zapomniałem o nim i czekałem na niego. Starannie zamykałem na noc drzwi. Zacząłem nawet się obawiać, że Ben mógłby podpalić mój dom, i ta przerażająca myśl ciągle mnie prześladowała. W końcu Ben był przecież ogniomistrzem. Ale przestałem mieć obsesję na jego punkcie, może dlatego, że udało mi się psychicznie uwięzić samego siebie, i niebezpieczeństwo grożące ze strony Bena wydawało mi się już mniej realne. Dlaczego się nie pokazywał? Czyżby opracowywał jakiś wymyślny plan? A może wolał się zadręczać czekaniem i w ten sposób podsycał swoją wściekłość? Czy to możliwe, żeby się bał Tytusa? Wkrótce przestałem się temu dziwić. Jeśli chodzi o Tytusa i Gilberta, to jeśli tylko udało im się uniknąć towarzystwa Hartley i mojego, zachowywali się tak, jak gdyby byli na wakacjach. Tytus nie chciał rozmawiać na temat matki i ojca. Wolał się wyłączyć. Kąpał się codziennie, czasem nawet dwa albo trzy razy, i zawsze skakał do wody z mojego „urwiska”. Wysmarowany olejkiem do opalania, nago wylegiwał się na skałach. Pozbył się wszelkich skrupułów co do „żebraniny” i korzystał z mojej gościnności, jak gdyby miał do niej pełne prawo, nie dając nic w zamian: nie okazywał mi żadnej pomocy ani serca. Oczywiście jest to niesprawiedliwy sąd. Nie mogę potępiać Tytusa za to, że „nie chciał wiedzieć”, co się dzieje na górze. Myślę, że się nawet nad tym nie zastanawiał, i rzeczywiście trudno było się nad tym zastanawiać. Muszę przyznać, że poświęcałem mu bardzo mało czasu, więc mógł się czuć dotknięty. Doszedłem do wniosku, że Tytus jest osobnikiem mniej skomplikowanym, bardziej naiwnym, niż z początku myślałem, albo też wobec tych wszystkich okropności wybrał ową naiwność. Gilberta o wiele bardziej interesował bieg wydarzeń, okazywał też dobrotliwie chęć pomocy (chciał nawet postawić kwiaty w pokoju Hartley), ale trzymałem go z daleka od tych spraw. Oczywiście, nadal był mi niezbędny. Gotował, robił zakupy w czasie, kiedy Tytus się opalał. Zabroniłem mu jednak wstępu na górny podest. Okres ten jest znamienny jeszcze z jednego powodu i pozostanie mi na długo w pamięci. Otóż Gilbert i Tytus odkryli nagle w sobie talent śpiewaczy. Gilbert miał całkiem niezły baryton, a Tytus dysponował znośnym tenorem, potrafił także śpiewać falsetem. Co więcej, okazało się, że mają bardzo bogaty wspólny repertuar. Dopóki nie nakazałem im surowo, żeby się przenieśli ze swoim śpiewem na skały, cały dom rozbrzmiewał ich pieniami. Chętnie widzieliby we mnie swojego słuchacza, gdyż chcieli się przede mną popisywać (wszyscy śpiewacy są próżni), i oczywiście z przyjemnością siedzieliby do północy, śpiewając i popijając moje wino (obaj sporo pili i musiałem posłać Gilberta do hotelu „Pod Krukiem”, żeby uzupełnił zapas trunków). Tak donośne mieli głosy i taką przyjemność sprawiało im popisywanie się swoimi zdolnościami, że nawet na zewnątrz i z daleka słyszało się te ich koncerty. (Hartley nigdy nie wspominała o tych śpiewach, albo jej to nie obchodziło, albo tak jak mąż była trochę głucha.) Wyśpiewywali więc urywki z oper, z komedii muzycznych, różne madrygały, piosenki popularne i ludowe, kanony, sprośne ballady i romanse po angielsku, francusku i włosku. Myślę, że upijali się po prostu w owym czasie tą swoją muzyką albo była to naturalna reakcja na napiętą atmosferę panującą w domu. Napisałem przed chwilą, że stwierdziłem, iż Tytus to „mniej skomplikowany” osobnik, niż to sobie wyobrażałem z początku. Do takiego wniosku doszedłem, obserwując jego stosunek do matki i do moich problemów. (Przez „mniej skomplikowany” rozumiem „niewyraźny, mniej pełen względów”.) Gilbert także zauważył, że Tytusa cechuje ogłada towarzyska większa, niż można by się było spodziewać po chłopcu, który wcześnie porzucił szkołę, żeby „uczyć się na elektryka” w szkole zawodowej. Nadal pozostawało tajemnicą, gdzie Tytus się obracał w ciągu ostatniego roku czy dwóch lat. Przypomniały mi się wytworne spinki do mankietów i tomik wierszy miłosnych Dantego. Miałem swoją własną hipotezę odnośnie do tej sprawy: prawdopodobnie żył ze starszą od siebie kobietą. Był teraz mniej więcej w tym wieku, w jakim ja byłem, kiedy „porwała” mnie Klementyna. Podrywanie nieletnich, jak mawiają. Czy ktoś poderwał Tytusa, a potem go porzucił? Gilbert miał swoją własną, nieco odmienną, hipotezę (i trudno się temu dziwić), a mianowicie uważał, że Tytus żył z jakimś mężczyzną. Sam Tytus nie wypowiadał się na ten temat. (Może teraz właśnie jest czas i miejsce po temu, by stwierdzić, że Peny oczywiście mylił się, jeśli chodzi o charakter moich stosunków z Fritziem Eitelem.) Zrelacjonowałem historię i przemiany. I w istocie później wydało mi się, że w tych dniach wskrzeszałem całą historię mojej miłości do Hartley nie tylko w dawnych latach, lecz także w okresie między naszym rozstaniem a ponownym spotkaniem. Z każdym dniem, z każdą godziną przypominałem sobie więcej szczegółów. Wieczorem drugiego dnia pobytu u mnie Hartley zrobiła się bardziej rozmowna i odniosłem wrażenie, że myślała nad swoją sytuacją i że prowadzona przez nas rozmowa była właśnie owocem tych przemyśleń. Doprowadziła ona do dialogu, który miał ogromnie smutne zakończenie. Siedzieliśmy oboje na podłodze, ona na materacu, ja na gołych deskach, z nogami wyciągniętymi przed siebie, naprzeciwko długiego, wysoko umieszczonego okna, które wychodziło na salonik. Środkowy pokój, zwykle ciemnawy, i teraz tonął w półmroku, chociaż wieczorna poświata rzucała tu nikły odblask. Dotknąłem dłoni Hartley. Czułem się z nią związany od stóp do głów. – Kochanie, bardzo ci do twarzy w moim szlafroku, ale czy nie mogłabyś go od czasu do czasu zdjąć? – Zimno mi. – Czy nie zaczynasz się czuć tak, jakbyś tutaj mieszkała? – Uważasz, że ważne jest to, iż popełniłam błąd, nie wychodząc za ciebie. – Bo to był błąd. Ale jeszcze ważniejsze jest to, aby go teraz naprawić. – Po prostu chcesz mieć kogoś, z kim byś wspominał dawne dzieje. – To bardzo nie fair. Przecież ja tak bardzo pragnę mówić z tobą o przyszłości, to ty nie chcesz! – Masz do mnie żal o to, że wyjechałam. – A więc przyznajesz, że wyjechałaś. – Chyba tak. To było tak dawno temu. – Mówiłaś, że cię zdradzałem. – Naprawdę? Nie przypominam sobie. Przez całe życie wspominałem wypowiedziane przez nią słowa, a ona nawet nie potrafi sobie przypomnieć, co mówiła! – Przypuszczam, że musiałam uciec, ponieważ, przypominam to sobie, czułam się winna. – Czułaś się winna, że sprawiłaś mi ból? – Tak, właściwie zawsze czułam się winna i uważałam, że ty mi masz to za złe. To śmieszne, ale musiałam jakoś obronić się przed tobą, wmawiając w siebie, że mnie nienawidzisz. – W jaki sposób, u licha, mogło cię to „obronić”? – Kiedy cię zobaczyłam w wiosce, pomyślałam sobie: ty mnie też musiałeś widzieć i udawałeś, że mnie nie poznajesz, dlatego że mnie nienawidzisz. – Ależ ja ciebie, kochanie, nigdy nie nienawidziłem, nawet przez sekundę! – Musiałam tak myśleć. – Ale dlaczego? – Żebym mogła czuć się pewna, że naprawdę odszedłeś, że wszystko naprawdę się skończyło, żeby uśmiercić to w swoim sercu. – Och, Hartley, dla mnie ta miłość nigdy się nie skończyła, nigdy nie umarła w moim sercu. A więc pragnęłaś mnie, tęskniłaś za mną, bałaś się o mnie myśleć. Czy to nie świadczy o tym, że mnie kochasz? – Uważam, że mnie nienawidzisz, masz do mnie żal. – Teraz? Masz bzika! – Musisz mieć do mnie żal, w przeciwnym razie nie byłbyś dla mnie taki niemiły. – Hartley, nie dręcz mnie. Rozumujesz jak osoba niespełna rozumu. – Albo robisz to wszystko przez ciekawość, jak turysta, odwiedzasz mnie, poznajesz moje życie, czując swoją wyższość. – Hartley, przestań, dobrze? A może po prostu chcesz mi dokuczyć? To ty jesteś niemiła. Łączą nas wiekuiste więzy, wiesz o tym dobrze. To jasne jak słońce. Chcę, żebyś w końcu została moją żoną, żebyś na mnie polegała. Chcę się o ciebie troszczyć już zawsze, do samej śmierci. – Chciałabym, żeby mnie zabrała śmierć. – Och, zamknij się! – Chciałabym, żeby to wszystko się skończyło, mam już dosyć życia. Chciałabym, żeby mnie ktoś zabił. – A więc on groził, że cię zabije? – Nie, nie, tylko tak chodzi mi po głowie... – Nie możesz teraz do niego wrócić, nie pozwolę ci, nawet jeżeli mnie nie chcesz. To jest takie proste, tylko ty wszystko komplikujesz. – To ty chcesz skomplikować sytuację na swój sposób. Kręcisz, odwracasz kota ogonem, wijesz się jak węgorz. Zawsze taki byłeś, pamiętam doskonale. – A więc teraz wiję się jak węgorz! Nigdy nie kręciłem, jeśli chodzi o ciebie. Zawsze pragnąłem tylko ciebie, nikogo innego. Byłem ci wierny. Ja nigdy się nie ożeniłem. – Tak, za to żyłeś z różnymi kobietami. Żyłeś z tą starą aktorką. – No dobrze, ale tylko dlatego, że nie mogłem odnaleźć ciebie. Tylko ciebie pragnąłem. Próbowałem cię odnaleźć, starałem się, szukałem i szukałem bez końca, i nigdy właściwie nie straciłem nadziei... i może właśnie dlatego teraz cię odnalazłem. – Byłam niesprawiedliwa dla Bena. – O Boże! Czy nie możemy zapomnieć o Benie? On już się nie liczy. – On tak bardzo cierpiał, kiedy Tytus zniknął. Odczuł to jak pokutę. – Może i cierpiał, ale zasłużył na to. To przez niego Tytus uciekł. I myślę, że Ben w gruncie rzeczy ucieszył się z tego. – Nie. On nie był taki zły dla Tytusa, nie taki zły, jak mówiłam. Owszem, był surowy... – I brutalny. Wobec ciebie także. Nie próbuj go bronić. Och, przestańmy wreszcie mówić o tym cholernym typie. – Pracownicy Towarzystwa Opieki nad Dziećmi nigdy u nas nie byli. Powiedziałam ci, że przyszli, tymczasem to nieprawda. – Och, niech diabli porwą pracowników Towarzystwa Opieki nad Dziećmi. Co mnie to obchodzi, czy byli, czy nie. – Ale ja powiedziałam, że oni byli u nas, a wcale nie byli. – Nawet jeśli nie przyszli, to powinni byli to zrobić. – Nie powiedziałam ci prawdy. – Dlaczego starasz się wybielić tego złego, okrutnego człowieka? Tytus go nienawidzi. Czy to nie wystarczający dowód? Dla mnie tak. – Ben nie ma nikogo poza mną na tym świecie. Nie ma niczego na tym świecie. – Przeżyje to. A ja? Dlaczego dla odmiany nie użalisz się nade mną? Dość długo czekałem. Nie ma człowieka bardziej opuszczonego i samotnego niż stary aktor. Cóż mi pozostało oprócz wspomnień? Zrezygnowałem z władzy... z całego blasku... dla czegoś... a tym czymś, choć sam o tym nie wiedziałem, byłaś ty. Nie możesz mnie teraz odrzucić. – Czy ty wierzysz w Boga? – Nie. – Ja chyba wierzę w Jezusa Chrystusa. Trzeba w coś wierzyć, żeby mieć się czego trzymać... Ludzie by chyba oszaleli bez Boga. Rozmawialiśmy kiedyś na ten temat, prawda? – Cieszę się, że nie zapomniałaś tych naszych rozmów. Pamiętasz naszą konfirmację? To było takie ogromne przeżycie! „Przyjdź, Duchu Święty, natchnij nasze dusze”... – Ja chyba wierzę w odpuszczenie grzechów. – Wszyscy potrzebujemy tej wiary, choćby odrobiny... – Miłość jest odkupieniem, a to coś znaczy, prawda? – Tylko mi nie mów, że chcesz swoją miłością odkupić grzechy Bena! Mam tego Bena po dziurki w nosie! Dlaczego nie pomyślisz o moim odkupieniu? – Nikt nie odkupi jego grzechów, nikt inny go nie pokocha. – Jezus go będzie kochał. – Nie. Zrozum, dla Bena ja muszę być Jezusem. – Kochanie, mówisz jak obłąkana, szalona istota. Postaraj się choć trochę pomyśleć. Czy nie przyszło ci do głowy, że Ben odetchnie z ulgą, kiedy go opuścisz? Do licha, przecież ty go już opuściłaś. Nie jesteś mu wcale taka potrzebna. Może nie chciał cię wyrzucać z domu, ale będzie bardzo rad, że go porzuciłaś? – Mówisz o Benie jak o kimś nierealnym, tymczasem on istnieje. – Niekiedy rzeczy realne stają się nierealnymi, kiedy dochodzimy prawdy. – Nasza miłość nie była realna, to dziecinne zadurzenie, przypominało zabawę. Byliśmy jak brat i siostra. Wtedy nie wiedzieliśmy jeszcze, co to jest miłość. – Hartley, wiesz dobrze, że się kochaliśmy... – Ale nie kochaliśmy się ze sobą, a szkoda. – Myślałem, że nie chcesz. Ja bardzo tego pragnąłem... O Chryste!... – Byliśmy dziećmi. Ty nigdy nie stałeś się częścią mojego prawdziwego życia. – To, co nazywasz prawdziwym życiem, okazało się piekłem na ziemi. Do licha, sama to powiedziałaś. Szczęśliwa kobieta nie mówi o śmierci. – Żałuję, że ci mówiłam różne rzeczy, i będę tego zawsze żałować. Oczywiście, to wszystko jest okropnie zagmatwane, ale to są moje sprawy, muszę z tym żyć. Taka jestem i już się nie zmienię. Nie mogę od tego uciec i zostawić za sobą szczątków swego rozbitego życia jak stłuczonej muszli. – Właśnie że możesz to zrobić. Możesz uciec i zostawić wszystko za sobą. Zobaczysz, ból ustąpi. – Naprawdę? Czy ból może ustąpić? Umilkła nagle, zakłopotana. I kiedy tak się wpatrywała we mnie szeroko otwartymi oczami, pomyślałem: Czy ona jest zupełnie obłąkana, czy całkiem pomieszało się jej w głowie? A może jest tylko nieszczęsnym rozbitkiem życiowym albo uduchowioną istotą, którą wysubtelniło cierpienie? Czy ten dziwny, dziki wygląd w czasach jej młodości, z czasów gdy była tak piękna, który tak kochałem, tak uwielbiałem, był pierwszą proroczą zapowiedzią niesamowitego uduchowienia? Są utajeni święci i dziwne bywają ich losy. Lecz Hartley nie była chyba rozbitkiem życiowym, biedną złamaną gałązką; jej osobowość i ostateczną tożsamość zniszczyła ta sama okrutna siła, która jej kazała opuścić Tytusa. Czymkolwiek jednak była, kochałem ją, kocham i będę kochał zawsze, tu, na ziemi, i tam, za tymi gwiazdami i jeszcze dalej, za kolejnymi konstelacjami gwiazd, za tymi milionami gwiazd, które widziałem owej nocy, kiedy leżałem na skałach, a wyzłocone niebo powoli odwracało cały wszechświat na drugą stronę. – Tak, kochanie, moja królowo, mój aniele, ból może ustąpić. Och, gdybym tak mógł dotknąć jej umysłu, uwolnić go od koszmarnych myśli. Pragnąłem dojrzeć budzącą się nadzieję, jutrzenkę nadziei czy pragnienia, pragnienia radości i szczęśliwego życia. Ale ona znów ze zmarszczonym czołem, pogrążona w zadumie zwracała swe myśli ku Benowi. – Nigdy nie byłam dla niego wystarczająco dobra. – Jestem pewien, że zachowywałaś się jak święta, która wiele wycierpiała. – Nie, byłam niedobra. – Och, dobrze, mów sobie, co chcesz. To już i tak zamknięty rozdział. Wyobraziłem ją sobie tak niewinną – jak mężczyźni w dawnych czasach wyobrażali sobie dziewczęta zamknięte w klasztorze, myśląc: „My jesteśmy bestiami, a one aniołami, ich dusze są czyste, nie tak skalane jak nasze”. Wyobrażałem ją sobie jako wspaniale niewinną, poczciwą, naiwną, nie rozumiejącą niczego, jak gdyby niemy wyrzut sumienia, bo moje życie przeminęło wśród próżnych, egoistycznie nastawionych mężczyzn i zuchwałych, dobrze znających życie kobiet. I doszedłem do wniosku: to ona sama jest winna, że poniosła w życiu klęskę. Jakże mogło być inaczej? Przypomniałem sobie słowa Peregrine’a: strona, która czuje się winna, choćby to było nawet nieuzasadnione, bez przerwy pada ofiarą różnych kaprysów partnera i nie potrafi zająć moralnego stanowiska. Ona wzięła na swoje sumienie zarówno własne drobne przewinienia, jak i jego winę. Czuła się winna jego grzechów przeciwko sobie, przeciwko Tytusowi. Rozumiałem to wszystko. A skoro wzięła na siebie grzechy Bena i uznała je za własne, to czciła prawdziwego winowajcę i uważała go za świętego. Och, gdybym potrafił uwolnić ją od tego wykoślawionego, paraliżującego poczucia winy i od tej bezsensownej czci! Boże, ona czuła się winna nawet wobec mnie i musiała się pocieszać myślą, że jej nienawidziłem. Była jakby zahipnotyzowana, jakby opętana samoobronną magią, którą kultywowała przez te wszystkie lata, żeby się bronić przed strasznym bólem sprawianym przez świadomość, że poślubiła tak obrzydliwego, obłąkanie zazdrosnego, tyranizującego ją maniaka. Ogłupiał ją strach przed nim, otępiało słuchanie w kółko bez przerwy, że to ona jest winna, zawsze ona była wszystkiemu winna. Nic dziwnego, że Tytus wolał śpiewać na skałach, niż czekać, by mu przypominano te sceny. Popłakała trochę. Jakże niepodobne są łzy starej kobiety do łez młodej dziewczyny! – Przestań płakać, Hartley, wyglądasz jak Prosiaczek z Alicji w Krainie Czarów. Dawniej też przypominałaś Prosiaczka, kiedy płakałaś. – Wiem, że jestem brzydka, jestem okropna. – Och, moja droga, otrząśnij się, otrząśnij się wreszcie z tego, otrząśnij się z tego koszmaru... Osuszyła oczy moją chusteczką i przez chwilę pozwoliła mi się trzymać za rękę. A potem znów się zamyśliła. – Ale dlaczego sądzisz, że jestem taka nieszczęśliwa w małżeństwie? Wpatrywała się we mnie teraz niemal przebiegle, jak gdyby przygotowała sobie już druzgocący argument na każdą moją odpowiedź. – Hartley, gmatwasz to wszystko, przyznałaś sama, że byłaś nieszczęśliwa, dopiero co wspominałaś o tym, jak bardzo cierpiałaś. Cierpienie to zupełnie co innego. Żadne małżeństwo nie może uniknąć cierpień. Zycie to cierpienie. Może ciebie... może ciebie to wszystko ominęło. – Może ominęło. Dzięki Bogu. – Wiesz, przez wiele nocy spędzonych spokojnie w domu rozmyślałam o ludziach przebywających w obozach pracy. – Skoro musiałaś pocieszać się myślą o tym, że przynajmniej nie jesteś w obozie pracy, to nie mogłaś być bardzo szczęśliwa! – Ale dlaczego sądzisz, że moje małżeństwo jest takie nieudane? Jak możesz je osądzać? Nie widzisz... nie możesz tego zrozumieć... – Mogę osądzać. Ja wiem. – Skąd możesz wiedzieć? To tylko twoje przypuszczenie. Nie wiesz, jak to bywa w małżeństwie. Żyłeś z różnymi kobietami, a to zupełnie co innego. Nie masz żadnych dowodów. – Dotyczących ciebie i jego?... Owszem, mam dowody. – Nie możesz mieć. Po prostu spotkałeś nas, nie znasz nikogo, kto nas zna naprawdę. Myślę, że tak dobrze to właściwie nikt nas nie zna, więc nie możesz mieć dowodów. – Owszem, mam. Słyszałem, jak rozmawialiście ze sobą, i wiem, jak wyglądają te wasze rozmowy... – Powiedziałem to w ostatecznym wybuchu rozpaczy i muszę przyznać, że trochę pragnąłem ją zranić. Ten jej spokojny, zawzięty upór, a teraz jeszcze pełen wyższości, przebiegły wyraz twarzy doprowadzały mnie do szału. – Co to znaczy? – Podsłuchałem was. Ukryłem się za oknem i przysłuchiwałem się, jak rozmawialiście ze sobą. Słyszałem ochrypły głos Bena, słyszałem, jak się ordynarnie awanturował, jak krzyczał na ciebie i kazał ci powtarzać bez przerwy: „Przepraszam, przepraszam”. Żałuję, że nie rozbiłem wtedy szyby, że nie skręciłem temu draniowi karku. Zabiję tego człowieka! Szkoda, że nie strąciłem go do morza! – Podsłuchiwałeś... Słyszałeś naszą rozmowę... Kiedy? Och, nie pamiętam, może tydzień temu, może dwa... Jestem taki wytrącony z równowagi, że straciłem rachubę czasu... A więc widzisz, nie możesz już udawać, nie możesz go wybielać i wmawiać we mnie, że jesteś szczęśliwa w małżeństwie, ponieważ ja znam prawdę. – Prawdę?... och, ty nic nie rozumiesz! Podsłuchiwałeś?... Jak długo? – Och, wieki całe, godzinę, nie, nie pamiętam... krzyczeliście na siebie nawzajem, w każdym razie on krzyczał... a ty jęczałaś... to było straszne... i obrzydliwe... – Jak mogłeś?... Nie zdajesz sobie sprawy, co zrobiłeś!... Jak mogłeś? Jak mogłeś nas szpiegować?... To nie miało nic wspólnego z tobą... jak możesz się wtrącać w nasze intymne sprawy, których nie rozumiesz... To najnikczemniejsza, najpodlejsza, najbardziej bolesna rzecz, jakiej ktoś się dopuścił w stosunku do mnie... – Hartley, kochanie, wiesz przecież, że zrobiłem to tylko dlatego, że chciałem ci pomóc, bo musiałem się dowiedzieć, sprawdzić, upewnić... – Tak jakbyś mógł cokolwiek zrozumieć... och, tak bardzo mnie zraniłeś, nigdy ci tego nie wybaczę, nigdy. Zupełnie jakbyś popełnił morderstwo... jakbyś zabił... ty nic nie rozumiesz... och, jak mnie to boli... jak bardzo... – Kochanie, przepraszam, tak mi przykro... nie wyobrażałem sobie... Siedziała oparta o ścianę, sztywno, jakby kij połknęła, i płakała. Nigdy nie widziałem kobiety tak płaczącej (a widziałem wiele). Łzy jej tryskały strumieniami z oczu, wilgotne usta rozwarły się w jakimś zduszonym krzyku, zwierzęcym krzyku przerażającego bólu, a potem wydała z siebie niski, przyprawiający o dreszcz zgrozy jęk i upadła na bok, chwytając się za gardło, targając szlafrok, jakby się dusiła. Kiedy przestała jęczeć, zaczęła ciężko dyszeć i dostała spazmów. Zerwałem się na nogi i patrzyłem na nią przerażony. Tak, teraz dopiero zrozumiałem to, co powiedział Tytus: że to jest straszne i ma być straszne. Wydało mi się to najsilniejszym wstrząsem dla mojej psychiki, dla mojego zdrowia psychicznego. Byłem już dawniej świadkiem histerycznych wrzasków, ale nigdy dotąd nie spotkałem się z czymś takim. Znów uklęknąłem, próbowałem ją przytrzymać, potrząsnąć nią. Nagle jednak wydała mi się niesłychanie silna, a ja poczułem się bardzo słaby, ponadto dotknięcie jej stało się dla mnie czymś okropnym. Miotała się, jakby ją poddawano strasznym, niszczącym wstrząsom elektrycznym. Twarz miała czerwoną, zapłakaną, usta drżące, wrzeszczała ochrypłym, przenikliwym głosem jak przerażona i wściekła osoba wykrzykująca sprośne słowa. Ten paniczny wrzask i to jej przeciągłe „aaach” przemieniało się w zawodzący szloch, składający się z szybko po sobie następujących jęków: „och!, och!, och!, och!” Potem następowało znów przeciągłe, coraz cichsze „ooooch”, kończące się niemal łagodnym westchnieniem, i znów wrzask. Powtarzało się to mechanicznie, automatycznie, bez końca, jak gdyby istotą ludzką owładnęła jakaś obca, diabelska machina. Ogarnęło mnie przerażenie, lęk, obrzydzenie i wstyd. Wstydziłem się za siebie, wstyd mi było za nią. Nie chciałem, żeby Tytus i Gilbert słyszeli ten upiorny rytmiczny wrzask, ten atak wściekłości, ten lament. Miałem nadzieję, że obaj są gdzieś daleko na skałach i wyśpiewują właśnie swoje piosenki. Krzyknąłem: – Przestań, przestań, przestań! Czułem, że oszaleję, jeśli to potrwa jeszcze minutę dłużej, czułem, że muszę ją jakoś uciszyć, choćbym ją miał zabić. Potrząsnąłem nią i znów krzyczałem. Pobiegłem do drzwi. Zawróciłem. Nigdy nie zapomnę wyrazu twarzy Hartley, tej maski bólu i wściekłości, tego okropnego rytmicznie powtarzającego się wrzasku. Wreszcie wrzask ustał, tak jak wszystko, co okropne, musi ustać, choćby mogła to uciszyć jedynie śmierć. Moja obecność, moje krzyki nie robiły na Hartley wrażenia, wątpię nawet, czy zdawała sobie sprawę z mojej obecności, ale z drugiej strony całe to przedstawienie zostało odegrane specjalnie dla mnie, a jego gwałtowność wymierzona była przeciw mnie. W końcu tak ją to wyczerpało, że umilkła nagle i opadła do tyłu, jak gdyby mdlejąc. Wziąłem ją za rękę. Była zimna. Wpadłem w panikę. Byłbym wybiegł i zaczął krzyczeć, by wezwano doktora, gdybym nie bał się zostawić jej samej i gdybym nie czuł się zbyt wyczerpany, żeby podjąć jakąkolwiek decyzję. Położyłem się przy niej, objąłem ją, powtarzając raz po raz jej imię. Zaczęła oddychać głęboko, regularnie, jak gdyby zasnęła. Ale kiedy na nią spojrzałem, stwierdziłem, że oczy ma otwarte. Wpatrywała się we mnie tym swoim dziwnym, przebiegłym wzrokiem, jak gdyby oceniała, jaki efekt wywarł na mnie ten jej „atak”. I kiedy po chwili znów się odezwała, jej głos brzmiał zupełnie normalnie, mówiła do rzeczy i wydawała się bardziej rozsądna niż przed atakiem. – Och, Charles... kochanie... przepraszam... – To ja cię przepraszam... jestem głupcem, nieczułym idiotą. – Nie, nie... bardzo mi przykro, że tak się zdenerwowałam i narobiłam tyle hałasu... Chyba dostałam szoku. – Tak mi przykro, kochanie. – Już dobrze. Powiedz mi... jak długo tu jestem... w tym domu? – Dwa dni. – Czy on tu był? Mój mąż. A może napisał do mnie? – Po raz pierwszy o to zapytała. – Nie przysłał żadnego listu. Oddałbym ci go. Był tu nazajutrz rano po twoim przybyciu. – Co mówił? – Chciał, żebyś wróciła do domu i... – I co? Byłem taki zażenowany i zakłopotany, że głupio ciągnąłem dalej: – Powiedział, że przyprowadził do domu psa. – Och, psa... psa... zapomniałam... – Jeszcze kilka łez pojawiło się w oczach Hartley i spłynęło po policzkach, które były tak zapuchnięte od płaczu, że zupełnie zmieniły wygląd jej twarzy. Ale już panowała nad sobą. – O Boże... Boże... tak żałuję, że nie było mnie w domu, kiedy przyprowadził psa. Posłuchaj, Hartley. Zdaje się, że nie jesteś zdolna myśleć o całej sytuacji, więc pozwól, że podejmę decyzję za ciebie. Nie możemy się tak dalej zachowywać. Zaczynam się już czuć jak terrorysta. Postawiłaś mnie w takiej sytuacji, że muszę grać rolę tyrana, której to roli nienawidzę najbardziej ze wszystkich. Dobrze, nie wiem, jak wyglądało twoje małżeństwo, może nie było takie straszne i on też nie był taki straszny, ale nie jest to na pewno udany związek i nie rozumiem, dlaczego masz mieć dalej do czynienia z gwałtownym, nieprzyjemnym człowiekiem, jeśli nie musisz. Możesz odejść. Ośmielam się twierdzić, że zrobiłabyś to już dawno, gdybyś miała dokąd. Teraz masz. Wyjedźmy do Londynu. Sytuacja, jaka się tutaj wytworzyła, doprowadza mnie do szału. Godziłem się na nią na razie, bo nie zamierzam cię do niczego zmuszać, nie chcę, żebyś później powiedziała, że to nie ty podjęłaś decyzję. Nie chcę być zmuszony do zmuszania cię do czegokolwiek, ale miej wzgląd na mnie i na Tytusa. Bardzo lubię Tytusa, uważam go za swego syna, naprawdę. A on nienawidzi tego człowieka. Więc jeśli wrócisz do niego, nigdy już nie zobaczysz Tytusa. Nie wybierasz jedynie między mną a swoim koszmarnie nie wy darzonym małżeństwem... przebacz mi, proszę, te słowa... jest jeszcze Tytus na tej szali. Pojedźmy do Londynu wszyscy troje, a potem jeszcze gdzieś dalej, dokądkolwiek. Tworzymy teraz rodzinę. Nie miałem nigdy rodziny, od chwili gdy opuściłem dom rodziców. Pojedźmy razem dokądkolwiek, dokąd będziesz chciała, i poszukajmy szczęścia. Czy nie chciałabyś widzieć Tytusa szczęśliwego? On chce zostać aktorem, mogę mu w tym pomóc. Czy nie chcesz, żeby Tytus był szczęśliwy? Słuchała mnie uważnie, ale pod koniec mojej przemowy zaczęła potrząsać głową i powiedziała: – Proszę, proszę cię, nie zmuszaj mnie, żebym jechała dokądkolwiek, bo mnie zabijesz. Muszę wracać do domu. Wiesz, że muszę, i wiesz, że nie chcę tu zostać. To, czego pragniesz, jest niemożliwe... Musiałby się zdarzyć cud. – Och, Hartley, kochanie moje... zaczekaj na ten cud... zaczekaj... na imię mu miłość. Nie, nie tak mu na imię, nie zdarzył się i nigdy się nie zdarzy. Czy ty nie rozumiesz, że robisz wszystko, żeby mnie zniszczyć? On mi teraz już nigdy nie będzie wierzył, nigdy. Oto twoje dzieło, twoja zbrodnia. Zupełnie jakbyś popełnił morderstwo. Nie, nigdy, nigdy, nigdy. Potem powiedziała, że czuje się bardzo zmęczona i będzie spać, więc zostawiłem ją samą. Obudziłem się raptownie. Księżyc świecił prosto w okno mojej sypialni, a ja zapomniałem spuścić żaluzję. Słyszałem pluskanie morza i leciutki klekot kamyków, które fale łagodnie obmywały, wypływając z „Kotła Minna”. Musiał być chyba odpływ. Słyszałem także, a raczej wyczuwałem, jakąś rozległą pustkę, jakąś kopułę milczenia, w której moje serce biło niezwykle szybko. Miałem wrażenie, że się duszę, musiałem szybko usiąść i zaczerpnąć głęboko powietrza. Uświadomiłem sobie od razu, zawsze to sobie teraz uświadamiam w chwili obudzenia z ukłuciem udręki, miłości i lęku, że Hartley jest w moim domu. A jednocześnie przejął mnie okropny strach przed grożącą katastrofą, jakimś koszmarem, niemal pewność, że już się stało coś strasznego. Zacząłem się gramolić z łóżka. Trzęsąc się okropnie, szukałem po omacku świecy. Kiedy ją zapaliłem, wstałem i zacząłem nasłuchiwać. W pustym, ciemnym domu panował złowieszczy spokój. Szybko otworzyłem drzwi sypialni i spojrzałem w dół podestu. Wydawało mi się, że z alkowy sączy się nikłe światło, ale może był to tylko odblask księżyca. Nasłuchiwałem dalej i odniosłem wrażenie, że słyszę hałas, jakby donośne odgłosy uderzeń, coraz szybsze i głośniejsze, gdzieś bardzo daleko. Zacząłem się posuwać wolno naprzód, stawiałem stopy ostrożnie, żeby deski podłogi nie trzeszczały. Widziałem już wyraźnie drzwi pokoju Hartley i klucz tkwiący w zamku. Chciałem wyciągnąć rękę i położyć ją na kluczu, ale nie spieszyło mi się, bałem się wejść do tego okropnego pokoju. Wreszcie ująłem klucz, przekręciłem go i przestąpiłem próg, trzymając świecę przed sobą. Materac na podłodze, na który zawsze rzucałem okiem, wchodząc tutaj, był pusty, pościel zmiętoszona. Hartley uciekła. Rozglądałem się dookoła, gotów rozpłakać się z panicznego lęku. I nagle ją ujrzałem. Stała w rogu pokoju. Jakie to dziwne, pomyślałem, zapomniałem, że ona jest taka wysoka. Musi chyba jednak na czymś stać, na krześle albo na stole. I wtedy spostrzegłem, że Hartley wisi na kinkiecie. Powiesiła się. Obudziłem się. Nagły przebłysk myśli uprzytomnił mi, że to był sen. Leżałem w swoim łóżku. Nie poszedłem wcale do pokoju Hartley i nie znalazłem jej martwej. Nie powiesiła się na pończosze na kinkiecie z lanego żelaza, wszedłszy na stół i potem z niego zeskoczywszy. Poczułem ogromną ulgę i zaraz potem pomyślałem: a jeśli to prawda? Przybity i drżący wstałem, zapaliłem świecę i cicho otworzyłem drzwi sypialni. Światło świecy sięgało jedynie zasłony z paciorków, które postukiwały lekko; pewnie wiało od drzwi. Ostrożnie rozsunąłem sznurki z paciorkami, przesunąłem się w kierunku pokoju Hartley i cicho przekręciłem klucz w zamku. Uchyliłem drzwi i zajrzałem do środka. Zobaczyłem ją w świetle świecy zwiniętą na materacu, przykrytą kocem, z ręką na twarzy. Przez chwilę ją obserwowałem, słuchałem jej spokojnego oddechu, a potem wycofałem się cicho i zamknąłem z powrotem drzwi na klucz. Przeszedłem między paciorkami zasłony, starając się nie poruszać ich zanadto, i dziwnie roztargniony przekroczyłem próg saloniku. Od czasu gdy uwięziłem u siebie Hartley, unikałem tego pokoju z pewnego rodzaju przyzwoitości, gdyż znajdujące się tu długie okno wychodziło na sypialnię Hartley. Teraz wszedłem tam, nie wiem czemu, chciałem się upewnić, czy nie ma tam nikogo. Oczywiście, nikogo nie było. Stałem przez chwilę ze świecą w ręce, wpatrując się w to długie okno, które wyglądało teraz jak lśniące czarne lustro. I nagle przyszło mi do głowy, że unikałem saloniku nie z przyzwoitości, ale z obawy, że mógłbym zobaczyć Hartley wyglądającą przez okno. Przypomniałem sobie twarz za tym oknem, którą kiedyś zobaczyłem; wtedy wydawało mi się, że ktoś wpatruje się we mnie przez ciemną szybę. I teraz dopiero sobie uprzytomniłem, że ta twarz znajdowała się z b y t w y s o k o. To nie mogła być twarz kogoś, kto stał na podłodze. Znajdowała się na takiej wysokości, na jakiej znajdowałaby się twarz Hartley, gdyby się rzeczywiście powiesiła. I dalej snułem swe rozważania: kiedy światło świecy pada do jej pokoju, panuje tam widmowy półmrok. Jakie lęki i obawy nękały mojego biednego więźnia, kiedy się budziła w nocy? Czy wchodziła na krzesło, żeby zajrzeć do pogrążonego w ciemności pustego, oświetlonego jedynie blaskiem księżyca saloniku? Czy próbowała ostrożnie otworzyć zamknięte na klucz drzwi, mając nadzieję, że uda jej się wyśliznąć z pokoju, zbiec na dół i uciec w ciemną noc? Szybko wróciłem do swojej sypialni i zamknąłem drzwi. Usiadłem, trzęsąc się, na łóżku i popatrzyłem na zegarek. Było wpół do trzeciej. Co ja robię? A raczej: co się ze mną dzieje? Ująłem głowę w dłonie. Czułem się bezsilny i całkiem bezradny. Przestałem panować nad własnym życiem i życiem innych ludzi, do którego się wtrąciłem. Ogarnął mnie okropny fatalizm, a także gorzki smutek, jakiego nie czułem, odkąd Hartley opuściła mnie przed laty. Czy obudziłem jakiegoś śpiącego demona? A może wprawiłem w ruch jakąś niebezpieczną machinę? I co teraz będzie? Następnego ranka istotnie coś się wydarzyło. Zjawiła się Rosina. Po tym koszmarnym nocnym interludium udało mi się jakoś zasnąć. Może to ów fatalizm pogrążył mnie we śnie? Niech Ben tu przyjdzie, niech podpali dom, niech mnie zabije. Zasługuję na to, by umrzeć. Rano obudziłem się w o wiele mniej fatalistycznym nastroju, za to bardziej niespokojny. Wydawało mi się, że muszę jak najszybciej podjąć jakąś decyzję, ale nie miałem żadnych materiałów, żadnych danych, na podstawie których można by ją podjąć. Gorąco pragnąłem wywieźć stąd Hartley, do Londynu, dokądkolwiek, a raczej chciałem pragnąć tego na tyle usilnie, bym był zdolny to uczynić. Tylko czy powinienem to uczynić wbrew jej woli? Czy mogę to zrobić? Czy mogę zaciągnąć opierającą się, wrzeszczącą kobietę do samochodu Gilberta i wywieźć ją stąd? Czy mogę Hartley oszukać i powiedzieć, że odwożę ją do domu? Czy Gilbert mi na to pozwoli? Czy Tytus mi pozwoli? Jeśli ją wywiozę siłą, to może stanie się bardziej twarda i zawzięta w stosunku do mnie i oddali się ta chwila, kiedy zgodzi się zostać przy mnie z własnej woli, na którą tak niecierpliwie czekam? Czy jednak taka sytuacja może trwać dłużej? A jeśli nie, to co jeszcze może wyniknąć? Uważałem, że jest zupełnie nie do pomyślenia, żeby Hartley wróciła do tego człowieka, zwłaszcza po tym, co powiedziała wczoraj, że on jej teraz już nigdy, nigdy nie będzie wierzył. Załóżmy, że pozwolę jej wrócić i on ją zabije? Zamordowałbym go. Czy mogę sobie wyobrazić, że otwieram drzwi i mówię: „W porządku. Poddaję się. Możesz iść do domu”. Nie, to niemożliwe. Jedyne rozsądne słowa z naszej wczorajszej rozmowy, których mogłem się uchwycić – a więc miały wielką wagę – to, co powiedziała o cudzie, który jeszcze nie nastąpił. Czy fakt, że potrafiła wypowiedzieć takie słowa, nie wskazuje, że się jeszcze całkiem nie zdecydowała, że istnieje promyczek nadziei dla mnie i że w głębi duszy skłonna jest pragnąć tego, czego ja pragnę? Przecież ona musi pragnąć być wolna i szczęśliwa; wszyscy tego pragną. Musi w głębi zbolałej duszy chcieć, żebym ją stąd zabrał, żeby skończyła się jej udręka i niewola. Musiała ją poruszyć myśl o Tytusie i o wybawieniu przez jej miłość do niego, o nowej rodzinie, nowym świecie! Wystarczy, żeby tylko otworzyła oczy, wyciągnęła rękę i powiedziała: tak. Nagromadzone są chyba gdzieś ogromne siły wyzwolenia i musi dojść do wybuchu. Trzeba tylko zaczekać, zatrzymać ją tutaj, pozwolić, żeby czas zrobił swoje; wtedy dozna olśnienia. Podałem Hartley śniadanie i próbowałem porozmawiać z nią, chciałem wyjaśnić wszystko, powiedzieć to, co tu przed chwilą zapisałem, ale ona bez przerwy powtarzała, że chce wracać do domu. Miała tak podkrążone oczy i tak obrzmiałą twarz, była tak zalękniona i otępiała, że zacząłem się zastanawiać, czy nie jest naprawdę chora i czy nie powinienem wezwać lekarza. I wtedy, raczej z rozpaczy niż z litości, pomyślałem, czy nie lepiej bym przysłużył się swojej sprawie, gdybym był szorstki, zostawił ją nagle, apotem przepraszał? Stałem koło zasłony z paciorków, dotykając jej, niepewny, co mam teraz robić, i nagle usłyszałem z dołu głośny wybuch śmiechu, a następnie jakąś arię na głos kobiecy. Zbiegłem do kuchni. Rosina siedziała na stole, wymachując nogami, a Gilbert i Tytus wpatrywali się w nią z nabożną czcią (nie można tego inaczej określić). Miała na sobie bardzo elegancki ciemnoszary lekki kostiumik w kratę, białą jedwabną bluzkę i bardzo długie pofałdowane białe kozaczki na wysokich obcasach. Jej lśniące ciemne włosy, ostrzyżone albo też upięte przez dobrego fryzjera, tworzyły złożoną z kilku segmentów kompozycję, która wyglądała zarówno skomplikowanie, jak niedbale. (Horacemu by się podobała.) Wyrazista, zwierzęca twarz Rosiny tryskała zdrowiem, energią i dziką ciekawością. Widziałem, że całkowicie panuje nad sytuacją, podczas gdy ci dwaj, być może wskutek długotrwałego napięcia, w którym bez przerwy żyli, ograniczyli się do bezradnego, idiotycznego chichotu. Moje pojawienie się wywołało kolejny wybuch histerycznego śmiechu, po czym wszyscy troje spontanicznie rozpoczęli następną piosenkę. Śpiewali bez przerwy i nic nie wskazywało na to, że mają zamiar przestać. Był to włoski kanon, którego słowa utkwiły mi w pamięci, gdyż Gilbert i Tytus śpiewali go maniakalnie przez kilka ostatnich dni. Tytus nauczył Gilberta, a teraz Rosinę. Eravamo tredici, siamo rimasti dodici, seifecevano rima, e seifacevan’pima-poma-pima-poma. [(wł.) – Było nas trzynastu, zostało dwunastu, sześciu rymowało, a sześciu śpiewało pima-poma, pima-poma.] Bóg wie, co to miało znaczyć. W śpiewie jest coś napastliwego. Wilgotne otwarte usta i połyskujące zęby wyglądają tak, jakby śpiewak miał zamiar połknąć ofiarę-słuchacza. Śpiewacy łakną słuchaczy, tak jak zwierzęta łakną zdobyczy. Upojeni własnymi głosami, wszyscy troje ryczeli teraz w kółko to samo; Gilbert donośnym barytonem, Tytus pseudoneapolitańskim tenorem, a Rosina silnym, dość ochrypłym kontraltem. Krzyknąłem: – Przestańcie! Przestańcie! Dosyć tego cholernego wrzasku! Ale oni nadal śpiewali z utkwionymi we mnie oczami, błyszczącymi i wilgotnymi od śmiechu, wymachując rękami w takt melodii. W końcu się zmęczyli, przestali i dostali nowego napadu szalonego śmiechu. Usiadłem na krześle i obserwowałem ich w milczeniu. Wreszcie Rosina opanowała się i rzekła, wycierając oczy: – Charles, jakiś ty śmieszny! Jesteś nie wysychającym źródłem rozrywek dla swoich przyjaciół. Słyszę, że masz tu swoją ukochaną ukrytą na górze. Jesteś naprawdę nieoceniony! – Dlaczego, u diabła, musieliście jej o tym powiedzieć? – krzyknąłem do Gilberta i Tytusa. Gilbert usiłował bezskutecznie wygładzić na swojej twarzy zmarszczki od śmiechu i unikał mojego spojrzenia. Zaczął przewracać oczami. Tytus odezwał się, nadąsany: – Nie prosił pan, żeby jej nie mówić. – Ale pochwyciwszy wzrok Rosiny, natychmiast się rozpromienił. Gilbert oczywiście spotkał już kiedyś Rosinę i trochę ją znał. Dotychczas patrzył na nią z pruderyjną wrogością, jaką niektórzy homoseksualiści odczuwają wobec bardzo kobiecych, drapieżnych istot rodzaju żeńskiego (podczas gdy w towarzystwie słodkich, miłych kobiet, takich jak Lizzie, czują się bardzo dobrze). Jednakże teraz, zdaje się, cierpiał z powodu nagłej zmiany swych upodobań. Tytus był zupełnie zafascynowany słynną aktorką, którą miał przed sobą żywą, z krwi i kości. Rosina zresztą nie tylko go dostrzegała, lecz także doceniła urok jego młodości. Bez przerwy na siebie zerkali, on wstydliwie, ona z wyraźnym rozbawieniem. Tytusowi, podobnie jak Gilbertowi, bardzo służył pobyt nad morzem i wylegiwanie się na słońcu. Jego rudawoblond włosy nabrały połysku i tworzyły teraz aureolę wspaniałych loków, prawie nie zapięta koszula odsłaniała lśniącą skórę i błyszczące kręcone rudawe włosy na piersi. Podwinięte spodnie ukazywały długie, ładnie opalone na brąz nogi. Był boso. Przecięta szramą warga nadawała wyraz męskiej siły jego ładnie wykrojonym ustom. Rosina była w swoim żywiole, zachwycona, ubawiona, mogąc wypróbowywać swój czar. Starała się być zalotna, przenosiła ośmielająco przenikliwe spojrzenie lekko kosych oczu z jednego otumanionego, oczarowanego mężczyzny na drugiego. Obaj sprawiali wrażenie oszołomionych nią. Rosina wprowadziła całkiem odmienny nastrój do coraz bardziej przypominającej kostnicę atmosfery panującej w „Shruff End”. – Czego chcesz, Rosino? – Co to znaczy: „Czego chcesz?” Cóż to za sposób witania gościa! „Czego chcesz?” – Przedrzeźniała mnie. – Cóż to za pytanie? Pozostała dwójka ryknęła śmiechem. Zdaje się, że wszystko, co mówiła Rosina, uważali za ogromnie mądre i zabawne. – Dlaczego przyjechałaś? – Czy nie możesz się zdobyć na to, żeby być grzecznym dla starej przyjaciółki? – Nie jestem towarzysko nastrojony. – Właśnie widzę. A przecież masz już dwoje czarujących gości, a właściwie troje, wliczając tę twoją ukochaną. W porządku, wcale nie mam zamiaru ubiegać się o zaproszenie, żeby tu zostać. Uważam, że to najpaskudniejszy, najbardziej nieprzyjemny dom, którego próg kiedykolwiek przekroczyłam. – Ma złe fluidy – powiedział Tytus. – Bez wątpienia – przytaknął Gilbert. Tworzyli przeciwko mnie zjednoczony front. – Czy ta twoja śmieszna pani jest naprawdę na górze? Co masz zamiar z nią zrobić? Pamiętasz, obiecałeś, że będziesz mnie informował o swoim interesującym życiu miłosnym, ale powinnam się już do tej pory nauczyć, że nie dotrzymujesz obietnic. Zatem postanowiłam sama przyjechać i zobaczyć, jak ci się wiedzie. Pomyślałam sobie: Ciężko pracuję, więc należy mi się urlop. I tym razem zatrzymałam się w hotelu „Pod Krukiem”. Podoba mi się tam. Podoba mi się zatoka i te niezwykłe głazy. I jedzenie jest znakomite, nie takie jak u ciebie. – Mam nadzieję, że przyjemnie ci się mieszka „Pod Krukiem”? – Po Londynie krążą najdziwniejsze plotki na twój temat. – Jestem pewien, że wszyscy są zafascynowani. No cóż, właściwie nie. Musiałam sama rozpuścić trochę plotek, żeby odświeżyć pamięć o tobie. Zapomniano już o Charlesie Arrowbym. Byłeś już dosyć staroświecki, kiedy pracowałeś z nami, ale teraz już należysz do historii starożytnej. Młodzi nigdy o tobie nie słyszeli, Charles. Zostałeś zdyskredytowany, nie stałeś się nawet mitem. Teraz dopiero zrozumiałam, mój drogi, że jesteś stary. Gdzież się podział ten twój dawny urok, na który tak leciałyśmy? Chodziło w gruncie rzeczy o władzę, a teraz, kiedy ją straciłeś, utraciłeś też swój urok. Nic dziwnego, że musisz się zadawać z Brodatą Kobietą. – Spływaj stąd, Rosino, dobrze? – Ale co tu się dzieje, Charles? Umieram z ciekawości. Dowiedziałam się od tych dwóch tutaj, że ona jest tu więziona. Czy mogę pójść na górę i zerknąć na nią przez kratki? – Rosino, proszę... – Ale do czego ty zmierzasz, Charles? O ile pamiętam, istnieje przecież jakiś mąż? Tylko że ty się nigdy nie przejmowałeś zbytnio mężami! Ale nie masz chyba zamiaru jej porwać, nie możesz się przecież z nią ożenić! Naprawdę stajesz się śmieszny. A nigdy nie byłeś śmieszny w dawnych czasach. Zawsze zachowywałeś godność i styl. Tytus i Gilbert, już mniej ubawieni, sprawiali wrażenie zmieszanych i obserwowali pilnie wielkie płyty kuchennej podłogi. – Odprowadzę cię do drogi, Rosino. Czy tam zostawiłaś samochód? – Och, ja wcale nie mam jeszcze ochoty iść. Chcę jeszcze pośpiewać. Kto to jest ten śliczny chłopiec? – Wskazała na Tytusa. – To mój syn, Tytus. Tytus zmarszczył czoło i pogładził się po szramie na ustach. Gilbert uniósł ze zdziwieniem brwi. Rosina zmieniła się na twarzy, obrzuciła mnie złośliwym, świdrującym spojrzeniem i roześmiała się głośno. – No, no... Chyba już pójdę. Mój samochód stoi na drodze. Możesz mnie do niego odprowadzić. Do widzenia, chłopcy, bardzo przyjemnie mi się z wami śpiewało. – Wymaszerowała z kuchni, machając torebką. Ja za nią. Wyszła frontowymi drzwiami, przecięła drogę na grobli, nie oglądając się za siebie. Odprowadziłem ją, idąc z tyłu, aż do miejsca, gdzie zaparkowała swój okropny czerwony samochód. Tam odwróciła się do mnie; jej jędzowata twarz pałała wściekłością. – Czy ten chłopiec jest naprawdę twoim synem? – Nie, nie, przysposobiłem go jak gdyby... Zawsze pragnąłem mieć syna. To ich syn, adoptowany syn... Hartley i jej... męża. – Rozumiem. Mogłam się domyślić, że to tylko głupi żart. Przez chwilę myślałam, że może... Co ty zamierzasz zrobić z tą kobietą? Czy na tym etapie życia chcesz sobie zafundować na pół obłąkaną babę? Nie będziesz jej przecież trzymać jak oszalałe zwierzę na łańcuchu! A może nie zrozumiałam tego wszystkiego? – Ona nie jest więźniem. Ona mnie kocha. Po prostu jest ogłupiała. – Małżeństwo ogłupia. Choć niekoniecznie musi być godne potępienia. Twój mózg może sobie poradzić z ogłupieniem. O Boże! Jestem taka zmęczona. To przez tę cholerną długą podróż... Wydaje mi się, że tracisz rozum... starzejesz się, żyjesz w świecie marzeń, raczej dość paskudnym. Czy mam ci coś powiedzieć, żebyś się ocknął? – Nie, dziękuję. – Usłyszałam, że zawsze pragnąłeś mieć syna. To tylko sentymentalne kłamstwo. Nigdy nie chciałeś mieć kłopotów, nigdy nie chciałeś ich znać. Zawsze unikałeś sytuacji, kiedy mógłbyś mieć naprawdę syna. Twoi synowie to jedynie fantazje, z nimi łatwiej sobie poradzić. Czy naprawdę wyobrażasz sobie, że mógłbyś usynowić tego niemądrego, niewykształconego młodzika? On zniknie z twojego życia tak jak wszystko inne, ponieważ ty nie potrafisz utrzymać niczego realnego. On także okaże się dzieckiem twoich marzeń... kiedy go dotkniesz... rozpłynie się, zniknie... zobaczysz. – No dobrze, powiedziałaś, co miałaś do powiedzenia, a teraz idź już sobie. – Jeszcze nawet nie zaczęłam. Nigdy ci tego nie mówiłam i myślałam, że nigdy nie powiem. Byłam w ciąży z tobą i pozbyłam się tego dziecka. Nakreśliłem koło na zakurzonej chłodnicy samochodu. – Dlaczego mi tego nie powiedziałaś? – Nie mogłam ci powiedzieć, bo cię nie było. Odszedłeś, odszedłeś z Lizzie czy też jakąś inną dziewczyną swoich marzeń. Ach, Boże, ta obrzydliwa, obojętna brutalność mężczyzn... te pozostawione samym sobie kobiety, które muszą podejmować takie bolesne decyzje. Ja też sama podjęłam tę decyzję. Chryste, jakże tego żałuję. Byłam szalona. Zrobiłam to po części z nienawiści do ciebie. Dlaczego, u diabła, nie urodziłam tego dziecka? Byłoby już niemal dorosłe. – Rosino... – Nauczyłabym je nienawiści do ciebie... i znalazłabym w tym jakieś pocieszenie. – Przykro mi... – Och, przykro ci. I śmiem twierdzić, nie byłam jedyną, która to zrobiła. Rozbiłeś moje małżeństwo celowo, z wyrachowaniem, bardzo gorliwie nad tym pracowałeś. A potem odszedłeś i zostawiłeś mnie z niczym, mniej niż z niczym, i na dodatek ze świadomością, że musiałam popełnić zbrodnię... Płakałam przez wiele miesięcy... lata całe... z tego powodu... nigdy nie przestałam płakać. – Jej ciemne oczy w ciągu sekundy wypełniły się łzami, a potem łzy nagle obeschły jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej. Otworzyła drzwiczki samochodu. – Och, Rosino... – Nienawidzę cię, czuję wstręt do ciebie. Od tamtego czasu wydajesz mi się diabłem wcielonym. – Posłuchaj. Owszem, opuściłem cię, ale to ty mnie do tego doprowadziłaś i ty również ponosisz za to odpowiedzialność. Ruch wyzwolenia oduczył kobiety rzucania oszczerstw na mężczyzn, kiedy im to odpowiada. Opowiadasz mi teraz tę okropną historię, żeby... – Och, zamknij się. Jak się nazywa ta baba? – Chodzi ci o... Hartley? – Czy to jej nazwisko? – Nie, jej nazwisko brzmi Fitch. – Fitch. OK. Pan Fitch. O to mi chodziło. – Co, u licha chcesz zrobić? – On tu mieszka, prawda? Dowiem się, gdzie, i pójdę go pocieszyć. Dobrze mu zrobi, kiedy zobaczy prawdziwą kobietę, zamiast tego tłumoka. Pewnie już zapomniał, jak wyglądają kobiety. Nie sprawię mu przykrości, po prostu go pocieszę. Wyrządzę mu mniejszą krzywdę od tej, jaką ty wyrządzasz jej. Muszę się jakoś rozerwać podczas tego urlopu. Myślałam o tym, żeby uwieść tego ślicznego chłopca, ale to byłoby zbyt łatwe. Ojciec będzie o wiele bardziej interesującym obiektem. W końcu życie obfituje w niespodzianki. Jedyną rzeczą, która stała się tak wściekle nudna, jesteś ty, Charles. Tak, jesteś nudny. Nudny. Do widzenia. Wsiadła do samochodu i zatrzasnęła drzwiczki. Samochód pomknął jak czerwona rakieta w kierunku wioski. Popatrzyłem za nią. Wkrótce nie pozostało na drodze nic oprócz chmury kurzu i jasnobłękitnego nieba ponad nim. Przez krótką chwilę myślałem, że oszaleję, jeżeli będę się zanadto zastanawiał nad tym, co mi powiedziała Rosina i co się wydarzyło w przeszłości. Reszta tego dnia (zanim jeszcze wydarzyło się coś wieczorem) minęła jak niespokojny, gorączkowy sen. Pogodzie udzielił się chyba mój nastrój, zaraziłem ją nim być może, dzień był upalny, ale złowróżbna duchota zapowiadała burzę. Zrobiło się ciemniej, chociaż słońce świeciło na bezchmurnym niebie. Czułem się osłabiony i miałem dreszcze, jak gdybym złapał grypę. Moja obawa, że Hartley jest chora, wzrastała. Oczy jej błyszczały, ręce miała gorące. Jej duszny, smrodliwy pokój przypominał separatkę chorej. Hartley zachowywała się rozsądnie, nie szalała już, nawet ze mną dyskutowała. Prosiłem ją, by zeszła na dół, posiedziała przed domem, na powietrzu, w słońcu, lecz na samą myśl o tym kładła się na swoim posłaniu, jak gdyby była całkiem wyczerpana. Nawet ten jej rozsądek miał w sobie coś, co mi odbierało odwagę, przypominał rozumowanie spokojnego maniaka albo ćwiczenie podjęte jako eksperyment. Bez przerwy powtarzała, że chce iść do domu, że nie ma innego wyjścia i tak dalej, i tak dalej, ale wydawało mi się, że naprawdę to nie ma ochoty ostatecznie odejść. Ten brak chęci do podjęcia decyzji nadal budził moją nadzieję, jednakże zaczynał mnie również przerażać. Zaczynałem też mieć dosyć milczenia Bena. Co ono znaczyło? Czyżby po namyśle doszedł do wniosku, że wcale nie chce, aby Hartley do niego wróciła? Czy zdecydował się wieść życie szczęśliwego starego kawalera z psem? Może ma jakąś tajną przyjaciółkę, u której teraz z ulgą się schronił? Może snuje jakiś skomplikowany plan uwolnienia Hartley lub wzięcia srogiego odwetu na mnie? Może zwołał kilku osiłków, zapewne dawnych przyjaciół z wojska, którzy lada chwila się tu zjawią i mnie pobiją? Może zwrócił się do adwokata? Może podjął po prostu subtelną grę na zwłokę i czeka, aż nerwy odmówią mi posłuszeństwa, czeka, żebym to ja przyszedł do n i e g o? A może on także popadł w nerwową, hipnotyczną apatię i nie jest pewny, czego chce i co ma robić? Ja sam czułem chwilami, że lepiej byłoby, gdybym został zmuszony do działania, choćby przez policję, niż tkwił tak na tym pustkowiu rozbrzmiewającym echem różnych pilnych rozwiązań. Starałem się usilnie uzbroić w męstwo i zabrać Hartley do Londynu. Myślałem o tym, żeby ją wciągnąć do samochodu i powiedzieć, że odwiozę ją do domu. Nadszedł już chyba czas, żeby to zrobić, ale daleki byłem od pewności, iż jest to słuszne posunięcie. „Shruff End” mogło mieć „złe fluidy”, jak to ujął Tytus, ale był to mój dom, przyzwyczaiłem się do niego. Tutaj mogłem spokojnie porozumiewać się z Hartley, przepływał między nami wąski, czysty strumyczek porozumienia, zwłaszcza wtedy kiedy wspominaliśmy dawne lata. W jakiś dziwny sposób razem czuliśmy się spokojni. Z pewnością wkrótce nastąpi przełom, jakaś dialektyczna zmiana. Cóż, u licha, robiłbym w Londynie z oszołomioną, płaczącą Hartley w tym moim okropnym, maleńkim mieszkaniu z krzesłami spiętrzonymi na stole i nie rozpakowaną porcelaną? Do kogo moglibyśmy tam pójść? Nie chciałem Hartley pokazywać ludziom, którzy może okazaliby się pomocni, ale na pewno drwiliby z niej w głębi duszy. Właściwie pragnąłem (a może pragnęliśmy tego oboje?), żeby ktoś się o nas troszczył, a przynajmniej był przy nas, stanowił swego rodzaju ochronę i gwarancję zwyczajności. Z Tytusa i Gilberta niewielki miałem pożytek, ale ich obecność czyniła sytuację bardziej znośną. Jednakże od czasu wizyty Rosiny Tytus i Gilbert znajdowali się jakby w stanie tłumionej rewolty i obaj byli w buntowniczym nastroju. Myślę, że milczenie Bena ich także irytowało, choć w inny sposób. Pragnęli jakiejś efektownej próby sił, pragnęli położenia kresu tej sytuacji, co przyniosłoby im ulgę. Gilbert po prostu bał się Bena, bał się bijatyk i napaści. Co czuł Tytus, tego nie byłem pewny. Czasami zastanawiałem się z przerażeniem nad tym, co Tytus sobie myśli. Od czasu przybycia Hartley właściwie z nim nie rozmawiałem. Powinienem był to zrobić, miałem zamiar, ale nie rozmawiałem. Być może Tytus przeżywał też męki napięcia, nie wiedząc, czy chce, czy też nie, uciec do ojca i się z nim pogodzić, choćby nawet miał zostać ukarany. A może chciał uciec od matki i ode mnie? Możliwość istnienia tak strasznego zamętu w umyśle chłopca sprawiała, że bałem się go wypytywać teraz, kiedy musiałem rozważyć wiele innych spraw i podjąć decyzje. Tymczasem on zamknął się w sobie, chodził nadąsany, pragnął, żeby mu nadskakiwać. Robiłbym to, tyle że na razie nie miałem siły ani ochoty. Zresztą byłem z niego niezadowolony. Potrzebowałem jego pomocy, jego uczucia i wsparcia, jego szczerości i zaangażowania w sprawę Hartley. On zaś okazywał wyraźnie, że przynajmniej w tym dziwnym układzie sprawa matki przestała dla niego istnieć. Wolał nie myśleć o jej budzącym zakłopotanie uwięzieniu. Nie chciał ze mną współdziałać jako dozorca więzienny. Było to zrozumiałe, irytowało mnie jednak, bo odnosiłem wrażenie, że doskonałe się bawi. Pływał, śpiewał, przesiadywał z Gilbertem na skałach, popijając białe wino z sokiem z czarnej porzeczki (ostatnio ich ulubiony napój). Zachowywał się jak złodziej, którym nie był (co podkreślał z dumą). Gilbert oświadczył, że boi się jeździć sam po zakupy, więc Tytus mu towarzyszył i kupowali za moje pieniądze mnóstwo drogiego jedzenia i trunków. Nie natknęli się na Bena. Może wyjechał? Dokąd? Do kogo? Te niewiadome działały mi na nerwy. Jedną z form, jaką przybrała buntowniczość Gilberta i Tytusa, było podsuwanie mi myśli, że powinienem coś zrobić z Benem. Właściwie to Gilbert mi to powiedział, ale Tytus z pewnością podzielał jego zdanie. Nie bardzo wiedzieli, co mam zrobić, ale chcieli, żebym wykazał przynajmniej jakąś inicjatywę. Trochę mniej teraz śpiewali, a częściej przesiadywali w kuchni, plotkując. I nawet teraz, mimo że byłem tak zajęty i nieszczęśliwy, ogarniała mnie idiotyczna, bezsensowna zazdrość, kiedy widziałem ich głowy pochylone ku sobie i kiedy milkli nerwowo, gdy wchodziłem do kuchni. Biegali bez przerwy do psiej budy, by sprawdzić, czy nie ma listów. Gilbert kupił nawet duży kwadratowy koszyk, który umocował na kamieniach w psiej budzie, żeby być pewnym, iż żaden list nie zamoknie ani nie zostanie porwany przez wiatr. Tak bardzo bałem się usłyszeć od Tytusa, że wybiera się do „Nibletts” na przeszpiegi, że unikałem wszelkiej z nim dyskusji. A gdyby Tytus poszedł do „Nibletts” i nie wrócił? Oczywiście, nie wspomniałem nikomu o szalonym pomyśle Rosiny, gdyż po zastanowieniu doszedłem do wniosku, że chciała mnie jedynie zirytować. Nie przestawałem jednak myśleć o tych wszystkich rzeczach, które mi powiedziała przed odjazdem, chociaż bardzo się starałem wyrzucić ją z pamięci. Miałem nadzieję, że Rosina wróciła już do Londynu. Wieczorem tego dnia podjąłem decyzję: Jeżeli Ben nie pojawi się, muszę jutro coś zrobić, coś, co wyjaśni sytuację, coś decydującego. Ale nie wiedziałem jeszcze zupełnie, co to będzie za krok. Najprawdopodobniej zabiorę Hartley i Tytusa do Londynu. Wystarczająco długo czekałem na to, żeby Hartley wyjawiła swoją wolę, i wydaje mi się, że ona chce, abym ją zmusił. Kiedy sobie uświadomiłem, że jestem niemal tak zdesperowany, że muszę podjąć decyzję, doznałem niejakiej ulgi. Lecz „jutro”, kiedy to miałem podjąć decyzję, nigdy nie nastąpiło i wypadki potoczyły się zupełnie inaczej, niż to sobie wyobrażałem. Tego wieczoru około wpół do siódmej gęste niebieskie powietrze stało się jakby ciemniejsze i jeszcze bardziej duszne, mimo że słońce świeciło jasno i niebo było bezchmurne. Słońce świeciło jakby przez mgłę, ale mgłę utworzoną z ciemnoniebieskich banieczek samego nieba. Pamiętam, jakie ponure wrażenie wywarł na mnie ów wieczór: żywe, ciemne światło, jasne, wibrujące barwy skał i trawy po drugiej stronie drogi oraz żółty samochód Gilberta. Nie czuło się najlżejszego powiewu wiatru, najmniejszej nawet bryzy. Morze było złowieszczo spokojne, całkowicie gładkie, lustrzane, lśniące oleiście, jednolicie lazurowe. I nagle nad całym horyzontem zaczęło się błyskać. Te błyskawice przypominały sztuczne ognie albo jakiś dziwny atomowy eksperyment. Ani jednej chmurki, ani jednego grzmotu, tylko te odległe, szybko po sobie następujące w zupełnej ciszy potężne błyski żółtawobiałego światła. Rozmawiałem z Hartley, snułem wspomnienia z przeszłości. Cieszyłem się, że ta nikła nić łatwego porozumienia stawała się coraz mocniejsza, coraz szersza. Teraz, gdy nawiązaliśmy kontakt, wydawało mi się to niesłychanie łatwe, miało niezrównany posmak. Mogłem zatknąć sztandar mojej miłości, mogłem stopniowo zaczynać ufać, że zdołam Hartley przekonać. Moja miłość w owym czasie przybrała formę litości, współczucia, absolutnego pragnienia, żeby Hartley pocieszyć, wyleczyć, obudzić w niej pragnienie szczęścia, wyhodować je tam, gdzie go nie było. W tym celu starałem się wykluczać kwestię powrotu do domu, wspominając od czasu do czasu, że teraz jest to niemożliwe, i na razie pozwalając Hartley nadal pocieszać się iluzją powrotu, który już wkrótce uzna za coś nie do pomyślenia i coś, czego sama już nie chce. Ukradkiem zwiększałem presję i kładłem na to coraz większy nacisk. Okazało się, że polityka stopniowania była słuszna, i liczyłem na to, że już wkrótce zostanie uwieńczona sukcesem. Hartley nadal twierdziła wprawdzie, że chce wrócić do męża, ale mówiła to dosyć spokojnie, coraz chyba rzadziej i z coraz mniejszym przekonaniem. W końcu zostawiłem ją samą. Nie zamykałem jej już na klucz w ciągu dnia. Nadal pragnęła kryć się, kryć się przed Gilbertem, zwłaszcza zaś przed Tytusem, a to stanowiło gwarancję, że przez cały dzień nie opuści pokoju. Zresztą, jak daleko mogłaby uciec nie zauważona? Noce pełne rozpaczy to inna sprawa. Zadzwonił dzwonek u drzwi frontowych. Schodząc do sieni, zobaczyłem drgający drut, zanim jeszcze usłyszałem delikatny dźwięk dzwonka w kuchni. Pomyślałem: Ben. I zaraz się zastanowiłem: Sam? Podszedłem do drzwi szybko, nie zachowując zupełnie ostrożności, chciałem ubiec swój lęk. Nie uchyliłem ich, zamykając na łańcuch, ale otworzyłem od razu na oścież. Za drzwiami stał mój kuzyn James. Stał z tym swoim spokojnym, bezmyślnym, pełnym satysfakcji uśmiechem, który czasem przywoływał na twarz. Trzymał w ręce walizkę. Dostrzegłem na drodze jego bentleya zaparkowanego koło volkswagena Gilberta. – James? Co ty tu, u licha, robisz? – Zapomniałeś? Przecież to Zielone Świątki. Zaprosiłeś mnie. – Sam się wprosiłeś. A ja oczywiście o tym zapomniałem. – Chcesz, żebym sobie poszedł? – Nie... nie... wejdź... na chwilę przynajmniej. – Byłem zmieszany, rozgoryczony, poważnie zaniepokojony. Mój kuzyn stanowił dla mnie zawsze złowróżbny omen. Jego obecność w tym domu wszystko zmieni, nawet historię. Nie zniosę go, nie mogę pozwolić, żeby się tu zatrzymał, nie potrafię żyć, mając go tak blisko siebie na scenie. Wszedł do środka, postawił walizkę i zaczął się rozglądać dookoła z zaciekawieniem. – Podoba mi się tutaj. A zatoka z tymi wielkimi kulistymi głazami jest wprost niezwykła. Przyjechałem tu traktem nadmorskim oczywiście. – Oczywiście. – I ta ogromna skała wystająca z morza, którą obsiadają nurzyki... wiesz, o której mówię? – Nie. – Nie widziałeś jej? Ona... Zresztą mniejsza z tym... Widzę, że jest także śliczna wieżyczka. Czy też należy do ciebie? – Tak. – Teraz rozumiem, dlaczego tu przyjechałeś. Kiedy został wybudowany ten domek? – Och, nie wiem, chyba w roku tysiąc dziewięćsetnym, może wcześniej, może później. O Boże! – Co ci jest? Przepraszam, wiem, powinienem był napisać, uprzedzić cię. Próbowałem się dodzwonić, ale doszedłem do wniosku, że chyba nie masz telefonu. Nie muszę u ciebie mieszkać, mijałem po drodze całkiem przyjemnie wyglądający hotel o milę czy dwie stąd... Czy ty się dobrze czujesz, Charles? – Wejdźmy do kuchni. Przy tym dziwnym świetle na dworze, w kuchni było raczej ciemno. Zaraz po nas weszli ze dworu także Tytus i Gilbert, dziwne, ciche błyskawice pełni lata iskrzyły się za nimi. Nie udało się uniknąć prezentacji. – O, przyszliście. To jest mój kuzyn James, który wpadł do mnie, przejeżdżając tędy. To Gilbert Opian. A to mój młody przyjaciel Tytus. Nie ma tu nikogo więcej. Jesteśmy w komplecie. – Powiedziawszy to, położyłem jak gdyby przypadkiem palec na ustach. Miałem nadzieję, że nie jest tak ciemno, żeby tego nie dostrzegli. – Tytus... – Uśmiechnął się James. – A więc wróciłeś. To dobrze. – Co to znaczy? – zawołałem. – Przecież ty go nie znasz! Zauważyłem, że Tytus wpatruje się w Jamesa, jak gdyby go sobie skądś przypominał. – Nie, ale wspominałeś mi kiedyś o nim, pamiętasz? – Ach, tak... No cóż... Napijesz się czegoś, James? Zanim odjedziesz... – Owszem. Cokolwiek. Może być to białe wino, które jest otwarte. – Pijemy je z sokiem z czarnej porzeczki – powiedział Tytus. – Czy jest pan kuzynem Charlesa ze strony matki czy ze strony ojca? – zapytał Gilbert, który lubił znać dokładnie takie szczegóły. – Nasi ojcowie byli braćmi. – Charles zawsze udawał, że nie ma rodziny. On jest taki tajemniczy. Przewracając uprzejmie oczami, Gilbert nalał wina do czterech szklaneczek. Chyba stracił trochę na wadze, łażąc po skałach w tych swoich nowych trampkach; wyglądał młodziej, robił wrażenie odprężonego. Tytus dolał sobie do wina trochę soku z czarnej porzeczki. Uśmiechał się radośnie. Oczywiście ich obu ucieszyła ta wizyta. Nareszcie pojawiał się ktoś nowy, całkiem obcy, będzie można trochę porozmawiać. To rozrzedzi atmosferę. A może byli też radzi, że będą mieli jeszcze jednego sprzymierzeńca? – Tak, masz bardzo dziwny i interesujący dom – powiedział James. – Nie czujesz żadnych złych fluidów? – zapytałem. James przyjrzał mi się badawczo. – Do kogo przedtem należał? – Do pani Chorney. Nic o niej nie wiem. – Czy z okien na górze widać morze? – Tak, ale lepiej je widać ze skał. Pokażę ci, jeśli możesz poświęcić na to minutę. Jakie masz buty? To idealne miejsce, żeby złamać nogę w kostce. Chciałem jak najprędzej wyprowadzić Jamesa z domu. Wypchnąłem go szybko na trawę, a potem poprowadziłem kawałek po skałach, do miejsca, gdzie mogliśmy usiąść na rozgrzanym wierzchołku i obserwować morze. Woda zmieniła teraz barwę, była jasnolazurowa i lekko szarawa, pluskały drobne fale. – Ale duszno! James, mam nadzieję, że nie zrobi ci różnicy, jeśli zatrzymasz się w tym hotelu? Nazywa się hotel „Pod Krukiem”. Będziesz miał stamtąd piękny widok na zatokę, która ci się tak spodobała. Możesz dojechać tam tą drogą nad morzem, po drodze popatrzysz sobie na mewy i inne ptaki. Nie mogę cię zatrzymać u siebie, bo po prostu nie mam wolnego łóżka. Dodatkowa osoba już się nie zmieści. I tak Tytus śpi na podłodze. – Zupełnie rozumiem tę sytuację. Niczego nie rozumiesz, stary. Dzięki Bogu!, pomyślałem. Za minutę odprowadzę go do samochodu, postanowiłem. Popatrzyłem na swego kuzyna. Teraz widziałem go dobrze w wieczornym blasku, który uwypukla wszystko z przerażającą dokładnością. James przyniósł ze sobą na skały szklankę z winem i teraz, patrząc na morze, sączył je wolno, irytująco zadowolony i odprężony. Miał na sobie cienkie czarne spodnie, bladofioletową koszulę, rozpiętą pod szyją, i białą letnią marynarkę. Nie dbał właściwie o ubranie, ale na swój sposób potrafił być wymuskany. Jego twarz o jastrzębim nosie wydawała się ciemna dzięki bujnej brodzie i dziwnej spowijającej go jakby chmurze, ale może przyczyniały się do tego jego zapadnięte brązowe oczy. Brązowe włosy były postrzępione i potargane. Skoro nie jest już w wojsku, to dlaczego musiał przyjechać do mnie właśnie w ten świąteczny weekend, kiedy na drogach panuje taki ruch?, pomyślałem nagle. – Robisz coś? – zapytałem. – To znaczy masz jakąś pracę? – Nie. Jestem dżentelmenem bez zajęcia. Wydało mi się to dziwne. I nagle doznałem olśnienia; James naprawdę nie wystąpił z wojska, tylko zszedł do podziemia i przygotowuje się do jakiejś tajnej misji, zapewne nawet powróci do Tybetu. Dlaczego tak się zdenerwował, kiedy się dowiedział, że spostrzegłem tę dziwną orientalną postać w jego mieszkaniu? Mój kuzyn został tajnym agentem! Próbowałem wymyślić jakiś taktowny sposób, by dać do zrozumienia, że go przejrzałem, kiedy James znów się odezwał: – Co się stało z Mary Hartley Smith? – Mary Hartley Smith? – Tak. Z twoją pierwszą miłością. Mówiłeś, że ona tu mieszka wraz z mężem. Ten chłopiec to jej syn. Pytałem cię, jak się nazywa. O tym także zapomniałeś? To dziwne, ale istotnie zapomniałem, kompletnie mi wyleciało z pamięci, że opowiedziałem Jamesowi tę historię, lecz dlaczego James chciał znać nazwisko Tytusa? – Musiałem chyba być nieprzytomny. Zupełnie o tym zapomniałem, ale teraz już sobie przypominam. Dałeś mi pewną dobrą radę. – Zastosowałeś się do niej? – Tak. Oczywiście, miałeś rację. Po prostu uroiłem sobie pewne rzeczy. Kiedy ją zobaczyłem, doznałem szoku, który ożywił mnóstwo dawnych wspomnień. Teraz już doszedłem do siebie. Nie jestem w niej zakochany. To nie miałoby żadnego sensu. Zresztą zrobiła się z niej stara nudna wiedźma. Chłopiec wpada tu od czasu do czasu. On też jest trochę nudny. – Rozumiem. A więc wszystko dobre, co się dobrze kończy. – Czy masz krawat? – Krawat? Mam. – Będzie ci potrzebny, żebyś mógł wejść do jadalni w hotelu „Pod Krukiem”. Odprowadzę cię do samochodu. Poprowadziłem go obok domu, żeby uniknąć dalszego ciągu konwersacji rozpoczętej w kuchni. – Ładny wóz. Nowy? – Tak. Dobrze ciągnie. Gdzie mogę wykręcić? – Tuż za tą skałą. Jak już ciemno! Będziesz musiał chyba włączyć światła. – Tak. To jakiś dziwny dzień. Wygląda na to, że będzie burza. No cóż, dziękuję za drinka. Dbaj o siebie. Podał mi pustą szklankę po winie. – Do widzenia. Jedź ostrożnie. Czarny bentley ruszył z miejsca, wykręcił i pomknął drogą. James pomachał mi jeszcze ręką i zniknął za rogiem. Czy wróci? Nie sądzę. Wolno ruszyłem drogą na grobli w kierunku domu. Wszedłszy do sieni, zamknąłem drzwi. Jakie to dziwne! Zapomniałem całkiem o tym, że wszystko mu opowiedziałem. Musiałem być chyba pijany. No cóż, jutro rozstrzygnie się mój los. Myślę, że zabiorę Hartley do Londynu. To miejsce chyba jest zaczarowane. Chwilę postałem w sieni. Pragnąłem być sam. Postawiłem szklankę Jamesa po winie na schodach. Z kuchni dochodziły konspiracyjne szepty Gilbera i Tytusa. Jutro pomówię z Tytusem. Tytus, Hartley i ja powinniśmy być razem, sami i gdzie indziej. Dzięki mojemu działaniu, mojej woli powstanie nowa rodzina. Usłyszałem lekkie szuranie drutu o ścianę. Spojrzałem do góry i stwierdziłem, że drut od dzwonka przy drzwiach frontowych drga. Po chwili usłyszałem niezharmonizowany dźwięk. Ben? Odwróciłem się szybko i otworzyłem na oścież drzwi. Na dworze, z walizką w ręce, stał Peregrine. – Cześć, Charles! Cóż to za śmieszne miejsce! I – Perry! – Prosiłem cię, żebyś mnie tak nie nazywał. Ile razy mam ci to powtarzać? Tysiąc? – Co ty tu, u licha, robisz? – I on mnie jeszcze pyta, co ja tu, u licha, robię! Zaprosiłeś mnie, a ja przyjąłem twoje zaproszenie. Przecież to Zielone Świątki! Nie pamiętasz? Mam za sobą bardzo długą i męczącą podróż. Przez ostatnie sto mil wyobrażałem sobie tę chwilę, gdy otworzysz przede mną ramiona, wydając okrzyki radości. Dopiero teraz spostrzegłem białą alfę romeo Peregrine’a zaparkowaną w tym samym miejscu, gdzie przed chwilą stał bentley Jamesa. – Peregrine, strasznie mi przykro, ale nie możesz tu zostać: Nie mam wolnego łóżka... zresztą... – Czy mogę wejść? – zapytał. I wszedł. Donośny głos Preregrine’a zaalarmował konspiratorów w kuchni. – Peregrine! – Gilbert! Cóż za miła niespodzianka! Charles, mogę spać na łóżku Gilberta. – Nie możesz, do cholery. Będę bronił swojej kanapy. – Przedstaw mi swego uroczego młodego przyjaciela, Gilbercie. – To jest Tytus Fitch. Niestety, nie należy do mnie. – Cześć, Tytus. Nazywam się Peregrine Arbelow. Gilbert, daj mi się czegoś napić, poczciwcze! – OK. Ale nie ma tu nic oprócz wina i sherry. Wiesz przecież, że Charles nie pija mocniejszych trunków. – O, kurwa, zapomniałem. Powinienem był przywieźć ze sobą jakąś butelczynę. – Peregrine, nie będziesz się tutaj dobrze czuł – stwierdziłem. – Nie masz nic do picia, nie masz gdzie spać. Przykro mi, ale zupełnie zapomniałem o tym, żeśmy się umówili. A właściwie to nie wydaje mi się, żebym cię zapraszał. Tam, na końcu tej drogi, jest wspaniały hotel... W tej chwili znowu zadźwięczał dzwonek przy drzwiach frontowych. Kiedy Peregrine odwrócił się, żeby otworzyć, ponad jego ramieniem ujrzałem kuzyna Jamesa. – Cześć! – zawołał Peregrine. – Witamy w tych gościnnych progach. Właścicielem tego domu jest Charles Arrowby. Nie ma tu nic do picia i nie ma gdzie spać, lecz... – Cześć! – podchwycił James. – Przepraszam, że wróciłem, ale w hotelu „Pod Krukiem” mają komplet, więc pomyślałem sobie... – Zdaje się, że to tam on mnie chciał ulokować – powiedział Peregrine. – Wejdźmy do kuchni – zaproponował Gilbert. Wszedł pierwszy, za nim Tytus, potem Peny, a na końcu James. Postałem jeszcze chwilę w sieni, potem wziąłem szklankę ze schodów i dołączyłem do nich. – Nazywam się Peregrine Arbelow – przedstawił się Peregrine. – Chyba o panu słyszałem – uśmiechnął się James. – O, fajno... – To jest mój kuzyn, generał Arrowby. – Dokonałem prezentacji Jamesa. – Nigdy nie wspominałeś, że pan jest generałem – zdziwił się Gilbert. – A ja nawet nie wiedziałem, że masz kuzyna – oburzył się Peregrine. – Witam pana. Pociągnąłem Jamesa za rękaw nieskazitelnie białej marynarki i wypchnąłem go z powrotem do sieni. – Słuchaj, nie możesz tu zostać, proponuję... W tej samej chwili spostrzegłem, że oczy Jamesa otwierają się szeroko ze zdumienia i patrzą gdzieś poza mnie. Ujrzałem stojącą na schodach Hartley. Obaj umilkliśmy nagle, toteż pozostała trójka wyłoniła się z kuchni i staliśmy tak wszyscy w hallu, wpatrując się w Hartley. Miała nadal na sobie mój czarny jedwabny szlafrok w czerwone rozetki. Sięgał jej do kostek; postawiony kołnierz stanowił obramowanie dla włosów, co dawało taki efekt, jak gdyby była w wieczorowej sukni. Jej oczy, przerażone i ogromne, były fiołkowe, i choć z potarganymi siwymi włosami przypominała obłąkaną staruszkę, przez chwilę wyglądała jak królowa. Oprzytomniałem w ciągu kilku sekund i zrobiłem krok w kierunku schodów. Kiedy Hartley to zauważyła, odwróciła się i uciekła. Mignęła mi tylko jej goła kostka i bosa stopa. Chwyciłem ją na zakręcie schodów i popędziłem na górny podest. Wbiegliśmy niemal razem na podest i popchnąłem ją przez drzwi do pokoju. Weszła tam od razu, usiadła na materacu jak posłuszny pies. Nie wiem, czy przez cały czas, kiedy była moim więźniem, widziałem ją kiedykolwiek siedzącą na krześle. – Hartley, kochanie, dokąd się wybierałaś? Czy chciałaś zejść na dół, by mnie poszukać? A może myślałaś, że przyszedł Ben? A może chciałaś uciec? Otuliła się szczelniej szlafrokiem i kilkakrotnie potrząsnęła przecząco głową. Dyszała z podniecenia. I nagle spojrzała na mnie tym swoim smutnym, bojaźliwym, słodkim spojrzeniem, które mi przypominało ojca. – O Hartley, tak bardzo cię kocham. – Usiadłem na krześle i ukryłem twarz w dłoniach, żeby nie dostrzegła mego bólu. Czułem się taki bezradny, tak niebezpiecznie bliski swemu dzieciństwu. – Hartley, nie opuszczaj mnie. Nie wiem, co bym zrobił, gdybyś odeszła. – Co to za człowiek? – zapytała. – Jaki człowiek? – Ten, z którym rozmawiałeś, kiedy stałam na schodach. – Mój kuzyn James. – A... syn stryjenki Estelli. Ten nieoczekiwany nawrót jej pamięci wprost mną wstrząsnął. Z kuchni na dole dobiegały ożywione głosy. Gilbert i Tytus uznali, że skoro Hartley ukazała się na schodach, to są zwolnieni z obowiązującej ich dyskrecji. Bez wątpienia opowiadali właśnie Jamesowi i Peregrine’owi wszystko, co wiedzieli na ten temat, albo nawet jeszcze więcej. Jęknąłem, zasłaniając twarz dłońmi. Spaliśmy tej nocy tak: ja w swojej sypialni, Hartley w środkowym pokoju, Gilbert na swojej kanapie, Peregrine na poduszkach rozłożonych w bibliotece, James na zestawionych krzesłach w „czerwonym pokoiku”, a Tytus przed domem na trawie. Noc była upalna, ale burza do nas nie dotarła. Nazajutrz rano moi goście byli w nastroju świątecznym. Tytus pływał, skoczywszy jak zwykle do wody z urwiska, James po dokładnym obejrzeniu wieży i wyrażeniu różnorodnych domysłów co do jej wartości historycznej pływał koło skalnych schodków. (Znów zapomniałem przywiązać linę, ale był właśnie przypływ.) Peregrine leżał półnagi na trawie jak wielka biała plama, zażywając kąpieli słonecznej. Spalił się okropnie. Gilbert pojechał do wioski i wrócił stamtąd z górą przeróżnych wiktuałów i kilkoma butelkami whisky, które wziął na mój rachunek w sklepie. Później James także jeździł do wsi, żeby kupić „Timesa”, co mu się zresztą nie udało. Wszyscy byli zdumieni, że potrafię się obyć bez wiadomości ze świata. – Nie wiesz, kto umarł, kogo ograbiono, kto strajkuje – podsumował Peregrine. Przywiózł ze sobą odbiornik tranzystorowy, ale zapowiedziałem, żeby go trzymał ode mnie z daleka. James wystąpił z propozycją, żebyśmy poszli do hotelu „Pod Krukiem” i obejrzeli w telewizji międzynarodowy mecz krykieta, Gilbert jednak wysłany po raz drugi do sklepu, tym razem po olejek do opalania dla Peregrine’a, uprzedził nas, że z powodu zaburzeń elektrycznych lokalna telewizja wysiadła. Gilbert i Tytus mieli nadzieję, że zdobędą nowych członków do swego chóru, lecz udało im się pozyskać jedynie Peregrine’a, który śpiewał ochrypłym basem. Z Jamesem im się nie powiodło, gdyż mój kuzyn nie potrafił zaśpiewać ani jednej nuty. Poprzedniego wieczoru udało mi się uprzedzić Tytusa i Gilberta, żeby nie wspominali Peregrine’owi o wizycie Rosiny. Dobrze, że to zrobiłem, gdyż dziś rano byłem niezdolny do rozsądnego myślenia. Czułem się tak, jakby coś trzasnęło w mojej głowie, pękł jakiś guz czy coś w tym rodzaju. Mój żałosny stan należało częściowo przypisać obecności Jamesa, który był główną atrakcją, przyciągającą jak magnes trzech pozostałych. Każdy z nich zwierzał mi się z osobna, jak bardzo mu się James podoba. Niewątpliwie uważali, że sprawią mi tym przyjemność. Tytus powiedział: – To dziwne, ale czuję się tak, jakbym go już kiedyś spotkał, a przecież wiem, że go nigdy nie widziałem. A może widziałem go we śnie? Następną rzeczą, która doprowadzała mnie do szału, była nagła zmiana w tonie głosu Hartley. Powtarzała wprawdzie nadal bez przerwy, że musi wrócić do domu, ale ostatnio zaczęła to mówić obojętnie, jak gdyby zdawała sobie sprawę, że stawało się to niemożliwe. Teraz zaś znów zaczęła mówić tak, jakby naprawdę w to wierzyła, i zaczęła popierać tę ideę nawet niemal rozsądnymi argumentami. – Wiem, uważasz, że jesteś dla mnie miły... – Miły! Kocham cię. – Uważasz, że robisz to wszystko dla mojego dobra, i jestem ci wdzięczna... – Wdzięczna! No, świetnie! – Ale to jest nonsens, przypadek, incydent... nie możemy pozostać razem, to nie ma sensu. – Kocham cię. I ty mnie kochasz. – Lubię cię. – Nazywaj rzeczy po imieniu. Kochasz mnie. – No tak, ale w jakiś nierealny sposób, jakby we śnie. Może i mogło tak być, tylko że wszystko dawno się skończyło i teraz nam się tylko śni... – Hartley, czy ty nie masz poczucia teraźniejszości? Nie potrafisz żyć chwilą obecną? Obudź się, spróbuj! – Żyję dłuższymi okresami, nie jakimiś chwilkami obecnymi, czy ty tego nie rozumiesz?... Jestem mężatką i muszę wrócić do męża, tam jest moje miejsce. Jeśli mnie wywieziesz do Londynu, jak przed chwilą mówiłeś, i tak będę musiała uciec od ciebie. Wszystko tylko coraz bardziej pogarszasz, nie chcesz zrozumieć... – No i co z tego, że jesteś mężatką. Ale nie jesteś szczęśliwa. – To nie ma znaczenia. – A właśnie że ma ogromne znaczenie. Nie wiem, co mogłoby mieć większe znaczenie. – Ja za to wiem. – Przyznajesz, że mnie kochasz... – Można kochać sen. Sądzisz, że to może być motywem działania? – O, tak, motywem działania!... – Nie, ponieważ to tylko sen. Stworzony z kłamstw. – Hartley, mamy przed sobą przyszłość. A to znaczy, że możemy urzeczywistnić pewne rzeczy. – Muszę wrócić. – On cię zabije. – Muszę przekroczyć ten próg. To dla mnie jedyne wyjście. – Nie puszczę cię. – Proszę. – A co z Tytusem? On zostanie ze mną. Nie chcesz być z Tytusem? – Charles, ja muszę wrócić do domu. – Och, przestań. Czy nie możesz myśleć o czymś przyjemniejszym i pragnąć tego? – Nie można sobie czegoś takiego nakazać. Ty nie rozumiesz ludzi takich jak ja, jak my, innych ludzi. Jesteś jak ptak, który buja w powietrzu, jak ryba pływająca w morzu. Przenosisz się z miejsca na miejsce, rozglądasz się, pragniesz różnych rzeczy, ale inni ludzie żyjący na tej ziemi niewiele podróżują i nie rozglądają się... – Hartley, zaufaj mi, wyjedź ze mną, wezmę cię na barana. Ty też możesz jeździć i oglądać różne rzeczy... – Chcę wrócić do domu. Zostawiłem ją samą, zamknąłem drzwi na klucz i wybiegłem z domu. Wdrapałem się na kilka skał i nagle spostrzegłem swego kuzyna stojącego na mostku nad „Kotłem Minna”. Pomachał mi ręką i usłyszałem, że mnie woła, więc podszedłem do niego. – Charles, popatrz tylko, jaką siłę ma ta woda. Czy to nie fantastyczne? Czy to nie przerażające? – Słyszałem głos Jamesa przez ryk fal. – Tak. – To wspaniałe, tak, w dosłownym sensie wspaniałe. Kant by się tym zachwycał. Leonardo także. Hokusai również. – Nie wątpię. – I te ptaki... popatrz tylko na tamte kormorany czubate... – Przypuszczałem, że to kormorany. – Tak, to są kormorany czubate. Widziałem też kilka kruków i ostrygojadów. – Kiedy wyjeżdżasz? – Wiesz, podobają mi się twoi przyjaciele. – A ty im. – Ten chłopak wydaje mi się poczciwy. – Tak... – Nie do wiary. Spójrz na tę wodę, co ona wyprawia! Ruszyliśmy w kierunku domu. Zbliżała się pora lunchu, jeśli się nadal przestrzega takich konwencji. James, który jak się okazało, przywiózł swój wakacyjny „nadmorski” strój, miał na sobie bardzo stare bawełniane spodnie w kolorze khaki podwinięte do góry i czystą, ale starą, niebieską koszulę, którą nosił wyłożoną na spodnie nie zapiętą, ukazując górną część szczupłego, skąpo owłosionego, różowego torsu. Na nogach miał sandały odsłaniające chude, białe stopy o długich, chwytnych, kościstych palcach, które mnie przerażały, kiedy byłem mały. („James ma takie same stopy jak ręce” – powiedziałem kiedyś do matki, jakby odkrywając jakieś ukryte kalectwo.) Kiedy byliśmy już blisko domu, James zapytał: – Co masz zamiar zrobić? – Z czym? – Z nią. – Nie wiem. Kiedy wyjeżdżasz? – Mogę zostać do jutra? – W porządku. Weszliśmy do kuchni. Gilbert przygotował na tacy lunch dla Hartley, więc automatycznie wziąłem tacę i zaniosłem na górę. Otworzyłem drzwi z klucza i wszedłem do środka. Postawiłem jak zwykle tacę na stole. Hartley płakała. Nie odezwała się do mnie. – Och, Hartley, wpędzisz mnie do grobu tymi swoimi łzami. Nie wyobrażasz sobie, jak ja się martwię. Nic nie odpowiedziała, nie uczyniła żadnego gestu, po prostu nadal siedziała oparta o ścianę i płakała, patrząc przed siebie i od czasu do czasu ocierając wolno płynące łzy wierzchem dłoni. Siedziałem przez chwilę w milczeniu przy niej na krześle, rozglądając się dookoła, jak gdyby ta zwyczajna czynność mogła jej przynieść jakąś ulgę. Zauważyłem wilgotną plamę na suficie, pęknięcie w jednej szybce długiego okna i jakiś fioletowy kłaczek na podłodze, bez wątpienia pochodzący z obicia mebli pani Chorney. W końcu wstałem, dotknąłem lekko ramienia Hartley i wyszedłem, przekręcając klucz w zamku. Nigdy nie zostawałem, by patrzeć, jak je. Gdy wróciłem do kuchni, cała czwórka moich gości stała dokoła stołu, na którym Gilbert postawił lunch: szynkę, ozór z młodymi ziemniakami i sałatą oraz jajka na twardo dla Jamesa. Nie interesowało mnie teraz oczywiście ich jedzenie, nie zwracałem nawet uwagi na to, co sam jem. Dwie otwarte butelki białego wina chłodziły się w zlewie. Peregrine, już ubrany, pił whisky i słuchał sprawozdania z meczu krykieta nadawanego przez radio. Kiedy wszedłem, umilkli. Perry wyłączył tranzystor i wszyscy zamarli w nastroju wyczekiwania. Nalałem sobie szklankę wina i wziąłem plasterek szynki. – Nie przeszkadzajcie sobie. Zjem na dworze. – Nie uciekaj, chcemy z tobą porozmawiać – powiedział Peregrine. – Ale ja nie mam ochoty z wami rozmawiać. – Chcemy ci pomóc – wtrącił Gilbert. – Och, odpieprzcie się. – Proszę, zostań chwilę – odezwał się James. – Tytus ma ci coś do powiedzenia. Prawda, Tytus? Tytus, czerwony na twarzy, nie patrząc na mnie, wymamrotał: – Myślę, że powinien pan pozwolić mojej matce wrócić do domu. – Tu jest jej dom. – Ale poważnie, stary... – zaczął Peregrine. – Nie potrzebuję waszych rad. Nie zapraszałem was tutaj. Żadnego z was. James usiadł, pozostała trójka poszła jego śladem. Ja nadal stałem. – Nie chcemy się wtrącać... – zaczął James. – Więc się nie wtrącajcie. – I nie chcemy narzucać ci siłą jakichś rad. Nie możemy zrozumieć tej sytuacji. Odnoszę wrażenie, że ty sam nie bardzo ją rozumiesz. Nie chcemy cię namawiać... – Więc dlaczego kazaliście powiedzieć Tytusowi to, co przed chwilą powiedział? – Bo to jest oczywiste. On tak uważa, tylko bał się to powiedzieć. – Och, bzdury. – Musisz podjąć trudną decyzję i o ile się orientuję, podjąć dosyć szybko. I gdybyś tylko zgodził się z nami porozmawiać, moglibyśmy ci pomóc w sposób rozsądny zdecydować, a także pomóc przeprowadzić w rozsądny sposób to, co zdecydujesz. Zrozum, potrzebujesz pomocy, naprawdę jej potrzeb ujesz. – Potrzebuję szofera, nic poza tym. – Potrzebujesz wsparcia. Jestem twoim jedynym krewnym. Gilbert i Peregrine są twoimi bliskimi przyjaciółmi. – Nie są. – Tytus mówi, że uważa cię za swego ojca. – Zdaje się, że nieźle mnie tu obgadywaliście. – Nie złość się, Charles – powiedział Peregrine. – Nie spodziewaliśmy się, że zostaniemy wmieszani w ten cały bigos. Przyjechaliśmy tu, żeby odpocząć. Ale widzimy, że jesteś w kłopocie, więc chcemy cię wesprzeć. – Nie możecie nic dla mnie zrobić. Owszem, możemy – upierał się James. – Myślę, że byłoby dobrze, gdybyś przedyskutował z nami całą sprawę, niekoniecznie ze szczegółami, moglibyśmy wtedy opracować coś w rodzaju strategii działania. Możesz to zrobić, nie przestając być lojalnym w stosunku do tej kobiety. A teraz w skrócie, ja widzę tu dwa możliwe kierunki działania: albo zatrzymujesz ją u siebie, albo zwracasz. Tak? Zastanów się najpierw, co się stanie, jak ją zwrócisz... – Ja wcale nie mam zamiaru jej zwracać, jak to sformułowałeś. Ona nie jest butelką. – Z tego, co powiedział Tytus, zorientowałem się, że jednym z powodów, dla których nie odwozisz jej z powrotem, nawet jeśli ona tego chce... – Ona nie chce... – ... jest to, że jej mąż mógłby wtedy obejść się z nią w sposób brutalny. – To tylko jeden z powodów. Jest jeszcze około setki innych. – Ale załóżmy, że ta jego brutalność wynika z nieporozumienia i że to nieporozumienie może zostać wyjaśnione... – James, nie bądź głupcem, wiesz doskonale, że tu nie ma czego wyjaśniać ani nie trzeba tłumaczyć tego, co zrobiłem, cokolwiek to było. I radzę ci, uważaj, co do mnie mówisz. – Posłuchaj – odparł James. – Chodzi mi o dwie rzeczy. Po pierwsze, jeśli zamierzasz zwrócić ja mężowi, to musisz to zrobić w sposób inteligentny. Powinniśmy wszyscy pójść do niego razem z tobą, urządzając swego rodzaju pokaz siły, a także popierając twoje oświadczenie. – Moje oświadczenie?... – Po drugie, jeśli obawa przed gwałtownym zachowaniem tego człowieka jest jednym z powodów, dla których jej nie zwracasz, i jeśli tę obawę można by było zmniejszyć, to też miałoby znaczenie dla twojej decyzji. – Wiesz, o co mu chodzi? – zapytał Peregrine. – Tak – odparłem. – Ale, jak James sam przyznał, wy nie rozumiecie sytuacji. Mówicie o wyjaśnianiu, o składaniu oświadczenia... moglibyście równie dobrze próbować wytłumaczyć to bizonowi. W każdym razie cała ta dyskusja mija się z celem, ponieważ nie ma dwóch możliwości. Nie mam zamiaru zwracać jej mężowi. – No cóż, w takim razie rozważmy drugą możliwość – powiedział James. Nie będziemy nic rozważać! Nie chcę, żebyście wszyscy roztrząsali tę sprawę. Stajecie się natrętni, a ja tego okropnie nie lubię. Ale skoro już wypłynęła ta kwestia, to chciałbym zapytać Tytusa, dlaczego uważa, że powinienem pozwolić jego matce wrócić do domu. Tytus, który przez cały czas wpatrywał się w szynkę (może był głodny), zwlekał z odpowiedzią. Zaczerwienił się i wreszcie ze spuszczoną nadal głową powiedział: – No cóż, wie pan, wydaje mi się, że mogę się uznać za winnego... – Dlaczego, u licha? – To nie jest takie proste, człowiek ma różne uczucia... różne przesądy... jeśli chodzi o ojca i matkę... Myślę, że może przeze mnie wydaje się panu, że to było... okropniejsze niż w istocie, chociaż to było okropne. Ona naprawdę przesadza, kłębią się w jej głowie różne pomysły i urojenia. Nie wiem... Może ona woli być z nim? Jestem przeciwny zmuszaniu do czegokolwiek, uważam, że człowiek powinien być wolny. A panu tak się spieszy, chce pan wszystko załatwić od razu. Jeśli ona chce do pana wrócić, to lepiej, żeby to zrobiła później, kiedy sobie to przemyśli. – Dobrze mówisz, Tytus – zawołał James. Tytus obdarzył Jamesa spojrzeniem, które natychmiast obudziło moją wiecznie czujną zazdrość. – Nie rozumiesz, co to jest małżeństwo – powiedział Peregrine. – Nigdy nie byłeś żonaty. To bardzo skomplikowane zagadnienie. Wydaje ci się, że sprzeczka oznacza ruinę małżeństwa, jego koniec, a wcale tak nie jest. – Przede wszystkim słowo „wolny” nie pasuje tutaj – powiedziałem – gdyż mamy do czynienia z osobą zastraszoną, z więźniem. Trzeba ją wyciągnąć z tego otępienia, ona sama nigdy się z tego nie otrząśnie. A więc to właśnie trzeba teraz ustalić. Jeżeli wróci do niego, to go już nigdy nie opuści, nigdy nie ucieknie. – A czy to także nie jest znamienne? – zapytał James. – Czy nie przemawia za tym, że powinna wrócić do domu? Że ma sama zdecydować, czy chce tam pozostać? Istoty ludzkie robią to, co chcą, częściej, niż ci się wydaje. – Może pozostanie. Ale czy to będzie wynik jej „wyboru”? To nie jest sprawa „sprzeczki”, żeby użyć śmiesznego określenia Peregrine’a, które wskazuje, że on nie ma zupełnie pojęcia, o co tu chodzi. To jest zastraszona, sterroryzowana kobieta, która nigdy nie była z tym człowiekiem szczęśliwa. Sama mi to powiedziała. – Może jej małżeństwo nie było szczęśliwe, ale jednak przetrwało wiele lat. Za dużo rozmyślasz o szczęściu, Charles. Ono nie jest w sumie takie ważne. – Ona też tak mówi. – No widzisz. – Tytus – zapytałem – czy szczęście jest ważne? – Oczywiście, że tak – odparł i wreszcie spojrzał na mnie. – No widzisz – uśmiechnąłem się do Jamesa. – Typowa odpowiedź dla młodego człowieka – odparował James. – No a teraz przejdźmy do następnego punktu. – Twój kłopot, Charles – odezwał się Peregrine, popijając wciąż whisky – jak już powiedziałem wcześniej, polega na tym, że gardzisz kobietami, uważasz je za coś w rodzaju sprzętu, tę kobietę również tak traktujesz. Następny punkt: Ten dramat rozwija się bardzo szybko i jest kłębowiskiem uczuć i ideałów. Twierdzisz, że zachowałeś w pamięci obraz swej pierwszej czystej miłości przez te wszystkie lata. Możesz uważać ją nawet za najwyższą wartość, jakiś standardowy wzorzec, przy którym inne miłości traciły na znaczeniu. – Tak. – Czy moglibyście nie krytykować tej wiodącej idei. Nie nazwałbym jej fikcją. Nazwijmy ją marzeniem. Oczywiście, żyjemy marzeniami i dzięki nim, i nawet w naszym zdyscyplinowanym życiu duchowym, czasem właśnie w nim, trudno jest odróżnić marzenie od rzeczywistości. W zwykłych ludzkich sprawach przychodzi z pomocą zdrowy rozsądek. Dla większości ludzi zdrowy rozsądek jest tożsamy z zasadami moralności. Ale zdaje się, że ty rozmyślnie wykluczyłeś to skromne źródło światła. Zapytaj samego siebie, co się naprawdę wydarzyło przed laty. Zbudowałeś z tego całą historię, a historie bywają fałszywe. W tym momencie Tytus, który nie mógł już dłużej wytrzymać, ukradkiem chwycił plasterek szynki i kawałek chleba. – Posługujesz się tą historią z odległej przeszłości jako przewodnikiem przy decydowaniu o tak ważnych, nieodwracalnych krokach, które zamierzasz podjąć w przyszłości. Dokonałeś niebezpiecznej indukcji, a indukcja bywa w najlepszym razie wątpliwa. Weźmy choćby tego kurczaka Russella... – Jakiego znów kurczaka? – Żona farmera przychodzi codziennie rano karmić kurczaka, ale pewnego dnia przychodzi i ukręca mu łeb. – Nie rozumiem. Zostawmy lepiej tego kurczaka w spokoju. – Uważam, że, o ile dobrze zrozumiałem, opierasz się na bardzo nieistotnym dowodzie, na swoich sielankowych wspomnieniach z lat szkolnych, i zakładasz, że jeżeli ją porwiesz, będziesz mógł kochać i uczynić szczęśliwą, to i ona będzie mogła cię pokochać i uczynić szczęśliwym. Takie sytuacje zdarzają się w rzeczywistości dość rzadko i są trudno osiągalne. A jeśli już mówimy o szczęściu, które tak bardzo sobie cenisz, zakładasz, że z moralnego punktu widzenia słuszne jest ocalenie tej kobiety, nawet jeśli ona zdecydowanie nie wyraża na to zgody. Czy nie powinieneś więc... – James, proszę, przestań mnie obrażać swoimi pompatycznymi spekulacjami myślowymi. Ciekaw jestem, czy zdajesz sobie sprawę z tego, jaki jesteś nieznośny. Jak powiedziałeś, sprawy rozwijały się szybko i powstał bigos pierwszej klasy. Masz rację, ja sam nawarzyłem tego piwa. Ale nie istnieją już doskonałe zasady moralności. Takie jest życie ludzkie. Może zamknięci w koszarach żołnierze nie wiedzą o takich rzeczach. James uśmiechnął się nieznacznie. – Podobają mi się ci „zamknięci w koszarach”. A więc przyznajesz, że wcale nie jesteś pewien, czy to ocalenie będzie dobrą rzeczą? Nie jestem pewien. Jakże mógłbym być? Ale ty starasz się mnie zmusić, bym uznał jako rację coś, co wcale nie jest racją w tej sytuacji. To, co mówisz, jest jednostronne, to swego rodzaju abstrakcyjny komentarz. To ty opowiadasz historyjki. Ja operuję faktami. – No cóż, jaka jest więc twoja racja? – Że ją kocham. A ona kocha mnie. Tak twierdzi. Miłość nie opiera się na „dowodzie” ani na „indukcji”, miłość wie. Ona była bardzo nieszczęśliwa i nie pozwolę, żeby wróciła do despoty, który będzie dla niej odtąd jeszcze bardziej okrutny. Jej życie byłoby jeszcze gorsze. Wiem, ja sam do tego doprowadziłem, niemniej fakt pozostaje faktem. Mamy tu zresztą kogoś, kto może świadczyć o okrucieństwie tego człowieka, chociaż ten świadek robi to, zdaje się, niechętnie. – To żadna racja – powiedział James. – Raczej niejasne, oświadczenie o intencjach. – No cóż, to jest moja propozycja odnośnie do działania. Nie wiem właściwie, czemu w ogóle pozwoliłem się wciągnąć w tę całkiem śmieszną dyskusję. – No dobrze. Wiesz już, co ja osobiście myślę o tym wszystkim, co nie znaczy, że musi cię to interesować. Ale chciałbym jeszcze coś dodać. Jeśli zdecydujesz się ją wywieźć stąd, co nie jest rozsądne z mego punktu widzenia, my wszyscy ci pomożemy na tyle, na ile zdołamy, prawda? – Tak – potwierdził Peregrine. – Chyba zgadzam się z Charlesem pod pewnymi względami – stwierdził Gilbert. – Należy się zastanowić nad szczegółami. Na przykład, dokąd ją zabierzesz? Co ona będzie robiła przez cały dzień? – To jedno pytanie wystarczy, żeby powstrzymać każdego mężczyznę od małżeństwa – skonstatował Peregrine. – Charles, proszę, nie uważaj mnie za natręta i przede wszystkim nie sądź, że jestem niedobry. Ale ja po prostu nie mogę stać z boku i patrzeć spokojnie, jak spieprzysz tę całą rzecz. Ta operacja wymaga połączenia naszych sił. Zastanawiam się, czy pozwoliłbyś mi porozmawiać z nią. Tylko raz, bardzo krótko. – Tobie? Porozmawiać z nią? Chyba oszalałeś! W tym momencie usłyszałem okropny hałas, którego właściwie obawiałem się od chwili, kiedy wpakowałem się w tę całą awanturę. Na górze Hartley zaczęła walić w drzwi i krzyczeć: – Wypuść mnie! Wypuść mnie! Wybiegłem z kuchni, zatrzaskując za sobą drzwi, i ruszyłem na górę po schodach. Kiedy dotarłem do sypialni, Hartley nadal kopała w drzwi i krzyczała. Nigdy dotychczas nie robiła czegoś takiego. – Wypuść mnie! Wypuść mnie! Chciało mi się też krzyczeć. Zacząłem jak szalony walić pięścią w drzwi. – Och, przestań, przestań! Zamknij się! Przestań krzyczeć, dobrze? Zapanowała cisza. Zbiegłem na dół. W kuchni też panowała cisza. Wypadłem z domu frontowymi drzwiami i drogą na grobli ruszyłem w kierunku wieży. Tego samego dnia pod wieczór, siedząc z Jamesem na skałach, zacząłem godzić się na rzeczy, które teraz wyglądały na nieuniknione. – Charles, powstała okropna sytuacja. To jest jeden powód, dla którego powinieneś położyć jej kres. I jest tylko jeden sposób, żeby to zrobić. Rozumiesz to teraz? – Tak. – Napiszesz ten list? – Tak. – Myślę, że list jest ważny. Możesz w nim wszystko jasno wytłumaczyć. – On go nie przeczyta. Podrze go i podepcze. – A może właśnie schowa jako dowód przeciwko tobie? Myślę, że warto podjąć to ryzyko. Uważam, że on przeczyta list, bo będzie po prostu ciekawy, co zawiera. – On nie dorósł do ciekawości. – I zgadzasz się, żebyśmy pojechali z tobą? – Zgadzam się, żebyś ty pojechał. – Uważam, że im więcej nas będzie, tym lepiej. – Ale oczywiście bez Tytusa. – Owszem, i Tytus niech jedzie. To może jej ułatwić sytuację, a Tytusowi też dobrze zrobi, jeśli potrafi przez pięć minut być grzeczny dla swego ojca. – Grzeczny? Jak na proszonym podwieczorku? – Im bardziej to spotkanie będzie przypominało proszony podwieczorek, tym lepiej. – Tytus się nie zgodzi! – Już się zgodził. – O! – A więc Peregrine może pojechać do wioski i zadzwonić do „Nibletts”? Zawahałem się. Był to ostatni moment. Jeśli powiem teraz „tak”, przestanę panować nad sytuacją. Usankcjonuję w ten sposób całkowicie nową nieprzewidzianą przyszłość. – Tak. – Dobrze. Zostań tutaj. Ja pójdę i wyłożę sprawę Peregrine’owi. Po południu odbyłem rozmowę z Hartley. Nie wspomniałem o niej Jamesowi, ale „dyskusja” z nim pomogła mi zobaczyć wyraźniej pewne rzeczy czy też wbiła mi do głowy pewne idee; w każdym razie osiągnąłem kulminacyjny stopień rozpaczy. Ten okropny krzyk Hartley: „Wypuść mnie! Wypuść mnie!” – odebrał mi wiarę i nadzieję. Zapytałem ją, czy naprawdę chce wrócić do domu. Odparła, że tak. Powiedziałem: „Dobrze”. Nie apelowałem już do niej, nie przedstawiałem dalszych argumentów. I kiedy tak patrzyliśmy na siebie w milczeniu, bojąc się dodać cokolwiek do tych słów wypowiedzianych stanowczym tonem, poczułem, że wyrasta między nami nowa bariera. Dotychczas uważałem, że trudno nam jest nawiązać kontakt, teraz jednak zdałem sobie sprawę, jak bardzo byliśmy sobie bliscy. Zgodnie z planem Jamesa, Peregrine miał pojechać do wioski, zadzwonić do Bena i powiedzieć mu, że pan Arrowby i jego przyjaciele odwiozą „Mary” do domu. Czy Ben powie: „Idźcie do diabła, nie chcę jej teraz”? Nie. Mało prawdopodobne. Czegokolwiek by ostatecznie chciał, nie będę się i tak czuć zobowiązany wobec niego. Ale może go nie będzie w domu? Może zniknął? Może Hartley w ostatniej chwili zmieni zdanie?... Ale na razie wszystko było lepsze od nadziei. James wrócił, skacząc po skałach. Serce biło mi szybko i smutno. – W porządku. Powiedział, żebyśmy ją przywieźli. Ale nie dzisiaj, jutro rano. – To dziwne. Dlaczego nie dziś wieczorem? Może ma dziś ten swój kurs stolarski? – Chce, byśmy myśleli, że mu na tym nie zależy. Tylko w ten sposób może nas znieważyć. Chciał nam dać jasno do zrozumienia, że mamy przyjechać wtedy, kiedy jemu będzie odpowiadało. Nie szkodzi. Dzięki temu zyskujesz więcej czasu na napisanie listu. Byłoby dobrze, gdybyśmy doręczyli mu ten list, zanim przyjedziemy. Wtedy byłoby bardziej prawdopodobne, że go przeczyta. – Och, James... – Nie martw się. Sic biscuitus disintegrat. – Co? – Właśnie w ten sposób kruszy się ciastko. Drogi panie Fitch! Niełatwo mi pisać ten Ust. Chciałbym po prostu wyjaśnić pewne sprawy. Przyznaję, że zabrałem Pańską żonę do swego domu i zatrzymałem ją wbrew jej woli. Fakt, że nie wzięła ze sobą nawet torebki, jest dowodem, jeśli potrzeba w ogóle dowodu, że nie uciekła. (Proszę mi wybaczyć, że piszę o rzeczach tak oczywistych, ale pragnę, żeby ten list w sposób definitywny i ostateczny wyjaśnił, co się stało.) Zaciągnąłem ją do swego samochodu, mówiąc, że Tytus znajduje się w moim domu, co było zgodne z prawdą, a kiedy przyjechaliśmy, zamknąłem ją na klucz. Tak, miał pan słuszność, oskarżając mnie, że ją porwałem. Bez przerwy prosiła, żebym jej pozwolił wrócić do domu. Rozumie się samo przez się, że nie miałem z nią żadnych „stosunków”. Kategorycznie sprzeciwiała się wszelkim moim propozycjom i planom i przez cały czas życzyła sobie po prostu, żebym jej pozwolił do Pana wrócić. Dlatego jest całkowicie niewinna. Moi przyjaciele, pan Opian i pan Arbelow, a także mój kuzyn generał Arrowby, którzy przebywali w moim domu przez cały ten czas, mogą zaświadczyć, że piszę prawdę. Nie ma sensu, żebym Pana przepraszał, i niewiele dadzą dalsze wyjaśnienia. Uległem złudzeniu i sprawiłem Pańskiej Żonie i Panu wiele niepotrzebnych zmartwień, czego żałuję. Nie kierowała mną zła wola, lecz dawne romantyczne uczucie, które, dopiero teraz to zrozumiałem, nie ma nic wspólnego z sytuacją obecną. Może w tym miejscu powinienem dodać (znowu coś nader oczywistego), że nie widywałem się ani nie komunikowałem w żaden sposób z Pańską Żoną od czasu, gdy była młodą dziewczyną, a nasze niedawne spotkanie miało charakter czysto przypadkowy. Wierzę, Że jest Pan rozsądnym i sprawiedliwym człowiekiem, więc nie będzie Pan się mścił na Żonie, osobie zupełnie niewinnej. Jest to sprawa o dużej doniosłości dla mnie, dla mojego kuzyna i moich przyjaciół. Ona była wobec Pana całkowicie lojalna w słowach i uczynkach i zasługuje na Pański szacunek i wdzięczność. Jeśli chodzi o mnie, ufam, że Pan będzie przekonany, iż wystarczająco zostałem upokorzony, choćby uświadamiając sobie swoje szaleństwo. Szczerze oddany Charles Arrowby Dobrze się stało, że miałem trochę więcej czasu, gdyż napisanie tego listu zajęło mi cały wieczór. Był to naprawdę trudny list i nie mogę powiedzieć, że jestem zadowolony z końcowego rezultatu. Pierwsza wersja była znacznie bardziej agresywna i James, któremu ją pokazałem, zwrócił mi uwagę, że jeśli będę oskarżał Bena i nazywał go despotą i tyranem, to zasugeruję od razu, że Hartley mi tak powiedziała. Nie mogłem usprawiedliwić w ten sposób swojego postępowania, nie podważając owej całkowitej „lojalności”, którą, jak sam kłamliwie twierdziłem, Hartley wykazywała. Nie wspominając o tym, uniemożliwiałem sobie samoobronę. Byłem w pełni świadom i nie musiał mi o tym mówić James, że gdybyśmy żyli w innej epoce, Ben i ja, zostalibyśmy zmuszeni do walki ze sobą na śmierć i życie. Wymagałyby tego zwyczaje, nasz honor i sumienie. W innej epoce, a w przypadku kogoś takiego jak Ben, może i w naszej. Trudno mi było wyrazić swoje słabe przeprosiny również i dlatego, że musiałbym płaszczyć się przed nim, żeby go przebłagać, jeśli okaże się skłonny przebaczyć Hartley, ale nie okazać słabości, gdyby wolał ze mną walczyć. Mogłem jedynie mieć nadzieję, że poczucie winy osłabi agresywne instynkty Bena. To James wpadł na pomysł, żebym pompatycznie się powołał na „mego kuzyna i moich przyjaciół”, ja zaś dodałem, zresztą niezgodnie z prawdą, że wszyscy oni przebywali u mnie przez cały czas pobytu Hartley. James był zdania, że obecność w moim domu grupy bezstronnych, znaczących osób uświadomi Benowi, iż będę miał świadków, jak on się zachowa, i być może zmniejszy to gwałtowność jego reakcji. Ja w to nie wierzyłem. Jego zachowanie może być rzeczą o dużej doniosłości dla najrozmaitszych osób, poza mną samym, ale z chwilą kiedy się zamkną drzwi za nim i za jego żoną, Ben zrobi, co mu się podoba. James nie ponowił swej prośby, żeby mógł porozmawiać z Hartley. Zresztą było już na to za późno. Gilbert wrzucił mój list do skrzynki w „Nibletts” około dziesiątej wieczorem. Posiedziałem trochę u Hartley. Były to niezwykłe chwile. Powiedziałem jej, że nazajutrz wraca do domu. Skinęła głową i zamrugała powiekami. Kiedy ją zapytałem, czy chce zejść na dół i zjeść ze wszystkimi kolację, odmówiła, ku mojej wielkiej uldze. Nie pytałem jej, czy się cieszy, że wraca. Siedzieliśmy na podłodze i graliśmy w karty, w taką prostą grę, którą wymyśliliśmy sobie sami jeszcze jako dzieci. Wszyscy tego wieczoru wcześnie położyli się spać. Historia Część piąta Następny dzień był jednym z najgorszych dni mojego życia, może nawet najgorszym. Obudziłem się z takim uczuciem, jakby mnie czekała egzekucja. Nikt poza Tytusem nie myślał o śniadaniu. Nadal panował upał i duchota, z daleka dochodziły pomruki grzmotów. Hartley wyglądała okropnie. Wyjątkowo starannie umalowała twarz i wyglądała w efekcie żałośnie staro. Jej żółta sukienka była brudna, pognieciona i podarta. Nie mogłem Hartley odesłać mężowi w moim szlafroku. Przejrzałem wszystkie ubrania, znalazłem niebieski płaszcz kąpielowy, który mógł służyć zarówno jako męski, jak i damski, i kazałem jej go włożyć. Znalazłem także cienki szalik, który mogła zawiązać na głowie. Zupełnie jakbym ubierał dziecko. Nie mieliśmy odwagi wiele się do siebie odzywać. Teraz już chciałem jak najprędzej mieć to wszystko za sobą. Kiedy pomyślałem, że Hartley mogłaby właściwie jeszcze nawet teraz powiedzieć: „Chyba w końcu nie mam ochoty wracać”, doszedłem do wniosku, że pewnie bym tego nie zniósł. Usilnie pragnąłem uniknąć bólu, jaki sprawił mi wówczas okrzyk: „Przestań!” Może ona czuła zupełnie to samo? I w pewnej chwili pomyślałem: No cóż, zupełnie jak wtedy. Zrobiłem dla niej wszystko, co mogłem. A ona teraz mnie opuszcza. Włożyłem do plastykowej torby jej kosmetyki oraz różowy kamyk w kropki pokreślony białymi liniami, który jej ofiarowałem pierwszego dnia pobytu u mnie (i na który najwidoczniej od tamtego czasu nawet nie spojrzała). Nic nie powiedziała, ale patrzyła, jak wkładam kamyk do torby. Gilbert zawołał, że samochód czeka. Hartley wstąpiła jeszcze do łazienki, więc zniosłem na dół jej torbę i czekałem w sieni. Moi przyjaciele zdecydowali, że osoby, które miały towarzyszyć Hartley i które Peregrine nazywał „delegacją”, powinny pojechać białą alfą romeo Peregrine’a. James, Perry i Tytus czekali już przed domem. Gilbert wyszedł z kuchni. – Wiesz, Charles – powiedział – wczoraj wydarzyło się coś dziwnego, o czym ci nie mówiłem. – Co? – Kiedy doręczyłem ten list do jego domu, wydawało mi się, że słyszałem kobiecy głos. – To pewnie telewizja. – Nie sądzę. Charles, nie dojdzie do bitki, co? Ciągle mi chodzi po głowie, że on nam kazał przyjść dopiero dzisiaj! Może ściągnął swoich kumpli, żeby nas stłukli? Taka myśl i mnie przychodziła do głowy. – On nie ma żadnych kumpli. A koledzy z kursów stolarskich? Hartley ukazała się na schodach, więc wypchnąłem Gilberta za drzwi. Schodziła powoli, trzymając się kurczowo poręczy, jak gdyby poruszanie się sprawiało jej trudność. Na głowie zawiązała szalik, tak jak jej mówiłem. Przesłaniał część twarzy. Wolałbym, żeby miała welon. Ostatnie chwile, ostatnie sekundy, kiedy byliśmy razem. Ująłem jej dłoń, uścisnąłem ją, a potem pocałowałem Hartley w policzek i powiedziałem, jak gdyby nigdy nic: – To nie jest pożegnanie. Wrócisz do mnie. Będę czekał. Uścisnęła moją rękę, ale nie powiedziała ani słowa. W jej oczach nie było łez, wzrok błądził gdzieś daleko. Wyszliśmy razem na drogę na grobli. Wszyscy już czekali koło samochodu. Dziwnie przypominało to pojawienie się nowożeńców. Kiedy zbliżyliśmy się do samochodu, wszyscy odwrócili wzrok. Nie zaplanowałem z góry, gdzie Hartley ma usiąść. Tytus otworzył tylne drzwi, a ja wepchnąłem ją do środka i wsiadłem za nią, Tytus zajął miejsce obok mnie. Pozostała trójka wcisnęła się na przednie siedzenie. Hartley ściągnęła szalik do przodu, żeby bardziej zasłaniał jej twarz. Siedzący na przodzie nie rozglądali się. Peregrine, który prowadził, zapytał: – Prosto, a potem na prawo? – Przez wioskę. Wskażę ci drogę – powiedział Gilbert. Hartley siedziała przyciśnięta do mnie, sztywna, wyprostowana. Tytus także siedział wyprostowany i patrzył przed siebie niewidzącym wzrokiem; różowe wargi miał lekko rozchylone. Słyszałem, jak szybko oddycha. Wszyscy patrzyli prosto przed siebie. Splotłem ręce. Świeciło słońce, dzień był pogodny, w sam raz odpowiedni na ślub. Właśnie zbliżaliśmy się do dużych skał; dalej droga biegła wąskim wąwozem, który nazwałem „przełęczą Khyber”. Nagle w przednią szybę uderzył z zadziwiającą siłą kamień. Wszyscy raptownie ocknęli się z transu, w który zapadli. Po chwili w samochód uderzył następny kamień, a za nim jeszcze jeden. Peregrine zatrzymał wóz. Inny kierowca dodałby może gazu, ale nie Peny. – Co się dzieje, u diabła! Ktoś rzuca w nas kamieniami! I to celowo! Wysiadł z samochodu. Znajdowaliśmy się już w wąwozie, z obu stron piętrzyły się żółte skały. James powiedział coś do Peregrine’a, może żeby Perry wrócił do samochodu. Miałem dość czasu, by pomyśleć: Ben przygotował wyśmienitą zasadzkę, wybrał w sam raz odpowiednie miejsce! I nagle rozprysnęła się przednia szyba. Spadł prosto na nią spory kamień zepchnięty z wierzchołka skały tuż nad nami. Z trzaskiem całe szkło pokryło się białymi smugami i stało się nieprzezroczyste, a kamień odbił się od chłodnicy, pozostawiając na niej spore wgniecenie, i poszybował na drogę. Peregrine wydał ryk wściekłości. Tytus wyskoczył z samochodu, ja za nim. Gilbert nie ruszył się ze swego fotela. James przesunął się na miejsce kierowcy i dłonią owiniętą w chusteczkę wybił dziurę w szybie. Potem on też wysiadł z samochodu. – Tam! Tam! – krzyczał Peregrine, wskazując gdzieś przed siebie. Kolejny kamień przeleciał koło mojej głowy. Spojrzałem do góry i na tle błękitnego nieba ujrzałem Rosinę. Przyklękła na jednym kolanie na wierzchołku najwyższej skały; najwyraźniej zaopatrzyła się zawczasu w cały arsenał pocisków. Czarna postać, czarna wiedźma. Miała na sobie coś, co przypominało chustę wieśniaczki. Dostrzegłem mamroczące usta, wyszczerzone zęby. Wkrótce okazało się, że celuje w Peregrine’a. Jeden kamień uderzył go w piersi, drugi w ramię. Zamiast poszukać jakiejś kryjówki, Perry krzycząc, nadal zaczął odpierać atak i rzucać kamieniami. Śmigały koło głowy Rosiny, ale myślę, że ani jeden jej nie trafił. – Cóż to za dama? – zapytał James tym swoim grymaśnym tonem. – Była żona Peregrine’a – wyjaśniłem. – Czy ona musi nas zatrzymywać? – Perry, wracaj do samochodu, wracaj do samochodu! – krzyknąłem. Chwyciłem go za skraj płaszcza, ale mi się wyrwał z wściekłością i pochylił, żeby nazbierać więcej amunicji. Kamień uderzył mnie mocno w rękę, więc szybko wróciłem do samochodu. I nagle ktoś krzyknął: – Rosina! Rosina! To Tytus krzyczał i machał ręką, gestykulował i wykonywał jakieś dziwne ruchy. Przypominało to taniec wojenny. Pociągnąłem go za sobą do samochodu. James chwycił Perry’ego i już po chwili dodał gazu i wóz pomknął jak strzała, najpierw prosto, a potem skręcił w miejscu, gdzie wiejska droga się rozwidlała. Dopiero tutaj Peregrine zahamował gwałtownie, wysiadł z samochodu i obszedł go dookoła. Otworzył bagażnik i po chwili wrócił z lewarkiem, którym wybił resztki zbitej szyby. Pokazał nam popękane kawałki szkła. Obejrzał też dokładnie wgniecenie chłodnicy. – Co, u diabła, ta cholerna wiedźma tu robi? – zapytał tonem, który nie wymagał odpowiedzi. A w chwilę później dodał zamyślony: – Ona w szkole grywała w krykieta. Ten dziwny niespodziewany incydent oszołomił mnie, wróciła jednak bolesna świadomość obecności Hartley, która przez cały czas siedziała nieporuszona, jak gdyby w ogóle nie widziała, co się dzieje. I nagle przypomniałem sobie słowa Gilberta, który mówił, że słyszał wczoraj w bungalowie „Nibletts” kobiecy głos. Czyżby Rosina spełniła swą obrzydliwą groźbę i istotnie przyszła „pocieszyć” Bena? A jeśli tak, to czy właśnie dlatego Ben nie chciał, by Hartley wróciła do domu wczoraj wieczorem? Skąd inaczej Rosina wiedziałaby, że będziemy dzisiaj tędy jechać? Ogarnęły mnie mieszane uczucia: bezsilność i wściekłość. Przejeżdżaliśmy właśnie przez wioskę, minęliśmy kościół, gdzie odbyłem pierwszą nieśmiałą rozmowę z Hartley, i skręciliśmy w drogę prowadzącą na wzgórze, ku bungalowom. Peregrine gnał jak wariat, czerwony na twarzy i tak bardzo pochłonięty własnymi myślami, że nie docierało do niego to, co się dokoła dzieje. Kiedy myślałem o powrocie Hartley do domu, nie wyobrażałem sobie chwili, gdy otwieram drzwi samochodu, pomagam jej wysiąść, otwieram furtkę, idę ścieżką. W każdej chwili mogłem krzyknąć: „Nie! Nigdy!”, chwycić ją za rękę i pociągnąć z powrotem. Nie zrobiłem tego. Nie dotknąłem jej. Zsunęła z głowy szalik, zrzuciła niebieski płaszcz kąpielowy i szybko wysiadła z samochodu. Otworzyłem przed Hartley furtkę i ruszyłem za nią ścieżką. James szedł za mną, za nim Tytus z miną wystraszoną, potem Gilbert, który także sprawiał wrażenie przestraszonego, a na końcu wściekły Peregrine. Hartley nacisnęła dzwonek. Ledwo usłyszeliśmy jego słodki dźwięk, gdyż zagłuszało go dzikie ujadanie psa, a potem czyjeś przekleństwa. Trzasnęły jakieś drzwi i szczekanie psa było teraz nie tak głośne. Ben stanął w drzwiach. Myślę, że miał ochotę wpuścić Hartley i zamknąć drzwi z powrotem, ale zgodnie z zaleceniem Jamesa szybko wszedłem do środka tuż za Hartley, pozostali podążyli za mną. Nie wyobrażałem sobie także sceny, jaka się rozegra w „Nibletts”. A jeśli sobie ją wyobrażałem, to jako natychmiastową awanturę albo coś w rodzaju uroczystego zebrania; Hartley grałaby główną rolę zarówno w pierwszej, jak i w drugiej scenie. A w rzeczywistości, gdy tylko Hartley przestąpiła próg domu, natychmiast znikła. Wśliznęła się jak myszka do sypialni i zamknęła za sobą drzwi. (Do tej dużej sypialni, nie do pokoju, w którym rozmawiałem z Benem.) Pies, który musiał być chyba duży, nadal szczekał, akompaniując temu, co się działo w sieni. Ben cofnął się ku drzwiom saloniku, Gilbert oparł się o zamknięte teraz drzwi frontowe, Peregrine ze złością wpatrywał się w sztych przedstawiający rycerza w zbroi, a James z zainteresowaniem obserwował Bena, Ben i Tytus patrzyli na siebie. Ben przemówił pierwszy. – A więc jesteś, Tytus. – Cześć. – Wróciłeś do domu z mamą. Czy masz zamiar tu zostać? Tytus milczał. Drżał i zagryzał wargi. – Masz zamiar tu zostać? No jak? – powtórzył Ben pytanie. Tytus potrząsnął głową i powiedział zduszonym szeptem: – Nie... myślę, że zostanę... poza domem... – Tytus nie jest moim synem – odezwałem się – ale zaproponowałem mu, że go zaadoptuję. – Kiedy to mówiłem, głos mi drżał ze zdenerwowania, słowa brzmiały nieprzekonująco, prawie błaho. Ben zignorował je. Nadal wpatrzony w Tytusa machnął ręką, jakby chciał się od nich opędzić. Tytus skrzywił się lekko. Ben był najniższy z obecnych, lecz pod względem fizycznym przedstawiał się najgroźniej. Jego byczy kark i potężne bary rozpychały starą koszulę w kolorze khaki, już na niego za ciasną. Czarny pasek wrzynał mu się w ciało pod pękatym brzuchem, mimo to Ben cieszył się chyba niezłą kondycją. Miał opaloną błyszczącą skórę, a świeżo przycięte, krótkie, mysie włosy sterczały mu niczym futerko. Ręce trzymał opuszczone wzdłuż boków i bez przerwy poruszał palcami. Co chwila wspinał się na palce, jak gdyby szykował się do jakiegoś sportowego wyczynu. W sieni panowała duchota, tak jak przedtem, zapach był jednak inny, bardziej przykry. Zauważyłem kilka wazonów pełnych zwiędłych róż. Pies przestał już szczekać. – Czy przeczytał pan mój list? – zapytałem Bena. Ben nie zwracał na mnie uwagi. Patrzył teraz na Jamesa, a James na niego. Mój kuzyn zamyślił się, zmarszczył czoło i nagle zapytał: – Ogniomistrz Fitch? – Tak jest. – Wojska inżynieryjne? – Tak jest. – To pan jest tym facetem, który tak się popisał w Ardenach? – Tak jest. – Dobrze się pan spisał – pochwalił James. Twarz Bena stężała, może chciał ukryć jakieś oznaki wzruszenia albo nawet błysk wdzięczności. – Czy pan jest jego kuzynem? – Tak. – Nadal w służbie? – Tak. Właściwie ostatnio przeszedłem do rezerwy. – Żałuję, że nie pozostałem w wojsku. Umilkli obaj na chwilę, jak gdyby myśleli o przeszłości i chcieli się oddać wspomnieniom. Potem James rzucił pośpiesznie: – Przykro mi z powodu tej całej historii... Ja... to nie jej wina... ona jest całkiem niewinna. Nic się nie stało, daję panu na to słowo honoru. – OK – powiedział Ben obojętnie. Potrząsnął głową i ramionami, dając tym gestem do zrozumienia, że nas odprawia. James odwrócił się do mnie uspokajająco, jak przewodniczący, który niemo pyta znakomitego mówcę, czy nie ma już nic więcej do dodania. Nie odpowiedziałem na jego spojrzenie, bez słowa się odwróciłem i ruszyłem ku wyjściu. Gilbert otworzył drzwi. Peregrine wymaszerował pierwszy, za nim Gilbert, potem Tytus, ja, a na końcu James. Drzwi zamknęły się cicho za nami. Zanim doszedłem do samochodu, zdałem sobie sprawę, że nadal trzymam w ręce plastykową torbę Hartley zawierającą kosmetyki oraz kamyk, który jej ofiarowałem. Automatycznie zawróciłem. James chciał mnie zatrzymać, ale wymknąłem się i spokojnie ruszyłem ścieżką ku drzwiom. Czułem niemal zabobonny lęk przed pozostawieniem u siebie torby Hartley; wydawało mi się, że nie powinienem jej zabierać z powrotem do „Shruff End”, aby nie przyniosła mi nieszczęścia i nie ściągnęła na mnie złych demonów. Dopiero później przyszło mi do głowy, że mogłem przecież zostawić tę torbę na progu. Nacisnąłem dzwonek przy drzwiach i czekałem. Znowu rozległo się wściekłe szczekanie psa. – Zamknij się, ty diable! – krzyknął Ben. Po chwili drzwi się otworzyły. Twarz Bena nie była już maską bez wyrazu, wykrzywiał ją grymas nienawiści. Czułem, że postąpiłem lekkomyślnie, a jednak musiałem tak postąpić. Zdawałem sobie też sprawę, że przerwałem rozmowę małżonków. Drzwi sypialni były otwarte. Podałem Benowi torbę. – Ta torba należy do niej. Przepraszam, zapomniałem ją zostawić. Ben chwycił torbę i cisnął ją za siebie do sieni. Upadła z łoskotem. Ben wysunął ku mnie głowę, widziałem teraz wyraźnie jego wykrzywioną twarz; zrobiłem krok do tyłu. – Trzymaj się pan z daleka – warknął – bo cię zabiję. I powiedz temu nędznemu szczeniakowi, żeby się też nie pokazywał. Zabiję cię! – powtórzył. Zatrzasnął drzwi z taką siłą, że zabrzęczał dzwonek. Pies teraz niemal już wył. Wróciłem ścieżką do furtki i przeszedłem na drugą stronę drogi, gdzie stał samochód. Tu nie docierały już krzyki Bena. Gilbert i Tytus siedzieli na tylnym siedzeniu zasypanym matowymi białymi kamykami, które wyglądały jak duże perły. – Co to jest? – zapytałem. – Zbita szyba. Nie pamiętasz? – powiedział James. – No, to wracamy do domu, Peregrine. Samochód ruszył. Z rykiem wjechał na wzgórze i z rykiem pomknął w dół. Pęd powietrza wdzierał się przez wybitą przednią szybę. Nikt się nie odzywał. Kiedy zbliżyliśmy się do skrzyżowania z drogą na grobli, Tytus zapytał Gilberta: – Czy może się pan zatrzymać? Chciałbym stąd pójść pieszo. Peregrine zahamował tak raptownie, że wszyscy polecieli do przodu. Tytus zaczął wysiadać. – Tytus, nie masz chyba zamiaru tam wrócić? – zawołałem i chwyciłem go za koszulę. – Nie! Wyrwał mi się i odwrócony do mnie tyłem powiedział: – Zaraz zwymiotuję, jeśli pan chce wiedzieć. Poszedł powoli w kierunku portu. Peregrine znowu ruszył gwałtownie z miejsca. – Co takiego wydarzyło się w Ardenach? – zapytał Gilbert Jamesa. James spodziewał się tego pytania i był chyba z niego zadowolony. Spotkanie z Benem wprawiło go, zdaje się, w dobry humor. – To dziwna historia – powiedział. – Ten Fitch siedział w obozie dla jeńców wojennych w Ardenach. Wzięto go do niewoli chyba w czterdziestym czwartym. W tym obozie nie trzymano ani jednego oficera, Fitch był chyba najstarszym podoficerem, w każdym razie najbardziej się z nim liczono. W maju czterdziestego piątego, kiedy Niemcy mieli ewakuować obóz przed nadejściem naszych oddziałów, Fitch wypowiedział wrogowi swoją prywatną wojnę. Udało mu się porwać za sobą wszystkich. Miał wśród jeńców grupę „rozrabiaków”, wszyscy się do nich przyłączyli. Dobrze to zorganizowali. Świetnie wszystko zaplanowali. Sabotowali transport, chyba nawet udało im się przechwycić pociąg. Zdobyli broń i zaczęli strzelać do Niemców jak do kaczek. Była to zaciekła akcja, być może chodziło o jakąś osobistą wendetę. W każdym razie, kiedy nasze oddziały nadeszły, wszyscy Niemcy, którzy uszli z życiem, znajdowali się w niewoli, a młody Fitch opanował cały obóz i powitał nas przy bramie. Wykonał dobrą robotę, dał pokaz inicjatywy i osobistego męstwa. Było wprawdzie trochę szumu, mówiono o „niepotrzebnej brutalności”, wkrótce jednak sprawa ucichła, a Fitch dostał medal za męstwo na polu walki. – Był pan tam? – zapytał Gilbert. Nie. Przebywałem wtedy gdzie indziej. Ale to mój oddział wyzwalał obóz i ktoś mi o tym opowiedział. Pamiętam, że widziałem zdjęcie tego faceta. Nie zmienił się. Teraz sobie przypomniałem jego nazwisko. Jakoś mi to wszystko utkwiło w pamięci, przemówiło do wyobraźni. To dzielny człowiek. Jakie to dziwne, że natknąłem się na niego w takich okolicznościach. – Niezbyt przyjemny rodzaj odwagi – zauważyłem. – To była niezbyt przyjemna wojna – stwierdził James. – Ten człowiek jest zabójcą. – Niektórzy ludzie są lepsi w zabijaniu niż inni, ale to nie musi znaczyć, że są niegodziwcami. On się wtedy zachował jak wzorowy żołnierz. Dotarliśmy do domu. Peregrine cofnął samochód na skałę i zahamował z raptownym szarpnięciem. Wszyscy wysiedli. Popatrzyłem na zegarek. Dziesiąta. Miałem cały dzień przed sobą. Kiedy przestąpiłem próg domu, od razu skierowałem się automatycznie do kuchni i wyszedłem na trawnik. James, który szedł za mną, zatrzymał się przy drzwiach kuchennych i patrzył za mną w milczeniu. – Dziękuję ci za pomoc – powiedziałem do niego. – Wykonałeś swoje zadanie i myślę, że chcesz już wyjechać. – Jeśli nie masz nic przeciwko temu, zostanę do jutra. – Skoro masz ochotę... Ruszyłem po skałach w kierunku wieży. Minąłem most nad „Kotłem Minna” i znalazłem takie miejsce nad samą wodą, skąd widać było Zatokę Kruka. Od lekko wzburzonego morza wiał gorący wiatr, ale nie słyszałem grzmotów. Może burza przeszła bokiem. Bolała mnie ręka w miejscu, gdzie Rosina trafiła mnie kamieniem, pojawił się już siniak. Pociłem się obficie, gorący wiatr jednak suszył koszulę i drelichową marynarkę, które przykleiły mi się do pleców. Zdjąłem marynarkę, rozpiąłem koszulę. Nad zatoką unosiła się mgiełka. Jasnobłękitną wodę lamowała śliczna koronka załamujących się fal. Wielkie okrągłe głazy sprawiały wrażenie rozprażonych, wydawało się, że iskrzą się od ciepła, które w sobie zmagazynowały. Wyglądały jakoś uroczyście, jak przedmioty kultu religijnego. Plamy pokrywających je ciemnożółtych wodorostów przypominały hieroglify. Za drugą odnogą zatoki morze było pocętkowane fioletem. Siedziałem tak, że stopy moje niemal dotykały gwałtownie wznoszącej się i opadającej wody, która spryskiwała żółte skały szybko wysychającą pianą. Czułem, że w niedawnej scenie zachowałem się jak głupiec i ze smutkiem pomyślałem, że moje zachowanie musiało się wydać śmieszne na tle całej sytuacji. Nagle usłyszałem ciche kroki i dostrzegłem czyjś cień. To James podszedł do mnie i usiadł obok. Nie zwracałem na niego uwagi i przez chwilę siedzieliśmy tak w milczeniu. James zaczął macać dookoła po skale, wyszukiwał małe kamyki i rzucał je do wody. W końcu się odezwał: – Nie zamartwiaj się tak. Myślę, że nic się jej nie stanie. Jestem tego pewien. – Dlaczego? – To wynika z generalnej oceny sytuacji. – Rozumiem. – A ponadto ten dziwny epizod. – Uważasz, że ogniomistrz Fitch ma aż taki respekt przed generałem Arrowby? – Niezupełnie. Wydaje mi się jednak, że coś sobie przekazaliśmy... – Czyżby to była wojskowa telepatia? – Coś w tym rodzaju. Myślę... trudno mi to wyrazić... że została potrącona jakaś... struna honoru. – Och, bzdury – zawołałem. – To śmieszne, James, ale jak tylko zaczynasz mówić o żołnierce, wydajesz mi się skończonym głupcem. Przypuszczam, że w grę wchodzi wojskowa próżność. Znowu zamilkliśmy. Tym razem na nieco dłużej. Znalazłem i ja kilka kamyków i zacząłem je rzucać w wodę, oglądając wpierw każdy, żeby się upewnić, czy nie warto go zachować. Pomyślałem, że Ben wyrzuci pewnie wkrótce ten śliczny kamyk z plastykowej torby Hartley. A może rzuci nim w psa? Żal mi się zrobiło tego psa. – Mam nadzieję – odezwał się wreszcie James – że nie sądzisz, iż wpłynąłem na ciebie wbrew twemu słusznemu przekonaniu. – Nie. – Nie miałem zamiaru dyskutować z nim na ten temat. Oczywiście, że uległem jego wpływowi. Ale jakież było moje przekonanie, a na dodatek słuszniejsze? – Co masz zamiar zrobić z Tytusem? – zapytał James. – Co? – Co masz zamiar zrobić z Tytusem? – Nie wiem. On prawdopodobnie czmychnie. – Nie zrobi tego, jeśli go zatrzymasz, ale musisz mu to powiedzieć. Mówi, że chce zostać aktorem. – Wspominał mi o tym. Dosyć dziwne. – Możesz go umieścić w szkole teatralnej? – Może. – Będziesz miał przynajmniej jakieś zajęcie. – Dziękuję ci, że myślisz o zajęciach dla mnie. – Chyba się teraz stąd wyprowadzisz? – Dlaczego, u diabła, miałbym to zrobić? – No cóż, czy nie lepiej byłoby... – To mój dom. Dobrze się tu czuję. – Hm... hm... Rzuciliśmy jeszcze kilka kamyków do wody. – Czy mogę mówić dalej, Charles? – Tak. – Myślałem sobie... Czy jesteś pewny, że nie masz nic przeciwko temu? – Och, mów! Cóż to ma za znaczenie. – Czas może sprawić, że przestajemy widzieć ludzi takimi, jacy są w istocie, może nas od nich jakoś oddzielić i przemienić w duchy. Chociaż to my sami raczej zamieniamy ich w duchy. Niepotrzebne odgrzebywanie przeszłości może stworzyć takie pozory, doprowadzić do takiej sytuacji, w jakiej się znaleźli bohaterowie trojańscy, którzy walczyli o widmo Heleny. – Więc uważasz, że ja walczę o widmo Heleny? – Tak. – Hartley jest dla mnie czymś realnym. Bardziej realnym niż ty. Jak możesz znieważać nieszczęśliwą, cierpiącą kobietę, nazywając ją duchem? – Ja jej nie nazywam duchem. Ona jest realna, tak jak realne są istoty ludzkie, ale jej realność polega na czym innym. Ona nie odpowiada postaci z twoich marzeń. Nie zdołałeś jej przemienić. Musisz przyznać, że ci się to nie udało, choć próbowałeś. Nic mu na to nie odpowiedziałem. Na pewno próbowałem i nie udało mi się. Cóż z tego? I czego to dowodzi? – A więc skoro próbowałeś, to czy nie możesz dać już spokoju? Nie zadręczaj się już tą sprawą. Wiem, musiałeś spróbować, ale teraz już przestań, nie udało się. Jestem pewien, że nie wyrządziłeś jej jakiejś trwałej krzywdy. Pomyśl teraz o czym innym. W wojsku istnieje przestępstwo, które nazywamy umyślnym uczynieniem się niezdolnym do służby wojskowej. Nie rób tego. Pomyśl o Tytusie. – Dlaczego ciągle wplątujesz w to Tytusa? – Przepraszam. Teraz mówię poważnie, popatrz na to z innej strony. Twoja miłość do tej dziewczyny, z czasów kiedy ona była jeszcze dziewczyną, w efekcie szoku doznała chwilowego zaniku funkcji żywotnych. Kolejny szok związany ze spotkaniem jej po latach uaktywnił wszystkie twoje dawne uczucia do niej. To psychiczna szarada, konieczna, być może, lecz nie w takim stopniu, jak myślisz. Oczywiście, nie możesz przejść nad tym tak od razu do porządku. Za kilka tygodni albo za kilka miesięcy będziesz musiał jednak to wszystko przeanalizować, przeżyć to jeszcze raz i uwolnić się od tego. To nie będzie trwało wiecznie, nic, co ludzkie, nie jest wieczne. Dla nas wieczność to iluzja. Jak w bajce. Kiedy zegar wybije dwunastą, wszystko się rozpadnie i zniknie. I stwierdzisz nagle, że się od niej uwolniłeś, uwolniłeś na zawsze, i będziesz mógł pozwolić temu biednemu duchowi odejść. Pozostaną jedynie zwykłe zobowiązania i zwykłe zainteresowania. Odczujesz ulgę, poczujesz się wolny. W tej chwili jesteś po prostu jak opętany, jak zahipnotyzowany. James mówił to wszystko pochylony nad wodą, rzucając płaskie kamyki w taki sposób, że odbijały się kilkakrotnie od powierzchni. Ale morze było wzburzone i nie mogły odbijać się zbyt długo. Pamiętam, że bawiliśmy się w ten sposób z Hartley; puszczaliśmy takie „kaczki” na stawie koło naszego domu. Ona robiła to o wiele lepiej ode mnie. – To, co mówisz, brzmi rozsądnie – odparłem. – Tylko że nic nie daje. Miłość odbiera sens takiej marnej psychologii. Ty nie możesz uwierzyć, że miłość może przetrwać tyle lat, jak mi się wydaje. Ale to właśnie trwałość jest jej cudowną cechą. Może nigdy nikogo tak nie kochałeś. Nagle przypomniało mi się, co rzekł Toby Ellesmere, kiedy się zastanawiałem, czy James jest homoseksualistą. Powiedział mi wtedy, że James darzył wielkim uczuciem pewnego żołnierza odbywającego służbę w Indiach, pewnego Szerpę z Nepalu, który zginął w górach. Nigdy nic nie wiemy o wielkich uczuciach innych ludzi, więc nigdy się nie dowiem, kogo kochał James. Żeby jakoś zatuszować moją niedelikatną uwagę, ciągnąłem dalej: – Wydaje mi się, że ty uważasz przeszłość za coś nierealnego, za jakiś dół pełen duchów. Dla mnie przeszłość w pewien sposób jest czymś najbardziej realnym, a lojalność wobec niej sprawą największej wagi. To nie jest tylko sentymentalne uczucie do starej flamy. To zasada życia, to obiektywizacja życia. – Chcesz powiedzieć, że nadal wierzysz w tę miłość, mimo że nie wytrzymała próby i musiałeś się zgodzić, by Hartley wróciła do męża, bo właśnie tego chciała? – Tak. I właśnie dlatego muszę tu zostać. Muszę czekać. Muszę trwać na posterunku. Ona musi wiedzieć, że ja czekam, że tutaj jestem. Ona także nie jest wszystkiego pewna. Musiała teraz wrócić, bo wypadki potoczyły się zbyt szybko. Ale kiedy sobie to wszystko przemyśli, stwierdzi w końcu, że łańcuch został zerwany, i wcześniej lub później przyjdzie tu do mnie. Wiem, że przy: „,\c. Już raz przyszła, więc zrobi to znowu. – A jeżeli nie przyjdzie? – To ja zostanę tutaj na zawsze. To mój obowiązek, mój posterunek. Pozostanę tu do końca. Czy raczej będę czekał... a potem... potem po prostu zacznę wszystko od początku. – Masz na myśli plan jej ocalenia? – Tak. Przestań wreszcie rzucać te kamyki! – Przepraszam. Pamiętasz, bawiliśmy się w ten sposób nad starym stawem w „Shaxton”, kiedy przyjeżdżałeś do nas ze stryjem Adamem i stryjenką Marian. – Muszę czekać. Ona tu do mnie wróci, bo jest cząstką mnie samego, to nie jest mój kaprys ani sen. Kiedy się zna kogoś od dzieciństwa, a nie mogę sobie przypomnieć chwili, żebyśmy nie byli razem, to nie jest iluzja. Ta kobieta została wpleciona w kanwę mojego życia. Czy nie możesz zrozumieć, że można być tak nierozerwalnie związanym z druga osobą? – Tak – powiedział James. – No cóż, muszę iść. Muszę pojechać z Peregrine’em do warsztatu i potem przywieźć go tutaj. Do zobaczenia na lunchu. Mam nadzieję, że zjemy dziś jakiś lunch. Zjedliśmy lunch, choć bez entuzjazmu. Gilbert zdobył gdzieś świeże makrele, znalazł też trochę dziko rosnącego kopru i sam wszystko przyrządził. Nikt nie jadł wiele, z wyjątkiem Tytusa. Odetchnąłem z ulgą, kiedy się zjawił. Wrócił jak pies, żeby pokazać, gdzie jest jego dom. Tak, pomogę mu, będę go hołubić, zajmę się nim, będę się o niego troszczył. Ale na razie unikaliśmy nawzajem swego wzroku. Czuliśmy obaj jakiś wstyd. On wstydził się za swych rodziców, za swoją nieszczęśliwą, starzejącą się matkę, za swego głupiego, brutalnego ojca. Mnie było wstyd, że nie zdołałem zatrzymać Hartley, że zmuszono mnie do tego, bym jej pozwolił wrócić do męża, że sam ją zawiozłem do jej małżeńskiego piekła. Tak, zostałem do tego zmuszony w jakiś sposób przez Jamesa, lecz i przez Gilberta, i Peregrine’a, a nawet Tytusa. Gdyby mnie zostawili w spokoju, wierzyłbym do końca w powodzenie swojego planu i udałoby mi się ją zatrzymać. To oni pokrzyżowali moje plany. Peregrine odzyskał, albo udawał, że odzyskał zwykłą pewność siebie i równowagę ducha. Ciągle ucinali sobie z Gilbertem pogawędki. Gilbert emanował tajoną satysfakcją człowieka, któremu udało się wyjść bez szwanku z fascynującej przygody, i tylko czekał na okazję, żeby o niej poplotkować w innym kontekście. James sprawiał wrażenie nieobecnego duchem; może ogarnęła go melancholia? Tytus był nadal zawstydzony i niechętny. Zapytałem tamtych trzech, kiedy wyjeżdżają, i wyraziłem życzenie, żeby to zrobili niedługo. Przedstawienie skończone. Ustalili, że wyjadą nazajutrz. Samochód Perry’ego miał być już gotowy, a James podwiezie go do warsztatu. Gilbert nie był zachwycony perspektywą wyjazdu, ale pocieszał się myślą, że zawiezie do Londynu tyle nowin o mnie. Już wkrótce zostanę sam z Tytusem. Po lunchu, idąc za mądrą sugestią Gilberta, przygotowałem dość długą listę potrzebnych rzeczy, tak żeby mógł mnie zaopatrzyć w prowiant i trunki, dopóki jest do dyspozycji samochód. Pojechał więc jeszcze raz do wioski po zakupy. Tytus poszedł popływać koło „urwiska”. Peregrine, czerwony jak rak, błyszczący od olejku do opalania, położył się na trawie koło wieży. James usadowił się na podłodze w bibliotece i przeczesywał mój księgozbiór, czytając sobie urywki z tego i owego. Gilbert wrócił z wioski wyładowanym po brzegi samochodem z wiadomością usłyszaną w sklepie, że Freddie Arkwright przyjechał do „Amorne Farm” na urlop. Peregrine zataczając się, wszedł do domu. Piekielnie bolała go głowa, więc od razu położył się w bibliotece, zaciągnąwszy przedtem story. James wychynął na trawnik przed domem, zaczął wybierać kamyki z zapadliny skalnej i układać z nich na trawie jakiś skomplikowany deseń. I tak mijało popołudnie. Było bardzo gorąco, znowu w oddali grzmiało. Morze wyglądało jak płynna galareta; gęste i gładkie, podnosiło się i opadało jednostajnym, miarowym ruchem. W jakiś czas potem, kiedy Tytus wrócił po kąpieli do domu, pogoda zaczęła się zmieniać. Zerwał się orzeźwiający wiatr, gładka powierzchnia wody zmarszczyła się groźnie, fale stały się większe, mocniej biły o skały. Słyszałem ich ryk, kiedy wpadały do „Kotła Minra”. Nisko nad horyzontem pojawił się długi wał kłębiastych chmur, ale słońce skłoniło się uroczyście ku zachodowi przez pas czystego błękitu. Gilbert i Tytus siedzieli w cieniu na trawie u stóp wieży. Słyszałem, jak wyśpiewują Eravamo tredici. Postanowiłem dać odpocząć swemu ogłupiałemu, zranionemu umysłowi. Było dla mnie jasne, że do tego, co się stało, doprowadził James. Gdybym zachował zimną krew, gdybym wytrwał, gdybym miał dość zdrowego rozsądku, żeby Hartley gdzieś od razu stąd zabrać, pozostałaby przy mnie. Poddałaby się, uległaby, choć z początku trochę by może rozpaczała jak ktoś, w kim po prostu zabito wszelką nadzieję na szczęście. Moim zadaniem, a także przywilejem, jest tchnąć w nią od nowa pragnienie życia. I byłbym tego dokonał. Ja i tylko ja mogę ją przywrócić życiu, ja jestem tym księciem, którego jej przeznaczył los. A może właśnie dobrze się stało, że pozwoliłem jej wrócić na krótko do domu? Może moja taktyka szoków nie okaże się w końcu bezużyteczna? Hartley będzie miała czas się zastanowić, będzie mogła porównać teraz dwóch mężczyzn i zrozumie, jak różna przyszłość czekają przy boku każdego z nich. Lekcja, jaką usiłowałem jej dać, nie pójdzie na marne. Niewielka dawka współżycia z Benem po okresie spędzonym ze mną, kiedy to zasiałem w jej umyśle ziarno wolności, może równie dobrze obudzić ją z letargu; może najpierw uzmysłowi sobie istniejącą możliwość ucieczki, a potem zacznie jej pragnąć. Dawka współżycia z Benem zmusi ją w końcu do zastanowienia się. I tak będzie w istocie lepiej, ponieważ sama podejmie decyzję, a nie po prostu zgodzi się na moją propozycję. Gdyby trochę mniej się bała i nie czuła jak w pułapce, zdecydowałaby się po namyśle przyjść do mnie. Popełniłem błąd, działając zbyt pospiesznie, zbyt nieustępliwie. Nie powinienem był jej zamykać na klucz, dopiero teraz to zrozumiałem. Mogłem bez trudu zatrzymać ją u siebie na krótki czas, namawiając usilnie, po czym przemówić jej do rozsądku. Tymczasem przeżyła u mnie zbyt wielki szok, żeby się zgodzić na moją propozycję. Przeznaczyłem jej rolę więźnia, ofiary i już sam ten fakt poraził jej umysł. Ale teraz, kiedy wreszcie znalazła się „w domu”, w koszmarnej „jaskini lwa”, będzie mogła się zastanowić. Nie będzie przecież ciągle zadawać gwałtu swym myślom i panować nad swym ciałem. Ja zaczekam. Hartley wróci. Nie będę wychodził z domu. Może wrócić o każdej porze, w dzień albo w nocy. A jeśli nie wróci, pomyślałem, chwytając się owej myśli jak ostatniej deski ratunku, tak, jeśli nie wróci, to zrobię to, co powiedziałem Jamesowi: po prostu zacznę wszystko od początku. Zbliżał się wieczór. Tytus i Gilbert przyszli do domu na herbatę, a potem pojechali samochodem Gilberta „Pod Czarnego Lwa”. Peregrine wyłonił się z biblioteki, żeby podleczyć swój ból głowy szklaneczką whisky, i wrócił do siebie. James powędrował gdzieś w poszukiwaniu kamyków, żeby układać z nich tę swoją mandalę czy co to tam miało być. Kiedy podjąłem decyzję odnośnie do dalszego postępowania z Hartley, nie czułem się już taki zrozpaczony. Wybrałem się na niewielki spacer po skałach w stronę wioski. Widziałem rozbryzgi coraz wyższych fal ponad wodą, lśniące wszystkimi kolorami tęczy. Kropelki wody docierały aż do mnie na skały w postaci drobnego deszczu. Ześliznąłem się w długą rozpadlinę skalną; to ukryte miejsce odkryłem już wcześniej, wysokie skały rozstępowały się tu na kształt litery V. Na dnie znajdowała się wąska sadzawka, a tuż przy niej potok otoczaków. Gładkie skały były bardzo nagrzane; promieniujące od nich ciepło w tej zamkniętej przestrzeni przynosiło ulgę memu ciału. Usiadłem na kamykach. Odwróciłem kilka, były od spodu wilgotne. Siedziałem bez ruchu, próbując zebrać myśli. Jeden kamyk stoczył się ze skały do mego potoku. Patrzyłem za nim leniwie. Po kilku sekundach następny kamyk potoczył się ze skały. Za nim jeszcze jeden. Spojrzałem ku górze i zobaczyłem czyjąś głowę w obramowaniu złożonych dłoni. Ktoś mi się przypatrywał z krawędzi skały. Dwoje brązowych, przymrużonych, krótkowzrocznych oczu, roześmianych, ale trochę zalęknionych, wpatrywało się we mnie bacznie, pasmo czy też dwa pasma kędzierzawych brązowych włosów powiewały na wietrze. – Lizzie! Lizzie podciągnęła się na ostrą krawędź skały, przełożyła najpierw jedną brązową nogę, trochę podrapaną i zakrwawioną, a potem drugą, choć jej przeszkadzała w tym bufiasta spódnica niebieskiego stroju. I nagle straciła równowagę i ześliznęła się po gładkiej powierzchni skały prosto do sadzawki. – Och, Lizzie! Wyciągnąłem ją z wody i przygarnąłem do siebie, zanosząc się dzikim śmiechem, który tak przypomina mieszaninę szlochu i rozpaczy. Lizzie także się śmiała, wyżymając skraj spódnicy. – Skaleczyłaś się. – Nie szkodzi. – Zgubiłaś pantofel. – Jest w sadzawce. Czy mogę go wziąć? A może kolekcjonujesz moje pantofle? Och, Charles, nie masz nic przeciwko temu, że przyjechałam? – Czy wiesz, że Gilbert jest tutaj? – Tak. Napisał do mnie, nie mógł się powstrzymać, żeby się nie pochwalić, że jest u ciebie. – Prosił cię, żebyś tu przyjechała? – Nie, nie. Myślę, że chciał cię mieć wyłącznie dla siebie. A ja nagle tak bardzo zapragnęłam przyjechać... więc pomyślałam sobie: czemu nie? – Tak sobie pomyślałaś? „Czemu nie?” Tak, malutka? Czy przyjechałaś samochodem? – Nie, pociągiem, a potem taksówką. – To dobrze. Niedługo zabraknie tu miejsca do parkowania. Chodź do domu, wysuszysz się. Tylko nie pośliźnij się znowu. Te skały są zdradliwe. Poprowadziłem ją do domu przez trawnik. – Co to za kamyki? – Och, ktoś je sobie tak układa. Zeszczuplałaś. – Odchudzam się. Och, Charles... kochany...jesteś zdrowy? – Dlaczego miałbym nie być? – Czyja wiem... Weszliśmy do kuchni. – Masz tu ręcznik. Nie miałem zamiaru wypytywać Lizzie, jaką wulgarną, bezczelną wersję tego, co się wydarzyło w „Shruff End”, podał jej Gilbert w swoim liście. Gdybym nie miał większych kłopotów, zadręczałbym się myślą o tym, w jaki sposób zrelacjonował jej całą historię. Lizzie miała na sobie letnią sukienkę z głębokim dekoltem w szpic i szeroką spódnicę z jakiegoś cienkiego powiewnego materiału w pawioniebieskim kolorze. Naprawdę zeszczuplała. Jej kręcone włosy, potargane przez wiatr, długimi spiralnymi lokami opadały na lśniący biały kołnierzyk. Jasnobrązowe oczy, wilgotne i błyszczące od wiatru, patrzyły na mnie z czułością i ulgą. Wyglądała absurdalnie młodo, emanowała żywotnością i niepojętym optymizmem, a jednocześnie patrzyła na mnie z oddaniem i pokornie jak pies odczytujący najdrobniejsze gesty swego pana. Nie mogłem nie dostrzec różnicy między tą bystrą, zdrową istotą a ociężałą, zakłopotaną kobietą, którą pozwoliłem wyprowadzić ze swego domu milczącą i z twarzą zasłoniętą szalem. Jednakże miłość ma swoje własne kryteria i potrafi odkryć urok nawet tam, gdzie go brak. Będę musiał wytłumaczyć to Lizzie, jeśli zajdzie potrzeba. Lizzie usiadła na krześle, zrzuciła sandałki i założyła nogę na nogę, podsunąwszy do góry swą szeroką niebieską spódnicę do połowy pociemniałą od morskiej wody. Wycierała właśnie stopę, kiedy wszedł James i zatrzymał się zdumiony. – Jeszcze jeden gość – wyjaśniłem. – Moja przyjaciółka z teatru, Lizzie Scherer. Mój kuzyn, James Arrowby. Przywitali się. Rozległ się dzwonek u drzwi frontowych. Pobiegłem do sieni. Już sobie wyobrażałem Hartley stojącą w progu, oszołomioną, z rozwianymi włosami. Już widziałem, jak pada w moje ramiona. Na progu stał jakiś człowiek w czapce. – Z pralni. – Z pralni? – Zdziwiłem się szczerze. – Tak. Prosił pan, żeby ktoś z pralni przyjechał, więc jestem. – O Boże, rzeczywiście. Ale w tej chwili nie mam nic do prania. Dziękuję. Proszę się zgłosić w przyszłym tygodniu albo... Wróciłem do kuchni. Był tam już Peregrine. On znał oczywiście Lizzie, choć niezbyt dobrze. Wymieniali właśnie powitalny uścisk dłoni, kiedy zjawił się Gilbert z Tytusem. – Kochanie! – Gilbert! – Czy to twoja walizka? Stała przed domem. I znów zadzwonił frontowy dzwonek. Czy tym razem to Hartley? Oby tak było. – Telefon? Chciał pan mieć telefon. Przyjechałem go zainstalować. Podczas gdy ja instruowałem przybysza, gdzie ma stać aparat, całe towarzystwo wyśpiewywało w kuchni jakąś wesołą piosenkę. Śpiewali bez końca. I upiliśmy się. I Gilbert zrobił wspaniałą sałatę, i podał do niej chleb, ser i czereśnie. Tytus sprawiał wrażenie tak szczęśliwego. Siedział pośrodku, Lizzie przysiadła obok niego na stole i karmiła go czereśniami. A ja myślałem wciąż o tym dusznym pokoju po drugiej stronie wioski, w którym Hartley kryjąc twarz w dłoniach, powtarza bez końca: „Tak mi przykro, tak mi przykro”. Nalałem sobie jeszcze wina. Wina mieliśmy mnóstwo. Gilbert zaopatrzył nas w nie na mój rachunek. Kiedy zaczęło się ściemniać, wszyscy przenieśliśmy się na trawnik przed domem. Moi goście zmienili repertuar: przestali już śpiewać frywolne piosenki i rozpoczęli poważne hymny. Podeptano ułożony przez Jamesa ornament z kamyków. Chciałem odciągnąć Lizzie od towarzystwa, żeby jej wszystko wyjaśnić. Zaprowadziłem ją przez skały do takiego miejsca, gdzie siedząc, byliśmy niewidoczni z domu. Od razu wpiła się w moje usta swoimi niewinnymi suchymi wargami. – Lizzie... – Kochanie, skarbie, jesteś pijany! – Lizzie, jesteś moją przyjaciółką, prawda? – Tak, na wieki, na wieki. – Po co przyjechałaś, czego chcesz? – Chcę być zawsze z tobą. – Lizzie, to niemożliwe, wiesz, że to niemożliwe. – Przecież prosiłeś mnie... prosiłeś mnie o coś... zapomniałeś? – Zapominam o wielu rzeczach. Zapomniałem o stłuczonej szybie. – O czym? – Och, nieważne. Posłuchaj. Posłuchaj, Lizzie. Posłuchaj... – Słucham. – Lizzie, to niemożliwe. Mam zobowiązania wobec tej nieszczęśliwej osoby. Ona do mnie wróci. Czy Gilbert ci to mówił? – Gilbert mi coś tam pisał. Ale powiedz mi sam. – Nie wiem, ile wiesz. – Rosina powiedziała, że masz zamiar poślubić Kobietę z Brodą, a ty mi mówiłeś, że spotkałeś swoją miłość sprzed lat i że to, co mi powiedziałeś, to pomyłka... – Lizzie, ja cię naprawdę kocham, ale nie w ten sposób. Jestem z nią związany... związany to... to... pewnik. – Przecież ona jest mężatką! – Tak, ale porzuci swego męża i przyjdzie do mnie. Jej mąż jest złym człowiekiem, ona go nienawidzi. – I kocha ciebie? – Tak... – Czy ona jest naprawdę taka brzydka? – Ona... Lizzie, ona jest piękna! Zastanawiam się, czy wiesz, jak to jest, kiedy musisz kogoś strzec, chronić go w swym sercu przed wszelkimi nieszczęściami, przed mrokiem, żeby mógł się w jakiś sposób odrodzić... jakby się było Bogiem... – Nawet jeśli to wszystko nie jest prawdziwe... jak we śnie? – To musi być w jakimś sensie prawdziwe, nie może być snem, czysta miłość czyni to prawdziwym. – Ja wiem... litujesz się nad nią. – To nie litość... to coś o wiele wspanialszego, bardziej czystego. Och, Lizzie... serce mi pęknie od tego... – Opuściłem głowę na kolana. – Och, mój kochany... – Lizzie dotknęła moich włosów, głaskała je delikatnie, czule, tak jak się pieści dziecko albo ulubione ciche zwierzątko. – Lizzie, kochanie, ty płaczesz? Nie płacz. Kocham cię, naprawdę. Kochajmy się nawzajem, cokolwiek się stanie. – Ty chciałbyś mieć wszystko, prawda, Charles? – Tak, ale nie w taki sposób, jak myślisz. Kochajmy się otwarcie, nieskrępowanie, jak to sama napisałaś w liście, jako ludzie wolni i niezależni, i nie trzymający się kurczowo siebie jak szaleni. – To był idiotyczny list. Jedyną rzeczą, jaką z niego rozumiałam, było zdanie: nie musimy się siebie trzymać jak szaleni. – A jeśli chodzi o Hartley... to tak jak z czymś odwiecznym, co istniało zawsze, co przerasta nas oboje. Hartley przyjdzie do mnie, musi przyjść. Ona zawsze była ze mną i wróci do mnie, do domu, do siebie. Czuję w jakiś dziwny sposób, że moje przejście na emeryturę, przyjazd tutaj to porzucenie świata właśnie dla niej. Od dawna już od niej zależał sens mego życia, to ona je trzyma w swoich rękach, nawet jeśli sobie nie zdaje z tego sprawy. – No tak... jest piękna, nawet jeśli jest brzydka, kocha cię, nawet jeśli cię nie kocha. – Ale ona mnie kocha... – Charles, albo wszystko jest bardzo piękne i bardzo szlachetne... albo ty oszalałeś. – Lizzie, kochanie... czuję się dzisiaj taki przepełniony miłością właśnie dzięki niej. – Więc musisz ją komuś ofiarować. – Tak. Lecz nie każdemu. Kiedy czujesz się przepełniony własnym życiem, zaangażowany, oddany, to czujesz się równie wolny. Nie wiem, co mi przyniesie przyszłość, Lizzie, wiem jednak, że będzie związana z nią. I to właśnie czyni inną miłość, o ile istnieje, w jakiś sposób jeszcze bardziej realną, bo jest ona czysta, nieegoistyczna, niczego nie żąda w zamian. Czy będziesz mnie kochała, Lizzie, za nic, niczego nie żądając, do niczego nie dążąc? Tylko dlatego, że jesteśmy sobą? – Albo to niesłychana mądrość, albo blagujesz, kochany. Na pewno się upiłeś. – Będziesz mnie kochała, Lizzie? – Tak. – Ujęła moje dłonie i zaczęła je całować. – Lizzie, Lizzie, gdzie jesteś? – rozległo się wołanie Gilberta. Zrobiło się już prawie ciemno, chociaż nad samym morzem zachodzące słońce oświetlało jeszcze pasmo białych chmur, które jaśniały jak blade lampy ponad falami galopującymi w kierunku lądu. Zaczynał się przypływ. – Lizzie, wracaj, chcemy, żebyś nam zaśpiewała Voi che sapete. [(wł.) – Wy, którzy wiecie.] Uciekła ode mnie natychmiast, mignęła mi jedynie wyciągnięta do tyłu długa noga. Teraz spostrzegłem, że Gilbert podał jej z góry rękę. Ja zostałem na miejscu. Cóż za niesamowite, pozorne szczęście przyniósł mi ten wieczór, zupełnie jakby duch melancholii nałożył maskę. Czy wystarczy mi siły, żeby nie wchodzić do tego domu, nie wiedzieć, co się tam dzieje? Nie wtargnąć jak burza w ich życie, jak smagająca ulewa, jak grzmot? Po chwili i ja ruszyłem w kierunku „Shruff End”. Dom wydał mi się jakoś dziwnie jasno oświetlony, wyglądał jak domek dla lalek. Gilbert musiał chyba dokupić kilka lamp na mój rachunek. Trochę światła padało na trawnik. Kiedy zbliżałem się do drzwi, Lizzie śpiewała coś solo. Jej naprawdę czysty, choć niewielki głos wibrował wysoko w powietrzu. Otaczający ją mężczyźni siedzieli w milczeniu, zasłuchani. Perry, bardzo już pijany, stał z założonymi rękami koło drzwi kuchennych. Chwilami kołysał się w takt melodii. Gilbert siedział ze skrzyżowanymi nogami, twarz miał skupioną, zdradzającą wzruszenie. Tytus klęczał, oczy miał szeroko otwarte i rozchylone usta. Z początku nie dostrzegłem Jamesa, dopiero po chwili zobaczyłem, że leży tuż pode mną, na trawniku przed domem. Rodzinne zgromadzenie. Lizzie skończyła Voi che sapete i teraz zaczęła Róże Pikardii. Piosenkę tę śpiewała kiedyś stryjenka Estella w saloniku w „Ramsdens”, akompaniując sobie na pianinie. Przyszło mi do głowy, wraz ze szczególnie bolesnym wspomnieniem, że to pewnie James poprosił Lizzie, by ją zaśpiewała. Po chwili przypomniałem sobie jednak, że kiedyś wspomniałem Lizzie, iż lubię tę piosenkę, ale nie powiedziałem jej, dlaczego. Lizzie śpiewała ją teraz dla mnie. Róże Pikardii. Tego już za wiele. Zszedłem niżej na trawnik. James usłyszał moje kroki i usiadł. Siadłem koło niego. Patrzył na mnie, ja za to unikałem jego wzroku. Po chwili wyciągnął rękę i dotknął mojego ramienia. Szepnąłem: – Tak, tak... Piosenka się skończyła. Potem, aż do chwili, gdy stała się ta okropna rzecz, wieczór zdawał się jakby rozłazić czy rozpraszać, zapanował rozgardiasz, jak to w ostatnich fazach udanego przyjęcia. Albo też wszystko pomieszało mi się już w głowie. Ponad skałami było już trochę widniej, chociaż nie przypominam sobie, skąd pochodziło światło. Być może resztki słonecznego blasku przenikały jeszcze przez chmury. Ukazał się księżyc, duży, plamisty, tak samo blady jak chmury. Spienione fale przy brzegu zdawały się emanować światło. Błąkałem się wokół domu, szukając Lizzie, która gdzieś znikła. Wszyscy chyba spacerowali po skałach, trzymając niepewnie szklaneczki z trunkiem w rękach. Gdzieś w głębi lądu pohukiwała sowa, głosy moich gości wydawały się równie odległe, równie słabe i głuche. Pragnąłem odnaleźć Jamesa, ponieważ czułem, że zachowałem się wobec niego trochę niegrzecznie. Chciałem mu także powiedzieć coś na temat stryjenki Estelli, ale nie wiedziałem już co. Stryjenka Estella opromieniała w jakiś sposób moje dzieciństwo. Doprawdy, Che cosa e amor. [(wł.) – Co to jest miłość.] Doszedłem aż do urwiska i obserwowałem fale bijące o skały. Nagle rozległ się daleki pomruk grzmotu. Grzywy fal bielały daleko na morzu. Gilbert szemrzącym barytonem rozpoczął gdzieś niedaleko nową pieśń. Potem Tytus gdzieś w innej stronie wyśpiewywał Jocka z leszczynowej dolinki. Było coś absurdalnego i wzruszającego w tym solipsystycznym zaabsorbowaniu sobą i samozadowoleniu tych podpitych śpiewaków. I wreszcie usłyszałem głos Lizzie. Śpiewała piosenkę Ariela z Burzy: „Ojca morskie tulą fale...” Słuchałem uważnie, ale nie mogłem się zorientować, skąd dobiega ten śpiew, z powodu głośnego akompaniamentu szumiącego niespokojnie morza. Jakim dziwnym rozbrzmiewa ten śpiew echem, pomyślałem. Jakby wzmocniony. Lizzie musi śpiewać chyba wewnątrz wieży. Znajdowałem się wciąż w pobliżu domu i teraz ruszyłem przez nieco mroczniejszą scenerię. Jasne chmury pociemniały, księżyc się zmniejszył, świecił trochę jaśniej, ale jeszcze niepełnym blaskiem na niebie, które teraz, niemal w pełni lata, zachowało ślady światła. Słyszałem śpiew Lizzie wzywający mnie raz po raz: „Dzyń-dzyń dzyń-dzyń, dzwoneczku”. Błądziłem tak bez celu po skałach, wybierając okrężne przejścia, które znałem już tak dobrze, aż dotarłem do mostku nad „Kotłem Minna”. Tam się zatrzymałem, by jak zawsze popatrzeć na otchłań między gładkimi stromymi skałami, gdzie spienione fale przypływu smagały się nawzajem z jakąś samobójczą furią. Światło zdawało się wydobywać tutaj w bryzgach wody z samego morza. Spojrzałem w dół i poczułem się tak, jakbym zaglądał do głębokiej ciemnozielonej butli. I nagle... ktoś podszedł z tyłu i pchnął mnie z całej siły. Skoro kontynuuję tę opowieść, więc oczywiście przeżyłem, ale nie mogę żywić złudzeń, że uda mi się opisać tę moją przygodę: jak długo to wszystko trwało, jakie było okropne, przygnębiające – podstawowe doświadczenie całkowitej utraty nadziei. Zarówno dziecko, jak i człowiek dorosły obawia się upadku. Daje nam on przedsmak śmierci, przypomina o kruchości naszego ciała, o naszej bezbronności i śmiertelności. Uświadamiamy sobie wówczas całkowitą zależność od nie znanych nam sił. Nawet wtedy, kiedy się przewrócimy na drodze, nie odnosząc szwanku, przeżywamy krótki moment grozy, uświadamiając sobie, że nic nie możemy na to poradzić, bo dostaliśmy się w tryby jakiegoś bezlitosnego mechanizmu i musimy mu ulegać do końca i ponieść wszelkie konsekwencje. „Nic więcej nie można zrobić”. Jak długa, jak nieskończenie rozciągliwa staje się każda sekunda, gdy zawiera myśl, która jest wizerunkiem śmierci. Spadanie w kompletną pustkę, coś, co sobie często wyobrażałem w samolotach, jest oczywiście najgorsze ze wszystkiego. Ręce, stopy, mięśnie, wszystkie tak dobrze nam znane mechanizmy obronne naszego ciała stają się bezużyteczne. Rozpętuje się nagle wrogość materii przeciw kruchej, podatnej na zniszczenie cielesnej formie, zawsze zapewne obcej tej twardej, mineralnej, podlegającej prawom grawitacji scenerii. Wydawało mi się, że każdy członek mojego ciała oddzielnie ogarnęła rozpacz. Mój grzbiet odczuł koszmarny dotyk czyichś rąk, które nagle z wielką siłą i niewątpliwie celowo zepchnęły mnie z krawędzi skały. Na próżno wyciągały się moje ręce, żeby się czegoś uchwycić. Moje stopy dotykały jeszcze skały, ale już traciły z nią kontakt, podrygiwały słabo, nerwowo, bezskutecznie w ostatnim upiornym spazmatycznym wysiłku, żeby utrzymać równowagę ciała. Po czym nagle podrygiwały już w powietrzu, a ja leciałem głową na dół, jak gdyby moja głowa i ramiona były z ołowiu. Jednocześnie czułem, a raczej uświadomiłem sobie jako ostatnią myśl kruchość mojej głowy oraz to, że nawet próbuję osłonić ją rękami. Mój skręcony aż do bólu tułów na próżno próbował zająć jakąś sensowną pozycję. Tuż pod sobą dostrzegłem w rozproszonym świetle tej nocy w pełni lata spienione fale i ich szczególne wirowanie w ograniczonej przestrzeni. Potem znalazłem się już w wodzie i zaskoczył mnie jej przenikliwy ziąb. Instynktownie zrobiłem kilka ruchów pływackich, próbując utrzymać się na powierzchni, ale moje ciało wiedziało doskonale, że nie ma mowy o żadnym pływaniu w takim wirze. Kiedy popatrzyłem do góry i ujrzałem nad sobą kopułę ciemnej, półprzezroczystej zielonej fali, wydawało mi się, że łamie mi się kark. Krztusiłem się i łykałem wodę, pochłonięty całkowicie jedną myślą: żeby mi się udało zaczerpnąć jeszcze jeden oddech. A równocześnie myślałem: To już koniec. Walczyłem, całe moje ciało walczyło z falami. Młóciłem bezsensownie ramionami w tej kipieli, która, wydawało mi się, zaraz mnie rozerwie na kawałki. I nagle uderzyłem mocno głową o gładką skałę i straciłem przytomność. Leżałem na wznak na skale. Otworzyłem oczy i zobaczyłem gwiazdę. Miałem dziwny sen. Wydawał mi się znajomy, a jednak nie śniło mi się nigdy nic takiego. W tym śnie kuzyn James całował mnie w usta. Widziałem gwiazdę i myślałem: To cud, oddycham. Mój oddech wydał mi się czymś wspaniałym, jakimś kosmicznym ruchem, naturalnym, a mimo to cudownym. Był wolny, spokojny, głęboki. Naprawdę oddychałem. Gdzieś pode mną rozlegał się monotonny, jednostajny ryk fal, tymczasem ja leżałem i patrzyłem na gwiazdę. Czułem ból, a mimo to byłem spokojny, wolny od niego. Leżałem odprężony, jak gdybym się obudził z jakiegoś wspaniałego snu, i teraz pewno zasnę z powrotem. Zamknąłem oczy. Oddychałem. Usłyszałem jakieś inne dźwięki: najpierw były stopione z rykiem fal, a potem zacząłem je wyraźnie odróżniać. Przypomniałem sobie, gdzie jestem. Leżałem na płaskiej skale na drodze do mostu nad „Kotłem Minna”. Uświadomiłem sobie także, ale z jakąś dziwną obojętnością, co się stało. Usłyszałem czyjś jęk. Może Perry’ego? A potem czyjś szloch. Może Tytusa, może Lizzie? James zawołał: – Cofnijcie się. Nie tłoczcie się. Ktoś inny powiedział: – Wydaje mi się, że oddycha. Pomyślałem: Chyba powinienem im powiedzieć, że nic mi się nie stało. Ale czy naprawdę nic mi się nie stało? Ułożyłem w myśli zdanie, które, wydawało mi się, mógłbym za chwilę wykrztusić: „Czuję się doskonale. Po co to całe zamieszanie?” Lecz jakoś dziwnie nie miałem ochoty mówić, wydawało mi się to niesłychanie trudne. Zdałem sobie sprawę, że usta mam otwarte, więc całym wysiłkiem woli zamknąłem je, potem znowu otworzyłem i zamknąłem: – Czuję się... – ale nie mogłem powiedzieć nic więcej. Z moich ust wydobył się dziwny dźwięk. Konwulsyjnym, niezdarnym ruchem próbowałem się podnieść. Nadal oddychałem. Ktoś powiedział: – Dzięki Bogu. Nadal słyszałem głosy. – Myślę, że teraz możemy go już podnieść. – A jeśli sobie coś złamał? – Musi być w cieple. Tu nie może zostać. Dyskutowali nad tym przez jakiś czas. Potem zastanawiali się, czy uda im się z czegoś zrobić nosze i którędy najlepiej będzie mnie przenieść. W końcu podnieśli mnie, a raczej zaczęli wlec na jakimś kocu. Robili to, jak mi się wydawało, bardzo nieoględnie. Ta podróż przez skały była koszmarna. Próbowałem im powiedzieć, że mogę iść sam, tymczasem (jak sobie później uprzytomniłem) wydawałem z siebie jedynie niezrozumiałe jęki. Ból zlokalizował się teraz już wyraźnie. Bardzo bolała mnie głowa i przy każdym poruszeniu widziałem jakby błyski przed oczami. Czułem okropny ból w ramieniu, przypominający ból zęba. Zacząłem się zastanawiać, czy nie mam przypadkiem złamanej kości i czy nie zaczyna się ona przebijać przez skórę. Czułem też dziwny ból w plecach. Moi „noszowi” byli okropnie nieudolni, niezdecydowani, bez przerwy kłócili się, którędy mają iść, koc wysuwał im się z rąk i raz po raz obijali mnie o skały. Wreszcie donieśli mnie do kuchni, strasznie niezdarnie ściągnęli ze mnie ubranie, obłożyli mnie ręcznikami, włożyli mi piżamę i zaczęli się sprzeczać, czy powinienem dostać zupy, koniaku czy aspirynę. Wreszcie wpadli na genialny pomysł, żeby rozpalić ogień, ale nie mogli znaleźć ani kawałka suchego drewna, a potem zapałek. Wreszcie ułożono mnie na poduszkach przed kominkiem w „czerwonym pokoiku”. Kiedy się rozgrzałem, czułem mniejszy ból. Leżałem bez ruchu, odprężony i zaczęła mnie ogarniać senność. Poczułem ulgę i ogarnął mnie jakiś dziwny spokój, taki sam, jakiego doznałem wtedy, kiedy patrzyłem na gwiazdę. Dopiero tuż przed zaśnięciem przypomniałem sobie, że to nie był wcale wypadek. Ktoś mnie pchnął. Muszę tu zanotować coś, o czym przypomniałem sobie dopiero później i co wówczas byłem niemal skłonny uważać za sen. Leżałem na podłodze pod stosem koców, sam. Pokój oświetlał migotliwy blask ognia. Jakiś wewnętrzny głos mówił mi, że powinienem coś szybko zrobić, zanim ktoś tu wejdzie, zanim zapomnę o jakimś fakcie najwyższej wagi, który zaraz wyleci mi z pamięci. Chciałem koniecznie zapisać tę ważną rzecz, utrwalić ją, zanim o niej zapomnę. Podniosłem się na kolana, sięgnąłem po pióro i papier ze stołu, przy którym czasem pracowałem, i zapisałem to, co, jak mi się wydawało, powinienem zapamiętać. Zajęło to może pół strony albo nawet mniej. Notowałem pośpiesznie, a mimo to nie byłem pewny, czy pamiętałem o wszystkim. Potem starannie złożyłem papier i ukryłem go gdzieś w pokoju. To, że coś zapisałem i gdzieś ukryłem, przypomniałem sobie niejasno nazajutrz rano, ale... nie mogłem sobie przypomnieć, co to takiego było i dlaczego uważałem, że jest takie ważne. Przeszukałem dokładnie cały pokój, lecz nie znalazłem ukrytej przez siebie kartki. Byłem przeświadczony, że zawierała informację wielkiej wagi, coś ostatecznego, czym byłem głęboko poruszony. Bez przerwy się zastanawiałem, co zapisałem, niestety, bez skutku. A po kartce nie zostało nawet ani śladu. Może mi się to tylko przyśniło? Oczywiście, nie miałem wątpliwości, co musiała zawierać ta kartka, jeśli w ogóle istniała. Musiałem na niej zapisać nazwisko domniemanego mordercy. – Ale jak się, u licha, wydostałem? – wypytywałem Lizzie. Siedziałem w fotelu w „czerwonym pokoiku”, pijąc herbatę i jedząc grzankę z pastą sardelową. O drugiej nad ranem przyszedł doktor, trochę zirytowany. Obudził mnie, maltretował badaniem i w końcu orzekł, że jestem zdrów; nic sobie nie złamałem, doznałem jedynie szoku i wstrząsu. Mam odpoczywać, trzymać się ciepło i w przyszłości nie włóczyć się nocą po skałach, kiedy za dużo wypiję. Wtedy po raz pierwszy wpadło mi do skołatanej głowy, że nikt z wyjątkiem mordercy nie wie, że to nie był wypadek. Dochodziła dziesiąta, ranek był znów bardzo gorący i grzmiało, tym razem głośniej i gdzieś bliżej. Błyskawice pojawiały się jak ledwo dostrzegalne wyładowania elektryczne. Odwiedzano mnie, pytano, jak się czuję, gratulowano, że cudem udało mi się uniknąć śmierci. Składając mi te gratulacje, moi przyjaciele zachowywali się nieco szorstko. Uważali widocznie, że dosyć się namartwili o mnie przez całą noc i teraz mogą być trochę szorstcy. A może podzielali pogląd doktora na przyczynę wypadku? Właściwie trzeba chyba przyznać, że przez swoją głupotę sprawiłem wszystkim mnóstwo kłopotu. Jakiś instynkt podszeptywał mi, żebym nie mówił, w każdym razie jeszcze nie teraz, że mój upadek nie był nieszczęśliwym wypadkiem. Już wkrótce będę musiał jednak zdecydować, co robić. Żałowałem, że nie znalazłem swojej cennej karteczki, ale oczywiście nie miałem żadnych wątpliwości co do osoby niedoszłego mordercy. – James uważa, że przypadkowa fala wyniosła cię na powierzchnię – powiedziała mi Lizzie. Wyglądała wspaniale. Jej długie, kręcone, splątane i puszyste włosy przypominały jakąś zdrowo rosnącą roślinę. Lizzie miała na sobie koszulę w paski i płócienne spodnie obcięte do kolan. Mimo że zeszczuplała, była jeszcze nieco zbyt pulchna na taki strój. Ale mnie to nie przeszkadzało. Jej skóra promieniała zdrowiem. Jedynie po drobniutkich zmarszczkach wokół oczu można było odgadnąć wiek Lizzie. Nie podzielała niejasnych niepokojów męskiej części mojego dworu. Patrząc wstecz, skłaniała się do traktowania mojej dramatycznej przygody na wesoło, bo wszystko skończyło się dobrze, a to, że żyję, w jakimś sensie pogłębiało jej przeświadczenie, iż należę do niej. – To niemożliwe – zaprzeczyłem. – Ta czeluść jest zbyt głęboka. A kto mnie właściwie wyciągnął? – Och, wszyscy cię wyciągali. Kiedy usłyszeliśmy twój krzyk, wszyscyśmy się zbiegli. Ja dotarłam na miejsce ostatnia, kiedy już Tytus i James ciągnęli cię z mostka w kierunku tej płaskiej skały. Gilbert i Peregrine im pomagali. – Wyobrażam sobie tę ich pomoc. To dziwne, ale nie przypominam sobie, żebym krzyczał. – Lekarz powiedział, że możesz nie pamiętać faktów, które wydarzyły się tuż przed wypadkiem oraz tuż po nim. To wynik wstrząsu. Mózg niczego wtedy nie rejestruje, tak to jakoś sformułował. – Czy pamięć mi wróci? – Nie wiem. Nie mówił. – Pamiętam, jak mnie niesiono do domu. Myślę, że pozostało mi po tym tyle sińców co po upadku do wody. Boże, ależ ja jestem posiniaczony! – Tak, to było okropne. Przypominałeś duży, ciemny, przemoczony wór, taki ciężki, że o mało nie upuściliśmy cię do skalnej szczeliny. Ale to nastąpiło o wiele później. – Jak to później? – Nie pamiętasz, jak James robił ci sztuczne oddychanie usta-usta? – Ach... coś jakby... – Bo widzisz, myśmy myśleli, że się utopiłeś. James musiał to robić ze dwadzieścia minut, zanim zacząłeś normalnie oddychać. To było okropne... – Biedna Lizzie. No, ale jestem jeszcze na tym świecie gotów sprawiać nowe kłopoty wszystkim zainteresowanym. Gdzie wyście spali tej nocy? Ten dom zaczyna przypominać hotel „Pod Krukiem”. – Ja spałam na kanapie w środkowym pokoju, James na twoim łóżku, Peny w bibliotece, Gilbert w jadalni, a Tytus na dworze. Jest tu tyle poduszek i pościeli, że wystarczyło dla wszystkich. – Coś takiego! Stary James zajął moje łóżko! – Doszli do wniosku, że nie dadzą rady wnieść cię po schodach. Zresztą tu można było rozpalić ogień. – James nie odwiedził mnie do tej pory. – Pewnie jeszcze śpi. Dosłownie leciał z nóg. – No cóż, przykro mi, że moja przygoda popsuła wam zabawę. Pamiętam, jak śpiewałaś Voi che sapete. – Liczyłam na to, że mnie usłyszysz. Och, Charles... – No, Lizzie, przestań, proszę... – Ożenisz się ze mną? – Lizzie, przestań. – Umiem gotować i prowadzić samochód, kocham cię, mam dobry charakter, nie jestem ani trochę neurotyczką, więc jeśli będziesz potrzebował pielęgniarki, mogę cię pielęgnować... – Ja żartowałem. – Zależało ci na mnie, kiedy do mnie napisałeś. – To tylko marzenia. Powiedziałem ci przecież, że kocham inną kobietę. – Czy to nie jest marzenie? – Nie. – Przecież ona odeszła. – Tak... ale... słuchaj, Lizzie... właśnie otrzymałem dziwny, cudowny znak... i nagle droga stanęła przede mną otworem. – Patrz, zaczyna padać. – Kochajmy się jak przyjaciele, tak jak powiedziałem wczoraj. Jeśli pójdziesz do niej, nie będziesz chciał mnie widzieć. Nagle uprzytomniłem sobie, że to prawda. Jeśli zdobędę Hartley, od razu ją stąd zabiorę. Ukryję ją, ukryjemy się gdzieś razem. Nie wyjedziemy ani do Paryża, ani do Rzymu, ani do Nowego Jorku, to były nierealne mrzonki. Nie mógłbym przedstawić Hartley Sidneyowi Ashe ani Fritziemu Eitelowi, ani eleganckiej Jeanne, która stylizuje się teraz na księżniczkę. Nie mógłbym nawet zabrać jej na kolację z Lizzie, Peregrine’em albo Gilbertem. Ona była w cudownym sensie tego słowa „niestosowna”. Będziemy żyli z Hartley samotnie, w ukryciu, incognito, gdzieś na prowincji w Anglii, w małym domku nad morzem. Ona będzie szyła, chodziła na zakupy, a ja będę się zajmował ogrodem i malował sień naszego domu. I będę wreszcie miał to wszystko, za czym tęskniłem całe życie. I będziemy dla siebie bardzo dobrzy, będziemy się nawzajem hołubić i żyć sobie wygodnie, spokojnie, z dala od wszelkiego zepsucia i degrengolady. Będę obcował z prostymi ludźmi i sam stanę się prostym człowiekiem, i wreszcie sobie odpocznę. Boże, jak ja pragnę wreszcie odpocząć. I tak połączę koniec mego życia z początkiem, tak jak mi było przeznaczone i w sposób należyty. Właśnie tego szukałem instynktownie, kiedy ku zdumieniu wszystkich rzuciłem pracę i przyjechałem tutaj, właśnie tutaj. Hartley i ja będziemy żyć razem, sami, nie widując prawie nikogo, i znów będziemy sobie wierni tak jak dawniej, odrodzi się wokół nas niewinny świat. Lizzie, której nie wspomniałem ani słowem o tym wszystkim, wyjechała w końcu. Widziałem, że powstrzymywała ją od wyjazdu resztka nadziei. Cokolwiek mówiłem, ona nie wierzyła w moją miłość do Hartley. Panowie zaglądali do mnie od czasu do czasu. Przynajmniej Peregrine, Gilbert i Tytus. Nikt już nie mówił o wyjeździe. Wszyscy zachowywali się tak, jakby wakacje miały trwać nadal. Jakie niespodzianki ich jeszcze u mnie czekają? Zapytałem o swego kuzyna. Gilbert powiedział mi, że James nie wstaje jeszcze z łóżka; jest kompletnie wyczerpany. Pewnie przeziębił się, ratując mnie na skałach i przywierając do mojego mokrego ciała, kiedy nie dawałem znaków życia. Zaczęło padać, proste, srebrzyste strugi deszczu chłostały skały, dom, niczym stalowe rózgi, bębniły w dach i morze, które wyglądało jak podziobane. Kilka razy zagrzmiało, zupełnie jakby ktoś zrzucał ze schodów fortepiany, a potem dochodziły już tylko nieustanne ciche pomruki burzy, które niemal całkowicie tłumił szum deszczu. Błyskało się raz po raz, i w tej ciągłej iluminacji trawa miała kolor niesamowicie zielony, a skały ochrowożółty, taki jak samochód Gilberta. W domu wyczuwało się napięcie, podniecenie i lęk. Natura w jakiś sposób dostrajała się do następstw mojej przygody. Chciałem się zobaczyć z Jamesem. Wstałem z fotela i oświadczyłem, że pójdę do Jamesa, ale powiedziano mi, że mój kuzyn śpi. Gilbert zameldował, że deszcz spływa po schodach i zaraz zaleje łazienkę. Udało mi się jakoś dowlec do kuchni, tam jednak dostałem zawrotu głowy. Całe ciało miałem obolałe, było mi okropnie zimno; wróciłem do pokoju i znów siadłem przy kominku. Zbliżała się pora lunchu, więc zjadłem trochę zupy. Powiedziałem, że chcę być sam, muszę odpocząć. Usiadłem w fotelu, nakryłem się kocami i zacząłem rozmyślać. Deszcz dudnił tak głośno, że nie słyszałem szumu morza. Nawet przez chwilę nie wątpiłem, że to Ben mnie pchnął. Powiedział przecież: „Zabiję cię”. To ostatnie słowa, jakie od niego usłyszałem. Byłem tego tym bardziej pewny, że sam mu pokazałem miejsce wspaniale nadające się do popełnienia morderstwa. Miałem ochotę go tam zepchnąć. Z pewnością to zauważył. W grę wchodziła więc jakby ręka przeznaczenia. A to, że zaczął działać właśnie teraz, było psychologicznie uzasadnione. Zniósł cierpliwie upokarzający atak, ale kiedy się nad nim później zastanowił, doszedł do wniosku, że nie powinien czegoś takiego znosić i tolerować. Czy zrobił to z premedytacją? Czy czekał ukryty za mostem? Czy też przyszedł po prostu na przeszpiegi, żeby ulżyć swojej nienawiści, i dopiero potem nadarzyła się okazja, której nie mógł się oprzeć. Jakkolwiek było, musiał mieć pewność, że wykonał robotę właściwie. To, że przeżyłem, było naprawdę wprost fuksem, dla niego zaś obrzydliwym niefartem. Ale co dalej? Co robi człowiek żyjący w cywilizowanym społeczeństwie, kiedy ktoś próbuje go zabić? Nie mogłem odwoływać się do prawa, i to nie dlatego, że nie miałem żadnego dowodu. Nie mogłem zaskarżyć męża Hartley ani też pozwolić, żeby sytuację tę poddano pospolitym zabiegom prawnym. Nie mogłem też wraz z moimi przyjaciółmi siać intryg wokół osoby Bena. Chciałem w jakiś sposób stawić mu czoło. Już samo stawienie czoła byłoby osiągnięciem, ponieważ pragnąłem zatrzeć wrażenie służalczości, jakie musiałem pozostawić po mojej ostatniej wizycie. Musiałem jakoś wykorzystać to, co wiedziałem, i to, kim teraz byłem: człowiekiem, który wyszedł cało i płonie w pełni uzasadnionym świętym oburzeniem. Właśnie to miałem na myśli, kiedy powiedziałem Lizzie, że otrzymałem dziwny, cudowny znak. Bogowie, którzy mnie ocalili, otworzyli przede mną drzwi, których próg powinienem przekroczyć. Problem w zasadzie się nie zmienił, ale ujrzałem teraz wszystko w innym świetle. Muszę zabrać Hartley, zabrać do s i e b i e i obudzić ją; kiedy zrozumie, że może odzyskać wolność, zacznie się do niej wyrywać, drżąc z podniecenia. Żeby móc to wszystko przeprowadzić, muszę być sam, teraz to zrozumiałem. Muszę pozostać z nią sam jak najszybciej, a później już na zawsze. Jakże ona musiała się czuć upokorzona, kiedy będąc moim więźniem, dowiedziała się o obecności innych osób w domu. Nie możemy mieć żadnych świadków. Powiem jej to. Wcale nie musi wchodzić w ten mój wielki świat, który ją tak przeraża. Aby poślubić swoją dziewczynę-żebraczkę, król także stanie się, jakże chętnie, żebrakiem. Wizja tej uzdrawiającej pokory będzie odtąd moim przewodnikiem. To jest właśnie niezbędny warunek jej wolności. Dlaczego nie rozumiałem tego wcześniej? W końcu doczekam chwili, kiedy zobaczę, że zmienia się jej twarz. Zastanawiając się nad przyszłością, zakładałem, że będąc ze mną, Hartley odzyska wiele ze swej dawnej urody; tak jak więzień uwolniony z obozu pracy najpierw wygląda staro, a potem gdy odzyska wolność, odpocznie i zacznie odżywiać się dobrze, stanie się znów młody. Ból i niepokój znikną z twarzy Hartley, stanie się znów spokojna i piękna. Widziałem już tę twarz odmłodzoną, jaśniejącą niczym lampa w przyszłości. Rozstawszy się z teatrem, pragnąłem samotności, teraz samotność przybrała dla mnie postać mojej Beatrycze. Tylko tutaj mogłem znaleźć szczęście, osiągnąć swój niewinny cel, nawet ideał. Kiedy za nim dotąd goniłem, zawsze okazywał się błędnym ognikiem albo przybierał jakąś zdegenerowaną formę. Znaleźć prawdziwego towarzysza życia, to znaczy znaleźć tę jedną osobę, z którą czeka nas szczęście czyste i niewinne. Ale nasuwało mi się od razu pytanie natury technicznej: jak Hartley stąd wydostać? Nie ma mowy o tym, bym długo czekał. Muszę wykorzystać swoją przewagę nad Benem, dopóki jest świeżej daty. Zacząłem myśleć tym razem nie o porwaniu, lecz o jakimś ustawicznym nękaniu. Przede wszystkim muszę napisać do Hartley. Potem pójdę do niej z Tytusem. Ben nas wpuści. Dlaczego? Dlatego, że czuje się winny, że się boi. Będzie się chciał dowiedzieć, po cośmy przyszli. Skąd może wiedzieć, czy nie było świadka? W tym momencie się zastanowiłem. No cóż, dlaczego miałoby nie być żadnego świadka? Mogę mu powiedzieć, że mam świadka. Mogę nawet poprosić kogoś (Gilberta, Perry’ego?), żeby powiedział, iż widział, co się stało. W końcu wszyscy mogli to widzieć i nieomal tak się stało. To Bena ostatecznie przerazi. Dlaczego nie miałbym się posłużyć szantażem, żeby pozwolił Hartley odejść? Gdybym tylko mógł zmusić go do powiedzenia: „A więc idź”. Jak bliski jest wypowiedzenia tych słów? Czy jego długie milczenie po uprowadzeniu żony znaczyło, że nie był zdecydowany, czy że pragnie jej powrotu? Jeśli się zgodzi, by odeszła, łańcuchy opadną i Hartley odzyska wolność. Albo gdyby ujrzała w mężu mordercę, mógłby nastąpić błogosławiony zwrot: ogarnęłoby ją przerażenie, obrzydzenie i lęk, w tym stopniu nie odczuwane nigdy dotąd. Żebym tylko zdobył jakiś ślad. Co ja takiego napisałem na tej kartce papieru, którą tak przemyślnie ukryłem, że sam jej nie mogę znaleźć? Tak, najważniejsze, żeby działać szybko, zanim Ben będzie miał czas przyjść do siebie. Musi się znajdować w stanie silnego szoku, chociaż, niestety, musiał się już do tej pory dowiedzieć, że nie udało mu się zabić słynnego Charlesa Arrowby’ego, gdyż zarówno radio, jak i telewizja milczą na ten temat. Jednakże – to było teraz całkiem jasne – teraz kiedy Lizzie i James przebywali u mnie w domu, nie mogłem zrobić nic poza napisaniem listu do Hartley. Postąpiłbym nie fair w stosunku do Lizzie, gdybym oczekiwał, że będzie świadkiem albo nawet pomoże mi w ocaleniu rywalki. A James? James moralizował, wprawiając mnie tym w zakłopotanie. Będę musiał pozbyć się tej pary. Gilbert i Peregrine mogą mi się jeszcze przez jakiś czas przydać. I oczywiście Tytus. Nagle zacząłem się zastanawiać, czy w związku z Hartley nie pojmowałem opacznie roli Tytusa. Czy ten chłopiec czułby się dobrze w tym raju a dewc, we dwoje, który sobie ostatnio wyobrażałem? Nie. Ale przecież to nie ma znaczenia. Ludzie często muszą rozdzielić małżeńskie i synowskie więzi. Moje powiązania z Tytusem będą całkiem odrębne. Już zresztą mi pokazał, że o to mu chodzi. Jednakże jakoś nadal mi się wydawało, że Hartley chciałaby mieć Tytusa obok siebie. Czyżbym się mylił? Właśnie w tym momencie ów młody człowiek ukazał się w drzwiach. Od dłuższego czasu nie rozmawiałem poważnie z Tytusem i czyniłem sobie z tego powodu wyrzuty. Całkiem niezależnie od mojego przywiązania do Hartley byłem bardzo oddany temu chłopcu, którego dosłownie Bóg mi zesłał. Czas dopiero pokaże, w jakim stopniu uda mi się wraz z nim zagrać rolę ojca. Zdawałem sobie sprawę z tego, że Gilbert, a nawet Peregrine widzieli dotąd moje stosunki z Tytusem w całkiem innym świetle. Kiedy tak nad tym wszystkim rozmyślałem, deszcz przestał padać i pomiędzy ciężkimi, ciemnoszarymi, ołowianymi chmurami zdołało się jakoś przedostać słońce i oblało swym blaskiem ten całkiem przemoczony świat. Trawnik był nasycony wodą, skały wyglądały jak nasiąknięte gąbki. Słyszałem, że na górze Gilbert i Lizzie krzyczą na siebie nawzajem. Gilbert wszedł na strych, żeby obejrzeć dach, a Lizzie sprzątała zalaną łazienkę. Kiedy zjawił się Tytus, postanowiłem wyjść z nim na dwór, żeby nam nikt nie przeszkadzał i nikt nas nie słyszał. Czułem się już trochę silniejszy i przestało mi się kręcić w głowie. Ale gdy Tytus prowadził mnie wolno po skałach, czułem się jak staruszek, gdy zaś doszliśmy do „Kotła Minna”, z trudem zdobyłem się na to, żeby przejść przez mostek. Jak to się stało, że wyszedłem cało z tej przygody? Taka głęboka czeluść, takie gładkie ściany, taka dzika woda! Skały zaczynały parować w słońcu. Wyglądało to tak, jakby wszędzie dokoła biły gorące źródła. Usiedliśmy na skale, na ręcznikach, które Tytus przezornie zabrał z kuchni. Przed nami roztaczał się widok na Zatokę Kruka. Niedawno siedziałem z Jamesem niedaleko stąd. Morze, gładkie i lśniące po deszczu, sprawiało wrażenie spokojnego, ale było niebezpieczne i groźne. Sunęły po nim wielkie, gładkie, garbate fale, bez śladu piany, które dopiero przy zetknięciu ze skałami tworzyły spieniony kremowy wir. Słońce nadal świeciło, chociaż szara płachta deszczu przesłoniła horyzont. Tęcza łączyła morze z lądem. Woda w Zatoce Kruka miała odcień butelkowo zielony, jakiego nie widziałem tam nigdy przedtem. Zastanawiałem się przez chwilę, gdzie może teraz być Rosina. Łaziliśmy z Tytusem przez chwilę po skałach w milczeniu i dzięki temu byliśmy spokojni. Obserwowałem go, a on patrzył na zatokę. Na jego przystojnej twarzy pojawił się wyraz niezadowolenia. Posępny młodzieńczy grymas wykrzywił mu usta, szrama po zajęczej wardze jak gdyby się pogłębiła, zdawała się pulsować, otwierać i zamykać, był to jakiś mimowolny tik, który od dawna wszedł mu w nawyk. Włosy miał okropnie rozczochrane. – Tytusie. – Słucham. – Czy możesz mi mówić po imieniu? Potrafisz się do tego przyzwyczaić? Czuję, że to by nam obojgu pomogło. – OK, Charles. – Tytus, ja... jesteś dla mnie kimś bardzo ważnym... i potrzebuję cię... Tytus starał się usilnie opanować drżenie wargi przeciętej szramą, aż w końcu położył na niej palec. Dopiero teraz przyszło mi do głowy, że i Tytus mógł się zastanawiać nad naszym niejasnym stosunkiem, który uderzył Gilberta; mógł mu to wbić do głowy jakiś niedelikatny żart Gilberta. Nie uświadomiłem sobie tego wcześniej po części dlatego, że nie myślałem o Tytusie, a może i dlatego, że rozpostarłem nad nim coś w rodzaju baldachimu niewinności wywodzącej się od nieszczęśliwej Hartley. – Nie zrozum mnie źle... – zacząłem. Wilgotne wargi Tytusa wykrzywiły się w uśmiechu, a raczej szyderczym grymasie niezadowolenia. – Chcę ci coś powiedzieć – ciągnąłem. Nagle postanowiłem oznajmić Tytusowi, że Ben usiłował mnie zabić. – Jeśli to dotyczy Mary... – Tak. Nie rozmawiałem z Tytusem od czasu tej okropnej sceny w „Nibletts”, kiedy to „delegacja” przyprowadziła z powrotem błądzącą żonę do znienawidzonego męża. – Kiedy o tym wszystkim myślę, niedobrze mi się robi. Przepraszam, wybacz mi, aleja po prostu nie chcę mieć z tym nic wspólnego. Opuściłem dom dlatego, że nie chciałem być w to wszystko zamieszany. Nienawidzę czegoś takiego. Musiałem patrzeć na to przez całe życie, mieszkając wraz z nimi. Istny kocioł. Kocioł, kocioł. To nie są w gruncie rzeczy źli ludzie, tylko po prostu nie umieją żyć po ludzku. – Ona nie jest zła. Zgadzam się... – Nie potrafię ci powiedzieć, jak okropnie się czułem, kiedy pojechaliśmy samochodem do ich domu. Jak rany, żałuję, że tam byłem i widziałem to wszystko. Nigdy tego nie zapomnę. Czułem się upokorzony. Mary została potraktowana jak jakiś przedmiot albo jak małe dziecko. Nie wolno się mieszać do życia innych ludzi, zwłaszcza do małżeńskiego życia. Właśnie dlatego małżeństwo między innymi jest tak okropne. Nie pojmuję, jak ludzie mają odwagę wstępować w związek małżeński. Musisz zostawić ich w spokoju. Oni się muszą nienawidzić i ranić nawzajem na swój własny sposób i sprawia im to przyjemność. – Jeśli to jest tak straszne, to należy się do tego mieszać. Nie wolno być tak cynicznym i tak pesymistycznie nastawionym. – Nie jestem cynikiem ani pesymistą, w tym rzecz. Ale nie obchodzi mnie to po prostu. Wydaje ci się, że ja o nich bez przerwy myślę; nic podobnego. Nie chcę patrzeć, nie chcę wiedzieć, gówno mnie obchodzi to całe ich cholerne nieszczęście. – A mnie obchodzi i mam zamiar wyciągnąć z tego twoją matkę. Właśnie ją z tego wyciągnę. – Przecież już próbowałeś, a ona ciągle lamentowała, że chce wracać do domu. Ja tam bym jej pozwolił pójść. Przepraszam, nie mówię tego poważnie. Po prostu popełniłeś błąd i teraz zapomnij o nim. Słowo daję, nie mogę pojąć, dlaczego ty jej pragniesz. To znaczy, nie wiem, czy jesteś taki sentymentalny, czy może należysz do Armii Zbawienia, czy co... nie możesz pragnąć przecież kogoś takiego jak ona, nie rozumiem tego, nie wiem, w czym rzecz. Kręci się koło ciebie ta Lizzie Scherer, która chyba bardzo cię lubi, i Rosina Vamburgh... – A tak się składa, że ja kocham twoją matkę... – Och... kochasz... chcesz powiedzieć... – Może jesteś za młody, żeby to zrozumieć. – Uważam za rzecz normalną interesowanie się dziewczynami w sposób normalny. Ale może to wygląda inaczej, kiedy człowiek się zestarzeje. Zesztywniałem. Czułem się zdruzgotany. To idiotyzm z mojej strony posuwać się tak daleko. Byłem zmęczony, słaby i rozgoryczony. Sama młodość Tytusa, jego nieskażona młodzieńcza siła witalna irytowały mnie tak, że miałem ochotę krzyczeć. Nie mogłem patrzeć na jego długie, gołe, brązowe nogi pokryte rudawymi włoskami, widoczne pod podwiniętymi spodniami. Czułem, że tracę kontakt z tym chłopcem; mógłbym być dla niego za ostry, a wtedy będę zmuszony go przeprosić. – Przykro mi, że tak cię to wszystko denerwuje. Rozumiem cię do pewnego stopnia. Ale ja naprawdę potrzebuję twojej pomocy, twojego wsparcia. I chcę ci powiedzieć coś dosyć ważnego o twoim ojcu. – O Benie. Nie o moim ojcu. Bóg jeden wie, kto jest moim ojcem. Nigdy się tego nie dowiem. Słuchaj, nie mówmy o Benie, on mnie nudzi. Nie jestem uszczęśliwiony tą sprawą... – Jaką sprawę masz na myśli? – Nasz wzajemny stosunek. Zapomnijmy o nich. Porozmawiajmy o nas, o tobie i o mnie. – Dobrze. O tym także chcę z tobą pomówić. Tytusie, ja ciebie nie mam zamiaru porywać. – Tak, wiem... – Jesteśmy wolni obaj i możemy sobie układać, jak chcemy, nasze wzajemne stosunki. Nie ma potrzeby określać dokładnie pewnych rzeczy. – Powiedziałbym, że „ojciec” to dokładne określenie. – To był tylko taki mój pomysł. Jeśli wolisz, zostańmy przyjaciółmi. Poczekamy, zobaczymy. Wiesz, że nic ci tutaj nie grozi strasznego... wiesz, co mam na myśli... – Och, o tym wiem! – Chcę po prostu czuć, że łączy nas jakaś więź, jakiś szczególny związek. – Nie widzę powodu – odparł Tytus. – Przepraszam, jestem niewdzięcznikiem... mieszkałem tutaj, jadłem, piłem twoje trunki... wiem... ale tak sobie myślę... dlaczego właściwie miałbyś sobie zawracać mną głowę? Gdybyś był moim prawdziwym ojcem, wspaniale, chociaż nawet i wtedy... no cóż, w każdym razie to chciałem ci powiedzieć. Cieszę się, że cię poznałem, przyjemnie spędziłem tutaj czas mimo tych wszystkich okropności. Później może pomyślę sobie: to był przyjemny okres, naprawdę przyjemny. Ale ja chcę zarabiać sam na życie i żyć po swojemu. Chcę pracować w teatrze. Nie jestem dzieciakiem, który ma fioła na punkcie aktorstwa, nie wyobrażam sobie, że będę gwiazdorem, nie wiem nawet, czy w ogóle potrafię grać, chcę po prostu pracować z ludźmi teatru, myślę że tam będę czuł się dobrze. Twój dom jest wspaniałym miejscem na wakacje, tylko że ja chcę wrócić do Londynu, gdzie się coś naprawdę dzieje. – A czy tutaj nic się nie dzieje? – Och... wiesz, o co mi chodzi. Gdzie mieszka twój kuzyn? – W Londynie. Znowu poczułem ukąszenie węża zazdrości. Czyżby James miał na Tytusa tak wielki wpływ? Od początku wydawało mi się, że istnieje między nimi jakaś więź. Powiedziałem szybko: – Proszę, nie mów nikomu o... no wiesz, o czym... – Oczywiście. Nie powiem nikomu ani słowa. Tego możesz być pewny, do licha! – Dobrze... – Wiesz, chodzi mi o to, żebyś nie czuł się wobec mnie jakoś specjalnie zobowiązany. Bo jeśli ty się będziesz czuł zobowiązany, to i ja będę się musiał czuć zobowiązany wobec ciebie. Nie chcę tu dłużej mieszkać i żyć na twój koszt. Chcę sobie radzić sam. Nie mam nic przeciwko temu, żebyś mi trochę dopomógł, jeśli zechcesz. Może mógłbyś mi pomóc dostać się do szkoły teatralnej. Gdybym się tam dostał, może otrzymałbym stypendium i stał się niezależny. Może to drobny szwindel prosić cię, żebyś mnie tam wsadził, ale nie mam nic przeciwko takiemu szwindlowaniu. Potem, jak już będę na własnym garnuszku, będziemy mogli być przyjaciółmi czy czym tam chcesz, muszę się jednak uniezależnić, kapujesz? Jakże słaby i bezsilny czułem się wobec tego chłopaka o brutalnej, niewinnej, nieskrępowanej sile. Wywinął mi się, zanim jeszcze nauczyłem się go kochać, zanim wymyśliłem jakiś sposób, żeby go przy sobie zatrzymać. – Dobrze, pomogę ci się dostać do szkoły teatralnej, ale będziemy musieli to jeszcze przemyśleć. Później pojadę z tobą do Londynu. Na razie może mi pomożesz tutaj. Chcę ci coś powiedzieć o Benie, co, wydaje mi się, powinieneś wiedzieć. Mówisz, że on nie jest złym człowiekiem. Otóż jest. To niegodziwy, porywczy facet. Chciał mnie zabić. – Myślałem, że zrobi to wrażenie na Tytusie, że przestanie być tak przerażająco obojętny. – Zabić? Jak? – zapytał. – To on mnie pchnął. Nie wpadłem przez przypadek do tej kipieli. To Ben mnie pchnął. Tytus nie przejął się tym zbytnio. Pochylił się do przodu i podrapał w kostkę, gdzie go coś ugryzło. – Widziałeś go? – zapytał. – Nie. Ale czułem jego obecność. – Skąd wiesz, że to był on? – A któż inny mógłby to być? Kiedy po raz ostatni go widziałem, powiedział, że mnie zabije. – Nie wyobrażam sobie, żeby mógł to zrobić. To całkiem do niego nie pasuje. Wydaje mi się to zupełnie nieprawdopodobne – stwierdził Tytus w irytująco cielęcy sposób. – Zostałem zepchnięty! Ktoś mnie pchnął z tyłu! – Jesteś tego pewny? Mogłeś upaść do tyłu, uderzyć o skałę, a potem ześliznąć się do wody i tylko ci się wydawało, że ktoś cię pchnął. Wypiłeś przecież przedtem trochę. Doktor mówił, że może ci się potem wszystko pomieszać w głowie. Czułem się zanadto zmęczony i zbyt nieszczęśliwy, żeby dyskutować z nim dłużej. Głupio postąpiłem. Posunąłem się za daleko. – W porządku, Tytusie, nie mówmy o tym więcej. I nie powtarzaj nikomu tego, co ci powiedziałem. Popatrzył na mnie swoimi wąskimi oczami w kolorze skał. – Widzisz, ta zabawa w ojca i syna nie jest wcale taka, jak myślałeś – powiedział. To były najuprzejmiejsze słowa, jakie od niego usłyszałem. – Pomogę ci się dostać do tej szkoły teatralnej – powtórzyłem. – Porozmawiamy o tym później. No a teraz zmykaj już. – Muszę ci pomóc wrócić do domu. – Tytus się podniósł. – Dam sobie radę. – Nie dasz. Poza tym zaczyna padać. Wyciągnął rękę. Chwyciłem się jej, a on pomógł mi wstać. Trzymając mnie wciąż za rękę, Tytus powiedział: – Nadejdzie dzień, kiedy się dobrze poznamy. Mamy czas. – Mamy czas. Hartley, moja najdroższa, wysłuchaj mnie. Chcę Ci oznajmić kilka rzeczy. Po pierwsze: żałuję, że Cię zabrałem w ten sposób i trzymałem u siebie tak długo. Zrobiłem to z miłości, teraz jednak widzę, że postąpiłem niemądrze. Przestraszyłem cię i postawiłem w kłopotliwej sytuacji. Przebacz mi. Ale przynajmniej masz dowód, jak bardzo mi na Tobie zależy, i że naprawdę poważnie myślę o tym, Żeby Cię do siebie zabrać. Należysz do mnie i nie mam zamiaru z Ciebie zrezygnować. A więc wkrótce znów mnie ujrzysz! Mam nadzieję, ze od czasu, gdy wróciłaś do domu, zdążyłaś przemyśleć wiele rzeczy i teraz patrzysz na to wszystko trochę bardziej z mojego punktu widzenia. Po cóż, kochanie, masz dłużej pozostawać w tej krainie nieszczęścia. Przecież to nie ktoś obcy ofiarowuje Ci siebie i coś, o czym nic nie wiesz. Sama przyznałaś, że jestem Twoim jedynym przyjacielem! Wydaje mi się, że pod koniec swego pobytu u mnie byłaś niemal gotowa powiedzieć „tak”, tylko bałaś się jego. Do lęku człowiek się w końcu przyzwyczaja. Ale czy nie czujesz teraz w głębi serca, że się zmieniasz? Już wkrótce nadejdzie dzień, kiedy odważysz się zrobić to, czego pragniesz, czego pragnęłaś od lat: opuścić dom tego człowieka. Słuchaj, chcę Ci coś jeszcze powiedzieć. Nie mam zamiaru wprowadzać cię w jakiś wielki wspaniały świat, pełen aktorów i różnych sławnych ludzi. Ja sam nie obracam się już zresztą w takim świecie. Powiedziałaś, że lubisz spokojne życie. Ja także. W końcu dlatego przecież tu przyjechałem. Wyjedziemy stąd, tylko we dwoje, i będziemy sobie żyć zwyczajnie, gdzieś w małym domku na jakiejś angielskiej wsi, w pobliżu morza, jeśli zechcesz. I uczynimy się wzajemnie szczęśliwymi. Tak właśnie pragnąłem zawsze żyć i teraz, kiedy się uwolniłem od teatru, mogę wreszcie to osiągnąć wraz z Tobą. Hartley, będziemy żyć spokojnie, cieszyć się prostymi rzeczami. Czy nie pragniesz tego dostatecznie, żeby opuścić ten dom, w którym znosisz katusze i gdzie nikt cię nie kocha? Oczywiście, pomożemy Tytusowi; on przyjdzie do nas z własnej woli, zostaną zaleczone wszystkie dawne rany. Otoczymy go troskliwą opieką, ale najważniejsi będziemy zawsze my dwoje, Ty i ja. Chcę Ci oznajmić coś jeszcze. Coś strasznego. Dwa dni temu w nocy Ben usiłował mnie zabić. Zepchnął mnie w ciemności ze skały w okropną kipiel. Bóg jeden wie, jak mi się udało z tego wyjść cało. Doznałem wstrząsu i jestem cały potłuczony. Radziłem się lekarza. (Ale nie martw się, już czuję się dobrze.) Próba morderstwa nie należy do rzeczy, nad którymi człowiek może przejść do porządku i żyć dalej, jak gdyby nic się nie stało. Nie zgłosiłem tego jeszcze na policji. Od Bena zależy, czy to zrobię czy nie. Muszę dodać jeszcze coś istotnego: jest świadek, który wszystko widział. Nie myślę jednak o zemście. Chcę tylko Cię zabrać. Oprócz wszystkich innych przyczyn z pewnością nie będziesz chciała pozostać z człowiekiem, który okazał się zdolny do morderstwa. Przestań tylko być z własnej woli taką cierpiętnicą, dobrze? Zacznij przygotowywać swoje rzeczy, zdecyduj, co z ubrania chcesz zabrać ze sobą itd. Nie mam zamiaru Cię ponaglać, ale będę się teraz kręcił koło waszego domu, będę was regularnie nachodził, nie dam wam spokoju. Jeśli Benowi nie będzie się to podobało, musi albo wyrazić Zgodę na Twoje odejście, albo zmusić mnie do zawiadomienia policji. To nie jest szantaż. To nareszcie gra fair. Nie potrzebujesz mówić o tym wszystkim Benowi, chyba że chcesz. Zjawię się u was już niedługo, jak tylko dotrze do Ciebie ten list, i sam mu wszystko powiem. Nie było w prasie wiadomości o mojej śmierci, więc Ben zorientuje się, że mnie nie zabił. Odpręż się, kochanie i nie martw się niczym. Zostaw wszystko mnie. Przygotuj swoje rzeczy. Kocham Cię. Będziemy razem, najdroższa. C. Początkowo zamierzałem napisać bezpośrednio do Bena, ale potem doszedłem do wniosku, że lepiej będzie przygotować najpierw Hartley. Trudność polegała znów na tym, jak dostarczyć ten list. Nie chciałem ryzykować zepsucia sobie wejścia na scenę przez osobiste zaniesienie listu. Nie mogłem prosić Tytusa ani Gilberta, który, jak sam słyszałem, mówił, że się boi. Nie chciałem, żeby James, Lizzie czy Peregrine dowiedzieli się o moich zamiarach, więc oni też nie wchodzili w grę. Myślałem o tym, żeby wysłać list pocztą w zaadresowanej na maszynie kopercie. Ale przecież Ben otwierał wszystkie jej listy! Może nie miałoby to teraz zbyt wielkiego znaczenia, gdyby otworzył ten. Gra zbliżała się do końca. Następnego dnia rano napisałem ten list, ale nadal byłem niezdecydowany, co z nim zrobić. Teraz pozostawało mi jeszcze pozbyć się Jamesa i Lizzie. Jamesa mogłem po prostu poprosić, żeby wyjechał. Jeśli chodzi o Lizzie, musiałem wymyślić jakieś kłamstwo. James, co wydawało mi się dosyć dziwne, nie wstał jeszcze z łóżka. Spał od wielu godzin, budząc się od czasu do czasu, podczas gdy ja, który przeszedłem naprawdę ciężką próbę, czułem się już o wiele lepiej. Poszedłem więc na górę odwiedzić mego kuzyna. – James, leniuchu, dobrze się czujesz? Czyżby dopadła cię dawna malaria? James leżał na wznak w moim łóżku, podparty poduszkami jak w gniazdku, z rękami wyciągniętymi wzdłuż ciała. Nie czytał. Wydawał mi się czujny, jakby nad czymś rozmyślał, a jednak ciało miał dziwnie bezwładne, odprężone. Urosła mu trochę broda, co zmieniło mu twarz. Wyglądał jak Hiszpan albo duchowny, albo może ascetyczny wojownik. Uśmiechnął się pogodnie, a ja sobie przypomniałem, jak bardzo mnie kiedyś irytował ten jego bezmyślny uśmiech. Wydawało mi się, że James okazuje mi w ten sposób swoją wyższość. W pokoju panowała cisza, nawet szum morza był przytłumiony. – Czuję się dobrze – odpowiedział. – Musiałem się przeziębić. Niedługo wstanę. A ty jak się czujesz? – Świetnie. Może ci coś przynieść? – Nie, dziękuję. Nie mam apetytu. Lizzie przyniosła mi herbatę. Zmarszczyłem brwi. – Gdzie jest Tytus? – zapytał James. – Nie mam pojęcia. – Miej na niego oko. – On sam się pilnuje. Na chwilę zapadła cisza. – Usiądź – zaprosił James – bo sprawiasz wrażenie, jakbyś już chciał wyjść. Usiadłem. Dziwne odprężenie Jamesa jak gdyby udzieliło się i mnie. Wyciągnąłem przed siebie nogi i nagle ogarnęła mnie senność, wydawało mi się, że zaraz zasnę, mimo że siedziałem na krześle. Ramiona, ręce stały się nagle jakieś ciężkie, bezwładne. Oczywiście, byłem jeszcze bardzo wyczerpany. – Czy w dalszym ciągu uważasz, że Tytus powinien wrócić do Bena? – zapytałem. – Czy ja tak powiedziałem? – Dałeś mi to do zrozumienia. – On przecież w jakimś sensie do nich należy. – Do nich? Już wkrótce, bardzo niedługo, nie będzie żadnych ich. James, śledząc tok moich myśli, zapytał: – Wciąż marzysz o tym, żeby ją ocalić? – Tak. Znowu zamilkliśmy, jakbyśmy obaj mieli zaraz zasnąć. Po chwili James ciągnął dalej: – W końcu on jest naprawdę w jakimś głębszym sensie ich dzieckiem. Odniosłem wrażenie, że te więzi dadzą się ponownie nawiązać. Zirytowało mnie to „wrażenie”. Na czym się ono opierało? Nagle przyszła mi do głowy okropna myśl: James musiał rozmawiać z Tytusem! Przyszedłem powiedzieć Jamesowi, żeby przyśpieszył swój wyjazd; nie miałem zamiaru mówić mu o zbrodni Bena. Ta wiadomość bardzo by go zainteresowała. Ale teraz kusiło mnie, żeby zakłócić mu spokój ducha. Zastanawiając się nad tym, powiedziałem: – Mam zamiar zaadoptować Tytusa. – Zaadoptować? Prawnie? Czy możesz to zrobić? – Tak. – Właściwie nie wiedziałem, czy to możliwe. – Mam zamiar dopomóc mu w zrobieniu kariery. I zostawię mu swoje pieniądze. – To nie takie proste. – Co nie jest proste? – Ustalenie pokrewieństwa. Nie możesz sobie ot tak, po prostu, kogoś wybrać. Nie wystarczy pomyśleć i chcieć. Kusiło mnie, żeby mu powiedzieć: to ty uważasz, że to nie jest proste. I nagle przypomniało mi się, jak Tytus pytał: „Gdzie mieszka twój kuzyn?” i to, co mi opowiedział Toby Ellesmere o tym Szerpie, do którego James tak się przywiązał i który umarł gdzieś w górach. Przez chwilę miałem przeogromną chęć zapytać go o to „przywiązanie”. Ale byłaby to niebezpieczna impertynencja. Zawsze pamiętałem o tym, jak głęboko James potrafił mnie kiedyś zranić. Wiedziałem, że zachował tę swoją umiejętność. Jakie to dziwne, że nawet teraz lęk czaił się we mnie podczas naszej rozmowy. Cousinage dangereiu voisinage. Mimo wszystko James mnie irytował, czułem się przy nim skrępowany i bezradny, pragnąłem zakłócić w jakiś sposób jego senny spokój. Nie mogłem się zdecydować, czy powiedzieć mu o Benie czy nie. Czy jeśli to zrobię, James odłoży swój wyjazd? A jednak miałem wielką ochotę powiedzieć. To naprawdę przerażające, kiedy się pomyśli, że każdy nasz postępek ma swoje konsekwencje i może oznaczać rozdzielenie się dróg, które prowadzą do całkiem odmiennych przeznaczeń. – Najprawdziwsze więzi są mimowolne – ciągnął James, kontynuując temat. – Jak w rodzinie. Mówiłeś to o Tytusie? – Tak. Czasami odnosi się wrażenie, że są wprost przeznaczeniem. Buddysta powiedziałby, że spotkaliście się w poprzednim życiu. – Czyżbyś chciał przez to powiedzieć, że jesteś przesądny? Tylko nie mów, że to zależy od tego, co nazywamy przesądem. – W takim razie nie potrafię ci odpowiedzieć. – Czy ty wierzysz w reinkarnację? Czy uważasz, że jeśli człowiek nie żył jak należy, to odrodzi się jako... jako... chomik... albo... stonoga? – To są tylko wyobrażenia. Prawda leży gdzieś dalej. – Wydaje mi się, że to przerażająca doktryna. – Religie innych często wydają nam się przerażające. Pomyśl tylko, jak przerażające musi się wydawać chrześcijaństwo ludziom nie wtajemniczonym. – Takie właśnie mnie się wydaje – powiedziałem, chociaż nigdy przedtem tak nie myślałem. – Czy buddyści wierzą w życie pozagrobowe? – To zależy... – Och, już dobrze! – Niektórzy Tybetańczycy wierzą – rzekł James. – Wierzyli. – Poprawił się. Zawsze mówił teraz o tym kraju w czasie przeszłym, jako o cywilizacji, która zanikła. – Wierzyli, że dusze zmarłych, czekając na odrodzenie, błąkają się w jakiejś otchłani przypominającej trochę Homerowy hades. Nazywają tę otchłań bardo. Może to być dosyć nieprzyjemne. Spotyka się tam różne rodzaje demonów. – A więc jest to miejsce kary? – Tak, ale tylko jakiś automatyczny rodzaj kary. Wykształceni uważają, że te postacie są subiektywnymi wizjami zależnymi od tego, jakie życie prowadził zmarły. – „Bo w tym śnie śmierci jakież sny mogą nas nawiedzać...” – Właśnie. – Ale co z Bogiem albo bogami? Czy dusza nie spotyka się z nimi? – Bogowie? Bogowie też są snem. Oni też są tylko subiektywnymi wizjami. – No cóż, w takim razie człowiek może mieć przynajmniej nadzieję na jakieś przyjemne iluzje w przyszłym życiu! – Być może – powiedział James ze spokojem, jakby rozważał możliwość złapania pociągu. – Ale niewielu ludziom... nie towarzyszą demony. – Czy każdy przechodzi przez bardo? – Nie wiem. Mówią, że każdy ma szansę w chwili śmierci. – Szansę? – Żeby się uwolnić. W chwili śmierci człowiek sobie przypomina całe życie, ta wizja jest jednym krótkim błyskiem. Dla większości z nas będzie to... no cóż... właśnie tylko taki nagły błysk, jak wybuch bomby atomowej; coś przerażającego i oślepiającego, i niepojętego. Ale jeśli potrafisz to pojąć i uchwycić... wtedy jesteś wolny. – A więc dobrze jest wiedzieć, że się umiera. To znaczy człowiek zyskuje wolność, by... – Po prostu staje się wolny... osiąga nirwanę... poza kręgiem. – Kręgiem wcieleń? – Tak, kręgiem powiązań, pragnień, tęsknot, które wiążą nas z nierealnym światem. – Przy wiązań? Masz na myśli... nawet miłość? – To, co nazywamy miłością. – Czy egzystujemy wtedy gdzie indziej? – To są wyobrażenia – powiedział James. – Niektórzy twierdzą, że nirwana jest i może być tylko tu i teraz. Wyobrażenia mają wyjaśnić wyobrażenia, a obrazy mają wyjaśnić obrazy. – Prawda leży dalej. Milczeliśmy przez jakiś czas. Powieki Jamesowi opadły, ale nadal widziałem błysk jego oczu. – Medytujesz? – Nie. Gdybym naprawdę medytował, stałbym się niewidzialny. Dostrzegamy siebie nawzajem, bo jesteśmy ośrodkami niespokojnej aktywności umysłowej. Medytujący mędrzec staje się niewidzialny. – Tak, dosłownie ciarki chodzą mi po skórze! – Nie wiedziałem, czy James mówi poważnie. Przypuszczałem, że nie. Ale czułem się nieswojo. Ta rozmowa wytrącała mnie z równowagi. – Kiedy masz zamiar wyjechać? – zapytałem. – Sądzę, że jutro? Poza wszystkim innym chciałbym odzyskać własne łóżko. – Wiem. Przepraszam cię. Możesz spać w swoim łóżku już dzisiaj. Jutro się wyniosę. Czeka mnie w Londynie mnóstwo pracy. Muszę się przygotować do podróży. A więc moje przypuszczenia były słuszne. James wcale nie wyszedł z wojska. Wraca do Tybetu w tajnej misji. Chciałem taktownie dać mu do zrozumienia, że o tym wiem. – No tak, oczywiście, czeka cię podróż. Myślę, że ją sobie wyobrażam... ale o nic nie pytam! James milczał. Utkwił we mnie świdrujące spojrzenie swych ciemnych oczu, które błyszczały w nie ogolonej twarzy. Zerknąłem na niego i szybko odwróciłem wzrok. Postanowiłem powiedzieć mu o Benie. – Wiesz, James... jak wpadłem do kipieli?... – Do „Kotła Minna”. Wiem... – To nie był wypadek. Ktoś mnie pchnął. James zastanawiał się przez chwilę. – Kto cię pchnął? – Ben. – Widziałeś go? – Nie, ale ktoś mnie pchnął i to musiał być on. James popatrzył na mnie w zamyśleniu. Po chwili dopiero zapytał: – Jesteś tego pewny? Czy jesteś pewny po pierwsze, że ktoś cię pchnął, i po drugie, że to był Ben? Nie miałem zamiaru pozwolić, by mnie indagował w ten sposób. Nic go chyba nie zdoła wyprowadzić z równowagi, nawet próba morderstwa! – Pomyślałem sobie, że ci o tym powiem, ale dobra, zapomnijmy o tym. Więc jutro wyjeżdżasz? Doskonale! W tym momencie usłyszałem krzyk, którego nigdy nie zapomnę. Czasem słyszę go jeszcze teraz, w biały dzień. Ten krzyk wdarł się natychmiast do mojej świadomości jako nieomylny znak, że wydarzyło się coś strasznego. Cały pokój wypełnił natychmiast jakiś mglisty opar trwogi. Poznałem głos Lizzie. Krzyknęła raz jeszcze, gdzieś przed domem, i jeszcze raz. Popatrzyliśmy z Jamesem na siebie. – Och, nie... – powiedział James. Wypadłem z pokoju. Zaplątałem się po drodze w zasłonę z koralików i runąłem na oślep po schodach. Przebiegłem, dysząc, przez sień i przy drzwiach frontowych omal nie upadłem; czułem się tak, jak gdybym natknął się na gęstą chmurę zmęczenia i rozpaczy, która omal nie przyprawiła mnie o zemdlenie. Usłyszałem, że James biegnie za mną po schodach. Na drodze działo się coś dziwnego. Pierwszą osobą, którą zobaczyłem, był Peregrine. Stał przy samochodzie Gilberta i patrzył wzdłuż drogi w kierunku wieży. Potem ujrzałem Lizzie. Szła wolno w stronę domu, opierając się na ramieniu Gilberta. Nieco wyżej, koło wieży, stał samochód i grupka ludzi patrzących na coś leżącego na ziemi. Wydarzył się jakiś wypadek drogowy, pomyślałem. Kiedy Peregrine się odwrócił, krzyknąłem do niego: – Co się stało? Nie odpowiedział, zamiast tego podszedł do mnie, próbował chwycić mnie za ramię i zatrzymać, ale strząsnąłem jego rękę. James już mnie dogonił. Miał na sobie mój jedwabny szlafrok, ten sam, który nosiła Hartley. – Co się stało? – zapytał Perry’ego. Zatrzymałem się. – To Tytus – powiedział Peregrine do Jamesa, nie do mnie. James podszedł do żółtego volkswagena i oparł się na masce. Mruknął coś, co zabrzmiało jak: „Powinienem był go powstrzymać...”, po czym usiadł na ziemi. Peregrine mówił cicho coś do mnie, ale ja pobiegłem aż do zakrętu. Minąłem po drodze Lizzie siedzącą na skale. Gilbert klęczał przy niej. Dotarłem do grupki ludzi. Nie znałem ich. Patrzyli na Tytusa, który leżał na trawie. To nie był wypadek samochodowy. Tytus utonął. Opisanie ze szczegółami tego, co się działo potem, przekracza moje siły. Tytus nie żył, co do tego nie było żadnych wątpliwości, chociaż w pierwszej chwili nie chciałem temu wierzyć. Wyglądał tak, jakby śmierć go nie dosięgła, leżał nagi, piękny, bezwładny, ociekający wodą, z wilgotnymi pociemniałymi włosami, które ktoś odgarnął mu z twarzy, i na pół przymkniętymi powiekami. Leżał na boku; widziałem miękką fałdę brzucha, a na piersi mokre włosy. Przez lekko uchylone usta widać było zęby. Pamiętam, że zauważyłem szramę po zajęczej wardze. Potem dostrzegłem ciemny ślad na skroni, jak gdyby ktoś go uderzył. Ruszyłem biegiem w kierunku domu, wołając Jamesa, który nadal siedział na ziemi koło samochodu. Wstał powoli. – James! Chodź, chodź! – James przywrócił mi życie. Potrafi na pewno ożywić Tytusa. James był półprzytomny. Wyglądał upiornie. Peregrine musiał go prowadzić. – Och, szybko, szybko, ratuj go! Zanim James doszedł do rogu, jeden z nie znanych mi ludzi, przygodnych turystów, próbował już coś robić. Odwrócił Tytusa na wznak i bezskutecznie uciskał mu klatkę piersiową. – Lepszy jest „pocałunek życia” – powiedział Peregrine, jak gdyby chciał doradzić to Jamesowi. James ukląkł. Zdawało się, że nie może mówić, więc ruchem ręki dał znak, żeby odwrócić Tytusa z powrotem. Przez chwilę panowało zamieszanie, gdyż kilka osób zaczęło coś mówić naraz. A potem rozległ się głos syreny policyjnej. Później się dowiedziałem, że ktoś jadący samochodem w stronę hotelu „Pod Krukiem” zawiadomił o wypadku i stamtąd zadzwoniono po policję. Sprawny, energiczny policjant szybko opanował sytuację: kazał się wszystkim cofnąć i sam zaczął stosować sztuczne oddychanie metodą usta-usta. Nadjechała karetka. James odszedł na bok i usiadł na trawie. Policjant zaczął wypytywać mnie i Peregrine’a, czy znamy Tytusa. Peregrine odpowiadał na jego pytania. Okazało się, że turyści, którzy poszli się kąpać i skakali do wody ze skał koło Zatoki Kruka, dostrzegli ciało Tytusa znoszone przez fale na zakręcie od strony wieży. Podpłynęli i wyciągnęli je na brzeg. Nic nie można było już zrobić. Sanitariusze ułożyli Tytusa na noszach, które wsunęli do karetki. Zatrzymało się kilka przejeżdżających samochodów. Wóz policyjny odjechał w kierunku „Nibletts”. Musieli zawiadomić rodziców. Śledztwo zamknięto orzeczeniem, że Tytus poniósł śmierć na skutek nieszczęśliwego wypadku. Utonął, gdyż uderzył się w głowę. Przyjęto, że fala rzuciła go na skałę. Co się stało naprawdę, nigdy nie zostało wyjaśnione. Ale dla mnie już wtedy było całkiem jasne, że Tytus został zamordowany. Musieliśmy mieć do czynienia z maniakalnym mordercą. Ręka, której nie udało się uśmiercić mnie, dosięgła teraz tego chłopca. Na razie jednak nie dzieliłem się tym z nikim. Ciało Tytusa przewieziono do szpitala w mieście odległym o wiele mil i tam pochłonęła je miłosierna anonimowość kremacji. Historia Część szósta Zdarzyło się to wkrótce potem. Żyłem cały czas otumaniony nieszczęściem, nękany gorzkimi wyrzutami sumienia, postanowieniami dyktowanymi przez nienawiść. Gilbert musiał wrócić do Londynu, gdyż grał w jakiejś sztuce telewizyjnej. Lizzie została. Przyzwyczaiłem się do jej nieszczęśliwej, ciągle zaczerwienionej od płaczu twarzy. Peregrine też został, chodził wiecznie naburmuszony i zły; w tweedowych spodniach na szelkach i samej koszuli wędrował codziennie po okolicy, kręcił się koło „Amorne Farm” i wracał okropnie zirytowany. Był najwyraźniej bardzo nieszczęśliwy, nie mógł się zupełnie pozbierać. Kilka razy zawiózł Lizzie do wioski po sprawunki. James nie wyjechał, ale odsunął się od wszystkich. Dla mnie był miły i delikatny, niewiele mi miał jednak do powiedzenia. Przebywaliśmy razem, lecz nie potrafiliśmy ze sobą rozmawiać, mając uczucie, że musimy się nawzajem chronić. Oczywiście moi przyjaciele nie chcieli mnie zostawić samego. Być może każdy z nich zamierzał wyjechać ostatni. Wszyscy na coś czekali. Lizzie zajmowała się kuchnią. Jedliśmy tylko makaron i ser. Nie było mowy o powrocie do naszych uczt, które sprawiały nam tyle radości, do posiłków, na które byśmy wszyscy niecierpliwie czekali i które by nam sprawiały przyjemność. Wszyscy, z wyjątkiem Jamesa, dużo pili. Tego dnia, który mam zamiar teraz opisać, obudziłem się wczesnym rankiem i uprzytomniłem sobie, że miałem okropny, koszmarny sen. Śniło mi się, że Tytus się utopił. Poczułem ulgę, jaką czuje człowiek, budząc się z koszmarnego snu. I nagle sobie przypomniałem... Wstałem i podszedłem do okna. Dochodziła szósta, słońce wzeszło już jakiś czas temu. Wróciła chłodna letnia pogoda, niebo było zamglone, morze spokojne, bardzo jasne, szaroniebieskie, prawie białe, tego samego koloru co niebo, na powierzchni drżało lekko, jakby wykonywało jakieś drobne taneczne ruchy. Miejscami lśniło metalicznie, bo zamglone słońce oprószyło je złocistym blaskiem. Odnosiłem wrażenie, jakby to morze było szczęśliwe. Czułem, że patrzę na nie oczami Tytusa. Przeniosłem się z powrotem do swojej sypialni. Pozostała trójka sypiała na dole, chociaż nie lubiłem, kiedy przebywali blisko siebie. Postanowiłem powiedzieć im dzisiaj, żeby wyjechali. Czułem się teraz już dość silny, by to zrobić, i chociaż trochę się obawiałem zostać sam, wiedziałem, że mój plan wymaga samotności. Ubrałem się szybko i zszedłem do kuchni. Peregrine się tam golił. Zignorował mnie, więc wyszedłem na trawnik. James właśnie schodził ze skał. Po chwili usłyszałem Lizzie rozmawiającą z Peregrine’em. Tego dnia wszyscy wcześnie wstali. James usiadł obok tego zagłębienia skalnego, gdzie układałem swoje kamyki, które zbieram, a raczej zbierałem. Ktoś, może Tytus, zebrał z trawnika porozrzucane kamyki ze zniszczonej tego wieczoru, kiedy urządzaliśmy przyjęcie, „mandali” Jamesa. Moje kamienne „krawężniki” pozostały prawie nie naruszone. Podszedłem do Jamesa i usiadłem obok niego. Skały już nagrzało słońce. James się golił. Jego twarz zaczerwieniona i brązowa od słońca była bardzo gładka ponad ciemniejszym pasem ze śladami po zgolonej brodzie. Wydał mi się jakiś wyraźniejszy, bardziej wyrazisty. A może po prostu światło było tutaj lepsze? W jego mrocznych brązowych tęczówkach pojawiły się złote prążki, wąskie inteligentne usta były czerwone, ładnie wykrojone, ciemne włosy robiły wrażenie bardziej żywych i lśniących i przykrywały łysinkę. Bardziej niż zwykle uwydatniało się teraz dziwne podobieństwo do stryjenki Estelli, mimo że James się nie uśmiechał. – James, chcę, żebyś wyjechał. Chcę, żebyście wszyscy wyjechali. Jutro, dobrze? James zmarszczył czoło. – Tylko pod warunkiem, że ty wyjedziesz także. Jedź ze mną do Londynu, zamieszkaj u mnie. – Nie, ja muszę tu zostać. – Dlaczego? – Muszę załatwić pewne sprawy. – Co takiego? – Och, to i owo, różne sprawy związane z domkiem, może go mimo wszystko sprzedam. Chcę być teraz sam. Czuję się już dobrze. James wziął kamyk z zagłębienia skalnego, złocistobrązowy, z dwoma jasnoniebieskimi prążkami. – Podoba mi się ta twoja kolekcja kamyków. Mogę sobie ten wziąć? – Tak, oczywiście. A więc ustalone. Jutro wyjeżdżasz. Powiem też pozostałym. – A co z Benem i Hartley? – Nic. To już skończone. – Nie wierzę ci. Wzruszyłem ramionami i chciałem wstać, ale James przytrzymał mnie za rękaw koszuli. – Charles, powiedz mi, co chcesz zrobić. Wiem, że coś planujesz. Jakie właściwie miałem plany? Byłem w stanie bliskim obłędu, ale jeszcze nie oszalałem. Pewne rodzaje obsesji, do których należy także miłość, paraliżują normalne funkcjonowanie umysłu na wolnym biegu, jego naturalny, otwarty, pełen ciekawości sposób bycia, niekiedy przekonująco określany jako racjonalność. Byłem jednak przy wystarczająco zdrowych zmysłach, by zdawać sobie sprawę, że ogarnęła mnie obsesja i mogę myśleć tylko o jednym, mogę podążać wciąż tymi samymi błędnymi ścieżkami fantazji i złudnych planów. Jednocześnie nie byłem na tyle przy zdrowych zmysłach, żeby przerwać ten mechaniczny ruch czy przynajmniej pragnąć to uczynić. Chciałem zabić Bena. Kiedy piszę, że chciałem go zabić, to nie znaczy, że miałem już jakiś określony plan, określoną datę. Skonkretyzuje się to samo, i to wkrótce, jak tylko zostanę sam. Niezbędny okres nieszczęsnego rozpamiętywania skończył się i już niedługo będę zdolny do podjęcia decyzji. Ben usiłował mnie zabić. Kiedy oceniam to teraz, po pewnym czasie, zdumiewa mnie fakt, że potrafiłem dotąd przejść nad tym do porządku, przebaczyć tę zbrodnię, tę zniewagę i nie czułem wewnętrznej potrzeby wymierzenia za nią kary. Mój ostatni, teraz już nieaktualny plan oblegania Hartley „z doskoku” miał na celu uratowanie jej, nie ukaranie jego. Chciałem Bena po prostu zastraszyć, żeby móc zabrać Hartley; zabicie go nie stanowiło głównego zadania. Ale teraz sytuacja uległa całkowitej zmianie. Nie mogę przejść do porządku nad morderstwem Tytusa i pozwolić, żeby zostało nie pomszczone. Ponieważ ja uniknąłem śmierci, Ben zadał Tytusowi cios w głowę i utopił mi chłopca. Zabił go ze złości, jaką żywi do mnie. Mogłem uwierzyć, że był dość szalony, żeby to uczynić, gdyż wiedziałem, do jakiego stopnia mnie samego ogarnęło szaleństwo. Wprawdzie podłożem mego szaleństwa był żal po stracie tego drogiego dziecka, koszmar jego nagłej śmierci oraz świadomość, że stał się ofiarą nieusprawiedliwionego ataku zła. Tylko nienawiść i natychmiastowe przekształcenie żalu w mściwą ukierunkowaną wściekłość mogły się stać dla mnie balsamem po śmierci Tytusa. Podobnie jak podczas wojny domowej kolejne zabójstwa stają się jedynym pocieszeniem, tak teraz wydawało mi się, że muszę się stać terrorystą, by przeżyć morderstwo Tytusa. W ciągu ostatnich kilku dni pozwalałem, żeby James i Lizzie spokojnie mnie obserwowali, i po prostu grałem swoją rolę pogrążonego w żałobie. Ale jednocześnie wyobrażałem sobie, jak strasznie musiał mnie Ben nienawidzić, snując te swoje szalone rojenia z mego powodu i z powodu Tytusa przez cały okres jego nieszczęsnego dzieciństwa. Moje powiązanie z Tytusem musiało się przekształcić w jego myślach w jakąś dynamiczną obsesję. Ten chłopak, którego ciągle miał przed oczami, stał się, jak sądził, widomym symbolem niestałości jego żony i zawadiackiej, bezkarnej ucieczki znienawidzonego rywala, którego kpiąco uśmiechniętą twarz tak często widywał w gazetach i w telewizji. Ben z natury porywczy i gwałtowny miał usposobienie zabijaki, zabójcy. Jakże on musiał brzydzić się mną i tym moim „podstawionym” bachorem. To obrzydzenie szarpało mu wnętrzności. Ukaranie żony i chłopaka nigdy by mu nie wystarczyło; przecież główny winowajca umknął bezkarnie i śmiał mu się w nos. Sama nienawiść może przybrać imponującą formę obłędu. Wiele, wiele razy w ciągu tych minionych lat Ben zapewne mnie uśmiercał w wyobraźni. A kiedyśmy się w końcu spotkali, już wkrótce zrozumiał, że jego gwałtowności i gniewowi odpowiadają równie mocne uczucia z mojej strony. Wiedział doskonale, że miałem ochotę zepchnąć go do wody, kiedy staliśmy naprzeciw siebie na skalnym moście. Wiedział, że chcę usunąć go z drogi, i mógł snuć domysły, jak daleko gotów jestem się posunąć. Mógłby się nawet potem tłumaczyć, że zabił mnie w obronie własnej. Więc kiedy się okazałem taki nieużyty i nie dałem się uśmiercić, i żyłem nadal, naigrawając się z niego swobodą i istnieniem, i cynicznie chroniąc tego znienawidzonego bachora jako swego „syna”, czyż nie było całkiem naturalne, że szalona wściekłość Bena obróciła się przeciwko mnie przez tego chłopca, przynosząc zapewne jeszcze bardziej satysfakcjonujący akt zemsty? Pamiętam ostatnie słowa, jakie Ben mi powiedział: przeklął tego „nędznego szczeniaka”, a potem warknął: „Zabiję cię”. Czyż mogłem teraz stąd odejść, wrócić do świata, przejść do porządku dziennego nad tym aktem zemsty, nad takim postępkiem? To nie do pomyślenia! Zemsta za zemstę. Ale jak? Różne myśli snuły mi się po głowie, pozostało mi jednak dość rozsądku, by starać się nad sobą panować. Przywołałem obraz Hartley, jej twarz, kiedy na mnie patrzyła, smutna i spokojna, taka piękna, jaka była kiedyś i jaka może znów będzie. Później pojadę do Hartley, obejmę ją i będziemy się nawzajem pocieszać. Jednego tylko nie mogłem sobie wyobrazić ani wyczuć, a mianowicie tego, w jaki sposób wykończenie Bena doprowadzi mnie do Hartley i jak właściwie to „wykończenie” będzie wyglądało. Teraz, kiedy czułem się upoważniony do zabicia tego człowieka, czasami wydawało mi się, że moja obsesyjna nienawiść do niego jest silniejsza od miłości do Hartley. Obserwując tę swoją obsesję, wiedziałem w każdym razie jedno: pragnę go teraz zabić nie z powodu Hartley, pozbycie się Bena stało się celem samym w sobie. Zastanawiając się nad tym, co właściwie powinienem zrobić, ułożyłem kilka różnych planów, które pozostawały jednak nadal w mniejszym lub większym stopniu na etapie fantazji. Dopiero kiedy wreszcie zostanę sam, będę się mógł skoncentrować, a to jest niezbędny warunek przekształcenia jednego z tych planów w praktyczne działanie. Myślałem o tym, żeby pójść na policję. Ktoś próbował mnie zabić. Wyjaśnienie wszystkich okoliczności wskaże nieomylnie na Bena. Byłem zdania, że formalne czy choćby aluzyjne oskarżenie sprowokuje Bena do wyzywającego przyznania się do winy. Mogłoby się to okazać najprostszym, najłatwiejszym sposobem, żeby go złapać: wystarczy rozpiąć dużą siatkę i pozwolić, żeby sam w nią wpadł. Wyobrażałem sobie już Bena, tego prostego, agresywnego człowieka, jak skonfundowany subtelnościami prawnymi pogardzi wyrafinowaniem kłamstwa. Igrałem z ową myślą i zaczęło mi się wydawać, że wszystko to już się stało, już zostało przeprowadzone. Z drugiej strony jednak, gdyby Ben uporczywie zaprzeczał oskarżeniu, z pewnością nie mógłbym przedstawić dowodów jego winy. Brałem także pod uwagę różne kombinacje podstępu i przemocy. Gdyby na przykład udało mi się zwabić Bena do swojego domu i potem zepchnąć go do „Kotła Minna”, byłaby to najsprawiedliwsza kara ze wszystkich możliwych. Oczywiście jednak Ben jest zbyt ostrożny, by do mnie przyjść. Rozważałem też inny sposób utopienia go. Żadnego nie uznano by za łatwy do przeprowadzenia. Najbardziej mnie kusił pewien bardzo bezpośredni rodzaj przemocy, która nie mogła być jednak zbyt bezpośrednia, gdyż Ben to silny, niebezpieczny mężczyzna i gdyby to on miał mi zrobić krzywdę, wówczas kiedy to ja usiłowałem zrobić krzywdę jemu, chyba bym oszalał z upokorzenia. Wspólnik ułatwiłby sprawę, ale przyrzekłem sobie nie uciekać się do tego. Nie zapomniałem też, co mówiła Hartley: Ben zatrzymał pistolet, który miał w wojsku. Nie żywiłem najmniejszych wątpliwości, że broń jest naoliwiona i oczyszczona, chociaż Benowi mogło brakować amunicji. Ja miałem w Londynie wspaniały pistolet na kapiszony stanowiący własność teatru. Przypuśćmy, że napadłbym, posługując się tym pistoletem, Bena, kazałbym mu się odwrócić i potem uderzył go młotkiem. I co dalej? Powiedzieć wszystko policji? Kazać Hartley zaświadczyć, że działałem w obronie własnej? W obecnej sytuacji Ben mógł w każdej chwili ponowić próbę zamordowania mnie, tak więc moje urojone działania zaczynały w istocie coraz bardziej przypominać akty samoobrony. Ci, którzy wpadli w sidła myśli, często mogą wyobrażać sobie wolność, lecz wcale ich ona nie pociąga. Zastanawiając się nad tym wszystkim, uświadomiłem sobie także, że niejasne poczucie własnej winy pogłębiało coraz bardziej moją nienawiść. Nie był to jednak odpowiedni moment, żeby sobie zawracać głowę własną winą. I kiedy tak krążyłem niby duch po domu i w jego pobliżu, wykonując coś w rodzaju rytualnego tańca na oczach Jamesa, Lizzie i Perry’ego, cały czas myślałem o Hartley. Wyobrażałem sobie nasze spokojne życie w tym małym domku, w którym ukryjemy się na zawsze. Tylko czy gdybym zrobił to, czego tak gorąco pragnąłem i co by mi sprawiło taką satysfakcję, gdybym usunął z naszej drogi Bena, gdybym go zabił albo okaleczył, albo uszkodził mu mózg, albo sprawił, żeby go wtrącono do więzienia... czy wtedy ze spokojem wyjechałbym z Hartley? Jak by wtedy wyglądał ten nasz spokój? Jak by wyglądało po tym moje pojęcie sprawiedliwości? Czyż to nie swoją własną śmierć pod różnymi przebraniami planowałem w gruncie rzeczy? – Nie mam zamiaru nic robić – powiedziałem, wyszarpując swój rękaw z dłoni Jamesa. – Czuję się po prostu zupełnie zdruzgotany nieszczęściem. – Jedź re mną do Londynu – powtórzył. – Nie. – Widzę, że snujesz jakieś plany. Widzę w twoich oczach straszne wizje. – Węże morskie. – Charles, powiedz mi. Te właśnie słowa przypomniały mi, jak strasznie trudno było mi zawsze oszukać Jamesa, kiedy byłem chłopcem. James znał sposoby, żeby wydobyć z ciebie różne rzeczy, przygotowane kłamstwo zamieniało ci się w ustach w prawdę. Tym razem nie miałem jednak zamiaru się przyznać. Jakże mogłem odsłonić przed kimś te okropności, które się kłębiły w mojej głowie? – James, jedź do Londynu. Ja przyjadę później, niedługo. Przyjadę i uporządkuję swoje mieszkanie. Nie dręcz mnie teraz. Po prostu chcę być tutaj przez kilka dni sam, to wszystko. – Masz jakiś okropny pomysł. – Nie mam żadnego pomysłu. Czuję w głowie pustkę. – Mówiłeś mi coś takiego, że Ben zepchnął cię do „Kotła Minna”. – Tak. – Ale oczywiście nie myślisz tak naprawdę? – Myślę. Tylko że to już nieważne. James patrzył na mnie taksująco. Lizzie zawołała z kuchni, że śniadanie jest gotowe. Słońce świeciło jasno, jego promienie padały na trawnik odświeżony przez deszcz, na krawężniki z ładnych kamyków i iskrzące się żółte skały. Była to wszystko jakaś karykatura scenerii szczęścia. – To ważne – powiedział James. – Nie chcę, byś tu został sam z całkowicie fałszywym wyobrażeniem o tym, co się stało. – Chodźmy na śniadanie. – Charles, to naprawdę nie było tak. – Mówisz to z takim przekonaniem! Ale to twoja opinia. Ja mam inną. Chodźmy! – Zaczekaj, zaczekaj. To nie tylko moja opinia. Ja wiem. W i e m, że to nie był Ben. Wlepiłem w niego wzrok. – James, nie możesz tego wiedzieć! Widziałeś, jak to się stało? – Nie, nie widziałem, ale... – Czy widział to ktoś inny? – Nie... – Więc skąd możesz wiedzieć? – Po prostu wiem. Charles, proszę, zaufaj mi. Możesz mi wierzyć, naprawdę. Tylko o nic nie pytaj. Przyjmij po prostu moje stwierdzenie, że Ben tego nie zrobił. Ben tego nie zrobił! Wpatrywaliśmy się w siebie. Stanowczy ton Jamesa, jego oczy, jego zacięta twarz powinny przekonać mój oporny umysł. Nie mogłem mu jednak uwierzyć. Skąd on mógł o tym wiedzieć? Chyba że... chyba że... że to on sam mnie pchnął? Co się w końcu kryje za tą czerwoną indiańską maską? Zawsze byliśmy rywalami w podbijaniu tego świata, ale to ja miałem większe powodzenie. Dziecięca nienawiść, podobnie jak dziecięca miłość może trwać całe życie. James to nie odkryta karta, dziwny człowiek o dziwnej mentalności, człowiek o profesji, w której nie zna się względów. Przypomniałem sobie, z jakim szacunkiem wyrażał się o Benie. Może chciał mnie zgładzić, usunąć z tego świata, bo wiedział, iż się domyśliłem, że jest tajnym agentem i wraca do Tybetu? Zakryłem twarz dłońmi. – Słuchaj, James – powiedziałem jednak po chwili. – Nie próbuj mnie przekonywać. Ben nie tylko mnie próbował zabić. On także zabił Tytusa. – O... Boże – jęknął James. Odwrócił się z wyrazem zakłopotania i beznadziei. – Jakie masz dowody na to, że Ben zabił Tytusa? Widziałeś go? – Nie, ale to jest oczywiste. Nikt nie badał dokładnie śladu po uderzeniu na jego głowie. Tytus świetnie pływał. Kiedy Ben próbował zabić mnie... – A więc to jest „twój dowód”! Ja natomiast wiem, że to nie było tak. – James, nie możesz wiedzieć! Ja rozumiem tego człowieka, wiem, jak straszna jest jego nienawiść. Ty po prostu ucieszyłeś się, że spotkałeś kogoś z wojska. Ja zaś widzę w nim sprawnego zabójcę, człowieka obłąkanego, trawionego zazdrością, pełnego złości, i to od wielu lat... ja wiem, do czego może doprowadzić człowieka zazdrość i złość! – Tego się właśnie boję – powiedział James. – Tej twojej złości. Na co mam przysiąc, żebyś mi uwierzył? Przysięgam na nasze dzieciństwo, na pamięć naszych rodziców, na nasze rodzinne więzi, że Ben tego nie zrobił. Czy możesz zaakceptować po prostu to i o nic więcej nie pytać, Charles? Och, zostaw już to wszystko, zostaw. Wracaj do Londynu, wyjedź stąd. – Jakże ja mogę to „zaakceptować”? Próbujesz mnie przekonać, że to nie był Ben, aleja nie wymyśliłem sobie tego wszystkiego. Czy ty potrafiłbyś „zaakceptować” fakt, że jakiś nieznany osobnik próbował cię zabić? Nie możesz mieć pewności, że to nie był Ben! Chyba, że to byłeś... ty! – To nie byłem ja – powiedział James, marszcząc czoło. – Nie pleć głupstw. To śmieszne, ale odczułem ogromną ulgę. Czyżbym więc choćby przez moment poważnie myślał, że mojego kuzyna trawi taka silna nienawiść do mnie, że skłonny byłby do morderstwa? Oczywiście, uwierzyłem mu od razu i, oczywiście, moje podejrzenie było nonsensem. Tylko że jeśli to nie James ani, jak twierdził James, Ben, to w takim razie kto? Uroczysta przysięga mego kuzyna zrobiła na mnie wrażenie, choć nadal nie mogłem mu uwierzyć. A może Gilbert oszalały z tajonej zazdrości z powodu Lizzie? A może Rosina rozpaczająca po utraconym dziecku? Pewnie znalazłoby się sporo ludzi, którzy mieliby powody, by mnie zamordować. Freddie Arkwright? Dlaczego nie? Nienawidzi mnie, był w „Amorne Farm”, kiedy Ben poszedł tam po psa. Przypuśćmy, że Ben wynajął Freddiego, żeby mnie zabił albo może tylko okaleczył, i skończyło się na tym okropnym upadku? James zauważył, że nad czymś rozmyślam, i machnął rozpaczliwie ręką. – Nie potrafię rozwiązywać zagadek – powiedziałem. – Sądziłem, że to był Ben, i nadal tak myślę. – Wracajmy do domu – zaproponował James i wstał. Weszliśmy do kuchni. Lizzie stała przy kuchence. Upięła znowu włosy w kok i miała na sobie bardzo krótki kraciasty fartuch na równie krótkiej sukience. Wyglądała śmiesznie młodo, jak zdenerwowana głupiutka uczenniczka. Perry siedział przy stole z nogami wyciągniętymi przed siebie i łokciami wspartymi na blacie. Jego duża twarz błyszczała od potu, patrzył przed siebie szklistym wzrokiem. Mógł być nawet pijany. – Peregrine... – zaczął James. Jeśli dyskutowaliście nad tym, kto zabił Charlesa... a raczej komu się nie udało zabić Charlesa, to wam powiem. Ja to zrobiłem – rzekł Peregrine, nie zmieniając pozycji i nadal patrząc przed siebie szklistym wzrokiem. – Perry!... – Nazywam się Peregrine. – Ależ, Peregrine, dlaczego, u licha...? Naprawdę ty to zrobiłeś? Dlaczego? Lizzie oderwała się od kuchenki, wcale nie zdziwiona, i usiadła, żeby obserwować dalszy rozwój sytuacji. Najwyraźniej dla niej nie było to tajemnicą. – Pytasz, dlaczego – ciągnął Peregrine, nie patrząc na mnie. – Zastanów się, dlaczego, tylko się zastanów. – Chcesz powiedzieć... wielkie nieba, chcesz powiedzieć, że to zemsta za Rosinę? – Tak. Może ci się to wyda dziwne, ale to ja. Rozmyślnie rozbiłeś moje małżeństwo, zabrałeś mi żonę, którą uwielbiałem, zrobiłeś to ostrożnie, z zimną krwią, opracowałeś dokładnie cały plan. I jak tylko mi ją zabrałeś, od razu ją porzuciłeś. Nie pragnąłeś jej wcale, chciałeś mi ją po prostu ukraść, żeby zaspokoić swoje zaborcze zwierzęce instynkty i swoją zazdrość. A kiedy je już zaspokoiłeś, kiedy moje małżeństwo zostało rozbite na zawsze, wyruszyłeś na podboje gdzie indziej. Co więcej, spodziewałeś się, że będę coś takiego tolerował i nadal darzył cię sympatią. Dlaczego? Bo uważałeś, że wszyscy zawsze będą cię lubili, niezależnie od tego, jakie świństwo zrobisz, bo jesteś cudownym, wspaniałym Charlesem Arrowbym. – Ależ, Peregrine, sam mi mówiłeś, i to nieraz, że jesteś zadowolony, że się pozbyłeś tej suki... – Tak. Tylko dlaczego mi uwierzyłeś? I proszę, nie używaj takich plugawych określeń. Oczywiście wszyscy wiedzą, że uważasz kobiety za śmiecie. Najbardziej jednak rozwścieczyło mnie to, że zniszczyłeś moje życie i moje szczęście, a zachowywałeś się tak, jakbyś się wcale tym nie przejmował. Zawsze byłeś taki cholernie pewny siebie. – Nie wierzę, że byliście szczęśliwi... Tylko teraz tak mówisz... – Och, na litość boską! Zabrałeś mija z czystej zazdrości. Otóż widzisz, ja także potrafię być zazdrosny. – Przecież sam mnie przekonywałeś, żebym był spokojny, bo wszystko jest w porządku. Więc dlaczego udawałeś? Dlaczego wprowadziłeś mnie w błąd? Nie możesz mnie teraz winić... Gdybym wiedział, że czujesz się taki dotknięty, poczułbym się winny. Ale ty byłeś dla mnie taki miły, nastawiony tak przyjaźnie... zawsze mi się wydawało, że się cieszysz, kiedy mnie widzisz. – Jestem aktorem. I może nawet cieszyłem się, kiedyśmy się spotykali. Czasami lubimy spotykać się z ludźmi, których nienawidzimy i którymi pogardzamy, żebyśmy się utwierdzili w opinii, że są wstrętni. – A więc czekałeś tyle lat, żeby się zemścić? – Nie, to nie tak. Z przyjemnością podżegałem cię, przyglądałem się tobie, rozkoszowałem się myślą, jaki byłbyś zdziwiony, gdybyś wiedział, co ja naprawdę czuję. Byłeś dla mnie przez te wszystkie lata jak zły sen, jak demon zła, jak rak. – O mój Boże, tak mi przykro. – Jeśli wyobrażasz sobie, że pragnę od ciebie usłyszeć słowa przeprosin teraz... – Może nie zachowałem się fair wobec ciebie, ale nie zasłużyłem na śmierć z tego powodu. – Nie. Masz rację. Przyznaję, że zrobiłem to pod wpływem chwilowego impulsu, byłem zresztą pijany. Po prostu pchnąłem cię i poszedłem dalej. Nie widziałem nawet, co się stało, i nie obchodziło mnie to. – A mówiłeś, że jesteś przeciwny przemocy, że nigdy... – No tak, ale z tobą to inna sprawa. Ostatnią kroplą, która przepełniła dzban, było zobaczenie tej cholernej Rosiny siedzącej na szczycie skały niczym jakaś czarna wiedźma. Pomyślałem sobie, że musisz chyba nadal z nią kombinować, że oczywiście jesteś... – Nie jestem... – Nie obchodzi mnie to. – Zastanawiałem się, dlaczego przestałeś o niej mówić. Planowaliście oboje, że mnie zabijecie. – Nie obchodzi mnie już, nie chcę nic wiedzieć, nie wierzę ani jednemu twojemu słowu. Uważam, że jesteś nic niewartym człowiekiem. Po prostu nie mogłem znieść jej widoku tam na skale i tej zbitej szyby w samochodzie, nie mogłem już tego wytrzymać. To był szok, czułem, że oszaleję, coś we mnie pękło i od dawna magazynowana nienawiść zaczęła się wylewać, i zazdrość, zielonookie monstrum, odżyła znów jak dawniej. Musiałem ci coś zrobić. Ale naprawdę chciałem cię tylko zepchnąć do morza. Chyba byłem nieźle wstawiony. Nie wybrałem specjalnie tego miejsca, nie pomyślałem, że właśnie tam jest ten okropny wir czy jak ty to nazywasz... – A więc miałeś szczęście, co? Mogłem już nie żyć. – Och, wszystko mi jedno – powiedział Peregrine. – Żałuję, że nie zginąłeś. Myślałem o tym, żeby cię wyzwać. Potem jednak doszedłem do wniosku, że mógłbyś mnie zabić, ponieważ pijesz mniej ode mnie. W każdym razie uratowałem swój honor. Chwała Bogu, nie będę ci już musiał proponować drinków i nie będę nawet miał ochoty ci powiedzieć, jaki z ciebie sk... Stałeś się zdemaskowanym mitem, a ciągle ci się jeszcze wydaje, że jesteś Dżyngis-chanem. Laissez moi rire! Nie pojmuję, dlaczego pozwalałem, żebyś mnie przez te wszystkie lata nękał ciągłymi wizytami. Przypuszczam, że była to po prostu z twojej strony zwykła demonstracja siły, jakiś nie kończący się pokaz, jak to ci się świetnie powodzi, że wprost kwitniesz niczym wawrzyn. Teraz jesteś stary, skończyłeś się, znikniesz jak Prospero po powrocie do Mediolanu, staniesz się wkrótce żałosnym staruchem, a takie miłe dziewczyny jak Lizzie będą cię odwiedzać i pocieszać. Przynajmniej jeszcze przez jakiś czas. Nigdy nie uczyniłeś niczego dla ludzkości, nigdy nie zrobiłeś niczego dla nikogo, z wyjątkiem samego siebie. Gdyby Klementyna nie poczuła do ciebie sympatii, nikt by o tobie nigdy nie usłyszał, twoja praca w teatrze była do niczego, stosowałeś po prostu ciągle te same pretensjonalne sztuczki, które, co każdy może potwierdzić, dawno już przestały hipnotyzować publiczność. Toteż twój blask szybko gaśnie i pewnego dnia stwierdzisz, że jesteś sam i że nikt nie będzie pamiętał cię już nawet jako potwora. Wszyscy odetchną z ulgą i będzie im tylko ciebie żal, a wkrótce całkiem o tobie zapomną. Na chwilę zapadła cisza. – Ale skoro cię to tak cieszy, dlaczego to powiedziałeś? – zapytałem. – Trzeba było siedzieć spokojnie... czy chciałeś, żebym się dowiedział? – Nie obchodzi mnie, co wiesz, a czego nie wiesz. Twój kuzyn wyciągnął to ze mnie, stosując jedną ze swych metod wypytywania. Powiedział, że ty uważasz, że zrobił to Ben, i strasznie się tym podniecasz. – Udajesz, że zawsze mnie nienawidziłeś, ale to nieprawda. Wcale nie jesteś aż tak dobrym aktorem. Opowiadałeś mi o swoim wuju Peregrinie... – Nie mam żadnego wuja Peregrine’a. Teraz już poczułem kompletny zamęt w głowie. – A co z Tytusem? – zapytałem. – O co ci chodzi? – wtrącił James. – Co się stało Tytusowi! Kto go zabił? To znaczy... ja myślałem... jestem pewny, że zrobił to Ben. Na to pytanie odpowiedziała po chwili Lizzie: – Charles, to był wypadek. Nikt go nie zabił. Peregrine wstał. – No cóż, wszystko zostało wyjaśnione – rzekł. – Mam nadzieję, że generał jest zadowolony. Wracam do Londynu. Do widzenia, Lizzie. Miło mi, że cię spotkałem. Wyszedł. Słyszałem, jak zbiera swoje rzeczy. Po chwili dobiegł nas odgłos jego alfy romeo wycofywanej gwałtownie na drogę na grobli, a potem cichnący warkot. James wstał i zaczął wyglądać przez okno. Lizzie płakała bezgłośnie, napełniając czajnik pod kranem. Postawiła go na kuchence i zapaliła gaz. – Powiedziałeś, że nie chcesz mnie tu zostawić z głową pełną fałszywych urojeń – zagadnąłem Jamesa. – Wszystko zostało wyjaśnione, więc nic cię tu chyba już nie zatrzymuje? James odwrócił się do mnie. – Nie pojedziesz do Londynu? – zapytał. – Nie. – A co masz zamiar robić, jeśli chodzi o nich? – Nic. To już skończone. Skończone – odparłem. Oczywiście kłamałem. Ten dzień i następny przeżyłem jak gdyby w jakimś bolesnym transie. Pozornie byłem spokojny, zrezygnowany, pogrążony w beznadziejnej, cichej żałobie, ale tak naprawdę to bardzo się bałem i przepełniała mnie jadowita nienawiść. Gorąco pragnąłem, żeby James wyjechał. Jego wygląd, jego towarzystwo, jego natrętna, choć niewidoczna obecność irytowały mnie bardzo i stały się prawdziwą udręką. Lizzie także mnie denerwowała, częściowo dlatego, że często płakała i nie potrafiła opanować tych łez, a częściowo przez swój głupi, współczujący wyraz twarzy, który przybierała, kiedy na nią patrzyłem, i który natychmiast przywoływał mi przed oczy wizerunek nakreślony przez Peregrine’a – starzejącego się eks-czarodzieja, pozbawionego już swojej mocy i wywołującego litość u ludzi. Wiedziałem, dlaczego Lizzie nie chce wyjechać. Pragnęła być tutaj obecna aż do chwili zakończenia tej „imprezy”. Czekała na moment, kiedy moja wytrzymałość się wyczerpie i bezradny zwrócę się do niej z prośbą, żeby mnie porwała i stąd wywiozła. Dlaczego James chciał tu tkwić, było dla mnie mniej jasne. Na pewno uwierzył w to, co mu powiedziałem: że przestałem już uważać Bena za mordercę. Pewnie podejrzewał, że nie zrezygnowałem jednak z zamiaru ocalenia Hartley. Ale w końcu nie mógł mnie bez przerwy pilnować. Było całkiem jasne, że nie zamierzam wracać do Londynu jego bentleyem. Gdyby miał odrobinę taktu – a przecież James nigdy nie grzeszył brakiem taktu – przyśpieszyłby swój wyjazd i zostawił nas z Lizzie we dwoje. Zdaje się, że nie miał już nawet ochoty ze mną rozmawiać. Wyglądało na to, że pozostawał tutaj w jakimś własnym celu. Wydaje mi się, że rozmyślał nad śmiercią Tytusa i w jakimś stopniu czuł się winny temu, co się stało, podobnie jak ja winiłem siebie, że nie zwracałem baczniejszej uwagi, co chłopiec robił. W tym czasie unikałem skał i morza, za to James często tam chodził, spacerował koło „urwiska”, zatrzymywał się na moście nad „Kotłem Minna”, wspinał się ku wieży, zupełnie jakby oceniał wchodzące w grę odległości. Kilka razy po południu wybraliśmy się z Lizzie na spacer w głąb lądu. Mijaliśmy miejsce, gdzie kiedyś miałem zamiar założyć zielarski ogródek, i zapuszczaliśmy się na tereny, których nie spenetrowałem. Tuż za drogą ciągnęło się bagno porośnięte kolcolistem, pełne odłamków skał i małych czarnych jeziorek, rosło też trochę wrzosów i mnóstwo tych drobniutkich żółtych kwiatków, które łapią muchy, a także fioletowo-białe kwiaty wyglądające jak miniaturowe orchidee. Dwie pary myszołowów krążyły w błękitnej przestrzeni. Za bagnem były już zwyczajne grunty orne, na wzgórzach pasły się stada owiec, a dalej widniały pola obsiane gorczycą, przyciągające promienie słońca dużymi połaciami jasnych żółtych kwiatów. Znajdowało się tu wiele zbudowanych z kamienia chałup, zrujnowanych, pozbawionych dachów, zarośniętych wierzbówką i dzikim budlejnikiem. W powietrzu unosiły się setki motyli. Dotarliśmy do ruin dużego domu. W otaczającym go ogrodzie poprzegradzanym szpalerami żywopłotu, który nie przycinany wyglądał jak las, rosło mnóstwo pnących róż. Opisuję te szczegóły, które przypominam sobie doskonale, bo było to wręcz uosobienie smutku. Wszystko to miało cieszyć wzrok, ale nie cieszyło. Patrzyłem na otaczające mnie przedmioty przez czarny welon nieszczęścia, wyrzutów sumienia, niezdecydowania i lęku. Czułem się tak, jakbym zamiast serca nosił w sobie ołowianą trumienkę. Lizzie idąca obok mnie opłakała już Tytusa, ale nadal często pochlipywała, tylko robiła to teraz bardziej osobiście i folgując sobie z kobiecą powściągliwością. Już czułem jej zaciskające się na mnie macki. Lizzie nie miała zamiaru zginąć z powodu nikogo, jeśli jej się tylko uda. Gdybym padł trupem, już wkrótce opłakiwałaby mnie w ramionach innego mężczyzny. To nie jest złośliwość z mojej strony, myślałem jednak o Lizzie z jakąś szczególną goryczą, ponieważ wiedziałem, jak krótkotrwały jest jej ból i jak szybko, gdybym pragnął jej współczucia, mógłby się przekształcić w zaborczy tryumf. Lizzie należy do tych bardzo słodkich, bardzo miłych kociakowatych kobiet, które mężczyźni kochają za ich pełną współczucia łagodność i które w istocie cechuje naprawdę bezlitosny instynkt samozachowawczy. No cóż, dlaczego właściwie miałyby być inne? Niewiele rozmawialiśmy po drodze. Widziałem, że Lizzie spogląda na mnie od czasu do czasu i myśli sobie: „Charles czuje pewnie ulgę, kiedy tak idzie ze mną w milczeniu. Moja obecność i moje milczenie uzdrawiają go. Z nikim innym nie mógłby sobie tak spokojnie iść i iść”. (To ostatnie spostrzeżenie było chyba słuszne.) Oczywiście, poczucie winy także stanowiło pożywkę dla mojej złości. Zdawałem sobie sprawę, że ponoszę w pewnym stopniu odpowiedzialność za śmierć Tytusa, która niemal bez przerwy zaprzątała mi umysł – nigdy nie ostrzegłem go przed morzem. A dlaczego tego nie zrobiłem? Z próżności. Przypominam sobie teraz bardzo dokładnie ten pierwszy dzień, gdy wraz z Tytusem skakałem do wody z „urwiska”. Chciałem mu pokazać, że ja także jestem silny i odważny. Prysnąłby cały czar owej chwili, gdybym wtedy powiedział: „To niezbyt bezpieczne”, albo: „Niełatwo stąd potem wyjść na brzeg”, albo: „Ja chyba nie będę tu pływał”. Musiałem skakać wraz z nim i ukrywać trudności, które znane mi były tak dobrze. Nigdy go nie ostrzegałem, że w innych miejscach nie sposób wyjść z wody. Nie zalecałem mu korzystania ze schodków koło wieży i w końcu nie przywiązałem tam tej nowej linki. Przy silnej fali schodki były równie niebezpieczne jak „urwisko”. Nigdy nie lustrowałem morza z powodu Tytusa. Kierowała mną zwykła próżność, byłem też dumny z jego młodości, jego siły i sprawności fizycznej, którą popisywał się pierwszego dnia, włażąc na wieżę. Oczywiście, zawsze chciał skakać do wody. Żaden chłopak nie będzie ostrożnie wchodził do wody, jeśli potrafi skakać. Nie chciałem przez małostkową ostrożność psuć sobie obrazu Tytusa, jaki miałem przed oczami, ani wyobrażenia, jakie Tytus miał o mnie. Wracałem bez przerwy do tej sprawy, zastanawiając się, co mogłem zrobić i co powinienem był zrobić. Zapewne to samo robił James, łażąc po skałach, na które nie mogłem teraz patrzeć. Ból po stracie Tytusa, ściskający mi gardło, świadomość, że odszedł z mojego życia ktoś, kto mógł się stać największym jego błogosławieństwem, stały się intensywniejsze teraz, gdy podważono moje obsesyjne przekonanie, że sprawcą śmierci Tytusa jest Ben. Naprawdę znajdowałem w nim pocieszenie. Ben jak gdyby przejmował moją winę. Mój obłęd minął, ale żal, jaki pozostał, nie był ani zdrowszy, ani czystszy. Brzemię mojego grzechu i rozpaczy nie stało się przez to lżejsze, tylko po prostu zostało inaczej rozłożone. Ujawniły się przede mną nowe aspekty smutku. Zabiłem dziecko Hartley. Bezmyślnie wkroczyłem w jej życie i odebrałem Hartley coś, co było dla niej błogosławieństwem, coś, co do niej należało tak, jak nigdy nie należałoby do mnie. Nie miałem odwagi wyobrażać sobie jej smutku ani zastanawiać się nad tym, jaki wpływ będzie to miało na uczucie żywione do mnie. Czy będzie teraz widziała we mnie mordercę? Czasami pocieszałem się, że chyba nie przyjdzie jej do głowy winić mnie za to, co się stało. Nie może przecież tak myśleć. Czasami wydawało mi się, że żal po śmierci Tytusa mógłby właściwie wszystkich, z wyjątkiem Bena, zbliżyć do siebie. Na razie mogłem jednak tylko czekać. Przypuszczałem, że Hartley da mi teraz jakiś znak. I okazało się, że moje przypuszczenia były słuszne. I tak czekając, obserwując, rozmyślając, pogrążeni w żalu odbywaliśmy z Lizzie długie spacery po okolicy. Właśnie wtedy zaczęliśmy rozmawiać o dawnych czasach. O Wilfredzie i Klementynie. Lizzie zwierzyła mi się, jaka była zazdrosna o Klementynę nawet wtedy, gdy już z nią nie żyłem. – Zawsze czułam, że cokolwiek się stanie, wiecznie będziesz do niej należał. Rozmawialiśmy też o teatrze, jak tam było cudownie i jak okropnie, i jak ona, Lizzie, cieszy się, że rzuciła to wszystko. Potem zapytała mnie o Jeanne, więc opowiedziałem jej trochę o niej, ale potem tego żałowałem, ponieważ najwyraźniej bardzo ją to zabolało. Podczas tych spacerów Lizzie spocona, zdyszana, w pogniecionych wypłowiałych sukienkach, z twarzą błyszczącą i czerwoną od słońca, z nagle pojawiającymi się w jej oczach łzami, wyglądała na swoje lata. Należała do kobiet, których wygląd zmienia się gwałtownie. Mogła wyglądać wciąż jak dziewczynka, bo w jakiś tajemniczy sposób starość i młodość mieszają się na twarzy kobiety. Ale Lizzie straciła już swoją promienność albo mój wzrok uległ przytępieniu. Była mi taka oddana i taka miła i tak bardzo się starała mnie pocieszyć, kierując rozmowę na jakieś marginesowe sprawy, a omijając to, co było istotne. – Oczywiście to nieprawda, że Perry cię nienawidził. Nigdy tak nie było. On tylko tak mówi. Uwielbiał cię, był ci oddany, zawsze wyrażał się o tobie z najwyższym podziwem. Pewnego razu wracając po południu ze spaceru, zupełnie nieoczekiwanie znaleźliśmy się przy „Amorne Farm”, której zawsze starałem się unikać. Przeszliśmy szybko koło zabudowań gospodarskich przy wtórze ujadań psów rasy collie i już odetchnąłem z ulgą, gdy nagle zza zakrętu drogi ukazał się Bob Arkwright pracujący w gospodzie „Pod Czarnym Lwem”. Podszedł do nas z tym swoim spokojnym, bacznym spojrzeniem psa, który zbliża się cicho do człowieka gotów warczeć i gryźć. – To była paskudna historia, panie Arrowby – powiedział. – Tak. – Ostrzegałem pana przed morzem, prawda? – Tak. – On nie mógł wyjść na brzeg. Ot, co. – Może. – Widziałem go dzień przedtem. Przechodziłem właśnie koło wieży i widziałem, że próbował wielokrotnie wdrapać się na tę stromą skałę w pobliżu pańskiego domku i bez przerwy z niej spadał. Kąpiel przy takiej fali to istne szaleństwo. W końcu udało mu się jakoś wydostać, ale był zupełnie wyczerpany. Kiedy znalazł się na szczycie skały, po prostu padł ze zmęczenia. Wie pan, co się musiało stać? Kiedy opadł z sił, fale rzuciły go na skały. Oto co się stało, gotów jestem się założyć. Nie powinien mu pan był pozwalać tam pływać. To morze zabija, mówiłem panu, prawda? – Tak. Nie powinno było się to stać – powiedziałem i ruszyłem dalej. – Mój brat, Freddie, zna pana – krzyknął za mną. – On pana zna. Nie obejrzałem się. Milczeliśmy oboje z Lizzie przez całą drogę do domu. Postanowiłem powiedzieć Jamesowi, żeby nazajutrz wyjechał. Następnego dnia wyekspediuję Lizzie. Nie mogłem ich puścić razem, ponieważ nie chciałem, żeby James podrzucił Lizzie do Londynu. Czułem, że Lizzie nie jest mi już potrzebna, z całą pewnością mogłem się też obejść bez Jamesa. Ich obecność zaczynała się już stawać nieznośna. Nie chciałem ich tu mieć jako świadków tego, co się ze mną działo. Czułem bowiem coraz wyraźniej, że koszmarne poniżenie to kara za moje postępowanie. Wszedłem do domku zdecydowany odszukać kuzyna i poprosić go, żeby wyjechał nazajutrz rano, i nagle usłyszałem jakiś dziwny, rytmicznie powtarzający się jazgotliwy dźwięk. Dopiero po chwili uprzytomniłem sobie, że to dzwoni telefon, o którym zupełnie zapomniałem. Po raz pierwszy zadzwonił i natychmiast pomyślałem, że to może być Hartley. Oczywiście, nie mogłem znaleźć aparatu, nie mogłem sobie przypomnieć, w którym pokoju go zainstalowano. W końcu udało mi się go zlokalizować w bibliotece, więc pobiegłem tam z rozpaczliwą nadzieją. Poznałem głos Rosiny. – Charles, to ja. – Cześć. – Słowo daję, przykro mi z powodu tego nieznośnego chłopaka. – Wiem. – Bardzo mi przykro. No cóż, co jeszcze można dodać? Ale posłuchaj, Charles, chcę cię o coś zapytać. – O co? – Czy to prawda, że Peregrine próbował cię zabić? – Zepchnął mnie do morza. Nie próbował mnie zabić. – Ale zepchnął cię do tej strasznej jamy, gdzie jest taki wir. – Tak. – Wielkie nieba! – Gdzie jesteś? – W hotelu „Pod Krukiem”. Mam trochę nowin. – Jakich? – Słyszałeś o tym gigantycznym eposie filmowym, który Fritzie Eithel zamierza kręcić na podstawie Odysei! – Tak. – Wyobraź sobie, zaproponował mi rolę Kalipso. – Powinno ci to odpowiadać. – Czy to nie cudowne? Już nie pamiętam, kiedy byłam taka zachwycona i taka szczęśliwa! – Świetnie. Tylko zostaw mnie w spokoju, dobrze? Kiedy wyszedłem z biblioteki, usłyszałem Lizzie rozmawiającą z Jamesem w kuchni. Drzwi były zamknięte, ale uderzyło mnie coś dziwnego w tonie ich rozmowy. Zatrzymałem się, po czym podszedłem do drzwi kuchennych i otworzyłem je gwałtownie. James patrząc na mnie ponad ramieniem Lizzie, powiedział: – Charles! Straszna, prorocza myśl przemknęła mi przez głowę. Serce zaczęło mi bić szybko, poczułem suchość w ustach. – Słucham. Wyszli oboje do sieni, Lizzie wystraszona, z twarzą zaczerwienioną. – Charles, Lizzie i ja chcemy ci coś powiedzieć. Umysł ludzki doprawdy bardzo szybko sięga po najbardziej precyzyjne wizje klęski. W ciągu dwóch sekund przeżyłem nieskończenie długą psychiczną udrękę. – Wiem, co chcecie mi powiedzieć – rzekłem. – Nie wiesz – uśmiechnął się James. – Zamierzacie mnie zawiadomić, iż przywiązaliście się bardzo do siebie i doszliście do wniosku, że powinniście mi o tym powiedzieć. OK. – Nie – zaprzeczył James. – Rzecz w tym, iż Lizzie jest przywiązana do ciebie, nie do mnie. I dlatego muszę ci powiedzieć coś, co powinienem ci powiedzieć już dawno. – Co takiego? – Znamy się z Lizzie od dawna, postanowiliśmy jednak nie mówić ci o tym, gdyż z pewnością byłbyś idiotycznie zazdrosny. Tak to pokrótce wygląda. Wlepiłem wzrok w Jamesa. Wyglądał tak, jak nie wyglądał chyba nigdy dotąd, w całym swoim życiu. Może niezupełnie jak winowajca, ale jak człowiek zagubiony i bardzo zmieszany. Odwróciłem się i otworzyłem szeroko frontowe drzwi. – Widzisz... – zaczęła Lizzie bliska łez. – Pozwól, że ja to zrobię – przerwał jej James. – Nie sądzę, żebyś musiał jeszcze coś dodawać – powiedziałem. – Zbyt pochopnie wyciągasz wnioski – stwierdził mój kuzyn. – A jak według ciebie powinienem się zachować? – Wysłuchać do końca, jak to wygląda naprawdę. Poznałem Lizzie wiele lat temu, na jakimś przyjęciu, które wydałeś z okazji premiery. Tak się złożyło, że byłem akurat wtedy w Londynie i przyszedłem na to przyjęcie. – Ten jeden raz. Chyba nawet przypominam sobie to wydarzenie. – Lizzie zapamiętała mnie po prostu dlatego, że jestem twoim kuzynem. Później, po jakimś czasie, kiedy ją porzuciłeś, czuła się bardzo nieszczęśliwa, więc zadzwoniła do mnie, żeby zapytać, czy znam twój adres w Japonii. Właśnie wtedy pracowałeś w Tokio. – Chciałam do ciebie napisać – wtrąciła Lizzie. – Czułam, że muszę to zrobić – ciągnęła zdławionym głosem. – To był mój pomysł, to ja go do tego skłoniłam. – Ale spotykaliście się, nie tylko rozmawialiście przez telefon. – Owszem, spotykaliśmy się, lecz bardzo, bardzo rzadko, może ze sześć razy przez te lata. – Sądzisz, że w to uwierzę? – Było mu mnie żal – powiedziała Lizzie. – Jestem tego pewny. Więc spotykaliście się, żeby rozmawiać na mój temat. – Tak, ale tylko w sposób, można by powiedzieć, oficjalny. – Och, bardzo oficjalny! – Lizzie chciała po prostu wiedzieć, gdzie jesteś, jak się czujesz. Nigdy nie prowadziliśmy innych rozmów. Nasza znajomość była powierzchowna, nieosobista, nic nas nie łączyło. – Nie wierzę. – Rozmawialiśmy o sprawach dotyczących wyłącznie ciebie, a nie Lizzie i mnie. I jak już powiedziałem, prawie się nie spotykaliśmy i nie porozumiewaliśmy w żaden inny sposób. James mi powiedział, żebym przestała zawracać mu głowę – wtrąciła Lizzie. – Ale czasami tak bardzo pragnęłaś wiedzieć, co się z tobą dzieje. – James jest ostatnią osobą, która kiedykolwiek wiedziała, co się ze mną dzieje. – Oczywiście – przyznał James – powinniśmy powiedzieć ci już dawno, że trochę się znamy. Ale ta nasza znajomość prawdopodobnie by cię irytowała. Wiem, wybacz, że ci to mówi?. że jesteś okropnie zazdrosny z natury. – Dokładacie wszelkich starań, żeby mi jasno uświadomić, iż opuściłem Lizzie w chwili, kiedy wasza znajomość właśnie dojrzewała... – Ona nigdy nie dojrzała. A la jalousie nait avec 1’cmour... – To wystarczająco prawdziwe. – Co to znaczy? – zapytała Lizzie nadal żałośnie czerwona, nieszczęsna i wystraszona. – Zazdrość rodzi się wraz z miłością, ale nie zamsze z mą umiera. – Tylko dlaczego mi teraz o tym mówicie? – zapytałem Jamesa. – Mogliście przecież nadal robić mnie w konia. – Żałuję, że nie powiedziałem ci wcześniej – powtórzył James. – Nie powinniśmy w ogóle utrzymywać tego w tajemnicy. Z punktu widzenia moralności każde kłamstwo jest niebezpieczne. – Uważasz, że mogło to wyjść na jaw? – Była pewna bariera... I pewna... pewna... – znalazł wreszcie odpowiednie słowo – skaza. – W twojej koncepcji samego siebie? W naszej... naszej... – znów szukał odpowiedniego słowa – przyjaźni i... tak... we mnie. – Przyjaźni! Cokolwiek nas łączy, mnie i ciebie, to nie jest to na pewno przyjaźń! – Dawniej wydawało mi się, że muszę chronić Lizzie. – Oczywiście! – Ale teraz... ostatnio... doszedłem do wniosku, że muszę ci koniecznie o tym powiedzieć właśnie dla dobra Lizzie, żeby nie stwarzać żadnych przeszkód. – Przeszkód? W czym, na litość boską? – W waszej miłości, w twojej do niej i jej do ciebie. Utrzymując coś w tajemnicy, zawsze popełniamy błąd i staje się to potem źródłem konfliktów. – A jeszcze ten Toby... – wygadała się Lizzie. – Toby? Chryste Panie! A cóż on ma z tym wspólnego? Nie masz chyba na myśli Toby’ego Ellesmere, co? – zwróciłem się do Lizzie. – On widział mnie z Lizzie w barze – wyjaśnił James. Zauważyłem, że niechętnie mi to mówi. – Kiedy to rozmawialiście oczywiście o mnie! – Tak. – I ponieważ bałeś się, że on mi o tym powie, wolałeś to zrobić sam. Gdyby nie to, okłamywalibyście mnie nadal. – I tak byśmy ci powiedzieli – odezwała się Lizzie. – Uważaliśmy, że trzeba to zrobić. Zaczynało to być już koszmarne, przynajmniej dla mnie. Z początku wydawało się nam, że to takie nieistotne, tak mało przywiązywaliśmy do tego wagi, więc uważaliśmy, że nie ma sensu ci o tym mówić. Znaliśmy cię przecież, wiedzieliśmy, jaki jesteś. Zrozum, spotykaliśmy się na pięć minut raz na kilka lat. A ja od czasu do czasu, bardzo rzadko, dzwoniłam do Jamesa tylko po to, żeby zapytać o ciebie. Zresztą przeważnie nie było go w domu. – Fatalnie! A więc oboje mnie szpiegowaliście. Przynajmniej teraz wiem, jak to się zaczęło. – To wcale nie było tak – powiedział James. – Ale oczywiście jak człowiek zaczyna kłamać, to zawsze dostaje w skórę, i słusznie. – Kiedy spotkaliście się tutaj, udawaliście, że się nie znacie... doskonale pamiętam tę scenę. – Nie powiedzieliśmy ci o tym, ponieważ byliśmy pewni, że źle to zrozumiesz – tłumaczyła Lizzie. – I tak się stało. – A więc oboje uważacie, że to moja wina, bo jestem taki, jak to określiliście, obłąkanie zazdrosny? – Nie, to moja wina – powiedział James. – Nie, nie, to ja jestem winna – zaprotestowała Lizzie. – To ja go do tego namówiłam, chociaż wiedziałam, że czuł do tego odrazę. – Chyba w końcu ja znam Jamesa lepiej niż ty – zwróciłem się do Lizzie. – Jest to człowiek, którego nikt nie zdoła zmusić do tego, do czego on czuje odrazę. – To nie jego wina... – Ten argument nie przemawia do mnie – przerwałem jej. – Możecie opowiadać takie bajeczki komu innemu i jestem pewien, że będziecie się przy tym świetnie bawić. – Uprzedzałam cię, że on tak zareaguje – powiedziała Lizzie, patrząc na Jamesa. – Mówiłam, że on nie zrozumie! – No cóż – westchnął James – ta nasza spowiedź nie jest, być może, dla ciebie atrakcyjna, ale mam nadzieję, że zrozumiesz nas, kiedy się uspokoisz. – Co to znaczy „uspokoję”? – Nie jest to przecież z twojego punktu widzenia aż tak ważne, by zachwiał się świat w posadach. Oczywiście, zirytowało cię to, lecz kiedy się zastanowisz, zrozumiesz, że wcale na tym nie ucierpią twoje stosunki z Lizzie ani też, mam nadzieję, ze mną. Wiesz już, jak i dlaczego do tego doszło. No dobrze, nie powinno się tak stać, toteż przykro mi... – Wyobrażasz sobie, że ja ci wierzę? – zapytałem. – Tak – odparł James ze zmarszczonym czołem, a na jego twarzy malowała się niemal absurdalna rozterka. Zdawał sobie sprawę, że ucierpiała jego godność i tym razem został pozbawiony inicjatywy. No cóż, nie wierzę ci. Dlaczego miałbym wierzyć? Jak mógłbym? To, co zrobiliście, jest okropne, nikczemne. Przyznajesz, że powiedzieliście mi o tym jedynie dlatego, że Toby był świadkiem waszego ukradkowego spotkania w barze. I ja mam się cieszyć, że spotykaliście się od lat? – Bardzo, bardzo nieregularnie. – I rozmawialiście o mnie? – Nie wiesz, jak wyglądały te rozmowy – powtórzyła Lizzie ze łzami w oczach. – Nie widywaliśmy się przecież przez cały czas, to nie była jakaś naprawdę bliska znajomość, po prostu poznaliśmy się przypadkowo na tym przyjęciu i... – Morał należy wyciągnąć z tego następujący: nigdy nie należy wydawać przyjęć. – Nie mogliśmy tego unieważnić. Pytałam czasami Jamesa, jak się czujesz i gdzie jesteś, bo cię kochałam. I była to moja jedyna więź z tobą... kiedy byłeś z Jeanne i potem... kiedy wyjechałeś do Japonii... i do Australii, myślałam o tobie przez cały czas. Nie miałam nikogo prócz Jamesa, z kim mogłabym... – Nie miałaś nikogo prócz Jamesa. Bardzo odpowiedni zastępca, ośmielę się stwierdzić. Czy nie możesz zrozumieć, jakie to niegodziwe i jak dla mnie bolesne? – Ona ma rację – przerwał mi James. – To wcale nie było tak, jak myślisz. Jednakże... – Wyobrażam sobie, jak rozmawiacie o mnie, trzymając się za ręce! – Nigdy nie trzymaliśmy się za ręce! – zawołała Lizzie. Chryste Panie! Nie obchodzi mnie, czy trzymaliście się za ręce, czy nie! Ani to, co robiliście; cokolwiek to było, i tak się do tego nie przyznacie! Dzwoniliście do siebie, spotykaliście się, patrzyliście sobie w oczy... mam nadzieję, że poznaliście się dobrze. Ośmielę się nawet stwierdzić, James, że znałeś Lizzie, jeszcze zanim jaja poznałem, tak, ty byłeś pierwszy, zjawiłeś się przede mną, tak jak zawsze... tak jak było ze stryjenką Estellą i... Tytusem, spotkałeś Tytusa już dawniej... on mówił, że widział cię we śnie. Wydaje mi się, że to właśnie z tobą mieszkał przez te dwa lata, nic dziwnego, że nie chciał się do tego przyznać. To ty zmusiłeś Lizzie, żeby zaśpiewała tę ulubioną piosenkę stryjenki Estelli. Jestem pewien, że śnisz się Lizzie co noc, zjawiasz się wszędzie tam, gdzie ja jestem, psujesz wszystko w moim życiu. Odebrałbyś mi Hartley, gdybyś mógł, ale nie masz do niej dostępu, ona jest jedyną rzeczą, która należy wyłącznie do mnie. – Charles! – Byłeś wszędzie przede mną i będziesz wszędzie po mnie. Kiedy umrę, będziecie pewnie siadywali wraz z Lizzie w barze i rozmawiali o mnie, tylko że wtedy nie będzie to już miało żadnego znaczenia, kto was zobaczy. – Charles, Charles... – Zawiodłem się na tobie – powiedziałem do Jamesa. – Nigdy nie przypuszczałem, że jesteś zdolny zrobić coś tak perfidnego, tak nikczemnego. Nigdy bym nie przypuszczał, że możesz się uwikłać w tak plugawą historię. Twój postępek dowodzi zwyczajnej ludzkiej głupoty. A ja byłem tak naiwny, że sądziłem, iż tobie jest ona obca. Zachowałeś się tak, jak zachowują się zwykli ludzie, którzy nie potrafią przewidzieć konsekwencji swoich czynów. A w tym wypadku jedną z tych konsekwencji jest to, że ja ci nie wierzę, nie mogę ci uwierzyć. Może was coś łączy, ciebie i Lizzie. Zwykli przeciętni ludzie uważają, że jeśli powiedzą jedną dziesiątą prawdy, to wystarczy, by oczyścili się z winy. Każde twoje słowo jest kłamstwem, sam podważyłeś swoje słowa i w jednej chwili przekreśliłeś całą przeszłość... nie pozostało nic, na czym można by się oprzeć... – Może popełniliśmy błąd, mówiąc ci o tym w ten sposób – powiedział James. Zdawało mi się, że zaczyna go ogarniać niepokój i jest bardzo wytrącony z równowagi. – Oczywiście, musisz być bardzo z tego niezadowolony, rozumiemy to doskonale. Mam jednak nadzieję, wierzę, że później docenisz fakt, że to, co ukrywaliśmy przed tobą, było naprawdę nieistotne, choć nie można tego powiedzieć o samym fakcie ukrywania. Zdaję sobie sprawę, że wszystko to uraziło twoją godność. – Godność? Moją godność? No cóż, był to afront. Z całego serca tego żałuję. Ale jeśli chodzi o błąd, o winę, nie możesz przecież życzyć sobie, żebyśmy nadal przy niej trwali. Ujawnienie prawdy było dla ciebie bolesne, ale zdecydowaliśmy się na to dla twojego dobra. Lizzie uznała, że nie może być dla ciebie taka, jaką pragnie być, dopóki nie przyzna się do tego kłamstwa. Chciała, żeby nie dzieliła was, zwłaszcza teraz, żadna bariera nieprawdy. – Dlaczego „zwłaszcza teraz”? Cóż za nadzwyczajne okoliczności pojawiły się teraz? – Proszę – zaczęła Lizzie – proszę... – Nie przejmuj się – uspokoiłem ją. – Nie jestem wcale zdenerwowany, nie jestem nawet zły. To nie jest złość. – Przez cały czas rozmowy nie podniosłem głosu. – A więc wszystko jest w porządku? – zapytała. – Wszystko w porządku? – To, co mówicie, może nawet być prawdą, tylko że wasze słowa nie mają dla mnie żadnej wartości. Jeśli w ogóle można wyrazić prawdę takimi słowami... – A więc wszystko jest w porządku? – powtórzyła jeszcze raz. – Charles, kochany... – Po prostu to wszystko doprowadziło do końca. – Do jakiego końca? – zapytał James. – Chcę, żebyście teraz oboje wyjechali. Chcę, żebyś odwiózł Lizzie do Londynu. – Miałem zamiar wyjechać sam, Lizzie zostawić tutaj – powiedział James. – A teraz oświadczam, że naprawdę mogę wyjechać sam i zostawić ją tutaj. Właśnie dlatego ci o tym powiedziałem. Na to właśnie czekałem. – Myślałeś, że może ciebie uznam za winnego, a jej przebaczę, dlatego że jest mi bardzo potrzebna. Zapewniam cię, że wcale mi nie jest tak bardzo potrzebna. – Charles, nie niszcz samego siebie – rzekł James. – Dlaczego tak bardzo się starasz zniszczyć wszystko, co cię otacza i na czym możesz się oprzeć? – Idźcie już, proszę. Idźcie oboje. Nagle chwyciłem rękę Lizzie, a jej dłoń zacisnęła się na mojej. Ale już po chwili Lizzie rozluźniła uścisk, gdyż teraz ująłem rękę Jamesa i połączyłem obie ręce. Wyrwały mi się jak uwięzione zwierzątka próbujące ucieczki. James gwałtownie się wyszarpnął i poszedł do biblioteki. Słyszałem, że wrzuca swoje rzeczy do walizki. – Idź się spakować – powiedziałem do Lizzie. Wyciągnęła do mnie ręce, ale zaraz je cofnęła i odwróciła się, szlochając. Wyszedłem na drogę i ruszyłem w stronę bentleya Jamesa. Stał w leniwym popołudniowym blasku słońca, duży, czarny, wyczekujący, trochę zakurzony. Otworzyłem drzwiczki. Wnętrze tchnęło spokojem, zasobnością i spokojem. Tym spokojem, jaki panuje w wielkich rezydencjach albo bogatych cichych świątyniach. Lśniło polerowane drewno, brązowa skóra tapicerki wydzielała orzeźwiający, rzadko spotykany zapach. Przekładnię biegów otulała miękka, marszczona skóra. Dywanik wyścielający podłogę był gruby i bez jednej plamki. Cisza i intymny nastrój panujący we wnętrzu tego wozu jak gdyby zapraszały do schronienia się tutaj. Właśnie w tym uświęconym wnętrzu miałem zamiar zamknąć Jamesa i Lizzie i wyekspediować ich na zawsze, zupełnie tak, jakbym zamknął ich w zapieczętowanej urnie i zatopił w głębinach morza. Kiedy się odwróciłem i spojrzałem w kierunku domu, wzrok mój padł przypadkiem na kamienną psią budę, w której Gilbert zainstalował troskliwie koszyk, żeby uchronić listy przed deszczem. Zauważyłem w koszyku jakąś kopertę. Podszedłem i wyjąłem ją. Był to list od Hartley. Wsunąłem go do kieszeni. Lizzie wyszła z domu pierwsza, z torebką w ręce. Płakała. Zaczęła coś do mnie mówić, ale otworzyłem szybko drzwi samochodu i posadziwszy ją na tylnym siedzeniu, zatrzasnąłem je za nią cicho, lecz ostatecznie. Teraz zobaczyłem wychodzącego z domu Jamesa. Niósł dwie walizki: swoją i Lizzie. Zatrzymał się na grobli, pewnie chciał, żebym do niego podszedł, ale nie zrobiłem tego. Obszedłem auto dookoła, otworzyłem drzwi z drugiej strony i stanąłem przy nich. James podszedł do samochodu, schował walizki do bagażnika i wrócił do przednich drzwi. – Nie chcę już nigdy widzieć żadnego z was – powiedziałem. – Każde z was się postarało, by obrzydzić tego drugiego w moich oczach, i to tak skutecznie, że wkrótce zacznę uważać, iż zrobiliście to celowo i złośliwie. – Nie patrz na to w ten sposób. Nie bądźże niemądry. To, co się stało, było czystym przypadkiem i powinieneś nam to przebaczyć. Przestań o tym myśleć, bo oszalejesz z zazdrości. – Mówię poważnie, James. Nie chcę cię tu nigdy widzieć ani ciebie, Lizzie. Nigdy, od tej chwili aż do końca świata. Będę niszczył wasze listy bez czytania, będę wam zamykał drzwi przed nosem, uciekał przed wami na ulicy. Niech żadne z was nigdy się do mnie nie zbliża. Może wam wyda się to zbyt surowe, ale wkrótce zrozumiecie, że jest w mojej decyzji jakaś sprawiedliwość. Kiedyś mówiłeś, James, o automatycznie wymierzanej sprawiedliwości. Oto jej przykład. Uruchomiliście jakąś machinę i widzicie, jak ona działa. Może się czujecie przygnębieni, no, cóż, jestem pewien, że wkrótce pocieszycie się nawzajem. Chcę, żebyście byli razem. Odtąd nie będę was rozdzielał w myślach. W końcu nie musicie czekać aż do mojej śmierci, możecie już teraz trzymać się za rączki. James jest tak dobrym kierowcą, że możecie trzymać się za rączki przez całą drogę do Londynu. Do widzenia. – Charles... – zaczął James. Zawróciłem na groblę i zacząłem przechodzić na drugą stronę. Usłyszałem, że drzwiczki bentleya zatrzasnęły się cicho i silnik zaczął pomrukiwać. Samochód ruszył z miejsca. Warkot motoru wzrastał stopniowo, a potem, gdy bentley zniknął za zakrętem, zaczął cichnąć. Zapadła cisza. Wszedłem do pustego domu. W kieszeni wyczuwałem pod palcami list od Hartley. Nie otworzyłem listu od razu. Świadomość, że mam go w kieszeni, dodawała mi otuchy. W każdym razie przez jakiś czas będę ją czuł i odpędzi to mój lęk. Chciałem, żeby na razie list pozostał rzeczą, prostym przedmiotem, talizmanem, magicznym kamieniem, świętym pierścieniem, drogocenną relikwią, czymś drogim i czystym, co całkowicie mnie chroni. Bo teraz nie pozostało mi już nic na świecie prócz Hartley, tej nie zepsutej istoty, z którą mnie rozdzielono. Tak, James zawsze mi wszystko odbierał. Odebrał mi nawet stryjenkę Estellę. Czy ja mu coś powiedziałem w ostatniej chwili na temat stryjenki Estelli? Nie mogłem sobie dokładnie przypomnieć, co. W głowie miałem zamęt, kłębiły się w niej różne myśli. Ale czułem pod palcami ten drogocenny list. Mój Boże, potrzebowałem ratunku, i to szybko. Nawet jeśli pozwalałem teraz, żeby uzdrawiająca moc Hartley i jej spokój przenikały mnie niczym prąd uzdrawiających cząsteczek, gdzieś w jakimś zakątku mojego mózgu zaczynała już kiełkować obawa, że wkrótce znów zacznę okropnie cierpieć, zacznę ogromnie żałować, że odesłałem Jamesa i Lizzie, będą mnie męczyły wyrzuty sumienia. Dlaczego zachowałem się jak skończony głupiec? Nie mogłem tego uniknąć, musiałem ulec temu niszczycielskiemu impulsowi, impulsowi samozniszczenia, o który oskarżał mnie James. Mogłem przecież wyprawić najpierw Jamesa, a Lizzie na razie zatrzymać, i dopiero potem odesłać ją samą. Wystarczyłoby, gdyby wyjechała pół godziny później. Nie musiałem ich jeszcze popychać, żeby sobie padli w ramiona. Chciałem jeszcze pogorszyć coś, co było i tak straszne, żeby się upewnić, że jest fatalne. Podobnie Hartley starała się bronić, wmawiając w siebie, że ja jej nienawidzę. Odesłałem ich razem, żeby byli pewni, iż nigdy nie dam się przeprosić. Zabezpieczyłem się jeszcze lepiej. James nigdy, przenigdy nie wybaczy mi tego, że przeze mnie „stracił twarz”. Uważam, że Lizzie i James zniszczyli się nawzajem, jakby zawarli samobójczy pakt. Wyobraziłem sobie nagle Jamesa z rewolwerem wymierzonym najpierw w skroń Lizzie, a potem w swoją własną. Cóż za demoniczne zrządzenie losu zetknęło tę dwójkę. Nigdy się nie dowiem, co ich łączyło dawniej. Z pewnością jednak włosy Lizzie opadły na ramię Jamesa na długo przedtem, zanim dojechali do Londynu. W jakiej ja się znalazłem pułapce! Ale postąpiłem naprawdę rozsądnie. Jedynie śmierć może mnie wyleczyć. Teraz oboje zniknęli już z mojego życia. Mój dom był dziwnie, niesamowicie cichy. Zdałem sobie sprawę, że po raz pierwszy od dłuższego czasu jestem w nim sam. Ileż osób tu się przewinęło! Gilbert, Lizzie, Perry, James, Tytus. Mała plastykowa torba z jego skarbami – krawat i spinki do mankietów oraz poezje miłosne Dantego – do tej pory leży jak opuszczony pies w bibliotece. Przypomniały mi się słowa Boba Arkwrighta. Tytus nie chciał się zgodzić, żeby pokonało go „urwisko”. Próbował wielokrotnie uchwycić się skały i za każdym razem silne, spokojne fale odciągały go od niej. A potem, kiedy te daremne wysiłki doprowadziły go do rozpaczy i wyczerpały do cna, kolejna fala, jeszcze silniejsza, rzuciła go na skałę. Wszedłem do kuchni i nalałem sobie do szklanki trochę whisky z zapasów Perry’ego. Przez otwarte drzwi wpadał od strony morza lekki wiaterek; słyszałem, jak koraliki zasłony postukują na górnym podeście. Wypiłem whisky. Teraz cały świat zależał od listu Hartley. Usiadłem przy stole i spojrzałem na zegarek. Dochodziła szósta. James i Lizzie zatrzymają się gdzieś po drodze na kolację. James na pewno zna jakąś dobrą restaurację. Skręcą w boczną drogę. Będą siedzieli razem w barze i studiowali razem kartę dań. Dojdą do siebie po szoku, jaki tu przeżyli, poczują się wolni. Odtąd żadnych tajemnic! Nie ma znaczenia, czy ktoś widzi, jak się trzymają za ręce! O Boże, gdybym był powiedział Tytusowi: „Nie kąp się tam. To niebezpieczne! Jeśli morze jest wzburzone, nie będziesz mógł wyjść z wody. Nigdy nie pływaj przy wzburzonych falach, drogi chłopcze, to morze zabija”. Ale co minęło, nie wróci, jak to bywa w snach, i nie można naprawić wyrządzonego zła. Widywałem w snach Tytusa kroczącego w całym blasku młodości; już na zawsze pozostanie taki. Czasami śniło mi się, że Tytus umarł, i budziłem się z ulgą, bo mi się wydawało, że to tylko sen. Wyjąłem z kieszeni list Hartley i przycisnąłem go do czoła. Modliłem się, żeby Hartley uwolniła mnie od zmartwień, a moje życie ocaliła przed ostateczną klęską. Popatrzyłem na kopertę i uświadomiłem sobie nagle, że od przeszło czterdziestu lat nie otrzymałem listu od Hartley. Mimo to od razu poznałem jej pismo. Było bardzo podobne do dawnego, choć nie tak staranne i trochę drobniejsze. Przez długi czas przechowywałem jej listy, potem jednak wszystkie zniszczyłem, gdyż irytowały mnie lub przyprawiały o rozpacz, kiedy na nie patrzyłem. Później tego żałowałem. Oczywiście, wymyśliłem już kilkanaście wersji listu, jaki Hartley mogła do mnie napisać. „Charles, żegnaj, nie zobaczymy się już nigdy”. Albo: „Ben odszedł. Co ja zrobię?” Albo: „Kochany, przyjdę do ciebie. Przygotuj na jutro samochód”. Odnalazłem już nawet numer tutejszego taksówkarza i zanotowałem na kartce, która leżała obok telefonu.. Pomacałem kopertę i doszedłem do wniosku, że list jest krótki. Czy to dobry znak? W każdym razie nie były to chaotyczne, nie rozstrzygające niczego zwierzenia. „Kocham cię, ale nie mogę go porzucić” itd., itd. Takie wyznania mogłyby się ciągnąć przez wiele stron. W każdym razie to nie to. A może Hartley naprawdę podjęła jakąś decyzję? Co sobie powiemy, co możemy sobie powiedzieć na temat Tytusa, jak się spotkamy? To rzecz najistotniejsza, może to ona właśnie zdecyduje o wszystkim. Jakie to dziwne, jakie straszne, że los zesłał mi tego chłopca, a potem tak szybko zabrało mi go morze. Czy będę kiedyś opłakiwał go razem z Hartley? Jak będzie wyglądała ta nasza żałoba i czym się dla nas stanie? Odsunąłem na razie od siebie to pytanie i zabrałem się do otwierania listu. Nie zawierał on nic z tego, co sobie wyobrażałem. W rzeczywistości upłynęło niewiele czasu. Odstawiłem whisky. Właściwie nie cierpię tego świństwa. Obszedłem cały dom dookoła, zajrzałem do każdego pokoju, wdrapałem się nawet po schodkach na strych i obejrzałem dziurę w dachu. Strop nasiąkł wilgocią, chociaż Lizzie i Gilbert ustawili pod dziurą dwa wiadra. Oba były pełne po brzegi, ale ich nie opróżniłem. Z listem od Hartley w ręce obszedłem cały dom, jakbym czegoś szukał. W końcu rzuciłem się na łóżko i zacząłem rozrywać kopertę. Zachowywałem się jak dziecko, które zabrało do swojego kąta jakiś smakołyk, żeby wreszcie się nim nacieszyć w sekrecie. Do położenia kresu tej mojej grze z nadziejami skłoniła mnie myśl, że jeśli mam od razu wywieźć stąd Hartley, to trzeba zamówić taksówkę. W ostatniej chwili wpadłem w popłoch, gdyż przyszło mi nagle do głowy, że może zwlekałem z tym zbyt długo. I teraz ogarnęła mnie już absolutna panika. Zęby mi szczękały, gdy drżącymi palcami rozdzierałem kopertę, rozdzierałem list. Wreszcie udało mi się jakoś go rozłożyć. Musiałem wstać i podbiec do okna, żeby mieć lepsze światło do czytania. Drogi Charlesie! Bylibyśmy bardzo radzi, gdybyś wpadł do nas na herbatę. Odpowiadałby nam piątek, godzina czwarta po południu. Będziemy na ciebie czekać tego dnia, o ile nie zaproponujesz innego terminu. Mam nadzieję, że będziesz mógł przyjść. Oddana Mary Fitch List mnie oszołomił częściowo dlatego, że nie wiedziałem, co o tym myśleć, jak mam zareagować. Czy to był dobry czy zły znak? Prosiła o spotkanie, ale „z nami”. Jeśli Hartley chce, żebym nic nie robił, to najlepszy kurs, jaki mogła obrać, to nie robić nic samej. A jednak napisała ten list. Co on oznacza? Jaki jest jego głębszy sens? Piątek jest jutro. Wpatrywałem się w pismo Hartley, drżąc na całym ciele, z twarzą rozpaloną, próbując coś z tego zrozumieć. Nie było to zbyt jasne. Upłynęło nawet trochę czasu, zanim zdałem sobie sprawę, że nie jest to właściwie wcale list od Hartley. Podpisany był wprawdzie „Mary Fitch”, napisała go więc ona, ale kto inny zredagował. To jest list napisany pod okiem męża, może nawet pod jego dyktando. Co to w takim razie znaczyło? Czyżby udało się Hartley jakoś chytrze nakłonić męża, żeby się zgodził na moją wizytę? Jak ona to zrobiła i do czego chciała doprowadzić? Czyżby zrobiła to po to, żeby mnie zobaczyć, żeby po prostu popatrzeć na moją twarz? Czy dlatego namówiła go, żeby mnie zaprosił? Może da mi jakiś sygnał, kiedy przyjdę? A może to jest pułapka; zaplanowana zemsta, w której ona pod przymusem musi uczestniczyć? Jeśli Ben uważa, że to ja jestem winien śmierci Tytusa, może być teraz półprzytomny, zżerany żalem do mnie i wyrzutami sumienia. Pewno dopiero teraz uświadomił sobie, jak bardzo kochał tego chłopca, i odczuje ulgę, kiedy okaże mi swoją nienawiść? Podobnie jak ja odczuwałem ulgę po śmierci Tytusa, kiedy obwiniałem o nią Bena. No cóż, nawet jeśli to jest pułapka, pozwolę się w nią złapać. Ciągle wpatrywałem się w list, obracałem go na wszystkie strony, oglądałem nawet pod światło, na wypadek gdyby zawierał jakąś sekretną wiadomość. Pora spotkania została zmieniona. Początkową „godzinę szóstą” zmieniono na „godzinę czwartą”. To mogło na coś wskazywać. Może pod dyktando Bena, pod jego okiem Hartley wpisała godzinę szóstą, a potem szybko zmieniła na czwartą, kiedy już wkładała list do koperty, wiedząc, że o czwartej Bena nie będzie w domu? Może wyjdzie po kogoś albo po coś, żeby zastawić na mnie pułapkę? I może właśnie wtedy Hartley będzie sama? I padnie w moje ramiona, tak jak to zrobiła owej nocy, kiedy uciekła na skały, bo tak bardzo bała się męża. Bała się powrócić do niego i bała pozostać ze mną. Przyszła wtedy do mnie z własnej woli. A to był jakiś dowód, w gruncie rzeczy najważniejszy. Następnie pomyślałem: przypuśćmy więc, że Hartley będzie sama i że powie mi: „Zabierz mnie stąd”. Muszę mieć samochód. Zacząłem się nad tym zastanawiać. Ogarnęła mnie rozpacz, czułem się nieszczęśliwy, nadzieja walczyła z obawą, byłoby to straszne, gdybym miał samochód, a Hartley nie uciekła ze mną. Symbol ucieczki i brak księżniczki. Postanowiłem jednak zaufać nadziei i przedsięwziąć odpowiednie kroki. Zadzwoniłem więc do taksówkarza i zamówiłem taksówkę. Miała czekać w wiosce przed kościołem jutro od godziny czwartej. Kiedy to załatwiłem, od razu poczułem się lepiej, jak gdyby moje szanse wzrosły. Dochodziła dziewiąta, toteż postanowiłem się położyć. Wypiłem trochę wina, zjadłem kawałek chleba z miodem i wziąłem proszek nasenny. Kiedy się już położyłem, przypomniałem sobie nagle, że straciłem Jamesa. Teraz wydawało mi się, że straciłem go nie tyle może z powodu jego winy, tej skazy, o której mówił, ile po prostu dlatego, że odjechał z Lizzie swoim wielkim czarnym samochodem. Odjechał na zatracenie, i to przeze mnie. Teraz już go nie odzyskam. Oddzielała nas bariera, którą wspólnie wznieśliśmy tak zmyślnie między sobą. Będzie nas już teraz wiecznie oddzielać. Wydawało mi się teraz nawet dziwne, że nie stało się to wcześniej; tak bardzo byliśmy przecież dla siebie niebezpieczni. Następnego dnia stanąłem przed problemem, jak wypełnić sobie czas do czwartej. Z początku wydawało mi się, że jest to problem nie do rozwiązania i że zacznę zaraz biegać po domu, wrzeszcząc jak szalony z niepokoju. Jednakże udało mi się spędzić ten czas dość spokojnie. Po prostu wynajdywałem sobie różne drobne zajęcia, które miały jakiś związek z Hartley. Poświęciłem nieco uwagi swemu wyglądowi, chociaż była w tym zapewne doza pretensjonalności, bo nie sądziłem, żeby Hartley przywiązywała wagę do mojego wyglądu; zresztą prezentowałem się całkiem efektownie, nawet będąc niedbale ubrany, może nawet wtedy wyglądałem jeszcze efektowniej. Uprałem jedną z lepszych swoich koszul i wysuszyłem na słońcu, wyjąłem z szafy cienką czarną marynarkę i czyste skarpetki i wybrałem śliczny, elegancki krawat. Umyłem głowę, żeby mieć ładne, puszyste włosy. Zrezygnowałem z kąpieli w morzu, a mimo to moje włosy nadal były sztywne i słone. Spakowałem trochę rzeczy do małej walizeczki, żeby być gotowym do natychmiastowej, być może, ucieczki. Wszystko to robiłem z bijącym mocno sercem. W porze lunchu najadłem się do syta, choć nie miałem zupełnie apetytu i robiłem to raczej z poczucia obowiązku. Nie wypiłem ani kropli alkoholu. Po lunchu obszedłem cały dom, pozamykałem pieczołowicie wszystkie okna, wylałem wodę z wiader na strychu i ustawiłem je z powrotem pod dziurą w dachu. Kiedy wróciłem na dół i znalazłem się w „czerwonym pokoiku”, spostrzegłem nagle na stole kopertę, częściowo zakrytą bibułą, zawierającą długi list, który napisałem do Hartley przed śmiercią Tytusa i którego nie udało mi się jej doręczyć. Pisałem w nim o tym, jak to Ben usiłował mnie zabić, i o „oblężeniu z doskoku”, i o spokojnym życiu, jakie będziemy razem wiedli gdzieś w ukryciu. Wyznanie Perry’ego i śmierć Tytusa zdezaktualizowały wiele z tych rzeczy – wiedziałem o tym i przejmowało mnie to bólem. Już miałem zniszczyć ów list, ale w ostatniej chwili postanowiłem go jeszcze przeczytać. To, że chciałem się jeszcze raz zastanowić nad nim, pasowało jakoś do makabrycznej aranżacji tego dnia. Uznałem, że szkoda niszczyć jego pierwszą część zawierającą wyczerpujące wyjaśnienie tego, co się stało, więc podarłem tylko dwie ostatnie strony odnoszące się do Tytusa i Bena. Na odrębnym arkusiku papieru skreśliłem następujące słowa: Napisałem ten list wcześniej, ale nigdy Ci go nie doręczyłem. Przeczytaj go uważnie. Kocham Cię. Będziemy razem. Dodałem jeszcze swój numer telefonu. Wziąłem nową kopertę, zakleiłem ją i wsunąłem do kieszeni. Wyruszyłem wcześnie do wioski, z walizeczką w ręce. Zrealizowałem czek w sklepie, kupiłem kilka żyletek oraz trochę kremów i pudru do twarzy w odcieniu, jakiego używała Hartley. Przed wpół do czwartej ruszyłem w kierunku kościoła. Robiło mi się słabo, ogarniały mnie na zmianę niepokój i nadzieja, myślałem, że zaraz zwymiotuję albo zemdleję. Taksówka już czekała. Kierowca powiedział, że przyjechał wcześniej, bo i tak nie miał nic innego do roboty. Kazałem mu czekać, aż przyjdę. – Trzy godziny? – roześmiał się. – Jak będzie potrzeba – odpowiedziałem. Wszedłem na dziedziniec kościelny i popatrzyłem na grób Niemego. Przypomniało mi się, że miałem go pokazać Tytusowi. Wszedłem do kościoła i zasapany usiadłem w ławce. Nagle uświadomiłem sobie, że się spóźnię, więc wybiegłem z kościoła i ruszyłem szybko na wzgórze. Było ciepło, ale od morza wiał wiatr. Kiedy doszedłem do „Nibletts”, przystanąłem, przytrzymując się niebieskiej furtki o skomplikowanej zasuwie, żeby trochę odetchnąć. Ogromne jaskrawe róże we wszystkich możliwych kolorach migały mi w słońcu. Uświadomiłem sobie, że trzymam walizeczkę, którą miałem zamiar zostawić w taksówce, a także papierową torbę z kosmetykami dla Hartley, którą, miałem włożyć do walizki. I nagle usłyszałem coś tak strasznego, tak okropnego, że dosłownie krew zastygła mi w żyłach i z wrażenia zabrakło mi tchu. W bungalowie na dwóch fletach, dyszkantowym i altowym, grano unisono Zielone rękawy. Nie chodziło jedynie o to, że taki duet był ostatnią rzeczą, jaką spodziewałem się teraz usłyszeć. Ta melodia była w dawnych czasach dla Hartley i dla mnie sygnałem dźwiękowym. Miałem flet i pracowicie ją wygrywałem. Często brzdąkaliśmy także tę melodię na starym pianinie u rodziców Hartley. Śpiewaliśmy ją sobie nawzajem. Była to nasza melodia przewodnia, nasza pieśń miłosna. Gdybym usłyszał ją teraz, odtwarzaną na jednym flecie, uznałbym to natychmiast za jakieś sekretne posłanie nadziei. Ale na dwóch fletach?... Czyżby chodziło o zamierzoną obrazę, celową profanację przeszłości? Nie. Ona po prostu zapomniała. Wszystko to przemknęło mi przez głowę w ciągu tych kilku sekund, które zajęło mi otworzenie furtki. Wolno szedłem ścieżką. Muzyka ucichła. Pies zaczął ujadać histerycznie. Kiedy znalazłem się przed drzwiami, już się opanowałem i uspokoiłem. Świętokradztwo owo nie oznaczało nic. Może Ben lubił tę pieśń i Hartley nie mogła nic na to poradzić? Ta gra na flecie nie miała żadnego znaczenia. Jeśliby Hartley zamierzała uciec, starałaby się właśnie zachowywać jak zwykle. A może ta melodia to jednak jakiś sygnał dla mnie? Teraz już wiedziałem, że Hartley nie jest sama w domu. Nacisnąłem dzwonek, całkiem zbytecznie. Pies zresztą tak strasznie szczekał, że zagłuszył jego dźwięk. Hartley otworzyła drzwi. Odrzuciła głowę do tyłu w sposób, który dodawał jej dumy, ale prawdopodobnie była tylko podekscytowana. Wpatrywała się we mnie bez uśmiechu, z ustami rozchylonymi. Ja także wlepiłem w nią wzrok; czułem, że twarz mi płonie, a oczy stały się okrągłe jak spodki. Udało mi się dostrzec Bena stojącego w otwartych drzwiach saloniku. Nawet jeśli zamierzałem Hartley coś ukradkiem powiedzieć, w tej chwili stało się to niemożliwe. Oboje byliśmy jak sparaliżowani. Pies, biało-czarny szczeniak rasy collie o długim pysku, stał teraz u nóg Hartley, bez przerwy szczekając. – Dzień dobry – powiedziałem, próbując przekrzyczeć ten harmider. – To miło, że przyszedłeś – odpowiedziała Hartley. Wszedłem do środka. Woń róż, które stały w kilku wazonach, nawet w przedpokoju, mieszała się z zatęchłym słodkawym fetorem wnętrza tego domu, przypominającym zapach pokoju bardzo starej kobiety. – Cicho bądź! – krzyknęła Hartley do psa. Collie przestał ujadać w wybranym przez siebie momencie i zaczął mnie obwąchiwać, merdając ogonem. – Proszę wejść – zawołał Ben z saloniku. Wszedłem. Przez duże okno widać było porośnięty trawą stok wzgórza, a w dole błękitne morze przesłonięte mgiełką. Nigdy jeszcze tak piękny widok nie wydawał mi się tak złowieszczy. Na szerokim białym parapecie, obok lornetki polowej leżały dwa flety. – Siadaj – zapraszała Hartley. Zauważyłem, że wygląda dzisiaj niemal elegancko. Włosy miała ufryzowane i natapirowane, włożyła prostą, zwykłą, niebieską sukienkę bez rękawów na bluzkę w niebiesko- białe paski. Wyglądała młodziej i zdrowiej. – Gdzie chcesz usiąść, tu czy tam? – zapytała. Usiadłem na niskim fotelu o drewnianych poręczach, unikając tego baryłkowatego fotela, na który zostałem wpakowany poprzednim razem. Starannie przygotowany podwieczorek ustawiono na małym okrągłym stoliku i na tacy na nóżkach – chleb, masło, placuszki z jęczmiennej mąki, dżem, różne rodzaje kanapek i tort lodowy. – Zaparzę herbatę – powiedziała Hartley i znikła w kuchni, zostawiając mnie sam na sam z Benem. Ben wciąż jeszcze stał. Zajęty był psem. – Ciapa – zawołał. Tak się widocznie zwał pies. – Ciapa, chodź tutaj! Dobry piesek. No, a teraz usiądź. Siadaj! – krzyknął. Ciapa usiadł. Ben także. Hartley tymczasem wróciła z herbatą. Ciapa podniósł się znowu. – Niech trochę naciągnie – powiedział Ben. Hartley potrząsnęła imbrykiem i zapewniła: – Już wystarczy. Mleko? Cukier? – zwróciła się do mnie. – Tak, proszę o jedno i drugie. – Nie masz nic przeciwko temu, że najpierw doleję mleka? Kanapkę? A może wolisz coś z dżemem? Ciasto domowej roboty, ale nie mojej, niestety – dodała, nalewając herbatę. – Dziękuję. Poproszę o kanapkę. Bardzo mi się podoba widok z tego okna. – Uwagę tę wypowiedziałem całkiem automatycznie. Byłem prawie nieprzytomny z podniecenia. – Tak, jest wspaniały – powiedział Ben i powtórzył jeszcze raz: – Wspaniały. – Po czym do Ciapy: – Siadaj. Dobry piesek. – Dał mu kawałek kanapki. – Rozpuszczasz go – zauważyła Hartley. – To jest pies z „Amorne Farm”, prawda? – zapytałem. Automatyczny mechanizm w moim mózgu pracował nadal. Potem zastanawiałem się, czy miałem o tym wiedzieć. Doszedłem do wniosku, że to nie ma żadnego znaczenia. – Tak, mają tam hodowlę. To dobre, poczciwe psiaki te walijskie collie. Ale ten z nikim się nie zaprzyjaźnił, nie lubi nawet owiec. Prawda, Ciapa? Nie będziesz tracił czasu na uganianie się za tymi głupimi owcami, prawda, piesku? Ciapa znowu poderwał się na nogi i zaczął merdać ogonem. Postawiłem walizkę na podłodze obok siebie, a na niej położyłem papierową torbę z kosmetykami Hartley i moimi żyletkami. Po chwili odstawiłem filiżankę, otworzyłem walizkę, włożyłem papierową torbę do środka i zamknąłem walizkę z powrotem. Bałem się, żeby Ben nie dostrzegł albo nie domyślił się, co jest w tej torbie. Ben i Hartley obserwowali mnie bacznie. – Cieszę się, że poznałem pańskiego brata, tego wojskowego – powiedział Ben. Hartley nie mogła chyba omawiać z Benem szczegółów mojej sytuacji rodzinnej. Potwory nie mają rodziny. – To mój kuzyn. – Ach tak? Gdzie on służył? – W Królewskim Korpusie Strzeleckim. – W „Zielonych Kurtkach”. – Właśnie miałem na myśli „Zielone Kurtki”. – Czy on nadal mieszka u pana? – Nie. Wrócił do Londynu. – Żałuję, że nie zostałem w wojsku. – Może byłoby to nudne w czasie pokoju – wtrąciła Hartley. – Żałuję, że nie zostałem zawodowym żołnierzem – powtórzył Ben. – W wojsku naprawdę poznaje się ludzi. Człowiek staje się znany. Ale przyjemnie być też w domu. – Bardzo przyjemnie. – A jak tam pański domek? – Dach przecieka. – Porządnie lało, prawda? – Weź jeszcze kanapkę – zapraszała Hartley. – O, nie zjadłeś jeszcze tamtej! Zacisnąłem kurczowo palce na kanapce; zgniotłem ją tak, że kawałek ogórka spadł na podłogę. Zacząłem wpychać kanapkę do kieszeni. – Tak mi przykro – zacząłem – tak mi przy kro... z powodu... – Z powodu Tytusa – dokończył Ben. – Tak, nam także. – Umilkł na chwilę, po czym dodał: – No cóż, to był jeden z tych tragicznych wypadków... – To był tragiczny wypadek – powiedziała Hartley takim tonem, jakby to miało być coś w rodzaju ostatecznego opisu wydarzenia. Ja zaś po desperacku brnąłem dalej, chciałem wciągnąć wszystkich w jakiś wspólny prąd uczuć, chciałem zatrzymać tę konwencjonalną machinę okropnej, nieszczerej, uprzejmej rozmowy. Ale nie mogłem znaleźć odpowiednich słów. – Czuję, że to była moja wina – oświadczyłem – i nie mogę... nigdy nie... – To nie była twoja wina – przerwała mi Hartley. – Oczywiście, że to nie pana wina – potwierdził Ben autorytatywnie. – Prawdopodobnie on sam był temu winien. – Nie mogę tego przeboleć, nie mogę w to uwierzyć, ja... – Musimy to przeboleć i musimy w to uwierzyć – powiedziała Hartley. – Trudno, stało się. Na nic się zda roztrząsanie tego bez końca. – Tak, na nic się zda roztrząsanie tego – potwierdził Ben. – Tak samo jak na wojnie. Coś się stanie, a człowiek przechodzi nad tym do porządku. Musi się, no nie? Hartley siedziała z rękami złożonymi na kolanach. Mówiąc, nie patrzyła na mnie. Machinalnie przesuwała dłonią po swoich miękkich włosach. Nie umalowała dziś ust, na jej opalonej twarzy nie dostrzegłem ani śladu makijażu. Odpięła kołnierzyk bluzki w prążki, widziałem jej opaloną szyję i obojczyki. Wyglądała jakoś lepiej, czyściej, wydawała mi się bardziej zadbana niż kiedykolwiek od czasu naszego spotkania. Ben także wyglądał niemal kwitnąco. Miał na sobie czystą koszulę w szerokie paski i dobrany do niej krawat, luźną brązową letnią marynarkę i nieco jaśniejsze brązowe spodnie, a na nogach białe płócienne pantofle, które sprawiały wrażenie nowych. Opięty koszulą brzuch sterczał swobodnie nad ciasno zapiętym skórzanym paskiem. Krótko, po uczniowsku, ostrzyżone włosy były gładko zaczesane. Na starannie ogolonej twarzy malował się dziwny wyraz: jakby spokoju i dystansu. Powieki miał półprzymknięte, krótka górna warga była napięta i podsunięta do góry. Ben wyglądał jak człowiek zrównoważony, ale niezadowolony. On także nie patrzył na mnie. Podczas wstępnej wymiany zdań zjadł kilka kanapek. – Chyba tak – odpowiedziałem na zadane przez Bena pytanie. – Dam ci serwetkę – odezwała się Hartley – całe ręce masz lepkie. – Wyjęła z szuflady papierowe serwetki i podała mi jedną. – Czy ma pan zamiar spędzić tu zimę? – zapytał Ben. Rozmowę na temat Tytusa najwyraźniej uznali za zakończoną. Nie mogłem mieć im tego za złe. Dlaczego mieliby wyjawiać mi swoje uczucia? Muszą się jakoś sami otrząsnąć z bólu po śmierci chłopca. Odetchnęli z ulgą, bo wspomnieliśmy już o Tytusie, i teraz mogliśmy przejść do innych spraw. Może po to mnie właśnie do siebie zaprosili? – Tak, mieszkam tu stale. – Sądziłem, że pan wyjedzie na zimę do Francji albo na Maderę, albo jeszcze gdzie indziej, tak jak to robią ludzie bogaci. – Na pewno nie. Zresztą ja nie jestem bogaty. – Mogę pana zapewnić, że tutaj jest cholernie zimno, powiadam panu. – Popatrz na niego! Spójrz, jak on siedzi! – zawołała Hartley, wskazując na Ciapę, który podwinął przednie łapy, a tylne wyciągnął na całą długość, i patrzył do góry, zadowolony z siebie. – Zabawne z ciebie psisko, naprawdę – powiedział Ben. Pies pomachał ogonem, jak gdyby mu przytakiwał. – Czy masz zamiar sprawić sobie psa? – zapytała Hartley. – Chyba nie. – Kotoman z pana? – Słucham? – Kotoman? – Czy ja wiem... Chyba nie. – Taki kłopot z tą kwarantanną – westchnął Ben. – Tutaj u nas to trwa sześć miesięcy. – Jaką kwarantanną? – zapytałem. – Bo widzi pan – zaczął Ben. – My wyjeżdżamy do Australii. Skończą się dla nas angielskie zimy. Kiedy braliśmy Ciapę, nie wiedzieliśmy, że kwarantanna trwa tak długo. Ale nie możemy cię zostawić, prawda, piesku? – Powiedział pan... do Australii? Na stałe? – Tak. Zerknąłem na Hartley. Patrzyła na mnie spokojnie szeroko otwartymi fiołkowymi oczami. Uśmiechała się jakoś dziwnie. Nagle wstała, wzięła imbryk i wyszła do kuchni. – Do Australii? – powtórzyłem pytanie. – Nie rozumiem, dlaczego wszyscy tam nie wyjadą. Łagodny klimat, tańsze żarcie, tańsze mieszkanie. Boże, jak ja bym chciał być znów młody. Miałbym tam lepszy start. – Ben może otrzymywać swoją rentę w Australii – wyjaśniła Hartley, wracając z kuchni z imbrykiem świeżej herbaty. – Był pan tam kiedy? – zapytał Ben. – Owszem – odparłem. – Kilka razy. To cudowny kraj. – Port w Sydney. Opera w Sydney. Tanie wino, kangury, niedźwiadki koala, to wszystko. Nie mogę się już doczekać. – Kiedy państwo wyjeżdżacie? – zapytałem, patrząc na Hartley, która nalewała właśnie herbatę do filiżanki męża. – Och, jeszcze nie tak zaraz, za jakieś pięć, sześć tygodni. Trzeba jeszcze załatwić mnóstwo rzeczy, odwiedzić moją siostrę itede. Planowaliśmy ten wyjazd już od dawna, ale teraz, kiedy chłopiec nie żyje, będzie nam łatwiej wyjechać. – A więc... od dawna planujecie ten wyjazd? – Starałem się pochwycić spojrzenie Hartley. – Takiej decyzji nie podejmuje się przecież z dnia na dzień. Nie wiedziałem, że zamierzacie stąd wyjechać... Trochę mnie dziwi, że nie wspomniałaś mi o tym – zwróciłem się do Hartley. – Trudno mi było wprost w to uwierzyć – odparła z uśmiechem. – Wydawało mi się, że to sen. – Uwierzysz, jak zobaczysz tę operę. Uśmiechnięta niczym wielka muszla na błękitnej wodzie. Skoro wyjeżdżają za pięć, sześć tygodni, to „australijski” plan na pewno nie narodził się po moim ostatnim spotkaniu z Hartley. Dlaczego mi o nim nie wspomniała? To niesłychane, żeby mi czegoś takiego nie powiedzieć! Może nie przypuszczała, że to dojdzie do skutku? A może nie powiedziała, bo sądziła, że zdecyduje się czmychnąć przedtem ze mną? Wtedy właśnie tak by postąpiła, nic by mi nie powiedziała. Wpatrywałem się w nią teraz bez przerwy, ale ona, uśmiechnąwszy się jakoś dziwnie, odwróciła wzrok. – Czy sądzisz, że Ciapa pozna nas po tak długiej kwarantannie? – zapytała Bena. – Jasne, że tak. Nie poznasz nas, Ciapa? No, jak? – Może jeszcze herbaty? – zwróciła się do mnie Hartley. – Poczęstuj się placuszkiem. A może ciasta? Łyknąłem resztę herbaty i podałem jej filiżankę. Zjadłem kawałek zgniecionej kanapki, której nie udało mi się wcisnąć do kieszeni. Czułem się kompletnie zdezorientowany, całkiem zagubiony, jak człowiek w obcym kraju, który stał się ofiarą jakiejś powoli tworzonej, niezgłębionej zagadki. Nic nie rozumiałem. – Widzę, że pan się także gdzieś wybiera – powiedział Ben, wskazując na moją walizkę. – Och... po prostu na jeden wieczór do Londynu... zaraz wracam... i będę tutaj... – Nie znoszę Londynu – oświadczył Ben. – Ten hałas, te tłumy ludzi... ci cholerni cudzoziemcy, którzy przyjeżdżają zwędzić to i owo w sklepach. – Tak, o tej porze roku Londyn roi się od turystów. Dopiłem herbatę. – No cóż – rzekł Ben tonem, który jasno wskazywał, że moja wizyta dobiegła końca. – Może się zobaczymy jeszcze przed wyjazdem? Jeśli nie, to cześć! – Och, jestem pewien, że jeszcze się zobaczymy – powiedziałem. – Już jutro wracam. Będę cały czas w domu, nigdzie nie wyjeżdżam. Ale teraz muszę już iść. Dziękuję za gościnę. Wstałem. Głupi Ciapa od razu zaczął szczekać. Uniosłem dłoń do góry w pożegnalnym geście, wziąłem swoją walizkę i ruszyłem do drzwi. Hartley szła za mną. Ben krzyknął na Ciapę i zamknął drzwi od saloniku, żeby pies nie wybiegł za nami. Przez kilka sekund byliśmy z Hartley sami przy frontowych drzwiach. – Hartley, ty nie wyjeżdżasz do Australii, prawda? – szepnąłem. Głośne szczekanie psa zagłuszyło moje słowa. Potrząsnęła głową, otworzyła usta i machnęła ręką, pokazując, że nie sposób rozmawiać w tym zgiełku. – Hartley, ty nie możesz wyjechać. Ucieknij ze mną teraz. Taksówka czeka u stóp wzgórza. Chodź, teraz uciekaj, uciekaj ze mną, wyjedziemy do Londynu, dokądkolwiek zechcesz... posłuchaj, napisałem do ciebie ten list, wszystko ci w nim wytłumaczyłem. – Byłem tak zdenerwowany, że nie wiedziałem, co robię. Wyjąłem z kieszeni list, ten list o „spokojnym życiu”, i wsunąłem go do kieszonki w niebieskiej sukience Hartley. Ben uchylił drzwi od saloniku i wśliznął się do przedpokoju. Ciapa nadal szczekał, słyszałem, jak drapie pazurami drzwi od wewnątrz. Ben rzucił na nas okiem i wszedł do kuchni, zostawiając drzwi otwarte. Cofnąłem się o krok, chwyciłem Hartley za gołe ramię, próbowałem pociągnąć ją za sobą. Rękawy bluzki miała podwinięte, ramię było miękkie i ciepłe, jak ramię młodej dziewczyny. Ono się jeszcze nie zestarzało. Staliśmy teraz oboje tuż za drzwiami. – Hartley, kochanie, najdroższa moja, jedyna, chodź ze mną, teraz, teraz. Zbiegniemy ze wzgórza, wsiądziemy do taksówki. Potrząsnęła przecząco głową i uwolniła swoje ramię. Szepnęła coś, co zabrzmiało jak: „Nie mogę”. Ten cholerny pies nadal szczekał. – Nie pojedziesz do Australii. Ja ci nie pozwolę. Niech on sobie jedzie, a ty zostań. Słuchaj, taksówka czeka na dole, koło kościoła. Zaczekam na ciebie w kościele. Będę czekał godzinę, dwie, wymyśl jakiś pretekst i przyjdź. Wyjedziemy natychmiast. Nie zawracaj sobie głowy pakowaniem, tylko przyjdź, Hartley, nie zostawaj tu z tym człowiekiem. Wybierz szczęście, wróć do mnie. – Znowu chwyciłem ją za ramię. Popatrzyła na mnie tak, jakby miała się rozpłakać, ale oczy miała suche. Zrobiła krok do tyłu. Puściłem jej ramię. – Hartley, powiedz coś... Powiedziała tak cicho, że prawie jej nie słyszałem: – Nie zrozumiałeś... – Hartley, kochanie, przyjdź do mnie, będę na ciebie czekał, będę czekał dwie godziny w kościele. Albo jutro. Nigdzie nie wyjeżdżam, będę w domu. Kochasz mnie, przyszłaś do mnie wtedy w nocy, mówiłaś mi o wszystkich tych sprawach. Musisz przyjść do mnie, jeszcze nie jest za późno, nigdy nie jest za późno... Blask słońca i te róże oślepiały mnie. Ben wrócił do sieni, widziałem go za głową Hartley, stał w kącie, w półmroku. Nagle twarz Hartley zmieniła się, stała się maską bólu, ale już po chwili nie wyrażała nic, absolutnie nic. A może tylko mi się wydawało, że przez chwilę wyglądała inaczej? Znów patrzyła przed siebie tymi swoimi dużymi, suchymi, nie widzącymi oczami. – No więc cześć! – zawołał głośno Ben, starając się przekrzyczeć ujadanie psa. Postąpiłem krok do tyłu, potem odwróciłem się i ruszyłem w kierunku furtki. Kiedy ją minąłem, obejrzałem się za siebie. Hartley i Ben stali na progu, machając mi na pożegnanie. Pomachałem im także i zacząłem schodzić ze wzgórza. Siedziałem w kościele więcej niż dwie godziny, ale Hartley nie przyszła. Zapłaciłem taksówkarzowi i wróciłem do domu. A więc miałem pięć tygodni czasu. Nie zostałem jeszcze pokonany. Cóż w końcu Hartley mogła mi powiedzieć, skoro Ben stał tuż za nią w kuchni i słuchał? Co ona właściwie mi powiedziała? Co ja mówiłem? Już mi się to zacierało w pamięci. W każdym razie ma mój list, on jej wszystko wyjaśni. Skupi jej całą uwagę. W jakim celu, u licha, zaprosili mnie na tę herbatę? Był to najwyraźniej pomysł Bena. Może on ma więcej rozsądku i jest bardziej subtelny, niż myślałem? Zainscenizował tę scenkę, żeby Hartley mogła się ze mną spokojnie zobaczyć po raz ostatni w jego obecności i pożegnać się, z godnością, na zawsze. Pomysł nawet inteligentny, można nawet powiedzieć, ludzki. A jednak niewłaściwy. To jasne, że Hartley nie chce jechać do Australii, że to plan Bena. Kiedy go powziął? Czy tego samego dnia, kiedy się dowiedział, że ja jestem w wiosce? Czy wcześniej? W każdym razie Hartley nie pojedzie. W ostatniej chwili wskoczy do łodzi ratunkowej. Zacząłem pić wieczorami. Minęły już cztery dni, a ja co wieczór się upijałem, winem oczywiście. Przesiadywałem do późna w kuchni z butelką trunku i rozmyślałem aż do chwili, gdy skończył się długi wieczór pełni lata i zrobiło się całkiem ciemno. Znów czekałem i rozmyślałem. Oczywiście, nic się nie wydarzyło, nikt nie zadzwonił, nie dostałem żadnego listu, nic. Byłem jednak pewny, że otrzymam jakiś znak. Od Hartley albo od Boga. Nadal było ciepło. Morze stało się znów fioletowe, rzucało błyski niczym klejnot inkrustowany rzędami szmaragdów. Pobłyskiwało ku mnie tak samo jak pierwszego dnia. Prawie nie było chmur, nad wodą leniwie płynęło kilka dużych chryzelefantynowych obłoków, sącząc światło. Wpatrywałem się w nie, dziwiąc się sam sobie, że z powodu opętania stałem się niezdolny do podziwiania otaczających mnie cudów natury. Jednakże uświadomienie sobie, jak dalece jestem na nie ślepy, nie poprawiło bynajmniej mojej percepcji. Niekiedy wypatrywałem fok, ale nie pojawiła się ani jedna. Nie miałem ochoty na kąpiel w morzu i zastanawiałem się, czy jeszcze kiedykolwiek będę pływać. Starałem się nie myśleć o Tytusie. Nie przychodziło mi to łatwo i może właśnie dlatego zacząłem pić. Uporczywie odsuwałem od siebie wspomnienia o nim albo starałem się umieścić go w innych sytuacjach i relacjach jako element różnych nadal żywych spraw. Małostkowo i niespokojnie odrzucałem od siebie myśl o tym chłopcu, ale miałem nadzieję, że jeśli tylko uda mi się trochę dłużej nie myśleć o nim, przekonam się, że ostatecznie dołączyłem do grona tych, którzy doszli do siebie po dniach żałoby. Miałem swoje własne kłopoty i musiałem jakoś przeżyć. To nie jest odpowiednia pora, żeby zaprzątać umysł poczuciem winy i zadręczać się rozpamiętywaniem tej straty. Więc nie myślałem o nim i o tym, że nie żyje. Wprawdzie czasem w mojej wyobraźni próbowała pojawić się jakaś szara ociekająca wodą postać, ale bezlitośnie i gwałtownie odsuwałem ją od siebie. Chwilami niemal ogarniał mnie lęk, jakby Tytus nadal gdzieś tu był; absorbował moje myśli, przyciągał moją uwagę, urażony, że go nie opłakuję. Wtedy szybko zaczynałem myśleć o czym innym, lecz ta ociekająca wodą postać wciąż jakoś stała mi przed oczami. Myślałem także o Jamesie i Lizzie. Które z nich podjęło decyzję, żeby mi wszystko powiedzieć, i dlaczego? Przypuszczam, że po spotkaniu z tym podłym Tobym Ellesmere nerwy Lizzie nie wytrzymały, głównie dlatego, że już wtedy chodziło o bardzo dużo. Pozwoliła, żeby owładnęła nią dawna miłość do mnie, bo miała powody, by myśleć, że zdobycz jest już zmęczona i bliska padnięcia. Lizzie była niecierpliwa i głodna miłości. Myślała pewnie, że już wkrótce powrócę do niej na dobre, i chciała być bezpieczna. Poczucie winy, niepokój, a także uczciwość skłoniły ją do podjęcia ryzyka i powiedzenia mi o wszystkim. Krążąc na długiej orbicie swego uczucia do mnie, znajdowała się chyba w owej chwili w punkcie najbliższym. Pragnęła w tym doniosłym momencie, który się zbliżał, być wolna od podejrzeń, oczyszczona przez to wyznanie, i wtedy nie pozostanie już nic, czego by się mogła obawiać. Pewnie się nie spodziewała, jak żrąco-palący jest ten jej związek z Jamesem. Ale on wiedział. Tylko że wtedy nie panował już nad sytuacją i musiał grać rolę dżentelmena, więc zaprzeczał, że to jej przyszedł do głowy pomysł powiedzenia mi o wszystkim (w co byłem skłonny uwierzyć), a kiedy doszło do tego, pozwolił Lizzie mówić. Tak, straszne bywają konsekwencje nacechowanego ostrożnością kłamstwa. Lizzie obawiała się powiedzieć mi o Jamesie, tak jak Hartley obawiała się powiedzieć o mnie. No cóż, wszystkie kobiety kłamią, taka już jest ich natura: Hartley, Lizzie, Rosina, Rita, Jeanne, Klementyna... Bóg jeden tylko wie, ile razy okłamała mnie Klementyna. Nigdy się tego nie dowiem. Wieczorami siadywałem w kuchni, w ciepłym letnim półmroku, i popijałem wino, aż zaczynało mi się kręcić w głowie; nie zapalałem lampy ani świec, butelka rysowała się na tle niewyraźnego prostokąta otwartych drzwi i nieba, które nigdy nie stawało się całkiem czarne. Myślałem o odległej przeszłości. Słyszałem głos nie Lizzie, lecz stryjenki Estelli, która śpiewała Róże Pikardii, wspominałem jej promienną obecność, a także radość i ból, doznawane kiedyś z jej przyczyny. Boże, jak szybko odchodzą na zawsze młodzi i piękni. Wspominałem także Hartley na rowerze, jej niewinną twarz, taką, jaka była dawniej, tak dziwnie podobną i niepodobną do jej zniszczonej teraz twarzy, poznaczonej śladami przebytych cierpień i grzechów popełnionych w ciągu tych wszystkich lat, kiedy ja znajdowałem się gdzie indziej – z Klementyną, z Rosiną, z Jeanne, z Fritziem. No cóż, kochanie, źle postąpiłaś, odpychając mnie od siebie, tak długo cię kochałem, taki byłem szczęśliwy, mogąc przebywać w twoim towarzystwie. Tak bardzo przez te wszystkie lata wierzyłem w dobroć Hartley, tak wiele w niej pokładałem nadziei. Ale czy naprawdę zawsze miłowałem ten wizerunek? Młodzi czasem też są bezwzględni, bo muszą przetrwać. I kiedy straciłem resztki nadziei, że Hartley powróci, że ją odnajdę, przez jakiś czas żyłem tą urazą, z ulgą myśląc: „A pal ją licho!” Przypomniałem sobie teraz, wydobyłem gdzieś z głębokich zakamarków mojej pamięci rozmowę, jaką miałem z Klementyną na temat Hartley. Tak, powiedziałem Klementynie o Hartley, a ona skwitowała to jednym zdaniem: „Odłóż ją do szafy ze starymi zabawkami, drogi chłopcze”. Mój Boże, słyszę jeszcze, jak wypowiada te słowa swym donośnym głosem, jak gdyby mówiła teraz, tutaj, w tym ciemnym pokoju. Na jakiś czas odłożyłem do szafy Hartley. I nigdy już potem nie rozmawiałem o niej z Klementyną. Byłby to nietakt, a Klementyna nie wybaczała nietaktów. Niewykluczone, że ona zapomniała o Hartley. Ja natomiast nie zapomniałem i Hartley zapadła w moje serce jak ziarno siewne, i wykiełkowała znowu oczyszczona, taka jak dawniej. Dopiero teraz uświadomiłem sobie, do jakiego stopnia ja sam stworzyłem taki właśnie wizerunek Hartley, a jednak nie potrafiłem się oprzeć uczuciu, że nie jest on całkiem wymyślony. Stanowił raczej jakby szczególne odzwierciedlenie prawdy, niemal kamień probierczy, jakby moja myśl mogła się przyoblec w ciało i jednocześnie być prawdą. I właśnie to moje ostateczne „Pal ją licho!” okazało się kłamstwem. Moja zadziwiająca, niemal obłąkana wierność stała się w końcu upragnioną nagrodą. Mijały lata, ja zaś wygładzałem zmarszczki na czole Hartley, rozpogadzałem jej śliczne oczy, a dręczący mnie tak długo niejasny wizerunek stał się znów miły i jaśniał pełnym blaskiem. Lecz co się stało teraz? Przywoływałem z pamięci tę dziwną scenę w „Nibletts”, kiedy jedliśmy w saloniku placuszki z jęczmiennej mąki i kanapki z ogórkiem, i lodowy tort, a Ben i Hartley wyglądali tak schludnie, tak dobrze. (Czy kiedy już pomachali mi na pożegnanie, Ben wrócił do saloniku i ukroił sobie duży kawał tortu?) Panował tam taki przejmujący dreszczem spokój. Zupełnie jak na obrazku malarza prymitywisty: szczęśliwa, cnotliwa para małżeńska w swoim ładnym małym domku z psem rasy collie. Uplastycznili się w mojej pamięci, podobnie jak sztuka uplastycznia swoje przedmioty, czyniąc je wyrazistszymi i bardziej wygładzonymi niż życie, a przez to bardziej realnymi. Ben i Hartley wyglądali lepiej, zdrowiej, byli jacyś przystojniejsi niż podczas mojej pierwszej wizyty. Dlaczego? Czemu zawdzięczali ten spokojny, zadowolony wygląd? Nasunęła mi się przerażająca odpowiedź: śmierci Tytusa. Przypomniałem sobie teraz, co Hartley powiedziała mi tego dnia, kiedy uciekła do mnie i przyznała się, że jest nieszczęśliwa, i taką obudziła we mnie nadzieję, że uda mi sieją uratować; tego dnia, który określiłem jako „dowód” jej miłości do mnie. Otóż powiedziała mi wtedy, że jest załamana, że coś w niej pękło, że zatraciła swoją tożsamość przez te wszystkie lata, kiedy była zmuszona trzymać stronę Bena i występować przeciwko Tytusowi. Zacząłem się wtedy zastanawiać, czy Hartley jest cierpiętnicą, czy też życiowym rozbitkiem. „Wszystko się rozpadło, czułam się jak człowiek, który jeszcze potrafi stać, ale wszystkie kości i stawy ma pogruchotane, przestał stanowić jedną całość, przestał już być istotą ludzką”. Może te okropne lata zniszczyły jej współczucie dla Tytusa? Zbyt wiele przez niego wycierpiała. Przypomniałem sobie, że powiedziała: „Czasem czułam, że on nas nienawidzi, niemal pragnęłam, żeby umarł”. Ciężar winy był zbyt wielki, by mogła go udźwignąć bez narastającego powoli głębokiego żalu. Tytus, to fatalne niemowlę, które sama niepotrzebnie wyszukała i przyniosła pewnego dnia do domu, zniszczył jej małżeństwo, zniszczył jej życie. Teraz zaś ten sam Tytus stał się jakby wybawcą; zniknął i zabrał ze sobą do grobu jej poczucie winy. Wyrzuty sumienia ją opuściły. Ben spokojnie odetchnie i ona także, powoli, ukradkiem, instynktownie odetchnie wraz z nim z ogromną ulgą. Po tym morderstwie oboje poczuli się lepiej. Teraz poczucie winy zacznie powoli słabnąć. Tak więc śmierć Tytusa stała się w pewnym stopniu zrządzeniem losu i w jakimś sensie to Ben naprawdę go zabił. Oczywiście, były to majaczenia pijanego, ale nie mogłem się oprzeć przekonaniu, że naprawdę dostrzegałem straszną ulgę, a także rezygnację w tym ich pogodzeniu się ze śmiercią Tytusa. Próbując widzieć to jako rzecz pasującą do modelu ich życia, jednocześnie w głębi duszy musiałem przyznać, że chcę w ten sposób ukradkiem osłabić własne poczucie winy i wyrzuty sumienia. Jak szybko tuszujemy koszmar śmierci i poniesionej straty, wykorzystując niemal każde możliwe wyjaśnienie, jak gdybyśmy musieli usprawiedliwić sam los, który nas tak ciężko doświadczył. Tę ucieczkę do Australii także mogłem teraz trzeźwo ocenić. Jak Hartley mogła zaakceptować plan wyjazdu wtedy, kiedy nie wiedziała, co się dzieje z Tytusem? Czy go w ogóle zaakceptowała? Pewnie nie. I chyba dlatego wydawał jej się „snem”. Jestem pewien, że nie powiedziała Tytusowi o zamierzonym wyjeździe do Australii podczas tej niewinnej krótkiej rozmowy, którą odbyła z nim w „Shruff End”. W końcu nie powiedziała także o nim mnie. To przemilczenie uznałem teraz za dobry omen. Nie wspomniała mi, ponieważ już wtedy zaczynała się krystalizować w jej głowie decyzja, żeby pozostać tutaj. Tytus powiedział o niej, że jest „fantastką”. I kiedy tak nad tym teraz rozmyślałem, zaczynałem dostrzegać w jej słowach coraz więcej fałszu. Jej konstrukcje myślowe pękały jak złamane kości, które nigdy się nie zrosną, złamane przez Bena, przez Tytusa. Hartley poczuła się zagubiona, nie wiedziała, gdzie szukać prawdy. Gdzież więc jest teraz ten mój ideał? Dziwne, lecz ona nadal była dla mnie źródłem światła, jak gdyby sama rzucała to światło na siebie. Mogłem to wszystko osiągnąć, mogłem z tego korzystać, bo bez względu na to, jaka Hartley jest, to ją właśnie kocham. Tak się zdarzyło, że tylko raz miałem okazję poznać i nauczyć się prawdziwej miłości i tylko jedną miałem nauczycielkę. Czasami ludzie całkiem nieświadomie przez całe lata są źródłem światła dla innych, nawet gdy ich własne życie toczy się odmiennymi, nieznanymi torami. Ale człowiek może się także stać potworem, rakiem w umyśle kogoś, o kim się prawie zapomniało albo nawet nigdy nie spotkało. Powiedział mi to kiedyś Peregrine. Przypuśćmy, że w końcu okaże się, iż taka miłość utraci swój obiekt. Czy może ona, cokolwiek się stanie, stracić go naprawdę? Czasami miłości nie może pokonać nawet śmierć, chociaż nam się wydaje, że wcale nie tak łatwo jest kochać zmarłego. Są jednak sytuacje i cierpienia, które pokonują miłość bardziej skutecznie. Czyż utraciłem Hartley bezpowrotnie przez jej zdradę i ucieczkę, które powinny zmienić moją miłość w nienawiść? Czy zacząłbym w niej widzieć zimną, pozbawioną serca, niegodziwą wiedźmę, czarownicę? Wiedziałem, że nigdy do tego nie dojdzie, i uważałem to za osiągnięcie, niemal za jakiś styl posiadania. Nawet psi ząb jarzy się światłem, jeśli naprawdę oddaje mu się cześć – jak powiedział kiedyś James. Moja miłość do Hartley jest niemal celem samym w sobie. Choćby nie wiem jak się starała wykręcić i wywinąć, i niezależnie od tego, co się stanie, teraz już mi nie umknie. Moje myśli nie zawsze były tak górnolotne. Czasami wspominałem Rosinę, a ona przywodziła mi znów na myśl Bena wyglądającego tak kwitnąco, jakby powiedział Fritzie, „całego w skowronkach”. Czy tylko dlatego, że przebolał już i pogodził się ze straszną śmiercią Tytusa, i uznał, że otworzyła mu drogę do wolności, i cieszył się z perspektywy oglądania opery odbijającej się w falach oceanu? Gdzie Rosina spędziła noc przed tym koszmarnym dniem, kiedy odwieźliśmy Hartley do „Nibletts”? Gilbert, jak sobie przypomniałem, mówił, że słyszał w bungalowie jakiś kobiecy głos, kiedy przyszedł tam z listem. Rosina odgrażała się, że „pocieszy” Bena. To mógł być jedynie złośliwy żart, ale z drugiej strony Rosina była capable de tout, zdolna do wszystkiego. Więc jeśli doszło do czegoś między nią i Benem, to mogło to być powodem jego niezadowolonej miny, a także bardziej liberalnego postępowania z Hartley. Może właśnie dlatego wyraził zgodę na moją wizytę i nie protestował, kiedy rozmawiałem przez minutę z Hartley na progu. Być może Rosina oddała Hartley przysługę, bo teraz Ben będzie musiał przed żoną coś ukrywać i będzie czuł się winny? A może skłoniła go do uświadomienia sobie, o ile bardziej mu odpowiada śmieszna stara żona niż ta pretensjonalna diwa ze świata rozrywki. Były to jednak ze wszech miar niesmaczne myśli. Ale kiedy człowieka trawią bardziej subtelne tęsknoty, takie wulgarne przypuszczenia przynoszą czasem ulgę. I nagle uświadomiłem sobie, że przecież Rosina mogła jeszcze nie wyjechać z hotelu „Pod Krukiem”. Mógłbym więc po prostu tam pójść i zapytać ją, czy spełniła swą pogróżkę. Nawet jeśli mnie okłamie, czegoś zdołam się jednak dowiedzieć. Oczywiście, niechętnie wychodziłem z domu, ponieważ lada chwila spodziewałem się Hartley albo jakiegoś znaku od niej. W końcu jednak postanowiłem zaryzykować. Zostawiłem na drzwiach kartkę: „H. Zaczekaj. Zaraz wracam”. Nie chciałem telefonować do hotelu, bo pragnąłem zaskoczyć Rosinę. Gdybym zadzwonił, Rosina miałaby dość czasu, żeby przygotować jakieś wymyślne kłamstewko. Ponadto liczyłem na to, że moja niespodziewana wizyta sprawi jej przyjemność, a ja znajdę w tym choć odrobinę pociechy. Bo muszę dodać, że pragnąłem uzyskać od Rosiny nie tylko interesujące mnie informacje, lecz także zaczerpnąć otuchy, jaką może zaoferować oddana kobieta, nawet jeśli jest ladacznicą. Poza tym sam spacer stanowił jakąś rozrywkę, jakieś zadanie. Bierne czekanie i rozmyślanie stawało się już chwilami trudne do zniesienia. Jeśli nie otrzymam od Hartley żadnego znaku, wkrótce znów zacznę działać. Tymczasem jednak wybadanie Rosiny mogło okazać się użyteczne. Dzień był pochmurny, ale ciepły. Lekki wietrzyk odrywał strzępy białej piany z grzyw drobnych fal w Zatoce Kruka. Morze, niespokojnie wzburzone, ciemnoniebieskie, miało ponury, zimny koloryt typowy dla północy, nawet w lecie przywodzący na myśl groźbę zimy. Niebo także wyglądało tak jak na północy: zimny jasny błękit przezierał gdzieniegdzie między zwartymi, bardzo białymi, szybko płynącymi chmurami. Słońce to wyglądało spoza nich, to znów się chowało, kiedy szedłem znajomą drogą. Duże okrągłe głazy Zatoki Kruka nabierały zaskakująco różnorodnych groteskowych kształtów, pocętkowane cieniem, upstrzone plamami starych wodorostów i oczkami świecącej żółci lichenów, po czym znowu je traciły, kiedy słońce kryło się za chmury. Dotarłem do hotelu. Nie zajrzałem tam od dnia, kiedy mnie wyproszono z jadalni, gdyż byłem bez krawata. Promienie słońca wpadały do wesołego, wygodnie umeblowanego frontowego westybulu, kiedy tam wszedłem. Pomyślałem sobie: jak tu czysto, porządnie i przyjemnie w porównaniu z tym moim paskudnym, brudnym i nędznym domkiem, którego nie miałem już ochoty upiększać. Stały tu fotele pokryte jasnym perkalem, a w dużym wazonie bukiet z dzikiego budlejnika, fuksji, wierzbówki i bladofioletowych malw, które rosły między skałami. Wyszedł mi na spotkanie portier i zapytał, tym razem bez drwiącego uśmieszku, czego sobie życzę. Miałem na sobie nieco podwinięte brudne bawełniane spodnie i luźną niebieską koszulę. Ale to widocznie było jeszcze do przyjęcia o tak wczesnej porze, nawet przy tych perkalowych fotelach. – Przepraszam, czy panna Vamburgh jest jeszcze w hotelu? – zapytałem. Portier obrzucił mnie nieco zdziwionym spojrzeniem i odparł: – Państwo Arbelow są w saloniku. O Boże! Podszedłem do drzwi, które mi wskazał. Duży salonik z imponującym widokiem na zatokę był pusty, jedynie przy oknie siedziały dwie osoby. Odwróciły się, jak tylko wszedłem. – Charles! – Ależ to nasze kochane dziwadło! Charles, staruszku, spodziewaliśmy się właśnie, że przyjdziesz, prawda, Rosę? Dwie zwrócone ku mnie twarze promieniały rozbawieniem i złośliwością. – Cześć! – powitałem ich. – Jak to miło widzieć was znów razem. Czy mogę wam postawić drinka? – O nie! – zawołał Peregrine. – To my stawiamy coś do picia. Kelner! Kelner! Poproszę o butelkę tego szampana, którego piliśmy wczoraj, i trzy kieliszki. – Czy byłeś już w Londynie? – zapytałem Peregrine’a. – Czy też przyjechałeś prosto tutaj? – Nie byłem w Londynie. Zatrzymałem się tu, żeby utopić w jakimś trunku swój smutek, i zastałem tę kosooką sukę. – I padliście sobie w ramiona. – Nie tak od razu – uśmiechnęła się Rosina. – Najpierw się zdrowo posprzeczaliśmy. Peregrine zachowywał się dość czupurnie. Zdaje się, że najbardziej go zirytowała ta stłuczona szyba w samochodzie. – Ta szyba mnie okropnie wkurzyła – przyznał Peregrine. – Ale to było symboliczne. Dziękuję – zwrócił się do kelnera. – Daj, ja otworzę – zawołała Rosina. Uwielbiam otwierać butelki z szampanem. – Korek wystrzelił, zapienił się złocisty płyn. – Charles! – Dziękuję! Zdrowie państwa Arbelow! – Właściwie trudno nam w to uwierzyć – stwierdziła Rosina. – Jesteśmy szczęśliwi. W każdym razie ja jestem szczęśliwa. A ty, Peregrine? – Nie znałem dotychczas tego uczucia, nie popełnię chyba jednak omyłki, jeśli je zidentyfikuję jako szczęście. Charles, wszystkiego najlepszego. Czy twój kuzyn, ten makabryczny wojak, jest tu jeszcze gdzieś w pobliżu? – Nie, wyjechał. – A więc oddajesz się marzeniom przy boku zawsze wiernej Lizzie? – Nie. Ona też wyjechała. – Jesteś zupełnie sam? – dopytywała się Rosina. – A co z Brodatą Damą? – Och, oni stąd wyjeżdżają. Zresztą dałem sobie spokój z Brodatą Damą. To było krótkotrwałe zaćmienie umysłu. – Wszyscy podzielali tę opinię – uśmiechnął się Peregrine. – Gratulujemy ci. – Wracacie do Londynu? – Jutro. Chociaż jest tu ślicznie, a kuchnia też znakomita. Dostałem jakąś robotę w telewizji. Może chcesz się z nami zabrać? – Nie, dziękuję. Czy naprawdę macie zamiar połączyć się znów? – Tak – potwierdziła Rosina. – Wszystko wróciło na swoje miejsce. Nie rozeszliśmy się właściwie nigdy, więc teraz nie będziemy musieli do siebie wracać. To przecież proste. Charles, czy wiesz, co mi uświadomiło prawdę? – Co? – To, że Peregrine chciał cię zamordować. – No, no, tylko próbował – sprostował Peregrine. – Muszę być skromny! – Dlaczego sprawiło ci to taką radość? – Och, sama nie wiem. Ale to było takie cudowne. W końcu zasługiwałeś na to. Już chociażby za zło, które wyrządziłeś nam dwojgu. – Nie mówmy już o tym – przerwałem jej. – Och, nie martw się, nie będziemy wyliczać twoich grzechów, zbyt nam wesoło. Ale w zepchnięciu cię przez Peregrine’a do dziury było coś fajnego, coś z wyczynu sportowego. Właściwie nigdy nie mogłam się pogodzić z tym, że on ci wszystko wybaczył. Żałowałam, że się nie utopiłeś, to by było bardziej estetyczne. – Nie mam pojęcia, dlaczego nie utonąłeś – zastanawiał się Peregrine. – To był taki malowniczy akt przemocy! – egzaltowała się Rosina. – Podobają mi się gwałtowni mężczyźni, trochę brutalni, ale w jakiś szczery, uczciwy sposób. Straszny oszust z ciebie, Charles, w gruncie rzeczy jesteś mięczak. Nie pojmuję, dlaczego się tak do ciebie przywiązałam. Wiesz, wydaje mi się, że ludzi fascynowało twoje złudne przekonanie o własnej sile, nie twój osobisty urok. Padliśmy po prostu ofiarą twojej próżności. Jako mężczyzna jesteś mięczakiem, Charles, dopiero teraz to zrozumiałam. – Lubię być miły i miękki, jak zabawka z gumy. Czy macie doprawdy zamiar znów się pobrać? Chyba nie posuniecie się tak daleko? O ile pamiętam, mówiłeś Peregrine, że małżeństwo to piekło, że to pranie mózgu. – Nie wtedy, kiedy się człowiek żeni po raz drugi z tą samą kobietą. Wszyscy powinni tak postępować. – A co z Pamelą? – Och, nie słyszałeś? Pamela wyjechała z Markusem Hentym. Wiesz, on jest teraz ziemianinem. Życie w wiejskim dworku powinno Pameli bardzo odpowiadać. – Chyba więc zagarnę Peregrine’a, zanim zacznie się przystawiać do Angie! O Boże! – zawołał Peregrine i oboje zaczęli się śmiać jak szaleni. Duża, pomarszczona twarz Perry’ego zaczerwieniła się od słońca i wypitego szampana. Rosina, swoim zwyczajem, przysiadła na poręczy fotela i wymachiwała długimi, gołymi nogami. Biała sukienka podjechała jej do góry. Pochylała się nad Perrym i pocierała nosem o jego włosy. Oboje mrugnęli do mnie porozumiewawczo, potem popatrzyli na siebie nawzajem i znów ryknęli śmiechem. – Myślę, że dla Peregrine’a także znajdzie się rola w Odysei, którą ma kręcić Fritzie – zauważyłem. – Mógłby zagrać starego psa. – Och, to już nieaktualne – powiedziała Rosina. – Czyżby Fritzie się rozmyślił? – Nie, to ja się rozmyśliłam. – Wyjeżdżamy do Irlandii – wyjaśnił Peregrine. – Do Irlandii? – Tak. Do Londonderry. Mamy dosyć przedsiębiorstw rozrywkowych na West Endzie. Zamierzamy przybliżyć teatr do mas. – O Boże! – westchnąłem. – Nie kpij, Charles. To będzie początek czegoś wielkiego... – A więc rezygnujesz z roli Kalipso, Rosino? – Tak. – Zaimponowałaś mi. Nareszcie. – Początek czegoś wielkiego – powtórzył Peregrine. – Będziemy sami pisać sztuki i angażować do nich miejscową ludność. Irlandczycy są aktorami z urodzenia. W Londonderry jest sympatyczny teatrzyk, trochę tylko uszkodzony przez bombę... – Ja nie kpię – powiedziałem. – Uważam, że jesteście wspaniali. Oboje. Życzę wam powodzenia. Nie, dziękuję, nie będę pił więcej szampana. Już uderzył mi do głowy. – Charles nigdy nie miał mocnej głowy – stwierdził Peregrine, dolewając sobie jeszcze trochę. – Mam nadzieję, że nie uważacie mnie już za potwora? – spytałem. – Nie – odparł Peregrine. – Zabiłem tego potwora, kiedy cię zepchnąłem do morza. Cieszę się, że wyszedłeś cało, naprawdę. Wszystko dobre, co się dobrze kończy. – No tak, tylko kiedy to się skończy? Muszę już iść. Dziękuję za szampitra. – Odprowadzę cię do wyjścia. – Rosina zeskoczyła z poręczy fotela, zasalutowała Peregrine’owi i podążyła za mną. Sukienka, którą miała na sobie, przypominała luźną szatę prorokini; uszyta z bardzo cienkiej tkaniny właściwie unosiła się wokół niej w powietrzu. Rosina wyciągnęła ręce, przyklepała ją, po czym obciągnęła, żeby przylegała do ciała. Wyszliśmy przed hotel i staliśmy przez chwilę w słońcu na kamienistym poboczu drogi. Rosina była boso. – A więc uważasz, że to się jakoś ułoży? Mam na myśli ciebie i Peregrine’a. – Nie rozumiem, czemu miałoby się nie ułożyć – odparła. – Nigdy nie mieliśmy w stosunku do siebie poważniejszych zarzutów, poza tym, że byliśmy o siebie zazdrośni. – To bardzo poważny zarzut. I dość powszechny. – No cóż, zazdrość jest dowodem miłości. Peregrine szalał z powodu ciebie. Potem ożenił się z tą Pam po prostu dlatego, żeby zrobić mi na złość. Wiesz, okropnie mnie irytowało, że Peregrine zachowywał się tak biernie, kiedy sprzątnąłeś mu mnie. Zawsze marzyłam o tym, żeby o mnie walczył. – Kompleks Heleny trojańskiej. Dosyć często spotykany. – A kiedy usłyszałam, że cię zabił... – Chwalił się tym? – Naturalnie... – No cóż, życzę ci szczęścia. Powiedz mi, Rosino, czy tego dnia, kiedy odeszłaś i zapowiedziałaś, że idziesz zobaczyć się z Benem, poszłaś do niego? Rosina przyjrzała mi się bacznie swymi kosymi oczami, zachichotała i obciągnęła sukienkę na biodrach. – Tak. – I co się wydarzyło? – Och, nic się n i e wydarzyło. Odbyliśmy przerażającą rozmowę. – Ja bym to jednak nazwał wydarzeniem! O czym? Charles, zadajesz zbyt wiele pytań – uśmiechnęła się Rosina. – I chcesz otrzymać coś za nic. Zawsze taki byłeś. Ale mogę cię zapewnić co do jednego: twoja Brodata Dama jest szczęściarą. Ten facet jest niezwykle atrakcyjny. – Och! – Machnąłem ręką i odwróciłem się. Wiele bym dał za to, by usłyszeć tę przerażającą rozmowę nagraną na taśmę. Jeśli istotnie się odbyła. I nagle po raz pierwszy zacząłem się zastanawiać, czy o tym, że Ben i Hartley zeszli się ze sobą, nie zadecydował pociąg seksualny. – Charles! – Rosina pobiegła kawałek drogi za mną, stąpając po skraju trawy bosymi stopami. Sukienka powiewała wokół niej. Zaczekałem na nią. – Charles, kochany, powiedz mi, muszę to wiedzieć. Czy przyszedłeś tu dzisiaj, żeby zaoferować mi siebie? – Zadajesz zbyt wiele pytań. – Uśmiechnąłem się lekko. Słyszałem jej wesoły śmiech, kiedy odchodziłem. Pomyślałem, że wykazała naprawdę zdrowy rozsądek, rezygnując z tej roli filmowej. Tego wieczoru nadciągnęły chmury, słońce się skryło i zaczęło padać. Zwariowana angielska aura, która dotychczas w znośny sposób imitowała czerwiec, teraz zdecydowała się wystąpić w roli marca. Zimny wiatr wiał znad morza, niosąc ze sobą w gwałtownych porywach deszcz, który bębnił w tylne okna, jakby ktoś rzucał w nie kamykami. W całym domu coś trzeszczało, stukało, koraliki zasłony jakby rozmawiały ze sobą, poruszane nagłymi podmuchami. Szukałem swojego irlandzkiego swetra i w końcu znalazłem go między pościelą i poduszkami nadal porozkładanymi na podłodze w bibliotece. Próbowałem rozpalić ogień w „czerwonym pokoiku”, ale mój domowy zapas drewna się wyczerpał, a leżące na zewnątrz zamokło. Zjadłem zupę z soczewicy, potem wypiłem mnóstwo czerwonego wina i wcześnie położyłem się do łóżka z gorącą butelką. Nazajutrz rano jeszcze trochę padało, wiatr jednak ustał i nie było już tak zimno. Lepka, wilgotna, perłowoszara mgła otoczyła wokół dom, była tak gęsta, że nie widziało się końca drogi na grobli. Wyniosłem na drogę pojemniki ze śmieciami, których nie opróżniano od dłuższego czasu, i stałem przez chwilę, nasłuchując. Niewidoczna okolica stanowiła królestwo ciszy. Wróciłem do domu cały mokry od mgły i siąpiącej mżawki i uraczyłem się obfitym śniadaniem składającym się z owsianki ze śmietanką i brązowym cukrem, jajek w koszulkach oraz sucharków z miodem (skończył mi się chleb). Wszystko to popiłem kilkoma filiżankami gorącej herbaty. Siedząc później z kolanami okrytymi pledem, natrafiłem w kieszeni na jakiś’ przedmiot, którego moje palce nie mogły rozpoznać. Wyciągnąłem go i okazało się, że to spinka do włosów. Wsunąłem ją do kieszeni owej nocy, kiedy Hartley „uciekła do mnie”. Wpatrywałem się teraz w ten niemal bezsensowny metalowy pręcik i starałem się coś z niego odczytać. Może to omen? Ale wyglądał po prostu żałośnie i napełnił mnie smutkiem. Schowałem go więc do szuflady w „czerwonym pokoju”. Okryłem się szczelniej kocem i zacząłem podsumowywać sytuację. Kiedy próbowałem wyobrazić sobie, co też teraz może myśleć Hartley, pocieszało i rozjaśniało te chwile jedyne nasuwające się przypuszczenie, że Hartley może czekać do ostatniej chwili, żeby w końcu zdecydować się na ucieczkę. Niech sobie Ben jedzie do Australii. To było na pewno jego marzenie i jego pomysł, nie jej. A ona może właściwie pozbyć się go na zawsze, uciekając w ostatniej chwili, kiedy będzie już odpływał. Właśnie wtedy skoczyć, jak Lord Jim, do mojej łodzi. Ben będzie najbardziej podniecony tuż przed wyjazdem i równie dobrze może wtedy pomyśleć: „Do diabła z nią!” Taka hipoteza wydawała mi się całkiem trafna i możliwa do przyjęcia. Czy mogłem jednak być pewny, że tak się właśnie stanie, i pozwolić sobie na bezczynność? I czy mogę całkiem biernie czekać, nie mając żadnej obietnicy Hartley? Postanowiłem zaryzykować i zaczekać jeszcze dwa, trzy dni, żeby Hartley miała czas przemyśleć to, co napisałem w liście, który jej zostawiłem. Byłem zadowolony, że ma ten list, i wyobrażałem sobie, że jak dobry duszek działa on na moją korzyść. Przypomniałem sobie także, że miałem dość rozsądku i zostawiłem jej swój numer telefonu. Na pewno nie zobaczą już teraz Bena na kursach stolarskich, ale będzie musiał chyba wychodzić czasami z domu: kupić bilety, załatwić wizy, wziąć z banku pieniądze. I choćby zabierał Hartley ze sobą, nie będzie jej przecież bez przerwy pilnował. Na pewno uda jej się odejść na krótko do telefonu i zadzwonić do mnie. Wystarczą tylko dwa słowa: „Czekaj. Przyjdę”. Wyobrażając sobie moment, kiedy usłyszę te słowa, przetrwałem kilka złych chwil. Ciągle karmiłem się nadzieją, że Hartley w końcu zadzwoni, i dzięki temu ten krótki okres ciągłego wyczekiwania stał się znośny. Ale przypuśćmy, że nic się nie stało... i nic się nie stanie?... Wtedy oczywiście muszę coś wymyślić, żeby zobaczyć się z Hartley. Nie wiedziałem jeszcze, jak to zrobię, byłem jednak zdecydowany na wszystko, nawet jeśli miałoby to pociągnąć za sobą ostateczną rozprawę z Benem. Kiedy myślałem o tej decydującej, być może, rozprawie z Benem, zaczynał mnie ogarniać lęk, a jednocześnie przyjemne uczucie podniecenia. Wiedziałem bowiem, że to już ostatnia przeszkoda na mojej drodze i jeśli ją pokonam, moja wygrana będzie pewna. To „pokonywanie” trochę mnie jednak niepokoiło. W każdym razie muszę się liczyć z tym, że będę zmuszony użyć siły w obronie własnej. Ben jest z natury bardziej agresywny ode mnie, co z psychologicznego punktu widzenia daje mu przewagę. On prawdopodobnie lubi się bić. Poza tym jest ode mnie młodszy. To silny, krzepki facet, choć zaczyna już tyć i trochę stracił na kondycji, ja zaś jestem zwinny i nadal w doskonałej formie. Praca w teatrze wymaga dobrej formy, a ja zawsze spełniałem ten warunek i rygorystycznie dbałem o swoją formę, niczym zapaśnik. Licząc się z tym, że będę musiał stoczyć walkę w obronie własnej, przetrząsnąłem całe „Shruff End” w poszukiwaniu odpowiedniego tępego narzędzia. W końcu w każdej chwili mogłem się spodziewać nie Hartley, lecz Bena. Pomysł, żeby zabić Bena, jeszcze nie całkiem wywietrzał mi z głowy. Wbrew zdrowemu rozsądkowi i spokojniejszym rozważaniom pozostał w mojej pamięci głęboki ślad, tyle że nie była to ścieżka pamięci, bo dotyczyła przyszłości. Było to jakieś „przeczucie” czy coś w rodzaju „ścieżki intencji”, coś, co mogło istnieć w umyśle kogoś, kto potrafi „pamiętać” przyszłość, tak jak pamiętamy przeszłość. Zdaję sobie sprawę, że nie bardzo w tym wszystkim można się doszukać sensu, to jednak, co odczuwałem, nie było racjonalną intencją ani ostrzeżeniem, ani nawet przepowiednią. Wydawało mi się, że ktoś zranił moją świadomość i teraz sam muszę się z tym uporać. Powstrzymywałem się na razie od snucia jakichkolwiek planów. Niejasno wyobrażałem sobie moment „pokonania przeszkody” jako akt uzasadnionej samoobrony. I szukałem jakiegoś tępego narzędzia. Było to późnym wieczorem następnego dnia po spotkaniu z Perrym i Rosiną. Nieco wcześniej poczułem nagle wyraźną pokusę, żeby pójść do hotelu „Pod Krukiem” i za przykładem Peregrine’a utopić smutek w barze. Czułem wewnętrzną potrzebę spotkania, zobaczenia kilku zwyczajnych istot ludzkich, które wiodą zwyczajny ludzki żywot: wyjeżdżają na urlopy, przeżywają miodowe miesiące, kłócą się, mają kłopoty z samochodami i ubezpieczeniami. Jednakże lękałem się, że zastanę tam jeszcze państwa Arbelow. Wydawało mi się, że teraz długo będę się mógł obejść bez spotkań z tą parą. Może kiedyś wybiorę się do tego ich milutkiego teatrzyku w Londonderry, ale bardziej prawdopodobne jest, że tego nie uczynię. Nie chciałem iść „Pod Czarnego Lwa”, gdyż bliskość Hartley przejmowała mnie bólem, lękałem się poza tym tamtejszej klienteli, niebezpiecznie wścibskiej, wrogo do mnie nastawionej. Poza tym mogłem się tam natknąć na Freddiego Arkwrighta. Zresztą przez cały czas musiałem być blisko telefonu. Poszukiwanie tępego narzędzia zajęło mi przynajmniej trochę czasu. Pani Chorney pozostawiła na strychu różne rzeczy. Przeszukałem go przy świetle dziennym, niestety na próżno. Za wanną znalazłem długi metalowy pręt, być może używany jako łom, ale uznałem, że jest za ciężki i za duży, bym go mógł ukryć w kieszeni płaszcza, jak to sobie wyobrażałem. Oczywiście, przejrzałem także swoje własne narzędzia, choć niewiele tego mam: śrubokręty, mały „kobiecy” młotek i ani jednego dłuta. W zapadającym już zmierzchu ze świecą zacząłem przeszukiwać odkryty przez siebie schowek pod zlewem, służący pewnie do przechowywania różnych podręcznych narzędzi. I nagle, grzebiąc w wilgotnym próchniejącym drewnie i kolonii stonóg, natknąłem się na gruby, ciężki kawałek żelaza, który okazał się główką młotka. Trzonek, rączka, czy jak tam nazywa się ten drewniany uchwyt, na którym obsadza się główkę, leżał całkiem osobno. Położyłem obie części młotka na stole. Za oknami panowały już prawie ciemności. Pojawiła się mgła, przypominająca raczej wielką chmurę, pochłaniając resztki światła, jakie miało jeszcze do zaofiarowania niebo. Mżył drobny deszczyk i choć wiatr nie był silny, zdawało się, że mój domek podskakuje, chwieje się i drży, trzeszczy i skrzypi jak drewniany stateczek. Słyszałem stukot ram okiennych, klekot koralików zasłony, kłapanie frontowych drzwi oraz jakiś delikatny, bardzo wysoki, metaliczny, wibrujący dźwięk, który po poszukiwaniach udało mi się zlokalizować. Okazało się, że to dzwonek od drzwi frontowych wiszący w kuchni. Zaskoczył mnie także inny dźwięk dochodzący z zewnątrz, znad morza. Było to przeciągłe, powtarzające się buczenie podobne do syreny używanej przez statki podczas mgły. Nigdy dotąd nie słyszałem syreny tu, na tym naszym dziwnie pustym morzu. Pewnie jakiś statek zgubił drogę i po chwili ciszy wpadnie nagle z niewyobrażalnym łoskotem na moje skały. Wycie syreny (jeśli to była syrena) ustało na jakiś czas, ale teraz dochodził do mnie inny dźwięk: niesamowity, regularnie powtarzający się plusk i huk wody wpadającej do „Kotła Minna” i wypychanej z niego z ogromną siłą. Postawiłem świecę na stole między główką młotka i trzonkiem, które oddzielnie wyglądały dziwnie, jak jakieś rytualne przedmioty nie znanego kultu. Wsłuchiwałem się w głośny, głuchy, regularny huk dochodzący z „Kotła Minna”. Był tak silny, że wydawał się przenikać moje ciało, zacząłem czuć go w sobie niby mocne bicie własnego serca, a potem jak groźny, wzmagający się łoskot drewnianych kołatek używanych w teatrze japońskim. Nagle ogarnął mnie niepokój, więc postanowiłem zamknąć na klucz drzwi od kuchni. Kiedy podszedłem do nich i odwróciłem się plecami do palącej się świecy, mogłem zobaczyć przez okno, co dzieje się na zewnątrz. Zatrzymałem się i przeszył mnie lęk, bo ujrzałem ciemną sylwetkę w pobliżu drzwi, między moim domkiem a skałami. Już po chwili zdałem sobie sprawę, że to James. Patrzyliśmy na siebie przez szybę. Zamiast otworzyć drzwi, odwróciłem się, wziąłem świecę i poszedłem do sieni, żeby poszukać którejś z moich dziwnych lamp naftowych. Zapaliłem jedną z nich, zgasiłem świecę i dopiero teraz, z lampą w ręce, wróciłem do kuchni. James wszedł już po ciemku do środka i siedział przy stole. Postawiłem lampę, podkręciłem knot i powiedziałem: – A, to ty. – Jak gdybym nie zauważył go przedtem albo sądził, że to kto inny. – Nie masz nic przeciwko temu, że wróciłem? – zapytał. – Nie. Usiadłem i zacząłem się bawić młotkiem. James wstał, zdjął marynarkę, która nosiła ślady deszczu, strzepnął ją i powiesił na oparciu krzesła. Podwinął rękawy koszuli, usiadł z powrotem. Oparł łokcie na stole i zaczął mi się przypatrywać. – Co robisz? – spytał. – Reperuję młotek. – Główka pasowała do trzonka, ale obracała się na nim luźno, więc w każdej chwili mogła spaść przy użyciu. – Główka się obluzowała – stwierdził James. – Zauważyłem. – Potrzebny ci jest klin. – Klin? – Wbij tam drewienko, żeby główka trzymała się mocno. Znalazłem drewienko (w domu, nie wiem czemu, walało się mnóstwo różnych skrawków drewna), umieściłem w otworze i wsadziłem trzonek na miejsce, przytrzymując klin, żeby nie wypadł. Zamachnąłem się młotkiem. Główka trzymała się mocno. – Do czego ci jest potrzebny? – Do zabijania karaluchów. – Przecież lubisz karaluchy. W każdym razie lubiłeś je, kiedy byliśmy chłopcami. Wstałem i przyniosłem litrową butelkę czerwonego hiszpańskiego wina. Otworzyłem ją i postawiłem wraz z dwiema szklankami na stole. W pokoju było zimno, więc zapaliłem piecyk gazowy. – Pamiętasz psikusy, jakie robiliśmy... – powiedział nagle James. – Kiedy? – Jak byliśmy mali. Nie mogłem sobie przypomnieć żadnych psikusów, które bym robił z Jamesem. Nalałem wina i siedzieliśmy tak w milczeniu. James, nie patrząc na mnie, kreślił palcem jakieś wzory na stole. Może czuł się zakłopotany? Myśl, że James chociaż raz znalazł się w sytuacji petenta, wprawiła mnie również w zakłopotanie. Jednakże nie byłem w nastroju, żeby mu jakoś pomóc. Nadal milczeliśmy. Zaczynało to już przypominać zebranie kwakrów. – Słyszysz morze? – zapytał James. – To ulubiony przez Keatsa cytat z Szekspira. – Zacząłem nasłuchiwać. Huk bijących o skały fal ustał i teraz docierał do nas regularny ni to syk, ni to zawodzenie, kiedy wielkie fale metodycznie wpełzały na skały, zwilżały je, po czym opadały z powrotem do morza. Wiatr musiał się wzmóc. – Tak. – Masz coś do jedzenia? – zapytał po chwili James. – Duszone jarzyny. – Och, to dobrze. Mam już dosyć jajek. Siedzieliśmy jeszcze przez chwilę, popijając wino. James dolał wody do swojej szklanki, ja poszedłem w jego ślady. Potem wstałem, żeby podgrzać potrawę z jarzyn. (Przyrządziłem ją rano na wszelki wypadek, jako „żelazną porcję”, bo dobrze się przechowuje.) I nagle uprzytomniłem sobie, że machina, którą skonstruowałem tak zmyślnie, żeby na zawsze uwolnić się od mego kuzyna, nie działa zbyt dobrze. – Chleba? – Owszem, poproszę. – A niech to diabli. Nie ma chleba. Są tylko suchary. – Nie szkodzi. Mogą być. Zabraliśmy się do jedzenia. – Kiedy wracasz do Londynu? – zapytał James. – Nie wiem. – A co z Hartley? – A co ma z nią być? – Nie masz żadnych wiadomości? Nie zmieniłeś zdania? – Nie. – Zrezygnowałeś? – Nie. – Widziałeś się z nią? – Byłem u nich na podwieczorku. – Jak się zachowywali? – Uprzejmie. Jeszcze wina? – Dziękuję. Bałem się, że James zacznie mnie nękać dalszymi pytaniami, ale dał spokój, jakby przestało go to interesować. Stwierdził ogólnikowo: – Myślę, że już wkrótce będziesz miał to za sobą. Wykaraskałeś się. Zbudowałeś klatkę ze swoich potrzeb i zainstalowałeś Hartley w środku na pustej przestrzeni. Otaczają ją ze wszystkich stron silne uczucia: próżność, zazdrość, chęć zemsty, twoje rozkochanie we własnej młodości, ale te uczucia nie ogniskują się w Hartley, nawet jej nie dotykają. Ona wydaje się ich więźniem, lecz w gruncie rzeczy nie czynisz jej żadnej krzywdy. Używasz jej wyobrażenia, lalki, wizerunku, to swego rodzaju egzorcyzmy. Już wkrótce zaczniesz w niej widzieć złą czarodziejkę. I wtedy nie pozostanie ci nic innego, jak tylko jej przebaczyć, i będziesz do tego zdolny. – Dziękuję ci... ale widzisz... tak się składa, że ja nie kocham jej wyobrażenia, tylko ją samą, a nawet to, co jest w niej straszne. – To, że woli jego niż ciebie? To byłby wprost wyczyn! – Nie, szczątki, jatkę, to, co zaprząta jej myśli. – A cóż takiego może zaprzątać jej myśli? Może po prostu nie mogła zapomnieć o tobie, gdyż nękało ją poczucie winy? Kiedy uwolniłeś ją od tego, poczuła do ciebie wdzięczność, ale wtedy odżyła jej własna uraza. Może przypomniała sobie, jak bardzo byłeś męczący, i znów stałeś się jej obojętny. Nie masz sera? – James, ty absolutnie nic z tego nie rozumiesz. Ja wcale nie zrezygnowałem, ani mi to w głowie, nie zmieniłem zdania i nie wykaraskałem się, jak to określiłeś! – Może zostało ci przeznaczone, byś żył samotnie i był dla wszystkich dobrym wujaszkiem jak bezżenny ksiądz. Czasem ludzie kończą jeszcze gorzej. Nie masz sera? – Mam nadzieję, że ja się jeszcze nie kończę! Owszem, jest ser. – Wyjąłem ser i postawiłem na stole jeszcze jedną butelkę wina. – A tak na marginesie... – powiedział James – mam nadzieję, że uwierzyłeś w to, co ci powiedziałem o Lizzie. Napełniłem szklanki. – Uważam, że to był jej pomysł, a ty musiałeś się w tej sytuacji zachować jak dżentelmen. James siedział przez chwilę w milczeniu, koncentrując myśli. Wydawało mi się, że się zastanawiał, czy ma zacząć od nowa opowiadać mi ze szczegółami o tym, jak często się spotykali i tak dalej. Doszedłem do wniosku, że to nie ma już dla mnie żadnego znaczenia. Uwierzyłem mu. – To nie ma znaczenia. Wierzę ci – zapewniłem. – Przykro mi, że tak się stało – odparł. Nie było to właściwie przeproszenie. – OK. Wszystko w porządku. James znów zaczął kreślić palcem jakieś wzory na stole, a ja znowu poczułem się nieswojo. – No, ale powiedz mi o sobie. Co masz zamiar robić? – zapytałem go. – Wyjeżdżam. – Ach, rzeczywiście, wspominałeś o tym, że wybierasz się w podróż. Może gdzieś w góry, gdzie będzie śnieg i demony będą wskakiwać i wyskakiwać z pudełek? – Kto wie? – James się uśmiechnął. – Ty jesteś człowiekiem morza, a ja człowiekiem gór. – Morze jest czyste. Góry są wysokie. Zdaje się, że zaczynam być pijany. – Morze wcale nie jest takie czyste – stwierdził James. – Czy wiesz, że delfiny popełniają czasem samobójstwo, wyskakując na ląd, ponieważ tak bardzo dręczą je pasożyty? Żałuję, że mi o tym powiedziałeś. To takie poczciwe stworzenia. Nie przypuszczałem, że i one mają swoje demony. A więc wyjeżdżasz. Odezwij się, jak wrócisz. – Zrobię to. – Nie rozumiem tej twojej fascynacji Tybetem. – Tybetem? – Tak. To dość dziwne! Przecież to taka prymitywna, zabobonna, średniowieczna tyrania. – Oczywiście, że to prymitywna, zabobonna, średniowieczna tyrania – powtórzył James. – Nikt tego nie kwestionuje. – Mam wrażenie, że ty to robisz. Wydaje mi się, że uważasz Tybet za jakiś utracony buddyjski raj. – Nigdy przedtem nie odważyłbym się powiedzieć czegoś takiego Jamesowi. Chyba to wino dodało mi odwagi. – Wcale nie uważam Tybetu za buddyjski raj. Tybetański buddyzm został pod wieloma względami całkowicie wypaczony. Był to cudowny relikt, ostatnie ogniwo łączące nas ze światem antycznym, niezwykły, nie tknięty kraj z jedyną w swoim rodzaju religią i folklorem. Wszystko to zostało zniszczone rozmyślnie, bezlitośnie i doszczętnie. Tak szybka bezmyślna dewastacja przeszłości zawsze musi budzić żal, bez względu na to, jakie przyniesie korzyści. – Czy mówisz to jako znawca starożytności? James wzruszył ramionami. Obserwował ćmy krążące wokół lampy. – Masz tutaj wspaniałe ćmy. Takiej nie widziałem wieki całe. O Boże, biedaczka się spaliła. Pozwolisz, że zamknę okno? Wtedy nie będą wlatywały do środka. – Zręcznie złapał dwie ćmy i wypuścił je na zewnątrz, wyrzucił także zwłoki ich pięknej towarzyszki. Zamknął okno. Zauważyłem, że deszcz przestał padać i trochę się rozpogodziło. Wiatr rozwiał mgłę. – Ale kiedyś z zapałem studiowałeś zabobony – powiedziałem. Czułem, że tego wieczoru mój kuzyn, mimo że byliśmy trochę zażenowani, jest wobec mnie bardziej szczery niż kiedykolwiek przedtem. Cóż to jest w końcu zabobon? – zastanawiał się James, dolewając wina do obu szklanek. – Co to jest religia? Gdzie się kończy pierwsze i zaczyna drugie? Jak można odpowiedzieć na to pytanie w przypadku chrześcijaństwa? – Aleja miałem na myśli to, że byłeś badaczem... nie... – O co mi chodziło? Nie potrafiłem sprecyzować swego pytania. – Oczywiście – podchwycił James. Na niego wino wywierało wręcz przeciwny efekt: czyniło go bardziej rozmownym. – Masz rację, że używasz wciąż słowa „zabobon”. Jest to pojęcie podstawowe. Zapytałem, gdzie się to pierwsze kończy, a drugie zaczyna. Przypuszczam, że niemal każda religia to w istocie zabobon. Religia jest potęgą, musi nią być, potęgą, która może przekształcić człowieka, a nawet go zniszczyć. Ale to także jej zguba. Wykorzystywanie tej potęgi jest niebezpieczną igraszką. Krótka ścieżka jest jedyną ścieżką, za to bardzo stromą. – Myślałem, że ludzie religijni czują się słabi, i dlatego muszą czcić coś potężnego. – Tak im się wydaje. Czciciel obdarza przedmiot swej czci prawdziwą, nie wyimaginowaną mocą; taki jest sens dowodu ontologicznego, jedna z najbardziej niejasnych idei, jakie światły człowiek kiedykolwiek wymyślił; lecz ta moc jest czymś strasznym. Bóg składa się z naszych namiętności i naszych przy wiązań. Kiedy jedna więź zostaje zerwana, zjawia się inna na pocieszenie. Nigdy nie rezygnujemy całkowicie z jakiejś przyjemności, zamieniamy ją tylko na inną. Każda duchowość zawsze ulega degeneracji i przeistacza się w magię, a stosowanie magii pociąga za sobą automatycznie odpłatę, nawet jeśli umysł został oczyszczony z bardziej prymitywnych praktyk. Biała magia jest czarną magią. Każde nieumiejętne mieszanie się do świata duchów może zrodzić demony, które będą nękać innych. Demony użyte do czynienia dobra mogą się kręcić w pobliżu i potem wyrządzać krzywdę. Największym osiągnięciem jest absolutne wyrzeczenie się samej magii, koniec tego, co ty nazywasz przesądem. Ale jak to się dzieje? Bóg rezygnuje ze swej mocy i zaczyna oddziaływać na świat w sposób negatywny. Dobro trudno sobie wyobrazić. Może to James był w końcu pijany? – No cóż, nie rozumiem nawet połowy z tego, co powiedziałeś – stwierdziłem. – Pewno jestem po prostu staromodnym ekschrześcijaninem, ale zawsze sądziłem, że Bóg ma związek z miłością do ludzi, a czyż to nie stanowi jakiejś więzi? – Och, tak – potwierdził James, trochę, jak mi się wydawało, zbyt wymijająco – tak... – Dolał sobie jeszcze wina. Otworzyliśmy już następną butelkę. – Całe to rezygnowanie z przywiązali wcale nie kojarzy mi się ze zbawieniem i wolnością, a raczej ze śmiercią. – No cóż, Sokrates powiedział, że musimy się ćwiczyć w umieraniu. – W słowach Jamesa zaczynała pobrzmiewać impertynencja. – Ale ty sam... – podjąłem. Chciałem koniecznie pozostać przy nim i sprowadzić całą tę górnolotną metafizykę na ziemię, a także zaspokoić swoją ciekawość, kiedy James choć raz stał się rozmowny. – Ty sam w końcu kochasz ludzi, bo dlaczego miałbyś nie kochać, chociaż Bóg wie, kogo kochasz, jesteś przecież taki cholernie tajemniczy. Nigdy nie przedstawiłeś mi żadnego ze swych przyjaciół ze Wschodu. – Oni mnie nigdy nie odwiedzają. – Owszem, odwiedzają. Widziałem kiedyś u ciebie takiego chudego faceta z brodą. Siedział w jednym z pokoi w głębi. – Ach, chodzi ci o niego... – zbagatelizował moją uwagę James. – To był po prostu pewien Tulpa. – Pewnie członek jakiegoś prymitywnego szczepu... A skoro już jesteśmy przy Tulpach, to jak to było z tym Szerpą, do którego, jak mówi Toby Ellesmere, tak się przywiązałeś? Tym, który umarł w górach? James milczał przez chwilę i już myślałem, że posunąłem się za daleko, ale nie przerywałem tego milczenia. Słychać było morze, o wiele teraz spokojniejsze. – No cóż – odezwał się wreszcie James. – No cóż – powtórzył jeszcze raz i znów zamilkł. Widziałem, że najwyraźniej zamierza coś powiedzieć, więc czekałem cierpliwie. – Niewiele można powiedzieć o tej historii – rzekł raczej niezadowolony – ale zaraz to zrobię. Wiesz pewnie, że niektórzy buddyści wierzą, iż każda ziemska więź, jeśli przetrwa do śmierci, przywiązuje cię do Kręgu i uniemożliwia osiągnięcie wyzwolenia. – Ach, chodzi o Krąg Wcieleń. – Duchowej przyczynowości. Ale to tylko tak na marginesie. – Pamiętasz, że zapytałem cię kiedyś, czy wierzysz w reinkarnację, a ty mi powiedziałeś... – Ten Szerpa, o którego pytasz – przerwał mi James – nazywał się Milarepa. Nie było to jego prawdziwe imię. Ja go tak nazwałem na cześć... na cześć pewnego poety, którym się zachwycam. Milarepa był moim służącym. Musieliśmy gdzieś razem wyruszyć. Było to zimą i wysoko położone górskie szlaki zasypał śnieg, co prawie uniemożliwiało wyprawę... – Czy to była jakaś wojskowa misja? – Musieliśmy się przedostać przez przełęcz. Wiesz pewnie, że w Indiach, w Tybecie, ludzie znają różne sztuczki... prawie każdy może się ich nauczyć, jeśli ma dobrego nauczyciela i jest dosyć wytrwały. – Sztuczki? – Tak. Wiesz chyba, o co mi chodzi... na przykład ta indiańska sztuczka z lassem i różne inne... – Ach, o takie sztuczki ci chodzi. – Na czym polega taka sztuczka? Jak już powiedziałem, wszyscy ludzie mogą się ich nauczyć, choć czasem jest to bardzo męczące... ale zapewniam cię, że to nie ma nic wspólnego z... z... – Z czym? – Jedna z takich sztuczek polega na podniesieniu ciepłoty ciała dzięki koncentracji umysłowej. – Jak to się robi? – Jest to bardzo pożyteczna umiejętność w prymitywnym kraju, podobnie jak umiejętność marszu przez czterdzieści osiem godzin, pięć mil na godzinę, bez jedzenia, picia i odpoczynku. – Nikt czegoś takiego nie potrafi! – A umiejętność utrzymania ciepłoty ciała siłą woli oczywiście bardzo się przydaje podczas zimowej wyprawy. – Przypomina mi to dobrego króla Wacława! Musiałem przebyć tę przełęcz, więc postanowiłem zabrać Milarepę ze sobą. Wiedziałem, że będzie trzeba spędzić noc na śniegu. Miałem go nie brać, ale doszedłem do wniosku, że potrafię wytworzyć wystarczającą ilość ciepła, by utrzymać przy życiu nas obu. – No i...? – Dostaliśmy się na przełęcz i tam zaskoczyła nas zadymka śnieżna. Sądziłem, że nic nam nie grozi. Niestety stało się inaczej. Za mało było tego ciepła dla nas obu. Milarepa umarł w nocy. Umarł w moich ramionach. – O Boże – westchnąłem. Nie wiedziałem, co więcej powiedzieć. W głowie mi się kręciło, czułem, że jestem już bardzo pijany i śpiący. Słyszałem głos Jamesa, który jeszcze coś mówił, ale wydawało mi się, że jego głos dociera do mnie z bardzo daleka. Usłyszałem jeszcze słowa: – On mi ufał... To moja próżność go zabiła... Za nasze winy płacimy samoczynnie. One się dobiorą do byle skazy. Zwolniłem uścisk... puściłem go. Krąg jest sprawiedliwy. W tym momencie głowa opadła mi na stół i najspokojniej zasnąłem. Kiedy się obudziłem, był dzień. Słońce jeszcze nie wzeszło. Kuchnia tonęła w jasnoszarym brzasku. Zobaczyłem poplamiony winem stół, brudne naczynia, pokruszony ser. Wiatr ustał, morze się uspokoiło. James zniknął. Zerwałem się, zacząłem wołać, wybiegłem na trawnik, wróciłem do domu, znów go wołałem. Wybiegłem frontowymi drzwiami ku drodze na grobli. W bladym szarym brzasku ujrzałem skały, drogę i Jamesa wsiadającego właśnie do auta. Zatrzasnął drzwiczki. Zawołałem go i pomachałem mu ręką. James dostrzegł mnie. Opuścił szybę i pomachał mi także, ale włączył już motor i samochód ruszył. – Daj znać, jak wrócisz! – krzyknąłem. – Dobrze. Do widzenia! – Pomachał mi wesoło. Bentley pomknął szybko, wziął zakręt i odgłos silnika ucichł. Wróciłem wolno do domu. Dopiero teraz uświadomiłem sobie, jak okropnie boli mnie głowa i jak mi się w niej kręci. Nic dziwnego, gdyż, jak ustaliłem później, wypiliśmy z Jamesem prawie pięć litrowych butelek wina. Ciągle migało mi szybko przed oczami mnóstwo plamek. Wszedłem do domu, dotarłem do kuchni i usiadłem znowu przy stole, opierając głowę na dłoniach. Zacząłem się zastanawiać, gdzie mógłbym znaleźć szklankę wody i kilka aspiryn. W końcu wstałem, znalazłem to, czego szukałem, i usiadłem z powrotem. Zdrzemnąłem się. Wzeszło słońce. Znowu się obudziłem. Siedziałem nadal przy stole z głową opartą o blat. Czułem ostry ból w karku. Uświadomiłem sobie, że miałem dziwny sen. Śniło mi się, że zamarzłem na śmierć podczas śnieżnej burzy. Dopiero po chwili przypomniałem sobie, że James opowiedział mi bardzo dziwną historię o pewnej wyprawie w Tybecie. Niejasno majaczyło mi w głowie mnóstwo dziwnych rzeczy, które mówił James. Wstałem. Okropnie kręciło mi się w głowie. Wdrapałem się po schodach na górę, położyłem się na łóżku i zapadłem w jakąś śpiączkę. Kiedy się ocknąłem, nie wiedziałem, czy to ranek czy popołudnie. Zawroty głowy zmniejszyły się, ale czułem się jak obłąkany. Zszedłem na dół, do kuchni, zjadłem trochę sera i wróciłem do łóżka. O tym, co się działo później, mam jeszcze bardziej mętne wyobrażenie. Musiałem przeleżeć w łóżku wiele godzin. Pamiętam, że obudziłem się w środku nocy i widziałem świecący księżyc. Następnego dnia zszedłem na dół wczesnym rankiem i nagle pomyślałem, a może przyszło mi to do głowy jeszcze w nocy, że skoro całkiem zarzuciłem pływanie w morzu, to najwyższy czas, żebym się wykąpał. Nie chciało mi się nosić ciepłej wody do łazienki, ale tym razem udało mi się wyciągnąć spod schodów starą wanienkę do nasiadówek pani Chorney i zacząłem grzać wodę w rondlach na kuchence gazowej. Nagrzałem już połowę wody potrzebnej mi do kąpieli, gdy nagle poczułem ostry ból w klatce piersiowej. Myślałem, że zemdleję. Zrezygnowałem z kąpieli i zrobiłem sobie herbaty. Nie mogłem jednak nic jeść. Trochę mnie mdliło, więc postanowiłem wrócić do łóżka. Teraz już byłem pewny, że mam gorączkę, niestety, nie miałem termometru. Postanowiłem nie wstawać. Czułem się tak, jakbym leżał w hamaku na targanym sztormem statku. Miałem jakieś niewyraźne kolorowe sny czy wizje i nigdy nie byłem pewny, czy oczy mam zamknięte czy otwarte. Zastanawiałem się, czy jestem poważnie chory. Teraz miałem już telefon, za to nie miałem do dyspozycji lekarza. Nie chciałem wzywać tego, który oglądał mnie wtedy o drugiej nad ranem po „wypadku”. Zresztą nie znałem jego nazwiska. Zacząłem się zastanawiać, czy nie zadzwonić do swego londyńskiego lekarza i nie opisać mu symptomów mojej choroby. Doszedłem jednak do wniosku, że to nic nie da, gdyż objawy były nieciekawe i nie mogłem liczyć na to, żeby mogły zainteresować mego lekarza. Pocieszałem się myślą, że bez wątpienia złapałem grypę czy coś takiego, na co zapadł James po mojej morskiej przygodzie, i że choroba Jamesa nie trwała długo. Moja trwała chyba jednak dłużej. W każdym razie kilka dni przeleżałem kamieniem w łóżku; nie chciało mi się ruszyć, nie mogłem nic jeść. Nikt mnie nie odwiedził, nikt nie zatelefonował. Powlokłem się do psiej budy, ale nikt do mnie także nie napisał. Może przedłużono wolne dni na poczcie albo doszło do strajku pocztowców. Nie martwiłem się zbytnio tym brakiem wiadomości. Całkowicie absorbowała mnie choroba. Na razie absorbowała mnie tak bardzo, jak gdyby to było coś, nad czym pracowałem. Przestałem się nawet nią przejmować, bo tak jak przewidywałem, w moim zdrowiu zaczęła już następować poprawa. Mogłem znów schodzić na dół, nie odpoczywając na każdym stopniu, ucieszyłem się także, gdyż poczułem głód. Z przyjemnością zjadłem kilka sucharów. Tego samego dnia, a może nazajutrz, pamiętam, że czułem się już bardziej normalnie i byłem trochę silniejszy, rano zadzwonił telefon. Teraz już rozpoznawałem doskonale ten dziwny dźwięk. Myślałem nieustannie o Hartley, toteż kiedy rozległ się okropny, przenikliwy dzwonek, pomyślałem od razu: Nareszcie. Pobiegłem, potykając się, do biblioteki. Chwyciłem słuchawkę, opuściłem ją, podniosłem znowu. – Halo! – Halo, Charles? To była Lizzie. Zaczekaj chwileczkę – powiedziałem. Postawiłem aparat na jakichś książkach i usiadłem, żeby się uspokoić i zebrać myśli. Ze zdenerwowania rozbolał mnie żołądek i wiedziałem, że ból tak prędko nie ustąpi. Wszystko teraz było pilne. – Przepraszam cię, Lizzie, musiałem zakręcić gaz. – Charles, dobrze się czujesz? – Tak. Dlaczego miałbym się nie czuć dobrze? Miałem grypę, ale już jest mi lepiej. A co u ciebie? Wszystko w porządku? – Tak. Jestem „Pod Czarnym Lwem”. Czy mogę do ciebie przyjść? – Nie, zaczekaj, ja przyjdę do ciebie. Która to godzina? – Mój zegarek stanął kilka dni temu. – Och, dziesiąta czy coś koło tego. – Czy już jest otwarte? – Co? A, bar. Nie, ale otworzą, zanim dojdziesz. – Zaraz tam będę. Kiedy usłyszałem głos Lizzie, ogarnęło mnie szalone pragnienie, żeby wyjść z domu. Pobiegłem do kuchni i przejrzałem się w małym lusterku wiszącym nad zlewem. Nie goliłem się w czasie choroby i przez te kilka dni urosła mi obrzydliwa rudawa broda. Ogoliłem się więc, co chwila się zacinając, i uczesałem. Znalazłem bardzo pogniecioną marynarkę i portfel. Świeciło wodniste słońce, ale powietrze było chłodne. Wybiegłem z domu i, przebywszy szybko drogę na grobli, ruszyłem w stronę wioski. Już wkrótce przestałem biec, gdyż obłok zmęczenia spowił moje ciało i zakręciło mi się w głowie. Zwolniłem kroku, oddychałem ostrożnie. Dopiero teraz przyszło mi do głowy i zacząłem się zastanawiać, czy to nie James dał znać Lizzie, żeby mnie odwiedziła. Ucieszyłem się, stwierdziwszy, że zupełnie mnie to nie interesuje, przestałem więc o tym myśleć. Kiedy skręciłem w ulicę wioski, pierwszą rzeczą, jaką ujrzałem, był żółty volkswagen Gilberta zaparkowany przed barem „Pod Czarnym Lwem”. Lizzie zobaczyła mnie i wybiegła mi na spotkanie. Spostrzegłem Gilberta stojącego z głupawym uśmiechem w drzwiach baru. Jaką rolę miałem odegrać w tej komedii? Uśmiechnąłem się, byłem zupełnie spokojny. Czułem się tak, jak się człowiek czasem czuje we śnie: nie może sobie przypomnieć, co ma robić, ale jest pewny, że da sobie radę, że coś zaimprowizuje. – Jak się masz, Lizzie! Patrzcie państwo, i Gilbert także tu jest! Jak to miło! – Charles, źle wyglądasz, jesteś chudy i blady. – Miło to słyszeć. Trochę chorowałem. – Czy nie powinieneś jeszcze poleżeć w łóżku? – Nie, czuję się już doskonale. Jak to miło zobaczyć was tu znów oboje. Co za niespodzianka! – Witaj, drogi Charlesie – powiedział Gilbert do mnie. Był trochę zakłopotany, na jego przystojnej, porytej licznymi zmarszczkami twarzy malowało się nerwowe poczucie winy i jednocześnie lubości. Przypominał złajanego psa. Gdyby go poklepać, zacząłby od razu skakać i szczekać ze szczęścia. – Charles wygląda na chorego. – Mam nadzieję, że nie rozsiewasz bakcyli? – Ach, nie, nie. – Siedzieliśmy na dworze. W słońcu jest całkiem ciepło. – Jak to miło. – Czego się napijesz, Charles? – zapytał Gilbert. – Nie, nie, siedź, jesteś chory, ja przyniosę. Co byś powiedział na odrobinkę jabłecznika? A może jest dla ciebie zbyt słodki? – Tak, doskonale, dziękuję. Lizzie, co za rozkosz zobaczyć cię tu znowu. Cudownie wyglądasz. Niektóre kobiety potrafią zmieniać swój wygląd w sposób zdumiewający. Jak już wspominałem, Lizzie właśnie do nich należała. Czasem są zdecydowanie brzydkie, a czasem naprawdę piękne. Lizzie była dziś piękna, wyglądała młodo, promiennie, jak pulchniutkie książątko. Miała na sobie czarne spodnie i długą koszulową bluzkę w niebiesko- zielone paski. Włosy poskręcały się jej od wiatru w drobniutkie loczki. Na jej twarzy, podobnie jak na twarzy Gilberta, malowała się jakaś psia niepewność, a ponadto nieco przepraszającej, figlarnej ufności. Usiedliśmy na drewnianej ławce przed barem i patrzyliśmy na siebie: ja lekko uśmiechnięty, a ona napięta, z błyszczącymi oczami. Czułem się wystawiony, jak nigdy dotąd, na pokaz miejscowym obywatelom, ale w tej chwili było ich tu niewielu. – To miło, że do mnie zadzwoniłaś – powiedziałem. – Czyżbyście tędy przejeżdżali? Wybacz, że nie zapraszam was do siebie, niestety, nie czuję się na siłach przyjmować gości. – Nie, nie, musimy wracać na autostradę. Gilbert ma się z kimś spotkać w Edynburgu. Będą tam grali podczas festiwalu tę jego sztukę. – Coś takiego! – Och, Charles, najdroższy mój, kochany, przebaczasz mi, prawda? – Co mam ci przebaczyć, Lizzie? – Ale przebaczasz, prawda? – Tak, jeśli to konieczne, tylko że naprawdę nie mam pojęcia, o co chodzi. Co za handlarka tajemnic z ciebie! Ale oto właśnie nasz kochany Gilbert z trunkami. Lizzie i Gilbert przyjechali po to, żeby ich „rozgrzeszyć”. Siedzieli uśmiechnięci, wpatrując się we mnie, jak dwoje dzieci, które czekają, żeby im dać świadectwo przebaczenia, żeby już mogli odbiec, fikając, bawiąc się i wymachując nim w powietrzu. Pragnęli, żebym ich kochał i żebym usunął plamę z ich szczęścia. Jakże dogłębnie musieli przedyskutować całą sprawę, zanim zwrócili się do mnie tak oficjalnie. Patrzyłem na nich jak na dwoje małych dzieci i nagle poczułem się stary. A może istotnie znacznie się postarzałem od czasu, gdy przyjechałem tu, nad morze? Straciłem Lizzie, ale jak się to stało i kiedy? Może powinienem chwycić się jej od samego początku? Ale może jej naprawdę bardziej odpowiada Gilbert? Może woli żyć z nim? A może za bardzo ją przestraszyłem, odprawiając wtedy z Jamesem? Lizzie postawiła na spokój i szczęście. Nie życzyła sobie już więcej strachów, i nie mogłem jej mieć tego za złe. Wiedziałem, że James stworzył barierę między nami, chociaż między nimi nic naprawdę nie było. Tego „nic” miałem bardziej niż dosyć! Z Jamesem zawsze wszystko tak się kończyło. Zawsze psuł mi wszystko, wystarczyło, że dotknął czegoś małym palcem. Być może nie mogłem zapomnieć o tym, co zawsze myślałem w czasach dzieciństwa: James wciąż musi być górą. Oczywiście, mój kuzyn nie miał złych intencji, lecz samo kłamstwo okazało się fatalną skazą na naszych stosunkach. Prawdopodobnie nie straciłem Jamesa, ale straciłem Lizzie. Skutecznie ją „spławiłem”, co zresztą zamierzałem uczynić już wcześniej. Przypomniałem sobie teraz z trudem, że chciałem „spławić” Lizzie w związku z Hartley. Wybiegłem wtedy rankiem z domu, bo doszedłem do wniosku, że nie wytrzymam tam ani sekundy dłużej z powodu Hartley. Choroba wyznaczyła mi okres oczekiwania, teraz jednak już nastał kres. Telefon Lizzie stał się mimowolnym sygnałem, wezwaniem do rozpoczęcia akcji. Dla mnie i dla Hartley wybiła godzina. Tymczasem siedziałem, wpatrując się w Lizzie. Oboje się uśmiechaliśmy, ona uśmiechała się niewinnie, pełna nadziei, nie zdając sobie sprawy z tego, co się stało. Zapewne wyobrażała sobie, że może mnie zatrzymywać przy sobie i nie zatrzymywać, mieć mnie i nie mieć. Każdy układ był dobry, więzi zostały zerwane. Przypomniało mi się, co powiedział James: że moim przeznaczeniem jest żyć samotnie i być dla wszystkich dobrym wujaszkiem. – A więc cieszycie się, że odwiedziliście dobrego wujaszka? – spytałem. Roześmieli się. Ja także. I tak śmieliśmy się wszyscy razem. Lizzie ściskała mi rękę. Udzieliłem im pozwolenia na szczęście i widziałem, jacy są mi za to wdzięczni, jacy zadowoleni. Wszyscy „byli cali w skowronkach”. Wszyscy, oprócz mnie. Jabłecznik był za słodki i dość mocny. Zaczynał mi już uderzać do głowy. Stałem się jowialny, zachowywałem się coraz swobodniej. I nagle przypomniałem sobie o Tytusie, i to w sposób niemal uroczysty, jak gdyby ktoś przyniósł mi jego odciętą głowę na półmisku. James powiedział mi coś o Tytusie, ale nie mogłem sobie przypomnieć co. Przyczynowość zabija. Krąg jest sprawiedliwy. Pamiętam krzyk Lizzie tamtego dnia. Może w końcu to przez Tytusa straciłem Lizzie? Bo ona uważała, że ja jestem winny tej śmierci, i może było już dla niej tego wszystkiego za wiele. Jak ściśle to wszystko było powiązane. Istna pajęczyna przyczyn. A teraz Lizzie krzyczała z radości. No cóż, musiała się pogodzić, wszyscy musieliśmy się pogodzić z tą śmiercią. Tytus był dla nas kimś obcym i nie zabawił wśród nas długo. Przez chwilę gawędziliśmy, papląc jak starzy przyjaciele. Gilbert dostał dobrą rolę w jakimś serialu telewizyjnym, który najprawdopodobniej będzie się ciągnął w nieskończoność. Mieli zamiar odnowić mieszkanie. Lizzie zaczęła znów pracować dorywczo w szpitalu. Zaprosili mnie na obiad. Nie mówili o Hartley. Dyskretne przemilczanie tego tematu przypieczętowało jak gdyby moją separację od nich, chociaż trudno było sobie wyobrazić, co mogli mi na ten temat rzec. Zapytałem, która godzina, wyjąłem z kieszeni swój zegarek naręczny i nastawiłem go według zegarka Lizzie. Powiedzieli, że muszą już jechać, więc odprowadziłem ich do samochodu. Lizzie chciała się do mnie przytulić, ale wsadziłem ją do auta, poklepując po ramieniu. Myślę, że Gilbert miał ochotę mnie pocałować. Pomachałem im dłonią na pożegnanie. Wydawało mi się, jakby wraz z ich odjazdem coś się skończyło. Ruszyłem ulicą w stronę kościoła i drogi, która prowadziła do bungalowów. Doszedłem już prawie do rogu, gdy ktoś z tyłu dotknął mojego ramienia. Odwróciłem się zaskoczony. To była jakaś kobieta, która na pierwszy rzut oka wydała mi się całkiem nieznajoma. Dopiero po chwili rozpoznałem w niej właścicielkę sklepu. Biegła za mną, bo chciała mi oznajmić, że wreszcie ma w sprzedaży świeże brzoskwinie. Kiedy zacząłem podchodzić na wzgórze, poczułem się nagle bardzo zmęczony i ociężały. Może po chorobie powinienem odpocząć jeszcze jeden dzień? Może nie powinienem był pić tego jabłecznika? Może Lizzie i Gilbert zużyli zapas moich sił i przetworzyli je w swoją witalność, zdolność zmieniania świata i przetrwania? Zabrali jakąś cząstkę mojej osoby, by jej teraz użyć do swoich własnych celów. Może powinienem się cieszyć, że inni ludzie mogą się w ten sposób karmić moją substancją. Byłem zupełnie nie przygotowany i nieodpowiednio ubrany, ale wiedziałem, że to, co zamierzałem teraz zrobić, jest nieuniknione. Nie mogłem odkładać tego spotkania, nie mogłem prosić i błagać o jeszcze jedną szansę. Już sam ciężar mego ciała wydawał mi się brzemieniem trudnym do udźwignięcia. Nie miałem właściwie pojęcia, co zamierzam zrobić. Nie wziąłem ze sobą żadnego tępego narzędzia, w pobliżu nie czekała taksówka. Znalazłem się w punkcie, do którego nie dotarłem nigdy dotąd. Byłem tak zrozpaczony, że gotów byłem poważyć się na wszystko. I błogosławiłem ten stan ducha. Wspinałem się mozolnie pod górę, patrząc na ogrody, kwiaty i ogrodowe furtki. Zauważyłem, jak bardzo różniły się te domki od siebie. Jeden miał owalną witrażową szybkę we frontowych drzwiach, inny ganeczek obrośnięty geranium, jeszcze inny wystające pionowe okienka na strychu. Wreszcie dotarłem do niebieskiej furtki „Nibletts”, z jej irytująco skomplikowaną zasuwką. Zasłony w sypialniach od frontu były częściowo zaciągnięte w jakiś dziwny sposób. Zadzwoniłem. Dzwonek też zabrzmiał inaczej. Jak szybko zdałem sobie sprawę, że dom jest pusty? Na pewno wcześniej, zanim upewniłem się co do tego, zaglądając przez szparę między zasłonami do większej sypialni i stwierdzając, że wszystkie meble zniknęły. Wróciłem do drzwi frontowych i, nie wiem czemu, jeszcze kilka razy nacisnąłem dzwonek, wsłuchując się w jego dźwięk rozbrzmiewający echem w tym opuszczonym domu. – Och, przepraszam, czy pan szuka państwa Fitch? – Tak – odpowiedziałem kobiecie w fartuchu, która stała oparta o płot w ogródku przed sąsiednim domkiem. – Oni wyjechali. Wyemigrowali do Australii – rzekła z dumą. – Wiedziałem, że wyjeżdżają. Ale miałem nadzieję, że ich jeszcze zastanę. – Sprzedali dom. Zabrali ze sobą pieska. Musiał oczywiście przejść kwarantannę. – Kiedy wyjechali? Wymieniła datę. Od razu sobie uświadomiłem, że stało się to wkrótce po mojej wizycie u nich. A więc skłamali, podając mi datę wyjazdu. – Dostałam od nich kartkę – oznajmiła z dumą kobieta. - Przyszła dziś rano. Chce pan zobaczyć? – Przyniosła kartkę, żeby mi ją pokazać. Po jednej stronie był gmach opery w Sydney, po drugiej zaś wypisane ręką Hartley słowa: „Właśnie dotarliśmy na miejsce. Sydney jest chyba najpiękniejszym miastem, jakie kiedykolwiek widziałam. Jesteśmy tacy szczęśliwi!” Podpisali się oboje: Ben i Hartley. – Śliczna kartka – powiedziałem, oddając pocztówkę kobiecie. – Tak, ładna. Ale mnie wystarcza Anglia. Czy pan jest ich krewnym? – Kuzynem. – Tak sobie pomyślałam. Jest pan trochę podobny do pani Fitch. – Szkoda, że już ich nie zastałem. – Niestety, nie znam ich adresu. Tak to już bywa. Jak ludzie wyjadą, to ślad po nich ginie, prawda? – No cóż, bardzo pani dziękuję. – Myślę, że napiszą do pana. – I ja tak myślę. A więc do widzenia. Kobieta weszła do domu, ja wróciłem na ścieżkę. Róże już sprawiały wrażenie zaniedbanych, na krzakach pełno było suchych kwiatów. Zauważyłem niezwykły kamień na pół zagrzebany w ziemi. Podniosłem go. Był to ten sam różowy kamyk pokryty szachownicą białych linii, który kiedyś dałem Hartley, a potem przyniosłem w plastykowej torbie tego strasznego dnia. Włożyłem kamyk do kieszeni. Obszedłem dom, udając się do tylnej części ogrodu, stanąłem na wycementowanym tarasie przed dużym oknem i zajrzałem do środka. I tutaj też zostawiono zasłony częściowo ściągnięte, ale mogłem zajrzeć przez szparę między nimi do pustego pokoju. Drzwi do sieni były otwarte, tak że widziałem wyblakłe miejsce na wy tapetowanej ścianie, gdzie wisiał sztych przedstawiający średniowiecznego rycerza. Ogarnęło mnie przemożne pragnienie, żeby wejść do środka. Może Hartley zostawiła jakąś wiadomość albo przynajmniej jakiś znaczący ślad swojej obecności? Kuchenne drzwi były zaryglowane, a okna w saloniku dobrze zamknięte, ale okno kuchenne ruszało się trochę. Przyniosłem drewnianą skrzynkę z pustej poza tym szopy i stanąłem na niej, tak jak Tytus stanął kiedyś, żeby zajrzeć przez dziurę w płocie... „Stanąłeś na skrzynce, prawda?” „Tak, stanąłem na skrzynce”. Pociągnąłem ramę okna ku sobie i wsunąłem palec w szparę. Okno się otworzyło, gdyż nie zamknięto go porządnie od wewnątrz. Przełożyłem nogę przez parapet i w chwilę później stałem już w kuchni, dysząc z przejęcia. W całym domu panowała okropna cisza. W kuchni było pusto, niezbyt czysto, woda kapała z kranu, kłaczki kurzu przesuwały się po podłodze w przeciągu od okna. Otworzyłem spiżarnię. Na półkach pojawiły się już ślady pleśni. Obszedłem dookoła salon, zajrzałem do sypialni. Nie znalazłem nic, nawet chusteczki, nawet spinki do włosów, żadnego memento mojej miłości. Wszedłem do łazienki i popatrzyłem na plamę na wannie. Wreszcie jednak znalazłem coś interesującego. W miejscu gdzie kończyło się linoleum, przy samej ścianie, zauważyłem coś białego i cienkiego. Pochyliłem się i wyciągnąłem spod linoleum list. Rozprostowałem go ostrożnie i przyjrzałem mu się dokładnie. Był to mój ostatni list do Hartley. Nie otwarty. Oglądałem go przez chwilę, chciałem sprawdzić, czy go przypadkiem nie otworzono i nie zaklejono z powrotem, jak to czasem z listami bywa. Lecz nie, nie był otwierany. Już miałem schować list do kieszeni, ale się rozmyśliłem. Podarłem go na cztery części, wepchnąłem głęboko do muszli klozetowej i spuściłem wodę. Wróciłem do kuchni, zamknąłem dobrze okno i wyszedłem frontowymi drzwiami. Kobieta z sąsiedniego domu patrzyła na mnie z wyrzutem, a potem nawet otworzyła okno i obserwowała mnie, kiedy schodziłem ze wzgórza. Znalazłszy się na dole, skręciłem w prawo, w uliczkę prowadzącą do wioski. Nagle spostrzegłem jakąś postać idącą w moją stronę. Wiedziałem, że jest to ktoś mi znajomy, i wcale nie ucieszyłem się na jego widok, był to bowiem Freddie Arkwright. Za późno na ucieczkę. Freddie już mnie spostrzegł i rzucił się ku mnie. – Pan Arrowby! – Patrzcie państwo! Przecież to Freddie! – Ach, panie Arrowby, tak się cieszę, że pana widzę. Jakoś nie mogłem się na pana nigdy dotąd natknąć. Wiem, że pan tu jest. Byłem w Whitsun, miałem nadzieję, że tam pana spotkam. Co za szczęście, że pana spotkałem teraz! – No cóż, Freddie, dawnośmy się nie widzieli. Jak się czujesz? Co porabiasz? – Bob nic panu nie mówił? Jestem aktorem. – Aktorem? Pogratulować! – Zawsze tego pragnąłem. Dlatego właśnie postarałem się o tę pracę u pana, ale to wszystko wydawało mi się jak z powieści, nie wierzyłem, że moje marzenie kiedykolwiek się urzeczywistni. Uwielbiałem pracę u pana, to było wspaniałe. W Londynie! W tym mieście! Graliśmy fajne rzeczy, prawda? A potem, jak pan wyjechał, pomyślałem sobie: Dlaczego by nie spróbować? Kiedy otrzymałem legitymację związkową, miałem już swoje lata, ale zawsze mi pomagało to, że pracowałem z panem, pan mi zawsze przynosił szczęście. Był pan dla mnie taki miły w tamtych dniach, tak bardzo dodawał mi pan odwagi. Mówił pan: „Zdecyduj, czego chcesz, i dąż do tego, Fred. To po prostu kwestia siły woli!” Pamiętam, nieraz mi to pan powtarzał. Nie przypominam sobie, żebym tak mówił, poza tym nie jest to chyba coś, co się powtarza kilkakrotnie, nawet jeśli się miało pecha, żeby w ogóle coś takiego powiedzieć. Ale ucieszyłem się, że Freddie ma takie przyjemne wspomnienia. Doszliśmy razem aż do ścieżki, która prowadziła do traktu nadbrzeżnego. – O rany, co to były za wspaniałe czasy, panie Arrowby! „Savoy”, „Connaught”, „Ritz”, „Carlton”, gdzie się nie bywało. Stary „Carlton” już nie istnieje, ale Londyn nadal jest najwspanialszym miastem na świecie, a widziałem już mnóstwo do tej pory: pracowało się w Paryżu, Rzymie, Madrycie. Niedawno grałem w filmie w Dublinie. Aleśmy sobie tam popili! – Jaki jest twój pseudonim sceniczny? Och, zachowałem własne nazwisko, Freddie Arkwright. Wydaje się, że to ja. Nie mogę się na razie pochwalić jakimiś wielkimi rolami, ale każda chwila przynosiła mi satysfakcję. I wszystko to zawdzięczam panu, był pan dla mnie taki miły, dodał mi pan tyle otuchy. A później wszyscy mówili: „Ach, to pan jest przyjacielem Charlesa Arrowby’ego, prawda?” Nie miałem zamiaru zaprzeczać i dzięki temu zarobiłem mnóstwo forsy. O rany, jak to dobrze znów pana zobaczyć, panie Arrowby. Wcale się pan nie postarzał. No i patrzcie, przyjechał pan tutaj, skąd ja pochodzę. Wie pan, ja się urodziłem na „Amorne Farm”, mój stryj i ciotka nadal tam mieszkają. Pan już przeszedł na emeryturę, prawda? – Tak. – Nie wyobrażam sobie, żebym mógł się kiedykolwiek rozstać z teatrem. „Nie ma to jak ludzie teatru”, zawsze pan powtarzał. Ale pan nadal bywa w Londynie, prawda? Może byśmy się tam kiedyś spotkali? Bardzo bym chciał, żeby pan poznał mojego przyjaciela, z którym mieszkam. Nazywa się Melbourne Pavitt. Słyszał pan o nim? Nie? No to pan usłyszy. Jest scenografem. – Mam nadzieję, że spotkamy się jeszcze i tutaj... – Przepraszam, okropnie się rozgadałem. Może byśmy wstąpili „Pod Czarnego Lwa” i napili na koszt gospodarza. – Nie mogę, śpieszę się do domu. Już tutaj skręcam. Bardzo mi miło, że cię spotkałem, Freddie, cieszę się, że tak dobrze ci się wiedzie. – Powiem mojemu agentowi, żeby panu przysłał kilka wycinków prasowych. – Zrób to. Wszystkiego najlepszego. – Niech pana Bóg błogosławi, panie Arrowby. I stokrotne dzięki. Ruszyłem ścieżką, serdecznie machając ręką Freddiemu. Być może w czyichś snach występowałem w roli demona, ale w umyśle Freddiego najwidoczniej figurowałem całkiem niezasłużenie jako dobroczynne bóstwo. Kiedy doszedłem do domu, nie było jeszcze drugiej. Zjadłem trochę ściętego na galaretę bulionu prosto z puszki, ale szybko ją odstawiłem. Łyknąłem dwie aspiryny, poszedłem na górę i położyłem się do łóżka. Byłem święcie przekonany, że tak jak to często bywa, gdy kogoś spotka wielkie nieszczęście i przeżyje silny szok, stracę całkiem przytomność. Nic takiego jednak się nie stało, wydawało mi się tylko, że znalazłem się w czymś w rodzaju piekła. Jeśli istnieje jakaś daremna duchowa udręka gorsza od zazdrości, to są nią może tylko wyrzuty sumienia. Nawet ból po stracie kogoś bliskiego jest chyba mniej dojmujący; często w dodatku te cierpienia się kumulują, tak jak w moim przypadku. Podkreślam: wyrzuty sumienia, nie żal. Wątpię, czy kiedykolwiek odczuwałem żal w czystej postaci. Może zresztą w czystej postaci w ogóle nie istnieje? Wyrzuty sumienia łączą się zwykle z poczuciem winy, ale z tym bezradnym, beznadziejnym poczuciem winy, na którego ukłucia nie ma lekarstwa. Właściwie nie mogłem myśleć o Hartley, jeszcze nie mogłem. Był to dla mnie zbyt silny szok. A może podświadomie chciałem ustrzec się przed zbyt wielkim cierpieniem. Wydawało mi się, że Hartley uprzejmie, z łagodnością, jaka cechowała ją w czasach młodości, niemal z pożegnalnym gestem usunęła się na bok. Mimo to nieustannie czułem ją przy sobie, jak gdybym stale słyszał jej głos w mojej świadomości, nie koncentrowałem jednak na niej swych myśli. W czasie końcowej walki, którą z nią toczyłem, czułem czasami, że pragnę już odpocząć; i teraz nagle uczyniła mnie bezczynnym. Lecz tę lukę po ostatecznym zniknięciu Hartley wypełnił Tytus. Powrócił do mnie po należną mu porcję smutku i poczucia winy. Straszne udręki wyrzutów sumienia zalewają nas falą różnych „co by było, gdyby...” Nie potrafiłem położyć kresu mnożeniu się wizji szczęścia, które wciąż nie zdawały sobie sprawy ze swej daremności. Mógłbym zabrać Tytusa do Londynu, zacząłby naukę w szkole aktorskiej, wpadałby do mnie w odwiedziny wraz z kolegami, wyjeżdżalibyśmy razem na wspaniałe długie wakacje, kochałbym go i troszczyłbym się o niego. Dlaczego nie zrozumiałem od razu, że to, iż mam Tytusa, i moje nerwowe, nieporadne, lecz odpowiedzialne ojcostwo były najważniejsze, były istnym darem zesłanym mi z nieba wraz z nieistotnymi osobistymi perturbacjami? To tego właśnie powinienem się trzymać, nie jakiejś chimery. Przypomniały mi się prorocze słowa Rosiny na temat Tytusa: „On także okaże się dzieckiem twoich marzeń, rozpłynie się i zniknie”. Dlaczego nie pilnowałem go, dlaczego nie postawiłem sprawy jasno, nie poświęciłem mu całej swej uwagi i nie wywiozłem znad tego okrutnego morza? Oczywiście, Gilbert i inni śmialiby się ze mnie cynicznie, ale niesłusznie. Stałbym się ojcem tego chłopca, choć w tak dziwnych okolicznościach, i te święte więzy uczyniłyby mnie jego opiekunem, jego mentorem, jego sługą. Nie żądałbym w zamian niczego dla siebie. Niewykluczone, że to zbyt wyidealizowana wizja. Mógłbym się okazać tyranem, mógłbym być zazdrosny – ale dochowałbym wierności Tytusowi. I pośród takich właśnie myśli błąkających mi się po głowie zawsze wyłania się obraz skąpanego w słońcu morza i martwego Tytusa leżącego bezwładnie, ociekającego wodą, z oczami na pół zamkniętymi i widoczną szramą po zajęczej wardze. To wprost niepojęte, jak bardzo odczułem jego wieczystą nieobecność. A przecież był ze mną tak krótko. Przyszedł do mnie jak gdyby po śmierć, jak do swego kata. Jakim dziwnym zbiegiem okoliczności, mając tyle innych możliwości, podpłynął do stóp tej właśnie skały, gdzie tak trudno się wydostać ze wzburzonego, złośliwego, morderczego morza? Powinienem był go ostrzec, nie powinienem skakać wraz z nim do wody pierwszego dnia. Straciłem go, ponieważ tak bardzo cieszyłem się jego młodością i musiałem udawać, że też jestem młody. Umarł dlatego, że mi zaufał. Zabiła go moja próżność. Ścisły związek przyczynowy. Płaci się mimowolnie za popełnione błędy. Wystarczyło, że zanadto popuściłem mu cugli, i oto leżał martwy. Takie myśli doprowadziły mnie w końcu do fatalnej śpiączki. Kiedy się ocknąłem, nie pamiętałem, że Hartley wyjechała, i zacząłem się natychmiast zastanawiać, co zrobić, żeby do mnie wróciła. Zegarek znów mi stanął, lecz po niebie zorientowałem się, że zapada już wieczór; było na nim mnóstwo pomarańczowych chmur, między którymi przeświecał bardzo zimny, bardzo jasny błękit. Zszedłem na dół, zrobiłem sobie herbaty, potem zacząłem pić wino. Myślałem o Hartley, ale ostrożnie, jak gdybym chciał sprawdzić, czy nie oszaleję z bólu. Musiałem jednak to wszystko przemyśleć, musiałem zrozumieć. Widziałem pusty dom i pocztówkę z Sydney. Ciągle miałem przed oczami młodą, łagodną twarz Hartley; patrzyła na mnie teraz jakby z oddali, jakby spoza jakiejś zasłony. Spokojnie zachęcała mnie, bym cierpiał. Miałem teraz tyle miejsca, wielka cicha sień pomieści moje cierpienie. Nie potrzebuję się już nigdzie śpieszyć, niczego planować, do niczego dążyć. Co ja teraz z tym zrobię?, pytałem w myśli Hartley. Co ja teraz zrobię z moją miłością do ciebie, którą w tak straszny sposób ożywiłaś, pojawiając się znów w moim życiu? Dlaczego wróciłaś, skoro nie mogłaś zaspokoić moich pragnień? Co ja teraz pocznę z tą wielką machiną mojej miłości, która stała się całkiem bezużyteczna? Nie mogę już nic dla ciebie zrobić, kochanie. Zacząłem się zastanawiać, czy będzie mi sądzone żyć z tą miłością, traktować ją jak świętość, której nie można już zbezcześcić. Może, gdybym żył samotnie, w celibacie, jak ksiądz, jak dobry wujaszek, zachowałbym tę bezowocną miłość jako moją sekretną kapliczkę? Czy wtedy nauczyłbym się kochać tak bezcelowo, bez zaborczości, i czy okazałoby się, że to jest ów klasztorny mistycyzm, do którego miałem nadzieję dojść, wyjechawszy tu, nad morze? Zaczęło się ściemniać, więc zapaliłem lampę i zamknąłem okno, żeby ćmy nie wlatywały do środka. Nagle uświadomiłem sobie, i nawet mnie to trochę zdziwiło, że ani przez chwilę nie myślałem o tym, żeby wsiąść w samolot odlatujący do Sydney. Nie mogłem sobie przypomnieć, czy Ben mówił, że będą mieszkać w Sydney, ale Australia nie jest taka znowu wielka, zresztą mam tam przyjaciół, którzy byliby zachwyceni, gdyby mogli się przyłączyć do tego mojego polowania na dziewczynę. Mógłbym szukać, wypytywać, dać ogłoszenie. Miałbym jakieś zajęcie. Wiedziałem jednak, że tego nie zrobię. Zrezygnowałem. Miałbym ją śledzić pokornie z oddali, żeby tylko wiedziała, że tam jestem? Upodobniłbym się wówczas do strasznego ducha. Nie, zrezygnowałem, i jak mi się teraz wydawało, uczyniłem to proroczo tuż przed jej ostateczną, okropną ucieczką. Czemu po tym koszmarnym podwieczorku u nich siedziałem i czekałem, wyobrażając sobie, że zadzwoni? Czy naprawdę wierzyłem w to, że zadzwoni? Czy naprawdę sądziłem, że wskoczy w ostatniej chwili do mojej łódki? Przecież już wtedy wiedziałem, że nie jest do tego zdolna. I myślałem jeszcze, trąc nerwowo głowę o dłonie, och, żeby się wszystko mogło nam dwojgu jakoś ułożyć! Gdyby Hartley była moją siostrą, wtedy mógłbym się nią opiekować, troszczyć o nią, i czułbym się szczęśliwy. Nie mogłem się zdecydować na to, żeby coś zjeść. Nie miałem zupełnie apetytu, nie wyobrażałem sobie, żebym kiedykolwiek jeszcze miał ochotę na jedzenie. W końcu poszedłem na górę. Czułem się pijany i chory. Paciorki zasłony postukiwały w bryzie morskiej, która jakoś się tu przedostała. Mały księżyc płynął tak szybko przez postrzępione obłoki, że przyprawiało mnie to o zawrót głowy. Może ona musiała pokochać Bena? Może taka już jest kochliwa i nie potrafiła się oprzeć swemu uczuciu, a nie miała żadnego lepszego obiektu? Chciała pokochać Tytusa, lecz Ben zabił jej miłość do tego chłopca, i w ten sposób zabił ją samą. To, co ja widziałem, było tylko łuską, pustą muszlą, trupem kobiety, martwą rzeczą. A jednak tak gorąco pragnąłem posiąść właśnie tę rzecz, ożywić ją swymi pieszczotami. Wziąłem trzy proszki nasenne. Kiedy już zasypiałem, pomyślałem nagle: Dlaczego ona zatrzymała list, mimo że go nie przeczytała? Dlaczego zostawiła w ogrodzie ten kamyk? I to w takim miejscu, żebym go znalazł? Czy po to, żebym miał jeszcze jakąś nadzieję? Nazajutrz obudziłem się dość późno. Zadzwoniłem do zegarynki, było wpół do dziesiątej. Bolała mnie głowa. Wchodząc do kuchni, potknąłem się o do połowy napełnioną wanienkę do nasiadówek, którą zostawiłem w przejściu. Opróżniłem wanienkę, część wody wylałem na podłogę, resztę na trawnik przed domem. Wsunąłem wanienkę z powrotem pod schody. Chciałem zjeść kilka sucharów, ale zrobiły się miękkie i dziwnie wilgotne. Nie miałem chleba ani masła, ani mleka. Zresztą i tak nie czułem głodu. Myślałem o tym, żeby pójść po zakupy, nie byłem jednak pewien, jaki to dzień. Wydawało mi się, że słyszałem dochodzący z oddali głos dzwonów kościelnych, więc mogła to być niedziela. Zacząłem się zastanawiać, czy nie powinienem jechać do Londynu, choć właściwie nie miałem po co tam jechać, więc snułem te myśli raczej abstrakcyjnie. Nie miałem przecież tam nikogo, z kim miałbym ochotę się zobaczyć, nie miałem tam nic do roboty. Wyszedłem na drogę, żeby zobaczyć, jaka jest pogoda. Ociepliło się, morze zrobiło się bardziej niebieskie. Zauważyłem kilka listów w koszyku zainstalowanym chytrze przez Gilberta w psiej budzie. Strajk, święto czy co to było, najwidoczniej już się skończyły. Oczywiście, nie znalazłem listu od Hartley, był natomiast od Lizzie. Zabrałem całą korespondencję do „czerwonego pokoiku” i usiadłem przy stole. Mój kochany! Czuję się nieszczęśliwa po naszym spotkaniu. Byłeś szlachetny i miły, ale wolałabym się zobaczyć z Tobą sama. Ten nasz śmiech był taki jakiś okropny. Co Ty sobie naprawdę myślałeś? Czuję, że postępuję niewłaściwie, i to Ty mnie musisz sprowadzić na właściwą drogę. Kochaj mnie, Charles, kochaj mnie wystarczająco! Od chwili, gdy dostałam ten Twój list, odżyła moja miłość do Ciebie, jak zaszczepiona świeżo roślina. Nie „wyleczę się” nigdy z tej miłości, o nie, bo teraz wreszcie naprawdę Cię kocham, nie jestem tylko głupio „zakochana”. Dopiero teraz to jest prawdziwe uczucie, nie „zakochanie”. Nie rozstawajmy się już nigdy więcej, Charles, nie ulegajmy nigdy więcej zaborczej namiętności, dość już podstępów. Niech odtąd już zawsze panuje między nami pokój. Nie jesteśmy już młodzi. Proszę Cię, mój kochany. Lizzie PS. Przyjedź do nas wkrótce do Londynu. Cóż za wzruszający list. I to zaproszenie na końcu „do nas”, i to „czuję, że postępuję niewłaściwie, i to Ty mnie sprowadzisz na właściwą drogę”. Oto cała Lizzie! Otworzyłem następny list. Ten był od Rosemary Ashe. Najdroższy Charlesie! Piszę, Żeby Ci donieść o smutnym fakcie: Sydney i ja rozchodzimy się. On chce rozwodu. Przeprowadzamy to spokojnie ze względu na dzieci, ale zdaje się, że je to niezbyt obchodzi. Chodzi oczywiście o jakąś młodą aktoreczkę – nasze zawodowe ryzyko – to i panująca za oceanem atmosfera, przez którą Sydney postradał zmysły. Może to tylko chwilowe szaleństwo, nie straciłam jeszcze nadziei. Ale czepianie się nadziei jest takie bolesne! Wracam do Anglii i marzę o tym, żeby się z Tobą zobaczyć. Czy mogę Cię odwiedzić w Twoim ślicznym spokojnym domeczku nad morzem? Właśnie tego w tej chwili potrzebuję. Całuję Rosemary A więc tak wygląda idealne małżeństwo. Lepiej już chyba zacznę udoskonalać swoją rolę żyjącego w celibacie dobrego wujaszka. Otworzyłem następny list. Na razie nie mogłem się zorientować, kto jest jego autorem, mimo że bez trudu odczytałem podpis: Angela Godwin. Kochany Charlesie! Słuchaj, to ja. 1 słuchaj mnie uważnie. Nie musisz zadowalać się takimi staruszkami, dlaczego miałbyś to robić? Może uważasz, Że nie zechce cię żadna młoda dziewczyna? Wiesz przecież, Że nie wyglądasz na swoje lata. Nie musisz się trzymać takich starych tłumoków jak Lizzie Scherer i Rosina Vamburgh. Dlaczego miałbyś to robić, skoro możesz mieć MNIE. Chociaż ja naprawdę nawet lubię Rosinę, ona jest przynajmniej sprytna i dom zaczął wyglądać jakoś przyzwoiciej, odkąd Pam odeszła, więc nie myśl, że uważam cię za ostatnią deskę ratunku, bo wcale tak nie jest. Wiele rzeczy przemyślałam przez te ostatnie miesiące i wydaje mi się, że bardzo się zmieniłam. W końcu doszłam ze sobą do ładu. Zastanawiam się nad tym, jaka to ja właściwie jestem. Nie jestem jeszcze pewna, co zrobię ze swoim Życiem, ale nie zostanę aktorką. A więc nie potrzebujesz się obawiać, że chodzi mi o Twoją protekcję. Mam zdolności do matmy, więc myślę, że mogłabym zostać fizykiem. Na jesieni zdaję do Cambrigde. W każdym razie szalenie chcę być KIMŚ. Dlaczego napisałam ten list? Przyszedł mi do głowy genialny pomysł. Tego wieczoru, kiedy przyjechałeś, żeby zobaczyć się z Peregrine’em, podsłuchiwałam (oczywiście!) pod drzwiami i usłyszałam, jak on mówił, że bardzo pragnąłeś mieć syna. A może to ty sam powiedziałeś, już nie pamiętam, w każdym razie wryło mi się to w pamięć. I wtedy pomyślałam sobie: a dlaczego ja nie miałabym Ci dać syna? Mógłby należeć do Ciebie, nie przeciągałabym go na swoją stronę. To znaczy, owszem, odwiedzałabym go itede. Nie wyobrażam sobie, żebym mogła dać się przywiązać za nogę do dziecka, więc moglibyśmy mieć opiekunkę, zresztą będę szalenie zajęta w Cambridge. Nie proponuję ci oczywiście małżeństwa. Myślę, że wyjdę za mąż dużo później albo wcale. Ale dlaczego nie mógłbyś po prostu mieć tego, czego pragniesz.? Ludzie nie potrafią pragnąć zbyt gorąco, i to jest właśnie największy problem naszej cywilizacji. Rzecz nie w tym, że ludzie głodują, ale w tym, że nie mają odwagi sięgnąć po to, czego pragną całym sercem, nawet jeśli mają to przed nosem. Jeśli chodzi o mnie, mam siedemnaście lat, cieszę się doskonałym zdrowiem, jestem dziewicą i chciałabym, żeby ktoś wyjątkowy pomógł mi przekroczyć ten Rubikon, właśnie Ty. Załączam fotografię, będziesz mógł sam stwierdzić, jak bardzo się zmieniłam. Co myślisz o tym, Charles? Mówię poważnie. Nie twierdzę bynajmniej, że Cię kocham, ale będę Twoja, jeśli zechcesz i kiedy zechcesz. Angela Godwin Wyjąłem z koperty fotografię i przyjrzałem się uważnie kolorowemu wizerunkowi dość ładnej, inteligentnie wyglądającej dziewczyny o dużych oczach i pogodnej, wrażliwej, nie całkiem jeszcze ukształtowanej twarzy. Zgniotłem tę jej epistołę i wrzuciłem w lekki jak puch popiół po spalonym drewnie na kominku. Były jeszcze inne listy, stwierdziłem jednak, że na razie mam dość korespondencji. Wyszedłem przed dom, żeby zobaczyć, jak się sprawuje moje okropne morze. Spokojne i gładkie rozlewało się między skałami jak oliwa. Doszedłem aż do „Kotła Minna” i stanąłem na moście. Był odpływ, „Kocioł” się opróżniał, woda tworzyła wiry, piana rozpryskiwała się na wszystkie strony, a potem ten biały strumień pochłaniało spokojniejsze morze nieco dalej od brzegu. Spojrzałem w dół. Jak głęboka była ta jama, jak strome i gładkie te skalne ściany! Na pewno żadna ziemska siła nie zdołałaby mnie stamtąd wydostać. A jednak wydostałem się jakoś, żyję, a biedny figlujący w morzu Tytus utonął. Ruszyłem po skałach ku wieży, po czym zszedłem na dół, do skalnych stopni. Gładkie morze to wznosiło się, to opadało niezbyt jednak gwałtownie, woda sięgała żelaznej poręczy. Poczułem w ciele, choć prawie nie zarejestrował tego mój umysł, jakąś iskierkę życia, dawny, dobrze znany, na pół zmysłowy spazm strachu, taki, jaki odczuwałem, skacząc do wody z wysokich trampolin w Kalifornii albo przed zanurzeniem się w śmiertelnie zimnej wodzie przy brzegach Irlandii. Drżąc ze wzruszenia, ściągnąłem ubranie i wszedłem do morza. Najpierw przeszył mnie dreszcz zimna, potem zrobiło mi się ciepło, a następnie silne, przyjemne unoszenie się na spokojnych falach przypomniało mi gwałtownie szczęście. Pływałem dookoła i morze wydawało mi się bardzo samotne. Ogarnęło mnie jakieś szczególne uczucie, które zidentyfikowałem teraz jako lęk przed śmiercią – chyba zawsze drzemał gdzieś w moim sercu. Nie pragnąłem umrzeć, nie myślałem wcale o tym, że mógłbym utonąć. Moje silne nogi i ramiona reagowały na ruch wody, oddychałem bez trudu. Nad sobą widziałem błękitne niebo, a wszędzie dookoła promienie słońca. Obserwowałem bliski horyzont nadciągających fal smaganych lekko bryzą, silnych, ale łagodnych. Igrały ze mną. Unosiłem się na falach, dopóki nie zrobiło mi się zimno. Wtedy wyszedłem z wody i nago, z ubraniem w ręce, wróciłem do domu. Morze przywróciło mi apetyt, a ponieważ wydawało mi się, że zbliża się pora lunchu, odgrzałem resztę bulionu, otworzyłem puszkę parówek i puszkę kiszonej kapusty. Byłem na pół zdecydowany nazajutrz jechać do Londynu, a także na pół zdecydowany zadzwonić do Jamesa, który w końcu mógł jeszcze tam być. Nawet wyszukałem w książce telefonicznej numer swego kuzyna i zapisałem na bloczku leżącym koło aparatu. Byłem też na pół zdecydowany zadzwonić do taksówkarza i poprosić, żeby odwiózł mnie na ranny pociąg. Mimo że słońce przygrzewało, zrobiło mi się trochę chłodno po kąpieli, więc włożyłem swój biały irlandzki sweter. Wyjąłem walizkę i postanowiłem zapakować do niej trochę ubrań. Poszedłem nawet do biblioteki, żeby poszukać jakiejś książki do czytania w czasie podróży. I nagle uświadomiłem sobie, że chociaż po przejściu na emeryturę zamierzałem wyznaczyć sobie obowiązkową lekturę, od chwili przybycia do „Shruff End” nie otworzyłem ani jednej książki. Przejrzałem teraz swoje zbiory. James także je przeglądał. Tytus na nich sypiał. Szukałem czegoś interesującego, wciągającego. W pociągu można sobie nawet pooglądać pisma pornograficzne, tylko że ja naprawdę nie znosiłem pornografii. W końcu zdecydowałem się na Skrzydła gołębicy Henry’ego Jamesa, opowieść o śmierci i moralnym upadku. I tak mijał dzień, zbliżał się wieczór. Nie zatelefonowałem do Jamesa ani do taksówkarza. Doszedłem do wniosku, że nie zdążę na poranny pociąg. Postanowiłem zadzwonić po taksówkę następnego dnia rano i wyjechać późniejszym pociągiem. Nie zastanawiałem się nad tym, co będę robił, kiedy przyjadę do Londynu. Urządzał mieszkanie? Zamawiał zasłony? Takie sprawy należały do innego świata. Chociaż wieczór był ciepły, rozpaliłem ogień na kominku w „czerwonym pokoiku”, żeby mi było raźniej, i spaliłem listy Rosemary i Angie, a także fotografię tej inteligentnej, nieśmiałej dziewczyny. Przyniosłem sobie z kuchni kolację i usiadłem przy kominku, próbując czytać Skrzydła gołębicy, ale wspaniały mentorski początek nie zdołał mnie wciągnąć. Było jeszcze widno i obywałem się bez lampy. Siedziałem przez chwilę, patrząc przed siebie szklistymi oczami, słuchałem szumu morza i bicia własnego serca. Zaczęła mnie ogarniać senność czy śpiączka. To ta kąpiel z pewnością sprawiła, że najpierw zacząłem myśleć o Tytusie, a potem o sobie jako o topielcu. Przypomniało mi się, jak spałem w tym pokoju na podłodze przed płonącym kominkiem owej nocy, kiedy wydostałem się z „Kotła Minna”. Wdzięczny za ocalenie, zastanawiałem się, jak to się stało, że jeszcze żyję. Widziałem siebie, jak leżę, poruszając rękami i nogami, żeby się upewnić, że jestem cały i zdrów. Powieki opadły mi nieco i nagle całkiem wyraźnie zobaczyłem coś, czego później nie potrafiłem określić. Nie wiem, czy to była halucynacja czy jakiś obraz zakodowany w mojej pamięci. Z pewnością wydało mi się – i to nagle – wspomnieniem. Myślałem tak jakoś niekonkretnie i leniwie o tym strasznym upadku do spienionej kipieli, o uświadomieniu sobie zbliżającej się śmierci, o tym, jak zielona wydawała mi się woda nawet w tym słabym świetle. I przypomniałem sobie, że zanim moja głowa uderzyła o skałę i ogarnęła mnie ciemność, dostrzegłem, zdążyłem jeszcze coś dostrzec: jakąś dziwną, małą głowę tuż koło swojej, okropne zęby i czarną wygiętą łukowato szyję. Potworny wąż morski był wraz ze mną w „Kotle Minna”! Otworzyłem szeroko oczy i dysząc ciężko, rozejrzałem się dookoła. Serce biło mi mocno. Wszystko wyglądało normalnie, ogień płonął, nie otwarte listy leżały rozrzucone na stole obok do połowy opróżnionej szklanki z winem. Byłem pewny, że nie spałem. Po prostu przypomniałem sobie nagle coś, o czym z jakiegoś powodu całkiem zapomniałem. Chodziło oczywiście o zapomnienie spowodowane wstrząsem, który przeżyłem. Doktor mówił, że należy się spodziewać częściowej utraty pamięci. Teraz jednak przypomniałem sobie, że tuż koło mnie w wodzie stało pionowo coś czarnego, skręconego spiralnie. W nikłym świetle przez chwilę rysowały się wyraźnie na tle nieba głowa i szyja tego potwora. Widziałem oczami pamięci jego zielone, świecące oczy. Trwało to kilka sekund, może nawet jedną sekundę, ale widziałem tak wyraźnie, że nie mogłem w to wątpić. Potem, po upływie tej sekundy, poczułem uderzenie w głowę. Było jednak jeszcze coś, co powinienem zapamiętać, coś jeszcze stało się tuż przedtem, zanim straciłem przytomność, lecz co? Co? Drżąc z podniecenia i lęku, siedziałem, trzymając się za głowę i wysilając pamięć. Było tam jeszcze coś, co rozpaczliwie próbowałem sobie przypomnieć, coś bardzo ważnego i niezwykłego czekało tuż poza granicą mojego wzroku, czekało, bym to pochwycił, ożywił, nie mogłem sobie jednak tego przypomnieć. Jęknąłem głośno, wstałem, poszedłem do kuchni, znowu wróciłem, napiłem się jeszcze wina, zamknąłem oczy, otworzyłem je. Badałem swój umysł, choć nie śmiałem go zbytnio wysilać, jakby bojąc się, że coś mi się z niego wymknie albo zastygnie i zniszczy jakieś chwilowo bliskie rejony. Niestety, ukrywające się przede mną wspomnienie nie ujawniło się, a mnie ogarnęło przerażające uczucie, że jeśli nie zdołam sobie tego teraz przypomnieć, zniknie mi to na zawsze, pogrąży się całkowicie w bezdennym mroku niepamięci. I teraz, może po raz ostatni, wychynęło i dotknęło powierzchni. Przestałem wysilać mózgownicę, chociaż wciąż miałem nadzieję, że w końcu coś, co mi się wydawało ostateczne i jakoś ważne, nagle mi się przypomni. Usiadłem znowu przy stole i zacząłem myśleć o wężu morskim, odtwarzać swoje dawne teorie dotyczące skutków zażywania LSD. Usiłowałem sobie przypomnieć, czy oprócz tego, że widziałem tego skręconego spiralnie stwora, to również go przy sobie czułem. Obraz tego zwierzęcia utrwalił się w mojej pamięci, ale nie dotyczyło to stanu mojego ducha, chociaż przypominałem sobie, co myślałem, tonąc, kiedy zalała mnie fala. Przyszło mi do głowy, żeby pójść i obejrzeć jeszcze raz dokładnie „Kocioł Minna”, chyba to pomoże mojej pamięci. Było już jednak niemal całkiem ciemno i nie miałem odwagi się tam wybrać. Ogarnęło mnie śmiertelne przerażenie, zacząłem dosłownie drżeć ze strachu. Próbowałem zapalić lampę, niestety, jakoś mi się to nie udawało. Zapaliłem więc kilka świec, zaryglowałem frontowe i kuchenne drzwi i wróciłem do „czerwonego pokoiku”. Kiedy się tam znalazłem, spostrzegłem nagle niemal tuż przed sobą, jak gdyby moje oczy zostały nagle nastawione na inną długość fali, szparę w białej drewnianej boazerii tuż przy krawędzi, kilka stóp nad podłogą, w miejscu gdzie się znajdował niewielki występ. Między deszczułkami boazerii było mnóstwo szpar, niektóre z nich częściowo wypełnione farbą. Ta była całkiem krótka, miała około sześciu cali długości, i coś w niej tkwiło, coś białego trochę z niej wystawało. Nagle zabrakło mi tchu, poczułem zawrót głowy i wróciła mi pamięć. Przeszedłem przez pokój i wyciągnąłem ze szpary kawałek papieru. Była to ta kartka, na której owej nocy, kiedy się obudziłem po „utopieniu”, zapisałem coś bardzo ważnego, coś, czego w żadnym wypadku nie powinienem zapomnieć. Nawet teraz, kiedy trzymałem tę kartkę w dłoni, nie mogłem sobie przypomnieć, co takiego wtedy na niej napisałem, chociaż od razu zacząłem przypuszczać, że ma to związek z owym wężem morskim. Rozłożyłem papier i przeczytałem następujące słowa: Muszę to szybko zapisać jako dowód, bo już mi się zaczyna zacierać w pamięci, w chwili kiedy piszę. James mnie ocalił. To on jakimś cudem zszedł na dół, do wody, wsunął mi dłonie pod pachy i nagle poczułem, że się unoszę do góry, jak gdyby w windzie. Zobaczyłem Jamesa na nagiej skalnej ścianie, pochylonego ku mnie. Wtedy uniosłem się, a on objął mnie mocno i razem wydostaliśmy się z wody. Ale on na niczym nie stał. Zobaczyłem go w pewnej chwili na skale, przywarł do niej jak nietoperz. A potem stanął po prostu na wodzie. I wtedy... Tutaj zapis się kończył, dalej były już tylko nieczytelne gryzmoły. Usiadłem przy stole i ciężko dysząc, przeczytałem dokładnie kilka razy tę notatkę. I wtedy ten ciemny przedmiot, który ledwie dotykał powierzchni mej świadomości, przebił się przez nią nareszcie i stwierdziłem, że potrafię odtworzyć tę scenę. Pamiętałem ją nie tak, jak pamiętałem owego węża, ale tak wyraźnie, jak śpiewającą Lizzie albo Tytusa, kiedy leżał martwy. Tylko że to było wspomnienie czegoś, co się nie mogło przecież zdarzyć. Przypomniałem sobie teraz dokładnie i całkiem jasno, co chciałem zanotować na tej kartce: że James przywarł do nagiej skały „jak nietoperz” i że ja uniosłem się z nim do góry, jak gdyby w windzie”. Stało się to po tym, gdy zielona fala pochłonęła mnie. Pamiętam, że moja głowa wynurzyła się jeszcze na powierzchnię, wypluwałem wodę z ust i próbowałem krzyczeć. I wtedy właśnie spostrzegłem Jamesa na skale, w połowie jej wysokości; schodził po ścianie w dół na klęczkach jak zwierzę. Porównanie do nietoperza jest może nie całkiem słuszne, James przypominał raczej jaszczurkę; rzecz w tym, że on nie schodził w dół, stopy i dłonie opierając na ścianie jak człowiek, ale pełzł po gładkiej skale jak jakieś zwierzę. Pamiętam, że wyciągnąłem do niego rękę, próbując go dosięgnąć, ale woda władała moim ciałem, miotała mną niczym korkiem. Nałykałem się jej w każdym razie tyle, że nie miałem już prawie siły oddychać i walczyć. Przypominam sobie wyraźnie, że James sam wyglądał w tym momencie jak topielec: przemoczony do suchej nitki, woda spływała mu strumieniami z włosów. Przypominam też sobie, że pomyślałem wtedy (o ile w ogóle byłem wówczas zdolny do myślenia): a więc James także tonie. Tylko że ta myśl, nie wiem czemu, nie napełniła mnie rozpaczą. A potem, kiedy spełzł już na dół, do tej kipieli, James oderwał się nagle od skały niczym gąsienica. Efekt był taki, jak gdyby coś lepkiego i przylegającego odkleiło się nagle od ściany skalnej. James nie chwycił mnie za rękę, którą do niego wyciągałem, ale pochylił się nade mną, wsunął mi dłonie pod pachy, tak jak to opisałem na tej kartce. Przypominam sobie teraz, że czułem dotyk jego dłoni, a potem ogarnęło mnie to niezwykłe uczucie, które już też opisywałem: wydawało mi się, że się unoszę do góry „w windzie”. Nie przypominam sobie, żeby James mnie ciągnął albo wlókł, nie wyczuwałem żadnego wysiłku. Unosiłem się ku górze, aż moja głowa znalazła się na poziomie głowy Jamesa, a moje ciało przywarło do jego ciała. Nagle zrobiło mi się ciepło i w tym właśnie momencie straciłem przytomność. Czy w takim razie nikt mnie nie uderzył w głowę i nie doznałem wstrząsu? Dotknąłem tyłu głowy: czułem wyraźną i wciąż jeszcze bolesną wypukłość. Oczywiście, mogłem się uderzyć w głowę wcześniej, zanim jeszcze straciłem przytomność. A kiedy zobaczyłem węża, jeśli go w ogóle widziałem? Czy James także widział tego węża? A dlaczego w mnemotechnicznej notatce nie wspomniałem o wężu? I co chciałem jeszcze dodać w miejscu, gdzie moje zapiski się urywały? Oczywiście, jeśli uderzyłem głową o skałę tuż po zobaczeniu tego węża, mogłem o nim nie pamiętać, kiedy zaczynałem pisać, chociaż zapamiętałem, że to James mnie uratował. Dlaczego więc o tym również zapomniałem i dopiero teraz nagle sobie przypomniałem? Zerwałem się, do najwyższego stopnia podniecony. Przypomniałem sobie ten niezwykły wyczyn Jamesa: z pewnością to nie była halucynacja. W końcu w jaki sposób wydostałem się z tej kipieli? Dopiero dzisiaj patrząc na „Kocioł Minna”, doszedłem do wniosku, że żadna ludzka siła nie byłaby zdolna mnie uratować, a fale morskie też nie zdołałyby mnie wynieść na szczyt skały. To kuzyn ocalił mi życie, wykorzystując swe moce, o których opowiadał tak lekceważąco, nazywając je „sztuczkami”. Przypomniał mi się ów Szerpa, którego James pragnął zachować przy życiu, stosując taką właśnie „sztuczkę”. Czy mogłem więc wątpić w słowa Jamesa, że „można podnieść ciepłotę ciała dzięki koncentracji umysłowej”? Dotychczas prawie się nad tym nie zastanawiałem. Całą tę historię można by uważać za coś całkiem naturalnego. Dwoje ludzi przytula się do siebie w śpiworze, w namiocie, podczas śnieżycy, żeby się ogrzać, i jeden z nich umiera. Co mnie jednak w tym zainteresowało i poruszyło, to fakt, że cokolwiek James zamierzał uczynić, tym razem mu się nie udało. A jeśli chodzi o samo wydarzenie, to w tej chwili nie wydawało mi się już tak bardzo niewiarygodne, że jakiś dziwny wschodni asceta nauczył się regulować temperaturę swego ciała. Ale żeby pełznąć po nagiej skale i stać na falach albo (jak sobie teraz przypomniałem) tuż pod powierzchnią wściekle bijących fal i unieść do góry człowieka ważącego około siedemdziesięciu kilogramów na jakieś pięć do sześciu metrów, wsuwając mu jedynie dłonie pod pachy? W coś takiego trudno było uwierzyć sceptycznemu człowiekowi Zachodu. A jednak pamiętam to doskonale. Potwierdza to także moja notatka. Wydarzyło się na pewno coś bardzo dziwnego. Usiadłem znów przy stole. Starałem się oddychać spokojnie, ale na myśl, że mój kuzyn użył niezwykłej mocy, jaką posiadał, żeby ocalić mi życie, ogarnęła mnie najczystsza, pełna czułości radość, jak gdyby niebo otwarło się nagle i spłynął na mnie strumień jasnego światła. Czułem się jak Danae. Kiedy po ostatniej rozmowie z Jamesem doszedłem do wniosku, że jesteśmy teraz w stosunku do siebie bardziej szczerzy i otwarci, był to jedynie jakiś proroczy przebłysk tego, co czułem teraz. Pomyślałem sobie też, co było trochę dziwne: jakie to śmieszne! przypomniałem sobie, jak James mówił: „Cóż za psikusy robiliśmy razem!” I zapragnąłem mu za wszystko podziękować, i dziękując, śmiać się wraz z nim. Popatrzyłem na zegarek; było dopiero po jedenastej. Jeszcze nie za późno na telefon. Ze świecą w ręce wybiegłem z biblioteki, krztusząc się i pokrzykując z wrażenia. Wykręciłem numer Jamesa. Nie wiedziałem, co chcę mu powiedzieć. Żebym tylko nie zapomniał go zapytać, pomyślałem, czy widział węża morskiego. Telefon zaczął dzwonić. I kiedy tak dzwonił i dzwonił bez końca, moje podniecenie ustąpiło rozczarowaniu. Może James wyjechał już do Tybetu? A może po prostu wybrał się dokądś wieczorem? Może poszedł na kolację z jakimś wojakiem? Mój Boże, jak mało wiedziałem o jego życiu! Postanowiłem zadzwonić do niego nazajutrz rano, a potem pojechać do Londynu. Wróciłem do kuchni. Odryglowałem i otworzyłem tylne drzwi. Lodowaty strach, który czułem wcześniej, ustąpił całkowicie. Wyszedłem na murawę przed domem. W domu było ciemno i zimno, na zewnątrz zaś jeszcze całkiem widno, powietrze też było cieplejsze. Postanowiłem się przespać na dworze. Przyniosłem kilka małych poduszek z biblioteki, a także koce i dużą poduszkę z sypialni na górze. Wspiąłem się po skałach aż do tego miejsca nad samym morzem, gdzie spałem poprzednim razem, i zrobiłem sobie posłanie. Potem wróciłem do domu; przez okno „czerwonego pokoiku” widziałem przyjaźnie migoczące świece. Niebo, chociaż trochę przyćmione i jakby wyblakłe, nadal było na tyle oświetlone, że nie dostrzegałem gwiazd. Świeciła tylko wielka, postrzępiona Gwiazda Wieczorna. Nisko wiszący księżyc był biały jak ser. Wszedłem do „czerwonego pokoiku”. Świece stały jak na ołtarzu po obu stronach szklanki po winie i prawie pustej butelki. Wlałem resztę wina do szklanki, usiadłem i zamyśliłem się głęboko. Starałem się przypomnieć sobie jeszcze więcej szczegółów. Byłem pewny, że nikt z pozostałych osób nie dostrzegł nic niezwykłego. Peregrine przyznał, że mnie pchnął i poszedł dalej. Bardzo pijany mógł naprawdę nie zdawać sobie sprawy z tego, co się stało. Kiedy wszczęto alarm, ja leżałem już na szczycie skały, a James próbował mnie ocucić. Nie wypytywałem Jamesa o szczegóły, ponieważ od razu po tym wypadku zachorował, dostał jakiejś zapaści i położył się do łóżka. Dlaczego był taki wyczerpany? Czy wyczerpało go to, co przeżył, ratując mi życie, czy tyle zużył fizycznej i psychicznej energii w czasie tego niesamowitego schodzenia ze skały? Pamiętam jego słowa: „Te sztuczki, których wszyscy mogą się nauczyć, choć czasem jest to bardzo męczące”. Nic dziwnego, że James tak się wykończył i sprawiał wrażenie, jakby całkiem opadł z sił. A potem dodał: „Zwolniłem uścisk... puściłem go”. O kim James mówił owej nocy, kiedy ja już zasypiałem? O swoim Szerpie czy może o... Tytusie? Jak to się stało, że Tytus przyszedł do mnie właśnie wtedy? Dlaczego James tak wypytywał o imię Tytusa? Imię jest drogowskazem. I dlaczego Tytus powiedział, że widział Jamesa „we śnie”? James zawsze znajdywał zagubione rzeczy. Wysunął te swoje czułki, odnalazł Tytusa, sprowadził go tutaj i trzymał pod swoją opieką jak gdyby uwiązanego na nitce. I owa nić względów została zerwana, kiedy James zachorował na tę dziwną chorobę, wydostawszy mnie z „Kotła Minna”. A jak zareagował na śmierć Tytusa? Powiedział: „To się nie powinno było stać”. Zupełnie jak gdyby uważał, że to jego wina. Ale jeśli to była jego wina, to i moja. Istnieje jakieś nieubłagane powiązanie pomiędzy grzechem i karą. Tytus umarł dlatego, że ileś lat temu zabrałem Peregrine’owi Rosinę. Moja próżność zabiła Tytusa, tak jak próżność Jamesa zabiła tego Szerpę. W każdym z tych przypadków przez swą słabość zniszczyliśmy to, cośmy kochali. I coś jeszcze sobie teraz przypomniałem. James powiedział: „Biała magia jest czarną magią. Każde nieumiejętne mieszanie się do świata duchów może zrodzić demony, które będą nękać innych. Demony użyte do czynienia dobra mogą się kręcić w pobliżu i potem wyrządzać krzywdę”. Czyżby właśnie jeden z tych demonów, z pomocą którego James mnie ocalił, skorzystał z tego, że James dostał zapaści, chwycił Tytusa i rozbił mu głowę o skały? Była to myśl szalona, a jej implikacje tak przerażające, że postanowiłem zaprzestać rozmyślań i próbować zasnąć. Wydawało mi się, że mimo wszystko powinienem spać dobrze. Pragnąłem gorąco porozmawiać o tym wszystkim z Jamesem albo, jeśli już wyjechał, napisać do niego. Ale skąd wezmę jego adres? Czy on ma w ogóle jakiś adres? Nie mogłem sobie przypomnieć nikogo, kto by go znał, oprócz Toby’ego Ellesmere, a Toby często sprawiał wrażenie całkowicie nie wtajemniczonego w sprawy Jamesa i jego sposób życia. Czy mógłbym pójść do jakiegoś sztabu albo Ministerstwa Obrony i zapytać o niego? Oczywiście odpowiedzą: „Nic nie wiemy”. Dopiłem resztę wina. Ogień na kominku już wygasł i pozostała po nim tylko kupka popiołu poprzecinana nikłymi smugami czerwieni. Westchnąłem głęboko, bo pomyślałem sobie, że przez te wszystkie lata, które minęły bezpowrotnie, mogliśmy być z Jamesem przyjaciółmi, a nie sprawiającymi sobie wiecznie kłopoty krewnymi, niemal wrogami. Sięgnąłem ręką na stół i zacząłem przerzucać stos nie otwartych listów; chciałem zobaczyć, czy nie rozpoznam jakiegoś znajomego pisma. Oczywiście, nie było nic od Jamesa; zauważyłbym jego list od razu. Spodziewałem się listu od Sydneya, w którym zrelacjonuje mi swoją wersję historii o „młodej aktoreczce”. Przyciągnął moją uwagę list ze stemplem londyńskim zaadresowany do pana Ch. Arrowby’ego, ręką najwyraźniej niezbyt obeznaną z alfabetem łacińskim. Z leniwym zaciekawieniem przysunąłem do siebie kopertę i rozerwałem ją. List nosił datę sprzed dwóch dni. Przeczytałem, co następuje: Szanowny Panie! Przykro mi, że muszę być zwiastunem smutnej wiadomości. Nie mogłem znaleźć Pańskiego nazwiska w książce telefonicznej. Ale może Pan zadzwonić do mnie pod numer podany na papierze listowym. Smutna wiadomość jest następująca: Pański kuzyn, pan James Arrowby, właśnie zmarł. Byłem jego lekarzem. Zostawił list, w którym napisał, że jest Pan jego kuzynem i spadkobiercą, i zlecił mi, bym poinformował Pana o jego chorobie, co niniejszym czynię. Pragnę też zakomunikować coś jedynie Panu: pan Arrowby umarł bardzo spokojnie. Wezwał mnie telefonicznie, ale kiedy przyszedłem, już nie żył. Drzwi były otwarte, a on siedział uśmiechnięty w swoim fotelu. Muszę jeszcze Panu oznajmić, że przypadkowo to nie przypadek, że wybrał właśnie mnie na swego domowego lekarza. Jestem Hindusem, pochodzę z Dehra Dun. Kiedy po raz pierwszy spotkałem pana Arrowby ‘ego, od razu rozpoznałem w nim człowieka, który dużo wie. Może Pan to zrozumie. Nawiedzały mnie różne prorocze myśli co do jego osoby, więc kiedy do niego przyszedłem, od razu zrozumiałem, co się stało. W północnych Indiach spotykałem się już z tego rodzaju zgonami i zapewniam Pana, że nie powinien Pan się pogrążać w żalu po nim. Pan Arrowby umarł szczęśliwy, osiągnął wszystko. Do świadectwa zgonu wpisałem jako przyczynę śmierci „atak serca”, ale to nie było to. Niektórzy ludzie mogą dowolnie wybrać sobie moment śmierci, nie zadając żadnego gwałtu swemu ciału, potrafią umrzeć spokojnie, po prostu siłą woli. Tak się właśnie stało z nim. Żywiłem do niego szacunek i chyliłem przed nim czoło. Odszedł z tego świata spokojnie, siłą umysłu wygasił świadomość. To dobra śmierć. Proszę mi wierzyć, Sir, to był jeden z oświeconych. Służę Panu swoją pomocą pod podanym numerem telefonu. Pozostaję do usług. Szczerze oddany P.R. Tsang Przeczytałem dokładnie list dwa razy i nagle ogarnął mnie jakiś straszny, zimny spokój. Przez długi czas siedziałem nieruchomo jak posąg. Nie przyszło mi do głowy, żeby się zastanowić, czy ten dziwny list nie jest żartem albo pomyłką. Nie miałem wątpliwości, że James umarł. Umarł spokojnie. Wystarczyła niewielka presja jego umysłu na ciało i niespokojne trzepotanie świadomości ustało na zawsze. Czułem głęboki smutek, który jak gdyby przyczaił się gdzieś we mnie i trwał tam nieruchomo, bojąc się choćby drgnąć. I ogarnęło mnie jakieś nowe, dziwne uczucie, którego nie doświadczyłem nigdy przedtem; upłynęło trochę czasu, zanim je rozpoznałem: było to uczucie samotności. Bez Jamesa zostałem w końcu zupełnie sam. Jak bardzo liczyłem na jego obecność na tym świecie, niemal tak, jakby był moim bratem bliźniakiem, nie kuzynem. Spojrzałem na zegarek: dochodziła północ. Pojadę jutro naprawdę do Londynu. Zakłopotany i bezradny, zacząłem się zastanawiać: co oni z nim zrobili? Czy James nadal siedzi martwy w fotelu, z czczym uśmiechem na ustach? Wstałem, by położyć się do łóżka, gdy nagle przypomniałem sobie, że przecież przygotowałem sobie posłanie na skałach. Postanowiłem tam się przespać. Noc była ciepła. Ściemniło się już na tyle, że ujrzałem rozsypane po niebie gwiazdy i nikły, zamglony łuk Mlecznej Drogi. Pozostała jednak na niebie jakaś rozproszona jasność i przypomniałem sobie, że musiała minąć pełnia lata (mogłem się mylić o dzień lub dwa). Wiedziałem, że trafię do swego posłania, nie narażając się zbytnio na niebezpieczeństwo. Te skały znałem już teraz tak dobrze! Ale raz noga obsunęła mi się do jeziorka skalnego. Woda w nim była ciepła. Odnalazłem swoje twarde legowisko i położyłem się na nim w koszuli i spodniach; zdjąłem jedynie buty. Podparłem głowę poduszką, tak żebym mógł patrzeć na horyzont zaznaczony jedną ciemną i jedną srebrną linią. Gdzieś w dole chlupotała woda, jakby drobne fale uderzały o burtę wolno płynącej łodzi. Dlaczego James odszedł? Dlaczego zdecydował się odejść właśnie teraz? Czy miał jakiś bezpośredni powód, powód, który potrafiłbym zrozumieć, czy też było to wszystko częścią jakiegoś wielkiego kręgu egzystencji mojego kuzyna, z którego nic nie pojmowałem? Różne szalone hipotezy bez przerwy przychodziły mi do głowy. Czy miało to coś wspólnego z Lizzie? Niemożliwe. A może z Tytusem? Może dręczyły go wyrzuty sumienia i uważał, że to on ponosi odpowiedzialność za tę śmierć? W tym momencie zacząłem nawet snuć domysły, że James naprawdę znał chyba Tytusa wcześniej. To pewno on właśnie był ową tajemniczą osobą, która nauczyła tego chłopca fanaberii i ofiarowała mu tomik wierszy miłosnych Dantego. Ale wydawało mi się to nieprawdopodobne, nie mogłem uwierzyć, żeby James mnie okłamywał. I kiedy tam tak leżałem, wpatrując się w niebo ponad morzem, dostrzegłem złocistego satelitę rozpoczynającego swój powolny ostrożny lot przez łuk niebios; wyglądał jak spokojnie wędrująca dusza. James powiedział mi, że wybiera się w podróż. Tą podróżą była śmierć. To już ostatnia jego „sztuczka”. Nie, nie mogłem wiązać tego „porzucenia” z którąś ze zwykłych czy obecnych przyczyn. Decyzja Jamesa należała do całkiem odmiennych wzorców istnienia, do jakiejś całkiem innej historii duchowych przygód i niepowodzeń. Jakakolwiek jednak „skaza”, jak to określił James, doprowadziła do śmierci jego Szerpy, stanowiła ona prawdopodobnie element bardziej generalnej kondycji. Religia to potęga, musi nią być, a jednak to jest jej zgubą. Wykorzystywanie tej siły jest niebezpieczną igraszką. Może James pragnął po prostu uwolnić się od ciężaru mistycyzmu, który prowadził na manowce, od tej duchowości, która w jakiś sposób uległa degeneracji i przeistoczyła się w magię? Przepełnił go niesmak, ponieważ musiał użyć swej „mocy”, żeby ocalić mi życie. Czy to ostatnia kropla, która przepełniła dzban? Ale czy to naprawdę była tylko moja wina? Czyżbym okazał się w końcu niewdzięcznym brzemieniem i niebezpiecznym krewnym? Teraz dopiero zrozumiałem, jakie znaczenie mogła mieć ta ostatnia wizyta Jamesa, i ogarnął mnie smutek. James przyjechał, żeby zawrzeć ze mną pokój, zrobił to jednak dla siebie, nie dla mnie. Chciał zerwać, a nie zacieśnić tę więź. Wiedział, że to nasza ostatnia rozmowa, i dlatego był taki spokojny, tak się nagle przede mną otworzył, zachowywał się tak niesłychanie miło i szczerze. Przyszedł do mnie, nie kierując się bynajmniej zwykłym pragnieniem pojednania, lecz po to, żeby się pozbyć ostatniej irytującej go sprawy. Niepokój albo poczucie winy wobec pechowego kuzyna mogły mu zmącić to doskonałe odejście, którego zapewne od tak dawna pragnął. Jakże się odbyło jego zerwanie z tym światem? – zastanawiałem się. Czy rzeczywiście zareagował na ową wizję całej rzeczywistości, która nawiedza człowieka w momencie śmierci i z której trzeba natychmiast skorzystać? Czy chętnie podążył na to spotkanie i czy czuł się teraz w tym dziwnym niebie „wyzwolony”, cokolwiek to znaczyło? A może, wręcz przeciwnie, tkwi zbolały i słaby jak cień Achillesa, zamknięty w czyśćcu, by odpokutować za grzechy, których nawet nie potrafię sobie wyobrazić? Może błądzi teraz po ciemnym, pełnym potworów bardo, natykając się na wizje ludzi, których kiedyś znał, i straszony przez demony? Bo kiedy porzuciliśmy już rozgwar życiowy, jakież sny mogą nas nawiedzać w tym śnie śmierci, żeby przynieść nam wytchnienie? Jak człowiek wydostaje się z tego bardo] Nie mogłem sobie przypomnieć, co James mi o tym mówił. Dlaczego nigdy go nie poprosiłem, żeby mi to wytłumaczył? Czy kiedyś wyjdzie mi tam na spotkanie w postaci jakiegoś koszmaru, odrażającego widma, wytworu jego własnego umysłu? Jeśli tak, modliłem się, to kiedy już osiągnie wyzwolenie, niech nie zapomni o mnie, niech przyjdzie pełen współczucia i żalu, żeby poznać prawdę. Cokolwiek miałoby to znaczyć. I kiedy tak leżałem na skałach, wsłuchując się w łagodne pluskanie morza, opanowany takimi dziwnymi smutnymi myślami, coraz więcej gwiazd pojawiało się na niebie, zamazując wyraźny szlak Mlecznej Drogi. Zapełniały teraz całe niebo. I gdzieś daleko, daleko, w tym oceanie złota gwiazdy spadały szybko, cicho na spotkanie swego losu pośród milionów, miliardów zlewających się ze sobą złocistych świateł. Unosiły się spokojnie kolejne zasłony, i wszędzie widziałem gwiazdy, kolejne zasłony, kolejne konstelacje ukazywały się jedna za drugą, całe morze gwiazd, tak jak w magicznym „Odeonie” mojej młodości. I zajrzałem w to rozległe, miękkie wnętrze wszechświata, który wolno, ostrożnie wywracał się na drugą stronę. Zasnąłem i we śnie wydawało mi się, że słyszę śpiew. Kiedy się obudziłem, świtało. Miliardy gwiazd zniknęły, niebo lekko zamglone, bardzo, bardzo jasnoniebieskie stanowiło ogromną, jednolitą połać chłodnej, przytłumionej jasności. Słońce jeszcze nie wzeszło. Skały rysowały się już wyraźnie, ale jeszcze wciąż w sposób nieokreślony wydawały się bezbarwne. Morze było całkiem spokojne, połyskliwe, szare, gładkie, bez jednej zmarszczki, tylko na horyzoncie zaznaczone cienką jaśniejszą linią. Panowała zupełna, a jednocześnie chyba świadoma cisza, jak gdyby wędrująca planeta bezgłośnie oddychała. Przypomniałem sobie, że James nie żyje. Kto jest naprawdę naszą pierwszą miłością? Kto? Usiadłem, potem klęknąłem i zacząłem strzepywać koce i poduszkę, mokre od rosy. I wtedy usłyszałem jakiś dziwny, przerażający w tej zupełnej ciszy odgłos dochodzący od strony wody, nagłe, całkiem głośne pluskanie, jak gdyby u podnóża skały miało się coś wynurzyć z wody i wypełznąć na ląd. Przeżyłem chwilę okropnej trwogi, kiedy się odwróciłem i wychyliłem ku brzegowi morza. Po czym spostrzegłem cztery foki przepływające tak blisko skały, że mogłem je niemal dotknąć. Ich psie pyszczki zadarte były ciekawie ku górze. Zaledwie kilka stóp pod sobą dostrzegłem spiczaste nosy, ociekające wodą wąsy, jasne okrągłe oczy o pytającym spojrzeniu i pełne wdzięku, gładkie, gibkie, mokre grzbiety. Foki bawiły się przez chwilę, łykały wodę, bulgotały, patrząc na mnie przez cały czas. I kiedy tak obserwowałem ich zabawę, nie miałem wątpliwości, że to dobre istoty, które podpłynęły tutaj, by mnie odwiedzić i pobłogosławić. Postscriptum A życie toczy się dalej Niewątpliwie tak właśnie powinna się zakończyć ta opowieść: foki, gwiazdy, wyjaśnienie, rezygnacja i pojednanie. Wszystko razem nabierające jakiegoś promiennego, kojącego sensu teraz, w spokoju ducha, bez namiętności. Jednakże życie, inaczej niż sztuka, ma irytujący zwyczaj doprowadzania do zderzeń, utykania, niwelowania przemian, narzucania wątpliwości w przypadku rozwiązanych problemów i w ogóle demonstrowania, że nie można żyć godnie i szczęśliwie. Więc pomyślałem sobie, że mógłbym właściwie kontynuować jeszcze przez jakiś czas tę swoją opowieść w formie pamiętnika, tak jak dotychczas, chociaż przypuszczam, że jeśli ma być z tego książka, to powinienem ją już wkrótce – niewątpliwie arbitralnie – zakończyć. Wydawało mi się, że powinienem kontynuować pisanie głównie dlatego, żeby opisać jeszcze pogrzeb Jamesa, chociaż w istocie był on tak cichy i skromny, że właściwie nie ma co opisywać. Potem pomyślałem także, że mógłbym skorzystać z okazji, żeby powiązać kilka luźnych wątków, tylko że luźne wątki nie dają się nigdy właściwie powiązać, bo człowiek zawsze wprowadza jakieś nowe. Czas, podobnie jak morze, rozwiązuje wszystkie supły. Osądy ludzi nigdy nie są ostateczne; wyłaniają się one z podsumowań, ale zwykle od razu nasuwa się potrzeba ponownego ich rozpatrzenia. Układy ludzkie są niczym innym jak właśnie takimi luźnymi wątkami, spiesznymi obliczeniami, choć sztuka, by nas pocieszyć, może stwarzać pozory, że jest inaczej. Piszę to w sierpniu. Nie jest to taki złocisty prowansalski sierpień, jaki się jawi w naszej angielskiej wyobraźni, ale zwyczajny, chłodny londyński sierpień, z wiatrem chłoszczącym Tamizę u wylotu ulicy. Tak, zainstalowałem się w mieszkaniu Jamesa. Z prawnego punktu widzenia jest to teraz moje mieszkanie, ale pozostało naprawdę jego własnością. Nie mam odwagi czegokolwiek tu zmieniać i czegokolwiek ruszać. Otaczają mnie idole „zabobonu”. Zaryzykowałem jednak i pochowałem niektóre, co dziwniejsze, „fetysze” do szafy; mam nadzieję, że nie wezmą mi tego za złe. Zdjąłem także ze ściany w przedpokoju szklane wisiorki, ponieważ dzwoniły, nie dając mi spać. Ale ozdobna szkatułka z uwięzionym w środku demonem nadal stoi na konsoli. (James nigdy nie zaprzeczał, że znajduje się w niej demon. Kiedy go o to pytałem, po prostu się uśmiechał.) Niezliczone posążki Buddy pozostały na swych miejscach; z wyjątkiem jednego, który dałem Toby’emu Ellesmere, ponieważ wydawało mi się, że czuje się zawiedziony, bo James nie wspomniał o nim w testamencie. Zgodnie z wolą mego kuzyna wszystko dziedziczyłem ja, a gdybym umarł wcześniej od niego, Brytyjskie Towarzystwo Buddyjskie. Ono także otrzymało ode mnie jednego Buddę. Pośrednik od handlu nieruchomościami przysłał mi dziś jeszcze jeden opryskliwy, chytry list. „Shruff End” został wystawiony na sprzedaż. Nie nocowałem tam ani razu od owej nocy przespanej na skałach, kiedy obserwowałem gwiazdy, a rankiem przypłynęły do mnie foki. Porządkując swoje rzeczy przed przeprowadzką, mieszkałem w hotelu „Pod Krukiem”. Z okna pokoju nie widziałem domku, jedynie wieżę. Zdaje się, że nikt nie ma ochoty kupić tego obiektu, może z powodu wilgoci, a może z innych przyczyn. Arkwrightowie z „Amorne Farm”, którym zostawiłem klucz, powiedzieli, że naprawią dach, ale agent od nieruchomości twierdził, że tego nie zrobili. Na szczęście nie potrzebuję na gwałt pieniędzy, bo mój kuzyn pozostawił mi niemałą sumę. Chyba muszę opisać pogrzeb Jamesa, jak to zapowiadałem uczynić. Był pozbawiony wyrazu. Dzięki Bogu, nie potrzebowałem niczego załatwiać, gdyż wszystkim zajął się pułkownik Blackthorn, który zjawił się specjalnie w tym celu, po czym zniknął. Kiedy przyjechałem do Londynu następnego dnia po otrzymaniu listu od lekarza Jamesa, zastałem w mieszkaniu mego kuzyna pułkownika Blackthorna i doktora Tsanga. Pułkownik zawiadomił mnie, że już zorganizował pogrzeb (kremację), ponieważ nie mogli się ze mną skontaktować, ale gdybym sobie życzył jakiś inny... Nie życzyłem sobie. Chciałem porozmawiać z lekarzem, lecz ten gdzieś zniknął, kiedy Blackthorn tłumaczył mi, jak trafić do krematorium. Ciało Jamesa zabrano już, chwała Bogu, do „kaplicy spoczynku”. Nie poszedłem tam, by go zobaczyć. Kremacja odbyła się dwa dni później w jednym z tych wielkich ogrodów w północnym Londynie. Jest coś okropnie ponurego w takim pustym „ogrodzie pamięci”, jeśli porównać go z pełnym rozgadanych ludzi i uczuć cmentarzem. Był to sztywny, pozbawiony uroku obrządek. Obsługa krematorium spiesznie wykonywała swoje obowiązki. Kazano nam zaczekać na zewnątrz, gdyż właśnie załatwiano poprzedniego „klienta”. Sprawność, z jaką pułkownik Blackthorn zarezerwował dla Jamesa wolne „okienko”, okazała się niewątpliwie cenna. Obaj, Blackthorn i doktor Tsang, wzięli udział w pogrzebie. Przyszedł także Toby Ellesmere i sprawiał wrażenie naprawdę przejętego. Nigdy przedtem (ani potem) nie zastanawiałem się nad tym, jakie właściwie stosunki łączyły Toby’ego z Jamesem, ale cokolwiek to było, należało z pewnością do odległej przeszłości. James i Toby nie tylko razem służyli w wojsku, chodzili także do jednej szkoły. Może Toby po prostu podziwiał Jamesa już w szkolnej ławie? Takie więzy mogą trwać całe życie. Zjawili się także na pogrzebie czterej dobrze ubrani panowie w eleganckich, czarnych ubraniach, przypuszczam, że byli to towarzysze broni Jamesa. Nie dawali znać po sobie, że wiedzą, kim jestem. Toby także ich nie zna. Z Tobym zamieniłem kilka słów; właściwie z nikim poza nim nie rozmawiałem. Kremacja trwała kilka minut. Oczywiście, nie odmawiano modlitw, rozległo się tylko kilka taktów cichej, nijakiej muzyki, po czym stanęliśmy w zupełnej ciszy, którą przerwał któryś z urzędników, otwierając z hałasem drzwi w głębi. Wtedy zapragnąłem, żeby dopełniono jakiejś odpowiedniej ceremonii. Ale każdy rytuał, jaki mógłbym wymyślić, prawdopodobnie obraziłby cień Jamesa. Żałuję jednak, że nie byłem na tyle przytomny, żeby zażądać, by pożegnaniu z Jamesem towarzyszyła jakaś dobra muzyka. Kiedy wyszliśmy z krematorium do ogrodu, pułkownik Blackthorn uścisnął mi rękę. Wszyscy zaczęli się rozchodzić. Chciałem porozmawiać z doktorem Tsangiem, powiedział jednak, że czekają na niego w szpitalu. Może trochę niepokoił go ten akt zgonu? Toby bez zbytniego zapału zaproponował mi miejsce w swoim samochodzie, ale mu podziękowałem. Myślę, że on także pragnął zostać sam. Długo szedłem nędznymi, smutnymi uliczkami, aż w końcu zabłądziłem. Właśnie znalazłem w szufladzie w kuchni młotek, który próbowałem naprawić tego wieczoru, kiedy James przyszedł po raz ostatni do „Shruff End”. Musiał na wszelki wypadek zabrać go ze sobą. Lubię kuchnię w mieszkaniu mego kuzyna. Jest w niej duża spiżarnia, która była całkiem pusta, kiedy tu przyjechałem. Mam stąd widok na elektrownię Battersea, która wieczorem wygląda jak asyryjski posąg. Sprzedałem swoje mieszkanie w Shepherds Bush i przewiozłem tutaj trochę mebli. Przywiozłem także wszystkie swoje rzeczy ze „Shruff End”, ale nie zabrałem nic z przedmiotów pozostawionych przez panią Chorney. Oparłem się nawet pokusie, żeby zatrzymać lustro, które stłukła Rosina i którego nie oddałem do renowacji. Większość dobytku umieściłem w garderobie Jamesa. I tak w świątyni Jamesa znajduje się teraz maleńkie sanktuarium Charlesa. Wchodzę tam czasami, po prostu żeby trochę sobie posiedzieć. Skrzynie z moimi książkami nadal stoją w przedpokoju. Prawie wszystkie ubrania trzymam w walizkach; nie mogę się jeszcze zdobyć na to, by dotknąć porządnie wiszącej albo porządnie poskładanej garderoby Jamesa. Wielka szafa w jego sypialni wygląda jak wrota do innego świata. Nie mogę powiedzieć, żebym się dobrze czuł w tym mieszkaniu, ale nie myślę o tym, żeby zamieszkać gdzie indziej. Czasami wydaje mi się wprost niewiarygodne, że Jamesa tu nie ma. Wczoraj w nocy byłem pewny, że jest w sąsiednim pokoju, wstałem więc i poszedłem sprawdzić. W piątek odwiedziłem Lizzie i Gilberta w ich domeczku w Golders Green. Chodzę do nich od czasu do czasu; częstują mnie wtedy różnymi cuchnącymi papraninami, na których przyrządzanie tracą cały dzień. Gilbert odnosi teraz wielkie sukcesy jako aktor komediowy w tym śmiesznym, ciągnącym się bez końca serialu telewizyjnym. Po raz pierwszy w życiu jest sławny; ludzie podchodzą na ulicy, żeby go dotknąć. Krytycy porównują go nawet z Wilfredem Dunningiem, co jest oczywiście absurdem. Lizzie sprawia wrażenie szczęśliwej. Rzuciła pracę w szpitalu i utyła. Oboje nadal snują plany, jak to kiedyś zamieszkamy razem w jednym domu, ja na górze, oni na dole, jako mój „personel”. Żartujemy sobie na ten temat. Czyżby zaczynali mnie traktować jako podstarzałego inwalidę? Uważają, że mieszkanie Jamesa to przerażające miejsce. Oczywiście nigdy ich do siebie nie zapraszam. Nie zapraszam tutaj nikogo. Czy przyzwyczajam się do nowej roli dobrego wujaszka albo duchownego żyjącego w celibacie? Wczoraj zaprosiłem na kawę swoją dawną sekretarkę, pannę Kaufman (nie wiem, czy o niej wcześniej wspominałem), i wysłuchałem rozpaczliwej opowieści o jej starej matce. Potem zjadłem lunch w barze w towarzystwie Rosemary Ashe i wiem już teraz wszystko o Sidneyu i Maybelle, dwudziestoletniej aktoreczce. Rosemary wciąż jeszcze ma nadzieję, że Sidney oprzytomnieje. Dzieci uwielbiają Kanadę. Rosemary uważa, że zbyt filozoficznie podchodzą do sprawy rozwodu. Ucieszyłem się, przekonawszy się, że Rosemary ma bardzo mgliste pojęcie o tym, co wydarzyło się w „Shruff End”; niczego jej nie wyjaśniałem. Poinformowano ją, zdaje się, iż prześladowała mnie jakaś obłąkana wiejska kobieta i że utonął przyjaciel Gilberta. Na szczęście Rosemary nie miała ochoty rozmawiać o moich przeżyciach. Jest późny wieczór. Siedzę w mieszkaniu Jamesa. Wydaje mi się, że posążki Buddy patrzą na mnie, chociaż wiem, że ich oczy pod opadającymi powiekami nie dostrzegają widzialnego świata. W pokojach gromadzi się coraz więcej kurzu, bo nie mogę ryzykować wynajęcia służącej. Trochę wszystko odkurzyłem, ale nie chcę ruszać niczego; niektóre przedmioty są kruche. Szczególnie ostrożnie obchodzę się z ową „klatką”, w której na konsoli mieszka demon! Czy teraz, kiedy duch Jamesa stopniowo się stąd wycofuje, miejsce to nie zaczyna coraz bardziej przypominać muzeum? Powierzchnia, z której korzystam, nie powiększa się wcale. Nadal jadam w kuchni, a potem uciekam z powrotem do biurka w saloniku. Ubieram się w przedpokoju, sypiam w większej, dodatkowej sypialni. Oczywiście, nie odważyłbym się sypiać w łóżku kuzyna. Nie korzystam z pięknej sypialni Jamesa. Drzwi do niej są zamknięte. Objąłem jednak w posiadanie biurko i zgromadziłem na nim najbardziej przeze mnie lubiane spośród drogocennych zwierzątek z nefrytu. Jako przyciski do listów i papierów (panna Kaufman nadal mi pomaga, chwała Bogu) służą mi dwa kamienie – różowy kamyk w cętki, który kiedyś ofiarowałem Hartley, i brązowy w niebieskie kreski, który dałem Jamesowi. Ucieszyłem się, kiedy go tu znalazłem po przyjeździe. Często biorę do ręki te kamyki. Postawiłem także na biurku dwie fotografie: jedna przedstawia tańczącą parę, stryja Abla i stryjenkę Estellę, a druga Klementynę, kiedy była jeszcze młoda, w roli Kordelii. Nie mogę znaleźć odpowiedniego zdjęcia rodziców, nie mam także żadnego z nowych zdjęć Jamesa. To jasne, że mój kuzyn przygotował się do tej swojej ostatniej podróży niezwykle starannie. W mieszkaniu nie natrafiłem na jego osobiste papiery. (Zastanawiam się, czy pułkownik Blackthorn coś stąd zabrał.) Nie znalazłem nic interesującego z dawnych lat, żadnych starych listów, fotografii, rachunków. Testament był przyczepiony do cienkiego pakietu dokumentów wraz z potwierdzeniem z banku dotyczącym lokaty kapitału. Nic nie świadczyło o tym, że James korzystał z usług jakiegoś prawnika. Testament napisał własnoręcznie. Dwaj świadkowie okazali się prostymi, niewykształconymi ludźmi. Przez jakiś czas szukałem jak głupi ukrytego listu zaadresowanego do mnie. Zaglądałem nawet do szpar w ścianach. Wczoraj wieczorem na skromnym przyjęciu wydanym przez Lizzie i Gilberta usłyszałem, że Peregrine dobrze sobie radzi z tym swoim teatrem w Londonderry i zdobywa sławę jako propagator pokoju w Irlandii. Rosina także okazała się entuzjastką, mówi się nawet, że zaczyna się angażować w walkę polityczną. Gilbert twierdzi, że Odyseja Fritziego została już zdjęta z afisza. Tak, bywam teraz na przyjęciach. Kręcę się po Londynie, jem, piję i plotkuję, jak gdybym był zwyczajnym człowiekiem. No cóż, czyż nim nie jestem? Ciekawe, co się stało z tym cennym „talizmanem”, który zamierzałem odsłonić w jakiejś samotnej jaskini nad brzegiem morza? Przez cały dzień jestem zajęty, chociaż właściwie nic nie robię. Może to oznaka starości? Kontynuuję pisanie pamiętnika, to mój towarzysz i daje mi złudzenie, że jestem ciągle czymś zajęty. Czuję się nieswojo, myśląc, że zanim go skończę, powinienem zaproponować jakieś refleksyjne podsumowanie. Podsumowanie czego? Wzdragam się przed tym. Tyle jest bólu. A ja nie pisałem o bólu. Jakim egoistą musiałem się wydawać na poprzedzających stronach. Tylko czyż jestem w tym wyjątkiem? Zadowolenie z siebie opromienia nasze życie, czerpiemy z niego sekretną wewnętrzną siłę witalną, która ma nawet większe znaczenie niż rozum. Tak musimy żyć, o ile nie jesteśmy święci. A czyż są w ogóle jacyś święci? Owszem, są istoty uduchowione, może James do nich należał, ale nie ma świętych. No cóż, spróbuję się nad tym zastanowić, lecz nie dzisiaj. Czy napiszę coś jeszcze, kiedy zakończę ten pamiętnik? Historię Klementyny? Albo tę książkę o teatrze, którą moi przyjaciele uważają za tak potrzebną! A może będę po prostu siedział przy kominku i czytał Szekspira, uświadamiając sobie, że magia nie pomniejsza rzeczywistości i nie przemienia jej w maleńkie przedmioty, aby stały się igraszką wróżek? Może nie ma świętych, ale jest przynajmniej jeden dowód na to, że zadowolenie z siebie może opromienić cały świat. Przyszło kilka listów do Jamesa, wszystkie od uczonych. Okazuje się, że mój kuzyn był całkiem znanym orientalistą i korespondował z naukowcami na całym świecie. Przekazałem całą tę korespondencję pewnemu człowiekowi z Muzeum Brytyjskiego, który zadzwonił do mnie i pytał o los książek Jamesa. Zaprosiłem owego pana, żeby wpadł i przejrzał je sobie. Był tu wczoraj. Kiedy zobaczył, co znajduje się w mieszkaniu, o mało nie zemdlał z wrażenia i zawiści. Nie mam pojęcia, co zrobić z wierszami Jamesa. Tak, wierszami Jamesa. Chyba nie wspominałem o nich do tej pory? A więc James dopiął swego – przynajmniej w pewnym sensie – zrobił to, co zapowiadał: wstąpił do armii i został poetą. Otóż znalazłem te wiersze w pustej poza tym górnej szufladzie biurka. Naprawdę tam leżą; porządnie przepisane na maszynie, zgromadzone w kilku dużych kołoblokach. To niewątpliwie „osobista pamiątka”, ale James nie pozostawił żadnych wskazówek, żadnego listu z dyspozycjami, co należy z tym zrobić. Toby Ellesmere, który, jak już chyba wspomniałem, jest teraz wydawcą, słyszał o tych wierszach i dwukrotnie już dzwonił, dopytując się o nie. Być może James wspomniał mu kiedyś o nich. Toby jednak nigdy ich nie widział. Ja mu ich też nie pokazałem. Właściwie nie mogę się zdobyć na to, żeby je przejrzeć czy choćby rzucić na nie okiem, z obawy żeby nie okazały się żenująco słabe! Wolałbym już raczej zniszczyć je, nie czytając. Wydaje mi się, że jedyna strofa, jaką James cytował, i to często, to: Cokolwiek się stanie, my mamy karabiny maszynowe, a oni nie! Ten gawędziarski pamiętnik jest oczywiście tylko fasadą, literackim ekwiwalentem uśmiechniętej na co dzień twarzy, za którą kryje się nasze wnętrze; spustoszenia wyrządzone przez wyrzuty sumienia, lęk i świadomość nieodwracalnego upadku moralnego. A jednak takie pozory są nie tylko pocieszeniem, lecz nawet czasem dają namiastkę odwagi. Dostałem jeszcze jeden list od Angie. Przysłała nowe zdjęcie, ponawiając swoją uprzejmą ofertę. Jesień stopniowo bierze w posiadanie Londyn. Zdumiewające, jak wcześnie nadeszła. Liście platanów, żółte i czerwone z jaśniejszymi plamkami, wyglądają jak liściki od niej przylepione do mokrych chodników. W sklepach pojawiły się jabłka, koksy orange. Przechowuję je na górnej półce w spiżarni. Codziennie rano i wieczorem idę ulicą dochodzącą aż do bulwaru. Obserwuję burzowe niebo ponad dostojnymi wieżycami elektrowni w Battersea i odwieczny dramat przybierającej i opadającej Tamizy. Peregrine ma dostać jakąś nagrodę za swój wkład w walkę o pokój. Rosina wyjechała do Ameryki w poszukiwaniu pracy. Jadłem lunch z Rosemary, z panną Kaufman, z pewnym nieszczęsnym starym członkiem Towarzystwa Fabianów, a także ze zwariowanym młodym aktorem zwanym Erazmem Blickiem. Oczywiście, nie wspomniałem dotąd ani słowem o tym, że ludzie teatru bez przerwy mnie zadręczają, bym wrócił na stare deski. Kiedy oni wreszcie zrozumieją, że teatr przestał mnie interesować! Uciszyłem swój telefon za pomocą zwitka papieru. Nie przestąpiłem progu teatru, nawet żeby obejrzeć nową inscenizację Hamleta pana Blicka, która podobno jest najlepszą rzeczą od czasu, kiedy ludzie wpadli na pomysł, by sprzedawać chleb krojony na kromki. Tak, zastanawiam się, czy napiszę kiedyś tę książkę o Klementynie. Wydaje mi się, że zajęłaby ona na zawsze to miejsce, które mogłem dać Klementynie. Jakże niesprawiedliwe wydaje mi się to teraz. Klementyna nadawała sens mojemu życiu, była jego chlebem i winem. To ona mnie ukształtowała, to ona mnie wymyśliła, ona mnie stworzyła, ona była moim uniwersytetem, moją partnerką, moją nauczycielką, moją matką, a potem moim dzieckiem, moją bratnią duszą, moją idealną kochanką. To przez nią, nie przez Hartley, nigdy się nie ożeniłem. To przez nią nie szukałem i nie odnalazłem Hartley wtedy, kiedy mogłem to jeszcze zrobić bez trudu. Dlaczego nie szukałem dłużej, usilniej? To Klementyna mnie powstrzymywała. Wydawało mi się, że szalona tęsknota za Hartley trwała jeszcze za czasów Klementyny, ale pamięć musiała mnie zawieść. Jak to się stało, że Klementyna nie wyleczyła mnie z tej tęsknoty? Kiedy ją po raz pierwszy spotkałem, była oszałamiającą kobietą – piękna, mądra, znajdowała się u szczytu sławy; i jeszcze młoda, chociaż mnie wydawała się stara. Miałem wtedy dwadzieścia lat, a ona trzydzieści dziewięć, czterdzieści. Mój Boże, była wtedy młodsza niż Lizzie obecnie. Po raz pierwszy spotkałem Klementynę jako jeszcze bardzo zielony, niezdarny, nie znający świata, pozbawiony wdzięku chłopak; to cud, że ona w ogóle na mnie spojrzała. Później traktowałem ją chłodno, irytowała mnie jej zaborczość, uznałem, że jej miłość jest utrapieniem. Odchodziłem od niej, ona też odchodziła, ale zawsze do siebie wracaliśmy. I właściwie nigdy nie utraciliśmy się nawzajem, a pod koniec, kiedy umierała, przepędziłem wszystkich innych mężczyzn. Klementyna umierała długo, od tygodni w gazetach mieli przygotowane nagłówki o jej śmierci. Leżałem przy niej na łóżku, głaskałem ją po twarzy, którą ból i lęk pod koniec tak bardzo pomarszczyły. Czuję jeszcze pod palcami miękkie bruzdy cicho wypełniające się łzami. Klementyna powiedziała, że chce umierać w burzy dźwięków, więc bez przerwy był włączony magnetofon, słuchaliśmy Wagnera, piliśmy whisky i czekaliśmy. Było to najdziwniejsze oczekiwanie, jakie pamiętam – takie czekanie i nieczekanie jednocześnie. W tym wzajemnym dotrzymywaniu sobie towarzystwa była jakaś usilna bezczasowość, jak gdyby czas się zatrzymał przed tym, co się miało stać. Dzielił nas lęk, jej lęk i mój lęk, musieliśmy przezwyciężać dwa ostre lęki, bezustannie okazując sobie wzajemne uczucie, kładąc ręce na sercu drugiej osoby. Kiedy czuliśmy się zmęczeni, wyłączaliśmy muzykę, zaczynaliśmy płakać i dalej czekaliśmy. Ach, łzy Klementyny! Mój Boże, ile ja się na nie napatrzyłem już przedtem, jakże mi obrzydły. Teraz widzę, że uczyniłyby mnie chyba świętym, ale i tak przez blisko miesiąc byłem niemal święty. W końcu Klementyna umarła, gdy ja spałem. Każdego ranka myślałem, że ona już nie żyje, potem jednak widziałem, że oddycha, dostrzegałem lekkie, rytmiczne unoszenie się i opadanie kołdry, pod którą spoczywało jej ciało, takie skurczone, takie maleńkie. Aż pewnego dnia nie dostrzegłem żadnego ruchu, zobaczyłem tylko otwarte oczy Klementyny, jej zmienioną twarz. Okres żałoby zupełnie nie przypomina ponurego koszmaru samej śmierci. Wszyscy rozpaczaliśmy, starając się nawzajem koić ból. Lecz ten wspólnie dzielony ból był o wiele mniej dojmujący od udręki, jaką przyniosło zniknięcie Klementyny, tego, że w naszym życiu zabrakło jej na zawsze. Każda śmierć jest inna, każda jednak prowadzi nas do tej samej krainy, w której przebywamy tak rzadko, ale w której pojmujemy, jak bezwartościowe jest to, za czym goniliśmy tak długo i za czym, być może, wkrótce znów będziemy się uganiać. Nie miałem zamiaru pisać o śmierci Klementyny. Unieszczęśliwiłem się w ten sposób i wciąż na nowo przeżywam tę śmierć, choć pisałem o tym przed kilku dniami. Oczywiście, otrząsnąłem się z tego, i to prawdopodobnie całkiem prędko. Klementyna pozostawiła mi swoje pieniądze, ale nic z nich nie zostało po spłaceniu długów. Od czasu, gdy uciszyłem swój telefon, otrzymuję mniej zaproszeń. W każdym razie wydaje mi się, że minęło już ogólne podniecenie wywołane moim powrotem do Londynu. Ostatnio spędzam wieczory w domu, popijając wino i słuchając muzyki, obojętne jakiej, nadawanej przez radio. Mam adapter, ale się zepsuł podczas przeprowadzki. Sam sobie gotuję kolacje składające się z ryżu albo kapusty, albo soczewicy z przyprawami. Jem też koksy i wcześnie kładę się do łóżka, całkiem pijany. Nie sądzę jednak, żebym miał zadatki na alkoholika. Czuję ból w piersiach i myślę, że chyba ma to coś wspólnego z Klementyną. Zastanawiam się, czy James był obłąkany. Przyszło mi coś takiego do głowy po raz pierwszy. Czy taka hipoteza nie wyjaśniłaby wielu rzeczy? Na przykład to jego złudzenie, że wyciągnął mnie z tej kipieli dzięki jakiejś nadprzyrodzonej mocy. Ale zaraz, chwileczkę czy to nie było moje złudzenie? Więc może to ja jestem obłąkany? Z pewnością wypiłem za dużo i właśnie trochę się zdrzemnąłem. Minęła już pora, gdy zwykle kładę się spać. Posążki Buddy otaczają mnie. Spać. Spać. Wciąż myślę o Jamesie, ale dopiero teraz przyszło mi do głowy coś, co mi się wydaje całkiem oczywiste: on wcale nie umarł, tylko po prostu zszedł do podziemia! Całą tę szopkę zorganizował wywiad. Byłem zanadto wytrącony z równowagi, żeby sobie uświadomić, jak niezwykle podejrzanie to wszystko wyglądało. Nie widziałem ciała Jamesa. Kiedy przyjechałem do Londynu, ten tajemniczy pułkownik Blackthorn już działał i „ciało” zostało zabrane. Nie wiem nawet, kto zidentyfikował zwłoki. Niesłychanie przebiegły hinduski lekarz został opłacony przez brytyjski wywiad. Jego mętny list był zredagowany po mistrzowsku. Czułem się tak oszołomiony i wiadomość o śmierci Jamesa takie na mnie zrobiła wrażenie, że nie zastanawiałem się nad niezwykłością tego, co się działo. James cieszył się doskonałym zdrowiem, kiedy go widziałem po raz ostatni. Koncepcja, że zadał sobie śmierć siłą własnej woli, jest równie absurdalna jak chodzenie po powierzchni wody. Dopiero teraz uświadomiłem sobie, że nie natknąłem się nigdzie w mieszkaniu na paszport Jamesa. Gdzie więc teraz przebywa mój kuzyn? Ani w czyśćcu, ani w nirwanie. Siedzi pewnie na przydzielonym przez wojsko jaku i wyrusza na śnieżne spotkanie z jakimś skośnookim agentem. Od czasu, kiedy skreśliłem powyższe uwagi, zauważyłem kilka osób o orientalnym wyglądzie kręcących się po pobliskich ulicach. Mam nadzieję, że nie są to „tamci” i nie biorą mnie za Jamesa. Jeśli chodzi o tamtego Tulpę, to był to na pewno agent wywiadu, i dlatego James tak się zdenerwował, że go zobaczyłem. Właśnie dotarła do mnie okropna wiadomość, że Peregrine został zamordowany w Londonderry przez terrorystów. Trudno mi w to uwierzyć. Teraz zdałem sobie sprawę, że ta jego działalność wydawała mi się po prostu komiczna. Niektórzy ludzie przez całe życie grają komedię. Jedynie śmierć nie bywa komiczna, lecz nie bywa też tragedią. Ów koszmar znów stał się moim udziałem; ze zgryzotą, która jest w istocie lękiem, zdaję sobie jednak sprawę, że właściwie nie opłakuję Peny’ego, lecz inne śmierci, może swoją własną. Biedny Perry. Był dzielnym człowiekiem. Nie potrafię udawać, że go kiedykolwiek naprawdę kochałem, ale rzeczywiście zaimponował mi, kiedy usiłował mnie zabić, i gdyby nie ta niezwykła fala, pewnie by mu się udało. Ta przedziwna wizja Jamesa w „Kotle Minna”, która wydała mi się tak ważna, musiała być wynikiem uderzenia w głowę. Uniknąłem śmierci, bo miałem po prostu szczęście. Katoliccy i protestanccy biskupi oddali hołd Peregrine’owi jako prawdziwemu męczennikowi. Powstała Fundacja Pokojowa imienia Peregrine’a Arbelowa. Rosina wróciła z Kalifornii, żeby się pławić w chwale męczeństwa; zebrała w Ameryce mnóstwo pieniędzy. Lizzie twierdzi, że Rosina właściwie porzuciła Peregrine’a przed jego śmiercią i wcale nie miała zamiaru powracać do Anglii, ale może to tylko złośliwa plotka. Szok, jaki przeżyłem na wiadomość o śmierci Perry’ego, jakoś dziwnie zmniejszył, i to w znacznym stopniu, moją pewność co do losu Jamesa. Teoria, którą przedstawiłem powyżej, wydaje mi się wiarygodna, całkiem do przyjęcia, tylko że ja po prostu jestem już mniej skłonny w nią wierzyć. Może wolę myśleć o swym kuzynie jako o umarłym i wierzyć, że ten duch, który przez tak długi czas wprowadzał zamęt do mojego życia, zaznał w końcu spokoju wiecznego. Ostatecznie nie ma tu nic tajemniczego. James umarł na atak serca. Jeśli zaś chodzi o osoby o orientalnym wyglądzie, to uprzytomniłem sobie, że są to po prostu kelnerzy z hinduskiej restauracji na Vauxhall Bridge Road. Nie, nie chcę wierzyć w to, że kuzyn James żyje, czuje się dobrze i mieszka w Tybecie, tak jak nie chcę wierzyć, że Hartley żyje, czuje się dobrze i mieszka w Australii. Bywają takie dni, kiedy jestem przekonany, że ona też umarła. Peregrine otworzył drzwi i upadł na ziemię przeszyty kulami. Umarł śmiercią bohatera, w pełni aktywności. Jadłem lunch z panną Kaufman. Sidney przyjechał, żeby omówić z Rosemary swoje sprawy. Rosina przemawiała na wiecu na Trafalgar Square. Oglądam razem z Lizzie Gilberta w telewizji. Stryj Abel tańczy ze stryjenką Estellą, tak lekko dotyka jej dłoni, tak lekko dotyka jej ramienia, zupełnie jak gdyby unosił ją ponad ziemią po prostu siłą swojej miłości. Wpatrują się w siebie: on opiekuńczo, ona z bezgranicznym zaufaniem. Czy oni naprawdę tańczyli walca w tym momencie, który kamera uchwyciła i utrwaliła dla przyszłości? Stopy stryjenki Estelli zdają się ledwie dotykać podłogi. Mój ojciec był kimś, kim mnie nie było dane zostać – dżentelmenem. Czy stryj Abel był dżentelmenem? Niezupełnie. A James? To niedorzeczne pytanie. James powiedział, że jestem zakochany w swojej młodości, nie w Hartley. To Klementyna powstrzymała mnie przed odnalezieniem Hartley. Wojna zniszczyła ten zwyczajny świat, w którym mógłbym ożenić się z ukochaną z czasów chłopięcych. Nie było pociągu, który by mnie do niej dowiózł. Cały wieczór piłem z Tobym Ellesmere i trochę się tego wstydzę. Toby powiedział, że James był „lekko stuknięty” i że był „sfinksem odartym z tajemnic”. Nie zaprzeczyłem. Poczułem nawet niejaką satysfakcję, że się mego kuzyna pomniejsza. Ellesmere nadal chce ode mnie wyciągnąć wiersze Jamesa, ale mu ich nie dam. Sam także jeszcze do nich nie zajrzałem, nie przeczytałem ani jednej linijki. Nawet jeżeli James był największym poetą tego wieku, musi trochę poczekać, żeby się na nim poznano. Myślę, że będzie musiał na to poczekać do mojej śmierci. James powiedział, że muszę odegrać moją miłość do Hartley, a wtedy rozpadnie się ona na kawałki jak przedmiot z bajki z wybiciem godziny dwunastej. Czy to konieczny zabieg? Czy taka odegrana miłość stanowi mechanizm, który pozwoli mi się pozbyć dawnej urazy? Czyja pragnąłem po prostu odebrać Hartley Benowi, tak jak pragnąłem odebrać Rosinę Perry’emu? Oczywiście, śmierć Tytusa uniemożliwiła mi odzyskanie Hartley, ale przynajmniej dostałem nauczkę i ujrzałem ludzką próżność. I teraz zaczynam się właściwie zastanawiać, czy tak bardzo kochałem Hartley nawet na początku. To smutne, lecz prawdziwe: Hartley nie była w istocie zbyt inteligentna. Kiedy patrzę na nas teraz z perspektywy czasu, dochodzę do wniosku, że musieliśmy być tępawą, smętną, pozbawioną ikry, stylu i poczucia humoru parą. Wszystkiego tego nauczyłem się dopiero od Klementyny. Czyżbym w końcu pomylił tępotę umysłową z dobrocią, dlatego, że moja matka nienawidziła stryjenki Estelli? Dlaczego nagle powypisywałem te wszystkie bluźnierstwa? Takie bzdury przychodzą człowiekowi do głowy późną nocą. Jakże długo odkładałem pisanie o Hartley, chociaż myślę o niej przez cały czas. I może w końcu naprawdę niewiele jest do powiedzenia. Kilka dni temu stało się dla mnie nagle jasne (chociaż nie zanotowałem tego), że cała ta historia z wyjazdem do Australii była po prostu oszustwem. Dlaczego Hartley nie powiedziała mi wcześniej, że wyjeżdża do Australii? Bo wcale nie miała zamiaru wyjechać! Ben wymyślił to w ostatniej chwili. Czyż to nie dziwne, że kupili sobie psa właśnie w chwili, kiedy mieli opuścić kraj? Ta pocztówka z Sydney, tak ochoczo mi pokazana przez współspiskowczynię z bungalowu obok, mogła z łatwością być napisana przez jakiegoś mieszkającego w Australii przyjaciela. Ben po prostu podrobił pismo Hartley. Postanowił zbić mnie z tropu na dobre, nawet posłać mnie zbytecznie na antypody, a potem wywieźć swą uległą żonę do Boumemouth albo do Lytham-St-Anne’s. Mogą nawet wrócić do „Nibletts” po pewnym czasie, kiedy się dowiedzą od Arkwrightów, że wyjechałem. Co powinienem w takim wypadku uczynić? Powrócić do „Shruff End” i prowadzić dalsze indagacje w miasteczku? Nie wszyscy by kłamali. Straciłem na to ochotę. Podeptałem doszczętnie i niepotrzebnie tajemnicę prywatnego życia innych i muszę natychmiast dać temu spokój. Doszedłem potem do wniosku, że naprawdę nie ma znaczenia to, czy pojechali do Sydney, czy do Lytham-St-Anne’s. A pomysł, że z mojego powodu posunęli się do tak wymyślnego oszustwa, wydaje mi się teraz absurdalny. Kiedy oni zdecydowali się wyjechać do tej Australii, jeśli istotnie wyjechali? Czy Ben naprawdę wierzył, że ja jestem ojcem Tytusa? Jeśli tak, to zachowywał się nader powściągliwie jak na gwałtownego człowieka. Może uznał, że wykorzysta mnie jako pretekst? Kiedy patrzę wstecz na pajęczą sieć różnych powiązań przyczynowych, dochodzę do wniosku, że dobrze się stało, iż powiedziałem Jamesowi o swoim podejrzeniu, że to Ben próbował mnie zabić, ponieważ dzięki temu mój kuzyn zdał sobie sprawę z moich morderczych zamiarów i zmusił Perry’ego do przyznania się do winy. Tylko czyja naprawdę zamierzałem zabić Bena? Nie, tak sobie tylko roiłem, żeby się pocieszyć. Ale takie urojenia także mogą doprowadzić do „wypadków”. Dlaczego wyobrażałem sobie, że Hartley trawiło pragnienie śmierci? Ona przeżyła, twarda jest jak stara podeszwa. Jeśli ten pamiętnik „czeka” na jakieś końcowe wyjaśniające wszystko stwierdzenie co do Hartley, to może czekać bez końca. Nie jest to oczywiście pełne sprawozdanie z moich poczynań i wydarzeń, nie wspominałem też o ludziach, którzy nie byli związani z tym, co się wydarzyło przedtem. Pominąłem także daty w swoich rozważaniach. Czas płynie, mamy już październik, dni są chłodne, jasne, słoneczne, niebo intensywnie niebieskie, jak to na północy. Powracają rozproszone ulotne wspomnienia innych jesieni. Pogoda jest typowo „grzybowa”, robię sobie uczty z prawdziwych grzybów o dużych, śliskich, ciemnych kapeluszach, a nie z tych małych guziczków, które nie mają żadnego smaku. W sklepach pojawiły się także płaskie, okrągłe bułeczki, takie smaczne na ciepło z masłem, można się więc spodziewać lada chwila nadejścia dobrze znajomej londyńskiej zimy, ciemnych popołudni, mgły, pełnej świateł i ogólnego podniecenia gwiazdki. I chociaż czuję się nieszczęśliwy, nie mogę się oprzeć nastrojom, tak jak i dawniej w okresach innych jesieni, kiedy byłem nieszczęśliwy. Od czasu, gdy napisałem o Klementynie, brak mi jej. To dziwne, że człowiek potrafi zidentyfikować ból jako „brak kogoś”. Ciągłe mam Klementynę przed oczami, widzę ją na ulicy, kiedy siedzę w autobusie, w windzie jadącej na górę, kiedy ja schodzę na dół, widzę, jak wskakuje do taksówki i znika mi z oczu. Może tak właśnie będzie w tym bardo! Boże, jeśli ona tam jest, to musi się nieźle bawić! Rozmowa o przy wiązaniach... Klementyna miała dość udręk, żeby wystarczyło jej na dziesięć tysięcy lat. Oczywiście, nie wierzę w te wszystkie „bluźnierstwa”, które powypisywałem wcześniej. Kiedy właściwie zacząłem się uwalniać od Hartley, a raczej od jej wizerunku, jej sobowtóra, tej Hartley z moich wspomnień? Czy rozluźniłem uścisk, w którym ją trzymałem? Czy stało się to już przedtem, czy dopiero teraz, kiedy mogę przyjrzeć się temu latu i ocenić swoje myśli i swoje czyny jako myśli i czyny szaleńca? Pamiętam, że Rosina powiedziała mi kiedyś, że pragnęła mnie z zazdrości, z urazy i ze złości, a nie z miłości. Czy tak samo było z moim pragnieniem Hartley? Czy celem wszystkich moich zabiegów, podłożem mojej obsesji było pragnienie, żeby zobaczyć w końcu w Hartley harpię, półświadomą, niewartą mojego oddania, sprawiającą wiecznie kłopoty czarodziejkę, którą odepchnę od siebie z ulgą i z niesmakiem? James powiedział, że dojdzie do tego, iż zacznę w niej widzieć złą wróżkę, i dopiero wtedy jej przebaczę. Ale czy to przebaczenie nie zniweczy ostatecznie celu tej psychologicznej gry, w którą grałem sam ze sobą? Czy rzeczywiście przeżyłem na nowo tę miłość tylko po to, by udowodnić samemu sobie, że to fałszywa miłość zrodzona z gromadzonej od dawna urazy podsycanej obecnie szaloną, zaborczą zazdrością? Czy od dawna c z u ł e m tę urazę? Nie pamiętam. Hartley wyraziła się kiedyś w tak dziwny sposób, powiedziała, że musiała myśleć, że jej nienawidzę, aby osłabić atrakcyjność mojej osoby. Teraz kiedy o tym wszystkim myślę, na próżno próbując odświeżyć odległą przeszłość, wydaje mi się, że czułem się wobec Hartley winny, w każdym razie wtedy, kiedy zawładnęła mną Klementyna, bo nie cierpiałem zbyt dotkliwie z powodu jej zniknięcia i naprawdę tak gorliwie to jej nie szukałem. Do diabła, byłem wtedy tak bardzo zakochany w Klementynie, musiałem być, chociaż zadręczałem ją, twierdząc, że jej nie kocham! Czy to możliwe, że już wtedy myślałem z ulgą o tym, że nie odnalazłem Hartley? Nie pisałem wówczas pamiętnika, który by to potwierdził, ale nawet gdybym pisał, mógłbym w to teraz nie wierzyć. Nie mogę sobie przypomnieć następstwa wydarzeń w tych prehistorycznych czasach. To, że nie pamiętamy takich rzeczy, że nasza pamięć, będąca naszą istotą, jest krótka, ograniczona i zawodna, stanowi również jedną, z naszych istotnych cech, tak jak nasza natura wewnętrzna i nasz rozum. W rzeczywistości stanowi kwintesencję obu. Jakakolwiek była tego przyczyna, stało się dla mnie teraz jasne, że coś się skończyło. Moja nowa, moja druga miłość do Hartley, moja druga „szansa”, nawet w szczytowym momencie sprawiała wrażenie czegoś wzniosłego, choć pozbawionego złudzeń, kiedy ujrzałem ją taką żałosną, ale jednocześnie czegoś, co potrafiłbym pieścić, tulić do siebie i przez to być pieszczonym; czegoś, co mogłoby się stać dla mnie źródłem światła, nawet gdybym miał Hartley utracić całkowicie, tak jak ją rzeczywiście utraciłem. Co się stało teraz z tym światłem? Zgasło i było w najlepszym razie migoczącym płomykiem na bagnach, a moja wielka „iluminacja” stała się nonsensem. Hartley odeszła, jest dla mnie niczym, przestała dla mnie istnieć i w końcu toczyłem walkę o widmo Heleny trojańskiej. Onn’aime qu’unefois, la premierę, kocha się tylko raz, po raz pierwszy. Ileż głupstw popełniłem przez to idiotyczne francuskie porzekadło! Co zmieniło stan rzeczy? Czy po prostu nieustanny bieg czasu, który tak spokojnie i automatycznie zmienia wszystko na świecie? Napisałem wcześniej, że śmierć Tytusa „zabiła” Hartley; „zabiło” ją po prostu to, że go przeżyła. Ale rzecz nie w tym, żeby ją za to winić. Chodziło raczej o jakieś demoniczne plugastwo, które zżerało stopniowo wszystko, to plugastwo jak gdyby z niej emanowało bez jej winy, i dlatego dla jej własnego dobra i dla mojego dobra musieliśmy się rozstać na zawsze. Wydaje mi się, że widzę ją teraz na zawsze zniekształconą przez to plugastwo, niechlujną, brudną, starą. Jakież to okrutne i niesprawiedliwe! Bo to nie jej wina. Jedyna wina, o jakiej można w ogóle mówić, leży po mojej stronie. Wypuściłem moje własne demony, choćby tego morskiego węża zazdrości. Teraz już odwaga i ufność, które pozwalały mi mówić: „Jakakolwiek ona jest, to ją właśnie kocham”, opuściły mnie, zgasły, wszystko stało się trywialne, egoistyczne, obojętne. Zdaję sobie sprawę, że zaczynam cichcem pomniejszać Hartley, tak jak każda ludzka istota umyślnie pomniejsza inne ludzkie istoty. Nawet tych nielicznych ludzi, których szczerze podziwiamy, musimy w skrytości ducha od czasu do czasu pomniejszyć, tak jak Toby i ja musieliśmy pomniejszyć Jamesa po prostu dlatego, żeby zaspokoić zdrowy apetyt naszego cudownie niezbędnego „ego”. Ale oczywiście ból pozostał i pozostanie. Jesteśmy istotami mającymi odruchy warunkowe, ślinimy się na dźwięk dzwonka. To uzależnienie jest jeszcze jedną z naszych cech, chyba najbardziej charakterystyczną. Wszystko można zszargać przez jakieś skojarzenia, a jeśli się dysponuje wystarczającym zapasem skojarzeń, można oczernić cały świat. Ilekroć słyszę szczekającego psa, widzę twarz Hartley, taką, jaką widziałem po raz ostatni, całą pomarszczoną z bólu, a potem nagle dziwnie zobojętniała. Tak jak słysząc muzykę Wagnera, wspominam umierającą Klementynę, która płacze nad swoją śmiercią. W piekle ani w czyśćcu nie trzeba będzie chyba innych bardziej wymyślnych mąk. W tym tygodniu byłem bardzo zajęty. Jadłem lunch z panną Kaufman i umieściłem jej matkę w wygodnym i drogim „domu spokojnej starości”. Wygląda na to, że ja będę za nią płacił. Czyż więc w końcu nie staję się święty? Byłem na wódce z Rosiną. Ona ma zamiar zajmować się polityką. Twierdzi, że tak łatwo jest wywierać wpływ na ludzi, wygłaszając przemówienia. Widziałem Aloysiusa Bulla i Willa Boase’a. Chcą, żebym się przyłączył do ich nowego zespołu. Odmówiłem. Poszedłem na prywatny pokaz okropnych obrazów Doris. Lunch z Rosemary, która uważa, że związek jej męża z Maybelle rychło się rozleci. Dostałem jeszcze jeden list od Angie. Złożyłem wizytę Bansteadom w Cambridge. Starają się zaimponować swoim udanym małżeństwem i ładnymi, mądrymi dziećmi. Kolacja z Lizzie i Gilbertem. Gilbert został „gwiazdorem roku w świecie rozrywki”. Rozmawialiśmy o Wilfredzie. Gilbert zachowuje stosowną skromność, albo tylko udaje. Muszę jeszcze dodać coś o Lizzie. Byłem wobec niej niesprawiedliwy na poprzednich stronach. Jednakże zachowałem jej listy do mnie, a przechowywanie czyichś listów zawsze jest znamienne. (Dlaczego, u licha, Hartley zachowała mój ostatni list, chociaż go nie przeczytała? Przypuszczam, że musiała się go po prostu szybko pozbyć. Długi list nie zawsze można szybko zniszczyć, jak to sam stwierdziłem w swoim czasie.) Przeczytałem powtórnie listy od Lizzie, które przytaczałem na poprzednich stronach. Wtedy uważałem, że to jedynie stek nonsensów, że Lizzie oszukuje samą siebie. Teraz zaś wydały mi się całkiem rozsądne i nawet mnie wzruszyły. (Czyżbym po raz pierwszy od śmierci Klementyny odczuwał brak wielbicielek?) Od czasu gdy Gilbert stał się taki sławny, jest bardzo zajęty, więc częściej widuję Lizzie samą. Regularnie jadam z nią lunch i wreszcie zdołałem jej wyperswadować, żeby przestała gotować. To niemal w każdej przyjaźni stanowi bardzo ważny krok. Jest nam dobrze i wesoło razem, śmiejemy się i żartujemy, nie rozmawiamy na żadne poważne tematy i być może wymowność Lizzie wydaje mi się większa niż jej samej. Moja miłość do Ciebie wreszcie stała się spokojna. Nie chcę, by była huczącym piecem. Gdybym mogła cierpieć jeszcze bardziej, cierpiałabym. Traktuj nas tak, jakbyśmy byli Twoimi dziećmi. Gdy człowiek się starzeje, czułość, bezgraniczne zaufanie i pełne wzajemne zrozumienie znaczą coraz więcej i więcej. Miłość to tak rzadki dar, nie niszczmy go. Czyż nie możemy się kochać bez tej strasznej zaborczości, gwałtowności i lęku? Ważne jest to, czy się kogoś kocha, a nie czy się jest zakochanym. Nie rozstawajmy się już nigdy. Niech zapanuje między nami pokój na zawsze. Nie jesteśmy już młodzi. Kochaj mnie, Charles, kochaj mnie. Lizzie i Gilbert są ze sobą niewątpliwie bardzo szczęśliwi, jak to Lizzie oznajmiła w swoim pierwszym liście. Wtedy jej nie wierzyłem. „Wszystko stało się nagle takie proste i niewinne”. Jego sława niczego tu nie zmienia. Daje mi tylko szansę częstego widywania Lizzie samej; myślę, że Gilbert jest z tego zadowolony. Po sukcesie telewizyjnym przyszły następne. We wrześniu Gilbert wyjechał na pewien czas na festiwal do Edynburga, gdzie grał w nowej sztuce reżyserowanej przez Ala Bulla. Podtrzymuje go na duchu uwielbienie brytyjskiej publiczności, i teraz o wiele mniej się mnie boi. Lizzie także. Czyżby lew się postarzał i postradał pazury? Może i tak, ale zauważyłem, że teraz, bez najmniejszego wysiłku, chociaż nie powiedzieliśmy na ten temat ani słowa, nie rozmawialiśmy na tematy osobiste i nie braliśmy zupełnie pod uwagę spraw seksualnych, Lizzie stała się dla mnie tym, czym, jak kiedyś powiedziała, zawsze pragnęła być: moim dzieckiem, moim paziem, moim synem. A więc przynajmniej jedna osoba z tej powieści osiągnęła to, czego pragnęła. Lizzie lękała się okropnie tego powrotu do mnie, bała się, żeby miłość nie uczyniła z niej mojej niewolnicy. Przerażała ją koszmarna udręka zależności jednej istoty ludzkiej od drugiej. Czy pozbyła się tej obawy? Drzemie we mnie niegodziwy tyran, ot co. Jak jej się udało to osiągnąć? Może ona także musiała odegrać na nowo swoją miłość, wszystko jeszcze raz przecierpieć, żeby ją w końcu przekształcić. Tylko że jej się to udało, a ja swoją po prostu zniszczyłem. Czyżbym się stał przeznaczonym jej przez los probierzem, który miał wyklarować jej zdolność kochania? To zbyt wyniosła kombinacja myślowa! Może wszystkie te okropności, które się wydarzyły tego lata, po prostu zerwały jakąś nić? Lizzie poczuła się zmęczona. Wszyscy jesteśmy dla siebie nawzajem potencjalnymi demonami, ale niektórzy ludzie bardzo sobie bliscy unikają takiego losu. Mój związek z Lizzie właśnie dzięki temu chyba ocalał; dzięki jakiejś łasce, bez mojej zasługi, bez mojej woli. Myślę, że oboje jesteśmy zmęczeni i cieszymy się, że możemy wreszcie odpocząć. Tulimy się do siebie, całujemy, nie potrzeba nam niczego więcej. Jak już wspomniałem na początku, w przeciwieństwie do współczesnego bohatera nie jestem zbyt zmysłowy. Mogę się obyć bez spraw łóżkowych. Obywam się bez nich i czuję doskonale. Kiedy teraz spoglądam wstecz na swoje życie, muszę się przyznać do czegoś, co przyniosłoby wstyd współczesnemu bohaterowi. Wcale nie miałem tak wielu romansów, a kobiety, które udało mi się zdobyć, nie zawsze zadowalały mnie w łóżku. Oczywiście zdarzały się wyjątki. Klementyna, która nauczyła mnie miłości. Jeanne. A jak byłoby z Hartley? Nigdy nie rozmawiamy z Lizzie o Jamesie, jakoś przestało to mieć jakiekolwiek znaczenie. Jak gdyby fakt, że się znali, został wymazany z mojej i jej pamięci. A jednak to James rozdzielił mnie z Lizzie, choć nie przyniosło to nam szkody, to on wykastrował nasze stosunki. Może to właśnie stało się dla nas tą niezasłużoną łaską, źródłem naszego spokoju? Demony, które odkomenderowano do zakłócenia naszej przyjaźni, zostały zabite. Nie tęsknię za nimi. Czasami, kiedy uśmiechamy się do siebie ze spokojem, zastanawiam się, czy Lizzie myśli tak samo. Znów czuję ból w klatce piersiowej, który po raz pierwszy dał znać o sobie tego dnia, kiedy chciałem przygotować sobie kąpiel w kuchni „Shruff End”. Byłem u swego lekarza, ale on twierdzi, że mogą to powodować „wirusy”. Czasami siedzę i zastanawiam się, komu mam zostawić swoje pieniądze. Może lepiej zacząć je rozdawać już teraz? Wysłałem jeden czek Towarzystwu Buddyjskiemu, drugi Fundacji Pokojowej Imienia Arbelowa, a wkrótce wprawię w zdumienie swoją szczodrobliwością Erasmusa Blicka, który się żeni. Jego Hamlet wciąż jeszcze jest grany; aleja go do tej pory nie widziałem. Wszystkie przedmioty orientalne pozostawię Muzeum Brytyjskiemu, właściwie książki mogą sobie zabrać już teraz. A wiersze Jamesa zostawię Toby’emu. Skąd ten nagły pośpiech, żeby wszystko uporządkować? Czyżbym uważał, że wkrótce umrę? Chyba nie, czuję się jednak tak, jakby przygoda w „Kotle Minna” wykończyła mnie nie tyle fizycznie, ile psychicznie. Może James umarł dlatego, że był wykończony psychicznie? Cieszę się doskonałym zdrowiem i nie wydaje mi się, bym się stawał wapniakiem, ale zauważyłem, że ludzie zaczynają mnie tak traktować, i zapewne musi to być odbicie mojego własnego stosunku do siebie. Dostaję teraz różne prezenty: rośliny doniczkowe, puszki kurcząt w galarecie i wszyscy wypytują mnie, czy dobrze się czuję. A czy dobrze się czuję? Rosemary dała mi kilka ceramicznych miseczek do zupy. Wczoraj wieczorem jeden z uczestników quizu BBC nie wiedział, kim jestem. Musiałem wczoraj nie najlepiej się czuć, kiedy pisałem powyższe zdanie. Rzeczywiście, było mi trochę niedobrze po tak zwanej „biesiadzie” w Oksfordzie. Nie powinienem wydawać zbyt szybko pieniędzy, kiedy jestem w takim nastroju. Jednakże powiedziałem w Muzeum, że mogą sobie już teraz zabrać książki. Myślę, że postąpiłem słusznie, chociaż w takim szybkim pozbywaniu się rzeczy Jamesa jest jakby brak szacunku. Czyżbym przypuszczał, że on może wrócić w każdej chwili? Kiedy to piszę, drugą ręką dotykam brązowego kamyka o niebieskich liniach, który James wybrał sobie z mojej kolekcji w „Shruff End”. Zastałem go na biurku Jamesa, pewnie często go brał do ręki. Kiedy go teraz dotykam, to tak jakbym dotykał dłoni swego kuzyna. (Cóż za sentymentalna bzdura!) Trzymam ten kamyk, bawię się nim i czuję, jak ogarnia mnie wzruszenie, którego staram się do siebie nie dopuszczać. Czy kochając kogoś, nie narzucamy sobie więzi? Nie chcę cierpieć na próżno. Ogarnia mnie żal i dręczą wyrzuty sumienia, że nigdy nie starałem się poznać Jamesa lepiej. Nigdy nie byliśmy prawdziwymi przyjaciółmi. Przez wiele lat mego życia głupio mu zazdrościłem, nerwowo go obserwowałem i robiłem wszystko, żeby mu dorównać, z czego on zapewne nigdy nie zdawał sobie sprawy. Cieszyłem się, kiedy mu się coś nie udało, i ceniłem wysoko swoje własne sukcesy, ponieważ wtedy wydawało mi się, że zdołam go prześcignąć. James napawał mnie lękiem, niepokojem, budził we mnie zawiść, chciałem mu wiecznie czymś imponować. Czyż w takim stosunku można doszukać się miłości, czy może on być jej składnikiem? Rozmijaliśmy się z Jamesem, bo nie mieliśmy do siebie zaufania, brak nam było odwagi, wspaniałomyślności, z powodu źle pojmowanej godności oraz typowo angielskiej małomówności. Czuję się teraz tak, jak gdybym wraz ze śmiercią Jamesa stracił jakąś cząstkę siebie samego, jakby część mostu porwaną przez wodę podczas powodzi. Zupełnie inaczej zapatruję się teraz na drugie odstępstwo Hartley, a właściwie na pierwsze także. Myślę, że coś takiego podsuwał mi też James. Hartley powiedziała kiedyś, że musi „chronić siebie” myślą, że ja jej nienawidziłem i przypisywałem winę za wszystko. Dodała jeszcze, że „zawsze czuła się winna”. Kiedy powiedziała, że musiała się czuć pewna, iż wszystko się skończyło i „zabić to w swoich myślach”, pomyślałem, że takie wyobrażenie sobie mnie jako człowieka złego i wrogo do niej nastawionego miało sparaliżować jej dawną miłość i zneutralizować urok, jaki wciąż mogłem na nią wywierać, ponieważ urok ten byłby dla niej zbyt bolesny, by mogła z nim żyć. A może łączyła nas nie miłość, lecz poczucie winy? Obsesyjne poczucie winy może przetrwać całe lata i ożywić ducha osoby skrzywdzonej. Czy takie poczucie winy może obudzić wygasłą miłość? Zapewne Hartley w czasie naszego tak długiego rozstania sama nie wiedziała dlaczego to, co czuje do mnie, sprawia jej taki ból. Podjęcie decyzji, by uciec ode mnie, złamać składane sobie nawzajem obietnice, że nigdy w życiu się nie rozstaniemy, musiało być dla niej straszne i niesłychanie trudne. „Musiałam tak zrobić; to był jedyny sposób, choć wcale nie było mi lekko”. Czy wstrząs, jaki spowodowała ta zdrada, trwał, odbijając się w jej myślach jak pierwotna eksplozja wszechświata? Skoro nie miała okazji, by zdefiniować to, co czuła, skąd mogła wiedzieć dokładnie, co czuła: czy to był wstrząs, poczucie winy czy miłość? Potem znów się pojawiłem i uzmysłowiłem jej nagle z oślepiającą jasnością, że wcale jej nie nienawidziłem ani nie obwiniałem, że nadal ją kocham i nie mam do niej żalu. Wtedy najpierw ogarnęło ją poczucie wdzięczności i wraz z ulgą odżyła dawna miłość. Może to właśnie uczucia owładnęły nią owej nocy, kiedy przyszła do mnie w sprawie Tytusa. To, co przeżyłem w związku z Peregrine’em, nauczyło mnie, że człowiek często czuje się winny nie dlatego, że zgrzeszył, ale dlatego, że został oskarżony! Wycofanie się z wyimaginowanego oskarżenia sprawiło, że Hartley z początku ogarnęła wdzięczność i wzruszenie. Lecz kiedy poczucie winy i owo wibrujące wybuchowe napięcie wniesione przeze mnie do naszych stosunków zaczęło słabnąć, uwidoczniły się głębiej przedtem ukryte pokłady uczucia do mnie. Ostatecznie na pewno było jej bardzo trudno opuścić mnie i musiała mieć niezwykle istotne po temu powody. Ucieczka do ciotki mieszkającej w Stoke-on-Trent wymagała wielkiej odwagi. Dlaczego uciekła? Dlatego, że ja byłem zakochany, a ona nie; dlatego, że po prostu nie lubiła mnie wystarczająco, uważała, że jestem zbyt wielkim egoistą, zanadto nad nią dominowałem i jak to określiła, byłem „takim ważniakiem”. Oszukiwałem sam siebie, wmawiając sobie, że odżyła tajona miłość, która w ogóle nie istniała. Kiedy Hartley uwolniła się z oków poczucia winy, powróciła jej dawna uraza, odzyskała dawną obojętność, która przed laty umożliwiła jej ucieczkę ode mnie i obudziła nadzieję na ułożenie sobie życia gdzie indziej. I może właśnie „gdzie indziej” wkrótce rozbudzono ją seksualnie, czego ja nie potrafiłem jej zapewnić? Ale te domysły są zbyt koszmarne. Lepiej już powiedzieć sobie: „Nigdy się nie dowiem prawdy”. Pracownicy Muzeum Brytyjskiego zabrali wszystkie książki Jamesa dotyczące Orientu. Łakomie patrzyli i na inne rzeczy. Jeden z nich chciał nawet obejrzeć z bliska szkatułkę z demonem, ale podbiegłem do niego w porę z krzykiem. Pozostały inne książki Jamesa, które teraz rzucają się w oczy. To głównie dzieła historyczne oraz poezja w językach europejskich. (Nie mogę znaleźć nigdzie dzieł Milarepy. Czy to włoski poeta?) Żadnych powieści. Rozpakowałem trochę swoich książek, ale wyglądają nader nędznie i błaho. Nigdy nie zapełnią tych pustych przestrzeni. Czy to mieszkanie zostanie stopniowo ogołocone ze wszystkiego, tak jak pałac Aladyna? Dostałem list od Jeanne, która pragnie, żebym ją odwiedził w Iranie, gdzie jej mąż, Kurd czy ktoś w tym rodzaju, jest pomniejszym książątkiem. Może stanę się jeszcze ofiarą crime passionel [(franc.) zabójstwo w afekcie.] „Shruff End” został, dzięki Bogu, w końcu sprzedany. Kupił go niejaki doktor Schwartzkopf i jego żona. Mam nadzieję, że będą mieli więcej szczęścia niż ja. Dotarły do mnie ostatnie plotki o Rosinie. Podobno mieszka w kanionie w Los Angeles z jakąś kobietą, lekarzem psychiatrą. Słyszałem, że ten idiota Will Bose otrzymał tytuł szlachecki. Z zadowoleniem mogę skonstatować, że nigdy doprawdy nie marzyłem o takich „zaszczytach”! Wczoraj w nocy śniło mi się, że Hartley umarła, że się utopiła. Dostałem jeszcze jeden list od Angie. Rozmawiałem z Lizzie o Hartley. I chociaż nic ważnego nie zostało powiedziane, poczułem taką ulgę, jak gdyby moje serce bezboleśnie otworzono. Oskarżałem Hartley, że jest fantastką. A może to Tytus tak uważał? Ale jakimż fantastą byłem ja sam! To ja byłem marzycielem, czarodziejem. Do jakiego stopnia widzę dopiero teraz, patrząc wstecz, wczytując się w to wszystko, w swoje własne marzenia nie liczące się z rzeczywistością. Hartley miała słuszność, mówiąc, że nasza miłość nie stanowi części realnego świata. Nie było dla niej miejsca. Dopiero teraz uderzyło mnie to, że w pewnym momencie, by sobie sprawę uprościć, zacząłem, niemal ukradkiem, uważać Hartley za kłamczuchę. Chcąc się jakoś uwolnić od brzemienia tej kłopotliwej więzi, zacząłem na pół świadomie, z przebiegłością tak charakterystyczną dla samozachowawczego „ego” patrzeć na Hartley jak na biedną rozhisteryzowaną sekutnicę. I ta deprecjonująca ją litość, w której usiłowałem widzieć swego rodzaju duchowe współczucie, była już połowiczną ucieczką. Nie mogłem znieść widoku tej skamlącej ofiary uwięzionej w tym okropnym pokoju bez okna, którą ciągle jeszcze widuję w koszmarach sennych. Moja imaginacja miłosna porzuciła prawdziwą Hartley i pocieszyła się wysoce abstrakcyjną ideą ślepej „akceptacji tego wszystkiego”. To było w końcu wyjście. Lizzie powiedziała podczas rozmowy ze mną: „Oczywiście, małżeństwo może czasami wyglądać okropnie, choć jest jak najlepsze”. Tak, tak. Ale czyż nie miałem dowodów? Naturalnie, nigdy nie mówiłem Lizzie o tym, że podsłuchiwałem pod oknem „Nibletts”, i o tym, że Hartley powtarzała bez przerwy: „Tak mi przykro. Tak mi przykro”. Ben nigdy się nie przyzwyczaił do życia w cywilu. Dostał medal za zabicie mnóstwa ludzi w obozie jenieckim w Ardenach. Mówiło się wtedy o niepotrzebnej brutalności. Niektórzy ludzie potrafią lepiej zabijać niż inni. Hartley powiedziała, że kłamała, mówiąc o gwałtowności Bena, ale może to nieprawda, może podyktowała jej te słowa lojalność lub irracjonalny lęk? Czy można nie rozpoznać woni strachu? Do czego doprowadzą takie rozważania i w jakim świetle można by je uznać za słuszne? Drzwi są zamknięte przed miłosną wyobraźnią. Nasza pamięć jest omylna i słaba, i to właśnie czyni idealne pojednanie niemożliwym. Los bez wątpienia ciężko doświadczył Hartley i na pewno, jak przypuszczałem na początku, czasami żałowała, że mnie utraciła. Przecież przyszła do mnie, przybiegła, to nie był sen. To nie ducha trzymałem w ramionach owej nocy. Owej nocy powiedziała, że mnie kochała. Moja teoria o powrocie do „dawnej urazy” jest nader pomysłowa. Człowiek potrafi być nader pomysłowy, kiedy próbuje dotrzeć do prawdy. Czasem musimy jednak po prostu respektować jej zawoalowane oblicze. Oczywiście, to jest opowieść o miłości; Hartley nie mogła stać się moją Beatrycze, a ja nie mogłem zostać przez nią ocalony; mimo to sam pomysł nie był ani bezsensowny, ani bezwartościowy. Litość wobec niej odczuwana przeze mnie nie musi być fantazją czy też niewłaściwością, ostatecznie może przetrwać jako czyste, nieświadome, spokojne, bezinteresowne wspomnienie, nie stanowiące teraz istotnej części mojego życia, niemniej trwałe. Przeszłość grzebie przeszłość i spowić ją musi milczenie, ale musi to być milczenie świadome, z otwartymi oczami. Może to właśnie jest ostateczne przebaczenie, o którym mówił James? Wczoraj w nocy śniło mi się, że słyszę chłopięcy głos śpiewający Eravamo tredici. Kiedy się obudziłem, wydawało mi się, że to śmieszne chóralne pima-poma-pima-poma nadal dźwięczy w mieszkaniu. Jakże inaczej czułbym się wśród tych wszystkich dóbr, gdyby żył Tytus. Rozpakowując kolejne paki ze swoimi książkami, natrafiłem na luksusowe wydanie poezji Dantego należące do Tytusa. Jakże długi łańcuch fatalnych ludzkich przywar, próżności, zazdrości, chciwości, tchórzostwa ułożono na ziemi, by stał się pułapką dla innych. Dziwne mi się teraz wydaje, kiedy pomyślę, że wyjeżdżając nad morze, wyobrażałem sobie, że rezygnuję ze świata. Człowiek rezygnuje z jednej postaci władzy, a chwyta się drugiej. Może ja i James w jakimś sensie mieliśmy te same problemy? Staram się zapamiętać to, co powiedział James, ale zapominam w niezwykłym tempie. Mieszkanie wygląda posępnie bez jego książek. Chyba będzie tutaj raczej chłodno w zimie. Już teraz dni są monotonne, bezbarwne. Muszę spróbować nauczyć się podnoszenia temperatury ciała siłą woli! Byłem znów u swego lekarza. W dalszym ciągu nie może doszukać się u mnie niczego złego. Zaczynam się zastanawiać, czy to całe „mędrkowanie” nie było początkowymi objawami fizycznego załamania. Przez cały dzień pada, więc siedzę w domu. Mógłbym przetrwać zimę, żywiąc się jedynie swymi zapasami: ryżem, soczewicą i jabłkami. Nie odblokowałem telefonu. Czy w końcu jestem teraz sam, tak jak pragnąłem, i nie mam żadnych powiązań? Czy wszystko mam już za sobą? Czy człowiek może się zmienić? Wątpię. Jeśli zachodzi w nim jakaś zmiana, to trzeba by ją mierzyć w milionowych częściach milimetra. Kiedy biedne duchy znikną, pozostają nam zwykłe sprawy i obowiązki. Można żyć spokojnie, starać się spełniać dobre uczynki i nikomu nie robić krzywdy. Nie przychodzi mi jednak do głowy żaden dobry uczynek na tę chwilę, ale może jutro coś wymyślę. Bardzo mglisty dzień. Kiedy rano zszedłem na dół, nie było widać drugiego brzegu Tamizy. W takie chłodne dni czuję się lepiej. Sklepy przygotowują się już do gwiazdki. Poszedłem na Piccadilly i kupiłem mnóstwo sera. Po powrocie zastałem długą depeszę od Fritziego, który jest w drodze do Londynu. Chce, żebym reżyserował coś, co nazywa „neobaletem”. Znów grają jego Odyseję. Zabrałem pannę Kaufman na Hamleta. Przyjemny wieczór. Otrzymałem bardzo kuszące zaproszenie do Japonii. Zdecydowałem się „odblokować” telefon i natychmiast odezwała się Angie. Umówiłem się z nią na lunch w piątek. Fritzie przyjeżdża jutro. Tak, oczywiście, byłem zakochany we własnej młodości. W stryjence Estelli? Chyba to niemożliwe. Kto jest naszą pierwszą miłością? Mój Boże! Ta cholerna szkatułka upadła na podłogę. Ktoś przybijał coś młotkiem w sąsiednim mieszkaniu i wtedy szkatułka spadła ze swej konsoli. Wieczko odskoczyło i jeśli coś było w środku, wydostało się z pewnością na zewnątrz. Co mnie jeszcze spotka w czasie tej pielgrzymki po drodze pełnej demonów, jaką jest ludzkie życie?