12807
Szczegóły |
Tytuł |
12807 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
12807 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 12807 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
12807 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Karel Svanda
Pusty Fotel
Muzyka w sali tanecznej umilk�a. Kilku elegant�w zas�aniaj�c
kapeluszami ziewaj�ce usta, zasiad�o w przyleg�ym salonie, tworz�c kr�g. W
tej chwili wesz�a tam baronowa Wallborn, ch�odz�c si� wachlarzem, z
u�miechem na twarzy.
- Panie i panowie! - powiedzia�a weso�o. - Czy wiecie, kto zaszczyci�
nasz bal?
- Kt� taki?
- Hoffmann.
- Ach - odezwa� si� proboszcz Charost - czy to ten Hoffmann, kt�ry
pisze tak straszne opowiadania?
- Tak. Czy �yczycie sobie us�ysze� kt�re� z nich i obiecacie, �e nie
b�dziecie si� bali?
- Prosimy, prosimy...
- A wi�c jestem sk�onna go zawo�a�. Popatrzcie, tam oto spaceruje,
skonfundowany, ze spuszczonym wzrokiem. Panie Hoffmann!
Zawo�any uni�s� g�ow� i zatrzyma� si�.
- Pan wybaczy, �e si� do niego zwracam - m�wi�a baronowa - obieca�am
jednak tu obecnym, �e w czasie przerw w ta�cach wyprosz� u pana jak��
opowie��.
- Wielki to dla mnie zaszczyt.
Czy to prawda, co o panu m�wi�? - pyta� Paulmann.
- A c� takiego si� o mnie opowiada, je�li wolno spyta�?
- �e wspaniale potrafi pan straszy�.
- �e ka�dego dnia w winiarni Luttra opowiada pan swoim przyjacio�om
r�ne dziwne historie.
- I �e zawsze dla efektu trzeba przy tym zgasi� �wiat�a. Czy to
prawda?
Hoffmann u�miechn�� si�.
- Tak, to prawda. Ale wiadomo zapewne pa�stwu, �e nie potrafi� m�wi� o
niczym innym, jak o niebie, mi�o�ci i o straszyd�ach.
- S�yszeli�my o tym - odpar� Paulmann.
- A wiec, o czym mam opowiada�?
- O niebie - stwierdzi� proboszcz.
- O mi�o�ci - prosi�a szesnastoletnia hrabina Chauvelin.
- O straszyd�ach - dorzuci� Theodor Ktirner.
- O straszyd�ach, o straszyd�ach - podchwyci�a reszta towarzystwa.
Pomys� zosta� przyj�ty.
- Poddaje si� woli wi�kszo�ci - powiedzia� Hoffmann. A czego ma
dotyczy� moje opowiadanie?
- Naszego �yrandola - odpar� kto�.
- Czarnych oczu - zaproponowa�a hrabina, patrz�c z u�miechem na
Kornera.
- Pustego fotela, o kt�ry si� pan opiera - odezwa� si� Korner.
I ten pomys� przyj�to.
- Prosz� jednak o wybaczenie, je�li opowie�� wprawi tak szacowne
towarzystwo w z�y humor.
- Nie, z pewno�ci� nie. Czy te� mamy zgasi� �wiat�o
- Nie trzeba.
Hoffmann zasiad� po�rodku kr�gu, twarz� zwr�con� ku fotelowi i
rozpocz�� opowie��.
Kiedy w styczniu 1794 roku, b�d�c w Pary�u, dowiedzia�em si�, �e moja
ukochana Antonia zachorowa�a w Mannheim na �miertelne suchoty, przesta�em
znajdowa� upodobanie w rozkoszach szalonej stolicy Francji. Teatry zacz�y
mnie nudzi�, damy straci�y sw�j czar, ich u�miechy - sw� moc, poca�unki -
�ar, bowiem zawsze i wsz�dzie mia�em w my�lach s�owo Mannheim. Kiedy
zasypia�em, widzia�em przed sob� na powierzchni wzburzonego morza ��te
litery, kt�re stale zmywa�a brudna fala, gdy tylko chcia�em je odczyta�.
Patrz�c na dopalaj�ce si� w kominku szczapy, dostrzega�em mn�stwo domk�w
o�wietlonych z�otem zachodz�cego s�o�ca, a w�r�d nich strzelaj�c� w g�re
smuk�� wie�e najwi�kszego ko�cio�a w Mannheim. Pal�c tworzy�em sobie z
dymu k�dzierzaw� g��wk� umi�owanej Antonii i nie mog�em przesta� o niej
my�le�. Tego wieczora by�em szczeg�lnie wzburzony. Nie mog�c znale��
zapa�ek, musia�em po�o�y� si� do ��ka po ciemku, tylko przy silnym blasku
ksi�yca. Promie� jego bia�ego �wiat�a pada� na stoj�c� w�r�d ksi��ek
rze�b� Wielanda, t� rze�b�, kt�rej w czasie przeprowadzki do Pary�a
niechc�cy utr�ci�em gipsow� g�owe. Od tego czasu le�a�a ona nie
przytwierdzona, �le przylegaj�ca do szyi. Lecz daremne by�y moje pr�by
za�ni�cia. Antonia jest chora - oto by�a jedyna my�l. Spojrza�em na jej
portret. Unios�a spuszczony wzrok i popatrzy�a na mnie tak d�ugo i smutno,
�e nie wytrzyma�em tego spojrzenia. Poruszony odwr�ci�em wzrok na figurk�
landa, a ten dwornie si�gn�� r�k� do swej oberwanej g�owy, sk�oni� j�
przede mn� g��boko i zn�w spokojnie przytwierdzi� j� na miejsce.
Pomy�la�em, �e mo�e przy jasnym �wietle ksi�yca uda�oby mi si� czyta�,
schwyci�em wiec jakie� pismo i pr�bowa�em si� nim zaj��. Ju� prawie
usypia�em, gdy zbudzi� mnie szelest papieru. Otworzy�em oczy i dostrzeg�em
bia�e palce jakiej� postaci, kt�ra chcia�a odsun�� gazet�. Gdy jej si� to
uda�o, zobaczy�em swoj� Antoni - blad�, z wyrazem smutku na alabastrowych
licach, z suchotniczymi wypiekami. Amonie, kt�ra powoli rozp�ywa�a si� we
mgle...
Zapad�em wreszcie w gor�czkowy sen z postanowieniem, �e natychmiast
jutro rusz� z powrotem do Niemiec. Tak te� uczyni�em.
Jechali�my w srogi mr�z. Do dzi� jeszcze s�ysz� strzelanie bat�w
naszych wo�nic�w o policzkach czerwonych od wiatru, skrzypienie
zmarzni�tego �niegu pod szerokimi ko�ami naszego powozu. Widz� szron na
naszych oknach, ziewanie wsp�podr�nych okutanych szczelnie w pledy i
koce. Czuje nieustanne deptanie po nogach przez mego s�siada z przeciwka -
jakiego� ksi�dza jegomo�ci, tak opatulonego, �e wystawa� mu tylko nos,
kt�rym stale poci�ga�. Zbli�a� si� wiecz�r gdy doje�d�ali�my do Mannheim.
Na szerokiej r�wninie l�ni� bia�y �nieg, zabarwiony przez zmierzch na
niebiesko; na odleg�ym horyzoncie wida� by�o krwawoczerwon� kul�
zachodz�cego s�o�ca, a przed nami ciemnia�y kontury miasta - d�ugie,
r�wnoleg�e linie zaczyna�y si� we mgle i nikn�y w g�stniej�cych
ciemno�ciach.
Jechali�my d�ugimi alejami, w kt�rych latem sp�dzili�my z Antoni� tyle
boskich chwil, gdy patrz�c w b��kitne niebo przysi�gali�my sobie mi�o��, w
monumentalnej ciszy, przerywanej tylko radosnym �piewem skowronka. Kiedy
p�niej s�o�ce, uko�czywszy sw� w�dr�wk�, znika�o za. szerok� r�wnin�, a
�wierszcze na odleg�ych �cierniskach zaczyna�y wygrywa� swe jednostajne
melodie, kiedy wiecz�r otula� nas ciep�ym oddechem, biegali�my i
chowali�my si� jak dzieci, a� wreszcie zm�czon� �miechem chwyta�em w
obj�cia, dusi�em ognistymi poca�unkami, kt�re ochoczo oddawa�a.
Ca�owali�my si� jak szaleni, a� wreszcie przy ostatnim, d�ugim poca�unku,
kiedy Antonia nie mog�a z�apa� tchu, zaczyna�a si� gwa�townie broni�.
Potem, wyswobodziwszy si� z mych ramion �mia�a si�, gdy mol tr�jgraniasty
kapelusz toczy� si� jak zwykle po piasku drogi, albo gdy ja sam nie mog�em
z�apa� oddechu. I zn�w obejmowa�a mnie za szyj� i ca�owa�a nami�tnie, i
�mia�a mi si� krosto w twarz. A czasem nagle stawa�a si� powa�na, u�miech
znika� z jej twarzy, wpatrywa�a si� swymi pi�knymi oczami w moje oczy,
delikatnym i czu�ym gestem odgarnia�a mi z czo�a niesforne kosmyki i
pyta�a szeptem:
- Mi�ujesz mnie?...
Potem obj�ci szli�my d�ugimi krokami przez ciemn� aleje do miasta.
Odleg�e drzewa by�y ju� zupe�nie czarne i zdawa�y si� nam straszyd�ami,
broni�cymi drogi do domu. Antonia ba�a si� i jak dziecko ufnie skrywa�a w
mych ramionach. Podejrzliwie patrzy�a na wszystkie mijane ciemne zaro�la i
wstrzymywa�a oddech, a mimo to stawa�a co chwil�, aby zajrze� mi w oczy,
obj�� i zn�w spyta�:
- Mi�ujesz mnie?...
A teraz drzewa sta�y samotnie, niby szkielety wyci�gaj�ce ko�ciste
race ku dr��cym z zimna gwiazdom na karminowym niebie; mostki pokryte by�y
�niegiem, � szumi�cy potok - �ci�ni�ty lodowym pancerzem.
- Jutro zn�w b�dzie silny mr�z - odezwa� si� m�j s�siad wyrywaj�c mnie
z zadumy.
W�z zatrzyma� si�. Wyskoczy�em i pospieszy�em przez ciemn� ulic� ku
domowi ojca Antonii. Panowa� ju� ca�ko - I wity mrok, kiedy dotar�em do
znajomych schod�w z drewnian� por�cz�. Na jej ko�cu siadywa� zwykle rudy
kocur stoj�cy na stra�y, aby nie przy�apa� nas na rozmowie jej ojciec,
kt�ry d�ugo nie chcia� mnie zaaprobowa�. Tutaj �egna�em si� z ni� te� w
ostatni wiecz�r, kiedy obieca�em, �e na pewno z wiosn� powr�c�, a ona -
sucho kas�aj�c - opar�a sw� g��wki na mojej piersi i wyszepta�a tkni�ta
z�ym przeczuciem:
- Ach, gdybym mog�a tego doczeka�!...
Opu�ci�em to miejsce i szybko otworzy�em drzwi. Znalaz�em si� w
wielkim przedpokoju, jakie bywaj� w starych domach, o�wietlonym przez
migoc�ce �wiate�ko ma�ej lampki. Wszystko wygl�da�o jak dawniej i ton�o w
nieprzyjaznym p�mroku, tyko w starym fotelu dostrzeg�em obraz znanej mi
postaci. Zbli�ywszy si� pozna�em Antoni, czule na mnie patrz�c� i ubran� w
ten sam str�j, w kt�rym mnie �egna�a. Wpatrywa�a si� we mnie z tak
niewyra�alnie smutnym u�miechem, �e - krew zastyg�a mi w �y�ach. Rzuci�em
si� jej do n�g i uca�owa�em ch�odne d�onie. Pochyli�a si� i poczu�em
poca�unek na swym czole, a by� to strasznie zimny poca�unek.
- Antonio, jeste� chora! - zawo�a�em.
Nie odpowiedzia�a. Uni�s�szy g�owi ujrza�em zn�w ten smutny u�miech i
sp�ywaj�c� z jej oka �zy.
Nagle zaskrzypia�y drzwi. Wsta�em i spostrzeg�em jej ojca, dziwnie
postarza�ego. Pozna� mnie i popatrzywszy b�yszcz�cymi oczami, szepn��
ledwie zrozumiale: - Ach, to pan, drogi Hoffmannie. Przybywa pan za p�no.
Ostatnim jej s�owem by�o pa�skie imi�. Ja j� tak kocha�em!... i wybuchn��
p�aczem.
- Umar�a? - krzykn��em przera�ony.
- Tak, wczoraj. Le�y tam, w swojej sypialni.
Szybko spojrza�em na fotel. By� pusty, widmo znikn�o.
Z okrzykiem zgrozy opu�ci�em ten dom...
Jak po�egna�a si� ze mn� Antonia - rzek� Hoffmann w zamy�leniu,
ko�cz�c nagle sw� opowie��.
Nasta�a cisza.
- Pan wybaczy, panie Hoffmann - odezwa� si� po chwili proboszcz. - Czy
opowiedzia� pan rzeczywiste zdarzenie, czy fantazji?
- Pozostawiam to pa�stwu do oceny.
- A czy od tamtej pory Antonia pojawi�a si� panu jeszcze? - pyta�a
blada baronowa.
- Nie. Dodam wszak co� jeszcze, bo jednak mam pewn� pami�tk� po tym
zdarzeniu. Je�li znajdy si� w jakim� towarzystwie, gdzie stoi pusty fotel,
widzi na nim zawsze w mglistych zarysach te osob�, kt�ra najwcze�niej ze
wszystkich umrze.
- Ach !
I zn�w zapad�a cisza.
- A... kogo pan teraz widzi? - szepn�� kto� po chwili. - Zabraniam
panu tego m�wi� - krzykn�� proboszcz wstaj�c z miejsca. - Niech pan nie
kusi Boga!
Hoffmann u�miechn�� si� patrz�c na pusty fotel przed sob�. Wzrok jego
przesun�� si� po twarzach zgromadzonych, kt�rzy � zapartym oddechem
czekali na straszn� przepowiednie...
Wtem z s�siedniej sali dobieg�y d�wi�ki muzyki.
- Prosimy, panie i panowie f Prosimy do ta�ca - zawo�a� wicehrabia,
przerywaj�c k�opotliw� cisz. Zatrwo�one damy ruszy�y naprz�d, panowie za
nimi.
W saloniku pozosta� tylko Hoffmann na swoim krze�le. Po chwili tr�ci�a
go w ramii wachlarzem b�ronowa.
- Jest mi pan winien zako�czenie opowie�ci. Ja si� nie boje. Poza tym
jeste�my sami. A wiec, kogo pan widzia�?
- Siebie - odpar� Hoffmann spokojnie, nie poruszywszy nawet brwi�.
Widz�c, �e baronowa zblad�a, doda� z u�miechem:
- Co jednak wcale mi nie przeszkadza, aby zata�czy� z pani� te o
rozkosznego walczyka. Czy mo�na prosi�?
I opu�ci pok�j, w kt�rym zosta� tylko kr�g pustych krzese� z
kr�luj�cym pomi�dzy nimi fotelem. Pustym fotelem.
Prze�o�y� Andrzej S. Jagodzi�ski
powr�t