12782

Szczegóły
Tytuł 12782
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

12782 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 12782 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

12782 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Gintas Iwanickas I precz przep�d� wszystkie moje sny przek�ad: Ewa i Eugeniusz D�bscy Who called these dead to dance? Was it the young woman learning to play the �Ghost song� on her baby grand. J. Morrisom (Kto zaprosi� tych martwych do ta�ca? Czy to dziewczyna Ucz�ca si� gra� �Widmow� Piosenk�� na swoim dziecinnym fortepianie). ZDJ�CIE: NIEBO, MORZE, NA BRZEGU - POSTA� PAL�CEGO MʯCZYZNY NIEBO: Szmaragdowozielone, poprzecinane drobnymi z�ocistymi �y�kami, obsiane nierozpoznawalnymi gwiazdozbiorami. Kilka mlecznobia�ych ob�oczk�w zawis�o nad sam� lini� horyzontu. Ten po lewej jest podobny do zamar�ego w skoku tygrysa. MORZE: Niezwykle ciemna, niemal czarna woda, ozdobiona bia�ymi grzebieniami fal, kt�re pieni� si� jak szampan. Wydaje si�, �e tam, w g��binach, kto� urz�dza wielki bal, na kt�ry zaproszono tysi�ce go�ci. Chcia�oby si� to zobaczy�, ale nie dane: powierzchnia wody jest ciemna i nieprzenikniona, nie odbija ani gwiazd, ani nawet miejscowego odpowiednika Ksi�yca - z�otego dysku, kt�ry dopiero co pojawi� si� na niebosk�onie. BRZEG: Fale li��, niczym ogromn� porcj� lod�w, piasek pla�y; ten ma bardziej czerwony odcie� ni� taki, do kt�rego przywyk�y wasze oczy! Mimo tych r�nic, kiedy wiatr wzbija ten dziwnie zabarwiony piach w powietrze, to r�wnie niezno�nie wnika on pod ubranie i zmusza do mru�enia oczu. Piasek znajduje si� nie tylko na brzegu, ale na ca�ym l�dzie, gdzie tylko si�ga wzrok. Jedynie k�py b��kitnawych ro�lin, przypominaj�ce nieco olbrzymie kaktusy, zak��caj� monotoni� pustyni. Jedyny �lad ludzkiej dzia�alno�ci: znajduj�cy si� tu saloon w stylu Dzikiego Zachodu, kt�rego okna �wiec� si�, kusz�c, by wej�� i skosztowa� miejscowej whisky. CZ�OWIEK: Ciemna posta� w kapeluszu z szerokim rondem stoi na brzegu, plecami do saloonu, i pali. Ogienek papierosa nie o�wietla jego oblicza. Uwierzcie mi na s�owo, to nawet lepiej. Nie ma co patrze� na t� twarz - widok nie nale�y do najprzyjemniejszych, szczeg�lnie z lewej strony. Dobrze wiem, o czym m�wi�, albowiem ten cz�owiek - to ja. PAPIEROS: Syczy wpadaj�c do wody, ale odg�os uderzaj�cych o brzeg fal poch�ania ten d�wi�k. Odwracam si� i id� do saloonu. T�usty pysk barmana a� promienieje z rado�ci - wida� ma nadziej�, �e dzi� sporo zostanie wypite i dobrze si� na tym ob�owi. Pod sufitem wisi niebieska chmura dymu z papieros�w - klient�w jest pe�no. Ha�as nie cichnie ani na chwil�. Sprzeczki pijanych m�czyzn, a� nadto g�o�ne, od czasu do czasu pisk, kiedy jaki� klient usi�uje uszczypn�� kt�r�� z kobiet. S� tu nie tylko po to, by sprz�ta� brudne talerze i szklanki, ale te� i po to, by naprawd� us�u�y� klientowi, je�li kt�ry� sobie tego za�yczy (rozumiecie chyba, co mam na my�li, m�wi�c: �obs�u�y�?). Skrzypce, �a�o�nie szlochaj�c w r�ku zaniedbanego staruszka, nie s� w stanie zag�uszy� tego ha�asu. Siedz� do�� blisko muzykanta i mo�e dlatego zaczyna mi si� wydawa�, �e szloch instrumentu wywo�uje nieumiej�tne pos�ugiwanie si� nim. S�cz�c bursztynowego koloru whisky staram si� o niczym nie my�le� i odpr�y�, �eby wyzby� si� uczucia dominuj�cej w moim wn�trzu pustki. Otoczenie, naturalnie, nie bardzo sprzyja takim stanom, ale skoro nie potrafi�em zapomnie� si� nigdzie, to tu te� jest wystarczaj�co dobrze. Niespodziewanie przy jednym z prymitywnie skleconych stolik�w wybucha jakie� zamieszanie: kto� kogo� przy�apa� na szulerce. Oskar�ony o oszukiwanie w grze wstaje i strza�ami z rewolweru zmusza wszystkich swoich kompan�w od stolika do zamilkni�cia na wieki. Potem, odwr�ciwszy si� twarz� do innych klient�w lokalu i ci�gle jeszcze wymachuj�c dymi�cym coltem, wybucha �miechem. Nie, to nie jest rechot, to wycie zadowolonego z siebie zdzicza�ego my�liwego. Panie, czy to te� tw�r r�k Twoich?! Diabli z nim, Panie, on mnie dra�ni. Rzucam spojrzenie w jego kierunku, a colt zmienia si� w rozjuszon� kobr�, kt�ra k�sa trzymaj�c� j� r�k�. Jeszcze raz. I jeszcze... M�czyzna wyje teraz inaczej: to wycie przera�enia, paniki. Tak te� niedobrze... Zmienia si� wi�c w krzew gorej�cy, ale niczego proroczego nie g�osi, i po minucie kobiety zmiataj� z pod�ogi popi�, a pozostali znowu ha�asuj� i pij�. Ciskam pust� szklank� najbli�szej kobiecie, ale w jej d�onie opada pachn�ca r�a. Chc� zosta� sam - wi�c tylko stary skrzypek pozostaje i m�czy sw�j cierpi�tniczy instrument, ale teraz ju� gra czysto, nie fa�szuje. Spod jego smyka wyp�ywa melodia, kt�ra najpierw bole�nie dotyka ran, potem uspokaja i koi, a w ko�cu brzmi uroczystym fina�em. Jeszcze raz usi�uj� uwolni� si� od staruszka, ale ten gra dalej, nie zwracaj�c uwagi na moje wysi�ki. No to niech go licho... W ko�cu - gra naprawd� nie�le. A wszystko to marno�� nad marno�ciami... Smutny Stw�rca gra w swoje smutne gry. Temu, kto obserwuje nas z niebios, wydaje si�, �e kto� pu�ci� ta�m� filmow� do ty�u: biegn� po morskim brzegu, stawiaj�c stopy w widniej�cych na nim �ladach, a �lady za mn� znikaj�... ZDJ�CIE: SZPITALNA SALA, DWAJ LEKARZE POCHYLAJ�CY SI� NAD PACJENTEM. SALA: O�lepiaj�co bia�a. Wszystko tu jest jakby pokryte skorup� �niegu na lodowcu mro�nej P�nocy - i �ciany, i sufit, i po�ciel na jedynym w pomieszczeniu ��ku. LEKARZE: Ich pochylone postacie, spojrzenia zimnych oczu l�ni� niemoc�. Ten z lewej w r�ku trzyma strzykawk�, wype�nion� bezbarwn� ciecz�. PACJENT: M�czyzna, kt�remu wystaj� spod bia�ego prze�cierad�a tylko r�ce i g�owa. R�ce s� nieprawdopodobnie wr�cz wyschni�te. A twarz ma zniekszta�con�. Lew� po�ow� twarzy pokrywaj� nie goj�ce si� rany, z kt�rych co jaki� czas wyp�ywa kropelka krwi, jakby m�czyzna p�aka� krwawymi, �zami. P.S. Je�li popatrzy si� na zdj�cie pod innym k�tem, mo�na zauwa�y� jeszcze co�: na piersi m�czyzny wije si� du�a, pokryta �uskami �mija z zielono-szmaragdowymi oczami. �mija spluwa jadem na nie goj�ce si� rany. *** Sen, niczym archiwalna ta�ma filmowa, powtarza wydarzenia sprzed kilku lat. Kwitn�ce sady na brzegach oceanu - to Kolchida, najcz�ciej odwiedzany kurort na Wenus. Ja i Dyka - szcz�liwi, oszo�omieni otaczaj�c� nas bajk� kwiecia. Bawimy si� i �miejemy na b��kitnawej ��ce nieziemskiej trawy. - Patrz,- co znalaz�am - wo�a mnie Dyka, a ja biegn� do niej. Niewa�ne, co znalaz�a. Wa�ne jest to, �e znajduje si� tu� obok, ale jeste�my razem, i �e od dzi� zawsze tak b�dzie. Ukochana pokazuje mi najrzadszy kwiat na Wenus. Dotychczas widzia�y go tylko dwie osoby, obie z grupy tych pierwszych kolonist�w. Opowiadali, �e widzieli kwiat z daleka, w trudno dost�pnych miejscach. Dlatego wielu uwa�a�o, �e to tylko �adna legenda. Do dzi� ja te� tak my�la�em. Dyka pokazuje mi �Kwitn�c� Kobr� - tak nazwa� kwiat jego odkrywca. Rzeczywi�cie - podobie�stwo jest zadziwiaj�ce. Pod szerokimi, si�gaj�cymi ziemi li��mi jakiego� drzewa, na wyprostowanym ogonie stoi rozjuszona kobra z rozwini�tym kapturem, ale zamiast pyska �mii widzimy zielony, niewyobra�alnej pi�kno�ci kwiat. Przez jaki� czas zachwycamy si� jego niezwyk�� urod�, potem, jakby zm�wieni, jednocze�nie pochylamy si�, chc�c pozna� jego aromat. I wtedy nieszkodliwy kwiat tryska strumieniem - przed naszymi twarzami w powietrzu zawisa ob�oczek z drobniute�kich kropel. Dyka wdycha je, ja nie, ale lewej strony mojej twarzy dotyka wilgo� - wilgo� g�stej, obcej mg�y. ...Oszo�omiony, jak w narkotycznej malignie, na uginaj�cych si� nogach nios� j� w swych ramionach, do czasu, a� ca�y �wiat w moich oczach traci barwy i niknie. Upadaj�c, zrani�em si� w rami�. Potem kto� natr�tnie potrz�sa� mn�. Co� uk�si�o mnie w r�k�. Cichy g�os przebi� si� przez g�st� kurtyn�, w kt�r� owini�ta by�a moja �wiadomo��, i us�ysza�em te najstraszliwsze, najokropniejsze s�owa: �Ona zmar�a�. Nie! Tylko nie to, Panie, tylko nie to! Ja, kt�ry nigdy w ciebie nie wierzy�em, b�agam! Czy tak trudno uczyni� cud, najzwyklejszy cud?! Potem wpad�em do Tartaru... *** M�oda piel�gniarka, posiadaczka d�ugich czarnych w�os�w, p�dzi�a po szpitalnym korytarzu. Widz�c stoj�cego pod oknem, uzupe�niaj�cego swoje notatki m�czyzn� w bieli, zawo�a�a: - Doktorze! Doktorze, ten z czterdziestej si�dmej!.. Otworzy� oczy... - Nie pomyli�a si� pani? - Nie, nie! O Bo�e, tak na mnie popatrzy�... Teraz po korytarzu biegli we dwoje. Dos�ownie wpadli do sali, lekarz podskoczy� do aparatury stoj�cej obok jedynego w pomieszczeniu ��ka. Nie widz�c w jej zapisach �adnych zmian, lekarz zerkn�� na pacjenta, chwyci� jego nadgarstek, ale, pokiwawszy g�ow�, natychmiast wypu�ci� go ze swej d�oni. Rozleg�o si� ciche uderzenie r�ki o brzeg szpitalnego ��ka. - Pomyli�a si� siostra. Pi�� lat w �pi�czce - nie s�dz�, by kiedykolwiek otworzy� oczy... - A co mu jest, panie doktorze? - S�ysza�a pani kiedy� o �Kwitn�cej Kobrze�? Kiedy� nic nie wiedzieli�my o jej jadowitych w�a�ciwo�ciach; przekl�ty kwiatek unicestwi� ju� kilkadziesi�t os�b. Ten cz�owiek jako jeden z pierwszych zetkn�� si� z t� ro�lin� - i jest jedynym, kt�remu to spotkanie uda�o si� prze�y�. Po chwili milczenia lekarz doda�: - No... w po�owie prze�y�. Tak wi�c, raczej si� pani wydawa�o. Lekarz wyszed�. Piel�gniarka przygarbiona, sta�a w k�cie. Z jej warg ulatywa� cichy szept: - Nie, nie pomyli�am si�. Patrzy�e� na mnie, widzia�am to... Podesz�a, u�o�y�a na po�cieli zwisaj�c� r�k� pacjenta. Odgarn�a mu w�osy z czo�a. D�ugo wpatrywa�a si� w powieki jego oczu, oczekuj�c, �e lada chwila drgn�... Cud nie nast�pi�. Na razie nie nast�pi�. *** Pod szmaragdowym niebem, przy wej�ciu do ciemnej pieczary, na go�ym czerepie jakiego� rogatego potwora siedzi cz�owiek. Nie patrzcie na jego twarz. Przecie� ostrzega�em, �e to nieprzyjemny widok. Zapalam papierosa. Zapa�ka rysuje w powietrzu karminowy �uk i, dotkn�wszy piasku, ga�nie. Wolno wypuszczam dym z p�uc. Niczym ciche widmo ulatuje do g�ry, ku niebu. Sk�d� pojawia si� ogromny wychudzony pies. Przysiada obok mnie i patrzy mi w oczy. Gasz� papierosa o podeszw� buta. Podnosz� z piasku gitar�, delikatnie dotykam strun. Pies, przys�uchuj�c si�, porzuca swoje polowanie na pch�y i wydaje si�, �e czeka na ci�g dalszy. Palce ta�cz� po strunach, w nocy rozlega si� cicha i smutna melodia, kt�r� lubi�em gra� dla ciebie, Dyko. Niespodziewanie w��cza si� pies - wyje, jakby kogo� op�akiwa�. Tw�j b�l i m�j b�l s� do siebie podobne... Je�li kto� s�ysza� nasz nocny duet, to bez w�tpienia ciarki przesz�y mu po sk�rze, i je�li jego szlak prowadzi� w naszym kierunku, to zmieni� drog�... *** Wkraczam do jaskini, przerzuciwszy gitar� przez rami�. Pies wiernie kroczy za mn�, chocia� usi�uj� go odegna�. Wystarczy�o, �e zag��bili�my si� w jaskini� na kilka krok�w i s�abe �wiat�o nocnego nieba przesta�o o�wietla� nasz szlak. Ciemno, cho� oko wykol. Ale ja, jak kot, �wietnie widz� w ciemno�ciach. Za moimi plecami s�abo �wiec� dwa rubinowe �wiate�ka - oczy psa. Jeszcze raz pr�buj� go przep�dzi�, ale nie udaje mi si� - idzie krok w krok za mn�. No i dobrze. Niech ma do siebie pretensje... Grunt pod nogami gwa�townie si� obni�a. Musz� st�pa� bardzo ostro�nie, by nie po�lizn�� si� i nie zwali� w przepa��. Po jakiej� setce krok�w stok staje si� tak stromy, �e ju� nie id�, ale dos�ownie obsuwam si�. Pies, nie maj�c mo�liwo�ci pokonania stromizny, �a�o�nie skowyczy. Sam nie wiem czym powodowany wracam do niego, przywi�zuj� rzemieniem do plec�w i znowu - w d�. Teraz schodz� po prostu jak alpinista, wisz�c na r�kach nad przepa�ci�, nogami szukam oparcia. Pies wisi spokojnie, nie szarpie si�. M�dry piesek, tylko cholernie ci�ki. Sk�d w wychudzonym psie taki ci�ar? Dotar�szy do nieco szerszego wyst�pu zatrzymuj� si�, by odetchn��. R�ce, gdy przypalam papierosa, dr��. Na wyst�pie odpoczywam jakie� dwadzie�cia minut, mo�e p� godziny, potem znowu schodz�. Nadal jest strasznie stromo; staram si� nie patrze� w otch�a�, boj�c si� zawrotu g�owy. Lewa r�ka ze�lizguje mi si�. Przez d�ug� minut� wisz� nad przepa�ci�, kiwam si�, utrzymuj� sw�j ci�ar (i nie tylko sw�j) na jednej r�ce. W ko�cu stopy znajduj� oparcie. Przylgn�wszy do �ciany oddycham g��boko, nadrabiam to, co straci�em wisz�c. W g��bi duszy przeklinam siebie najgorzej jak mog� za to, �e wzi��em ze sob� psa. W ko�cu - dodatkowy ci�ar. Ale nie zdob�d� si� teraz na odwi�zanie rzemienia i zrzucenie zwierzaka w d�. Jako� docieram do miejsca, gdzie przekl�te zbocze przechodzi w ko�cu w mniej stromy stok. Potem te� nie jest lekko, ale przynajmniej nie musz� zgrywa� si� na alpinist�. Odwi�zuj� psa - tu z trudem, ale mo�e porusza� si� sam. Zgrana para, zgodnym krokiem, ruszamy dalej. Nie wiadomo sk�d pojawia si� czerwone �wiat�o. Na razie jeszcze zbytnio s�abe, by o�wietli� drog�, ale to ju� nie jest ten nieprzenikniony mrok, co przed chwil�. Im g��biej schodzimy, tym jest ja�niej. Teraz widz�, �e �wiat�o bije z setek szczelin w ska�ach, a w tych szczelinach wrze co� podobnego do roz�arzonej lawy. Wzrok wychwytuje z mroku cie� rzeki, p�yn�cej pod sklepieniem jaskini. Drugi brzeg kryje si� we mgle, a na tym bli�szym widz� budowl� z bali. Za kilka minut b�dziemy przy domku, kt�rego okna s�abo migoc� w wiecznym mroku tego miejsca. Do budynku pozostaje nie wi�cej ni� sto krok�w, kiedy zwala si� na mnie niewyt�umaczalna s�abo��. Nogi uginaj� si� pode mn� i upadam na nagie kamienie. Nie mog� poruszy� nawet palcem - ca�e cia�o skuwa tajemnicza moc. Sk�d� z daleka dochodzi do mnie ujadanie psa. Czuj�, jak wczepiony z�bami w r�kaw mojej d�insowej koszuli usi�uje wlec mnie, ale nie wystarcza mu do tego si�. Od strony rzeki nap�ywaj� fale mg�y. Z niej nagle wy�aniaj� si� dwie ko�ciste r�ce, przyciskaj�ce mnie do ziemi. Dok�adnie przed moimi oczami mg�a zmienia si� w kobiece oblicze. Rysy twarzy a� do b�lu przypominaj� mi moj� Eurydyk�, ale okalaj� j� rozwichrzone czarne loki, a oczy po�yskuj� zieleni�. Nie, to nie jest Dyka. Jak w niemym kinie, kobieta porusza wargami, ale nie s�ysz� �adnego d�wi�ku. Potem co� gor�cego i wilgotnego dotyka mojej twarzy. Dociera do mnie, �e to pies mnie li�e. Mg�a znika, dziwne kobiece oblicze rozp�ywa si� jak sen. Mog� ju� si� porusza�, ale s�abo�� jeszcze nie znikn�a. Ostro�nie siadam. Pies siedzi obok i wpatruje si� we mnie. Wyci�gam r�k� i g�aszcz� go po g�owie. Zbli�am si� do domku. Nozdrza wychwytuj� zapach sma�onego mi�sa. Teraz zaczynam odczuwa� mocny g��d. Przyspieszam. Pies, bez s��w domy�liwszy si�, co mi chodzi po g�owie, biegnie przede mn�. Przed drzwiami otrzepuj� ubranie z grudek ziemi i, nakazawszy psu, by czeka� na mnie, wchodz� do wn�trza. W �rodku domku - kilka sto��w, a w przeciwleg�ym rogu przes�oni�ty dymem m�czyzna sma�y szasz�yki. Kiedy odwraca si�, pierwsz� rzecz�, jaka rzuca mi si� w oczy, jest jego nos. Niez�y mi nos. Najwi�kszy egzemplarz, jaki widzia�em kiedykolwiek w �yciu. Po tym nosie s�dz�c, m�czyzna jest prawdziwym Cyrano. Smag�y, bardzo przypomina Ormianina, a oczy jego a� promieniej� dobrym humorem. - Nie odm�wisz szasz�yczka, mi�y go�ciu? - Nie odm�wi�bym, gospodarzu, ale nie mam czym zap�aci�. - Zwij mnie Radamantem, takie imi� da� mi ojciec. Umie raj�c, nie zostawi� mi wiele: imi� i t� knajpk�, najbardziej nie dochodowy lokal na �wiecie. Ci, co w�druj� obok, nigdy nie wpadaj� tu, by co� przek�si�. Jeste� moim pierwszym klientem, tak wi�c jedz, ile dusza zapragnie, a rozliczenie... Widz�, �e masz przy sobie gitar�. Kiedy si� najesz, zagrasz co� dla ducha - i b�dziemy kwita. - Dzi�ki ci, Radamancie. W takim razie przygotuj, prosz�, szasz�yczek dla mnie i jaki� kawa�ek mi�sa dla psa, kt�ry czeka na mnie za drzwiami. Radamant k�adzie na stole przede mn� talerz z aromatycznymi kawa�kami mi�sa. Bez zw�oki przyst�puj� do konsumpcji. - Co do psa, to nie przejmuj si�, nakarmi� go. - Radamant znika za wewn�trznymi drzwiami. Po chwili pojawia si� ponownie, nios�c wyra�nie nie pust� misk�. Wyszed�szy na zewn�trz nie zamyka drzwi, wi�c s�ysz�, jak m�wi do psa: - Jedz, ogoniasty. Strasznie jeste� chudy... Nie mia�e� lekkiego �ycia? Poczekaj no, poczekaj... Jako� mi si� wyda jesz znajomy... Ort? Zmieni�e� si�, psia mordo. Co si� z tob� sta�o? Nie m�wisz? No dobrze, ale pami�taj, �e nigdy nie by�em ci wrogiem. Radamant wraca akurat w chwili, kiedy nasycony, odsuwam od siebie pusty talerz. Teraz gospodarz wydaje si� by� powa�ny, zamy�lony. - No to jak, go�ciu drogi, zagrasz? Bior� do r�ki gitar�. Zamy�lam si�: Co by tu zagra�? Potem palce zaczynaj� sw�j pl�s po strunach. �piewam star� hiszpa�sk� pie��, rytm kt�rej zapala krew tak, jak czyni to stare, wyle�akowane hiszpa�skie wino. Drugi refren Radamant �piewa wraz ze mn�. Gdzie� znikn�o jego zamy�lenie. Kiedy pie�� si� ko�czy, prosi: - Zagraj jeszcze co�, je�li nie jeste� zm�czony. Wi�c gram t� melodi�, kt�r� kiedy� Pan wygrywa� swoim satyrom. Twarz Radamanta ja�nieje, jakby us�ysza� co� znanego i mi�ego sercu. - Dzi�kuj� ci, cz�owieku - powiada. Wstaje i znowu znika za drzwiami w g��bi lokalu. Pojawia si� z metalow� laseczk�. - Szlak na drugim brzegu rzeki jest trudny - m�wi. - We� t� lask�. Nie b�dzie ci przeszkadza�a. - Dzi�kuj� ci, Radamancie. ZDJ�CIE: NA RZECE - ��DKA Z PRZEWO�NIKIEM. NA BRZEGU - CZ�OWIEK Z GITAR� I PIES. RZEKA: Szeroki i wartki nurt Styksu, p�yn�cy pod wysokim sklepieniem pieczary, omywaj�cy niego�cinne brzegi. PRZEWO�NIK: Starzec w �achmanach, na oko - tak s�aby, �e z trudem mo�na uwierzy�, i� jest w stanie pracowa� ci�kimi wios�ami. CZ�OWIEK: Wysoki, ciemnow�osy, na plecach - gitara. Twarz... Ju� wam opisywa�em. PIES: Jasne futro, ogromniasty, nieznanej rasy. Pysk dobrodusznie wyszczerzony. P.S. Je�li popatrzy si� na zdj�cie pod innym k�tem, mo�na zobaczy� jeszcze co�: pies ma dwie g�owy. Ta z lewej wcale nie wygl�da dobrodusznie. *** Starzec przygl�da si� nam uwa�nie, jedn� r�k� drapi�c si� po ow�osionej piersi. Drug� d�o� wysun�� do przodu. - Dziwny jaki� jeste�... Ani �ywy, ani martwy. Nie rozumiem... ��dk� przeprawiam tylko martwych. Naprawd� martwych, rozumiesz? Nie zamierzam �ama� tej regu�y. Usi�uj� go zmieni� w s�up ognia, ale kontury przewo�nika tylko na mgnienie oka zacieraj� si�, rozmywaj�, i oto znowu stoi przede mn�, jak niezniszczalny mur. Teraz do rozmowy w��cza si� pies. G�o�no szczeka. Starzec d�ugo patrzy na�, mru��c oczy. - Czy to ty, Ort? Przecie� wiesz, �e to wbrew regu�om. Ale skoro jest z tob�... Ort - s�dz�c z tego, co s�ysza�em, tak wabi si� pies - szczeka znowu. - No, skoro tak... W�a�cie do �odzi. Starzec wios�uje bez szczeg�lnego zapa�u, nigdzie si� nie �piesz�c. Niemal usypia mnie szum p�yn�cej wody, wt�ruj� mu prawie nies�yszalne westchnienia, dochodz�ce z drugiego brzegu. Wszystkie te d�wi�ki zlewaj� si� w dziwn�, usypiaj�c� melodi�, przepe�nion� cichym b�lem, nieziemskim smutkiem i spokojem. Ort zaczyna cicho skowycze�, jakby wt�rowa� unosz�cej si� w powietrzu pie�ni. K�ad� mu r�k� na grzbiecie i czuj�: wszystkie mi�nie psa s� napi�te. Ort jest got�w w ka�dej sekundzie run�� do ataku. Dziwne. Nie czuj� �adnego zagro�enia. Przeciwnie, jestem bardzo spokojny. ��dka wbija si� dziobem w brzeg, poro�ni�ty dzikimi tulipanami. *** W ka�dej wolnej chwili piel�gniarka siedzia�a przy ��ku pacjenta i opowiada�a mu o sobie. Wiedzia�a dobrze, �e jej nie s�yszy, ale, by� mo�e, po prostu chcia�a si� wygada�. Albo przynajmniej sp�dzi� kilka chwil u boku cz�owieka, kt�ry �pi ju� pi�ty rok. Ciekawa by�a, czy ma jakie� sny. A je�li tak, to jakie? Kiedy pacjent znowu otworzy� oczy, piel�gniarka nie pobieg�a po lekarza, tylko pochyli�a si� nad m�czyzn�, usi�uj�c nawi�za� z nim kontakt. Ale chory niemal natychmiast opu�ci� powieki. Piel�gniarka sama zacz�a w�tpi�: mo�e jej si� tylko zdawa�o? *** Schodzimy na brzeg, a starzec zaczyna szybko wios�owa� z powrotem. Nie robi� nawet kroku, gdy z Ortem zaczyna si� dzia� co� dziwnego. Pies pada na ziemi�, jego cia�em miotaj� spazmy, z pyska wali zielonkawa piana. Nie wiem, jak mog� mu pom�c. Nagle ogarnia go p�omie�, przes�ania przed moim wzrokiem szczeln� kurtyn� czarnego dymu. Kiedy wiatr rozwiewa dym - przede mn� stoi smuk�y m�odzieniec w lekkim, jasnym ubraniu. - Ort? U�miecha si�: - Nie my�la�e�, �e jestem taki? Porozmawiamy? Ort pstryka palcami. Na brzegu wprost z powietrza materializuje si� stolik i dwa szezlongi. - Siadaj. Napijesz si� czego�? Czy mo�e jeste� g�odny? Jestem ci winien obiad, pami�tasz? Siadam na szezlongu. Wyjmuj� pomi�t� paczk� papieros�w, zapalam i m�wi�: - Co� zimnego do picia, poprosz�. Znowu pstryka palcami i nagle w jego r�ku pojawia si� uperlona kroplami rosy puszka coca-coli. - Mo�e by�? - Dzi�kuj�. Siedzimy na brzegu podziemnej rzeki. Obok naszych st�p kwitn� dzikie tulipany- z�otow�osy. Dziwne, kwiaty te kwitn� nie widz�c s�onecznego �wiat�a. Blade kwiatostany pr꿹 si� do g�ry, bli�ej do nieba, kt�re jest tu kamiennym sklepieniem. Otwieram puszk�, przyjemnie ch�odz�c� moj� d�o�, i �ykn�wszy, pytam: - To znaczy, �e masz na imi� Ort? - Tak. I jestem psem. Ale poniewa� moi rodzice byli nie co niezwykli, to mog� zmienia� si� w cz�owieka. Tylko tutaj, w kr�lestwie umar�ych. - A kim s� twoi rodzice? - Nie b�dziemy wdawa� si� w d�ugie opowie�ci. Lepiej pogadajmy o twoich sprawach. �wietnie wiem po co, w�a�ciwie - po kogo tu przyby�e�. Dlatego polaz�em za tob�, chc�c ci pom�c. - Bez wynagrodzenia? U�miecha si�: - Tego nie powiedzia�em. Ty te� mo�esz mi pom�c. - Jak? - Mam tu swoje sprawy. Dok�adniej: jeden nie sp�acony d�ug. Dopniesz swego - przy okazji pomo�esz i mnie. A ja - tobie. - Jak mog� ci pom�c? - Na wszystko przyjdzie czas. Uwierz mi, nie mo�emy si� obej�� bez siebie. Ja pomog� tobie, ale tylko pod warunkiem... - Co to za warunek? - Czy� wszystko tak, jak ci powiem. Nie pr�buj niczego robi� sam, wed�ug swego widzimisi�. Inaczej nigdy si� st�d nie wydostaniesz. Je�li nie wierzysz - na bog�w! - mo�esz wszystko robi� jak chcesz. Ale wtedy i pretensje miej do siebie. Jeste�my um�wieni? - Jeste�my um�wieni. - I ciskam pust� puszk� w nurt Styksu. P�ynie w�r�d fal jak ma�y czerwony okr�cik. *** Ort maszeruje pierwszy, ja id� za nim. �cie�ka, wij�ca si� po polu z�otow�os�w, wolno pnie si� w g�r�. - Tam, na szczycie, odpoczniemy, a ja wyja�ni� ci, co nale�y dalej robi� - m�wi Ort. W milczeniu kiwam g�ow�, kontynuujemy nasz� drog�. Ju� dwie czy trzy godziny maszerujemy po tej �cie�ce. Pejza� si� nie zmienia i ponura jego jednostajno�� zaczyna dzia�a� mi na nerwy. Na razie nie natkn�li�my si� ani na jedn� �yw� dusz�. Chocia� - co ja gadam? Jakie tu mog� by� �ywe dusze? No to inaczej: w og�le nikogo nie spotkali�my. Tylko bez przerwy s�ysz� d�wi�k przypominaj�cy szelest opadaj�cych jesiennych li�ci. Przypomina odg�os fal, uderzaj�cych o daleki brzeg. Ort wyja�nia, �e to g�osy duch�w. Na razie s�ysz� je tylko, ale nie widz�. Do szczytu wzg�rza zostaje nam ze sto krok�w, kiedy nad naszymi g�owami przemyka ogromna ciemna posta�, wymachuj�ca tak ogromnymi skrzyd�ami, �e spokojnie mo�na by nakry� co najmniej trzy autobusy ustawione w szeregu. Otwieram usta, by zada� pytanie, ale Ort mnie wyprzedza. Odwraca si� do mnie, przyk�ada palec do ust. Zrozumia�em. Milcz�. Na szczycie wzg�rza Ort siada po turecku, krzy�uj�c nogi. Zrywa blador�owy kwiat z�otow�osu i, zamkn�wszy oczy, wdycha z przyjemno�ci� jego aromat. Pami�taj�c o palcu przytkni�tym do warg, ci�gle jeszcze milcz�. Pierwszy zak��ca cisz� on sam: - Chcesz przecie� zapyta�, kto to przelecia� nad nami? - Tak. Wygl�da� bardzo przekonuj�co. - To Tanatos, czyli Nios�cy �mier�. Nic ci z jego strony nie grozi... na razie. Ale nie nale�y na g�os wymawia� jego imienia. - Ort ponownie rozkoszuje si� aromatem z�otow�osu, a potem m�wi bardzo powa�nie: - Teraz s�uchaj uwa�nie. Wkr�tce zaczn� nam towarzyszy� bezcielesne duchy. Obserwuj�c je, szukaj tej, po kt�r� tu przyszed�e�. Kiedy j� zobaczysz - nie wo�aj po imieniu, nie pr�buj z ni� rozmawia�. Zacznij gra� na gitarze. T� pie��, kt�r� gra�e� przy wej�ciu do jaskini, kiedy do ciebie podszed�em. Bo to jest wasza pie��? Twoja i jej? Zgad�em? Kiwam w milczeniu g�ow�. - �wietnie. Potem odwr�� si� i id� z powrotem t� sam� drog�, kt�r� tu przyszli�my. W �adnym wypadku nie ogl�daj si� - duch, kt�rego szukasz, b�dzie za tob� pod��a�. Ja, nawiasem m�wi�c, te�. Droga powrotna to nie spacer w letni dzionek. Tak po prostu nie uda nam si� opu�ci� tego miejsca. Po pierwsze, mog� ci przeszkodzi� Erynie. Zobaczysz grup� nagich kobiet, b�d� ci zagradza�y drog�, b�d� usi�owa�y zmusi� ci� do zej�cia ze �cie�ki. Id� prosto na nie, nie b�j si�. Gdy dojdziesz na odleg�o�� wyci�gni�tej r�ki, Erynie ust�pi� ci drogi, przepuszcz�. Kiedy p�jd� w... S�owem, kiedy zejd� ci z drogi, zatrzymaj si�, a ja wyja�ni� ci, co robi� dalej. Rozumiesz? Zapami�taj: czy� wszystko dok�adnie tak, jak ci m�wi�. - Nie wiem, dlaczego mam ci wierzy�. Ale wierz�. B�d� robi� wszystko, jak m�wisz, Orcie. - No, to chod�my. I przygotuj swoj� gitar�. Z tym mam troch� k�opotu: do gry na gitarze obie r�ce musz� mie� wolne. A co mam zrobi� z laseczk� od Radamanta? Zostawi� jej tu nie chc�. W ko�cu wsadzam j� z boku za pasek, jak szpad�. Przeszkadza mi troch� w marszu, ale trzyma si�. Da B�g, nie zgubi�. *** Ort mia� ca�kowit� racj�: niemal od razu otoczy�y nas duchy. Jedne lekkie, jak malutkie ob�oczki: prze�roczyste, niewa�kie, p�yn� w powietrzu, nogami dotykaj�c ziemi. Twarze maj� przejrzyste, jak i cia�a, nie jest wi�c �atwo przyjrze� si� ich rysom. Wpatruj� si� w ka�dego nowego ducha tak d�ugo, dop�ki nie uznam, �e to nie Dyka. Wtedy przenosz� wzrok na kolejnego. Ju� jaki� czas idziemy w�r�d duch�w, snuj�cych si� w swoim dziwnym ta�cu - bez muzyki, bez rytmu. Ka�dy z nich pl�sa swoj� solow� parti�. Przepatrzy�em ju� w ten spos�b niejedn� setk� takich widmowych istot, ale swojej ukochanej wci�� tam nie znalaz�em. Ort trzyma si� obok, nie wydaj�c ani jednego d�wi�ku. Boi si� mi przeszkodzi�? Ale oto, wydaje mi si�... Nie, nie pomyli�em si�: to naprawd� jest Dyka, tylko patrzy na mnie i nie poznaje. Jej twarz przypomina skamienia�� mask�, jak wszystkie tu twarze duch�w. Przypomniawszy sobie o radzie Orta, zaczynam gra�. Duchy na mgnienie oka zamieraj� w powietrzu, ws�uchuj�c si� w muzyk�. Oblicze Dyki o�ywia si�. Szuka mnie oczami, ale jej spojrzenie ci�gle �lizga si� po mnie, przemyka po mojej twarzy i szuka nadal. Duchy niemal oszala�y - kr��� w powietrzu, wzbijaj� si� w g�r�, pikuj� ku ziemi... Trudno sobie wyobrazi� dziwniejszy widok: ich niemy taniec jest pi�kniejszy od wszystkiego, co widzia�em do tej pory, i jednocze�nie wieje od niego groz�. Istoty te nie podlegaj� ziemskiemu przyci�ganiu. Wij� si� w �a�cuchach, ledwie dotykaj�c stopami kielich�w z�otow�os�w, jakby przeskakuj�c z kwiatka na kwiatek. Ort szarpnie mnie za rami�. Ma racj�: czas na nas. Nie przestaj�c gra� odwracam si� i id� z powrotem. W tej samej chwili w oddali pojawiaj� si� jakie� cienie. Zbli�aj� si�. Zarysy ich cia� s� wyraziste, nie rozmyte jak duch�w - s� to wyra�nie stwory materialne. Wi�cej powiem, to kobiety. Kiedy zbli�aj� si� jeszcze bardziej, widz�, �e s� wszystkie podobne do siebie jak siostry. Szara, ziemista cera i ogniste loki. M�g�bym chyba przysi�c, �e ich twarze s� identyczne. Bardzo podobne do oblicza, kt�re pojawi�o si� we mgle obok domu Radamanta. Tyle �e tamta twarz by�a dobroduszna, a te - z�e, w�ciekle wykrzywione. Drapie�ne spojrzenia, krzywe u�miechy nie zapowiadaj�ce niczego dobrego. St�paj� lekko jak koty, mi�kko, bez wysi�ku. Pierwsza zatrzymuje si� na �cie�ce na wprost mnie. Mam do niej nie wi�cej ni� dziesi�� krok�w. Erynia jedn� r�k� poprawia ogniste loki i zamiera, pr꿹c pi�kn� pier�. Ja, ci�gle graj�c nasz� melodi�, id� na ni�. Jeszcze krok i zderzymy si�. Robi� ten krok, ale Erynii ju� nie ma. Schodzi mi z drogi tak szybko, �e nawet nie widz� tego ruchu, tylko jego cie�. Wszystkie one powtarzaj� ten sam ruch - bez d�wi�ku, z jednakowym u�miechem na twarzach. Moja koszula jest mokra od potu, r�ce dr��, ale gram i id� do przodu. Gram i id�. W ko�cu wszystkie Erynie znikaj�. Ort wyprzedza mnie i kroczy pierwszy. Po stu krokach odwraca si� i pokazuje r�k�, �e mog� si� zatrzyma�. - Ale nie ogl�daj si�! - wo�a. - Ta, kt�rej szuka�e�, idzie za tob�. Teraz mo�esz przesta� gra�. Pozna�a kim jeste� i p�jdzie za tob�. Kiedy wyjdziesz z jaskini, odzyska cia�o, ale pami�taj - nie wolno ci si� odwr�ci� i cho�by zerkn�� na ni�, p�ki jeste� tu. Mo�esz napatrze� si� dopiero wtedy, gdy b�dziecie przeprawiali si� przez rzek�. To jedyny wyj�tek. Rozumiesz? - Czy ona naprawd� tu jest, Orcie? Stoi za moimi plecami? - Tak, tak. Tylko powiadam ci - nie ogl�daj si�. Jest tu. U�miecha si�. Moim zdaniem, do ciebie. Teraz odpocznij, a ja opowiem ci, co nas czeka w przysz�o�ci. Zapalam papierosa: p�omie� zapa�ki odbija si� w oczach Orta. - Na brzegu czeka para. M�j brat Cerber i Hekate Tr�jg�owa - m�wi Ort. - Cerber to moja sprawa. Po to ci pomaga�em, by mia� kto odwr�ci� uwag� Hekate, p�ki ja nie rozlicz� si� z bratem. Jestem mu co� winien, a dzi� chc� odda� to z nawi�zk�. Jak poradzisz sobie z Hekate - nie wiem i nie mog� ci s�u�y� �adn� rad�. Po prostu musisz sobie poradzi�. Szczeg�lnie, �e widz�: masz o co walczy�. Zapami�taj: ktokolwiek b�dzie na nas czeka� na brzegu wraz z Cerberem, to b�dzie to Hekate, a raczej jedno z jej cia�. Je�li nadci�gn� wszystkie trzy cia�a, b�dzie niedobrze. Je�li jedno albo dwa - niewiele lepiej, ale szans� na powodzenie b�dziesz mia�. Na mnie nie zwracaj uwagi; je�li pokonasz Hekate - skacz do �odzi. Co prawda, tym razem Charon na pewno nie zechce ci� przeprawi�, ale, jak s�dz�, co� wymy�lisz. Ciskam niedopa�ek na ziemi� i rozgniatam go butem, patrz�c przy tym Ortowi w oczy. S� wilgotne jak u psa. - To co, idziemy? - pyta. - Wiesz, co - podobasz mi si�. Naprawd�. Mo�e spotkamy si� przy jakiej� okazji i za�piewa my razem? Jak wtedy, za pierwszym razem, pami�tasz? Nie odm�wisz? - Nie odm�wi�. Orcie? - Tak? - Cokolwiek si� wydarzy - dzi�kuj� ci. - Idziemy. Czas na nas. Rzeczywi�cie - czas. ZDJ�CIE: DWAJ LUDZIE I DWA PSY STOJ� NAPRZECIW SIEBIE - CZ�OWIEK PRZED CZ�OWIEKIEM, PIES PRZED PSEM. LUDZIE: Jednakowego wzrostu i bardzo podobni do siebie. Obaj uwa�nie przypatruj� si� przeciwnikowi. Ten z lewej ma na plecach gitar�. PSY: Pierwszy - o trzech g�owach, wszystkie pyski wyszczerzone, a doko�a szyi k��bi� si� w�e. Drugi nieco ust�puje pierwszemu wielko�ci�, ale obie jego g�owy wygl�daj� r�wnie gro�nie, jak g�owy rywala. P.S. Je�li popatrzy si� na zdj�cie pod innym k�tem, mo�na zobaczy� za plecami m�czyzny z gitar� trudno rozr�nialn� sylwetk� kobiety. *** Ja i Ort patrzymy na dwie oczekuj�ce nas w oddali postacie - cz�owieka i psa. Twarzy cz�owieka z tej odleg�o�ci nie widz�, ale jestem got�w przysi�c, �e pies jest tr�j g�owy, i �e co� wije si� doko�a jego szyi. - C�, czas - powiada Ort. - Nie martw si� o mnie. Pokonaj Hekate i biegiem do �odzi. Nie ogl�daj si�: ona p�jdzie za tob�, obiecuj� ci to. Nagle zaczyna si� zmienia�. Opada na czworaki, jeszcze chwila i widz� dobrze sobie znanego psa. Li�e mi r�k� i p�dzi na spotkanie swego losu. �egnaj, towarzyszu. �egnaj, Orcie. Id� za nim. Oczekuj�cy mnie cz�owiek to ja sam. Przez pewien czas nie mog� w to uwierzy�. Potem my�l�: a co mnie to?! W nosie mam, jak on wygl�da. Nie a� tak bardzo kocham w�asn� twarz, by ba� si� j� uszkodzi�. Je�li Hekate liczy�a w�a�nie na to, to si� pomyli�a. Drugi ja, trzyma ju� w r�ku miecz. Tak. To gorzej. Ale zaczynam czu�, �e wrze we mnie jaka� nowa si�a. Jestem got�w. C�, zaczynamy nasze gry. K�ad� gitar� na ziemi. Wyjmuj� zza pasa lask� Radamanta. Oto, kiedy si� przyda. Ruch r�ki - i ju� trzymam w d�oni miecz, taki sam jak miecz mojego przeciwnika. Zakre�lam doko�a siebie kr�g i kielichy wszystkich tulipan�w zakwitaj� p�omieniem. Ognie dr�� i ta�cz�. Rzucaj� cienie dziwacznych kszta�t�w. Zamach mieczem - przeciwnik paruje moje uderzenie. Ta�czymy w �miertelnym pl�sie w milczeniu, uwa�nie patrz�c sobie w oczy. W ciszy s�ycha� tylko brz�k zderzaj�cych si� kling i ci�ki oddech. M�j i... m�j. Nie mam czasu zerkn��, jak idzie Ortowi. M�j przeciwnik jest zbyt pot�ny, bym m�g� sobie pozwoli� na chwil� nieuwagi. S�ysz�, �e zbli�a si� jeszcze kto�. Odg�os krok�w jest coraz wyra�niejszy. Rywal na u�amek sekundy ods�ania si� i wykorzystuj� to. Miecz �atwo wchodzi w jego pier�, zakrwawione ostrze wychodzi spomi�dzy �opatek. Odpycham rywala nog�. Cia�o, uwalniaj�c kling�, wolno osiada na ziemi. Nie trac�c czasu na darmo odwracam si� w kierunku zbli�aj�cych si� krok�w. Miecz wypada z moich r�k. To kobieta. Hekate, Powa�ne, szlachetne rysy twarzy - to jej drugie cia�o. W milczeniu przygl�da si� pierwszemu, le��cemu u moich st�p. Potem przenosi spojrzenie na mnie. Nie mog� walczy� z kobiet�. Szczeg�lnie tak pi�kn� jak ta. Bior� do r�ki gitar� i zaczynam gra�. W odpowiedzi na moj� melodi� nad rzek� porusza si� mg�a. Powstaj� w niej nagle kolorowe, niemal �ywe obrazy. Hekate patrzy w tamt� stron�. We mgle - marmurowe nabrze�e w�skiej rzeczki. Tam, pod sklepieniem wspania�ego kasztana, siedz� dwie osoby - ch�opiec i dziewczyna. Ch�opiec jest wysoki, ciemnow�osy, jego twarz... Ju� wam m�wi�em: nie patrzcie na t� twarz. Dziewczyna ma jasne w�osy, jej szare oczy p�on� mi�o�ci� i rado�ci�. Echo jej d�wi�cznego �miechu przeplata si� z akordami gitary i ulatuje pod sklepienie jaskini. Melodia brzmi smutniej, a we mgle nad rzek� - ju� inny obraz. Znajome nabrze�e, ale teraz panuje na nim jesie�. Ten sam ch�opiec, owini�ty czarnym p�aszczem, samotnie kroczy po nabrze�u. M�y wstr�tny jesienny deszcz. Krople deszczu na jego twarzy mieszaj� si� ze �zami i krwi�, p�yn�c� z rany na twarzy. Wiatr zrywa mokre li�cie kasztana, ciska je do rzeki. Rzeka wolno unosi li�cie. Jedna, niemal niewidoczna �za sp�ywa po obliczu Hekate. Kobieta na chwil� odwraca si�. Kiedy znowu patrzy na mnie, jej twarz jest ju� inn� twarz�. To jest ta, kt�r� zobaczy�em we mgle obok domku Radamanta. Melodia urywa si�. Mg�a. Znowu tylko mg�a. Wraz z obrazami we mgle ginie r�wnie� Hekate. Zostaj� sam. Nie ma cia�a u moich st�p, tylko o dwadzie�cia krok�w ode mnie walcz� Ort i jego brat. Dwie g�owy Cerbera zwisaj� bezsilnie, ale w�e bezlito�nie k�saj� Orta w bok. Robi� krok w ich kierunku, ale Ort warczy. A ja s�ysz� w tym warczeniu s�owa: �Do �odzi!� Uciekam, a Ort z bratem wal� si� na ziemi�, wczepiwszy si� w siebie z�bami. �egnaj, Orcie. �egnaj, nieoczekiwanie znaleziony przyjacielu. *** Piel�gniarka od�o�y�a strzykawk� z resztk� od�ywki i usiad�a obok pacjenta. Wilgotn� g�bk� delikatnie oczy�ci�a krwawi�c� stron� jego twarzy. Uj�a jego d�o� w swoj� i zacz�a cicho �piewa�. Ko�ysank�, tak kochan� przez jej brata. Nie wiedzia�a, nie potrafi�a wyja�ni�, dla kogo �piewa. Mo�e dla siebie. A mo�e dla m�czyzny, kt�ry nie s�yszy jej, a i pewnie nigdy nie us�yszy. �piewa� ko�ysank� dla kogo�, kto �pi pi�ty rok?.. *** Charon wymachuje r�kami i usi�uje odepchn�� od brzegu swoj� cholern� ��dk�, nie bior�c - rzecz jasna - mnie na jej pok�ad. Wskakuj� do niej, nie zwracaj�c uwagi na protesty starucha. Ten usi�uje wypchn�� mnie z �odzi. Chwytam go w obj�cia, podnosz� i rzucam w fale Styksu. Mam nadziej�, �e umie p�ywa�. Szkoda by by�o staruszka. Ale nie jestem cz�onkiem towarzystwa do spraw ratowania ton�cych i dlatego szybko siadam do wiose�, plecami do odleg�ego brzegu. Teraz widz� swoj� Dyk�. Siedzi w �odzi i u�miecha si� do mnie. Zarysy jej cia�a sta�y si� wyra�niejsze, bardziej ju� przypomina �ywego cz�owieka. Wydaje si�, �e min�a jedna chwila, a ju� jeste�my na drugim brzegu. Wios�uj�, patrz�c na ukochan�, p�ki dno �odzi nie zgrzytn�o na piachu. Teraz powinienem si� odwr�ci�. Gdyby�cie wiedzieli, jakie to trudne. Niemal niemo�liwe. Mimo wszystko odwracam si� i przechodz� obok domku, w kt�rym mieszka Radamant. �piesz� si�, by mo�liwie szybko wydosta� si� z przekl�tej jaskini. Nie wiadomo dlaczego wspinaczka jest �atwiejsza ni� zej�cie tutaj. Mo�e dlatego, �e widz� wyst�py, kt�rych si� mog� uchwyci�? A mo�e dlatego, �e coraz bli�szy jest zwyci�ski koniec mojej wyprawy. Jedna my�l nie daje mi spokoju: co z Dyk�? Nie zosta�a aby na dole? Czy wspinaczka nie sprawia jej trudno�ci dlatego, �e jest duchem, czy mo�e jest zupe�nie odwrotnie? W ko�cu zbocze pokonane. Jeszcze kilkaset krok�w - i ju� widz� przenikaj�ce do jaskini dzienne �wiat�o. Odruchowo odwracam si�, �eby popatrze�, jak si� ma Eurydyka. Stoi obok mnie. Niemal jak �ywa. Niemal... Jej cia�o nagle rozp�ywa si� jak mg�a. Jeszcze usi�uj� schwyta� j� w swoje obj�cia, ale moje r�ce obejmuj� pustk�. Jej ju� nie ma... Tylko s�aby ognik oddala si� ode mnie. Rzucam si� za tym ognikiem, ale dos�ownie dwa kroki dalej uderzam w ogromne zwierciad�o, przegradzaj�ce mi drog� do jaskini. Chc�, by znik�o - ale nic si� nie dzieje, tylko na powierzchni zwierciad�a pojawia si� niemal niewidoczna rysa. Z ca�ej si�y uderzam w swoje odbicie. Opadaj�ce od�amki kalecz� mi r�ce, ale to nic, to nie boli. Boli to, �e za lustrem jest mur. Kamienna �ciana pokryta ple�ni�. Krwawi�cymi r�kami wal� w zimne i nieczu�e kamienie. Jeszcze raz usi�uj� zmieni� co�. Zamykam oczy. Kiedy je otworz�, mur zniknie. Nie, nic si� nie zmienia. Jestem bezsilny. Nie w mojej mocy zmieni� cokolwiek, droga z powrotem jest przede mn� zamkni�ta... Wal� g�ow� w przekl�ty mur. �zy p�yn� mi po policzkach, ale nie zauwa�am tego. Nie czuj� niczego pr�cz dzikiego b�lu tam, gdzie, jak powiadaj�, powinno znajdowa� si� ludzkie serce. Dyko, moja Dyko... Czy�bym ci� znowu straci�?! Z niebytu wyrywa mnie cicha pie��. Dociera do mnie niemal nies�yszalny kobiecy g�os, ale nie potrafi� rozr�ni� s��w. D�wi�k dochodzi z miejsca, gdzie do pieczary przenika dzienne �wiat�o. Odruchowo id� w tamtym kierunku, jakby przyci�gany czaruj�cym g�osem. S�ysz� g�os coraz lepiej i lepiej. Przy wyj�ciu z jaskini, tam, gdzie s�oneczne �wiat�o walczy z mrokiem podziemia, stoi dziewczyna. Jej twarz jest t� twarz�, kt�r� widzia�em we mgle. Przypomina twarz Dyki, ale jednocze�nie - jest to i oblicze Erynii, i p�acz�cej Hekate. Cicho �piewaj�c, st�pa ku �wiat�u. Znik�d pojawiaj� si� drzwi. Dziewczyna zatrzymuje si� w progu i z niewypowiedzianym pytaniem w oczach spogl�da na mnie. Odwracam si� - za moimi plecami niego�cinnie czerni si� wej�cie do jaskini. Gdzieniegdzie po�yskuj� od�amki zwierciad�a. Zwierciad�a rozbitego jak i moje nadzieje na powr�t, na naprawienie tego, co si� naprawi� nie da. Robi� krok do przodu - w kierunku prostok�ta drzwi. Z drugiej strony dochodzi do mnie �wie�y wiosenny wiaterek, lekko tarmosz�c bia�� sukienk� stoj�cej w drzwiach dziewczyny. Id� do drzwi... *** Kiedy otworzy� oczy, by�a obok niego. Teraz b��dzi� spojrzeniem po sali, szukaj�c czego�, czy po prostu usi�uj�c zrozumie�, gdzie si� znajduje. Wzi�a go za r�k�, chc�c zwr�ci� uwag� na siebie. Oczy m�czyzny skierowa�y si� na ni�, a wargi rozchyli�y - i dziewczyna us�ysza�a s�aby g�os: - Dyka... - Janie... Ale m�czyzna powt�rzy�: - Dyka. *** Otwieraj� si� drzwi do sali i wchodzisz ty. Pochylasz si�, ca�ujesz. Pasma twoich w�os�w delikatnie muskaj� moj� twarz. - Oto ksi��ka, o kt�r� prosi�e�. Wr�c� za chwil�. Patrz� na tw� znikaj�c� za drzwiami posta�, przys�uchuj� si� d�wi�kowi oddalaj�cych si� krok�w. Potem otwieram ksi��k�, na ok�adce kt�rej widnieje tytu� �Fenomen �Kwitn�cej Kobry��. Na pierwszej stronie zdj�cie podst�pnej ro�liny. Patrz� na ni� i moje serce wype�nia masa r�nych uczu�, ale b�l dominuje nad wszystkimi. Wertuj� ksi��k�. Na samym jej ko�cu znajduje si� lista ofiar �Kwitn�cej Kobry�. I ich fotografie. Ze stronic ksi��ki u�miecha si� do mnie Dyka. A obok... Nie, to nie jest piel�gniarka, chocia� pomy�la�em tak w pierwszej chwili. Twarz m�czyzny, bardzo podobna do jej twarzy. Pod zdj�ciem - nazwisko, daty urodzin i �mierci. Dwa wydarzenia, mi�dzy kt�re w�o�ono �ycie... Odk�adam ksi��k�. �Kwitn�ca Kobra� odebra�a ci brata. A ty odebra�a� jej mnie... S�ysz� kroki. To wracasz w�a�nie ty. *** Kiedy zostaj� sam, do sali zagl�da pies. Zwykle uk�ada si� w k�cie i obserwuje mnie wilgotnymi oczyma. Nazywam go Ort. Wydaje mi si�, �e to imi� mu si� podoba. Szybko dochodz� do zdrowia. Lekarze obiecuj�, �e jutro wyjd� na spacer na podw�rko. A przez ca�y czas obok mnie znajduje si� ona. Wiem, �e to nie jest moja Dyka. Dyki nie ma ju� od dawna. Ale ona jest obok. Tak pi�knie si� u�miecha, a jej d�onie s� takie ciep�e. Powiedzia�bym nawet, �e to s� kochaj�ce d�onie. Powiedzia�bym tak, gdybym si� nie ba�. Jej twarz, to twarz dziewczyny, kt�ra wyprowadzi�a mnie z jaskini. Twarz Erynii. Ale cholernie dobrej Erynii. Pi�kna moja, przecie� jestem pacjentem. Jestem starszy od ciebie o prawie dziesi�� lat. A mo�e o ca�e stulecia...