12782
Szczegóły |
Tytuł |
12782 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
12782 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 12782 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
12782 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Gintas Iwanickas
I precz przep�d� wszystkie moje sny
przek�ad: Ewa i Eugeniusz D�bscy
Who called these dead to dance?
Was it the young woman
learning to play the �Ghost
song� on her baby grand.
J. Morrisom
(Kto zaprosi� tych martwych do ta�ca?
Czy to dziewczyna
Ucz�ca si� gra� �Widmow�
Piosenk�� na swoim dziecinnym fortepianie).
ZDJ�CIE: NIEBO, MORZE, NA BRZEGU - POSTA� PAL�CEGO
MʯCZYZNY
NIEBO: Szmaragdowozielone, poprzecinane drobnymi z�ocistymi �y�kami, obsiane
nierozpoznawalnymi gwiazdozbiorami. Kilka mlecznobia�ych ob�oczk�w zawis�o nad
sam�
lini� horyzontu. Ten po lewej jest podobny do zamar�ego w skoku tygrysa.
MORZE: Niezwykle ciemna, niemal czarna woda, ozdobiona bia�ymi grzebieniami
fal, kt�re pieni� si� jak szampan. Wydaje si�, �e tam, w g��binach, kto� urz�dza
wielki bal, na
kt�ry zaproszono tysi�ce go�ci. Chcia�oby si� to zobaczy�, ale nie dane:
powierzchnia wody
jest ciemna i nieprzenikniona, nie odbija ani gwiazd, ani nawet miejscowego
odpowiednika
Ksi�yca - z�otego dysku, kt�ry dopiero co pojawi� si� na niebosk�onie.
BRZEG: Fale li��, niczym ogromn� porcj� lod�w, piasek pla�y; ten ma bardziej
czerwony odcie� ni� taki, do kt�rego przywyk�y wasze oczy! Mimo tych r�nic,
kiedy wiatr
wzbija ten dziwnie zabarwiony piach w powietrze, to r�wnie niezno�nie wnika on
pod
ubranie i zmusza do mru�enia oczu. Piasek znajduje si� nie tylko na brzegu, ale
na ca�ym
l�dzie, gdzie tylko si�ga wzrok. Jedynie k�py b��kitnawych ro�lin,
przypominaj�ce nieco
olbrzymie kaktusy, zak��caj� monotoni� pustyni. Jedyny �lad ludzkiej
dzia�alno�ci:
znajduj�cy si� tu saloon w stylu Dzikiego Zachodu, kt�rego okna �wiec� si�,
kusz�c, by
wej�� i skosztowa� miejscowej whisky.
CZ�OWIEK: Ciemna posta� w kapeluszu z szerokim rondem stoi na brzegu,
plecami do saloonu, i pali. Ogienek papierosa nie o�wietla jego oblicza.
Uwierzcie mi na
s�owo, to nawet lepiej. Nie ma co patrze� na t� twarz - widok nie nale�y do
najprzyjemniejszych, szczeg�lnie z lewej strony. Dobrze wiem, o czym m�wi�,
albowiem
ten cz�owiek - to ja.
PAPIEROS: Syczy wpadaj�c do wody, ale odg�os uderzaj�cych o brzeg fal
poch�ania ten d�wi�k. Odwracam si� i id� do saloonu.
T�usty pysk barmana a� promienieje z rado�ci - wida� ma nadziej�, �e dzi� sporo
zostanie wypite i dobrze si� na tym ob�owi. Pod sufitem wisi niebieska chmura
dymu
z papieros�w - klient�w jest pe�no. Ha�as nie cichnie ani na chwil�. Sprzeczki
pijanych
m�czyzn, a� nadto g�o�ne, od czasu do czasu pisk, kiedy jaki� klient usi�uje
uszczypn��
kt�r�� z kobiet. S� tu nie tylko po to, by sprz�ta� brudne talerze i szklanki,
ale te� i po to, by
naprawd� us�u�y� klientowi, je�li kt�ry� sobie tego za�yczy (rozumiecie chyba,
co mam na
my�li, m�wi�c: �obs�u�y�?). Skrzypce, �a�o�nie szlochaj�c w r�ku zaniedbanego
staruszka,
nie s� w stanie zag�uszy� tego ha�asu. Siedz� do�� blisko muzykanta i mo�e
dlatego zaczyna
mi si� wydawa�, �e szloch instrumentu wywo�uje nieumiej�tne pos�ugiwanie si�
nim. S�cz�c
bursztynowego koloru whisky staram si� o niczym nie my�le� i odpr�y�, �eby
wyzby� si�
uczucia dominuj�cej w moim wn�trzu pustki. Otoczenie, naturalnie, nie bardzo
sprzyja takim
stanom, ale skoro nie potrafi�em zapomnie� si� nigdzie, to tu te� jest
wystarczaj�co dobrze.
Niespodziewanie przy jednym z prymitywnie skleconych stolik�w wybucha jakie�
zamieszanie: kto� kogo� przy�apa� na szulerce. Oskar�ony o oszukiwanie w grze
wstaje
i strza�ami z rewolweru zmusza wszystkich swoich kompan�w od stolika do
zamilkni�cia na
wieki. Potem, odwr�ciwszy si� twarz� do innych klient�w lokalu i ci�gle jeszcze
wymachuj�c dymi�cym coltem, wybucha �miechem. Nie, to nie jest rechot, to wycie
zadowolonego z siebie zdzicza�ego my�liwego. Panie, czy to te� tw�r r�k Twoich?!
Diabli
z nim, Panie, on mnie dra�ni. Rzucam spojrzenie w jego kierunku, a colt zmienia
si�
w rozjuszon� kobr�, kt�ra k�sa trzymaj�c� j� r�k�. Jeszcze raz. I jeszcze...
M�czyzna wyje
teraz inaczej: to wycie przera�enia, paniki. Tak te� niedobrze... Zmienia si�
wi�c w krzew
gorej�cy, ale niczego proroczego nie g�osi, i po minucie kobiety zmiataj� z
pod�ogi popi�,
a pozostali znowu ha�asuj� i pij�.
Ciskam pust� szklank� najbli�szej kobiecie, ale w jej d�onie opada pachn�ca
r�a.
Chc� zosta� sam - wi�c tylko stary skrzypek pozostaje i m�czy sw�j cierpi�tniczy
instrument,
ale teraz ju� gra czysto, nie fa�szuje. Spod jego smyka wyp�ywa melodia, kt�ra
najpierw
bole�nie dotyka ran, potem uspokaja i koi, a w ko�cu brzmi uroczystym fina�em.
Jeszcze raz
usi�uj� uwolni� si� od staruszka, ale ten gra dalej, nie zwracaj�c uwagi na moje
wysi�ki. No to
niech go licho... W ko�cu - gra naprawd� nie�le.
A wszystko to marno�� nad marno�ciami... Smutny Stw�rca gra w swoje smutne gry.
Temu, kto obserwuje nas z niebios, wydaje si�, �e kto� pu�ci� ta�m� filmow� do
ty�u:
biegn� po morskim brzegu, stawiaj�c stopy w widniej�cych na nim �ladach, a �lady
za mn�
znikaj�...
ZDJ�CIE: SZPITALNA SALA, DWAJ LEKARZE POCHYLAJ�CY SI� NAD
PACJENTEM.
SALA: O�lepiaj�co bia�a. Wszystko tu jest jakby pokryte skorup� �niegu na
lodowcu
mro�nej P�nocy - i �ciany, i sufit, i po�ciel na jedynym w pomieszczeniu ��ku.
LEKARZE: Ich pochylone postacie, spojrzenia zimnych oczu l�ni� niemoc�. Ten
z lewej w r�ku trzyma strzykawk�, wype�nion� bezbarwn� ciecz�.
PACJENT: M�czyzna, kt�remu wystaj� spod bia�ego prze�cierad�a tylko r�ce
i g�owa. R�ce s� nieprawdopodobnie wr�cz wyschni�te. A twarz ma zniekszta�con�.
Lew�
po�ow� twarzy pokrywaj� nie goj�ce si� rany, z kt�rych co jaki� czas wyp�ywa
kropelka
krwi, jakby m�czyzna p�aka� krwawymi, �zami.
P.S. Je�li popatrzy si� na zdj�cie pod innym k�tem, mo�na zauwa�y� jeszcze co�:
na
piersi m�czyzny wije si� du�a, pokryta �uskami �mija z zielono-szmaragdowymi
oczami.
�mija spluwa jadem na nie goj�ce si� rany.
***
Sen, niczym archiwalna ta�ma filmowa, powtarza wydarzenia sprzed kilku lat.
Kwitn�ce sady na brzegach oceanu - to Kolchida, najcz�ciej odwiedzany kurort na
Wenus. Ja
i Dyka - szcz�liwi, oszo�omieni otaczaj�c� nas bajk� kwiecia. Bawimy si� i
�miejemy na
b��kitnawej ��ce nieziemskiej trawy.
- Patrz,- co znalaz�am - wo�a mnie Dyka, a ja biegn� do niej.
Niewa�ne, co znalaz�a. Wa�ne jest to, �e znajduje si� tu� obok, ale jeste�my
razem,
i �e od dzi� zawsze tak b�dzie. Ukochana pokazuje mi najrzadszy kwiat na Wenus.
Dotychczas widzia�y go tylko dwie osoby, obie z grupy tych pierwszych
kolonist�w.
Opowiadali, �e widzieli kwiat z daleka, w trudno dost�pnych miejscach. Dlatego
wielu
uwa�a�o, �e to tylko �adna legenda. Do dzi� ja te� tak my�la�em. Dyka pokazuje
mi �Kwitn�c�
Kobr� - tak nazwa� kwiat jego odkrywca. Rzeczywi�cie - podobie�stwo jest
zadziwiaj�ce.
Pod szerokimi, si�gaj�cymi ziemi li��mi jakiego� drzewa, na wyprostowanym ogonie
stoi
rozjuszona kobra z rozwini�tym kapturem, ale zamiast pyska �mii widzimy zielony,
niewyobra�alnej pi�kno�ci kwiat. Przez jaki� czas zachwycamy si� jego niezwyk��
urod�,
potem, jakby zm�wieni, jednocze�nie pochylamy si�, chc�c pozna� jego aromat. I
wtedy
nieszkodliwy kwiat tryska strumieniem - przed naszymi twarzami w powietrzu
zawisa
ob�oczek z drobniute�kich kropel. Dyka wdycha je, ja nie, ale lewej strony mojej
twarzy
dotyka wilgo� - wilgo� g�stej, obcej mg�y.
...Oszo�omiony, jak w narkotycznej malignie, na uginaj�cych si� nogach nios� j�
w swych ramionach, do czasu, a� ca�y �wiat w moich oczach traci barwy i niknie.
Upadaj�c,
zrani�em si� w rami�. Potem kto� natr�tnie potrz�sa� mn�. Co� uk�si�o mnie w
r�k�. Cichy
g�os przebi� si� przez g�st� kurtyn�, w kt�r� owini�ta by�a moja �wiadomo��, i
us�ysza�em te
najstraszliwsze, najokropniejsze s�owa: �Ona zmar�a�. Nie! Tylko nie to, Panie,
tylko nie to!
Ja, kt�ry nigdy w ciebie nie wierzy�em, b�agam! Czy tak trudno uczyni� cud,
najzwyklejszy
cud?! Potem wpad�em do Tartaru...
***
M�oda piel�gniarka, posiadaczka d�ugich czarnych w�os�w, p�dzi�a po szpitalnym
korytarzu. Widz�c stoj�cego pod oknem, uzupe�niaj�cego swoje notatki m�czyzn� w
bieli,
zawo�a�a:
- Doktorze! Doktorze, ten z czterdziestej si�dmej!.. Otworzy� oczy...
- Nie pomyli�a si� pani?
- Nie, nie! O Bo�e, tak na mnie popatrzy�...
Teraz po korytarzu biegli we dwoje. Dos�ownie wpadli do sali, lekarz podskoczy�
do
aparatury stoj�cej obok jedynego w pomieszczeniu ��ka. Nie widz�c w jej
zapisach
�adnych zmian, lekarz zerkn�� na pacjenta, chwyci� jego nadgarstek, ale,
pokiwawszy g�ow�,
natychmiast wypu�ci� go ze swej d�oni. Rozleg�o si� ciche uderzenie r�ki o brzeg
szpitalnego
��ka.
- Pomyli�a si� siostra. Pi�� lat w �pi�czce - nie s�dz�, by kiedykolwiek
otworzy�
oczy...
- A co mu jest, panie doktorze?
- S�ysza�a pani kiedy� o �Kwitn�cej Kobrze�? Kiedy� nic nie wiedzieli�my o jej
jadowitych w�a�ciwo�ciach; przekl�ty kwiatek unicestwi� ju� kilkadziesi�t os�b.
Ten
cz�owiek jako jeden z pierwszych zetkn�� si� z t� ro�lin� - i jest jedynym,
kt�remu to
spotkanie uda�o si� prze�y�.
Po chwili milczenia lekarz doda�:
- No... w po�owie prze�y�. Tak wi�c, raczej si� pani wydawa�o.
Lekarz wyszed�. Piel�gniarka przygarbiona, sta�a w k�cie. Z jej warg ulatywa�
cichy
szept:
- Nie, nie pomyli�am si�. Patrzy�e� na mnie, widzia�am to...
Podesz�a, u�o�y�a na po�cieli zwisaj�c� r�k� pacjenta. Odgarn�a mu w�osy z
czo�a.
D�ugo wpatrywa�a si� w powieki jego oczu, oczekuj�c, �e lada chwila drgn�... Cud
nie
nast�pi�. Na razie nie nast�pi�.
***
Pod szmaragdowym niebem, przy wej�ciu do ciemnej pieczary, na go�ym czerepie
jakiego� rogatego potwora siedzi cz�owiek. Nie patrzcie na jego twarz. Przecie�
ostrzega�em,
�e to nieprzyjemny widok.
Zapalam papierosa. Zapa�ka rysuje w powietrzu karminowy �uk i, dotkn�wszy
piasku,
ga�nie. Wolno wypuszczam dym z p�uc. Niczym ciche widmo ulatuje do g�ry, ku
niebu.
Sk�d� pojawia si� ogromny wychudzony pies. Przysiada obok mnie i patrzy mi w
oczy.
Gasz� papierosa o podeszw� buta. Podnosz� z piasku gitar�, delikatnie dotykam
strun. Pies,
przys�uchuj�c si�, porzuca swoje polowanie na pch�y i wydaje si�, �e czeka na
ci�g dalszy.
Palce ta�cz� po strunach, w nocy rozlega si� cicha i smutna melodia, kt�r�
lubi�em gra� dla
ciebie, Dyko. Niespodziewanie w��cza si� pies - wyje, jakby kogo� op�akiwa�.
Tw�j b�l i m�j
b�l s� do siebie podobne... Je�li kto� s�ysza� nasz nocny duet, to bez w�tpienia
ciarki przesz�y
mu po sk�rze, i je�li jego szlak prowadzi� w naszym kierunku, to zmieni�
drog�...
***
Wkraczam do jaskini, przerzuciwszy gitar� przez rami�. Pies wiernie kroczy za
mn�,
chocia� usi�uj� go odegna�. Wystarczy�o, �e zag��bili�my si� w jaskini� na kilka
krok�w
i s�abe �wiat�o nocnego nieba przesta�o o�wietla� nasz szlak. Ciemno, cho� oko
wykol. Ale
ja, jak kot, �wietnie widz� w ciemno�ciach. Za moimi plecami s�abo �wiec� dwa
rubinowe
�wiate�ka - oczy psa. Jeszcze raz pr�buj� go przep�dzi�, ale nie udaje mi si� -
idzie krok
w krok za mn�. No i dobrze. Niech ma do siebie pretensje...
Grunt pod nogami gwa�townie si� obni�a. Musz� st�pa� bardzo ostro�nie, by nie
po�lizn�� si� i nie zwali� w przepa��. Po jakiej� setce krok�w stok staje si�
tak stromy, �e
ju� nie id�, ale dos�ownie obsuwam si�. Pies, nie maj�c mo�liwo�ci pokonania
stromizny,
�a�o�nie skowyczy. Sam nie wiem czym powodowany wracam do niego, przywi�zuj�
rzemieniem do plec�w i znowu - w d�. Teraz schodz� po prostu jak alpinista,
wisz�c na
r�kach nad przepa�ci�, nogami szukam oparcia. Pies wisi spokojnie, nie szarpie
si�. M�dry
piesek, tylko cholernie ci�ki. Sk�d w wychudzonym psie taki ci�ar? Dotar�szy
do nieco
szerszego wyst�pu zatrzymuj� si�, by odetchn��. R�ce, gdy przypalam papierosa,
dr��.
Na wyst�pie odpoczywam jakie� dwadzie�cia minut, mo�e p� godziny, potem znowu
schodz�. Nadal jest strasznie stromo; staram si� nie patrze� w otch�a�, boj�c
si� zawrotu
g�owy. Lewa r�ka ze�lizguje mi si�. Przez d�ug� minut� wisz� nad przepa�ci�,
kiwam si�,
utrzymuj� sw�j ci�ar (i nie tylko sw�j) na jednej r�ce. W ko�cu stopy znajduj�
oparcie.
Przylgn�wszy do �ciany oddycham g��boko, nadrabiam to, co straci�em wisz�c. W
g��bi
duszy przeklinam siebie najgorzej jak mog� za to, �e wzi��em ze sob� psa. W
ko�cu -
dodatkowy ci�ar. Ale nie zdob�d� si� teraz na odwi�zanie rzemienia i zrzucenie
zwierzaka
w d�. Jako� docieram do miejsca, gdzie przekl�te zbocze przechodzi w ko�cu w
mniej
stromy stok. Potem te� nie jest lekko, ale przynajmniej nie musz� zgrywa� si� na
alpinist�.
Odwi�zuj� psa - tu z trudem, ale mo�e porusza� si� sam. Zgrana para, zgodnym
krokiem,
ruszamy dalej. Nie wiadomo sk�d pojawia si� czerwone �wiat�o. Na razie jeszcze
zbytnio
s�abe, by o�wietli� drog�, ale to ju� nie jest ten nieprzenikniony mrok, co
przed chwil�.
Im g��biej schodzimy, tym jest ja�niej. Teraz widz�, �e �wiat�o bije z setek
szczelin
w ska�ach, a w tych szczelinach wrze co� podobnego do roz�arzonej lawy. Wzrok
wychwytuje z mroku cie� rzeki, p�yn�cej pod sklepieniem jaskini. Drugi brzeg
kryje si� we
mgle, a na tym bli�szym widz� budowl� z bali. Za kilka minut b�dziemy przy
domku,
kt�rego okna s�abo migoc� w wiecznym mroku tego miejsca.
Do budynku pozostaje nie wi�cej ni� sto krok�w, kiedy zwala si� na mnie
niewyt�umaczalna s�abo��. Nogi uginaj� si� pode mn� i upadam na nagie kamienie.
Nie
mog� poruszy� nawet palcem - ca�e cia�o skuwa tajemnicza moc. Sk�d� z daleka
dochodzi do
mnie ujadanie psa. Czuj�, jak wczepiony z�bami w r�kaw mojej d�insowej koszuli
usi�uje
wlec mnie, ale nie wystarcza mu do tego si�.
Od strony rzeki nap�ywaj� fale mg�y. Z niej nagle wy�aniaj� si� dwie ko�ciste
r�ce,
przyciskaj�ce mnie do ziemi. Dok�adnie przed moimi oczami mg�a zmienia si� w
kobiece
oblicze. Rysy twarzy a� do b�lu przypominaj� mi moj� Eurydyk�, ale okalaj� j�
rozwichrzone
czarne loki, a oczy po�yskuj� zieleni�. Nie, to nie jest Dyka. Jak w niemym
kinie, kobieta
porusza wargami, ale nie s�ysz� �adnego d�wi�ku. Potem co� gor�cego i wilgotnego
dotyka
mojej twarzy. Dociera do mnie, �e to pies mnie li�e. Mg�a znika, dziwne kobiece
oblicze
rozp�ywa si� jak sen. Mog� ju� si� porusza�, ale s�abo�� jeszcze nie znikn�a.
Ostro�nie
siadam. Pies siedzi obok i wpatruje si� we mnie. Wyci�gam r�k� i g�aszcz� go po
g�owie.
Zbli�am si� do domku. Nozdrza wychwytuj� zapach sma�onego mi�sa. Teraz
zaczynam odczuwa� mocny g��d. Przyspieszam. Pies, bez s��w domy�liwszy si�, co
mi
chodzi po g�owie, biegnie przede mn�. Przed drzwiami otrzepuj� ubranie z grudek
ziemi i,
nakazawszy psu, by czeka� na mnie, wchodz� do wn�trza.
W �rodku domku - kilka sto��w, a w przeciwleg�ym rogu przes�oni�ty dymem
m�czyzna sma�y szasz�yki. Kiedy odwraca si�, pierwsz� rzecz�, jaka rzuca mi si�
w oczy,
jest jego nos. Niez�y mi nos. Najwi�kszy egzemplarz, jaki widzia�em kiedykolwiek
w �yciu.
Po tym nosie s�dz�c, m�czyzna jest prawdziwym Cyrano. Smag�y, bardzo przypomina
Ormianina, a oczy jego a� promieniej� dobrym humorem.
- Nie odm�wisz szasz�yczka, mi�y go�ciu?
- Nie odm�wi�bym, gospodarzu, ale nie mam czym zap�aci�.
- Zwij mnie Radamantem, takie imi� da� mi ojciec. Umie raj�c, nie zostawi� mi
wiele:
imi� i t� knajpk�, najbardziej nie dochodowy lokal na �wiecie. Ci, co w�druj�
obok, nigdy
nie wpadaj� tu, by co� przek�si�. Jeste� moim pierwszym klientem, tak wi�c jedz,
ile dusza
zapragnie, a rozliczenie... Widz�, �e masz przy sobie gitar�. Kiedy si� najesz,
zagrasz co� dla
ducha - i b�dziemy kwita.
- Dzi�ki ci, Radamancie. W takim razie przygotuj, prosz�, szasz�yczek dla mnie
i jaki� kawa�ek mi�sa dla psa, kt�ry czeka na mnie za drzwiami.
Radamant k�adzie na stole przede mn� talerz z aromatycznymi kawa�kami mi�sa. Bez
zw�oki przyst�puj� do konsumpcji.
- Co do psa, to nie przejmuj si�, nakarmi� go. - Radamant znika za wewn�trznymi
drzwiami. Po chwili pojawia si� ponownie, nios�c wyra�nie nie pust� misk�.
Wyszed�szy na
zewn�trz nie zamyka drzwi, wi�c s�ysz�, jak m�wi do psa:
- Jedz, ogoniasty. Strasznie jeste� chudy... Nie mia�e� lekkiego �ycia? Poczekaj
no,
poczekaj... Jako� mi si� wyda jesz znajomy... Ort? Zmieni�e� si�, psia mordo. Co
si� z tob�
sta�o? Nie m�wisz? No dobrze, ale pami�taj, �e nigdy nie by�em ci wrogiem.
Radamant wraca akurat w chwili, kiedy nasycony, odsuwam od siebie pusty talerz.
Teraz gospodarz wydaje si� by� powa�ny, zamy�lony.
- No to jak, go�ciu drogi, zagrasz?
Bior� do r�ki gitar�. Zamy�lam si�: Co by tu zagra�? Potem palce zaczynaj� sw�j
pl�s
po strunach. �piewam star� hiszpa�sk� pie��, rytm kt�rej zapala krew tak, jak
czyni to stare,
wyle�akowane hiszpa�skie wino. Drugi refren Radamant �piewa wraz ze mn�. Gdzie�
znikn�o jego zamy�lenie. Kiedy pie�� si� ko�czy, prosi:
- Zagraj jeszcze co�, je�li nie jeste� zm�czony.
Wi�c gram t� melodi�, kt�r� kiedy� Pan wygrywa� swoim satyrom. Twarz Radamanta
ja�nieje, jakby us�ysza� co� znanego i mi�ego sercu.
- Dzi�kuj� ci, cz�owieku - powiada. Wstaje i znowu znika za drzwiami w g��bi
lokalu. Pojawia si� z metalow� laseczk�.
- Szlak na drugim brzegu rzeki jest trudny - m�wi. - We� t� lask�. Nie b�dzie ci
przeszkadza�a.
- Dzi�kuj� ci, Radamancie.
ZDJ�CIE: NA RZECE - ��DKA Z PRZEWO�NIKIEM. NA BRZEGU -
CZ�OWIEK Z GITAR� I PIES.
RZEKA: Szeroki i wartki nurt Styksu, p�yn�cy pod wysokim sklepieniem pieczary,
omywaj�cy niego�cinne brzegi.
PRZEWO�NIK: Starzec w �achmanach, na oko - tak s�aby, �e z trudem mo�na
uwierzy�, i� jest w stanie pracowa� ci�kimi wios�ami.
CZ�OWIEK: Wysoki, ciemnow�osy, na plecach - gitara. Twarz... Ju� wam
opisywa�em.
PIES: Jasne futro, ogromniasty, nieznanej rasy. Pysk dobrodusznie wyszczerzony.
P.S. Je�li popatrzy si� na zdj�cie pod innym k�tem, mo�na zobaczy� jeszcze co�:
pies
ma dwie g�owy. Ta z lewej wcale nie wygl�da dobrodusznie.
***
Starzec przygl�da si� nam uwa�nie, jedn� r�k� drapi�c si� po ow�osionej piersi.
Drug�
d�o� wysun�� do przodu.
- Dziwny jaki� jeste�... Ani �ywy, ani martwy. Nie rozumiem... ��dk� przeprawiam
tylko martwych. Naprawd� martwych, rozumiesz? Nie zamierzam �ama� tej regu�y.
Usi�uj� go zmieni� w s�up ognia, ale kontury przewo�nika tylko na mgnienie oka
zacieraj� si�, rozmywaj�, i oto znowu stoi przede mn�, jak niezniszczalny mur.
Teraz do
rozmowy w��cza si� pies. G�o�no szczeka. Starzec d�ugo patrzy na�, mru��c oczy.
- Czy to ty, Ort? Przecie� wiesz, �e to wbrew regu�om. Ale skoro jest z tob�...
Ort - s�dz�c z tego, co s�ysza�em, tak wabi si� pies - szczeka znowu.
- No, skoro tak... W�a�cie do �odzi.
Starzec wios�uje bez szczeg�lnego zapa�u, nigdzie si� nie �piesz�c. Niemal
usypia
mnie szum p�yn�cej wody, wt�ruj� mu prawie nies�yszalne westchnienia, dochodz�ce
z drugiego brzegu. Wszystkie te d�wi�ki zlewaj� si� w dziwn�, usypiaj�c�
melodi�,
przepe�nion� cichym b�lem, nieziemskim smutkiem i spokojem. Ort zaczyna cicho
skowycze�, jakby wt�rowa� unosz�cej si� w powietrzu pie�ni. K�ad� mu r�k� na
grzbiecie
i czuj�: wszystkie mi�nie psa s� napi�te. Ort jest got�w w ka�dej sekundzie
run�� do ataku.
Dziwne. Nie czuj� �adnego zagro�enia. Przeciwnie, jestem bardzo spokojny.
��dka wbija si� dziobem w brzeg, poro�ni�ty dzikimi tulipanami.
***
W ka�dej wolnej chwili piel�gniarka siedzia�a przy ��ku pacjenta i opowiada�a
mu
o sobie. Wiedzia�a dobrze, �e jej nie s�yszy, ale, by� mo�e, po prostu chcia�a
si� wygada�.
Albo przynajmniej sp�dzi� kilka chwil u boku cz�owieka, kt�ry �pi ju� pi�ty rok.
Ciekawa
by�a, czy ma jakie� sny. A je�li tak, to jakie?
Kiedy pacjent znowu otworzy� oczy, piel�gniarka nie pobieg�a po lekarza, tylko
pochyli�a si� nad m�czyzn�, usi�uj�c nawi�za� z nim kontakt. Ale chory niemal
natychmiast
opu�ci� powieki.
Piel�gniarka sama zacz�a w�tpi�: mo�e jej si� tylko zdawa�o?
***
Schodzimy na brzeg, a starzec zaczyna szybko wios�owa� z powrotem. Nie robi�
nawet kroku, gdy z Ortem zaczyna si� dzia� co� dziwnego. Pies pada na ziemi�,
jego cia�em
miotaj� spazmy, z pyska wali zielonkawa piana. Nie wiem, jak mog� mu pom�c.
Nagle
ogarnia go p�omie�, przes�ania przed moim wzrokiem szczeln� kurtyn� czarnego
dymu.
Kiedy wiatr rozwiewa dym - przede mn� stoi smuk�y m�odzieniec w lekkim, jasnym
ubraniu.
- Ort? U�miecha si�:
- Nie my�la�e�, �e jestem taki? Porozmawiamy?
Ort pstryka palcami. Na brzegu wprost z powietrza materializuje si� stolik i dwa
szezlongi.
- Siadaj. Napijesz si� czego�? Czy mo�e jeste� g�odny? Jestem ci winien obiad,
pami�tasz?
Siadam na szezlongu. Wyjmuj� pomi�t� paczk� papieros�w, zapalam i m�wi�:
- Co� zimnego do picia, poprosz�.
Znowu pstryka palcami i nagle w jego r�ku pojawia si� uperlona kroplami rosy
puszka coca-coli.
- Mo�e by�?
- Dzi�kuj�.
Siedzimy na brzegu podziemnej rzeki. Obok naszych st�p kwitn� dzikie tulipany-
z�otow�osy. Dziwne, kwiaty te kwitn� nie widz�c s�onecznego �wiat�a. Blade
kwiatostany
pr꿹 si� do g�ry, bli�ej do nieba, kt�re jest tu kamiennym sklepieniem.
Otwieram puszk�,
przyjemnie ch�odz�c� moj� d�o�, i �ykn�wszy, pytam:
- To znaczy, �e masz na imi� Ort?
- Tak. I jestem psem. Ale poniewa� moi rodzice byli nie co niezwykli, to mog�
zmienia� si� w cz�owieka. Tylko tutaj, w kr�lestwie umar�ych.
- A kim s� twoi rodzice?
- Nie b�dziemy wdawa� si� w d�ugie opowie�ci. Lepiej pogadajmy o twoich
sprawach. �wietnie wiem po co, w�a�ciwie - po kogo tu przyby�e�. Dlatego
polaz�em za tob�,
chc�c ci pom�c.
- Bez wynagrodzenia? U�miecha si�:
- Tego nie powiedzia�em. Ty te� mo�esz mi pom�c.
- Jak?
- Mam tu swoje sprawy. Dok�adniej: jeden nie sp�acony d�ug. Dopniesz swego -
przy
okazji pomo�esz i mnie. A ja - tobie.
- Jak mog� ci pom�c?
- Na wszystko przyjdzie czas. Uwierz mi, nie mo�emy si� obej�� bez siebie. Ja
pomog� tobie, ale tylko pod warunkiem...
- Co to za warunek?
- Czy� wszystko tak, jak ci powiem. Nie pr�buj niczego robi� sam, wed�ug swego
widzimisi�. Inaczej nigdy si� st�d nie wydostaniesz. Je�li nie wierzysz - na
bog�w! - mo�esz
wszystko robi� jak chcesz. Ale wtedy i pretensje miej do siebie. Jeste�my
um�wieni?
- Jeste�my um�wieni. - I ciskam pust� puszk� w nurt Styksu. P�ynie w�r�d fal jak
ma�y czerwony okr�cik.
***
Ort maszeruje pierwszy, ja id� za nim. �cie�ka, wij�ca si� po polu z�otow�os�w,
wolno pnie si� w g�r�.
- Tam, na szczycie, odpoczniemy, a ja wyja�ni� ci, co nale�y dalej robi� - m�wi
Ort.
W milczeniu kiwam g�ow�, kontynuujemy nasz� drog�. Ju� dwie czy trzy godziny
maszerujemy po tej �cie�ce. Pejza� si� nie zmienia i ponura jego jednostajno��
zaczyna
dzia�a� mi na nerwy. Na razie nie natkn�li�my si� ani na jedn� �yw� dusz�.
Chocia� - co ja
gadam? Jakie tu mog� by� �ywe dusze? No to inaczej: w og�le nikogo nie
spotkali�my.
Tylko bez przerwy s�ysz� d�wi�k przypominaj�cy szelest opadaj�cych jesiennych
li�ci.
Przypomina odg�os fal, uderzaj�cych o daleki brzeg. Ort wyja�nia, �e to g�osy
duch�w. Na
razie s�ysz� je tylko, ale nie widz�. Do szczytu wzg�rza zostaje nam ze sto
krok�w, kiedy nad
naszymi g�owami przemyka ogromna ciemna posta�, wymachuj�ca tak ogromnymi
skrzyd�ami, �e spokojnie mo�na by nakry� co najmniej trzy autobusy ustawione w
szeregu.
Otwieram usta, by zada� pytanie, ale Ort mnie wyprzedza. Odwraca si� do mnie,
przyk�ada
palec do ust. Zrozumia�em. Milcz�.
Na szczycie wzg�rza Ort siada po turecku, krzy�uj�c nogi. Zrywa blador�owy
kwiat
z�otow�osu i, zamkn�wszy oczy, wdycha z przyjemno�ci� jego aromat. Pami�taj�c o
palcu
przytkni�tym do warg, ci�gle jeszcze milcz�. Pierwszy zak��ca cisz� on sam:
- Chcesz przecie� zapyta�, kto to przelecia� nad nami?
- Tak. Wygl�da� bardzo przekonuj�co.
- To Tanatos, czyli Nios�cy �mier�. Nic ci z jego strony nie grozi... na razie.
Ale nie
nale�y na g�os wymawia� jego imienia. - Ort ponownie rozkoszuje si� aromatem
z�otow�osu,
a potem m�wi bardzo powa�nie: - Teraz s�uchaj uwa�nie. Wkr�tce zaczn� nam
towarzyszy�
bezcielesne duchy. Obserwuj�c je, szukaj tej, po kt�r� tu przyszed�e�. Kiedy j�
zobaczysz -
nie wo�aj po imieniu, nie pr�buj z ni� rozmawia�. Zacznij gra� na gitarze. T�
pie��, kt�r�
gra�e� przy wej�ciu do jaskini, kiedy do ciebie podszed�em. Bo to jest wasza
pie��? Twoja
i jej? Zgad�em?
Kiwam w milczeniu g�ow�.
- �wietnie. Potem odwr�� si� i id� z powrotem t� sam� drog�, kt�r� tu
przyszli�my.
W �adnym wypadku nie ogl�daj si� - duch, kt�rego szukasz, b�dzie za tob�
pod��a�. Ja,
nawiasem m�wi�c, te�. Droga powrotna to nie spacer w letni dzionek. Tak po
prostu nie uda
nam si� opu�ci� tego miejsca. Po pierwsze, mog� ci przeszkodzi� Erynie.
Zobaczysz grup�
nagich kobiet, b�d� ci zagradza�y drog�, b�d� usi�owa�y zmusi� ci� do zej�cia ze
�cie�ki. Id�
prosto na nie, nie b�j si�. Gdy dojdziesz na odleg�o�� wyci�gni�tej r�ki, Erynie
ust�pi� ci
drogi, przepuszcz�. Kiedy p�jd� w... S�owem, kiedy zejd� ci z drogi, zatrzymaj
si�, a ja
wyja�ni� ci, co robi� dalej. Rozumiesz? Zapami�taj: czy� wszystko dok�adnie tak,
jak ci
m�wi�.
- Nie wiem, dlaczego mam ci wierzy�. Ale wierz�. B�d� robi� wszystko, jak
m�wisz,
Orcie.
- No, to chod�my. I przygotuj swoj� gitar�.
Z tym mam troch� k�opotu: do gry na gitarze obie r�ce musz� mie� wolne. A co mam
zrobi� z laseczk� od Radamanta? Zostawi� jej tu nie chc�. W ko�cu wsadzam j� z
boku za
pasek, jak szpad�. Przeszkadza mi troch� w marszu, ale trzyma si�. Da B�g, nie
zgubi�.
***
Ort mia� ca�kowit� racj�: niemal od razu otoczy�y nas duchy. Jedne lekkie, jak
malutkie ob�oczki: prze�roczyste, niewa�kie, p�yn� w powietrzu, nogami dotykaj�c
ziemi.
Twarze maj� przejrzyste, jak i cia�a, nie jest wi�c �atwo przyjrze� si� ich
rysom. Wpatruj� si�
w ka�dego nowego ducha tak d�ugo, dop�ki nie uznam, �e to nie Dyka. Wtedy
przenosz�
wzrok na kolejnego. Ju� jaki� czas idziemy w�r�d duch�w, snuj�cych si� w swoim
dziwnym
ta�cu - bez muzyki, bez rytmu. Ka�dy z nich pl�sa swoj� solow� parti�.
Przepatrzy�em ju�
w ten spos�b niejedn� setk� takich widmowych istot, ale swojej ukochanej wci��
tam nie
znalaz�em. Ort trzyma si� obok, nie wydaj�c ani jednego d�wi�ku. Boi si� mi
przeszkodzi�?
Ale oto, wydaje mi si�... Nie, nie pomyli�em si�: to naprawd� jest Dyka, tylko
patrzy na mnie
i nie poznaje. Jej twarz przypomina skamienia�� mask�, jak wszystkie tu twarze
duch�w.
Przypomniawszy sobie o radzie Orta, zaczynam gra�. Duchy na mgnienie oka
zamieraj� w powietrzu, ws�uchuj�c si� w muzyk�. Oblicze Dyki o�ywia si�. Szuka
mnie
oczami, ale jej spojrzenie ci�gle �lizga si� po mnie, przemyka po mojej twarzy i
szuka nadal.
Duchy niemal oszala�y - kr��� w powietrzu, wzbijaj� si� w g�r�, pikuj� ku
ziemi... Trudno
sobie wyobrazi� dziwniejszy widok: ich niemy taniec jest pi�kniejszy od
wszystkiego, co
widzia�em do tej pory, i jednocze�nie wieje od niego groz�. Istoty te nie
podlegaj�
ziemskiemu przyci�ganiu. Wij� si� w �a�cuchach, ledwie dotykaj�c stopami
kielich�w
z�otow�os�w, jakby przeskakuj�c z kwiatka na kwiatek.
Ort szarpnie mnie za rami�. Ma racj�: czas na nas. Nie przestaj�c gra� odwracam
si�
i id� z powrotem. W tej samej chwili w oddali pojawiaj� si� jakie� cienie.
Zbli�aj� si�.
Zarysy ich cia� s� wyraziste, nie rozmyte jak duch�w - s� to wyra�nie stwory
materialne.
Wi�cej powiem, to kobiety. Kiedy zbli�aj� si� jeszcze bardziej, widz�, �e s�
wszystkie
podobne do siebie jak siostry. Szara, ziemista cera i ogniste loki. M�g�bym
chyba przysi�c,
�e ich twarze s� identyczne. Bardzo podobne do oblicza, kt�re pojawi�o si� we
mgle obok
domu Radamanta. Tyle �e tamta twarz by�a dobroduszna, a te - z�e, w�ciekle
wykrzywione.
Drapie�ne spojrzenia, krzywe u�miechy nie zapowiadaj�ce niczego dobrego. St�paj�
lekko
jak koty, mi�kko, bez wysi�ku. Pierwsza zatrzymuje si� na �cie�ce na wprost
mnie. Mam do
niej nie wi�cej ni� dziesi�� krok�w. Erynia jedn� r�k� poprawia ogniste loki i
zamiera,
pr꿹c pi�kn� pier�. Ja, ci�gle graj�c nasz� melodi�, id� na ni�. Jeszcze krok i
zderzymy si�.
Robi� ten krok, ale Erynii ju� nie ma. Schodzi mi z drogi tak szybko, �e nawet
nie widz� tego
ruchu, tylko jego cie�. Wszystkie one powtarzaj� ten sam ruch - bez d�wi�ku, z
jednakowym
u�miechem na twarzach. Moja koszula jest mokra od potu, r�ce dr��, ale gram i
id� do
przodu. Gram i id�.
W ko�cu wszystkie Erynie znikaj�. Ort wyprzedza mnie i kroczy pierwszy. Po stu
krokach odwraca si� i pokazuje r�k�, �e mog� si� zatrzyma�.
- Ale nie ogl�daj si�! - wo�a. - Ta, kt�rej szuka�e�, idzie za tob�. Teraz
mo�esz
przesta� gra�. Pozna�a kim jeste� i p�jdzie za tob�. Kiedy wyjdziesz z jaskini,
odzyska cia�o,
ale pami�taj - nie wolno ci si� odwr�ci� i cho�by zerkn�� na ni�, p�ki jeste�
tu. Mo�esz
napatrze� si� dopiero wtedy, gdy b�dziecie przeprawiali si� przez rzek�. To
jedyny wyj�tek.
Rozumiesz?
- Czy ona naprawd� tu jest, Orcie? Stoi za moimi plecami?
- Tak, tak. Tylko powiadam ci - nie ogl�daj si�. Jest tu. U�miecha si�. Moim
zdaniem,
do ciebie. Teraz odpocznij, a ja opowiem ci, co nas czeka w przysz�o�ci.
Zapalam papierosa: p�omie� zapa�ki odbija si� w oczach Orta.
- Na brzegu czeka para. M�j brat Cerber i Hekate Tr�jg�owa - m�wi Ort. - Cerber
to
moja sprawa. Po to ci pomaga�em, by mia� kto odwr�ci� uwag� Hekate, p�ki ja nie
rozlicz�
si� z bratem. Jestem mu co� winien, a dzi� chc� odda� to z nawi�zk�. Jak
poradzisz sobie
z Hekate - nie wiem i nie mog� ci s�u�y� �adn� rad�. Po prostu musisz sobie
poradzi�.
Szczeg�lnie, �e widz�: masz o co walczy�. Zapami�taj: ktokolwiek b�dzie na nas
czeka� na
brzegu wraz z Cerberem, to b�dzie to Hekate, a raczej jedno z jej cia�. Je�li
nadci�gn�
wszystkie trzy cia�a, b�dzie niedobrze. Je�li jedno albo dwa - niewiele lepiej,
ale szans� na
powodzenie b�dziesz mia�. Na mnie nie zwracaj uwagi; je�li pokonasz Hekate -
skacz do
�odzi. Co prawda, tym razem Charon na pewno nie zechce ci� przeprawi�, ale, jak
s�dz�, co�
wymy�lisz.
Ciskam niedopa�ek na ziemi� i rozgniatam go butem, patrz�c przy tym Ortowi
w oczy. S� wilgotne jak u psa.
- To co, idziemy? - pyta. - Wiesz, co - podobasz mi si�. Naprawd�. Mo�e spotkamy
si�
przy jakiej� okazji i za�piewa my razem? Jak wtedy, za pierwszym razem,
pami�tasz? Nie
odm�wisz?
- Nie odm�wi�. Orcie?
- Tak?
- Cokolwiek si� wydarzy - dzi�kuj� ci.
- Idziemy. Czas na nas. Rzeczywi�cie - czas.
ZDJ�CIE: DWAJ LUDZIE I DWA PSY STOJ� NAPRZECIW SIEBIE -
CZ�OWIEK PRZED CZ�OWIEKIEM, PIES PRZED PSEM.
LUDZIE: Jednakowego wzrostu i bardzo podobni do siebie. Obaj uwa�nie
przypatruj� si� przeciwnikowi. Ten z lewej ma na plecach gitar�.
PSY: Pierwszy - o trzech g�owach, wszystkie pyski wyszczerzone, a doko�a szyi
k��bi� si� w�e. Drugi nieco ust�puje pierwszemu wielko�ci�, ale obie jego g�owy
wygl�daj�
r�wnie gro�nie, jak g�owy rywala.
P.S. Je�li popatrzy si� na zdj�cie pod innym k�tem, mo�na zobaczy� za plecami
m�czyzny z gitar� trudno rozr�nialn� sylwetk� kobiety.
***
Ja i Ort patrzymy na dwie oczekuj�ce nas w oddali postacie - cz�owieka i psa.
Twarzy cz�owieka z tej odleg�o�ci nie widz�, ale jestem got�w przysi�c, �e pies
jest tr�j
g�owy, i �e co� wije si� doko�a jego szyi.
- C�, czas - powiada Ort. - Nie martw si� o mnie. Pokonaj Hekate i biegiem do
�odzi. Nie ogl�daj si�: ona p�jdzie za tob�, obiecuj� ci to.
Nagle zaczyna si� zmienia�. Opada na czworaki, jeszcze chwila i widz� dobrze
sobie
znanego psa. Li�e mi r�k� i p�dzi na spotkanie swego losu. �egnaj, towarzyszu.
�egnaj,
Orcie. Id� za nim.
Oczekuj�cy mnie cz�owiek to ja sam. Przez pewien czas nie mog� w to uwierzy�.
Potem my�l�: a co mnie to?! W nosie mam, jak on wygl�da. Nie a� tak bardzo
kocham
w�asn� twarz, by ba� si� j� uszkodzi�. Je�li Hekate liczy�a w�a�nie na to, to
si� pomyli�a.
Drugi ja, trzyma ju� w r�ku miecz. Tak. To gorzej. Ale zaczynam czu�, �e wrze we
mnie jaka� nowa si�a. Jestem got�w. C�, zaczynamy nasze gry.
K�ad� gitar� na ziemi. Wyjmuj� zza pasa lask� Radamanta. Oto, kiedy si� przyda.
Ruch r�ki - i ju� trzymam w d�oni miecz, taki sam jak miecz mojego przeciwnika.
Zakre�lam
doko�a siebie kr�g i kielichy wszystkich tulipan�w zakwitaj� p�omieniem. Ognie
dr��
i ta�cz�. Rzucaj� cienie dziwacznych kszta�t�w. Zamach mieczem - przeciwnik
paruje moje
uderzenie. Ta�czymy w �miertelnym pl�sie w milczeniu, uwa�nie patrz�c sobie w
oczy.
W ciszy s�ycha� tylko brz�k zderzaj�cych si� kling i ci�ki oddech. M�j i...
m�j. Nie mam
czasu zerkn��, jak idzie Ortowi. M�j przeciwnik jest zbyt pot�ny, bym m�g�
sobie pozwoli�
na chwil� nieuwagi. S�ysz�, �e zbli�a si� jeszcze kto�. Odg�os krok�w jest coraz
wyra�niejszy. Rywal na u�amek sekundy ods�ania si� i wykorzystuj� to. Miecz
�atwo
wchodzi w jego pier�, zakrwawione ostrze wychodzi spomi�dzy �opatek. Odpycham
rywala
nog�. Cia�o, uwalniaj�c kling�, wolno osiada na ziemi.
Nie trac�c czasu na darmo odwracam si� w kierunku zbli�aj�cych si� krok�w. Miecz
wypada z moich r�k. To kobieta. Hekate, Powa�ne, szlachetne rysy twarzy - to jej
drugie
cia�o. W milczeniu przygl�da si� pierwszemu, le��cemu u moich st�p. Potem
przenosi
spojrzenie na mnie. Nie mog� walczy� z kobiet�. Szczeg�lnie tak pi�kn� jak ta.
Bior� do r�ki
gitar� i zaczynam gra�.
W odpowiedzi na moj� melodi� nad rzek� porusza si� mg�a. Powstaj� w niej nagle
kolorowe, niemal �ywe obrazy. Hekate patrzy w tamt� stron�. We mgle - marmurowe
nabrze�e w�skiej rzeczki. Tam, pod sklepieniem wspania�ego kasztana, siedz� dwie
osoby -
ch�opiec i dziewczyna. Ch�opiec jest wysoki, ciemnow�osy, jego twarz... Ju� wam
m�wi�em:
nie patrzcie na t� twarz. Dziewczyna ma jasne w�osy, jej szare oczy p�on�
mi�o�ci� i rado�ci�.
Echo jej d�wi�cznego �miechu przeplata si� z akordami gitary i ulatuje pod
sklepienie
jaskini. Melodia brzmi smutniej, a we mgle nad rzek� - ju� inny obraz. Znajome
nabrze�e,
ale teraz panuje na nim jesie�. Ten sam ch�opiec, owini�ty czarnym p�aszczem,
samotnie
kroczy po nabrze�u. M�y wstr�tny jesienny deszcz. Krople deszczu na jego twarzy
mieszaj�
si� ze �zami i krwi�, p�yn�c� z rany na twarzy. Wiatr zrywa mokre li�cie
kasztana, ciska je
do rzeki. Rzeka wolno unosi li�cie.
Jedna, niemal niewidoczna �za sp�ywa po obliczu Hekate. Kobieta na chwil�
odwraca
si�. Kiedy znowu patrzy na mnie, jej twarz jest ju� inn� twarz�. To jest ta,
kt�r� zobaczy�em
we mgle obok domku Radamanta. Melodia urywa si�. Mg�a. Znowu tylko mg�a. Wraz
z obrazami we mgle ginie r�wnie� Hekate. Zostaj� sam. Nie ma cia�a u moich st�p,
tylko
o dwadzie�cia krok�w ode mnie walcz� Ort i jego brat. Dwie g�owy Cerbera zwisaj�
bezsilnie, ale w�e bezlito�nie k�saj� Orta w bok. Robi� krok w ich kierunku,
ale Ort
warczy. A ja s�ysz� w tym warczeniu s�owa: �Do �odzi!�
Uciekam, a Ort z bratem wal� si� na ziemi�, wczepiwszy si� w siebie z�bami.
�egnaj, Orcie. �egnaj, nieoczekiwanie znaleziony przyjacielu.
***
Piel�gniarka od�o�y�a strzykawk� z resztk� od�ywki i usiad�a obok pacjenta.
Wilgotn� g�bk� delikatnie oczy�ci�a krwawi�c� stron� jego twarzy. Uj�a jego
d�o� w swoj�
i zacz�a cicho �piewa�. Ko�ysank�, tak kochan� przez jej brata. Nie wiedzia�a,
nie potrafi�a
wyja�ni�, dla kogo �piewa. Mo�e dla siebie. A mo�e dla m�czyzny, kt�ry nie
s�yszy jej, a i
pewnie nigdy nie us�yszy.
�piewa� ko�ysank� dla kogo�, kto �pi pi�ty rok?..
***
Charon wymachuje r�kami i usi�uje odepchn�� od brzegu swoj� cholern� ��dk�, nie
bior�c - rzecz jasna - mnie na jej pok�ad. Wskakuj� do niej, nie zwracaj�c uwagi
na protesty
starucha. Ten usi�uje wypchn�� mnie z �odzi. Chwytam go w obj�cia, podnosz� i
rzucam
w fale Styksu. Mam nadziej�, �e umie p�ywa�. Szkoda by by�o staruszka. Ale nie
jestem
cz�onkiem towarzystwa do spraw ratowania ton�cych i dlatego szybko siadam do
wiose�,
plecami do odleg�ego brzegu. Teraz widz� swoj� Dyk�. Siedzi w �odzi i u�miecha
si� do
mnie. Zarysy jej cia�a sta�y si� wyra�niejsze, bardziej ju� przypomina �ywego
cz�owieka.
Wydaje si�, �e min�a jedna chwila, a ju� jeste�my na drugim brzegu. Wios�uj�,
patrz�c na
ukochan�, p�ki dno �odzi nie zgrzytn�o na piachu.
Teraz powinienem si� odwr�ci�. Gdyby�cie wiedzieli, jakie to trudne. Niemal
niemo�liwe. Mimo wszystko odwracam si� i przechodz� obok domku, w kt�rym mieszka
Radamant. �piesz� si�, by mo�liwie szybko wydosta� si� z przekl�tej jaskini.
Nie wiadomo dlaczego wspinaczka jest �atwiejsza ni� zej�cie tutaj. Mo�e dlatego,
�e
widz� wyst�py, kt�rych si� mog� uchwyci�? A mo�e dlatego, �e coraz bli�szy jest
zwyci�ski
koniec mojej wyprawy. Jedna my�l nie daje mi spokoju: co z Dyk�? Nie zosta�a aby
na dole?
Czy wspinaczka nie sprawia jej trudno�ci dlatego, �e jest duchem, czy mo�e jest
zupe�nie
odwrotnie?
W ko�cu zbocze pokonane. Jeszcze kilkaset krok�w - i ju� widz� przenikaj�ce do
jaskini dzienne �wiat�o. Odruchowo odwracam si�, �eby popatrze�, jak si� ma
Eurydyka. Stoi
obok mnie. Niemal jak �ywa. Niemal...
Jej cia�o nagle rozp�ywa si� jak mg�a. Jeszcze usi�uj� schwyta� j� w swoje
obj�cia, ale
moje r�ce obejmuj� pustk�. Jej ju� nie ma... Tylko s�aby ognik oddala si� ode
mnie.
Rzucam si� za tym ognikiem, ale dos�ownie dwa kroki dalej uderzam w ogromne
zwierciad�o, przegradzaj�ce mi drog� do jaskini. Chc�, by znik�o - ale nic si�
nie dzieje, tylko
na powierzchni zwierciad�a pojawia si� niemal niewidoczna rysa. Z ca�ej si�y
uderzam
w swoje odbicie. Opadaj�ce od�amki kalecz� mi r�ce, ale to nic, to nie boli.
Boli to, �e za
lustrem jest mur. Kamienna �ciana pokryta ple�ni�. Krwawi�cymi r�kami wal� w
zimne
i nieczu�e kamienie. Jeszcze raz usi�uj� zmieni� co�. Zamykam oczy. Kiedy je
otworz�, mur
zniknie.
Nie, nic si� nie zmienia. Jestem bezsilny. Nie w mojej mocy zmieni� cokolwiek,
droga z powrotem jest przede mn� zamkni�ta...
Wal� g�ow� w przekl�ty mur. �zy p�yn� mi po policzkach, ale nie zauwa�am tego.
Nie czuj� niczego pr�cz dzikiego b�lu tam, gdzie, jak powiadaj�, powinno
znajdowa� si�
ludzkie serce.
Dyko, moja Dyko... Czy�bym ci� znowu straci�?!
Z niebytu wyrywa mnie cicha pie��. Dociera do mnie niemal nies�yszalny kobiecy
g�os, ale nie potrafi� rozr�ni� s��w. D�wi�k dochodzi z miejsca, gdzie do
pieczary przenika
dzienne �wiat�o. Odruchowo id� w tamtym kierunku, jakby przyci�gany czaruj�cym
g�osem.
S�ysz� g�os coraz lepiej i lepiej. Przy wyj�ciu z jaskini, tam, gdzie s�oneczne
�wiat�o walczy
z mrokiem podziemia, stoi dziewczyna. Jej twarz jest t� twarz�, kt�r� widzia�em
we mgle.
Przypomina twarz Dyki, ale jednocze�nie - jest to i oblicze Erynii, i p�acz�cej
Hekate.
Cicho �piewaj�c, st�pa ku �wiat�u. Znik�d pojawiaj� si� drzwi. Dziewczyna
zatrzymuje si� w progu i z niewypowiedzianym pytaniem w oczach spogl�da na mnie.
Odwracam si� - za moimi plecami niego�cinnie czerni si� wej�cie do jaskini.
Gdzieniegdzie po�yskuj� od�amki zwierciad�a. Zwierciad�a rozbitego jak i moje
nadzieje na
powr�t, na naprawienie tego, co si� naprawi� nie da.
Robi� krok do przodu - w kierunku prostok�ta drzwi. Z drugiej strony dochodzi do
mnie �wie�y wiosenny wiaterek, lekko tarmosz�c bia�� sukienk� stoj�cej w
drzwiach
dziewczyny. Id� do drzwi...
***
Kiedy otworzy� oczy, by�a obok niego. Teraz b��dzi� spojrzeniem po sali,
szukaj�c
czego�, czy po prostu usi�uj�c zrozumie�, gdzie si� znajduje.
Wzi�a go za r�k�, chc�c zwr�ci� uwag� na siebie.
Oczy m�czyzny skierowa�y si� na ni�, a wargi rozchyli�y - i dziewczyna
us�ysza�a
s�aby g�os:
- Dyka...
- Janie...
Ale m�czyzna powt�rzy�:
- Dyka.
***
Otwieraj� si� drzwi do sali i wchodzisz ty. Pochylasz si�, ca�ujesz. Pasma
twoich
w�os�w delikatnie muskaj� moj� twarz.
- Oto ksi��ka, o kt�r� prosi�e�. Wr�c� za chwil�.
Patrz� na tw� znikaj�c� za drzwiami posta�, przys�uchuj� si� d�wi�kowi
oddalaj�cych
si� krok�w. Potem otwieram ksi��k�, na ok�adce kt�rej widnieje tytu� �Fenomen
�Kwitn�cej
Kobry��. Na pierwszej stronie zdj�cie podst�pnej ro�liny. Patrz� na ni� i moje
serce
wype�nia masa r�nych uczu�, ale b�l dominuje nad wszystkimi. Wertuj� ksi��k�.
Na samym
jej ko�cu znajduje si� lista ofiar �Kwitn�cej Kobry�. I ich fotografie. Ze
stronic ksi��ki
u�miecha si� do mnie Dyka. A obok... Nie, to nie jest piel�gniarka, chocia�
pomy�la�em tak
w pierwszej chwili. Twarz m�czyzny, bardzo podobna do jej twarzy. Pod zdj�ciem
-
nazwisko, daty urodzin i �mierci. Dwa wydarzenia, mi�dzy kt�re w�o�ono �ycie...
Odk�adam ksi��k�.
�Kwitn�ca Kobra� odebra�a ci brata. A ty odebra�a� jej mnie...
S�ysz� kroki. To wracasz w�a�nie ty.
***
Kiedy zostaj� sam, do sali zagl�da pies. Zwykle uk�ada si� w k�cie i obserwuje
mnie
wilgotnymi oczyma. Nazywam go Ort. Wydaje mi si�, �e to imi� mu si� podoba.
Szybko dochodz� do zdrowia. Lekarze obiecuj�, �e jutro wyjd� na spacer na
podw�rko. A przez ca�y czas obok mnie znajduje si� ona. Wiem, �e to nie jest
moja Dyka.
Dyki nie ma ju� od dawna. Ale ona jest obok. Tak pi�knie si� u�miecha, a jej
d�onie s� takie
ciep�e. Powiedzia�bym nawet, �e to s� kochaj�ce d�onie. Powiedzia�bym tak,
gdybym si� nie
ba�. Jej twarz, to twarz dziewczyny, kt�ra wyprowadzi�a mnie z jaskini. Twarz
Erynii. Ale
cholernie dobrej Erynii.
Pi�kna moja, przecie� jestem pacjentem. Jestem starszy od ciebie o prawie
dziesi��
lat.
A mo�e o ca�e stulecia...