Gintas Iwanickas I precz przepędź wszystkie moje sny przekład: Ewa i Eugeniusz Dębscy Who called these dead to dance? Was it the young woman learning to play the „Ghost song” on her baby grand. J. Morrisom (Kto zaprosił tych martwych do tańca? Czy to dziewczyna Ucząca się grać „Widmową Piosenką” na swoim dziecinnym fortepianie). ZDJĘCIE: NIEBO, MORZE, NA BRZEGU - POSTAĆ PALĄCEGO MĘŻCZYZNY NIEBO: Szmaragdowozielone, poprzecinane drobnymi złocistymi żyłkami, obsiane nierozpoznawalnymi gwiazdozbiorami. Kilka mlecznobiałych obłoczków zawisło nad samą linią horyzontu. Ten po lewej jest podobny do zamarłego w skoku tygrysa. MORZE: Niezwykle ciemna, niemal czarna woda, ozdobiona białymi grzebieniami fal, które pienią się jak szampan. Wydaje się, że tam, w głębinach, ktoś urządza wielki bal, na który zaproszono tysiące gości. Chciałoby się to zobaczyć, ale nie dane: powierzchnia wody jest ciemna i nieprzenikniona, nie odbija ani gwiazd, ani nawet miejscowego odpowiednika Księżyca - złotego dysku, który dopiero co pojawił się na nieboskłonie. BRZEG: Fale liżą, niczym ogromną porcję lodów, piasek plaży; ten ma bardziej czerwony odcień niż taki, do którego przywykły wasze oczy! Mimo tych różnic, kiedy wiatr wzbija ten dziwnie zabarwiony piach w powietrze, to równie nieznośnie wnika on pod ubranie i zmusza do mrużenia oczu. Piasek znajduje się nie tylko na brzegu, ale na całym lądzie, gdzie tylko sięga wzrok. Jedynie kępy błękitnawych roślin, przypominające nieco olbrzymie kaktusy, zakłócają monotonię pustyni. Jedyny ślad ludzkiej działalności: znajdujący się tu saloon w stylu Dzikiego Zachodu, którego okna świecą się, kusząc, by wejść i skosztować miejscowej whisky. CZŁOWIEK: Ciemna postać w kapeluszu z szerokim rondem stoi na brzegu, plecami do saloonu, i pali. Ogienek papierosa nie oświetla jego oblicza. Uwierzcie mi na słowo, to nawet lepiej. Nie ma co patrzeć na tę twarz - widok nie należy do najprzyjemniejszych, szczególnie z lewej strony. Dobrze wiem, o czym mówię, albowiem ten człowiek - to ja. PAPIEROS: Syczy wpadając do wody, ale odgłos uderzających o brzeg fal pochłania ten dźwięk. Odwracam się i idę do saloonu. Tłusty pysk barmana aż promienieje z radości - widać ma nadzieję, że dziś sporo zostanie wypite i dobrze się na tym obłowi. Pod sufitem wisi niebieska chmura dymu z papierosów - klientów jest pełno. Hałas nie cichnie ani na chwilę. Sprzeczki pijanych mężczyzn, aż nadto głośne, od czasu do czasu pisk, kiedy jakiś klient usiłuje uszczypnąć którąś z kobiet. Są tu nie tylko po to, by sprzątać brudne talerze i szklanki, ale też i po to, by naprawdę usłużyć klientowi, jeśli któryś sobie tego zażyczy (rozumiecie chyba, co mam na myśli, mówiąc: „obsłużyć”?). Skrzypce, żałośnie szlochając w ręku zaniedbanego staruszka, nie są w stanie zagłuszyć tego hałasu. Siedzę dość blisko muzykanta i może dlatego zaczyna mi się wydawać, że szloch instrumentu wywołuje nieumiejętne posługiwanie się nim. Sącząc bursztynowego koloru whisky staram się o niczym nie myśleć i odprężyć, żeby wyzbyć się uczucia dominującej w moim wnętrzu pustki. Otoczenie, naturalnie, nie bardzo sprzyja takim stanom, ale skoro nie potrafiłem zapomnieć się nigdzie, to tu też jest wystarczająco dobrze. Niespodziewanie przy jednym z prymitywnie skleconych stolików wybucha jakieś zamieszanie: ktoś kogoś przyłapał na szulerce. Oskarżony o oszukiwanie w grze wstaje i strzałami z rewolweru zmusza wszystkich swoich kompanów od stolika do zamilknięcia na wieki. Potem, odwróciwszy się twarzą do innych klientów lokalu i ciągle jeszcze wymachując dymiącym coltem, wybucha śmiechem. Nie, to nie jest rechot, to wycie zadowolonego z siebie zdziczałego myśliwego. Panie, czy to też twór rąk Twoich?! Diabli z nim, Panie, on mnie drażni. Rzucam spojrzenie w jego kierunku, a colt zmienia się w rozjuszoną kobrę, która kąsa trzymającą ją rękę. Jeszcze raz. I jeszcze... Mężczyzna wyje teraz inaczej: to wycie przerażenia, paniki. Tak też niedobrze... Zmienia się więc w krzew gorejący, ale niczego proroczego nie głosi, i po minucie kobiety zmiatają z podłogi popiół, a pozostali znowu hałasują i piją. Ciskam pustą szklankę najbliższej kobiecie, ale w jej dłonie opada pachnąca róża. Chcę zostać sam - więc tylko stary skrzypek pozostaje i męczy swój cierpiętniczy instrument, ale teraz już gra czysto, nie fałszuje. Spod jego smyka wypływa melodia, która najpierw boleśnie dotyka ran, potem uspokaja i koi, a w końcu brzmi uroczystym finałem. Jeszcze raz usiłuję uwolnić się od staruszka, ale ten gra dalej, nie zwracając uwagi na moje wysiłki. No to niech go licho... W końcu - gra naprawdę nieźle. A wszystko to marność nad marnościami... Smutny Stwórca gra w swoje smutne gry. Temu, kto obserwuje nas z niebios, wydaje się, że ktoś puścił taśmę filmową do tyłu: biegnę po morskim brzegu, stawiając stopy w widniejących na nim śladach, a ślady za mną znikają... ZDJĘCIE: SZPITALNA SALA, DWAJ LEKARZE POCHYLAJĄCY SIĘ NAD PACJENTEM. SALA: Oślepiająco biała. Wszystko tu jest jakby pokryte skorupą śniegu na lodowcu mroźnej Północy - i ściany, i sufit, i pościel na jedynym w pomieszczeniu łóżku. LEKARZE: Ich pochylone postacie, spojrzenia zimnych oczu lśnią niemocą. Ten z lewej w ręku trzyma strzykawkę, wypełnioną bezbarwną cieczą. PACJENT: Mężczyzna, któremu wystają spod białego prześcieradła tylko ręce i głowa. Ręce są nieprawdopodobnie wręcz wyschnięte. A twarz ma zniekształconą. Lewą połowę twarzy pokrywają nie gojące się rany, z których co jakiś czas wypływa kropelka krwi, jakby mężczyzna płakał krwawymi, łzami. P.S. Jeśli popatrzy się na zdjęcie pod innym kątem, można zauważyć jeszcze coś: na piersi mężczyzny wije się duża, pokryta łuskami żmija z zielono-szmaragdowymi oczami. Żmija spluwa jadem na nie gojące się rany. *** Sen, niczym archiwalna taśma filmowa, powtarza wydarzenia sprzed kilku lat. Kwitnące sady na brzegach oceanu - to Kolchida, najczęściej odwiedzany kurort na Wenus. Ja i Dyka - szczęśliwi, oszołomieni otaczającą nas bajką kwiecia. Bawimy się i śmiejemy na błękitnawej łące nieziemskiej trawy. - Patrz,- co znalazłam - woła mnie Dyka, a ja biegnę do niej. Nieważne, co znalazła. Ważne jest to, że znajduje się tuż obok, ale jesteśmy razem, i że od dziś zawsze tak będzie. Ukochana pokazuje mi najrzadszy kwiat na Wenus. Dotychczas widziały go tylko dwie osoby, obie z grupy tych pierwszych kolonistów. Opowiadali, że widzieli kwiat z daleka, w trudno dostępnych miejscach. Dlatego wielu uważało, że to tylko ładna legenda. Do dziś ja też tak myślałem. Dyka pokazuje mi „Kwitnącą Kobrę” - tak nazwał kwiat jego odkrywca. Rzeczywiście - podobieństwo jest zadziwiające. Pod szerokimi, sięgającymi ziemi liśćmi jakiegoś drzewa, na wyprostowanym ogonie stoi rozjuszona kobra z rozwiniętym kapturem, ale zamiast pyska żmii widzimy zielony, niewyobrażalnej piękności kwiat. Przez jakiś czas zachwycamy się jego niezwykłą urodą, potem, jakby zmówieni, jednocześnie pochylamy się, chcąc poznać jego aromat. I wtedy nieszkodliwy kwiat tryska strumieniem - przed naszymi twarzami w powietrzu zawisa obłoczek z drobniuteńkich kropel. Dyka wdycha je, ja nie, ale lewej strony mojej twarzy dotyka wilgoć - wilgoć gęstej, obcej mgły. ...Oszołomiony, jak w narkotycznej malignie, na uginających się nogach niosę ją w swych ramionach, do czasu, aż cały świat w moich oczach traci barwy i niknie. Upadając, zraniłem się w ramię. Potem ktoś natrętnie potrząsał mną. Coś ukąsiło mnie w rękę. Cichy głos przebił się przez gęstą kurtynę, w którą owinięta była moja świadomość, i usłyszałem te najstraszliwsze, najokropniejsze słowa: „Ona zmarła”. Nie! Tylko nie to, Panie, tylko nie to! Ja, który nigdy w ciebie nie wierzyłem, błagam! Czy tak trudno uczynić cud, najzwyklejszy cud?! Potem wpadłem do Tartaru... *** Młoda pielęgniarka, posiadaczka długich czarnych włosów, pędziła po szpitalnym korytarzu. Widząc stojącego pod oknem, uzupełniającego swoje notatki mężczyznę w bieli, zawołała: - Doktorze! Doktorze, ten z czterdziestej siódmej!.. Otworzył oczy... - Nie pomyliła się pani? - Nie, nie! O Boże, tak na mnie popatrzył... Teraz po korytarzu biegli we dwoje. Dosłownie wpadli do sali, lekarz podskoczył do aparatury stojącej obok jedynego w pomieszczeniu łóżka. Nie widząc w jej zapisach żadnych zmian, lekarz zerknął na pacjenta, chwycił jego nadgarstek, ale, pokiwawszy głową, natychmiast wypuścił go ze swej dłoni. Rozległo się ciche uderzenie ręki o brzeg szpitalnego łóżka. - Pomyliła się siostra. Pięć lat w śpiączce - nie sądzę, by kiedykolwiek otworzył oczy... - A co mu jest, panie doktorze? - Słyszała pani kiedyś o „Kwitnącej Kobrze”? Kiedyś nic nie wiedzieliśmy o jej jadowitych właściwościach; przeklęty kwiatek unicestwił już kilkadziesiąt osób. Ten człowiek jako jeden z pierwszych zetknął się z tą rośliną - i jest jedynym, któremu to spotkanie udało się przeżyć. Po chwili milczenia lekarz dodał: - No... w połowie przeżyć. Tak więc, raczej się pani wydawało. Lekarz wyszedł. Pielęgniarka przygarbiona, stała w kącie. Z jej warg ulatywał cichy szept: - Nie, nie pomyliłam się. Patrzyłeś na mnie, widziałam to... Podeszła, ułożyła na pościeli zwisającą rękę pacjenta. Odgarnęła mu włosy z czoła. Długo wpatrywała się w powieki jego oczu, oczekując, że lada chwila drgną... Cud nie nastąpił. Na razie nie nastąpił. *** Pod szmaragdowym niebem, przy wejściu do ciemnej pieczary, na gołym czerepie jakiegoś rogatego potwora siedzi człowiek. Nie patrzcie na jego twarz. Przecież ostrzegałem, że to nieprzyjemny widok. Zapalam papierosa. Zapałka rysuje w powietrzu karminowy łuk i, dotknąwszy piasku, gaśnie. Wolno wypuszczam dym z płuc. Niczym ciche widmo ulatuje do góry, ku niebu. Skądś pojawia się ogromny wychudzony pies. Przysiada obok mnie i patrzy mi w oczy. Gaszę papierosa o podeszwę buta. Podnoszę z piasku gitarę, delikatnie dotykam strun. Pies, przysłuchując się, porzuca swoje polowanie na pchły i wydaje się, że czeka na ciąg dalszy. Palce tańczą po strunach, w nocy rozlega się cicha i smutna melodia, którą lubiłem grać dla ciebie, Dyko. Niespodziewanie włącza się pies - wyje, jakby kogoś opłakiwał. Twój ból i mój ból są do siebie podobne... Jeśli ktoś słyszał nasz nocny duet, to bez wątpienia ciarki przeszły mu po skórze, i jeśli jego szlak prowadził w naszym kierunku, to zmienił drogę... *** Wkraczam do jaskini, przerzuciwszy gitarę przez ramię. Pies wiernie kroczy za mną, chociaż usiłuję go odegnać. Wystarczyło, że zagłębiliśmy się w jaskinię na kilka kroków i słabe światło nocnego nieba przestało oświetlać nasz szlak. Ciemno, choć oko wykol. Ale ja, jak kot, świetnie widzę w ciemnościach. Za moimi plecami słabo świecą dwa rubinowe światełka - oczy psa. Jeszcze raz próbuję go przepędzić, ale nie udaje mi się - idzie krok w krok za mną. No i dobrze. Niech ma do siebie pretensje... Grunt pod nogami gwałtownie się obniża. Muszę stąpać bardzo ostrożnie, by nie pośliznąć się i nie zwalić w przepaść. Po jakiejś setce kroków stok staje się tak stromy, że już nie idę, ale dosłownie obsuwam się. Pies, nie mając możliwości pokonania stromizny, żałośnie skowyczy. Sam nie wiem czym powodowany wracam do niego, przywiązuję rzemieniem do pleców i znowu - w dół. Teraz schodzę po prostu jak alpinista, wisząc na rękach nad przepaścią, nogami szukam oparcia. Pies wisi spokojnie, nie szarpie się. Mądry piesek, tylko cholernie ciężki. Skąd w wychudzonym psie taki ciężar? Dotarłszy do nieco szerszego występu zatrzymuję się, by odetchnąć. Ręce, gdy przypalam papierosa, drżą. Na występie odpoczywam jakieś dwadzieścia minut, może pół godziny, potem znowu schodzę. Nadal jest strasznie stromo; staram się nie patrzeć w otchłań, bojąc się zawrotu głowy. Lewa ręka ześlizguje mi się. Przez długą minutę wiszę nad przepaścią, kiwam się, utrzymuję swój ciężar (i nie tylko swój) na jednej ręce. W końcu stopy znajdują oparcie. Przylgnąwszy do ściany oddycham głęboko, nadrabiam to, co straciłem wisząc. W głębi duszy przeklinam siebie najgorzej jak mogę za to, że wziąłem ze sobą psa. W końcu - dodatkowy ciężar. Ale nie zdobędę się teraz na odwiązanie rzemienia i zrzucenie zwierzaka w dół. Jakoś docieram do miejsca, gdzie przeklęte zbocze przechodzi w końcu w mniej stromy stok. Potem też nie jest lekko, ale przynajmniej nie muszę zgrywać się na alpinistę. Odwiązuję psa - tu z trudem, ale może poruszać się sam. Zgrana para, zgodnym krokiem, ruszamy dalej. Nie wiadomo skąd pojawia się czerwone światło. Na razie jeszcze zbytnio słabe, by oświetlić drogę, ale to już nie jest ten nieprzenikniony mrok, co przed chwilą. Im głębiej schodzimy, tym jest jaśniej. Teraz widzę, że światło bije z setek szczelin w skałach, a w tych szczelinach wrze coś podobnego do rozżarzonej lawy. Wzrok wychwytuje z mroku cień rzeki, płynącej pod sklepieniem jaskini. Drugi brzeg kryje się we mgle, a na tym bliższym widzę budowlę z bali. Za kilka minut będziemy przy domku, którego okna słabo migocą w wiecznym mroku tego miejsca. Do budynku pozostaje nie więcej niż sto kroków, kiedy zwala się na mnie niewytłumaczalna słabość. Nogi uginają się pode mną i upadam na nagie kamienie. Nie mogę poruszyć nawet palcem - całe ciało skuwa tajemnicza moc. Skądś z daleka dochodzi do mnie ujadanie psa. Czuję, jak wczepiony zębami w rękaw mojej dżinsowej koszuli usiłuje wlec mnie, ale nie wystarcza mu do tego sił. Od strony rzeki napływają fale mgły. Z niej nagle wyłaniają się dwie kościste ręce, przyciskające mnie do ziemi. Dokładnie przed moimi oczami mgła zmienia się w kobiece oblicze. Rysy twarzy aż do bólu przypominają mi moją Eurydykę, ale okalają ją rozwichrzone czarne loki, a oczy połyskują zielenią. Nie, to nie jest Dyka. Jak w niemym kinie, kobieta porusza wargami, ale nie słyszę żadnego dźwięku. Potem coś gorącego i wilgotnego dotyka mojej twarzy. Dociera do mnie, że to pies mnie liże. Mgła znika, dziwne kobiece oblicze rozpływa się jak sen. Mogę już się poruszać, ale słabość jeszcze nie zniknęła. Ostrożnie siadam. Pies siedzi obok i wpatruje się we mnie. Wyciągam rękę i głaszczę go po głowie. Zbliżam się do domku. Nozdrza wychwytują zapach smażonego mięsa. Teraz zaczynam odczuwać mocny głód. Przyspieszam. Pies, bez słów domyśliwszy się, co mi chodzi po głowie, biegnie przede mną. Przed drzwiami otrzepuję ubranie z grudek ziemi i, nakazawszy psu, by czekał na mnie, wchodzę do wnętrza. W środku domku - kilka stołów, a w przeciwległym rogu przesłonięty dymem mężczyzna smaży szaszłyki. Kiedy odwraca się, pierwszą rzeczą, jaka rzuca mi się w oczy, jest jego nos. Niezły mi nos. Największy egzemplarz, jaki widziałem kiedykolwiek w życiu. Po tym nosie sądząc, mężczyzna jest prawdziwym Cyrano. Smagły, bardzo przypomina Ormianina, a oczy jego aż promienieją dobrym humorem. - Nie odmówisz szaszłyczka, miły gościu? - Nie odmówiłbym, gospodarzu, ale nie mam czym zapłacić. - Zwij mnie Radamantem, takie imię dał mi ojciec. Umie rając, nie zostawił mi wiele: imię i tę knajpkę, najbardziej nie dochodowy lokal na świecie. Ci, co wędrują obok, nigdy nie wpadają tu, by coś przekąsić. Jesteś moim pierwszym klientem, tak więc jedz, ile dusza zapragnie, a rozliczenie... Widzę, że masz przy sobie gitarę. Kiedy się najesz, zagrasz coś dla ducha - i będziemy kwita. - Dzięki ci, Radamancie. W takim razie przygotuj, proszę, szaszłyczek dla mnie i jakiś kawałek mięsa dla psa, który czeka na mnie za drzwiami. Radamant kładzie na stole przede mną talerz z aromatycznymi kawałkami mięsa. Bez zwłoki przystępuję do konsumpcji. - Co do psa, to nie przejmuj się, nakarmię go. - Radamant znika za wewnętrznymi drzwiami. Po chwili pojawia się ponownie, niosąc wyraźnie nie pustą miskę. Wyszedłszy na zewnątrz nie zamyka drzwi, więc słyszę, jak mówi do psa: - Jedz, ogoniasty. Strasznie jesteś chudy... Nie miałeś lekkiego życia? Poczekaj no, poczekaj... Jakoś mi się wyda jesz znajomy... Ort? Zmieniłeś się, psia mordo. Co się z tobą stało? Nie mówisz? No dobrze, ale pamiętaj, że nigdy nie byłem ci wrogiem. Radamant wraca akurat w chwili, kiedy nasycony, odsuwam od siebie pusty talerz. Teraz gospodarz wydaje się być poważny, zamyślony. - No to jak, gościu drogi, zagrasz? Biorę do ręki gitarę. Zamyślam się: Co by tu zagrać? Potem palce zaczynają swój pląs po strunach. Śpiewam starą hiszpańską pieśń, rytm której zapala krew tak, jak czyni to stare, wyleżakowane hiszpańskie wino. Drugi refren Radamant śpiewa wraz ze mną. Gdzieś zniknęło jego zamyślenie. Kiedy pieśń się kończy, prosi: - Zagraj jeszcze coś, jeśli nie jesteś zmęczony. Więc gram tę melodię, którą kiedyś Pan wygrywał swoim satyrom. Twarz Radamanta jaśnieje, jakby usłyszał coś znanego i miłego sercu. - Dziękuję ci, człowieku - powiada. Wstaje i znowu znika za drzwiami w głębi lokalu. Pojawia się z metalową laseczką. - Szlak na drugim brzegu rzeki jest trudny - mówi. - Weź tę laskę. Nie będzie ci przeszkadzała. - Dziękuję ci, Radamancie. ZDJĘCIE: NA RZECE - ŁÓDKA Z PRZEWOŹNIKIEM. NA BRZEGU - CZŁOWIEK Z GITARĄ I PIES. RZEKA: Szeroki i wartki nurt Styksu, płynący pod wysokim sklepieniem pieczary, omywający niegościnne brzegi. PRZEWOŹNIK: Starzec w łachmanach, na oko - tak słaby, że z trudem można uwierzyć, iż jest w stanie pracować ciężkimi wiosłami. CZŁOWIEK: Wysoki, ciemnowłosy, na plecach - gitara. Twarz... Już wam opisywałem. PIES: Jasne futro, ogromniasty, nieznanej rasy. Pysk dobrodusznie wyszczerzony. P.S. Jeśli popatrzy się na zdjęcie pod innym kątem, można zobaczyć jeszcze coś: pies ma dwie głowy. Ta z lewej wcale nie wygląda dobrodusznie. *** Starzec przygląda się nam uważnie, jedną ręką drapiąc się po owłosionej piersi. Drugą dłoń wysunął do przodu. - Dziwny jakiś jesteś... Ani żywy, ani martwy. Nie rozumiem... Łódką przeprawiam tylko martwych. Naprawdę martwych, rozumiesz? Nie zamierzam łamać tej reguły. Usiłuję go zmienić w słup ognia, ale kontury przewoźnika tylko na mgnienie oka zacierają się, rozmywają, i oto znowu stoi przede mną, jak niezniszczalny mur. Teraz do rozmowy włącza się pies. Głośno szczeka. Starzec długo patrzy nań, mrużąc oczy. - Czy to ty, Ort? Przecież wiesz, że to wbrew regułom. Ale skoro jest z tobą... Ort - sądząc z tego, co słyszałem, tak wabi się pies - szczeka znowu. - No, skoro tak... Właźcie do łodzi. Starzec wiosłuje bez szczególnego zapału, nigdzie się nie śpiesząc. Niemal usypia mnie szum płynącej wody, wtórują mu prawie niesłyszalne westchnienia, dochodzące z drugiego brzegu. Wszystkie te dźwięki zlewają się w dziwną, usypiającą melodię, przepełnioną cichym bólem, nieziemskim smutkiem i spokojem. Ort zaczyna cicho skowyczeć, jakby wtórował unoszącej się w powietrzu pieśni. Kładę mu rękę na grzbiecie i czuję: wszystkie mięśnie psa są napięte. Ort jest gotów w każdej sekundzie runąć do ataku. Dziwne. Nie czuję żadnego zagrożenia. Przeciwnie, jestem bardzo spokojny. Łódka wbija się dziobem w brzeg, porośnięty dzikimi tulipanami. *** W każdej wolnej chwili pielęgniarka siedziała przy łóżku pacjenta i opowiadała mu o sobie. Wiedziała dobrze, że jej nie słyszy, ale, być może, po prostu chciała się wygadać. Albo przynajmniej spędzić kilka chwil u boku człowieka, który śpi już piąty rok. Ciekawa była, czy ma jakieś sny. A jeśli tak, to jakie? Kiedy pacjent znowu otworzył oczy, pielęgniarka nie pobiegła po lekarza, tylko pochyliła się nad mężczyzną, usiłując nawiązać z nim kontakt. Ale chory niemal natychmiast opuścił powieki. Pielęgniarka sama zaczęła wątpić: może jej się tylko zdawało? *** Schodzimy na brzeg, a starzec zaczyna szybko wiosłować z powrotem. Nie robię nawet kroku, gdy z Ortem zaczyna się dziać coś dziwnego. Pies pada na ziemię, jego ciałem miotają spazmy, z pyska wali zielonkawa piana. Nie wiem, jak mogę mu pomóc. Nagle ogarnia go płomień, przesłania przed moim wzrokiem szczelną kurtyną czarnego dymu. Kiedy wiatr rozwiewa dym - przede mną stoi smukły młodzieniec w lekkim, jasnym ubraniu. - Ort? Uśmiecha się: - Nie myślałeś, że jestem taki? Porozmawiamy? Ort pstryka palcami. Na brzegu wprost z powietrza materializuje się stolik i dwa szezlongi. - Siadaj. Napijesz się czegoś? Czy może jesteś głodny? Jestem ci winien obiad, pamiętasz? Siadam na szezlongu. Wyjmuję pomiętą paczkę papierosów, zapalam i mówię: - Coś zimnego do picia, poproszę. Znowu pstryka palcami i nagle w jego ręku pojawia się uperlona kroplami rosy puszka coca-coli. - Może być? - Dziękuję. Siedzimy na brzegu podziemnej rzeki. Obok naszych stóp kwitną dzikie tulipany- złotowłosy. Dziwne, kwiaty te kwitną nie widząc słonecznego światła. Blade kwiatostany prężą się do góry, bliżej do nieba, które jest tu kamiennym sklepieniem. Otwieram puszkę, przyjemnie chłodzącą moją dłoń, i łyknąwszy, pytam: - To znaczy, że masz na imię Ort? - Tak. I jestem psem. Ale ponieważ moi rodzice byli nie co niezwykli, to mogę zmieniać się w człowieka. Tylko tutaj, w królestwie umarłych. - A kim są twoi rodzice? - Nie będziemy wdawać się w długie opowieści. Lepiej pogadajmy o twoich sprawach. Świetnie wiem po co, właściwie - po kogo tu przybyłeś. Dlatego polazłem za tobą, chcąc ci pomóc. - Bez wynagrodzenia? Uśmiecha się: - Tego nie powiedziałem. Ty też możesz mi pomóc. - Jak? - Mam tu swoje sprawy. Dokładniej: jeden nie spłacony dług. Dopniesz swego - przy okazji pomożesz i mnie. A ja - tobie. - Jak mogę ci pomóc? - Na wszystko przyjdzie czas. Uwierz mi, nie możemy się obejść bez siebie. Ja pomogę tobie, ale tylko pod warunkiem... - Co to za warunek? - Czyń wszystko tak, jak ci powiem. Nie próbuj niczego robić sam, według swego widzimisię. Inaczej nigdy się stąd nie wydostaniesz. Jeśli nie wierzysz - na bogów! - możesz wszystko robić jak chcesz. Ale wtedy i pretensje miej do siebie. Jesteśmy umówieni? - Jesteśmy umówieni. - I ciskam pustą puszkę w nurt Styksu. Płynie wśród fal jak mały czerwony okręcik. *** Ort maszeruje pierwszy, ja idę za nim. Ścieżka, wijąca się po polu złotowłosów, wolno pnie się w górę. - Tam, na szczycie, odpoczniemy, a ja wyjaśnię ci, co należy dalej robić - mówi Ort. W milczeniu kiwam głową, kontynuujemy naszą drogę. Już dwie czy trzy godziny maszerujemy po tej ścieżce. Pejzaż się nie zmienia i ponura jego jednostajność zaczyna działać mi na nerwy. Na razie nie natknęliśmy się ani na jedną żywą duszę. Chociaż - co ja gadam? Jakie tu mogą być żywe dusze? No to inaczej: w ogóle nikogo nie spotkaliśmy. Tylko bez przerwy słyszę dźwięk przypominający szelest opadających jesiennych liści. Przypomina odgłos fal, uderzających o daleki brzeg. Ort wyjaśnia, że to głosy duchów. Na razie słyszę je tylko, ale nie widzę. Do szczytu wzgórza zostaje nam ze sto kroków, kiedy nad naszymi głowami przemyka ogromna ciemna postać, wymachująca tak ogromnymi skrzydłami, że spokojnie można by nakryć co najmniej trzy autobusy ustawione w szeregu. Otwieram usta, by zadać pytanie, ale Ort mnie wyprzedza. Odwraca się do mnie, przykłada palec do ust. Zrozumiałem. Milczę. Na szczycie wzgórza Ort siada po turecku, krzyżując nogi. Zrywa bladoróżowy kwiat złotowłosu i, zamknąwszy oczy, wdycha z przyjemnością jego aromat. Pamiętając o palcu przytkniętym do warg, ciągle jeszcze milczę. Pierwszy zakłóca ciszę on sam: - Chcesz przecież zapytać, kto to przeleciał nad nami? - Tak. Wyglądał bardzo przekonująco. - To Tanatos, czyli Niosący Śmierć. Nic ci z jego strony nie grozi... na razie. Ale nie należy na głos wymawiać jego imienia. - Ort ponownie rozkoszuje się aromatem złotowłosu, a potem mówi bardzo poważnie: - Teraz słuchaj uważnie. Wkrótce zaczną nam towarzyszyć bezcielesne duchy. Obserwując je, szukaj tej, po którą tu przyszedłeś. Kiedy ją zobaczysz - nie wołaj po imieniu, nie próbuj z nią rozmawiać. Zacznij grać na gitarze. Tę pieśń, którą grałeś przy wejściu do jaskini, kiedy do ciebie podszedłem. Bo to jest wasza pieśń? Twoja i jej? Zgadłem? Kiwam w milczeniu głową. - Świetnie. Potem odwróć się i idź z powrotem tą samą drogą, którą tu przyszliśmy. W żadnym wypadku nie oglądaj się - duch, którego szukasz, będzie za tobą podążał. Ja, nawiasem mówiąc, też. Droga powrotna to nie spacer w letni dzionek. Tak po prostu nie uda nam się opuścić tego miejsca. Po pierwsze, mogą ci przeszkodzić Erynie. Zobaczysz grupę nagich kobiet, będą ci zagradzały drogę, będą usiłowały zmusić cię do zejścia ze ścieżki. Idź prosto na nie, nie bój się. Gdy dojdziesz na odległość wyciągniętej ręki, Erynie ustąpią ci drogi, przepuszczą. Kiedy pójdą w... Słowem, kiedy zejdą ci z drogi, zatrzymaj się, a ja wyjaśnię ci, co robić dalej. Rozumiesz? Zapamiętaj: czyń wszystko dokładnie tak, jak ci mówię. - Nie wiem, dlaczego mam ci wierzyć. Ale wierzę. Będę robił wszystko, jak mówisz, Orcie. - No, to chodźmy. I przygotuj swoją gitarę. Z tym mam trochę kłopotu: do gry na gitarze obie ręce muszę mieć wolne. A co mam zrobić z laseczką od Radamanta? Zostawić jej tu nie chcę. W końcu wsadzam ją z boku za pasek, jak szpadę. Przeszkadza mi trochę w marszu, ale trzyma się. Da Bóg, nie zgubię. *** Ort miał całkowitą rację: niemal od razu otoczyły nas duchy. Jedne lekkie, jak malutkie obłoczki: przeźroczyste, nieważkie, płyną w powietrzu, nogami dotykając ziemi. Twarze mają przejrzyste, jak i ciała, nie jest więc łatwo przyjrzeć się ich rysom. Wpatruję się w każdego nowego ducha tak długo, dopóki nie uznam, że to nie Dyka. Wtedy przenoszę wzrok na kolejnego. Już jakiś czas idziemy wśród duchów, snujących się w swoim dziwnym tańcu - bez muzyki, bez rytmu. Każdy z nich pląsa swoją solową partię. Przepatrzyłem już w ten sposób niejedną setkę takich widmowych istot, ale swojej ukochanej wciąż tam nie znalazłem. Ort trzyma się obok, nie wydając ani jednego dźwięku. Boi się mi przeszkodzić? Ale oto, wydaje mi się... Nie, nie pomyliłem się: to naprawdę jest Dyka, tylko patrzy na mnie i nie poznaje. Jej twarz przypomina skamieniałą maskę, jak wszystkie tu twarze duchów. Przypomniawszy sobie o radzie Orta, zaczynam grać. Duchy na mgnienie oka zamierają w powietrzu, wsłuchując się w muzykę. Oblicze Dyki ożywia się. Szuka mnie oczami, ale jej spojrzenie ciągle ślizga się po mnie, przemyka po mojej twarzy i szuka nadal. Duchy niemal oszalały - krążą w powietrzu, wzbijają się w górę, pikują ku ziemi... Trudno sobie wyobrazić dziwniejszy widok: ich niemy taniec jest piękniejszy od wszystkiego, co widziałem do tej pory, i jednocześnie wieje od niego grozą. Istoty te nie podlegają ziemskiemu przyciąganiu. Wiją się w łańcuchach, ledwie dotykając stopami kielichów złotowłosów, jakby przeskakując z kwiatka na kwiatek. Ort szarpnie mnie za ramię. Ma rację: czas na nas. Nie przestając grać odwracam się i idę z powrotem. W tej samej chwili w oddali pojawiają się jakieś cienie. Zbliżają się. Zarysy ich ciał są wyraziste, nie rozmyte jak duchów - są to wyraźnie stwory materialne. Więcej powiem, to kobiety. Kiedy zbliżają się jeszcze bardziej, widzę, że są wszystkie podobne do siebie jak siostry. Szara, ziemista cera i ogniste loki. Mógłbym chyba przysiąc, że ich twarze są identyczne. Bardzo podobne do oblicza, które pojawiło się we mgle obok domu Radamanta. Tyle że tamta twarz była dobroduszna, a te - złe, wściekle wykrzywione. Drapieżne spojrzenia, krzywe uśmiechy nie zapowiadające niczego dobrego. Stąpają lekko jak koty, miękko, bez wysiłku. Pierwsza zatrzymuje się na ścieżce na wprost mnie. Mam do niej nie więcej niż dziesięć kroków. Erynia jedną ręką poprawia ogniste loki i zamiera, prężąc piękną pierś. Ja, ciągle grając naszą melodię, idę na nią. Jeszcze krok i zderzymy się. Robię ten krok, ale Erynii już nie ma. Schodzi mi z drogi tak szybko, że nawet nie widzę tego ruchu, tylko jego cień. Wszystkie one powtarzają ten sam ruch - bez dźwięku, z jednakowym uśmiechem na twarzach. Moja koszula jest mokra od potu, ręce drżą, ale gram i idę do przodu. Gram i idę. W końcu wszystkie Erynie znikają. Ort wyprzedza mnie i kroczy pierwszy. Po stu krokach odwraca się i pokazuje ręką, że mogę się zatrzymać. - Ale nie oglądaj się! - woła. - Ta, której szukałeś, idzie za tobą. Teraz możesz przestać grać. Poznała kim jesteś i pójdzie za tobą. Kiedy wyjdziesz z jaskini, odzyska ciało, ale pamiętaj - nie wolno ci się odwrócić i choćby zerknąć na nią, póki jesteś tu. Możesz napatrzeć się dopiero wtedy, gdy będziecie przeprawiali się przez rzekę. To jedyny wyjątek. Rozumiesz? - Czy ona naprawdę tu jest, Orcie? Stoi za moimi plecami? - Tak, tak. Tylko powiadam ci - nie oglądaj się. Jest tu. Uśmiecha się. Moim zdaniem, do ciebie. Teraz odpocznij, a ja opowiem ci, co nas czeka w przyszłości. Zapalam papierosa: płomień zapałki odbija się w oczach Orta. - Na brzegu czeka para. Mój brat Cerber i Hekate Trójgłowa - mówi Ort. - Cerber to moja sprawa. Po to ci pomagałem, by miał kto odwrócić uwagę Hekate, póki ja nie rozliczę się z bratem. Jestem mu coś winien, a dziś chcę oddać to z nawiązką. Jak poradzisz sobie z Hekate - nie wiem i nie mogę ci służyć żadną radą. Po prostu musisz sobie poradzić. Szczególnie, że widzę: masz o co walczyć. Zapamiętaj: ktokolwiek będzie na nas czekał na brzegu wraz z Cerberem, to będzie to Hekate, a raczej jedno z jej ciał. Jeśli nadciągną wszystkie trzy ciała, będzie niedobrze. Jeśli jedno albo dwa - niewiele lepiej, ale szansę na powodzenie będziesz miał. Na mnie nie zwracaj uwagi; jeśli pokonasz Hekate - skacz do łodzi. Co prawda, tym razem Charon na pewno nie zechce cię przeprawić, ale, jak sądzę, coś wymyślisz. Ciskam niedopałek na ziemię i rozgniatam go butem, patrząc przy tym Ortowi w oczy. Są wilgotne jak u psa. - To co, idziemy? - pyta. - Wiesz, co - podobasz mi się. Naprawdę. Może spotkamy się przy jakiejś okazji i zaśpiewa my razem? Jak wtedy, za pierwszym razem, pamiętasz? Nie odmówisz? - Nie odmówię. Orcie? - Tak? - Cokolwiek się wydarzy - dziękuję ci. - Idziemy. Czas na nas. Rzeczywiście - czas. ZDJĘCIE: DWAJ LUDZIE I DWA PSY STOJĄ NAPRZECIW SIEBIE - CZŁOWIEK PRZED CZŁOWIEKIEM, PIES PRZED PSEM. LUDZIE: Jednakowego wzrostu i bardzo podobni do siebie. Obaj uważnie przypatrują się przeciwnikowi. Ten z lewej ma na plecach gitarę. PSY: Pierwszy - o trzech głowach, wszystkie pyski wyszczerzone, a dokoła szyi kłębią się węże. Drugi nieco ustępuje pierwszemu wielkością, ale obie jego głowy wyglądają równie groźnie, jak głowy rywala. P.S. Jeśli popatrzy się na zdjęcie pod innym kątem, można zobaczyć za plecami mężczyzny z gitarą trudno rozróżnialną sylwetkę kobiety. *** Ja i Ort patrzymy na dwie oczekujące nas w oddali postacie - człowieka i psa. Twarzy człowieka z tej odległości nie widzę, ale jestem gotów przysiąc, że pies jest trój głowy, i że coś wije się dokoła jego szyi. - Cóż, czas - powiada Ort. - Nie martw się o mnie. Pokonaj Hekate i biegiem do łodzi. Nie oglądaj się: ona pójdzie za tobą, obiecuję ci to. Nagle zaczyna się zmieniać. Opada na czworaki, jeszcze chwila i widzę dobrze sobie znanego psa. Liże mi rękę i pędzi na spotkanie swego losu. Żegnaj, towarzyszu. Żegnaj, Orcie. Idę za nim. Oczekujący mnie człowiek to ja sam. Przez pewien czas nie mogę w to uwierzyć. Potem myślę: a co mnie to?! W nosie mam, jak on wygląda. Nie aż tak bardzo kocham własną twarz, by bać się ją uszkodzić. Jeśli Hekate liczyła właśnie na to, to się pomyliła. Drugi ja, trzyma już w ręku miecz. Tak. To gorzej. Ale zaczynam czuć, że wrze we mnie jakaś nowa siła. Jestem gotów. Cóż, zaczynamy nasze gry. Kładę gitarę na ziemi. Wyjmuję zza pasa laskę Radamanta. Oto, kiedy się przyda. Ruch ręki - i już trzymam w dłoni miecz, taki sam jak miecz mojego przeciwnika. Zakreślam dokoła siebie krąg i kielichy wszystkich tulipanów zakwitają płomieniem. Ognie drżą i tańczą. Rzucają cienie dziwacznych kształtów. Zamach mieczem - przeciwnik paruje moje uderzenie. Tańczymy w śmiertelnym pląsie w milczeniu, uważnie patrząc sobie w oczy. W ciszy słychać tylko brzęk zderzających się kling i ciężki oddech. Mój i... mój. Nie mam czasu zerknąć, jak idzie Ortowi. Mój przeciwnik jest zbyt potężny, bym mógł sobie pozwolić na chwilę nieuwagi. Słyszę, że zbliża się jeszcze ktoś. Odgłos kroków jest coraz wyraźniejszy. Rywal na ułamek sekundy odsłania się i wykorzystuję to. Miecz łatwo wchodzi w jego pierś, zakrwawione ostrze wychodzi spomiędzy łopatek. Odpycham rywala nogą. Ciało, uwalniając klingę, wolno osiada na ziemi. Nie tracąc czasu na darmo odwracam się w kierunku zbliżających się kroków. Miecz wypada z moich rąk. To kobieta. Hekate, Poważne, szlachetne rysy twarzy - to jej drugie ciało. W milczeniu przygląda się pierwszemu, leżącemu u moich stóp. Potem przenosi spojrzenie na mnie. Nie mogę walczyć z kobietą. Szczególnie tak piękną jak ta. Biorę do ręki gitarę i zaczynam grać. W odpowiedzi na moją melodię nad rzeką porusza się mgła. Powstają w niej nagle kolorowe, niemal żywe obrazy. Hekate patrzy w tamtą stronę. We mgle - marmurowe nabrzeże wąskiej rzeczki. Tam, pod sklepieniem wspaniałego kasztana, siedzą dwie osoby - chłopiec i dziewczyna. Chłopiec jest wysoki, ciemnowłosy, jego twarz... Już wam mówiłem: nie patrzcie na tę twarz. Dziewczyna ma jasne włosy, jej szare oczy płoną miłością i radością. Echo jej dźwięcznego śmiechu przeplata się z akordami gitary i ulatuje pod sklepienie jaskini. Melodia brzmi smutniej, a we mgle nad rzeką - już inny obraz. Znajome nabrzeże, ale teraz panuje na nim jesień. Ten sam chłopiec, owinięty czarnym płaszczem, samotnie kroczy po nabrzeżu. Mży wstrętny jesienny deszcz. Krople deszczu na jego twarzy mieszają się ze łzami i krwią, płynącą z rany na twarzy. Wiatr zrywa mokre liście kasztana, ciska je do rzeki. Rzeka wolno unosi liście. Jedna, niemal niewidoczna łza spływa po obliczu Hekate. Kobieta na chwilę odwraca się. Kiedy znowu patrzy na mnie, jej twarz jest już inną twarzą. To jest ta, którą zobaczyłem we mgle obok domku Radamanta. Melodia urywa się. Mgła. Znowu tylko mgła. Wraz z obrazami we mgle ginie również Hekate. Zostaję sam. Nie ma ciała u moich stóp, tylko o dwadzieścia kroków ode mnie walczą Ort i jego brat. Dwie głowy Cerbera zwisają bezsilnie, ale węże bezlitośnie kąsają Orta w bok. Robię krok w ich kierunku, ale Ort warczy. A ja słyszę w tym warczeniu słowa: „Do łodzi!” Uciekam, a Ort z bratem walą się na ziemię, wczepiwszy się w siebie zębami. Żegnaj, Orcie. Żegnaj, nieoczekiwanie znaleziony przyjacielu. *** Pielęgniarka odłożyła strzykawkę z resztką odżywki i usiadła obok pacjenta. Wilgotną gąbką delikatnie oczyściła krwawiącą stronę jego twarzy. Ujęła jego dłoń w swoją i zaczęła cicho śpiewać. Kołysankę, tak kochaną przez jej brata. Nie wiedziała, nie potrafiła wyjaśnić, dla kogo śpiewa. Może dla siebie. A może dla mężczyzny, który nie słyszy jej, a i pewnie nigdy nie usłyszy. Śpiewać kołysankę dla kogoś, kto śpi piąty rok?.. *** Charon wymachuje rękami i usiłuje odepchnąć od brzegu swoją cholerną łódkę, nie biorąc - rzecz jasna - mnie na jej pokład. Wskakuję do niej, nie zwracając uwagi na protesty starucha. Ten usiłuje wypchnąć mnie z łodzi. Chwytam go w objęcia, podnoszę i rzucam w fale Styksu. Mam nadzieję, że umie pływać. Szkoda by było staruszka. Ale nie jestem członkiem towarzystwa do spraw ratowania tonących i dlatego szybko siadam do wioseł, plecami do odległego brzegu. Teraz widzę swoją Dykę. Siedzi w łodzi i uśmiecha się do mnie. Zarysy jej ciała stały się wyraźniejsze, bardziej już przypomina żywego człowieka. Wydaje się, że minęła jedna chwila, a już jesteśmy na drugim brzegu. Wiosłuję, patrząc na ukochaną, póki dno łodzi nie zgrzytnęło na piachu. Teraz powinienem się odwrócić. Gdybyście wiedzieli, jakie to trudne. Niemal niemożliwe. Mimo wszystko odwracam się i przechodzę obok domku, w którym mieszka Radamant. Śpieszę się, by możliwie szybko wydostać się z przeklętej jaskini. Nie wiadomo dlaczego wspinaczka jest łatwiejsza niż zejście tutaj. Może dlatego, że widzę występy, których się mogę uchwycić? A może dlatego, że coraz bliższy jest zwycięski koniec mojej wyprawy. Jedna myśl nie daje mi spokoju: co z Dyką? Nie została aby na dole? Czy wspinaczka nie sprawia jej trudności dlatego, że jest duchem, czy może jest zupełnie odwrotnie? W końcu zbocze pokonane. Jeszcze kilkaset kroków - i już widzę przenikające do jaskini dzienne światło. Odruchowo odwracam się, żeby popatrzeć, jak się ma Eurydyka. Stoi obok mnie. Niemal jak żywa. Niemal... Jej ciało nagle rozpływa się jak mgła. Jeszcze usiłuję schwytać ją w swoje objęcia, ale moje ręce obejmują pustkę. Jej już nie ma... Tylko słaby ognik oddala się ode mnie. Rzucam się za tym ognikiem, ale dosłownie dwa kroki dalej uderzam w ogromne zwierciadło, przegradzające mi drogę do jaskini. Chcę, by znikło - ale nic się nie dzieje, tylko na powierzchni zwierciadła pojawia się niemal niewidoczna rysa. Z całej siły uderzam w swoje odbicie. Opadające odłamki kaleczą mi ręce, ale to nic, to nie boli. Boli to, że za lustrem jest mur. Kamienna ściana pokryta pleśnią. Krwawiącymi rękami walę w zimne i nieczułe kamienie. Jeszcze raz usiłuję zmienić coś. Zamykam oczy. Kiedy je otworzę, mur zniknie. Nie, nic się nie zmienia. Jestem bezsilny. Nie w mojej mocy zmienić cokolwiek, droga z powrotem jest przede mną zamknięta... Walę głową w przeklęty mur. Łzy płyną mi po policzkach, ale nie zauważam tego. Nie czuję niczego prócz dzikiego bólu tam, gdzie, jak powiadają, powinno znajdować się ludzkie serce. Dyko, moja Dyko... Czyżbym cię znowu stracił?! Z niebytu wyrywa mnie cicha pieśń. Dociera do mnie niemal niesłyszalny kobiecy głos, ale nie potrafię rozróżnić słów. Dźwięk dochodzi z miejsca, gdzie do pieczary przenika dzienne światło. Odruchowo idę w tamtym kierunku, jakby przyciągany czarującym głosem. Słyszę głos coraz lepiej i lepiej. Przy wyjściu z jaskini, tam, gdzie słoneczne światło walczy z mrokiem podziemia, stoi dziewczyna. Jej twarz jest tą twarzą, którą widziałem we mgle. Przypomina twarz Dyki, ale jednocześnie - jest to i oblicze Erynii, i płaczącej Hekate. Cicho śpiewając, stąpa ku światłu. Znikąd pojawiają się drzwi. Dziewczyna zatrzymuje się w progu i z niewypowiedzianym pytaniem w oczach spogląda na mnie. Odwracam się - za moimi plecami niegościnnie czerni się wejście do jaskini. Gdzieniegdzie połyskują odłamki zwierciadła. Zwierciadła rozbitego jak i moje nadzieje na powrót, na naprawienie tego, co się naprawić nie da. Robię krok do przodu - w kierunku prostokąta drzwi. Z drugiej strony dochodzi do mnie świeży wiosenny wiaterek, lekko tarmosząc białą sukienkę stojącej w drzwiach dziewczyny. Idę do drzwi... *** Kiedy otworzył oczy, była obok niego. Teraz błądził spojrzeniem po sali, szukając czegoś, czy po prostu usiłując zrozumieć, gdzie się znajduje. Wzięła go za rękę, chcąc zwrócić uwagę na siebie. Oczy mężczyzny skierowały się na nią, a wargi rozchyliły - i dziewczyna usłyszała słaby głos: - Dyka... - Janie... Ale mężczyzna powtórzył: - Dyka. *** Otwierają się drzwi do sali i wchodzisz ty. Pochylasz się, całujesz. Pasma twoich włosów delikatnie muskają moją twarz. - Oto książka, o którą prosiłeś. Wrócę za chwilę. Patrzę na twą znikającą za drzwiami postać, przysłuchuję się dźwiękowi oddalających się kroków. Potem otwieram książkę, na okładce której widnieje tytuł „Fenomen «Kwitnącej Kobry»„. Na pierwszej stronie zdjęcie podstępnej rośliny. Patrzę na nią i moje serce wypełnia masa różnych uczuć, ale ból dominuje nad wszystkimi. Wertuję książkę. Na samym jej końcu znajduje się lista ofiar „Kwitnącej Kobry”. I ich fotografie. Ze stronic książki uśmiecha się do mnie Dyka. A obok... Nie, to nie jest pielęgniarka, chociaż pomyślałem tak w pierwszej chwili. Twarz mężczyzny, bardzo podobna do jej twarzy. Pod zdjęciem - nazwisko, daty urodzin i śmierci. Dwa wydarzenia, między które włożono życie... Odkładam książkę. „Kwitnąca Kobra” odebrała ci brata. A ty odebrałaś jej mnie... Słyszę kroki. To wracasz właśnie ty. *** Kiedy zostaję sam, do sali zagląda pies. Zwykle układa się w kącie i obserwuje mnie wilgotnymi oczyma. Nazywam go Ort. Wydaje mi się, że to imię mu się podoba. Szybko dochodzę do zdrowia. Lekarze obiecują, że jutro wyjdę na spacer na podwórko. A przez cały czas obok mnie znajduje się ona. Wiem, że to nie jest moja Dyka. Dyki nie ma już od dawna. Ale ona jest obok. Tak pięknie się uśmiecha, a jej dłonie są takie ciepłe. Powiedziałbym nawet, że to są kochające dłonie. Powiedziałbym tak, gdybym się nie bał. Jej twarz, to twarz dziewczyny, która wyprowadziła mnie z jaskini. Twarz Erynii. Ale cholernie dobrej Erynii. Piękna moja, przecież jestem pacjentem. Jestem starszy od ciebie o prawie dziesięć lat. A może o całe stulecia...