3714

Szczegóły
Tytuł 3714
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

3714 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 3714 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

3714 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

William Wharton Niedobre miejsce Prze�o�y� Pawe� Kruk DOM WYDAWNICZY REBIS POZNA� 2001 Tytu� orygina�u A Hard Place Copyright � 2001 by William Wharton All rights reserved Copyright � for the Polish edition by REBIS Publishing House Ltd.: Pozna� 2001 Redaktor Ma�gorzata Chwa�ek Opracowanie graficzne serii i projekt ok�adki Lucyna Talejko- Kwiatkowska Fotografia na ok�adce Piotr Chojnacki Wydanie I (dodruk) ISBN 83- 7301- 061- 0 (opr. brosz.) ISBN 83- 7301- 110- 2 (opr. tw.) Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o. ul. �migrodzka 41/49, 60- 171 Pozna� tel. 867- 47- 08, 867- 81- 40; fax 867- 37- 74 e- mail: [email protected] www.rebis.com.pl Fotosk�ad: Z.P. Akapit, Pozna�, ul. Czernichowska 50B, tel. 87- 93- 888 Druk i oprawa: Drukarnia Wydawnicza im. W. L. Anczyca - dawniej Nowa Drukarnia Wydawnicza S.A. Krak�w. Zam. 596/01 Wi�kszo�� z nas w alchemii swojego �ycia dochodzi do takiego miejsca, w kt�rym pojawia si� mo�liwo�� przetopienia �elaza oczekiwa� na srebro decyzji. Niewielu si� to udaje. Ta ksi��ka nie zosta�aby wydana, gdyby nie po�wi�cenie: Williama du Aime, mojego syna i osobistego redaktora. Doce- niam jego nieustaj�ce i uporczywe wysi�ki. William Wharton 2 sierpnia 1998 Chcia�bym r�wnie� wyrazi� wdzi�czno�� i uznanie Rosalie Siegel, mojej przyjaci�ce i agentce, kt�ra pracuje ze mn� od ponad dwudziestu lat. A tak�e ca�ej mojej rodzinie, w szczeg�lno�ci za� �onie - za to, �e wybrali si� ze mn� w t� d�ug� podr�. W.W. 1961 ROK, KT�RY ODWR�CONY DO G�RY NOGAMI WYGL�DA TAK SAMO I chyba nikt tego nie zauwa�y� Rozdzia� 1 Clyde Wreszcie znajduj� miejsce do parkowania. Pochylam si� nad kierownic� i patrz� na w�sk�, n�dzn� ulic�. Nic specjalnego. Bior� z siedzenia otwart� kopert� i po raz kolejny pr�buj� odczyta� adres. Na pocz�tku jest dw�jka, ale kolejna cyfra mo�e by� jedynk�, si�demk� albo czw�rk�. Im d�u�ej si� zastanawiam, tym bardziej chybiony wydaje mi si� ca�y ten pomys�: zamiana naszego domu na mieszka- nie, kt�rego nigdy wcze�niej nie widzieli�my. Biencourt m�- wi�, �e mieszkanie jest na parterze i ma ogr�dek. Dom z nu- merem 24 znajduje si� po drugiej stronie ulicy i wygl�da na jaki� sklep. Dalej jest 23, a obok ciemnozielona drewniana furtka w kamiennym murku. Nie ma na niej �adnego numeru ani dzwonka. Pukam kilkakrotnie, ale nic si� nie dzieje. Naci- skam klamk� i otwieram furtk� bez problemu. Za murem ci�gnie si� w�ski ogr�dek z kawa�kiem lichego trawnika po�rodku, kilkoma krzewami i drzewami rosn�cymi wzd�u� tylnej �ciany. Po lewej stronie widz� drzwi z napisem CONCIERGE. Na drzwiach nie ma dzwonka, a ich szklan� cz�� przes�aniaj� delikatne bia�e zas�onki. Pukam. Z oficjalnej koperty z piecz�ci� uniwersytetu wyjmuj� list i klucze; klucze chowam do kieszeni. W�skim betonowym chodnikiem nadbiega czarno- bia�y piesek i obw�chuje moje nogi. Pukam jeszcze raz i pr�buj� u�o�y� w g�owie kilka sen- sownych s��w. Wci�� nie potrafi� skleci� po francusku zrozu- mia�ego dla innych zdania. Wreszcie kto� rozsuwa nieznacz- nie zas�onki, rozlega si� szcz�k przekr�canego zamka i drzwi otwieraj� si� do po�owy. Pies wchodzi do �rodka. 9 Z wn�trza wychyla si� drobna, przygarbiona kobieta i m�wi co� do mnie. Pokazuj� jej list. Spogl�da na kopert�, mru��c oczy, cofa si� do �rodka i z ciemnego, okr�g�ego sto�u bierze okula- ry. Porusza ustami, a ja zastanawiam si�, co on napisa�. Ko- bieta zerka na mnie dwukrotnie, u�miecha si� i zdejmuje oku- lary. Odpowiadam u�miechem. Pokazuje na klucz w drzwiach i wzrusza ramionami, unosz�c r�ce. Wyjmuj� z kieszeni trzy klucze zawieszone na k�ku. Dozorczyni zaczyna m�wi� szyb- ciej, na co ja znowu si� u�miecham. Wreszcie zamyka drzwi na klucz i mija mnie, id� wi�c za ni�. Rozgl�dam si� po podw�rku. Kilka rachitycznych drzew zie- leni si� w zau�kach, jakie tworz� brudne �ciany z ceg�y. W tyle stoi dwupi�trowy ��ty budynek, kt�rego okna zakrywaj� ci�- kie drewniane �aluzje. Kobieta zatrzymuje si� przy drzwiach i pokazuje na staromodn� k��dk�. Wpasowuj� do niej naj- mniejszy klucz i przekr�cam go. Gdy k��dka otwiera si� z trza- skiem, wysuwam j� z zardzewia�ego skobla i wk�adam naj- wi�kszy klucz do dziurki o bardzo osobliwym kszta�cie. Prze- kr�cam go i pcham drzwi, ale nic si� nie dzieje. Przekr�cam go w drug� stron� i napieram jeszcze raz; nic. Zrezygnowany cofam si�. Dozorczyni przekr�ca klucz dwukrotnie w lewo i popycha drzwi. W �rodku jest ciemno i unosi si� zapach dusz- nego powietrza i dywan�w. Kobieta podchodzi do frontowej �ciany i rozsuwa ogromne zas�ony, otwiera �rodkowe okno i podnosi drewnian� �aluzj� tak wysoko, jak mo�e. Smugi �wiat�a przecinaj� ob�oczki ku- rzu z zas�on. Okna, wysokie na jakie� dwadzie�cia st�p, za- czynaj� si� mniej wi�cej trzy stopy nad ziemi� i si�gaj� a� do sufitu. Dozorczyni przemierza pok�j, otwiera jakie� drzwi i m�wi co� do mnie, pokazuj�c na prawo. Jest tam umywalka i wpuszczona wanna z szarego marmuru, niedu�a i prawie kwadratowa. Po lewej stronie znajduje si� ma�a kuchnia. Ko- bieta wraca do drzwi wej�ciowych, nie przestaj�c m�wi�. Daj� jej pi�� frank�w. U�miecha si� i wsuwa pieni�dze do kieszeni fartucha. Jakby sobie co� przypomnia�a, znowu wchodzi do kuchni. Pokazuje na dwie czarne skrzynki. Domy�lam si�, �e chodzi o gaz i elektryczno��. Naciskam prze��cznik �wiat�a, ale nic si� nie dzieje. W jaki spos�b, do cholery, uda mi si� 10 w��czy� co� takiego! Wreszcie moja przewodniczka wychodzi, a ja zamykam za ni� drzwi. Pok�j jest du�y, na �cianach wisi mn�stwo obraz�w. Od kiep- skich surrealistycznych kompozycji przedstawiaj�cych dryfu- j�ce kieliszki koktajlowe do pseudoabstrakcji poprzecinanych krzywymi w kszta�cie litery S. Wszystkie oprawione s� w ci�- kie ramy i pokrywaj� wysokie �ciany niemal po sufit. Po lewej stronie od wej�cia znajduje si� balkon, na kt�ry wiod� strome schody z por�cz�. Teraz widz�, �e ca�e mieszkanie sk�ada si� z tego pokoju, kuchni i balkonu. Pod�oga na g�rze jest wystarczaj�co solidna, by utrzyma� ustawione po�rodku ogromne ��ko przykryte narzut� z bia- �ego at�asu. Stoi tam te� co�, co przypomina toaletk�. Jest jeszcze mn�stwo miejsca na drugie ��ko. W drugim ko�cu pokoju wida� ma�e drzwi z kluczem w zamku. Okazuje si�, �e prowadz� na w�ski, wy�o�ony glazur� chodnik. Za nim znaj- duje si� kolejne ma�e podw�rko. Wracam na ogl�dziny mojego nowego kr�lestwa. Dywany zosta�y zwini�te. Pod oknami stoi du�e, czarne drewniane biurko. Naprzeciwko niego, mi�dzy dwiema szafkami, stoi du�a sofa. Dooko�a rozstawiono kilka krzese� z nadmiernie wypchanymi sk�rzanymi siedzeniami. Schodz� po stromych schodkach, prawie jak po drabinie. Pod balkonem stoi ci�ki, ciemny st� z jadalni i krzes�a. W kuchni widz� tylko ma��, przeno�n� trzypalnikow� kuchenk� gazow�, lod�wk� i ma�y zlew; okazuje si�, �e jest tylko zimna woda. Nad zlewem i kuchenk� wisz� p�ki. Kuchnia mo�e mie� oko�o dwudziestu st�p d�ugo�ci i nie wi�cej ni� pi�� szeroko�ci. Mo�na oprze� si� o tyln� �cian� i dotkn�� zlewu. Wychodz� i szukam jeszcze jakich� drzwi. Wreszcie znajduj� niedu�e wej�cie na tej samej �cianie co kuchnia, w k�cie pod balkonem - prowadzi do sta- romodnej toalety. U g�ry wisi du�y zbiornik, jest te� zardze- wia�y �a�cuch. Podnosz� desk� i widz�, �e w muszli jest tylko br�zowawa woda. Poci�gam za �a�cuch i spuszczam wod�; s�y- cha� gulgotanie, a potem kapanie wody wype�niaj�cej ponow- nie zbiornik. Przynajmniej dzia�a. Zastanawiam si�, co powie Nina. Nasz w�asny dom, na ubo- czu, ale przynajmniej wygodny. Wracam do g��wnego pokoju 11 i podnosz� �aluzje w pozosta�ych oknach. Niez�e �wiat�o. M�- g�bym umie�ci� sztalugi i farby pod �cian� przy oknie. Roz- gl�dam si� jeszcze raz; teraz mieszkanie wygl�da inaczej. Wychodz� i zamykam drzwi na klucz. Dozorczyni patrzy przez zas�onki, gdy mijam jej drzwi. Siedz�c ju� z powrotem w naszym wozie campingowym, wyjmuj� map� i pr�buj� okre�li� drog� powrotn� do hotelu. Jednokierunkowe ulice wcale mi tego nie u�atwiaj�. Znajduj� Raspail i przesuwam palcem a� do rue Fleurus. Wszystko b�dzie dobrze, je�li tylko si� nie pomyl� przy skrzy�owaniu ulic Raspail i Montparnasse. Uruchamiam silnik i szukam miejsca, w kt�rym m�g�bym zawr�ci�. Nasz camper jest por�czny, poniewa� mo�na w nim spa� i w og�le mieszka�, ale trudno si� nim porusza� po tak du�ym mie�cie jak Pary�. Mam wra�enie, �e nie obowi�zuje tu pierw- sze�stwo przejazdu. Wciskam si� powoli, wrzucam tr�jk� i tak doje�d�am do Montparnasse'u i du�ego skrzy�owania. Czerwone �wiat�o. Mi�dzy drzewami wida� Raspail. Na lewo, po przeciwnej stronie ulicy widz� Dome, a jeszcze bli�ej ka- wiarni� Coupole. Zmienia si� �wiat�o i przeje�d�am. Nigdzie nie widzia�em tak du�ych skrzy�owa� jak w Pary�u; wydaje si�, �e w jed- nym miejscu zbiega si� dziesi�� albo i wi�cej ulic. Raspail po drugiej stronie jest przedzielona szpalerem drzew. Jad�, li- cz�c kolejne przecznice, a� wreszcie znajduj� Fleurus. Hotel jest taki sobie, ale mamy du�y pok�j na parterze. Personel m�wi troch� po angielsku i nawet podgrzewaj� bu- telk� dla niemowlaka. Nie mog� znale�� miejsca do parkowa- nia, wi�c skr�cam w przecznic�. Wybrali�my ten hotel mi�dzy innymi dlatego, �e znajomi, kt�rzy mieszkali w nim wcze�niej, wspominali, �e w pobli�u jest park, w kt�rym mog� bawi� si� dzieci. Pewnie Nina jest tam teraz. Znajduj� wreszcie miejsce do parkowania na nast�pnej uli- cy. Wci�� nie wiem, kiedy parkuj� w dozwolonym miejscu, a kiedy nie. Zamykam samoch�d i sprawdzam brezent, kt�- rym przykryte s� du�e walizki na dachu - nasi przyjaciele stracili wszystko w zesz�ym roku; byli na urlopie naukowym i musieli wr�ci� do domu. W ko�cu ubijam tyto� w fajce 12 i ruszam w kierunku parku. Nina nie lubi, kiedy pal� przy niemowlaku; dlatego kurz� teraz. Nie pali�em od chwili na- szego wyjazdu z domu. Li�cie na drzewach w�a�nie zaczynaj� ��kn��. Tu i �wdzie wida� tylko jedn� ��t� ga��� na tle ciemnej zieleni; gdzie in- dziej zbr�zowia�y same kraw�dzie li�ci. Po�rodku szerokiej alejki przede mn� tryska kolumna wody. Park rozci�ga si� a� do szarej budowli zadaszonej kopu��, kt�ra przypomina wa- szyngto�ski Kapitol. Na lewo wida� czerwone pola kort�w te- nisowych otoczonych sznurkow� siatk�. Obserwuj� graj�cych: wszyscy ubrani na bia�o. Dochodz� do szerokich schod�w prowadz�cych w d�, do ogrodu, kt�ry otacza staw z fontann� po�rodku. Nigdzie nie widz� Niny. Wok� stawu biegaj� dzieci i popychaj� patykami �agl�wki, ale nie dostrzegam w�r�d nich Marka. Jest tu wi�- cej m�odych ludzi, ni� widuje si� zwykle w parku. Schodz� po stopniach i id� szerok� ��t� �cie�k� biegn�c� dooko�a fontan- ny. Niekt�re dziewcz�ta s� naprawd� wspania�e, nawet z tymi dziwnymi fryzurami i makija�em. Co jaki� czas kt�ra� spo- gl�da na mnie. Lekki, ch�odny wiatr niesie wodn� mgie�k� z fontanny. Sprawdzam jeszcze raz. Nie ma tam Niny. Mo�e trzeba by�o przebra� niemowlaka i zabra�a go z powrotem do hotelu. Gdy jestem ju� na szczycie schod�w, odwracam si� ponownie. Po lewej stronie wznosi si� budynek z zegarem, kt�ry wygl�da na renesansowy. Jest ju� po wp� do czwartej; wracam do ho- telu. Poczekam tam na ni�, je�li jeszcze jej nie b�dzie. I tak chcia�em sko�czy� lektur� interesuj�cej ksi��ki. W poprzek �cie�ki przelatuj� br�zowe li�cie. Dzieciaki bie- gaj�, tocz�c przed sob� k�ka. Przypomina to scenki sprzed �wier� wieku. Znowu zapalam fajk�. Przede mn� spaceruje m�oda para. Ona g�aszcze go po plecach, on pochyla si� i ca�u- je j� w ucho. �miej� si�, a potem ona unosi twarz do poca�un- ku, rozchylaj�c usta. Ca�uj� si�, nie przestaj�c i��. Mijam ich, wychodz� przez bram� i przechodz� na drug� stron� ulicy. Postanawiam kupi� paczk� papieros�w; na ��tej markizie sklepu przede mn� widz� napis TABAC. Na chodniku wysta- wiono kilka stolik�w i krzese�. Wchodz� do �rodka. Za szkla- 13 nym oknem po lewej stronie, przy metalowym kontuarze sie- dzi kobieta. Przed ni� le�� paczki papieros�w. Wskazuj� jed- n�, a ona popycha paczk� przez p�ksi�yc wyci�ty w szkla- nym przepierzeniu. Daj� jej pi�� frank�w. Reszta zsuwa si� w l�ni�cy krater pod szk�em. Gdy wracam do hotelu, nasze klucze wci�� wisz� na haczy- ku. Otwieram drzwi; nie ma nikogo. Siadam przy oknie, na krze�le z kwiecistym obiciem, i wyjmuj� ksi��k� z walizki. Jest to powie�� Colette o Pary�u. Rozdzia� 2 Alice Podchodzi do mnie pani zbieraj�ca op�aty za krzes�a, wi�c wyjmuj� z torebki czterdzie�ci centym�w. Zatrzymuje si� przy mnie i pokazuje na bloczek z papierowymi biletami. To musi by� parszywe zaj�cie, ona jednak zawsze uprzejmie prosi o pieni�dze. Chodzi od krzes�a do krzes�a wok� basenu; cza- sem ludzie po prostu wstaj� i odchodz�, jakby jej nie widzieli. Dzisiaj zaj�am jedno z krzese�ek �redniej ceny, z por�cza- mi. Kobieta daje mi bilet, a ja wk�adam go do wiaderka Aaro- na. Ma�y lubi bawi� si� w konduktora i dziurkowa� bilety. W tej chwili Aaron stoi po przeciwnej stronie basenu i cze- ka na swoj� ��dk�. Wynaj�cie ich kosztuje franka za godzin�, ale to �wietna zabawa. Wyjmuj� z torebki ksi��k� z Alliance Francaise; niebieska ok�adka prawie odpad�a. Zaj�cia na mo- im nowym kursie zaczynaj� si� o �smej trzydzie�ci i trwaj� do dziesi�tej trzydzie�ci, a Ben powiedzia�, �e zajmie si� Aaro- nem rankami, kiedy b�d� na kursie. To pora dnia, kiedy �wia- t�o jest najlepsze; ale tylko o tej porze by�y jeszcze wolne miej- sca. Aaron biegnie zdyszany w moj� stron�. - Mamusiu, mamusiu, mamusiu! - Tak, s�ucham. O co chodzi, tylko nie krzycz, prosz�. - Mamusiu, znalaz�em ch�opczyka, kt�ry m�wi po amery- ka�sku. Biegnie z powrotem. Zamykam ksi��k� i obserwuj�, jak obiega �basin", chwyta za r�k� jakiego� ma�ego ch�opca w zie- lonej bluzie, z pi�k� baseballow� w r�ku. Ch�opiec pr�buje dotrzyma� kroku Aaronowi, a kiedy staj� przede mn�, cofa si� nieco i k�adzie kciuk do ust. 15 - Cze��, jak masz na imi�? - Mark. Wyrywa d�o� z u�cisku Aarona; wygl�da na jakie� cztery lata, chyba jest troch� m�odszy od Aarona. - Czy jest z tob� mama? Rozgl�dam si�, by sprawdzi�, czy kto� nam si� przygl�da. Ch�opczyk patrzy do ty�u, a potem w kierunku w�zka z kucy- kiem; widz� m�od� kobiet� z niemowl�ciem w spacer�wce, kt�- ra patrzy niespokojnie. Zbieram torebk�, plastikow� torb� z zabawkami, wiaderko z pi�k� podaj� Aaronowi. Potem bior� go za r�k� i ruszam w tamt� stron�. Kobieta dostrzega nas, gdy jeste�my jakie� dziesi�� krok�w od niej. Jest szczup�a i �adna, w�osy w odcieniu ciemniejszym od kasztanowego ma zaczesane do ty�u. Zblad�a, jakby si� przestraszy�a, ale u�miecha si� do mnie. Jej synek podbiega i wtula si� w jej sp�dnic�. - Cze��, mam nadziej�, �e nie martwi�a� si� o Marka - za- gajam rozmow�. - To m�j synek go porwa�. Aaron ma tak nie- wiele okazji pobawi� si� z kim�, kto m�wi po angielsku, �e po prostu przyt�acza wszystkich. Ponownie si� u�miecha i zerka przez rami�. Niemowl� bawi si� gumow� zabawk� na p�eczce w�zka. - Och, nic nie szkodzi. Mark jest taki dziki, poniewa� jeste- �my w Pary�u dopiero drugi dzie�. Podchodzi do mnie i przysuwa puste krzes�o. Ma du�e d�o- nie jak na tak� szczup�� dziewczyn�. - Usi�d�, prosz�. Pochyla si� i podnosi z ziemi zabawk�. Siadamy obie. Ch�op- cy wr�cili biegiem nad �basin" i teraz Aaron wychyla si�, by wyci�gn�� ��dk�. � Nie boisz si�, �e wpadn�? Przez ca�e popo�udnie strasznie si� niepokoi�am i pr�bowa�am trzyma� Marka z daleka od wody. � Och, nie, tam nie jest g��boko, a poza tym przez te siedem miesi�cy nie widzia�am, �eby ktokolwiek wpad� do wody. Fran- cuzi nie pozwoliliby, �eby sta�o si� co� takiego. U�miecha si�: zm�czony u�miech okolony cienkimi ustami. Ma �adne z�by. 16 - Tutaj wszystkie dzieci s� tak wystrojone. Jak matkom udaje si� utrzyma� je w czysto�ci? Mark wygl�da jak sierota. Patrzy prosto na mnie. W jej �agodnym spojrzeniu wida� lekkie zmartwienie. - Wiem, jak si� czujesz. Prze�ywa�am podobne m�ki na po- cz�tku naszego pobytu tutaj. Ben �mia� si� ze mnie, ale ja czu�am si� zupe�nie nie na miejscu, nawet wtedy, gdy rano odprowadza�am Aarona do szko�y. - Wci�� nie wiem, jak to robi� Francuzki, ale ju� przesta- �am z nimi rywalizowa�. Trzeba po prostu pogodzi� si� z my- �l�, �e istniej� pewne r�nice kulturowe, i �y� z tym. K�ad� na w�zku ma�ego gumowego s�onia, kt�rego niemow- l� zrzuci�o na ziemi�. - Czy to ch�opczyk? - Tak, jeszcze jeden. Ociera mokr� br�dk� niemowlaka �limakiem zawi�zanym wok� jego szyi. - Ile ma? - Wczoraj sko�czy� osiem miesi�cy. - Ojej, du�y jak na sw�j wiek. Wyci�gam palec, a niemowl� chwyta go i pr�buje w�o�y� sobie do ust. - Dzielna jeste�, skoro zdecydowa�a� si� na podr� z takim male�stwem. My�la�am, �e ja robi� nie wiadomo co, przy- je�d�aj�c tutaj z Aaronem, kiedy mia� zaledwie trzy lata. Czy tw�j m�� jest w wojsku? - Och, nie, m�j m�� jest malarzem. Jeste�my tutaj na rocz- nym stypendium z Uniwersytetu Marylandu. Uczy tam. - Naprawd�? M�j m�� te� jest malarzem. W Filadelfii mie- li�my galeri�. Jak nazywa si� tw�j m��, mo�e znam jego prace? - Och, Clyde przede wszystkim uczy. Do tej pory mia� tylko jedn� wystaw�, w uniwersyteckiej galerii. Czuj�, �e jest za�enowana. - Dlatego przyjechali�my tutaj. Chce si� skupi� na malar- stwie, nazywa si� Clyde Dudley. A ja jestem Nina. - Ja jestem Alice, a m�j m�� to Ben Stein. - Ben Stein, naprawd�? - Odchyla si� do ty�u z wyrazem 17 przyjemnego zdziwienia na twarzy. - To mog�o si� zdarzy� tyl- ko w Pary�u. Poczekaj, a� powiem Clyde'owi. W zesz�ym roku redagowa� dla University Press broszur� po�wi�con� wsp�- czesnym malarzom i by� w niej tw�j m��. Pr�bowa� nawet nam�wi� cz�onk�w rady, �eby kupili jeden z jego obraz�w do sta�ej ekspozycji, ale nie chcieli. S�dzi�am, �e Ben Stein jest o wiele starszy, �e to kto� taki jak Picasso. Wiesz, o co mi chodzi. - Jej twarz pokrywa si� rumie�cem. - Wiem. Pewien m�czyzna, kt�ry kupi� obraz Bena, my- �la�, �e on nie �yje; chyba by� rozczarowany. A Ben ma dopiero czterdzie�ci siedem lat, ale maluje od trzydziestu. W wieku dziewi�tnastu lat mia� swoj� pierwsz� wystaw�. Jestem jego drug� �on�. Pobrali�my si� pi�� lat temu. Znowu wygl�da na za�enowan�. Ludzie zwykle tak reaguj�. - Ben ma dwie starsze c�rki, dwana�cie i czterna�cie lat - ko�cz� wyja�nienia. - Do naszego powrotu mieszkaj� z jego matk�. Nie ma powodu, �ebym opowiada�a jej wszystko o nas. Szu- kam wzrokiem Aarona: razem z Markiem, po drugiej stronie basenu, popycha ��dk�. Mark wyrywa mu patyk i Aaron bie- gnie dooko�a basenu w moj� stron�. Ko�czy� si� czas wypo�y- czenia ��dki. - Chyba ch�opcy maj� ju� do��. Widzia�a� ten plac zabaw tam? Kosztuje pi��dziesi�t centym�w i dzieci mog� bawi� si� na hu�tawkach, zje�d�alniach i wszystkim, co tam jest. Przybiega Aaron, �eby poskar�y� si� w sprawie patyka. - Aaronie, id� po ��dk�. Idziemy na plac zabaw. Malec natychmiast zapomina o swoim problemie i biegnie z powrotem, by wyci�gn�� ��dk�, kt�ra podskakuje na wodzie przy brzegu basenu. Mark podaje mu patyk. Zanosz� �agl�w- k� do m�czyzny przy w�zku i wracaj� biegiem. - Gdzie idziemy, mamusiu? Przyszed� tatu�? Nina wyjmuje chusteczk� z kieszeni �akietu i ociera pot z czo�a synka. � Chcesz, �ebym ci pomog�a z w�zkiem, Nino? � Dam sobie rad�, Alice. Przyzwyczai�am si�, a poza tym nie jest ci�ki. - Nachyla w�zek, by zakr�ci�, i ruszamy. Po chwili spogl�da przez rami�. - Um�wi�am si� z m�em, �e 18 spotkamy si� przy fontannie albo w hotelu. Tu go chyba nie ma, wi�c pewnie p�jdzie do hotelu i tam zaczeka. I tak nie wr�ci przed sz�st�. Poszed� obejrze� mieszkanie. - Naprawd�...? Mieszkanie? My z Benem szukamy ju� od lipca. Je�li znajdujemy mieszkanie, na kt�re nas sta�, to oka- zuje si�, �e jest gdzie� na obskurnych peryferiach albo jest za ma�e i niewygodne. Nie ma szans na znalezienie czego� sen- sownego. Jak wam si� uda�o? M�wisz po francusku? - Och, nie. Uczy�am si� francuskiego przez cztery semestry, ale wci�� nie rozumiem ani s�owa. Wszyscy m�wi� tak szyb- ko. Pomaga� nam cz�owiek, kt�ry pracuje na romanistyce na uczelni i m�wi po angielsku. Zamienili�my nasz dom na jego mieszkanie. Jeszcze go nie widzieli�my. Mam nadziej�, �e b�- dzie w porz�dku. Uczy tutaj na Sorbonie, a teraz jest na Uni- wersytecie Marylandu na stypendium Fullbrighta. - Pewnie mieszkacie w �adnym miejscu. W jakiej arrondi- sement znajduje si� to mieszkanie? - Clyde sprawdza� na mapie i m�wi, �e to niedaleko st�d, w bok od boulevard Raspail. Wymawia Raspail z angielska. - Naprawd� macie szcz�cie. Sz�sta dzielnica jest najlep- sza. Ile pokoi? Gdy patrzy na mnie, mi�dzy jej brwiami pojawia si� g��bo- ka linia. - W tym k�opot. W�a�ciciel jest kawalerem, dlatego jest to tylko jeden du�y pok�j z kuchni� i wann�. Jest tam oddzielne pomieszczenie do spania, ale nie wiemy, jak ono wygl�da. Mam nadziej�, �e jest w porz�dku. Nie potrafi�abym miesz- ka� d�ugo w hotelu. Obraca w�zek i pomagam jej wci�gn�� go po schodach. Od- poczywamy chwil� na szczycie schod�w. Ch�opcy biegn� do przodu - Aaron zna drog� na plac zabaw. - Macie szcz�cie. Nie wyobra�acie sobie, jak trudno zna- le�� jakie� lokum, je�li si� nie ma du�o pieni�dzy. To jedna z najpi�kniejszych p�r dnia. Niebo r�owieje, pod- czas gdy powietrze zdaje si� b��kitnie�. Takie z�udzenie optycz- ne. Idziemy �cie�k� mi�dzy drzewami. Mijamy teatrzyk, w kt�- rym odbywaj� si� przedstawienia kukie�kowe: dochodzimy do 19 karuzeli. Daj� franka m�czy�nie i ch�opcy wdrapuj� si� na skacz�ce konie. Nina zd��y�a ju� znale�� dwa krzes�a i opusz- cza hamulec w�zka. - Zap�ac� za krzes�a i b�dziemy kwita. - U�miecha si� i otwiera torebk�. - P�aci�a� przy fontannie? Odpowiada u�miechem i skinieniem g�owy. - W takim razie nie musisz p�aci� drugi raz. Bilety s� wa�- ne przez ca�y dzie�. K�ad� zabawki pod moim siedzeniem i wieszam torebk� na por�czy. Twarz Niny rozja�nia u�miech. - Zabawna sytuacja. Tam wcze�niej. - Pokazuje r�k� w kie- runku fontanny i pochyla si�, by poprawi� kurtk� niemowla- ka, kt�ra zrolowa�a mu si� na plecach. - Tamta malutka sta- ruszka przysz�a z biletami. Domy�li�am si�, �e chodzi jej o op�a- t� za krzes�o, i by�am na tyle przytomna, �eby zapyta�: Combien? Wtedy ona mrukn�a co�, co zabrzmia�o jak: �trzy- dzie�ci frank�w". Za pok�j w hotelu p�acimy tylko czterdzie�ci frank�w i nie wiedzia�am, co zrobi�. - U�miecha si� i opowiada dalej, ale teraz m�wi z zamkni�tymi oczyma: - Otworzy�am torebk�, chocia� wiedzia�am, �e nie mam tyle pieni�dzy. Wysy- pa�am drobne na r�k�, �eby jej pokaza�, �e nie mam wi�cej. Nie wiedzia�am, co zrobi�. - Dopiero teraz znowu patrzy na mnie. Brwi ma �ci�gni�te, a oczy weso�e. - I wtedy ta mi�a starowin- ka wskaza�a dwie ma�e, br�zowe monety. Da�am je jej, a ona wr�czy�a mi bilet. Naprawd�, nigdy nie zrozumiem, o co chodzi z tymi pieni�dzmi. - Nagle zrywa si� z miejsca i rzuca przez rami�: - Popilnuj chwilk� niemowlaka, dobrze? Podchodzi do por�czy ogrodzenia. Aaron wisi na linie i kr�- ci si� wok� w�asnej osi, a Mark siedzi na ziemi pod dr��kiem z linami do wci�gania si� i p�acze. Na widok mamy wstaje i biegnie do niej. Nina wraca po chwili. - Nic si� nie sta�o. Po prostu kr�ci� si� za szybko i si� prze- straszy�. O czym to m�wi�y�my? Ach, tak, o pieni�dzach. Przesuwamy krzes�a dalej od drzewa. Mi�o jest siedzie� w cieple popo�udniowego s�o�ca. Zaczynam opowiada� jej na- sz� histori� z francuskimi pieni�dzmi. 20 - Wiesz, kiedy nie mogli�my znale�� nic do wynaj�cia, Ben uzna�, �e mo�e kupno ma�ego mieszkania by�oby dobr� inwe- stycj�. Zaznaczyli�my w �Le Figaro" kilka og�osze�, kt�re wyda- �y nam si� interesuj�ce, i zacz�am dzwoni�. Ju� sama rozmo- wa przez telefon we Francji jest trudna, nawet je�li doskonale rozumiesz francuski, ale gdy zacz�li podawa� mi szczeg�y dotycz�ce cen, to ju� by�a zupe�na kl�ska. Czasem podawali je w starych frankach i wtedy brzmia�o to jak �quatrevingtquin- ze mille", a czasem w nowych; wtedy s�ysza�am �neuf mille" albo �neuf cent mille". Kaza�am im czeka� i zapisywa�am so- bie wszystko na kartce, pr�buj�c to rozgry��. Zawsze okazy- wa�o si� za du�o, ale nigdy nie mia�am pewno�ci i pyta�am Bena, gdy wraca� do domu. To by�o naprawd� zabawne. Wci�� szukamy mieszkania, a ja ci�gle ucz� si� francuskiego, �ebym w ko�cu mog�a po�apa� si� w tym wszystkim. - Naprawd� my�lisz, �e kupicie mieszkanie? To brzmi fan- tastycznie. Kupujecie ca�y budynek czy jak? Popycha w�zek w prz�d i w ty�, by zabawi� niemowl�. Ch�opcy znowu hu�taj� si� na linach. - Ale� nie. Wi�kszo�� mieszka� w Pary�u to mieszkania sp�dzielcze, co� w rodzaju d�ugoterminowej dzier�awy. Ku- pujesz mieszkanie i �o�ysz na utrzymanie ca�ego budynku. Strasznie skomplikowane, ale chyba dzia�a. Mam tylko na- dziej�, �e co� znajdziemy. - Czy warto kupowa� mieszkanie, je�li nie zamierzacie tu- taj zosta�? A mo�e chcecie zosta�? - Ben m�wi, �e zostaniemy tutaj, dop�ki nie uznamy, �e czas wraca�. Nasz pobyt w Pary�u jest czym� w rodzaju op�nionego miodowego miesi�ca. Ben sprzeda� swoj� galeri� w Filadelfii, wi�c mamy do�� pieni�dzy, je�li nie b�dziemy szale�. Gdyby�my kupili mieszkanie, latem mog�yby przyje�d�a� dziewczynki. Nie wiem, dlaczego a� tyle jej o nas opowiadam. - Ben czuje, �e co� si� sko�czy�o w jego malowaniu. Twier- dzi, �e w domu zaczyna� si� powtarza�. A teraz nie wiadomo. Wydaje mi si�, �e zmierza dok�d�, ale nie wie jeszcze dok�d. Na razie g��wnie kopiuje w Luwrze i zajmuje si� rytownic- twem. Wci�� powtarza, �e musi si� nauczy� w pe�ni wykorzy- stywa� farb�. 21 - Ojej, Clyde na pewno ch�tnie by z nim porozmawia�. Mo�e spotkamy si�, jak tylko zainstalujemy si� w naszym miesz- kaniu. - �wietnie. - Nie chc� m�wi� wi�cej. Ben przewa�nie trzy- ma si� z daleka od artyst�w. M�wi, �e za bardzo balansuj� na kraw�dzi �ycia. - A gdzie teraz mieszkacie, Nino? - W ma�ym hotelu niedaleko st�d. - Rozgl�da si� na boki i pokazuje w g�r� rue Fleurus. - Kilka przecznic dalej. - Jak si� nazywa ten hotel? - Hotel Little czy jako� tak. Potrafi� znale�� drog�, ale zu- pe�nie nie mam g�owy do zapami�tywania nazw. W�a�ciwie powinnam ju� wraca�, bo Clyde zacznie si� niepokoi�. - Za�o�� si�, �e to jest Hotel Litre. No, to jeste�my w�a�ci- wie s�siadami. Nasza pension znajduje si� niedaleko, tam gdzie rue Fleurus przecina rue d'Assas. Ja te� musz� ju� i��. P�jdziemy razem? - By�oby mi mi�o. Wo�amy ch�opc�w, kt�rzy bawi� si� w berka, biegaj�c wok� nas. Wreszcie udaje nam si� ich z�apa� i otrzepa� z piasku. Chc� jeszcze poje�dzi� na carrousel, ale Nina martwi si�, �e si� sp�ni�. Aaron wyja�nia Markowi, jak �apie si� k�ka za pomoc� ma�ego baton. S�o�ce zesz�o bardzo nisko; jest ju� po sz�stej. Za p� godzi- ny stra�nicy z Ogrodu zaczn� wygania� wszystkich. Latem park by� otwarty do �smej. Codziennie zamykaj� go troch� wcze�niej. Idziemy jedn� z bocznych �cie�ek. - Nie wybiegajcie za daleko do przodu, zaczekajcie na nas! - wo�a Nina przyt�umionym g�osem. Nale�y do tego rodzaju ludzi, kt�rzy nie potrafi� tak na- prawd� krzycze�. My�l�, �e nie potrafi te� �piewa�. - Aaron, we� Marka za r�k� i poczekajcie przy bramie. Wiem, �e mo�na mu ju� ufa� na ulicy. Jest bardzo dumny z tego, �e potrafi zachowa� ostro�no��. Doganiamy ch�opc�w przy bramie. P�nym popo�udniem ruch tutaj jest bardzo du�y. Rue Guyneme prowadzi prosto do rue Bonaparte, zat�o- czonej ulicy biegn�cej w stron� rzeki. Bior� Marka za r�k�. Wreszcie przez chwil� nic nie jedzie, wi�c przebiegamy na dru- g� stron�. Twarz Niny wyra�a niepok�j. 22 - Tutejsi kierowcy w og�le nie zwracaj� uwagi na pieszych. Przechyla w�zek do ty�u przed kraw�nikiem. - Ben m�wi, �e nigdy mu nie przeszkadza�o, i� nazywa si� go pieszym, ale przez te ostrze�enia tutaj, przy przej�ciach, �Attendez, pietons", czuje si� w jaki� spos�b upokorzony. - Mieszkacie w pokoju z du�ymi oknami na parterze? - Tak. - Nasi przyjaciele te� w nim mieszkali. Mieli dw�jk� dzieci, siedem i jedena�cie lat. Chyba zawsze daj� ten pok�j rodzi- nom z dzie�mi. - S� mili. Staraj� si� pom�c. Wczoraj wieczorem dziewczy- na podgrza�a nawet butelk� dla niemowlaka. Wchodzimy do hotelu. Nina ustawia w�zek w holu i wyci�- ga dziecko. - Ciekawe, czy Clyde ju� jest. Nie widzia�am nigdzie nasze- go samochodu. Podchodzi do recepcji. Kr�py, ciemnow�osy m�czyzna spo- gl�da znad gazety. - Nie ma klucza, wi�c pewnie ju� wr�ci�. - Odwraca si� do mnie. - Prosz�, Alice, wejd� na chwil�. Chc�, �eby� pozna�a Clyde'a. - Dobrze. Ale tylko na chwil�. Idziemy d�ugim, w�skim, nie o�wietlonym korytarzem, a� wreszcie otwiera drzwi po prawej stronie. Ch�opcy wbiegaj� za ni�, ja wchodz� na ko�cu. Pok�j jest du�y, z czterema w�- skimi ��kami ustawionymi pod �cian�. Komoda i toaletka stoj� po drugiej stronie. Z krzes�a przy oknie podnosi si� lek- ko �ysiej�cy m�ody m�czyzna o jasnych w�osach. Przechodzi nad otwartymi walizkami le��cymi na pod�odze i podchodzi do nas. Jest wy�szy od Bena, ale nie wysoki; ma na sobie bia�� ko- szul� z odpi�tym ko�nierzykiem i poluzowanym krawatem. Zatrzymuje si� przy toaletce, wytrzepuje do popielniczki po- pi� z fajki i chowaj� do kieszeni. Przypomina typowego ame- ryka�skiego m�odzie�ca oko�o trzydziestki. Podchodzi z wy: ci�gni�tymi ramionami i bierze niemowl� od Niny. Podnosi je nad g�ow� i hu�ta w prz�d i w ty�, po czym siada na skraju ��ka z dzieckiem na kolanach. Nie wiem, dlaczego mam wra- 23 �eni�, �e robi to wszystko na pokaz, cho� niby zachowuje si� naturalnie. - Clyde, chcia�abym, �eby� pozna� Alice. Alice, to jest Clyde. Podchodz� i podaj� mu r�k�. Zapominam, jak dziwny musi si� wydawa� Amerykaninowi taki gest. On jednak szybko si� orientuje i mocno �ciska mi d�o�. U�miecha si� nad g�ow� nie- mowl�cia. - Mi�o ci� pozna�. Jeste� pierwsz� osob� z Ameryki, jak� poznali�my w Pary�u. - Clyde, nie zgadniesz, kim jest jej m��. - Twarz Niny wy- gl�da bardzo �adnie w s�abym �wietle. Odwraca si� i patrzy na mnie. - To jest Alice Stein, a jej m�� to Ben Stein. - Naprawd�, Ben Stein? - K�adzie ch�opczyka obok siebie na ��ku. - S�ysza�em, �e jest w Pary�u; mia�em zamiar go odszuka�. Clyde wstaje i wyjmuje fajk� z kieszeni. Na chwil� wk�adaj� do ust, ssie i chowa z powrotem. Mam wra�enie, �e jest mi�kki, cho� nie gruby. Rozstawia szeroko stopy i wsuwa r�ce do kieszeni. - Bardzo bym chcia� obejrze� co�, co robi tw�j m��. Mogli- by�my si� kiedy� spotka�? - Na pewno, jak tylko si� wprowadzicie. Nina wzi�a dziecko z ��ka i zmienia mu pieluch�. W poko- ju rozchodzi si� dra�ni�cy zapach mokrych pieluch zamkni�- tych w plastikowym pojemniku. Odwraca g�ow�. - Clyde, jak tam mieszkanie? Podoba ci si�? - W ustach trzyma agrafki. - I co? On drapie si� po g�owie i u�miecha z zak�opotaniem. - Nie jest to w�a�ciwie to, co mieli�my w domu, ale my�l�, �e na razie wystarczy. Musisz je sama zobaczy�, Nino. Miesz- kanie wygl�da zupe�nie inaczej ni� wszystko, co ogl�da�a� do tej pory. Podchodzi do okna i uchyla zas�ony, by wyjrze� na ulic�. - Problem w tym, �e wy��czone s� gaz i pr�d - m�wi dalej, rozmasowuj�c plecy. Nie mam poj�cia, gdzie trzeba p�j��, �eby znowu je w��czyli; nie rozumiem, co m�wi dozorczyni. - Przy- siada na krze�le z r�koma na kolanach. - Znowu bol� ci� plecy, Clyde? - Nina przyciska nogi do ��ka, by uchroni� niemowl� przed stoczeniem si� na pod�og�. 24 Stoi z d�o�mi opartymi na biodrach. Jej g�os wyra�a wsp�- czucie, ale i nut� irytacji. - Tak, pewnie nadwer�y�em je wczoraj przy wyci�ganiu walizek z samochodu. Ale nie jest tak �le. - Pochyla si� do przodu na krze�le. - O Bo�e, a by�o ju� tak dobrze od pocz�t- ku lata, nawet przy d�wiganiu w czasie wyprowadzki. Podchodzi do niego i nie spuszczaj�c dziecka z oczu, przesu- wa d�o�mi w g�r� i w d� jego plec�w. - Boli ci� w tym samym miejscu? - Obraca si� troch� i przy- ciska d�o� mocno do jego krzy�a. - Tak, tutaj, nisko, z prawej strony, tak jak poprzednio. Czuj�, �e powinnam ju� i��; i tak dochodzi si�dma. Aaron i Mark weszli pod ��ko i zachowuj� si� coraz g�o�niej. - P�jdziemy ju�. Je�li chcesz, to pomog� ci poza�atwia� te rzeczy jutro. M�j francuski nie jest zbyt dobry, ale my�l�, �e b�d� mog�a ci pom�c. - Naprawd�, Alice? Czujemy si� tutaj jak dzieci w lesie, a poza tym Clyde'owi nigdy nie przychodzi�o �atwo za�atwia- nie podobnych spraw. - Jasne, ch�tnie pomog�. Kiedy mo�emy si� spotka�? - Kiedy tylko ci pasuje. - Niech pomy�l�. Ju� wiem. Przyjd� po mnie do Alliance Francaise o wp� do jedenastej, to zabierzemy Aarona z pen- sion. Potem b�d� mia�a czas a� do dwunastej trzydzie�ci. - To bardzo mi�o z twojej strony, Alice. - Clyde pochyla si� do przodu z �okciami opartymi na kolanach. - Czy mo�esz mi powiedzie�, jak dosta� si� do tego co�-tam-Francaise? - Alliance Francaise. Bardzo �atwo. Wiesz, gdzie jest boule- vard Raspail? Clyde odpowiada skinieniem g�owy. - W takim razie skr�casz w lewo i to jest po tej samej stro- nie ulicy, mniej wi�cej w po�owie drogi przed nast�pn� prze- cznic�. Na pewno znajdziesz. Spotkamy si� przed wej�ciem, przy kiosku z gazetami. Wykonuje ruchy d�oni�, jakby wodzi� palcem po mapie. - Powinienem znale��. B�d� o wp� do jedenastej, dobrze? - D�wiga si� z krzes�a. - Och, nie wstawaj. 25 Macha r�k�, by pokaza�, �e wszystko w porz�dku, i podcho- dzi na sztywnych nogach. Rzeczywi�cie wygl�da troch� blado. Podaje mi r�k�. - Jeszcze raz dzi�kuj�, Alice, i nie mog� si� doczeka� chwili kiedy poznam twojego m�a. - Ciesz� si�, �e ci� pozna�am, Alice - m�wi Nina. Dzi�ki tobie mia�am pierwszy wspania�y dzie� w Pary�u. Zanim si� pojawi�a�, tam w parku, czu�am si� do�� �a�o�nie. Jeszcze raz wszyscy �ciskamy sobie d�onie i zbieram moje rzeczy. Aaron wci�� chowa si� pod ��kiem. - Chod�, kochanie, musimy i��. � Ojej, mamusiu, chc� si� jeszcze pobawi�. � Jutro zobaczysz si� z Markiem. Tatu� czeka pewnie w pen- sjonacie. Wysuwa si� powoli spod ��ka. - Chod�, kochanie - powtarzam troch� zniecierpliwiona. - Ju� prawie si�dma, a chcia�am ci� jeszcze wyszorowa� przed kolacj�. - �api� go za r�k� i stawiam na nogi. - A zatem jesz- cze raz do widzenia. Do zobaczenia jutro. Wschodz� na szarzej�c� o zmierzchu ulic�. Przechodzimy szyb- ko na drug� stron�, a potem przez du�e drzwi do pensjonatu. Zapalam �wiat�o, przyciskaj�c minuterie, i zaczynamy wspinacz- k� przez cztery wysokie pi�tra do naszych pokoi. Aaron wchodzi� dzielnie, przesuwaj�c d�oni� po poplamionej tapecie marmurko- wej. Otwieram drzwi kluczem i przechodz� przez ma�y przedpo- k�j do g��wnego pokoju. Ben siedzi przy oknie i czyta ksi��k�. - Ben, przepraszam, �e tak p�no. Pozna�am w parku mi�� kobiet� i posz�am z ni� do jej hotelu. Zdejmuj� �akiet i rozpinam ubranie Aarona. Ben zagina r�g strony i zamyka ksi��k�. - Tak my�la�em. Nie martwi�em si�. W�a�nie zastanawia- �em si� nad jak�� wym�wk� dla pana Le Granda. Pan Le Grand jest zniewie�cia�ym osobnikiem, kt�ry pro- wadzi nasz pensjonat. Aaron wyskakuje ze swojej kurtki tak- szybko, �e wyci�ga r�kawy na lew� stron�. Ben zatrzymuje go. - Cze��, dobrze si� bawi�e�? - Tak, znalaz�em w parku prawdziwego ameryka�skiego ch�opca, ma ma tyle lat co ja i m�wi po ameryka�sku. - Aaron 26 wije si� i wyrywa, a� wreszcie siada na kolanach taty. - Ajego tato te� jest malarzem. Fajnie, co? Mo�e on jest moim bratem. Ben spogl�da na mnie. Podchodz� i ca�uj� go w czo�o. - Zgadza si�. Uczy na Uniwersytecie Marylandu. Ma bar- dzo mi�� �on�, �adna i m�oda. Maj� dw�ch ch�opc�w; m�odszy ma dopiero osiem miesi�cy. - Jaki on jest? - Ben zawsze wyczuwa unik z mojej strony. - Zaczekaj, a� Aaron p�jdzie spa�. Ben kiwa g�ow�. - Chod� tutaj, ma�pko. Czas zmy� z ciebie troch� brudu, zanim p�jdziemy na kolacj�. Nalewam wody do bidetu. - Ben, rozbierz go, a ja p�jd� po pi�am�, dobrze? Wychodz� do przedpokoju i otwieram kluczem drzwi do na- szej garderoby, po��czonej z pokoikiem, w kt�rym �pi Aaron. Okno wychodzi na szyb wentylacyjny, wi�c zwykle jest tam ciemno. Zapalam �wiat�o i wyjmuj� czyst� pi�am�, a brudn� rzucam na stos rzeczy przygotowanych do prania. Czas na kolejn� wizyt� w pralni samoobs�ugowej. Gdy wracam do du- �ego pokoju, od razu zauwa�am r�nic� w o�wietleniu: ten - z kolei jest bardzo widny, nawet wieczorem. Ma cztery okna balkonowe si�gaj�ce a� do sufitu. Aaron biegnie do mnie na golasa. Bior� go na r�ce i nios� do bidetu. Francuzi pewnie u�ywaj� go do innych cel�w, ale bidet to przede wszystkim doskona�a wanna dla dzieci. Aaron siedzi z nogami szeroko roz- stawionymi i przeprowadza badania; odci�ga napletek i �ci- ska. Kl�kam i szoruj� mu plecy myjk�. - Znalaz�e� dzisiaj co� ciekawego? Ben bierze gazet� z obramowania marmurowego kominka. Rano zaznaczyli�my numery, pod kt�re mia�am zadzwoni�. Opiera si� o gzyms i obraca si� w stron� okna. Dzi�ki odbiciu w lustrze widz� go od przodu i z ty�u. Jego du�a twarz o in- dia�skich rysach wygl�da�aby raczej ponuro, gdyby nie u�miech jego mi�kko zarysowanych ust i oczy pe�ne zrozumienia. - Kochanie, prosz�, zapal �wiat�o; zepsujesz sobie oczy. A po- za tym nie widz�, gdzie mam my�. Podchodzi do prze��cznika przy drzwiach i zapala g�rne �wiat�o. 27 - Jedyny ciekawy adres to ten przy Notre-Dame des Champs. Trzy pokoje, �azienka i kuchnia, i tylko na trzecim pi�trze, ale chc� sze��dziesi�t tysi�cy frank�w. - Ile metr�w kwadratowych? - Chyba siedemdziesi�t. - To du�o pieni�dzy, ponad dwana�cie tysi�cy dolc�w, ale mo�e warto to obejrze�, �eby�my mieli poj�cie, co mo�na ku- pi� za takie pieni�dze. -Um�wi�em si�, �e przyjd� obejrze� je jutro o trzeciej. Ko�cz� my� Aarona. Pocieram nadgarstkiem sw�dz�cy nos, po czym wyci�gam korek i wypuszczam wod�. Aaron wk�ada palce do otworu. Stawiam go i owijam w r�cznik, po czym przenosz� go na ��ko, gdzie zostawi�am pi�am�, i energicznie wycieram. Nauczy� si� szcz�ka� z�bami i lubi udawa�, �e jest mu zimno. Wk�adam mu g�r� pi�amy, zdejmuj� z jego n�g r�cznik i naci�gam spodnie. Aaron biegnie przez pok�j i wska- kuje na Bena. Tata obejmuje go ciasno ramionami, a on wy- swobadza si� stopniowo, wk�adaj�c mu, jak zwykle, dwa pal- ce do ust. Patrz� na zegarek: dwadzie�cia po si�dmej. Wycie- ram r�ce i masuj� twarz szorstkim r�cznikiem. W malutkiej �azience w rogu pokoju zaci�gam zas�onk� i w��czam �wiat�o nad umywalk�. Zaczesuj� w�osy do ty�u i ponownie �ci�gam je w kucyk, po czym gasz� �wiat�o i wracam do pokoju. Ben i Aaron le�� nieruchomo. Oczy maj� zamkni�te. Z komody mi�dzy oknami wyjmuj� szlafrok Aarona: jest ��ty w szare pasy z nie strzy�onego materia�u, a Aaron wygl�da w nim jak miniaturka zawodowego boksera. - Hej, idziemy; ju� prawie wp� do �smej. Ben bierze go na r�ce i rusza do drzwi. Schodzimy do jadalni pi�tro ni�ej. Sto�y s� ju� w po�owie zaj�te. U�miechamy si� do tych, kt�rzy patrz� na nas, i zaj- mujemy nasze miejsca. Ben siada na samym ko�cu ty�em do okna, a ja pod �cian�. Wyjmuj� serwetk� Aarona i mocuj� mu j� pod brod�. Ma�y ma specjalne podwy�szone krzes�o. Hors d'oevres czekaj� ju� na stole. Tym razem jest to jaki� pate z trz�s�c� si� zielon� galaretk� na wierzchu. Ben spogl�da na mnie i ochoczo zabiera si� do jedzenia. Aaron nie chce nawet tkn�� swojej porcji i wcale go za to nie winie. Ben si�ga po 28 talerz Aarona i pa�aszuje dalej. Nie mo�e znie��, gdy co� si� marnuje. Ja d�ubi� w swojej galarecie: jest odra�aj�ca. Przez pomalowan� na kolor blado��ty jadalni� ci�gn� si� dwa d�ugie sto�y, przy kt�rych mo�e zasi��� oko�o dwudziestu pi�ciu os�b. Zamiast �elaznego psa, jak u nas, na gzymsie stoi marmurowy lew. Sala by�aby ca�kiem przytulna, gdyby nie dwie neonowe lampy zawieszone wysoko na suficie, kt�re rzu- caj� na wszystko upiorne niebieskawe �wiat�o. Bez wzgl�du na to, ile os�b znajduje si� w jadalni, i tak zawsze wydaje si� pusta. Staje si� bardziej przytulna dopiero wtedy, gdy po ko- lacji ob�oki papierosowego dymu przes�oni� ogromne po�acie bia�ego sufitu, tylko �e wtedy �mierdzi. Monsieur Le Grand zaczyna kursowa� posuwistym krokiem do kuchni i z powrotem; odnosi brudne naczynia i przynosi nasze entree. Zwykle ubiera si� w jedwabne koszule, najcz�- �ciej ��tozielone, mocno rozpi�te, spod kt�rych wystaj� k�pki siwiej�cych w�os�w. - Alice, chcesz, �ebym to sko�czy�? Monsieur Le Grand nie zaczyna obs�ugiwa� �adnego z nas, dop�ki nie sko�czymy wszyscy troje. - Nie, Ben, dam rad�. Nalewam sobie troch� wina. Jest cierpkie i pomaga mi po- zby� si� uczucia kleisto�ci w ustach. Monsieur Le Grand podp�ywa do nas i stawia trzy talerze. Stek z frytkami; najlepsze danie z ca�ego tygodnia. Ben zabiera � si� do swojego, a ja kroj� na kawa�ki po�ow� steku Aarona. Ma- �y zaczyna je�� frytki, bior�c po jednej i maczaj�c w soli, kt�rej mu nasypa�am na talerz. Porcje s� ma�e, ale jedzenie smaczne. Ben nalewa sobie wina i jednym haustem opr�nia kieliszek do po�owy. Zjad� ju� po�ow� swojego steku, a ja wci�� �uj� pierw- szy k�s. Zagaduj� go, �eby zmusi� do wolniejszego jedzenia. - Jak tam praca dzisiaj, kochanie? - W porz�dku. Sko�czy�em trzeci kamie� i pracowali�my nad tuszami. Ci faceci naprawd� znaj� si� na swojej robocie. Czasem, gdy chodzi o dobieranie kolor�w, czuj� si� przy nich jak dzieciak. To prawdziwi fachowcy. Wsuwa do ust kolejny kawa�ek mi�sa odwr�conym widel- cem, kt�ry trzyma w lewej r�ce. W prawej wci�� trzyma n�. 29 Ben przej�� europejski styl jedzenia w po�piechu. Bardzo mi si� podoba efektywno�� takiego sposobu spo�ywania posi�ku - O co chodzi, Ben? Jeste� jaki� podkr�cony. Przez d�ug� chwil� patrzy mi prosto w oczy. - Cz�owiek ca�y dzie� siedzi na �awce, pr�buj�c dopasowa� kamienie, a potem obj�� je my�l� jednocze�nie. - Milknie i zaczyna �u�. - A potem kolor. - Nadziewa na widelec trzy frytki. - Chyba nie jestem stworzony do takiej dok�adnej pra- cy. Czasem mam ochot� rzuci� to wszystko i wzi�� si� do rze�- bienia czego� prawdziwego. My�la�em, �e kopiowanie to co� trudnego, ale te litograficzne bzdury doprowadzaj� mnie do sza�u. - Po�yka jedzenie i dopija wino. - Ma to te� i swoje dobre strony; zmusza mnie do my�lenia. Bo�e, ale by�em roz- puszczony. - Nalewa mi wina i nape�nia ponownie sw�j kieli- szek. - Piekielnie �a�uj�, �e nie po�wi�ci�em wi�cej czasu ta- kim sprawom, kiedy by�em m�ody. Czasem chcia�bym wszyst- ko pot�uc i sk�ada� od nowa. To, co dot�d robi�em, to zwyk�a chlapanina. A my�leli�my, �e jeste�my tacy wspaniali. Rozmawiaj�c, przez ca�y czas je i popija wino. Moja mama chybaby umar�a, gdyby go widzia�a. Wci�� si� dziwi�, �e mnie to nie przeszkadza. Jakbym patrzy�a na jedz�cego konia. - Powinna� zobaczy� twarze tych facet�w, gdy nieraz wy- chlapie mi si� troch� tej packi. S� mistrzami w swoim zawo- dzie, ale to tak, jakby zaprz�c rasowego konia do wozu z lo- dem. Wstyd. S� zadowoleni, kiedy wiem, o jaki kolor mi cho- dzi i mam go ju� do trzeciej pr�by. Aaron zaczyna si� wierci� i zsuwa si� pod st�. Pojawia si� monsieur Le Grand i zabiera talerze. - Qu'est- ce que je vous donn�, madame Stein?1 Wymawia moje nazwisko, wydaj�c d�wi�k przypominaj�cy szarpanie gumowej opaski. Aaron wystawia g�ow� nad kra- w�d� sto�u. - Gateau sec et une banane.2 Zawsze zamawia to samo. Monsieur Le Grand uk�ada w�- skie wargi w u�miech, przekrzywiaj�c g�ow�. Ben zam�wi� 1 Co pani poda�, pani Stein? 2 Suche ciastko i banana. 30 gruyere, a ja jab�ko. Gdy monsieur Le Grand stawia przed nami desery, Ben k�adzie troch� musztardy na brzegu swoje- go talerza, odkrawa kawa�ek ��tego sera, macza w musztar- dzie i wsuwa go do ust razem z kawa�kiem chleba. Aaron po- gryza cztery ciasteczka na przemian z bananem. Dziel� moje jab�ko na cztery cz�ci i usuwam z nich pestki. Francuskie jab�ka nie nale�� do najlepszych, przynajmniej nie te poda- wane w pensjonacie. - Ben, obieca�am tej m�odej parze, kt�r� dzisiaj pozna�am, �e pomog� im przy przeprowadzce. S�abo m�wi� po francu- sku, a maj� si� wprowadzi� do mieszkania przy Raspail. Maj� wy��czone gaz i �wiat�o i nie wiedz�, co trzeba zrobi�, �eby znowu im je w��czyli. Popilnujesz Aarona jutro rano po moich lekcjach? - Oczywi�cie. I tak chcia�em go zabra� do zoo. Mieszkanie? Od jak dawna s� tutaj? - To ich pierwszy dzie�. Mieszkanie nale�y do przyjaciela z jego szko�y, Francuza. Zamienili si� na domy, czy co� w tym rodzaju. Po�o�� spa� Aarona. Zostaniesz czy te� p�jdziesz na g�r�? - Przyjd� na g�r� za p� godziny, dobrze? Mo�esz si� zdrzem- n��, gdy Aaron za�nie. - Nalewa sobie jeszcze wina. Bior� Aarona na r�ce. Z ka�dym dniem staje si� coraz ci�- szy. Zabieram klucze. Powietrze w korytarzu wydaje si� czy- ste i ch�odne. Z kuchni u�miecha si� do mnie zm�czona mada- me Le Grand. Nie zamykam drzwi na zamek, tak by Ben m�g� wej��, gdy wr�ci. Pakuj� Aarona do ��ka w ma�ym pokoju, ca�uj� go na dobranoc, zdejmuj� buty i k�ad� si� w ciemno�ci na ��ku w du�ym pokoju. Ben siedzi na kraw�dzi ��ka; poca�owa� mnie przed chwil� i pog�adzi� moje czo�o; dziwne, �e tak ci�ko pracuj�cy m�- czyzna mo�e mie� takie delikatne i wra�liwe d�onie. - Masz ochot� na spacer, kochanie, czy wolisz ju� si� po�o�y�? Powieki opadaj� mi ci�ko; jest mi wygodnie i ciep�o. Przy- ci�gam do siebie jego g�ow�. Jeste�my ju� ma��e�stwem od ponad pi�ciu lat, a on za ka�dym razem reaguje ju� przy pierw- szym dotyku. 31 - Zaraz b�d� gotowa, Ben. Po prostu rozkoszuj� si� cisz� i spokojem. Ca�uje mnie pod uchem, wstaje i podchodzi do umywalki, parkiet skrzypi pod jego nogami. Wciera zimn� wod� w twarz i w�osy. Nigdy nie widzia�am, �eby u�ywa� grzebienia. Szu- kam stop� but�w, wstaj� i przeci�gam si�. Ben podchodzi do mnie, obejmuje mnie w pasie i podnosi do g�ry. Patrz� za okno - po drugiej stronie parku wida� rz�si�cie o�wietlony Panteon. - Chod�my nad rzek�. Jest pogodna noc, a ja chcia�abym zobaczy� o�wietlon� Notre Dam�. Id� poprawi� w�osy przy umywalce, zerkam jeszcze tylko na Aarona: �pi twardo. Gasz� �wiat�o i schodzimy na d�. Pa�- stwo Le Grand b�d� nas�uchiwali. Samochody sun�, mrugaj�c ��tymi �wiat�ami przy prze- cznicach. Dzi�ki temu miasto spowija aura tajemniczo�ci; na- wet pojazdy wydaj� si� romantyczne. Idziemy do bramy par- ku. Ogrodzenie wok� Ogrodu Luksemburskiego ma jakie� pi�tna�cie st�p wysoko�ci i spiczaste zako�czenia u g�ry. Me- talowe pr�ty wyrastaj� z betonowego murka o wysoko�ci oko- �o dw�ch st�p. Aaron uwielbia chodzi� po nim, trzymaj�c mnie za r�k�. Teraz bior� za r�k� Bena. Przecinamy rue Vaugirard. Tutaj ruch nie jest zbyt du�y.: Budynek seminarium z prawej strony wydaje si� ca�kowicie opuszczony. Zastanawiam si�, jaka jego cz�� jest wykorzy- stana. Na ulic� wylewa si� woda z ma�ej fontanny obok bu- dynku. Skr�camy za r�g i wychodzimy na place St- Sulpice. Grupka dzieci bawi si� jeszcze przy fontannie; betonowe lwy wydaj� si� ogromne w �wietle lamp. Ben os�ania d�oni� oczy i zagl�da przez szklane drzwi do wn�trza galerii. - Tyle ich jest w tym pieprzonym mie�cie. Idziemy dalej ulic�. Po chwili Ben przerywa milczenie. - Jaki jest ten facet, kt�rego pozna�a� dzisiaj? W pierwszej chwili nie wiem, kogo ma na my�li. - Och, ten m�ody malarz, Clyde. Pr�buj� posk�ada� wszystko. - Wyda� mi si� jaki� mi�kki. Przystojny i do�� m�ski, ale mo�e troch� maminsynek. Mi�y i naprawd� chce si� z tob� 32 spotka�. Trudno powiedzie�, ale nie wygl�da na kogo�, kto by potrafi� malowa�. Mijamy sklepione przej�cie, kt�re prowadzi przez Institut de Mazarin. Budynek jest w trakcie czyszczenia: po�owa l�ni ��t� nago�ci� w �wietle reflektor�w, druga po�owa jest wci�� szaroczarna. Kopu�� okalaj� rusztowania; umieszczony pod ni� zegar pokazuje za pi�� dziewi�t�. - Wielu ch�opak�w po college'ach ma g�owy pe�ne w�asnych teorii, Alice. Musi by� im trudno malowa� czysto, je�li woko�o tyle nonsensu. Ben naciska guzik sygnalizacji. W tym miejscu pojazdy p�y- n� nieprzerwanie. Zmienia si� �wiat�o i ruszamy szybko. Kie- dy biegniemy, Ben trzyma mnie pod �okie�. Lubi biega�. - Mam nadziej�, �e b�d� mog�a im jutro pom�c. Czasem Francuzi s� bardzo nieprzyjemni w najprostszych sprawach. Wychodzimy na Pont des Arts i siadamy na �awce zwr�co- nej w g�r� rzeki, w stron� wyspy. M�j wzrok przyci�ga bujna ziele� drzew na cyplu Le- Vert Galant. Wzd�u� rzeki wieje lek- ki wiatr. Ben spogl�da za rzek�, na Notre Dam�. Wida� o�wie- tlone wie�e na tle nieba. - To zabawne, jak bardzo pomaga takie banalne �wiat�o; mo�na by si� spodziewa�, �e wyjdzie z tego blichtr, a tak nie jest. Zbyt mocno tkwi w swoich czasach, by cokolwiek mog�o j� zrani�. Ot, takie sobie wa�ne stwierdzenie. Nie trzeba nawet wie- rzy� w to, co m�wi. Pod mostem pojawia si� �wiat�o Bateau Mouche, gdy statek przep�ywa pod nami; na jego zadaszonym szk�em pok�adzie wida� jedz�cych ludzi. S�ycha� te� cich� muzyk�. Bia�oniebie- skie oczy �wiate� statku i cichy, sterylny szum wody maj� w sobie co� gro�nego. Idziemy dalej wzd�u� mostu. - Chryste, Alice, chc� wreszcie dokona� czego� wa�nego. Tymczasem za ka�dym razem, gdy zaczynam si� czemu� przy- gl�da�, okazuje si�, �e to dzwoneczki i �wiecide�ka. Mo�na oszale�. Przez ca�y czas boj� si�, �e nawet je�li to znajd�, oka- �e si�, �e nie jest nic warte. Tak jakby to by�o przede mn�, a ja ba�bym s