Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Zobacz podgląd pliku o nazwie 3714 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
William Wharton
Niedobre miejsce
Prze�o�y� Pawe� Kruk
DOM WYDAWNICZY REBIS
POZNA� 2001
Tytu� orygina�u
A Hard Place
Copyright � 2001 by William Wharton
All rights reserved
Copyright � for the Polish edition by REBIS Publishing House Ltd.:
Pozna� 2001
Redaktor
Ma�gorzata Chwa�ek
Opracowanie graficzne serii i projekt ok�adki
Lucyna Talejko- Kwiatkowska
Fotografia na ok�adce
Piotr Chojnacki
Wydanie I (dodruk)
ISBN 83- 7301- 061- 0 (opr. brosz.)
ISBN 83- 7301- 110- 2 (opr. tw.)
Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.
ul. �migrodzka 41/49, 60- 171 Pozna�
tel. 867- 47- 08, 867- 81- 40; fax 867- 37- 74
e- mail:
[email protected]
www.rebis.com.pl
Fotosk�ad: Z.P. Akapit, Pozna�, ul. Czernichowska 50B, tel. 87- 93- 888
Druk i oprawa: Drukarnia Wydawnicza im. W. L. Anczyca -
dawniej Nowa Drukarnia Wydawnicza S.A. Krak�w. Zam. 596/01
Wi�kszo�� z nas w alchemii swojego �ycia
dochodzi do takiego miejsca,
w kt�rym pojawia si� mo�liwo��
przetopienia �elaza oczekiwa�
na srebro decyzji.
Niewielu si� to udaje.
Ta ksi��ka nie zosta�aby wydana, gdyby nie po�wi�cenie:
Williama du Aime, mojego syna i osobistego redaktora. Doce-
niam jego nieustaj�ce i uporczywe wysi�ki.
William Wharton
2 sierpnia 1998
Chcia�bym r�wnie� wyrazi� wdzi�czno�� i uznanie Rosalie
Siegel, mojej przyjaci�ce i agentce, kt�ra pracuje ze mn� od
ponad dwudziestu lat.
A tak�e ca�ej mojej rodzinie, w szczeg�lno�ci za� �onie - za
to, �e wybrali si� ze mn� w t� d�ug� podr�.
W.W.
1961
ROK, KT�RY ODWR�CONY DO G�RY NOGAMI
WYGL�DA TAK SAMO
I chyba nikt tego nie zauwa�y�
Rozdzia� 1
Clyde
Wreszcie znajduj� miejsce do parkowania. Pochylam si� nad
kierownic� i patrz� na w�sk�, n�dzn� ulic�. Nic specjalnego.
Bior� z siedzenia otwart� kopert� i po raz kolejny pr�buj�
odczyta� adres. Na pocz�tku jest dw�jka, ale kolejna cyfra
mo�e by� jedynk�, si�demk� albo czw�rk�.
Im d�u�ej si� zastanawiam, tym bardziej chybiony wydaje
mi si� ca�y ten pomys�: zamiana naszego domu na mieszka-
nie, kt�rego nigdy wcze�niej nie widzieli�my. Biencourt m�-
wi�, �e mieszkanie jest na parterze i ma ogr�dek. Dom z nu-
merem 24 znajduje si� po drugiej stronie ulicy i wygl�da na
jaki� sklep. Dalej jest 23, a obok ciemnozielona drewniana
furtka w kamiennym murku. Nie ma na niej �adnego numeru
ani dzwonka. Pukam kilkakrotnie, ale nic si� nie dzieje. Naci-
skam klamk� i otwieram furtk� bez problemu.
Za murem ci�gnie si� w�ski ogr�dek z kawa�kiem lichego
trawnika po�rodku, kilkoma krzewami i drzewami rosn�cymi
wzd�u� tylnej �ciany. Po lewej stronie widz� drzwi z napisem
CONCIERGE. Na drzwiach nie ma dzwonka, a ich szklan�
cz�� przes�aniaj� delikatne bia�e zas�onki. Pukam.
Z oficjalnej koperty z piecz�ci� uniwersytetu wyjmuj� list
i klucze; klucze chowam do kieszeni. W�skim betonowym
chodnikiem nadbiega czarno- bia�y piesek i obw�chuje moje
nogi. Pukam jeszcze raz i pr�buj� u�o�y� w g�owie kilka sen-
sownych s��w. Wci�� nie potrafi� skleci� po francusku zrozu-
mia�ego dla innych zdania. Wreszcie kto� rozsuwa nieznacz-
nie zas�onki, rozlega si� szcz�k przekr�canego zamka i drzwi
otwieraj� si� do po�owy. Pies wchodzi do �rodka.
9
Z wn�trza wychyla si� drobna, przygarbiona kobieta i m�wi
co� do mnie. Pokazuj� jej list. Spogl�da na kopert�, mru��c oczy,
cofa si� do �rodka i z ciemnego, okr�g�ego sto�u bierze okula-
ry. Porusza ustami, a ja zastanawiam si�, co on napisa�. Ko-
bieta zerka na mnie dwukrotnie, u�miecha si� i zdejmuje oku-
lary. Odpowiadam u�miechem. Pokazuje na klucz w drzwiach
i wzrusza ramionami, unosz�c r�ce. Wyjmuj� z kieszeni trzy
klucze zawieszone na k�ku. Dozorczyni zaczyna m�wi� szyb-
ciej, na co ja znowu si� u�miecham. Wreszcie zamyka drzwi
na klucz i mija mnie, id� wi�c za ni�.
Rozgl�dam si� po podw�rku. Kilka rachitycznych drzew zie-
leni si� w zau�kach, jakie tworz� brudne �ciany z ceg�y. W tyle
stoi dwupi�trowy ��ty budynek, kt�rego okna zakrywaj� ci�-
kie drewniane �aluzje. Kobieta zatrzymuje si� przy drzwiach
i pokazuje na staromodn� k��dk�. Wpasowuj� do niej naj-
mniejszy klucz i przekr�cam go. Gdy k��dka otwiera si� z trza-
skiem, wysuwam j� z zardzewia�ego skobla i wk�adam naj-
wi�kszy klucz do dziurki o bardzo osobliwym kszta�cie. Prze-
kr�cam go i pcham drzwi, ale nic si� nie dzieje. Przekr�cam
go w drug� stron� i napieram jeszcze raz; nic. Zrezygnowany
cofam si�. Dozorczyni przekr�ca klucz dwukrotnie w lewo
i popycha drzwi. W �rodku jest ciemno i unosi si� zapach dusz-
nego powietrza i dywan�w.
Kobieta podchodzi do frontowej �ciany i rozsuwa ogromne
zas�ony, otwiera �rodkowe okno i podnosi drewnian� �aluzj�
tak wysoko, jak mo�e. Smugi �wiat�a przecinaj� ob�oczki ku-
rzu z zas�on. Okna, wysokie na jakie� dwadzie�cia st�p, za-
czynaj� si� mniej wi�cej trzy stopy nad ziemi� i si�gaj� a� do
sufitu. Dozorczyni przemierza pok�j, otwiera jakie� drzwi
i m�wi co� do mnie, pokazuj�c na prawo. Jest tam umywalka
i wpuszczona wanna z szarego marmuru, niedu�a i prawie
kwadratowa. Po lewej stronie znajduje si� ma�a kuchnia. Ko-
bieta wraca do drzwi wej�ciowych, nie przestaj�c m�wi�. Daj�
jej pi�� frank�w. U�miecha si� i wsuwa pieni�dze do kieszeni
fartucha. Jakby sobie co� przypomnia�a, znowu wchodzi do
kuchni. Pokazuje na dwie czarne skrzynki. Domy�lam si�, �e
chodzi o gaz i elektryczno��. Naciskam prze��cznik �wiat�a,
ale nic si� nie dzieje. W jaki spos�b, do cholery, uda mi si�
10
w��czy� co� takiego! Wreszcie moja przewodniczka wychodzi,
a ja zamykam za ni� drzwi.
Pok�j jest du�y, na �cianach wisi mn�stwo obraz�w. Od kiep-
skich surrealistycznych kompozycji przedstawiaj�cych dryfu-
j�ce kieliszki koktajlowe do pseudoabstrakcji poprzecinanych
krzywymi w kszta�cie litery S. Wszystkie oprawione s� w ci�-
kie ramy i pokrywaj� wysokie �ciany niemal po sufit. Po lewej
stronie od wej�cia znajduje si� balkon, na kt�ry wiod� strome
schody z por�cz�. Teraz widz�, �e ca�e mieszkanie sk�ada si�
z tego pokoju, kuchni i balkonu.
Pod�oga na g�rze jest wystarczaj�co solidna, by utrzyma�
ustawione po�rodku ogromne ��ko przykryte narzut� z bia-
�ego at�asu. Stoi tam te� co�, co przypomina toaletk�. Jest
jeszcze mn�stwo miejsca na drugie ��ko. W drugim ko�cu
pokoju wida� ma�e drzwi z kluczem w zamku. Okazuje si�, �e
prowadz� na w�ski, wy�o�ony glazur� chodnik. Za nim znaj-
duje si� kolejne ma�e podw�rko.
Wracam na ogl�dziny mojego nowego kr�lestwa. Dywany
zosta�y zwini�te. Pod oknami stoi du�e, czarne drewniane
biurko. Naprzeciwko niego, mi�dzy dwiema szafkami, stoi
du�a sofa. Dooko�a rozstawiono kilka krzese� z nadmiernie
wypchanymi sk�rzanymi siedzeniami. Schodz� po stromych
schodkach, prawie jak po drabinie. Pod balkonem stoi ci�ki,
ciemny st� z jadalni i krzes�a. W kuchni widz� tylko ma��,
przeno�n� trzypalnikow� kuchenk� gazow�, lod�wk� i ma�y
zlew; okazuje si�, �e jest tylko zimna woda. Nad zlewem
i kuchenk� wisz� p�ki. Kuchnia mo�e mie� oko�o dwudziestu
st�p d�ugo�ci i nie wi�cej ni� pi�� szeroko�ci. Mo�na oprze� si�
o tyln� �cian� i dotkn�� zlewu. Wychodz� i szukam jeszcze
jakich� drzwi. Wreszcie znajduj� niedu�e wej�cie na tej samej
�cianie co kuchnia, w k�cie pod balkonem - prowadzi do sta-
romodnej toalety. U g�ry wisi du�y zbiornik, jest te� zardze-
wia�y �a�cuch. Podnosz� desk� i widz�, �e w muszli jest tylko
br�zowawa woda. Poci�gam za �a�cuch i spuszczam wod�; s�y-
cha� gulgotanie, a potem kapanie wody wype�niaj�cej ponow-
nie zbiornik. Przynajmniej dzia�a.
Zastanawiam si�, co powie Nina. Nasz w�asny dom, na ubo-
czu, ale przynajmniej wygodny. Wracam do g��wnego pokoju
11
i podnosz� �aluzje w pozosta�ych oknach. Niez�e �wiat�o. M�-
g�bym umie�ci� sztalugi i farby pod �cian� przy oknie. Roz-
gl�dam si� jeszcze raz; teraz mieszkanie wygl�da inaczej.
Wychodz� i zamykam drzwi na klucz. Dozorczyni patrzy przez
zas�onki, gdy mijam jej drzwi.
Siedz�c ju� z powrotem w naszym wozie campingowym,
wyjmuj� map� i pr�buj� okre�li� drog� powrotn� do hotelu.
Jednokierunkowe ulice wcale mi tego nie u�atwiaj�. Znajduj�
Raspail i przesuwam palcem a� do rue Fleurus. Wszystko
b�dzie dobrze, je�li tylko si� nie pomyl� przy skrzy�owaniu
ulic Raspail i Montparnasse. Uruchamiam silnik i szukam
miejsca, w kt�rym m�g�bym zawr�ci�.
Nasz camper jest por�czny, poniewa� mo�na w nim spa�
i w og�le mieszka�, ale trudno si� nim porusza� po tak du�ym
mie�cie jak Pary�. Mam wra�enie, �e nie obowi�zuje tu pierw-
sze�stwo przejazdu. Wciskam si� powoli, wrzucam tr�jk�
i tak doje�d�am do Montparnasse'u i du�ego skrzy�owania.
Czerwone �wiat�o. Mi�dzy drzewami wida� Raspail. Na lewo,
po przeciwnej stronie ulicy widz� Dome, a jeszcze bli�ej ka-
wiarni� Coupole.
Zmienia si� �wiat�o i przeje�d�am. Nigdzie nie widzia�em
tak du�ych skrzy�owa� jak w Pary�u; wydaje si�, �e w jed-
nym miejscu zbiega si� dziesi�� albo i wi�cej ulic. Raspail po
drugiej stronie jest przedzielona szpalerem drzew. Jad�, li-
cz�c kolejne przecznice, a� wreszcie znajduj� Fleurus.
Hotel jest taki sobie, ale mamy du�y pok�j na parterze.
Personel m�wi troch� po angielsku i nawet podgrzewaj� bu-
telk� dla niemowlaka. Nie mog� znale�� miejsca do parkowa-
nia, wi�c skr�cam w przecznic�. Wybrali�my ten hotel mi�dzy
innymi dlatego, �e znajomi, kt�rzy mieszkali w nim wcze�niej,
wspominali, �e w pobli�u jest park, w kt�rym mog� bawi� si�
dzieci. Pewnie Nina jest tam teraz.
Znajduj� wreszcie miejsce do parkowania na nast�pnej uli-
cy. Wci�� nie wiem, kiedy parkuj� w dozwolonym miejscu,
a kiedy nie. Zamykam samoch�d i sprawdzam brezent, kt�-
rym przykryte s� du�e walizki na dachu - nasi przyjaciele
stracili wszystko w zesz�ym roku; byli na urlopie naukowym
i musieli wr�ci� do domu. W ko�cu ubijam tyto� w fajce
12
i ruszam w kierunku parku. Nina nie lubi, kiedy pal� przy
niemowlaku; dlatego kurz� teraz. Nie pali�em od chwili na-
szego wyjazdu z domu.
Li�cie na drzewach w�a�nie zaczynaj� ��kn��. Tu i �wdzie
wida� tylko jedn� ��t� ga��� na tle ciemnej zieleni; gdzie in-
dziej zbr�zowia�y same kraw�dzie li�ci. Po�rodku szerokiej
alejki przede mn� tryska kolumna wody. Park rozci�ga si� a�
do szarej budowli zadaszonej kopu��, kt�ra przypomina wa-
szyngto�ski Kapitol. Na lewo wida� czerwone pola kort�w te-
nisowych otoczonych sznurkow� siatk�. Obserwuj� graj�cych:
wszyscy ubrani na bia�o.
Dochodz� do szerokich schod�w prowadz�cych w d�, do
ogrodu, kt�ry otacza staw z fontann� po�rodku. Nigdzie nie
widz� Niny. Wok� stawu biegaj� dzieci i popychaj� patykami
�agl�wki, ale nie dostrzegam w�r�d nich Marka. Jest tu wi�-
cej m�odych ludzi, ni� widuje si� zwykle w parku. Schodz� po
stopniach i id� szerok� ��t� �cie�k� biegn�c� dooko�a fontan-
ny. Niekt�re dziewcz�ta s� naprawd� wspania�e, nawet z tymi
dziwnymi fryzurami i makija�em. Co jaki� czas kt�ra� spo-
gl�da na mnie. Lekki, ch�odny wiatr niesie wodn� mgie�k�
z fontanny.
Sprawdzam jeszcze raz. Nie ma tam Niny. Mo�e trzeba by�o
przebra� niemowlaka i zabra�a go z powrotem do hotelu. Gdy
jestem ju� na szczycie schod�w, odwracam si� ponownie. Po
lewej stronie wznosi si� budynek z zegarem, kt�ry wygl�da
na renesansowy. Jest ju� po wp� do czwartej; wracam do ho-
telu. Poczekam tam na ni�, je�li jeszcze jej nie b�dzie. I tak
chcia�em sko�czy� lektur� interesuj�cej ksi��ki.
W poprzek �cie�ki przelatuj� br�zowe li�cie. Dzieciaki bie-
gaj�, tocz�c przed sob� k�ka. Przypomina to scenki sprzed
�wier� wieku. Znowu zapalam fajk�. Przede mn� spaceruje
m�oda para. Ona g�aszcze go po plecach, on pochyla si� i ca�u-
je j� w ucho. �miej� si�, a potem ona unosi twarz do poca�un-
ku, rozchylaj�c usta. Ca�uj� si�, nie przestaj�c i��. Mijam ich,
wychodz� przez bram� i przechodz� na drug� stron� ulicy.
Postanawiam kupi� paczk� papieros�w; na ��tej markizie
sklepu przede mn� widz� napis TABAC. Na chodniku wysta-
wiono kilka stolik�w i krzese�. Wchodz� do �rodka. Za szkla-
13
nym oknem po lewej stronie, przy metalowym kontuarze sie-
dzi kobieta. Przed ni� le�� paczki papieros�w. Wskazuj� jed-
n�, a ona popycha paczk� przez p�ksi�yc wyci�ty w szkla-
nym przepierzeniu. Daj� jej pi�� frank�w. Reszta zsuwa si�
w l�ni�cy krater pod szk�em.
Gdy wracam do hotelu, nasze klucze wci�� wisz� na haczy-
ku. Otwieram drzwi; nie ma nikogo. Siadam przy oknie, na
krze�le z kwiecistym obiciem, i wyjmuj� ksi��k� z walizki.
Jest to powie�� Colette o Pary�u.
Rozdzia� 2
Alice
Podchodzi do mnie pani zbieraj�ca op�aty za krzes�a, wi�c
wyjmuj� z torebki czterdzie�ci centym�w. Zatrzymuje si� przy
mnie i pokazuje na bloczek z papierowymi biletami. To musi
by� parszywe zaj�cie, ona jednak zawsze uprzejmie prosi
o pieni�dze. Chodzi od krzes�a do krzes�a wok� basenu; cza-
sem ludzie po prostu wstaj� i odchodz�, jakby jej nie widzieli.
Dzisiaj zaj�am jedno z krzese�ek �redniej ceny, z por�cza-
mi. Kobieta daje mi bilet, a ja wk�adam go do wiaderka Aaro-
na. Ma�y lubi bawi� si� w konduktora i dziurkowa� bilety.
W tej chwili Aaron stoi po przeciwnej stronie basenu i cze-
ka na swoj� ��dk�. Wynaj�cie ich kosztuje franka za godzin�,
ale to �wietna zabawa. Wyjmuj� z torebki ksi��k� z Alliance
Francaise; niebieska ok�adka prawie odpad�a. Zaj�cia na mo-
im nowym kursie zaczynaj� si� o �smej trzydzie�ci i trwaj� do
dziesi�tej trzydzie�ci, a Ben powiedzia�, �e zajmie si� Aaro-
nem rankami, kiedy b�d� na kursie. To pora dnia, kiedy �wia-
t�o jest najlepsze; ale tylko o tej porze by�y jeszcze wolne miej-
sca. Aaron biegnie zdyszany w moj� stron�.
- Mamusiu, mamusiu, mamusiu!
- Tak, s�ucham. O co chodzi, tylko nie krzycz, prosz�.
- Mamusiu, znalaz�em ch�opczyka, kt�ry m�wi po amery-
ka�sku.
Biegnie z powrotem. Zamykam ksi��k� i obserwuj�, jak
obiega �basin", chwyta za r�k� jakiego� ma�ego ch�opca w zie-
lonej bluzie, z pi�k� baseballow� w r�ku. Ch�opiec pr�buje
dotrzyma� kroku Aaronowi, a kiedy staj� przede mn�, cofa
si� nieco i k�adzie kciuk do ust.
15
- Cze��, jak masz na imi�?
- Mark.
Wyrywa d�o� z u�cisku Aarona; wygl�da na jakie� cztery
lata, chyba jest troch� m�odszy od Aarona.
- Czy jest z tob� mama?
Rozgl�dam si�, by sprawdzi�, czy kto� nam si� przygl�da.
Ch�opczyk patrzy do ty�u, a potem w kierunku w�zka z kucy-
kiem; widz� m�od� kobiet� z niemowl�ciem w spacer�wce, kt�-
ra patrzy niespokojnie.
Zbieram torebk�, plastikow� torb� z zabawkami, wiaderko
z pi�k� podaj� Aaronowi. Potem bior� go za r�k� i ruszam
w tamt� stron�.
Kobieta dostrzega nas, gdy jeste�my jakie� dziesi�� krok�w
od niej. Jest szczup�a i �adna, w�osy w odcieniu ciemniejszym
od kasztanowego ma zaczesane do ty�u. Zblad�a, jakby si�
przestraszy�a, ale u�miecha si� do mnie. Jej synek podbiega
i wtula si� w jej sp�dnic�.
- Cze��, mam nadziej�, �e nie martwi�a� si� o Marka - za-
gajam rozmow�. - To m�j synek go porwa�. Aaron ma tak nie-
wiele okazji pobawi� si� z kim�, kto m�wi po angielsku, �e po
prostu przyt�acza wszystkich.
Ponownie si� u�miecha i zerka przez rami�. Niemowl� bawi
si� gumow� zabawk� na p�eczce w�zka.
- Och, nic nie szkodzi. Mark jest taki dziki, poniewa� jeste-
�my w Pary�u dopiero drugi dzie�.
Podchodzi do mnie i przysuwa puste krzes�o. Ma du�e d�o-
nie jak na tak� szczup�� dziewczyn�.
- Usi�d�, prosz�.
Pochyla si� i podnosi z ziemi zabawk�. Siadamy obie. Ch�op-
cy wr�cili biegiem nad �basin" i teraz Aaron wychyla si�, by
wyci�gn�� ��dk�.
� Nie boisz si�, �e wpadn�? Przez ca�e popo�udnie strasznie si�
niepokoi�am i pr�bowa�am trzyma� Marka z daleka od wody.
� Och, nie, tam nie jest g��boko, a poza tym przez te siedem
miesi�cy nie widzia�am, �eby ktokolwiek wpad� do wody. Fran-
cuzi nie pozwoliliby, �eby sta�o si� co� takiego.
U�miecha si�: zm�czony u�miech okolony cienkimi ustami.
Ma �adne z�by.
16
- Tutaj wszystkie dzieci s� tak wystrojone. Jak matkom
udaje si� utrzyma� je w czysto�ci? Mark wygl�da jak sierota.
Patrzy prosto na mnie. W jej �agodnym spojrzeniu wida�
lekkie zmartwienie.
- Wiem, jak si� czujesz. Prze�ywa�am podobne m�ki na po-
cz�tku naszego pobytu tutaj. Ben �mia� si� ze mnie, ale ja
czu�am si� zupe�nie nie na miejscu, nawet wtedy, gdy rano
odprowadza�am Aarona do szko�y.
- Wci�� nie wiem, jak to robi� Francuzki, ale ju� przesta-
�am z nimi rywalizowa�. Trzeba po prostu pogodzi� si� z my-
�l�, �e istniej� pewne r�nice kulturowe, i �y� z tym.
K�ad� na w�zku ma�ego gumowego s�onia, kt�rego niemow-
l� zrzuci�o na ziemi�.
- Czy to ch�opczyk?
- Tak, jeszcze jeden.
Ociera mokr� br�dk� niemowlaka �limakiem zawi�zanym
wok� jego szyi.
- Ile ma?
- Wczoraj sko�czy� osiem miesi�cy.
- Ojej, du�y jak na sw�j wiek.
Wyci�gam palec, a niemowl� chwyta go i pr�buje w�o�y�
sobie do ust.
- Dzielna jeste�, skoro zdecydowa�a� si� na podr� z takim
male�stwem. My�la�am, �e ja robi� nie wiadomo co, przy-
je�d�aj�c tutaj z Aaronem, kiedy mia� zaledwie trzy lata. Czy
tw�j m�� jest w wojsku?
- Och, nie, m�j m�� jest malarzem. Jeste�my tutaj na rocz-
nym stypendium z Uniwersytetu Marylandu. Uczy tam.
- Naprawd�? M�j m�� te� jest malarzem. W Filadelfii mie-
li�my galeri�. Jak nazywa si� tw�j m��, mo�e znam jego
prace?
- Och, Clyde przede wszystkim uczy. Do tej pory mia� tylko
jedn� wystaw�, w uniwersyteckiej galerii.
Czuj�, �e jest za�enowana.
- Dlatego przyjechali�my tutaj. Chce si� skupi� na malar-
stwie, nazywa si� Clyde Dudley. A ja jestem Nina.
- Ja jestem Alice, a m�j m�� to Ben Stein.
- Ben Stein, naprawd�? - Odchyla si� do ty�u z wyrazem
17
przyjemnego zdziwienia na twarzy. - To mog�o si� zdarzy� tyl-
ko w Pary�u. Poczekaj, a� powiem Clyde'owi. W zesz�ym roku
redagowa� dla University Press broszur� po�wi�con� wsp�-
czesnym malarzom i by� w niej tw�j m��. Pr�bowa� nawet
nam�wi� cz�onk�w rady, �eby kupili jeden z jego obraz�w do
sta�ej ekspozycji, ale nie chcieli. S�dzi�am, �e Ben Stein jest
o wiele starszy, �e to kto� taki jak Picasso. Wiesz, o co mi
chodzi. - Jej twarz pokrywa si� rumie�cem.
- Wiem. Pewien m�czyzna, kt�ry kupi� obraz Bena, my-
�la�, �e on nie �yje; chyba by� rozczarowany. A Ben ma dopiero
czterdzie�ci siedem lat, ale maluje od trzydziestu. W wieku
dziewi�tnastu lat mia� swoj� pierwsz� wystaw�. Jestem jego
drug� �on�. Pobrali�my si� pi�� lat temu.
Znowu wygl�da na za�enowan�. Ludzie zwykle tak reaguj�.
- Ben ma dwie starsze c�rki, dwana�cie i czterna�cie lat -
ko�cz� wyja�nienia. - Do naszego powrotu mieszkaj� z jego
matk�.
Nie ma powodu, �ebym opowiada�a jej wszystko o nas. Szu-
kam wzrokiem Aarona: razem z Markiem, po drugiej stronie
basenu, popycha ��dk�. Mark wyrywa mu patyk i Aaron bie-
gnie dooko�a basenu w moj� stron�. Ko�czy� si� czas wypo�y-
czenia ��dki.
- Chyba ch�opcy maj� ju� do��. Widzia�a� ten plac zabaw
tam? Kosztuje pi��dziesi�t centym�w i dzieci mog� bawi� si�
na hu�tawkach, zje�d�alniach i wszystkim, co tam jest.
Przybiega Aaron, �eby poskar�y� si� w sprawie patyka.
- Aaronie, id� po ��dk�. Idziemy na plac zabaw.
Malec natychmiast zapomina o swoim problemie i biegnie
z powrotem, by wyci�gn�� ��dk�, kt�ra podskakuje na wodzie
przy brzegu basenu. Mark podaje mu patyk. Zanosz� �agl�w-
k� do m�czyzny przy w�zku i wracaj� biegiem.
- Gdzie idziemy, mamusiu? Przyszed� tatu�?
Nina wyjmuje chusteczk� z kieszeni �akietu i ociera pot
z czo�a synka.
� Chcesz, �ebym ci pomog�a z w�zkiem, Nino?
� Dam sobie rad�, Alice. Przyzwyczai�am si�, a poza tym
nie jest ci�ki. - Nachyla w�zek, by zakr�ci�, i ruszamy. Po
chwili spogl�da przez rami�. - Um�wi�am si� z m�em, �e
18
spotkamy si� przy fontannie albo w hotelu. Tu go chyba nie
ma, wi�c pewnie p�jdzie do hotelu i tam zaczeka. I tak nie
wr�ci przed sz�st�. Poszed� obejrze� mieszkanie.
- Naprawd�...? Mieszkanie? My z Benem szukamy ju� od
lipca. Je�li znajdujemy mieszkanie, na kt�re nas sta�, to oka-
zuje si�, �e jest gdzie� na obskurnych peryferiach albo jest za
ma�e i niewygodne. Nie ma szans na znalezienie czego� sen-
sownego. Jak wam si� uda�o? M�wisz po francusku?
- Och, nie. Uczy�am si� francuskiego przez cztery semestry,
ale wci�� nie rozumiem ani s�owa. Wszyscy m�wi� tak szyb-
ko. Pomaga� nam cz�owiek, kt�ry pracuje na romanistyce na
uczelni i m�wi po angielsku. Zamienili�my nasz dom na jego
mieszkanie. Jeszcze go nie widzieli�my. Mam nadziej�, �e b�-
dzie w porz�dku. Uczy tutaj na Sorbonie, a teraz jest na Uni-
wersytecie Marylandu na stypendium Fullbrighta.
- Pewnie mieszkacie w �adnym miejscu. W jakiej arrondi-
sement znajduje si� to mieszkanie?
- Clyde sprawdza� na mapie i m�wi, �e to niedaleko st�d,
w bok od boulevard Raspail.
Wymawia Raspail z angielska.
- Naprawd� macie szcz�cie. Sz�sta dzielnica jest najlep-
sza. Ile pokoi?
Gdy patrzy na mnie, mi�dzy jej brwiami pojawia si� g��bo-
ka linia.
- W tym k�opot. W�a�ciciel jest kawalerem, dlatego jest to
tylko jeden du�y pok�j z kuchni� i wann�. Jest tam oddzielne
pomieszczenie do spania, ale nie wiemy, jak ono wygl�da.
Mam nadziej�, �e jest w porz�dku. Nie potrafi�abym miesz-
ka� d�ugo w hotelu.
Obraca w�zek i pomagam jej wci�gn�� go po schodach. Od-
poczywamy chwil� na szczycie schod�w. Ch�opcy biegn� do
przodu - Aaron zna drog� na plac zabaw.
- Macie szcz�cie. Nie wyobra�acie sobie, jak trudno zna-
le�� jakie� lokum, je�li si� nie ma du�o pieni�dzy.
To jedna z najpi�kniejszych p�r dnia. Niebo r�owieje, pod-
czas gdy powietrze zdaje si� b��kitnie�. Takie z�udzenie optycz-
ne. Idziemy �cie�k� mi�dzy drzewami. Mijamy teatrzyk, w kt�-
rym odbywaj� si� przedstawienia kukie�kowe: dochodzimy do
19
karuzeli. Daj� franka m�czy�nie i ch�opcy wdrapuj� si� na
skacz�ce konie. Nina zd��y�a ju� znale�� dwa krzes�a i opusz-
cza hamulec w�zka.
- Zap�ac� za krzes�a i b�dziemy kwita. - U�miecha si�
i otwiera torebk�.
- P�aci�a� przy fontannie?
Odpowiada u�miechem i skinieniem g�owy.
- W takim razie nie musisz p�aci� drugi raz. Bilety s� wa�-
ne przez ca�y dzie�.
K�ad� zabawki pod moim siedzeniem i wieszam torebk� na
por�czy.
Twarz Niny rozja�nia u�miech.
- Zabawna sytuacja. Tam wcze�niej. - Pokazuje r�k� w kie-
runku fontanny i pochyla si�, by poprawi� kurtk� niemowla-
ka, kt�ra zrolowa�a mu si� na plecach. - Tamta malutka sta-
ruszka przysz�a z biletami. Domy�li�am si�, �e chodzi jej o op�a-
t� za krzes�o, i by�am na tyle przytomna, �eby zapyta�:
Combien? Wtedy ona mrukn�a co�, co zabrzmia�o jak: �trzy-
dzie�ci frank�w". Za pok�j w hotelu p�acimy tylko czterdzie�ci
frank�w i nie wiedzia�am, co zrobi�. - U�miecha si� i opowiada
dalej, ale teraz m�wi z zamkni�tymi oczyma: - Otworzy�am
torebk�, chocia� wiedzia�am, �e nie mam tyle pieni�dzy. Wysy-
pa�am drobne na r�k�, �eby jej pokaza�, �e nie mam wi�cej. Nie
wiedzia�am, co zrobi�. - Dopiero teraz znowu patrzy na mnie.
Brwi ma �ci�gni�te, a oczy weso�e. - I wtedy ta mi�a starowin-
ka wskaza�a dwie ma�e, br�zowe monety. Da�am je jej, a ona
wr�czy�a mi bilet. Naprawd�, nigdy nie zrozumiem, o co chodzi
z tymi pieni�dzmi. - Nagle zrywa si� z miejsca i rzuca przez
rami�: - Popilnuj chwilk� niemowlaka, dobrze?
Podchodzi do por�czy ogrodzenia. Aaron wisi na linie i kr�-
ci si� wok� w�asnej osi, a Mark siedzi na ziemi pod dr��kiem
z linami do wci�gania si� i p�acze. Na widok mamy wstaje
i biegnie do niej. Nina wraca po chwili.
- Nic si� nie sta�o. Po prostu kr�ci� si� za szybko i si� prze-
straszy�. O czym to m�wi�y�my? Ach, tak, o pieni�dzach.
Przesuwamy krzes�a dalej od drzewa. Mi�o jest siedzie�
w cieple popo�udniowego s�o�ca. Zaczynam opowiada� jej na-
sz� histori� z francuskimi pieni�dzmi.
20
-
Wiesz, kiedy nie mogli�my znale�� nic do wynaj�cia, Ben
uzna�, �e mo�e kupno ma�ego mieszkania by�oby dobr� inwe-
stycj�. Zaznaczyli�my w �Le Figaro" kilka og�osze�, kt�re wyda-
�y nam si� interesuj�ce, i zacz�am dzwoni�. Ju� sama rozmo-
wa przez telefon we Francji jest trudna, nawet je�li doskonale
rozumiesz francuski, ale gdy zacz�li podawa� mi szczeg�y
dotycz�ce cen, to ju� by�a zupe�na kl�ska. Czasem podawali je
w starych frankach i wtedy brzmia�o to jak �quatrevingtquin-
ze mille", a czasem w nowych; wtedy s�ysza�am �neuf mille"
albo �neuf cent mille". Kaza�am im czeka� i zapisywa�am so-
bie wszystko na kartce, pr�buj�c to rozgry��. Zawsze okazy-
wa�o si� za du�o, ale nigdy nie mia�am pewno�ci i pyta�am
Bena, gdy wraca� do domu. To by�o naprawd� zabawne. Wci��
szukamy mieszkania, a ja ci�gle ucz� si� francuskiego, �ebym
w ko�cu mog�a po�apa� si� w tym wszystkim.
- Naprawd� my�lisz, �e kupicie mieszkanie? To brzmi fan-
tastycznie. Kupujecie ca�y budynek czy jak?
Popycha w�zek w prz�d i w ty�, by zabawi� niemowl�.
Ch�opcy znowu hu�taj� si� na linach.
- Ale� nie. Wi�kszo�� mieszka� w Pary�u to mieszkania
sp�dzielcze, co� w rodzaju d�ugoterminowej dzier�awy. Ku-
pujesz mieszkanie i �o�ysz na utrzymanie ca�ego budynku.
Strasznie skomplikowane, ale chyba dzia�a. Mam tylko na-
dziej�, �e co� znajdziemy.
- Czy warto kupowa� mieszkanie, je�li nie zamierzacie tu-
taj zosta�? A mo�e chcecie zosta�?
- Ben m�wi, �e zostaniemy tutaj, dop�ki nie uznamy, �e czas
wraca�. Nasz pobyt w Pary�u jest czym� w rodzaju op�nionego
miodowego miesi�ca. Ben sprzeda� swoj� galeri� w Filadelfii,
wi�c mamy do�� pieni�dzy, je�li nie b�dziemy szale�. Gdyby�my
kupili mieszkanie, latem mog�yby przyje�d�a� dziewczynki.
Nie wiem, dlaczego a� tyle jej o nas opowiadam.
- Ben czuje, �e co� si� sko�czy�o w jego malowaniu. Twier-
dzi, �e w domu zaczyna� si� powtarza�. A teraz nie wiadomo.
Wydaje mi si�, �e zmierza dok�d�, ale nie wie jeszcze dok�d.
Na razie g��wnie kopiuje w Luwrze i zajmuje si� rytownic-
twem. Wci�� powtarza, �e musi si� nauczy� w pe�ni wykorzy-
stywa� farb�.
21
- Ojej, Clyde na pewno ch�tnie by z nim porozmawia�. Mo�e
spotkamy si�, jak tylko zainstalujemy si� w naszym miesz-
kaniu.
- �wietnie. - Nie chc� m�wi� wi�cej. Ben przewa�nie trzy-
ma si� z daleka od artyst�w. M�wi, �e za bardzo balansuj� na
kraw�dzi �ycia. - A gdzie teraz mieszkacie, Nino?
- W ma�ym hotelu niedaleko st�d. - Rozgl�da si� na boki
i pokazuje w g�r� rue Fleurus. - Kilka przecznic dalej.
- Jak si� nazywa ten hotel?
- Hotel Little czy jako� tak. Potrafi� znale�� drog�, ale zu-
pe�nie nie mam g�owy do zapami�tywania nazw. W�a�ciwie
powinnam ju� wraca�, bo Clyde zacznie si� niepokoi�.
- Za�o�� si�, �e to jest Hotel Litre. No, to jeste�my w�a�ci-
wie s�siadami. Nasza pension znajduje si� niedaleko, tam
gdzie rue Fleurus przecina rue d'Assas. Ja te� musz� ju� i��.
P�jdziemy razem?
- By�oby mi mi�o.
Wo�amy ch�opc�w, kt�rzy bawi� si� w berka, biegaj�c wok�
nas. Wreszcie udaje nam si� ich z�apa� i otrzepa� z piasku.
Chc� jeszcze poje�dzi� na carrousel, ale Nina martwi si�, �e
si� sp�ni�. Aaron wyja�nia Markowi, jak �apie si� k�ka za
pomoc� ma�ego baton.
S�o�ce zesz�o bardzo nisko; jest ju� po sz�stej. Za p� godzi-
ny stra�nicy z Ogrodu zaczn� wygania� wszystkich. Latem
park by� otwarty do �smej. Codziennie zamykaj� go troch�
wcze�niej. Idziemy jedn� z bocznych �cie�ek.
- Nie wybiegajcie za daleko do przodu, zaczekajcie na nas! -
wo�a Nina przyt�umionym g�osem.
Nale�y do tego rodzaju ludzi, kt�rzy nie potrafi� tak na-
prawd� krzycze�. My�l�, �e nie potrafi te� �piewa�.
- Aaron, we� Marka za r�k� i poczekajcie przy bramie.
Wiem, �e mo�na mu ju� ufa� na ulicy. Jest bardzo dumny
z tego, �e potrafi zachowa� ostro�no��. Doganiamy ch�opc�w
przy bramie. P�nym popo�udniem ruch tutaj jest bardzo
du�y. Rue Guyneme prowadzi prosto do rue Bonaparte, zat�o-
czonej ulicy biegn�cej w stron� rzeki. Bior� Marka za r�k�.
Wreszcie przez chwil� nic nie jedzie, wi�c przebiegamy na dru-
g� stron�. Twarz Niny wyra�a niepok�j.
22
- Tutejsi kierowcy w og�le nie zwracaj� uwagi na pieszych.
Przechyla w�zek do ty�u przed kraw�nikiem.
- Ben m�wi, �e nigdy mu nie przeszkadza�o, i� nazywa si�
go pieszym, ale przez te ostrze�enia tutaj, przy przej�ciach,
�Attendez, pietons", czuje si� w jaki� spos�b upokorzony.
- Mieszkacie w pokoju z du�ymi oknami na parterze?
- Tak.
- Nasi przyjaciele te� w nim mieszkali. Mieli dw�jk� dzieci,
siedem i jedena�cie lat. Chyba zawsze daj� ten pok�j rodzi-
nom z dzie�mi.
- S� mili. Staraj� si� pom�c. Wczoraj wieczorem dziewczy-
na podgrza�a nawet butelk� dla niemowlaka.
Wchodzimy do hotelu. Nina ustawia w�zek w holu i wyci�-
ga dziecko.
- Ciekawe, czy Clyde ju� jest. Nie widzia�am nigdzie nasze-
go samochodu.
Podchodzi do recepcji. Kr�py, ciemnow�osy m�czyzna spo-
gl�da znad gazety.
- Nie ma klucza, wi�c pewnie ju� wr�ci�. - Odwraca si� do
mnie. - Prosz�, Alice, wejd� na chwil�. Chc�, �eby� pozna�a
Clyde'a.
- Dobrze. Ale tylko na chwil�.
Idziemy d�ugim, w�skim, nie o�wietlonym korytarzem, a�
wreszcie otwiera drzwi po prawej stronie. Ch�opcy wbiegaj�
za ni�, ja wchodz� na ko�cu. Pok�j jest du�y, z czterema w�-
skimi ��kami ustawionymi pod �cian�. Komoda i toaletka
stoj� po drugiej stronie. Z krzes�a przy oknie podnosi si� lek-
ko �ysiej�cy m�ody m�czyzna o jasnych w�osach. Przechodzi
nad otwartymi walizkami le��cymi na pod�odze i podchodzi
do nas.
Jest wy�szy od Bena, ale nie wysoki; ma na sobie bia�� ko-
szul� z odpi�tym ko�nierzykiem i poluzowanym krawatem.
Zatrzymuje si� przy toaletce, wytrzepuje do popielniczki po-
pi� z fajki i chowaj� do kieszeni. Przypomina typowego ame-
ryka�skiego m�odzie�ca oko�o trzydziestki. Podchodzi z wy:
ci�gni�tymi ramionami i bierze niemowl� od Niny. Podnosi je
nad g�ow� i hu�ta w prz�d i w ty�, po czym siada na skraju
��ka z dzieckiem na kolanach. Nie wiem, dlaczego mam wra-
23
�eni�, �e robi to wszystko na pokaz, cho� niby zachowuje
si� naturalnie.
- Clyde, chcia�abym, �eby� pozna� Alice. Alice, to jest Clyde.
Podchodz� i podaj� mu r�k�. Zapominam, jak dziwny musi
si� wydawa� Amerykaninowi taki gest. On jednak szybko si�
orientuje i mocno �ciska mi d�o�. U�miecha si� nad g�ow� nie-
mowl�cia.
- Mi�o ci� pozna�. Jeste� pierwsz� osob� z Ameryki, jak�
poznali�my w Pary�u.
- Clyde, nie zgadniesz, kim jest jej m��. - Twarz Niny wy-
gl�da bardzo �adnie w s�abym �wietle. Odwraca si� i patrzy
na mnie. - To jest Alice Stein, a jej m�� to Ben Stein.
- Naprawd�, Ben Stein? - K�adzie ch�opczyka obok siebie
na ��ku. - S�ysza�em, �e jest w Pary�u; mia�em zamiar go
odszuka�.
Clyde wstaje i wyjmuje fajk� z kieszeni. Na chwil� wk�adaj�
do ust, ssie i chowa z powrotem. Mam wra�enie, �e jest mi�kki,
cho� nie gruby. Rozstawia szeroko stopy i wsuwa r�ce do kieszeni.
- Bardzo bym chcia� obejrze� co�, co robi tw�j m��. Mogli-
by�my si� kiedy� spotka�?
- Na pewno, jak tylko si� wprowadzicie.
Nina wzi�a dziecko z ��ka i zmienia mu pieluch�. W poko-
ju rozchodzi si� dra�ni�cy zapach mokrych pieluch zamkni�-
tych w plastikowym pojemniku. Odwraca g�ow�.
- Clyde, jak tam mieszkanie? Podoba ci si�? - W ustach
trzyma agrafki. - I co?
On drapie si� po g�owie i u�miecha z zak�opotaniem.
- Nie jest to w�a�ciwie to, co mieli�my w domu, ale my�l�,
�e na razie wystarczy. Musisz je sama zobaczy�, Nino. Miesz-
kanie wygl�da zupe�nie inaczej ni� wszystko, co ogl�da�a� do
tej pory.
Podchodzi do okna i uchyla zas�ony, by wyjrze� na ulic�.
- Problem w tym, �e wy��czone s� gaz i pr�d - m�wi dalej,
rozmasowuj�c plecy. Nie mam poj�cia, gdzie trzeba p�j��, �eby
znowu je w��czyli; nie rozumiem, co m�wi dozorczyni. - Przy-
siada na krze�le z r�koma na kolanach.
- Znowu bol� ci� plecy, Clyde? - Nina przyciska nogi do
��ka, by uchroni� niemowl� przed stoczeniem si� na pod�og�.
24
Stoi z d�o�mi opartymi na biodrach. Jej g�os wyra�a wsp�-
czucie, ale i nut� irytacji.
- Tak, pewnie nadwer�y�em je wczoraj przy wyci�ganiu
walizek z samochodu. Ale nie jest tak �le. - Pochyla si� do
przodu na krze�le. - O Bo�e, a by�o ju� tak dobrze od pocz�t-
ku lata, nawet przy d�wiganiu w czasie wyprowadzki.
Podchodzi do niego i nie spuszczaj�c dziecka z oczu, przesu-
wa d�o�mi w g�r� i w d� jego plec�w.
- Boli ci� w tym samym miejscu? - Obraca si� troch� i przy-
ciska d�o� mocno do jego krzy�a.
- Tak, tutaj, nisko, z prawej strony, tak jak poprzednio.
Czuj�, �e powinnam ju� i��; i tak dochodzi si�dma. Aaron
i Mark weszli pod ��ko i zachowuj� si� coraz g�o�niej.
- P�jdziemy ju�. Je�li chcesz, to pomog� ci poza�atwia� te
rzeczy jutro. M�j francuski nie jest zbyt dobry, ale my�l�, �e
b�d� mog�a ci pom�c.
- Naprawd�, Alice? Czujemy si� tutaj jak dzieci w lesie,
a poza tym Clyde'owi nigdy nie przychodzi�o �atwo za�atwia-
nie podobnych spraw.
- Jasne, ch�tnie pomog�. Kiedy mo�emy si� spotka�?
- Kiedy tylko ci pasuje.
- Niech pomy�l�. Ju� wiem. Przyjd� po mnie do Alliance
Francaise o wp� do jedenastej, to zabierzemy Aarona z pen-
sion. Potem b�d� mia�a czas a� do dwunastej trzydzie�ci.
- To bardzo mi�o z twojej strony, Alice. - Clyde pochyla si�
do przodu z �okciami opartymi na kolanach. - Czy mo�esz mi
powiedzie�, jak dosta� si� do tego co�-tam-Francaise?
- Alliance Francaise. Bardzo �atwo. Wiesz, gdzie jest boule-
vard Raspail?
Clyde odpowiada skinieniem g�owy.
- W takim razie skr�casz w lewo i to jest po tej samej stro-
nie ulicy, mniej wi�cej w po�owie drogi przed nast�pn� prze-
cznic�. Na pewno znajdziesz. Spotkamy si� przed wej�ciem,
przy kiosku z gazetami.
Wykonuje ruchy d�oni�, jakby wodzi� palcem po mapie.
- Powinienem znale��. B�d� o wp� do jedenastej, dobrze? -
D�wiga si� z krzes�a.
- Och, nie wstawaj.
25
Macha r�k�, by pokaza�, �e wszystko w porz�dku, i podcho-
dzi na sztywnych nogach. Rzeczywi�cie wygl�da troch� blado.
Podaje mi r�k�.
- Jeszcze raz dzi�kuj�, Alice, i nie mog� si� doczeka� chwili
kiedy poznam twojego m�a.
- Ciesz� si�, �e ci� pozna�am, Alice - m�wi Nina. Dzi�ki
tobie mia�am pierwszy wspania�y dzie� w Pary�u. Zanim si�
pojawi�a�, tam w parku, czu�am si� do�� �a�o�nie.
Jeszcze raz wszyscy �ciskamy sobie d�onie i zbieram moje
rzeczy. Aaron wci�� chowa si� pod ��kiem.
- Chod�, kochanie, musimy i��.
� Ojej, mamusiu, chc� si� jeszcze pobawi�.
� Jutro zobaczysz si� z Markiem. Tatu� czeka pewnie w pen-
sjonacie.
Wysuwa si� powoli spod ��ka.
- Chod�, kochanie - powtarzam troch� zniecierpliwiona. -
Ju� prawie si�dma, a chcia�am ci� jeszcze wyszorowa� przed
kolacj�. - �api� go za r�k� i stawiam na nogi. - A zatem jesz-
cze raz do widzenia. Do zobaczenia jutro.
Wschodz� na szarzej�c� o zmierzchu ulic�. Przechodzimy szyb-
ko na drug� stron�, a potem przez du�e drzwi do pensjonatu.
Zapalam �wiat�o, przyciskaj�c minuterie, i zaczynamy wspinacz-
k� przez cztery wysokie pi�tra do naszych pokoi. Aaron wchodzi�
dzielnie, przesuwaj�c d�oni� po poplamionej tapecie marmurko-
wej. Otwieram drzwi kluczem i przechodz� przez ma�y przedpo-
k�j do g��wnego pokoju. Ben siedzi przy oknie i czyta ksi��k�.
- Ben, przepraszam, �e tak p�no. Pozna�am w parku mi��
kobiet� i posz�am z ni� do jej hotelu.
Zdejmuj� �akiet i rozpinam ubranie Aarona. Ben zagina
r�g strony i zamyka ksi��k�.
- Tak my�la�em. Nie martwi�em si�. W�a�nie zastanawia-
�em si� nad jak�� wym�wk� dla pana Le Granda.
Pan Le Grand jest zniewie�cia�ym osobnikiem, kt�ry pro-
wadzi nasz pensjonat. Aaron wyskakuje ze swojej kurtki tak-
szybko, �e wyci�ga r�kawy na lew� stron�. Ben zatrzymuje go.
- Cze��, dobrze si� bawi�e�?
- Tak, znalaz�em w parku prawdziwego ameryka�skiego
ch�opca, ma ma tyle lat co ja i m�wi po ameryka�sku. - Aaron
26
wije si� i wyrywa, a� wreszcie siada na kolanach taty. - Ajego
tato te� jest malarzem. Fajnie, co? Mo�e on jest moim bratem.
Ben spogl�da na mnie. Podchodz� i ca�uj� go w czo�o.
- Zgadza si�. Uczy na Uniwersytecie Marylandu. Ma bar-
dzo mi�� �on�, �adna i m�oda. Maj� dw�ch ch�opc�w; m�odszy
ma dopiero osiem miesi�cy.
- Jaki on jest? - Ben zawsze wyczuwa unik z mojej strony.
- Zaczekaj, a� Aaron p�jdzie spa�.
Ben kiwa g�ow�.
- Chod� tutaj, ma�pko. Czas zmy� z ciebie troch� brudu,
zanim p�jdziemy na kolacj�.
Nalewam wody do bidetu.
- Ben, rozbierz go, a ja p�jd� po pi�am�, dobrze?
Wychodz� do przedpokoju i otwieram kluczem drzwi do na-
szej garderoby, po��czonej z pokoikiem, w kt�rym �pi Aaron.
Okno wychodzi na szyb wentylacyjny, wi�c zwykle jest tam
ciemno. Zapalam �wiat�o i wyjmuj� czyst� pi�am�, a brudn�
rzucam na stos rzeczy przygotowanych do prania. Czas na
kolejn� wizyt� w pralni samoobs�ugowej. Gdy wracam do du-
�ego pokoju, od razu zauwa�am r�nic� w o�wietleniu: ten
- z kolei jest bardzo widny, nawet wieczorem. Ma cztery okna
balkonowe si�gaj�ce a� do sufitu. Aaron biegnie do mnie na
golasa. Bior� go na r�ce i nios� do bidetu. Francuzi pewnie
u�ywaj� go do innych cel�w, ale bidet to przede wszystkim
doskona�a wanna dla dzieci. Aaron siedzi z nogami szeroko roz-
stawionymi i przeprowadza badania; odci�ga napletek i �ci-
ska. Kl�kam i szoruj� mu plecy myjk�.
- Znalaz�e� dzisiaj co� ciekawego?
Ben bierze gazet� z obramowania marmurowego kominka.
Rano zaznaczyli�my numery, pod kt�re mia�am zadzwoni�.
Opiera si� o gzyms i obraca si� w stron� okna. Dzi�ki odbiciu
w lustrze widz� go od przodu i z ty�u. Jego du�a twarz o in-
dia�skich rysach wygl�da�aby raczej ponuro, gdyby nie u�miech
jego mi�kko zarysowanych ust i oczy pe�ne zrozumienia.
- Kochanie, prosz�, zapal �wiat�o; zepsujesz sobie oczy. A po-
za tym nie widz�, gdzie mam my�.
Podchodzi do prze��cznika przy drzwiach i zapala g�rne
�wiat�o.
27
- Jedyny ciekawy adres to ten przy Notre-Dame des Champs.
Trzy pokoje, �azienka i kuchnia, i tylko na trzecim pi�trze, ale
chc� sze��dziesi�t tysi�cy frank�w.
- Ile metr�w kwadratowych?
- Chyba siedemdziesi�t.
- To du�o pieni�dzy, ponad dwana�cie tysi�cy dolc�w, ale
mo�e warto to obejrze�, �eby�my mieli poj�cie, co mo�na ku-
pi� za takie pieni�dze.
-Um�wi�em si�, �e przyjd� obejrze� je jutro o trzeciej.
Ko�cz� my� Aarona. Pocieram nadgarstkiem sw�dz�cy nos,
po czym wyci�gam korek i wypuszczam wod�. Aaron wk�ada
palce do otworu. Stawiam go i owijam w r�cznik, po czym
przenosz� go na ��ko, gdzie zostawi�am pi�am�, i energicznie
wycieram. Nauczy� si� szcz�ka� z�bami i lubi udawa�, �e jest
mu zimno. Wk�adam mu g�r� pi�amy, zdejmuj� z jego n�g
r�cznik i naci�gam spodnie. Aaron biegnie przez pok�j i wska-
kuje na Bena. Tata obejmuje go ciasno ramionami, a on wy-
swobadza si� stopniowo, wk�adaj�c mu, jak zwykle, dwa pal-
ce do ust. Patrz� na zegarek: dwadzie�cia po si�dmej. Wycie-
ram r�ce i masuj� twarz szorstkim r�cznikiem. W malutkiej
�azience w rogu pokoju zaci�gam zas�onk� i w��czam �wiat�o
nad umywalk�. Zaczesuj� w�osy do ty�u i ponownie �ci�gam
je w kucyk, po czym gasz� �wiat�o i wracam do pokoju. Ben
i Aaron le�� nieruchomo. Oczy maj� zamkni�te. Z komody
mi�dzy oknami wyjmuj� szlafrok Aarona: jest ��ty w szare
pasy z nie strzy�onego materia�u, a Aaron wygl�da w nim jak
miniaturka zawodowego boksera.
- Hej, idziemy; ju� prawie wp� do �smej.
Ben bierze go na r�ce i rusza do drzwi.
Schodzimy do jadalni pi�tro ni�ej. Sto�y s� ju� w po�owie
zaj�te. U�miechamy si� do tych, kt�rzy patrz� na nas, i zaj-
mujemy nasze miejsca. Ben siada na samym ko�cu ty�em do
okna, a ja pod �cian�. Wyjmuj� serwetk� Aarona i mocuj� mu
j� pod brod�. Ma�y ma specjalne podwy�szone krzes�o. Hors
d'oevres czekaj� ju� na stole. Tym razem jest to jaki� pate
z trz�s�c� si� zielon� galaretk� na wierzchu. Ben spogl�da na
mnie i ochoczo zabiera si� do jedzenia. Aaron nie chce nawet
tkn�� swojej porcji i wcale go za to nie winie. Ben si�ga po
28
talerz Aarona i pa�aszuje dalej. Nie mo�e znie��, gdy co� si�
marnuje. Ja d�ubi� w swojej galarecie: jest odra�aj�ca.
Przez pomalowan� na kolor blado��ty jadalni� ci�gn� si�
dwa d�ugie sto�y, przy kt�rych mo�e zasi��� oko�o dwudziestu
pi�ciu os�b. Zamiast �elaznego psa, jak u nas, na gzymsie stoi
marmurowy lew. Sala by�aby ca�kiem przytulna, gdyby nie
dwie neonowe lampy zawieszone wysoko na suficie, kt�re rzu-
caj� na wszystko upiorne niebieskawe �wiat�o. Bez wzgl�du
na to, ile os�b znajduje si� w jadalni, i tak zawsze wydaje si�
pusta. Staje si� bardziej przytulna dopiero wtedy, gdy po ko-
lacji ob�oki papierosowego dymu przes�oni� ogromne po�acie
bia�ego sufitu, tylko �e wtedy �mierdzi.
Monsieur Le Grand zaczyna kursowa� posuwistym krokiem
do kuchni i z powrotem; odnosi brudne naczynia i przynosi
nasze entree. Zwykle ubiera si� w jedwabne koszule, najcz�-
�ciej ��tozielone, mocno rozpi�te, spod kt�rych wystaj� k�pki
siwiej�cych w�os�w.
- Alice, chcesz, �ebym to sko�czy�?
Monsieur Le Grand nie zaczyna obs�ugiwa� �adnego z nas,
dop�ki nie sko�czymy wszyscy troje.
- Nie, Ben, dam rad�.
Nalewam sobie troch� wina. Jest cierpkie i pomaga mi po-
zby� si� uczucia kleisto�ci w ustach.
Monsieur Le Grand podp�ywa do nas i stawia trzy talerze.
Stek z frytkami; najlepsze danie z ca�ego tygodnia. Ben zabiera �
si� do swojego, a ja kroj� na kawa�ki po�ow� steku Aarona. Ma-
�y zaczyna je�� frytki, bior�c po jednej i maczaj�c w soli, kt�rej
mu nasypa�am na talerz. Porcje s� ma�e, ale jedzenie smaczne.
Ben nalewa sobie wina i jednym haustem opr�nia kieliszek
do po�owy. Zjad� ju� po�ow� swojego steku, a ja wci�� �uj� pierw-
szy k�s. Zagaduj� go, �eby zmusi� do wolniejszego jedzenia.
- Jak tam praca dzisiaj, kochanie?
- W porz�dku. Sko�czy�em trzeci kamie� i pracowali�my
nad tuszami. Ci faceci naprawd� znaj� si� na swojej robocie.
Czasem, gdy chodzi o dobieranie kolor�w, czuj� si� przy nich
jak dzieciak. To prawdziwi fachowcy.
Wsuwa do ust kolejny kawa�ek mi�sa odwr�conym widel-
cem, kt�ry trzyma w lewej r�ce. W prawej wci�� trzyma n�.
29
Ben przej�� europejski styl jedzenia w po�piechu. Bardzo mi
si� podoba efektywno�� takiego sposobu spo�ywania posi�ku
- O co chodzi, Ben? Jeste� jaki� podkr�cony.
Przez d�ug� chwil� patrzy mi prosto w oczy.
- Cz�owiek ca�y dzie� siedzi na �awce, pr�buj�c dopasowa�
kamienie, a potem obj�� je my�l� jednocze�nie. - Milknie
i zaczyna �u�. - A potem kolor. - Nadziewa na widelec trzy
frytki. - Chyba nie jestem stworzony do takiej dok�adnej pra-
cy. Czasem mam ochot� rzuci� to wszystko i wzi�� si� do rze�-
bienia czego� prawdziwego. My�la�em, �e kopiowanie to co�
trudnego, ale te litograficzne bzdury doprowadzaj� mnie do
sza�u. - Po�yka jedzenie i dopija wino. - Ma to te� i swoje
dobre strony; zmusza mnie do my�lenia. Bo�e, ale by�em roz-
puszczony. - Nalewa mi wina i nape�nia ponownie sw�j kieli-
szek. - Piekielnie �a�uj�, �e nie po�wi�ci�em wi�cej czasu ta-
kim sprawom, kiedy by�em m�ody. Czasem chcia�bym wszyst-
ko pot�uc i sk�ada� od nowa. To, co dot�d robi�em, to zwyk�a
chlapanina. A my�leli�my, �e jeste�my tacy wspaniali.
Rozmawiaj�c, przez ca�y czas je i popija wino. Moja mama
chybaby umar�a, gdyby go widzia�a. Wci�� si� dziwi�, �e mnie
to nie przeszkadza. Jakbym patrzy�a na jedz�cego konia.
- Powinna� zobaczy� twarze tych facet�w, gdy nieraz wy-
chlapie mi si� troch� tej packi. S� mistrzami w swoim zawo-
dzie, ale to tak, jakby zaprz�c rasowego konia do wozu z lo-
dem. Wstyd. S� zadowoleni, kiedy wiem, o jaki kolor mi cho-
dzi i mam go ju� do trzeciej pr�by.
Aaron zaczyna si� wierci� i zsuwa si� pod st�. Pojawia si�
monsieur Le Grand i zabiera talerze.
- Qu'est- ce que je vous donn�, madame Stein?1
Wymawia moje nazwisko, wydaj�c d�wi�k przypominaj�cy
szarpanie gumowej opaski. Aaron wystawia g�ow� nad kra-
w�d� sto�u.
- Gateau sec et une banane.2
Zawsze zamawia to samo. Monsieur Le Grand uk�ada w�-
skie wargi w u�miech, przekrzywiaj�c g�ow�. Ben zam�wi�
1 Co pani poda�, pani Stein?
2 Suche ciastko i banana.
30
gruyere, a ja jab�ko. Gdy monsieur Le Grand stawia przed
nami desery, Ben k�adzie troch� musztardy na brzegu swoje-
go talerza, odkrawa kawa�ek ��tego sera, macza w musztar-
dzie i wsuwa go do ust razem z kawa�kiem chleba. Aaron po-
gryza cztery ciasteczka na przemian z bananem. Dziel� moje
jab�ko na cztery cz�ci i usuwam z nich pestki. Francuskie
jab�ka nie nale�� do najlepszych, przynajmniej nie te poda-
wane w pensjonacie.
- Ben, obieca�am tej m�odej parze, kt�r� dzisiaj pozna�am,
�e pomog� im przy przeprowadzce. S�abo m�wi� po francu-
sku, a maj� si� wprowadzi� do mieszkania przy Raspail. Maj�
wy��czone gaz i �wiat�o i nie wiedz�, co trzeba zrobi�, �eby
znowu im je w��czyli. Popilnujesz Aarona jutro rano po moich
lekcjach?
- Oczywi�cie. I tak chcia�em go zabra� do zoo. Mieszkanie?
Od jak dawna s� tutaj?
- To ich pierwszy dzie�. Mieszkanie nale�y do przyjaciela
z jego szko�y, Francuza. Zamienili si� na domy, czy co� w tym
rodzaju. Po�o�� spa� Aarona. Zostaniesz czy te� p�jdziesz na g�r�?
- Przyjd� na g�r� za p� godziny, dobrze? Mo�esz si� zdrzem-
n��, gdy Aaron za�nie. - Nalewa sobie jeszcze wina.
Bior� Aarona na r�ce. Z ka�dym dniem staje si� coraz ci�-
szy. Zabieram klucze. Powietrze w korytarzu wydaje si� czy-
ste i ch�odne. Z kuchni u�miecha si� do mnie zm�czona mada-
me Le Grand. Nie zamykam drzwi na zamek, tak by Ben m�g�
wej��, gdy wr�ci. Pakuj� Aarona do ��ka w ma�ym pokoju,
ca�uj� go na dobranoc, zdejmuj� buty i k�ad� si� w ciemno�ci
na ��ku w du�ym pokoju.
Ben siedzi na kraw�dzi ��ka; poca�owa� mnie przed chwil�
i pog�adzi� moje czo�o; dziwne, �e tak ci�ko pracuj�cy m�-
czyzna mo�e mie� takie delikatne i wra�liwe d�onie.
- Masz ochot� na spacer, kochanie, czy wolisz ju� si� po�o�y�?
Powieki opadaj� mi ci�ko; jest mi wygodnie i ciep�o. Przy-
ci�gam do siebie jego g�ow�. Jeste�my ju� ma��e�stwem od
ponad pi�ciu lat, a on za ka�dym razem reaguje ju� przy pierw-
szym dotyku.
31
- Zaraz b�d� gotowa, Ben. Po prostu rozkoszuj� si� cisz�
i spokojem.
Ca�uje mnie pod uchem, wstaje i podchodzi do umywalki,
parkiet skrzypi pod jego nogami. Wciera zimn� wod� w twarz
i w�osy. Nigdy nie widzia�am, �eby u�ywa� grzebienia. Szu-
kam stop� but�w, wstaj� i przeci�gam si�. Ben podchodzi do
mnie, obejmuje mnie w pasie i podnosi do g�ry. Patrz� za
okno - po drugiej stronie parku wida� rz�si�cie o�wietlony
Panteon.
- Chod�my nad rzek�. Jest pogodna noc, a ja chcia�abym
zobaczy� o�wietlon� Notre Dam�.
Id� poprawi� w�osy przy umywalce, zerkam jeszcze tylko na Aarona: �pi twardo. Gasz� �wiat�o i schodzimy na d�. Pa�-
stwo Le Grand b�d� nas�uchiwali.
Samochody sun�, mrugaj�c ��tymi �wiat�ami przy prze-
cznicach. Dzi�ki temu miasto spowija aura tajemniczo�ci; na-
wet pojazdy wydaj� si� romantyczne. Idziemy do bramy par-
ku. Ogrodzenie wok� Ogrodu Luksemburskiego ma jakie�
pi�tna�cie st�p wysoko�ci i spiczaste zako�czenia u g�ry. Me-
talowe pr�ty wyrastaj� z betonowego murka o wysoko�ci oko-
�o dw�ch st�p. Aaron uwielbia chodzi� po nim, trzymaj�c mnie
za r�k�. Teraz bior� za r�k� Bena.
Przecinamy rue Vaugirard. Tutaj ruch nie jest zbyt du�y.:
Budynek seminarium z prawej strony wydaje si� ca�kowicie
opuszczony. Zastanawiam si�, jaka jego cz�� jest wykorzy-
stana. Na ulic� wylewa si� woda z ma�ej fontanny obok bu-
dynku. Skr�camy za r�g i wychodzimy na place St- Sulpice.
Grupka dzieci bawi si� jeszcze przy fontannie; betonowe lwy
wydaj� si� ogromne w �wietle lamp. Ben os�ania d�oni� oczy
i zagl�da przez szklane drzwi do wn�trza galerii.
- Tyle ich jest w tym pieprzonym mie�cie.
Idziemy dalej ulic�. Po chwili Ben przerywa milczenie.
- Jaki jest ten facet, kt�rego pozna�a� dzisiaj?
W pierwszej chwili nie wiem, kogo ma na my�li.
- Och, ten m�ody malarz, Clyde.
Pr�buj� posk�ada� wszystko.
- Wyda� mi si� jaki� mi�kki. Przystojny i do�� m�ski, ale
mo�e troch� maminsynek. Mi�y i naprawd� chce si� z tob�
32
spotka�. Trudno powiedzie�, ale nie wygl�da na kogo�, kto by
potrafi� malowa�.
Mijamy sklepione przej�cie, kt�re prowadzi przez Institut
de Mazarin. Budynek jest w trakcie czyszczenia: po�owa l�ni
��t� nago�ci� w �wietle reflektor�w, druga po�owa jest wci��
szaroczarna. Kopu�� okalaj� rusztowania; umieszczony pod
ni� zegar pokazuje za pi�� dziewi�t�.
- Wielu ch�opak�w po college'ach ma g�owy pe�ne w�asnych
teorii, Alice. Musi by� im trudno malowa� czysto, je�li woko�o
tyle nonsensu.
Ben naciska guzik sygnalizacji. W tym miejscu pojazdy p�y-
n� nieprzerwanie. Zmienia si� �wiat�o i ruszamy szybko. Kie-
dy biegniemy, Ben trzyma mnie pod �okie�. Lubi biega�.
- Mam nadziej�, �e b�d� mog�a im jutro pom�c. Czasem
Francuzi s� bardzo nieprzyjemni w najprostszych sprawach.
Wychodzimy na Pont des Arts i siadamy na �awce zwr�co-
nej w g�r� rzeki, w stron� wyspy. M�j wzrok przyci�ga bujna
ziele� drzew na cyplu Le- Vert Galant. Wzd�u� rzeki wieje lek-
ki wiatr. Ben spogl�da za rzek�, na Notre Dam�. Wida� o�wie-
tlone wie�e na tle nieba.
- To zabawne, jak bardzo pomaga takie banalne �wiat�o;
mo�na by si� spodziewa�, �e wyjdzie z tego blichtr, a tak nie
jest. Zbyt mocno tkwi w swoich czasach, by cokolwiek mog�o
j� zrani�.
Ot, takie sobie wa�ne stwierdzenie. Nie trzeba nawet wie-
rzy� w to, co m�wi.
Pod mostem pojawia si� �wiat�o Bateau Mouche, gdy statek
przep�ywa pod nami; na jego zadaszonym szk�em pok�adzie
wida� jedz�cych ludzi. S�ycha� te� cich� muzyk�. Bia�oniebie-
skie oczy �wiate� statku i cichy, sterylny szum wody maj�
w sobie co� gro�nego.
Idziemy dalej wzd�u� mostu.
- Chryste, Alice, chc� wreszcie dokona� czego� wa�nego.
Tymczasem za ka�dym razem, gdy zaczynam si� czemu� przy-
gl�da�, okazuje si�, �e to dzwoneczki i �wiecide�ka. Mo�na
oszale�. Przez ca�y czas boj� si�, �e nawet je�li to znajd�, oka-
�e si�, �e nie jest nic warte. Tak jakby to by�o przede mn�, a ja
ba�bym s