Zajas Krzysztof A. - Trylogia pomorska (1) - Wiatraki
Szczegóły |
Tytuł |
Zajas Krzysztof A. - Trylogia pomorska (1) - Wiatraki |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Zajas Krzysztof A. - Trylogia pomorska (1) - Wiatraki PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Zajas Krzysztof A. - Trylogia pomorska (1) - Wiatraki PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Zajas Krzysztof A. - Trylogia pomorska (1) - Wiatraki - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Strona 3
Redaktor prowadzący
ADAM PLUSZKA
Redakcja
KAROLINA MACIOS
Korekta
MAŁGORZATA KUŚNIERZ, JAN JAROSZUK
Projekt okładki i stron tytułowych
PIOTR ZDANOWICZ
Łamanie
Zdjęcia na okładce
© Ebru Sidar / Arcangel, © Francoise Hillemand / Arcangel
Copyright © by Krzysztof A. Zajas
Copyright © by Wydawnictwo Marginesy, Warszawa 2018
Warszawa 2018
Wydanie pierwsze
ISBN 978-83-65973-78-8
Wydawnictwo Marginesy Sp. z o.o.
ul. Mierosławskiego 11A
Strona 4
01-527 Warszawa
tel. 48 22 839 2519
ebook - lesiojot
Strona 5
Spis treści
Strona tytułowa
Karta redakcyjna
CZĘŚĆ PIERWSZA. LUCEK: OTWARCIE
I. To tylko gra
II. Interwencje pozasłużbowe
III. Złe sny
IV. Powiedz to jeszcze raz
V. Grębówko
VI. Coś się stało
VII. Łowienie na żywca
VIII. Katastrofa
CZĘŚĆ DRUGA. ANDRZEJ: KOREKTA
IX. Pogadajmy
X. Rozmawiamy
XI. Zieziazie
XII. Wizja lokalna
XIII. Czarny anioł
XIV. Ciężarówki
XV. Lucek, idę
ZAKOŃCZENIE
OD AUTORA
Strona 6
CZĘŚĆ PIERWSZA
Lucek: otwarcie
Młyny szły bezszelestnie, zakopane w mroku,
w szumie skrzydeł aniołów, lecących przez światy,
i sypał się piach gwiezdny z daleka, z wysoka,
na zalane czerwienią łopaty.
Władysław Sebyła, Młyny (Sonata nieludzka)
Strona 7
I
To tylko gra
1
Biała kula bilardowa leżała na środku stołu, a zielona szóstka
tuż przy narożnym dołku na wprost wlotu. Wystarczyło lekko
pyknąć. Takie łatwe ustawienie w jednej linii bywa zdradliwe i
można haniebnie spudłować. Ale nie on. Grał tu od lat i znał ten stół
jak własną kieszeń. Mógłby wziąć ze stojaka dowolny kij i trafić z
zamkniętymi oczami. Stanął w fachowym rozkroku, pochylił się
nad wytartym suknem, ujął węższy koniec kija w palce, delikatnie
jak papierosa, i przymierzył. Jeśli trafi za wysoko, biała wpadnie
razem z zieloną. Jeśli za nisko, może się nie doturlać. Idealnie
byłoby trochę poniżej środka. Przymrużył lewe oko: kij – biała –
zielona – wlot...
Wyprostował się. Przetarł dłonią spocony kark i łysą czaszkę. Po
dwóch piwach grało się super, ale był mokry jak nurek. Czemu
akurat po dwóch? Starannie wytarł wilgotną dłoń w dżinsy. Coś mu
przeszkadzało.
– Bijże, kurwa, nie?
Odwrócił się do Tasaka i zrobiwszy krok, pochylił się nad
niższym o głowę, pękatym i równie łysym jak on facetem.
– Się koncentruję – powiedział z lodowatym spokojem. – Jakbyś
nie zauważył.
Zacisnął dłonie w pięści, ale Tasak zaledwie musnął je wzrokiem
i natychmiast podniósł obie ręce do góry.
Strona 8
– Dobra, dobra. Koncentruj się.
Wziął wdech, wypuścił głośno powietrze i znowu się
przymierzył. Z głośnika leciało My Słowianie, jego ulubione, ale teraz
urywany rytm wiejskiego techno działał mu na nerwy. Jak dobrze
pyknie zieloną, czarna po drugiej stronie będzie na deserek.
Bułeczka z masełkiem, a Tasak wyskakuje ze stówy. Trzeba się tylko
skupić. Przymknął oko: kij – biała – zielona – wlot...
Dokładnie w momencie, gdy stuknął kulę, pojął, co mu
przeszkadza. Na przedłużeniu linii strzału, nad krawędzią,
wystawała jasna czupryna chłopaka przy sąsiednim stoliku.
Niedbale rozrzucone kręcone włosy układały się w fikuśną kopkę,
jak u jakiegoś gitarzysty z tych pedalskich kapel na Vevo. W
perspektywicznym skrócie znalazła się tuż za narożnym dołkiem i
mężczyzna miał wrażenie, że to w nią celuje. Pchnięta krzywo biała
bila stuknęła zieloną i odbiła w prawo, a tamta zatańczyła w
narożniku i potoczyła się w lewo. Zatrzymała się tuż przy bandzie.
– Aleś się, Dudas, skoncentrował – prychnął Gleba od
zastawionego piwami stolika, co reszta skwitowała zgodnym
rechotem.
Powinien mu za to dać z piąchy, ale zapanował nad sobą. Rzucił
kijem w kąt i łyknął piwa.
– Jedź – warknął do Tasaka, nie patrząc na nikogo. Był tu
szefem, nie powinien tracić kontroli nad sobą. To nieprofesjonalne.
Upił piwa, przesunął ręką po karku i zerknął w stronę chłopaka z
kręconymi włosami. Teraz mógł z profilu dokładnie obejrzeć tego
lalusia o gładkiej jak u bobasa buźce, z aniołkowatym loczkiem na
czole. Co on, kurwa, pije? Herbatę? Pieprzony pedzio. Gdyby nie ta
jego ciotowata fryzurka, wszystko byłoby okej, bila w dziurze i
stówa w kieszeni. Sącząc piwo i ścierając pot z szyi, Dudas doszedł
do przekonania, że to właśnie przez ten loczek na czole zjechał
Strona 9
banalnie proste uderzenie. Pedziów nie powinno się wpuszczać do
porządnego męskiego baru.
Ktoś klepnął go w ramię i ujrzał przed nosem wyciągniętą rękę
Tasaka.
– Sorki, stary. Wyskakuj ze stówy.
Nawet nie zauważył, jak i kiedy Tasak wbił kule.
– Jeszcze nie. Gramy rewanż.
– Hej, Dudas, my też tu jesteśmy! – krzyknął jeden z chłopaków,
a inni gromko go poparli.
Zignorował ich i poszedł do baru po następny żeton. W
powrotnej drodze przyjrzał się obcemu. Facet przeglądał książkę
kucharską Okrasy i ołówkiem robił notatki na marginesach. Po
dziecięcej buźce błąkał się uśmieszek człowieka, który czyta coś
niezwykle przyjemnego. Książka kucharska? Pojeb jakiś!
Nachylił się nad blondynem.
– Co tam takiego śmiesznego? Spaghetti się samo ugotowało?
Według niego był to doskonały dowcip, więc zarechotał głośno.
To go odprężyło. Nic tak nie poprawia humoru jak wyobrażenie
własnej błyskotliwości.
– Polało się sosem bolońskim i poszło na obiad?
Blondyn uniósł głowę znad książki i z uśmiechem odparł:
– Nie jadam spaghetti, zwłaszcza z sosem bolońskim. Makaron
włoski szkodzi na włoski.
Od stolika kumpli poszedł urywany śmiech. Dudas zrozumiał,
że była to aluzja do jego łysiny. Przesunął po niej dłonią i zawisł na
kiju bilardowym jak pielgrzym na kosturze.
– Masz coś do łysych?
– Wiele współczucia.
Chłopak nadal się uśmiechał i kręcił młynka ołówkiem
trzymanym między palcami. Na jego pedalskiej twarzy malowało
Strona 10
się całkiem dla Dudasa niezrozumiałe zadowolenie. Z otwartej
stronicy książki kucharskiej bił w oczy nieprzyzwoicie kolorowy
obrazek tortu z bitą śmietaną i kręgiem wiśni. Owoce błyszczały
dokładnie tak samo jak wargi uśmiechniętego lalusia. Dudas
walnąłby pięścią w te mięsiste robaczki i soczek wiśniowy trysnąłby
prosto na torcik. Wystarczyło lekko pyknąć. Ścisnął kij, aż mu
knykcie zbielały. Nie, nie teraz. Dopiero co został szefem i powinien
panować nad sobą.
– Słuchaj, gościu, mógłbyś się nieco przesunąć?
Tamten rozejrzał się wkoło w poszukiwaniu adresata prośby,
wreszcie ze zdziwieniem dotknął palcem własnej piersi.
– Ja? Czy ja komuś przeszkadzam?
Dudas sapnął. Jeszcze trochę i nerwy mu puszczą. Zerknął w
stronę kontuaru. Barman przyglądał mu się uważnie i napotkawszy
jego spojrzenie, powoli pokręcił głową. Dudas skinął.
– Usiądź po prostu trochę dalej. My tu gramy i... – zająknął się,
bo nie wiedział, co właściwie powiedzieć. Że nie lubi Okrasy? Że
gościu ma wkurwiającą buzię i hairy niehalo? – ...no wiesz,
potrzebny komfort. Najlepiej by było, jak byś usiadł gdzieś w kącie.
Zatoczył ręką po sali, pokazując, ile tu jest miejsca i że każde z
nich będzie lepsze od tego, na którym pedzio siedzi teraz. Dudas
był bardzo grzeczny i spokojny, dlatego tamten go posłuchał.
– W porządku, nie ma sprawy.
Blondyn wziął książkę pod pachę, chwycił kubek z herbatą,
obszedł stół bilardowy i usiadł po przeciwnej stronie, tyłem do nich,
po czym z ołówkiem w ręku wrócił do lektury. Dudas westchnął z
ulgą i wrzucił żeton do otworu w stole bilardowym. Opanował się,
nie zrobił obory. Załatwił sprawę polubownie i pokojowo, chociaż
miał wielką ochotę po prostu przypierdolić w tę zakręconą
łepetynkę. Liczył, że jego opanowanie zostanie docenione. Nie
Strona 11
zwracając uwagi na protesty ziomków, ustawił trójkąt na suknie,
poustawiał starannie bile i pokazał palcem Tasakowi.
– Zaczynasz. Teraz gramy o dwie paczki.
Był spokojny, tak przynajmniej mu się wydawało. Tasak jednak
musiał dostrzec na jego twarzy napięcie, ponieważ najpierw
otworzył usta w proteście, a potem je zamknął. Natarł czubek kija
kredą i uderzył z rozmachem. Bile rozbiegły się po zielonym suknie
jak przestraszone kury po trawniku. Wpadły aż dwie, obie pełne.
Tasak grał dalej, wbił jeszcze dwie, a potem z uśmiechem oddał kij
Dudasowi. Ten przymierzył i wbił jedną, przy drugiej wpadła mu
również biała. Uderzył za mocno. Coś było nie tak z jego
opanowaniem. Ta sprawa wydała mu się ciągle niezałatwiona. Po
chwili zrozumiał dlaczego. Blondyn przesiadł się na drugi koniec
stołu, ale dokładnie w takie samo miejsce jak poprzednio. Przy
kolejnej przymiarce Dudas znowu zobaczył na końcu kija czuprynę
kręconych włosów. I znowu spieprzył uderzenie. Nie, nie mógł tego
tak zostawić.
– Sorry, gościu, ale chyba się nie zrozumieliśmy. Prosiłem, żebyś
przesiadł się gdzieś dalej, o, na przykład tam. – Pochylony nad nim
wskazał dłonią najciemniejszy kąt baru, w sam raz dla miłośnika
herbaty i tortów z wiśniami. A najlepiej, żeby pedał w ogóle się stąd
wyniósł i nie wkurwiał go gładką buzią.
Blondyn zmrużył oczy i nie przestając się uśmiechać, zapytał:
– Jesteś pewien, że jak się przesiądę, to sobie wreszcie trafisz?
Dudas zacisnął zęby.
– No.
– To po włosku?
– Że co?
– Nic.
Strona 12
Chłopak znowu zebrał swoje rzeczy i przesiadł się w ciemny kąt.
Ale już nie przeglądał książki kucharskiej. Siedział nieruchomo i
wpatrywał się w niego, szczerząc zęby w martwym uśmiechu. W
jakimś sensie było to jeszcze gorsze. Dudas dwa razy haniebnie
spudłował, a następnie uderzył tak mocno, że oprócz swojej bili
wbił również białą, na koniec zaś (jak pierdolona wisienka na
torcie!) do dziury potoczyła się czarna. Zagotował się w środku.
Rzucił kij na stół i ruszył do ciemnego kąta, roztrącając po drodze
krzesła jak baloniki na nieudanym przyjęciu urodzinowym. Głos z
głębi mózgu wołał, że ta nieruchoma, wyszczerzona gęba to
niebezpieczeństwo, ale mężczyzna stracił zaufanie do takich
głosów. W jego żyłach buzowała potężna energia wściekłości,
niebotycznego wkurwienia, na które żaden piskliwy głosik
rozsądku nic nie poradzi. Nie czuł bólu ani złości, tylko ten
przyjemny szum, jakby wypełniała go piana z piwa. Postać w
półmroku nie zareagowała, żaden mięsień nawet nie drgnął na
gładkiej twarzyczce. Ten kamienny bezruch tknął Dudasa złym
przeczuciem, ale było już za późno na odwrót. Gwałtowne natarcia
mają to do siebie, że nie można się z nich wycofać, nawet kiedy już
dostrzega się błąd.
– Spierdalaj stąd! – krzyknął nienaturalnie głośno. –
Powiedziałem: spierdalaj!
Liczył na głupią uwagę, która dałaby mu pretekst. Ale tamten
ani drgnął. Szczerzył się jak wredny klaun z okładki tego słynnego
horroru.
– Spierdalaj albo zetrę ci ten uśmieszek z ryja!
Zrobił jeszcze jeden krok, spięty do granic wytrzymałości. Fala
agresji podchodziła mu już do gardła, ostatnie słowa wybulgotał
niemal niezrozumiale. Ale pedzio zrozumiał.
– Przypuszczalnie nie podejrzewam.
Strona 13
Wyciągnął rękę, żeby złapać gościa za koszulkę i wywlec zza
stolika. Sytuacja nie była jednak zbyt wygodna, ponieważ tamten
cały czas siedział nieruchomo, wciśnięty w kąt sali, dokąd Dudas
sam go wysłał. Teraz miał problem, jak go stamtąd wyłuskać. Ręka
zawisła bezradnie w powietrzu nad blatem z rozłożoną książką
kucharską. Pieprzony torcik z pieprzonymi wiśniami.
– Masz problem – powiedział blondyn, czytając w jego myślach.
– Nie dosięgniesz.
Napastnik charknął wściekle i rzucił się z ręką wyciągniętą
prosto do smukłego pedalskiego gardła. Trafił w pustkę. Tamten
zniknął, a Dudas runął całym ciałem na stolik, potrącając kubek z
herbatą, która jakimś cholernym trafem wylała mu się za dekolt.
Kiedy się wyprostował i strzepnął koszulkę, ktoś postukał go palcem
w plecy.
– Tu jestem – powiedział pogodnie blondyn i wskoczył za
następny stolik. Znowu był poza zasięgiem.
– Zajebię cię – wycharczał Dudas i zacisnął pięści. Coś w nim
pękło, nareszcie nie musiał udawać, nie musiał się starać. Był sobą –
nabuzowanym ziomkiem, który lubi spuszczać wpierdol.
– Przypuszczalnie nie podejrzewam – powtórzył tamten dziwną
formułkę. – Odnoszę wrażenie, że z trzech koniecznych warunków
do spełnienia tej groźby brakuje ci co najmniej dwóch. Po pierwsze,
w ogóle mnie jeszcze nie dorwałeś i zapewne nie dorwiesz. Po
drugie, nawet jak już dorwiesz, możesz nie dać rady. Po trzecie,
nikt jeszcze mnie nie...
– Chrr! – mężczyzna warknął i wskoczył na stół. Miał zamiar
jednym kopnięciem zamknąć tę pedalską jadaczkę, ale zanim wziął
zamach, facet znowu zniknął. Dudas stracił równowagę i poleciał
na ścianę, odbił się od niej i odwrócił. Blondyn stał po drugiej
stronie sali, pięć metrów od niego. Jak on to zrobił?
Strona 14
– Dudi, odpuść – doleciało go od bilardowego stolika. To był
Tasak. – Chodź grać. Twój ruch.
Boją się, żebym znowu nie narobił bajzlu, pomyślał Dudas. Ale
było za późno. Nie mógł tego tak zostawić. Barman coś krzyczał, a
on przeskoczył na drugi stolik i odbił się, skacząc na kolejny. Teraz
ten pedał mu się nie wywinie, nie ma gdzie uciekać. Nagle Dudas
niebezpiecznie wychylił się do przodu i wyciągnął ręce, by się
podeprzeć, ale i tak runął twarzą na trzeci blat. Zanim się pozbierał,
usłyszał za plecami:
– Znowu pudło. Tu jestem.
Złapał za oparcie krzesła i wziął potężny zamach. Nie czuł bólu,
niewiele widział, nie słyszał krzyku kolegów i barmana – całą swoją
waleczną duszą pragnął przefasonować tę gładką uśmiechniętą
gębę. Jeszcze biedak nie wiedział, że znalazł się na końcu długiego
szeregu ludzi jemu podobnych, którzy marzyli o tym samym. I
żadnemu się nie udało. Krzesło zawisło w powietrzu, Tasak i Gleba
z pomocą barmana obezwładnili go i teraz usiedli na nim we
trzech. Dyszał z wściekłości, ale siły go opuszczały.
– Co ty, Dudas, odpierdalasz! – wołał do niego Tasak. – Przecież
to tylko gra!
Zamrugał. W ustach miał słony smak, to pewnie krew. Spojrzał
w górę. Uśmiechnięta twarzyczka pochylała się nad nim.
– Słuchaj kolegów, Dudas. To tylko gra.
Mężczyzna szarpnął się. Przekręcił głowę i patrzył za
odchodzącym blondynem, który przemierzając zdemolowaną salę,
całkiem pedalsko kręcił kuprem w obcisłych dżinsach. Z książką
kucharską pod pachą rzucił na kontuar banknot i wyszedł. Wsiadł
do białego volva i odjechał. Jak jakiś cholerny Brad Pitt. Dudas
usiadł. Ścierając uwolnionym przedramieniem krew z rozbitej
wargi, poprzysiągł krwawą zemstę.
Strona 15
W ten sposób Rafał Dudek, pomorski osiłek zwany Dudasem,
zawarł znajomość z Luckiem Bałysiem – podkomisarzem Komendy
Wojewódzkiej Policji w Krakowie, wysłanym na parę dni do Słupska
w celu wygłoszenia w tamtejszej szkole policyjnej referatu o
dopuszczalności interwencji w sytuacjach pozasłużbowych. Ta
znajomość miała Dudasa kosztować życie.
2
Kiedy szefowie wydziałów zbierali się po naradzie do wyjścia,
komendant Byczkiewicz przytrzymał za łokieć Andrzeja
Krzyckiego, czterdziestoczteroletniego bruneta o zaciętym
spojrzeniu, który od niespełna roku z wyraźną niechęcią kierował
wydziałem kryminalnym na Mogilskiej.
– Zostań chwilę.
Krzycki strzepnął dłoń Byczkiewicza, jakby się opędzał od
natręta na ulicy. Wiedział, o czym będzie rozmowa, i nie miał na
nią najmniejszej ochoty. Znał na pamięć jej przebieg. „Andrzej, tak
nie można”. „Wiem, ale sytuacja była wyjątkowa”. „Nie była, to
standardowe zatrzymanie i wystarczyło użyć kajdanek”. „Był
agresywny”. „Ty też”. „Ale ja jestem po innej stronie”. „Nie, jako
ludzie cywilizowani wszyscy jesteśmy po tej samej stronie”. I tak
dalej. Wiedział, że skończy się na upomnieniu i pogróżkach w razie
podobnych wybryków. Czasem odsuwali go od śledztwa, ale teraz
to nie miało sensu. Był szefem wydziału. Ciągle zresztą nie
pojmował dlaczego.
– Andrzej, tak nie można.
– Wiem, ale sytuacja była wyjątkowa.
– Nie była. To standardowe...
Strona 16
– ...zatrzymanie i wystarczyło użyć kajdanek. Darek, nie chce mi
się tego międlić. Przejdźmy od razu do kary.
Komendant Byczkiewicz westchnął i przetarł dłonią krótki
jeżyk na głowie. Młodszy od Krzyckiego, podziwiał go jak wszyscy
koledzy i był wobec najlepszego śledczego swojej drużyny (wielu
twierdziło, że całego kraju) całkiem bezradny. Krzycki na dobrą
sprawę robił, co chciał, a gdy przegiął, tak jak teraz, kłopot spadał
na przełożonych. Obaj dobrze o tym wiedzieli. Wiedzieli również,
że nic się w tym układzie nie zmieni. Postanowił zawalczyć o swój
autorytet.
– Nie, muszę to powiedzieć. Pobiłeś chłopaka do
nieprzytomności tylko za to, że uciekał. Miałeś kajdanki w ręku.
Jesteś od niego silniejszy, lepiej wyszkolony i w dodatku byłeś
uzbrojony. Musiałeś go bić?
Pytanie wisiało w powietrzu może pół minuty, po czym
inspektor, nie patrząc na przełożonego, postawił własne.
– To jaka jest ta kara?
Nie pogadają sobie. Andrzej zawsze miał problemy z
dogadywaniem się na Mogilskiej, co w przypadku oficera policji
mogło stanowić niejaką przeszkodę w normalnym wypełnianiu
obowiązków służbowych. Nieźle powiedziane. Tak naprawdę to nie
lubił policji i policjantów, a zwłaszcza śledczych, do których miał
wątpliwy zaszczyt się zaliczać. Podobnie jak nie lubił przestępców,
których uwielbiał łapać własnoręcznie i w miarę możliwości karać
na miejscu. W ogóle nie lubił ludzi, nie wyłączając siebie. Może z
paroma wyjątkami, ale też bez przesady.
– Andrzej, do cholery, jesteś inspektorem i szefem wydziału! Nie
do ciebie należy taka robota jak uganianie się za młodocianymi
dilerami. Po coś ty tam w ogóle pojechał?
Strona 17
Byczkiewicz zasadniczo był w porządku, kiedyś nawet trochę się
do siebie zbliżyli. Komendant pojawił się na ślubie Lucka i otwarciu
kawiarni Doroty. To znaczy ich kawiarni, ale Andrzej nie lubił
myśleć o niej jak o swojej. Rozmawiali wtedy o tym, że on jest
jedynym sensownym kandydatem na stanowisko szefa wydziału
kryminalnego i każde inne rozwiązanie byłoby nienaturalne. Tak
właśnie wtedy wyraził się komendant: nienaturalne. Tylko że
Krzycki nie widział niczego naturalnego w tym, że musi siedzieć za
biurkiem, podpisywać papiery i słuchać sprawozdań z tego, co w
terenie robią koledzy. Już po tygodniu takiego szefowania zatęsknił
za czasami, gdy we dwójkę z Luckiem Bałysiem uganiali się po
grobiańskich uroczyskach, nadstawiając karku na wszystkie
możliwe nieregulaminowe sposoby. Dwóch przeciwko całemu
światu. Tak, to było naturalne.
Lucek. Gdyby przedwczoraj działali razem, wszystko poszłoby
inaczej. Niestety, jego dawny partner i jedyny przyjaciel pojechał
akurat do Słupska, dokąd Andrzej sam go wysłał, bo nie chciało mu
się tłuc przez całą Polskę, żeby wygłosić jeden referat. Lucek
uwielbiał drogę, samochód, bieganie tu i tam i w ogóle życie. Młodzi
tak mają. Przedwczoraj na tyłach hurtowni wkroczyliby wcześniej i
nie wydarzyłoby się to, co się wydarzyło.
– Śpisz?
Krzycki otrząsnął się.
– Nie. Przepraszam, zamyśliłem się. To jaka jest ta kara?
– Nie wygłupiaj się, nie jesteśmy w świetlicy szkolnej. Muszę ci
jednak kategorycznie zabronić udziału w interwencjach. Musiałeś
tam leźć? Masz od tego ludzi!
– No, to jest kara.
– Co, że masz ludzi?
– Że mam nie jeździć na akcje.
Strona 18
Musiał tam leźć, nie mógł wytrzymać. Gdyby jednak próbował
wytłumaczyć Byczkiewiczowi, co go naprawdę ciągnie do
interwencji, wyszedłby na nieodpowiedzialnego szczeniaka i byłoby
jak w świetlicy szkolnej.
– Cieszę się, żeśmy się dogadali.
Krzycki wcale nie uważał, że się dogadali (na Mogilskiej źle się
dogadywał), ale grzecznie podziękował. Byczkiewicz uścisnął mu
dłoń z taką siłą, jakby dusił węża.
– To świetnie, Andrzeju. W nagrodę dostaniesz prezent.
Drgnął w niedobrym przeczuciu.
– Jaki prezent?
– Miesiąc urlopu.
– Ale ja nie chcę żadnego urlopu!
– To nie jest prośba.
Andrzej poczuł się, jakby mu ktoś wyrwał spod tyłka taboret.
Twardy był i gniótł niemiłosiernie, ale jednak jakoś się na nim
siedziało. Teraz jego tyłek zawisł w powietrzu.
– I co ja będę na tym zasranym urlopie robił?
Komendant wziął go za ramiona jak oficer żołnierza na filmach
wojennych.
– Rób, co chcesz. Możesz pomóc trochę Dorocie w kawiarni.
Tyra tam od rana do wieczora. Pojedź gdzieś z Pawełkiem, w końcu
mamy lipiec, wakacje, jakbyś nie wiedział. Bądź mężem i ojcem.
Klepnięty serdecznie w ramię Krzycki podziękował, machnął
ręką na pożegnanie, jakby chciał powiedzieć, że życie to
beznadziejny przypadek, i wyszedł. Mężem i ojcem. Formalnie
rzecz biorąc, nie był ani jednym, ani drugim. Z Dorotą i Pawełkiem,
jej synem z poprzedniego małżeństwa, po prostu razem mieszkali.
Mieli zalegalizować związek zaraz po ślubie Lucka, ale jakoś zeszło,
a później już mieli TAMTO na głowie. Nie wiedział, czy minęło
Strona 19
dosyć czasu, by wrócić do matrymonialnych planów. W końcu tak
naprawdę to wszystko jedno.
Zbiegając po schodach, dwa razy się potknął, a potem o mało nie
przewrócił sekretarki Byczkiewicza, panny Moniki. Wyglądała jak
chińska podróbka manekina z salonu kosmetycznego, ale miała
refleks i zdążyła się odsunąć. Na recepcji na jego widok młody
podoficer poderwał się z krzesła.
– Markielak, kto mnie podpierdolił u komendanta?
Chłopak zbladł. Rozpuszczony i niezbyt rozgarnięty,
zawdzięczał tę wygodną posadę dawnym wpływom wuja, niegdyś
dobrze ustawionego szefa lokalnej mafii, a jeszcze wcześniej
komendanta policji, i był przekonany, że tak już zostanie. Krzycki
kiedyś wybił go z tego przekonania i od tamtej pory ich relacje
nabrały szczególnego charakteru. Markielak bał się go jak ognia.
– Podp... ale z czym, panie inspektorze?
– Z tym, że jestem spięty i powinienem iść na urlop.
– Ale... ja nic nie wiem! Jaki urlop? Zaczęły się wakacje, wszyscy
teraz idą na ur...
– Bałyś się zgłaszał?
– Nie, panie inspektorze. Ale jakby co, to ja zaraz zamelduję.
– Dobra. Od jutra mnie nie ma. Gdyby coś się działo, dzwoń
natychmiast. Z każdą sprawą, rozumiesz?
– Tak jest, panie inspektorze.
– Zapnij kieszonkę. I przestań kłaść te żele na włosy.
Nie czekając na odpowiedź, poszedł do siebie. Gdy tylko
zamknął za sobą drzwi gabinetu, klapnął na fotel i odetchnął
głęboko. Za oknem szumiały samochody na Mogilskiej, dudnił
tramwaj do Nowej Huty. Andrzej spojrzał na zegarek. Jeżeli istnieje
na kolei jeszcze jakakolwiek punktualność, to zaraz pojedzie skład
przez wiadukt. Tak, już go słychać. Krzycki przez chwilę walczył ze
Strona 20
sobą, wreszcie poddał się i podszedł do okna. Odruchowo liczył
wagony, a kiedy ostatni zniknął za zakrętem, obwiódł palcami
wokół ust, chrząknął i usiadł z powrotem w fotelu. Dokładnie tak
samo, jak latami robił to jego poprzednik, inspektor Opałka, nim
odszedł na emeryturę. Wszystko idzie normalnie, rutyna zżera
sens. Ale skoro wszystko idzie normalnie i rutynowo, to dlaczego
jest tak do dupy? Gdzie tkwi błąd? Andrzej wyjął kartkę, żeby coś
zapisać, następnie zmiął ją i wyrzucił do kosza (na drugim końcu
wielgachnego biurka, rzut za trzy punkty), po czym sięgnął do
szuflady w poszukiwaniu paczki papierosów, której tam nie było.
Nie palił od pięciu lat. Nie pił od dwóch i pół.
Dlaczego właściwie pobił tego chłopaka? Pobił to mało
powiedziane. Gdyby Stańczyk z Bąblem go nie odciągnęli,
skatowałby go na śmierć. Nie miał żadnego usprawiedliwienia,
nawet nie próbował go wymyślać, ponieważ koledzy znali go od lat i
wiedzieli, że to jest zawsze ten sam przypadek. Krzycki na moment
traci kontrolę nad sobą, co miewa różną rozciągłość w czasie, od
czego zależy to, czy ten drugi przeżyje czy nie. Bywało i tak, i tak.
Andrzej lubił to nazywać intuicją, inni niekoniecznie. „Intuicją –
powiedział kiedyś Kuba Stańczyk zwany Szelą – to można wytropić
przestępcę, ale nie nadziać go na pręt zbrojeniowy jak na rożen”.
Była to aluzja do sprawy ze świniarni, gdzie Krzycki stoczył
śmiertelny pojedynek na noże z niejakim Mateuszem Grelą,
niebezpiecznym mordercą z dziwacznej pogańskiej sekty. Zabił go
tylko pośrednio, ponieważ tamten sam spadł i nadział się na druty,
ale takie tłumaczenie nie przekonało kolegów. Tak, Krzycki
zdecydowanie miał problem z dogadywaniem się na Mogilskiej.
Przypadek przy rondzie Kotlarskim naprawdę należał do
szczególnych. Obława poszła od drugiej strony, tak jak to sugerował
informator. Pięcioosobowa ekipa w pełnym rynsztunku i z