14445

Szczegóły
Tytuł 14445
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

14445 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 14445 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

14445 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Kazimierz Kwaśniewski Śmierć i Kowalski WARSZAWA • 1962 Okładkę projektował MIECZYSŁAW KOWALCZYK Twoja śmierć ma dobry wzrok. Nigdy dotąd nie widziałem jej w takim przebraniu. Albo kierują tobą ludzie, którzy udają, że wiedzą, albo ty sam udajesz, że wiesz to, czego nie wiesz. Ale nie przypuszczam, abyś powrócił kiedykolwiek i ujawnił nam, co się znajduje na końcu drogi. Shakespeare „Cymbeline", akt V I ROZDZIAŁ PIERWSZY W którym pomimo dobrej woli obu stron Śmierć nie spotyka się z Kowalskim Skończył się gorący, bezchmurny dzień nad morzem. Na dalekim cyplu niewidzialna latarnia morska puściła w ruch dwa białe promienie, muskając nimi leżące na redzie statki, ptasie sylwetki dźwigów, usypiające na wodzie mewy i rozrzucone na łagodnych wzgórzach miasto. Na linii styku wód i lądu pootwierały się kolorowe oczka lamp pozycyjnych i boi sygnałowych, które kołysały się na morzu spokojnym, falującym leniwie i pokrytym plamami oliwy. Wilgotny odblask świateł wieczoru położył się na szybach okien i na wyślizganych szynach skomplikowanej siatki torów kolejowych, oplatających port i uciekających pomiędzy wzgórza w głąb lądu, który niknął już pośród nocy. Pociąg pospieszny, którym Śmierć jechała na spotkanie z Kowalskim, był jeszcze daleko od miasta, lecz zbliżał się nieustannie z nieuchronną pewnością dobrze pracującego mechanizmu. Oczywiście Kowalski nie miał o tym pojęcia. Nie wiedział także, że gdyby pewna dziewczyna nie wybrała się z wizytą do ciotki, idąc tą właśnie ulicą, a nie inną, nie dożyłby następnego ranka. Nie dożyłby najprawdopodobniej następnego ranka, gdyby dziewczyna ta nie spostrzegła, że 7 jest bardzo przystojny i gdyby odeszła, nie zatrzymując się zupełnie bez potrzeby na tak długo przed oknem zamkniętej księgarni. No i nie dożyłby, oczywiście, następnego ranka, gdyby nie miał narzeczonej i gdyby narzeczona ta nie była tak bardzo zazdrosna, że nerwy ponosiły ją nieomal automatycznie na widok każdej kobiety zdradzającej jakiekolwiek zainteresowanie jego osobą. W chwili kiedy zaczyna się nasza opowieść, Kowalski jest sam, stoi na chodniku jednej z ulic śródmieścia Gdyni i spogląda na zegarek. Oczekuje Kazimierza Kity, jedynego swego przyjaciela, z którym do spółki ma taksówkę numer 448, bardzo starego Opla — najprawdopodobniej weterana drugiej wojny światowej. Kowalski ma dziś nocną zmianę i umówili się, że dziesięć przed dziesiątą Kita podjedzie do tego właśnie narożnika, żeby przekazać wóz. Kowalski zerknął na zegarek i westchnął. Była za pięć dziesiąta. Podszedł do skraju chodnika, spojrzał w lewo i w prawo, ale żaden samochód nie pojawiał się w perspektywie ulicy. Zawrócił i stanął przed jasno oświetloną witryną księgarni, przyglądając się od niechcenia okładkom, pogwizdując cicho i bardzo fałszywie, a jednocześnie zastanawiając się nad tym, w który kraniec rozległego Trójmiasta mógł pchnąć Kazika jakiś daleki kurs. I wtedy dziewczyna wyszła zza rogu, idąc w jego kierunku. Pusta ulica najpierw podała mu echo kroków, później uniósł głowę. Już z daleka zauważył, że dziewczyna jest smukła, ubrana w białą sukienkę i niesie pleciony koszyk. Ponieważ niecierpliwił się trochę, a Kazik powinien był nadjechać lada sekunda, więc nie spojrzał na nią po raz drugi i odwrócił się ku wystawie sklepu. Ale że wystawa w nocy działa trochę jak lustro, zobaczył w niej własne odbicie: wysokiego, barczystego, młodego mężczyznę o szczupłej, opalonej twarzy, wesołych oczach i krótkich, ciemnych, trochę 8 zmierzwionych włosach, które lubił odruchowo przeczesywać palcami. Ubrany był w czarne brezentowe spodnie, rozpiętą na piersi kolorową koszulę i skórzaną szoferską kurtkę, zarzuconą luźno na ramiona, bo wieczór był bardzo ciepły. Odgłos kroków ucichł i Kowalski ujrzał obok siebie, odbity w szybie, zamglony zarys dziewczyny. Nieznacznie zwrócił oczy w lewo, a potem znowu spojrzał na wystawę. Dziewczyna studiowała z uwagą okładki książek, przesuwając powoli oczyma od jednej do drugiej. Kowalski odruchowo przygładził palcami czuprynę, powstrzymał uśmiech i chrząknął cicho. Dziewczyna nie drgnęła. Zachowywała się tak, jak gdyby prócz niej nie było nikogo przed sklepem. Chrząknął więc po raz drugi i nabrawszy głęboko powietrza jak człowiek, który niespodziewanie musi skoczyć do wody, powiedział z miną zagubionego, dobrego dziecka: — Przepraszam bardzo... bo właśnie pani na pewno zna się dobrze na książkach, prawda?... A ja muszę kupić jedną książkę... Dziewczyna raptownie odwróciła ku niemu głowę. Minę miała trochę zagniewaną, ale zaraz uniosła ze zdziwieniem ładne, czarne, nieomal zrośnięte nad nosem brwi. — Jak to, proszę pana? Przecież księgarnie już dawno są zamknięte. Nie kupi pan dzisiaj żadnej książki. — Tak, ja wiem, bardzo dobrze wiem, że nie dzisiaj. Ale pomyślałem sobie, że tego... że dobrze by było, żebym sobie jutro kupił taką książkę... — A jaką? — Dostrzegł, że dziewczyna z trudem powstrzymuje uśmiech. — Taką, widzi pani, poważną jakąś. Nie znam się na tym, bo czasu zupełnie nie mam. Tyle tylko, że się jakiś kryminał przeczyta, i to wszystko. Ciągle zajęty jestem i... — zaplątał się trochę, ale zaraz dokończył: — Właśnie to, że czasu człowiek nie ma na co innego niż robota. Prawie na nic się nie ma czasu... 9 Westchnął i rozłożył ręce, jak gdyby chcąc wziąć cały świat na świadka, że mówi to serio i nie ma żadnych złych zamiarów. — To zupełnie jak ja... — Dziewczyna przełożyła koszyczek z prawej ręki do lewej i mimowolnym, ładnym, zupełnie niepotrzebnym ruchem poprawiła włosy nad czołem. — Ale ja to muszę powiedzieć, że po prostu przepadam za kryminałami... no i za takimi, żeby było w nich coś bardzo smutnego o miłości. Wie pan, o tym, że się kochają, a nic im się nie udaje, bo źli ludzie albo zły los przeszkadzają ciągle i dopiero na końcu wszystko się pięknie zgadza i są szczęśliwi. — Tak — kiwnął głową ze zrozumieniem. — To też jest niezłe, ale czasami za smutne. Szczególnie jak się smutnie kończy. Lubię, kiedy on ją ratuje w ostatniej chwili, gdy już, już ma się stać coś strasznego i żadnego ratunku dla niej znikąd nie ma. Po tym ocaleniu ona zawsze zaczyna się w nim kochać. — Urwał i uśmiechnął się, patrząc na nią odważnymi, wesołymi oczami. — Żeby tak być szczerym, to panią uratowałbym z przyjemnością. — Mnie? Kiedy mi nic nie grozi. — Dziewczyna zaczęła się śmiać. Znowu przerzuciła koszyczek do prawej ręki i ruszyła powoli. Kowalski szedł obok niej, przyglądając się długim cieniom ich postaci, wydłużającym się tym bardziej, im dalej odchodzili od świecącej za plecami latarni. — Nigdy nie wiadomo, co dziewczynie może grozić. —: Zastanowił się. — Mógłby, na przykład, ktoś chcieć panią porwać. — Wcale bym się nie zmartwiła! — Dziewczyna parsknęła śmiechem. — Czasem to sobie nawet marzę, żeby się coś takiego stało. To by była jakaś wielka przygoda w życiu... — Nie o tym myślałem. Wyobraziłem sobie, że chciałby panią porwać jakiś zły człowiek, handlarz żywym towarem czy ktoś taki... I już by panią porywał, a wtedy ja bym wy- 10 jechał moim wozem zza rogu i jakoś by się wszystko ułożyło. Rozejrzała się z komicznym - zdumieniem i Kowalski pomyślał z cichą satysfakcją, że znajomość właściwie jest już zawarta. — Przecież pan nie ma żadnego wozu?... — E... mam — powiedział skromnie spuszczając oczy — to znaczy mam taksówkę... do spółki z kolegą. Właśnie czekam tu na niego, bo teraz moja kolej na noc. — Zerknął na zegarek. — Spóźnił mi się już dziesięć minut. Spojrzała na niego z nie tajonym szacunkiem. — To chyba musi być przyjemnie tak sobie jeździć przez cały dzień samochodem i jeszcze zarabiać na tym. Zazdroszczę panu. — Nie ma czego. Taka sama praca jak każda inna. A pani gdzie pracuje? — Na poczcie, w okienku. Jestem taka panienka z okienka... W urzędzie na Grabówku. Strasznie nudno. — Mówiła już do niego, jakby się znali od dawna. — Tylko po pierwszym każdego miesiąca jest tłok. Wszyscy wtedy płacą jakieś raty i za telefon. A potem znowu cicho. Siedzi człowiek i w okno patrzy. Żebym miała taką taksówkę jak pan, to bym chyba nigdy z niej nie wysiadała! Tak lubię, żeby ciągle się coś zmieniało: ludzie, miejscowości... Odruchowo wziął ją pod rękę. Znał takie dziewczyny. Nudziły się i zawsze były w poszukiwaniu kogoś, kto by z nimi chciał gdzieś pójść, gdzieś pojechać, coś przeżyć. Poza tym była zdaje się bardzo gadatliwa... Ale Kowalski, chociaż nie posiadał zbyt wielu wad, a w każdym razie nie więcej niż inni ludzie, miał jedną, z którą nie umiał nawet walczyć: słabość do każdej przystojnej dziewczyny. Po prostu musiał uśmiechnąć się na widok ładnej buzi i musiał coś powiedzieć, nawet gdyby nie chciał. A przecież już od paru miesięcy naprawdę nie 11 chciał, bo w głębi serca wiedział, że jest zakochany w Mar-lence Sęk. Równocześnie wiedział, że Marlena jest najbardziej zazdrosną dziewczyną, jeżeli nie pod słońcem, to w każdym razie na całym pięćsetkilometrowym pasie wybrzeża. Gdyby była gdzieś w okolicy taka druga, musiałby chyba o niej usłyszeć. Ale nie chciał teraz myśleć zbyt wiele o Marlenie. — Tak pani lubi spacerować samochodem? — Zapytał pogodnie. — To może jak Kazik — to znaczy mój kolega — zajedzie tutaj, pojedziemy sobie gdzieś trochę? Wieczorem miasto zawsze jest ciekawsze, wie pani? Ciągle się coś dzieje... — To pan chyba nieżonaty? — roześmiała się dziewczyna. — Żonaty bałby się zapraszać obcą osobę na przejażdżkę. — Nie... — Kowalski zawahał się na mgnienie oka. — Żonaty nie jestem. — Oho! — Dziewczyna pokiwała głową ze zrozumieniem. — Narzeczona, tak? Widzi pan, jak to nieładnie! My, kobiety, zawsze wam wierzymy, nie wiadomo dlaczego, a wy... Zawiesiła głos i nie dokończyła, ale uśmiech na jej ustach świadczył, że nie zanadto przejęła się losem nieznanej narzeczonej tego na pół nieznajomego sobie człowieka. — O, jedzie mój wóz! — powiedział prędko Kowalski, słysząc za plecami szum silnika. Przystanęli i odwrócili się. Trochę rozklekotany stary Opel wysunął się powoli zza rogu ulicy i skręcił w ich kierunku. Po chwili zatrzymał się i siedzący za kierownicą człowiek skinął im głową. Potem wysiadł, wytarł pot z czoła nagim przedramieniem i zatrzasnąwszy drzwiczki podszedł ku stojącym. Dziewczyna nieznacznie wyzwoliła rękę i znowu poprawiła włosy. — Dobry wieczór... — powiedział Kita, patrząc na dziewczynę, a mówiąc do Kowalskiego. — Bałem się, że będziesz 12 się tu nudził, ale widzę, że pani była taka grzeczna, że zaczekała z tobą. Żebym wiedział, że tak jest, nie gnałbym z Sopotu na złamanie karku, bez pasażera... — Ukłonił się z wyczekującą miną. Kowalski zrobił nieokreślony ruch ręką. — To mój kolega, pan Kita, a to... znajoma. — Tamci podali sobie ręce. — A ja też się jeszcze nie przedstawiłem, Kowalski jestem. — Wziął w swoją wielką, opaloną rękę drobną, ale jeszcze ciemniejszą dłoń dziewczyny i ucałował ją poważnie. — Ahaa... — powiedział Kita ze zrozumieniem. — To pewnie pani czekała na taksówkę i powiedziałeś, że możesz odwieźć panią, jak tylko przyjadę? Rozumiem. — Nie. — Kowalski energicznie potrząsnął głową i znowu ujął dziewczynę pod ramię. — Pani właśnie chciała mi poradzić, jaką mam książkę jutro kupić. — Książkę? — powiedział Kita z tak wyraźnym niedowierzaniem, jak gdyby przyjaciel zakomunikował mu, że ta ładna dziewczyna chce mu dopomóc w kupnie zdrowego, młodego nosorożca. — A na co ci książka, Heniu? — A tak. Wiesz, człowiek musi czasami coś poważnego przeczytać. — Kowalski zdawał się być o tym absolutnie przekonany. — Prawda, panno... panno... — Halinka — powiedziała dziewczyna. — Ale ja już pójdę. Szłam do cioci i już tak późno, że ciocia mnie skrzyczy. Zawsze się do niej spóźniam, a dzisiaj spóźniłam się chyba już z półtorej godziny. Prosiła, żebym u niej zanocowała, bo się źle czuje. — No, to podwiozę panią do cioci! — zadecydował stanowczo Kowalski. — A jakby się nam trafił po drodze jakiś pasażer, to nadłożymy trochę, prawda? — Bardzo pan grzeczny, ale ciocia mieszka o tam, zaraz za rogiem... — To nic — Kowalski puścił ją i uniósł rękę, wskazując 13 zapraszającym gestem samochód, stojący potulnie przy krawężniku i pomrukujący cicho nie wygaszonym silnikiem. — Zawsze jakoś dojedziemy do cioci na czas. — Podszedł do drzwiczek taksówki i otworzył je. — Konie już zaprzężone, jaśnie panienko! — Ukłonił się nisko, a potem skinął przyjacielowi. — Serwus, Kaziu! To do jutra! — Serwus! — Kita odwracał się już na pięcie, żeby odejść. — Będę punktualnie o dziesiątej! Tylko mi się gdzie nie zawierusz! — Nie ma obawy! Panna Halinka nie da mi zginąć! — Kowalski zgasił motor, potem zapuścił go znowu, patrząc na dziewczynę, która usadowiła się obok niego, uśmiechając się. Położył dłoń na biegach i spojrzał na nią spod oka. — To co? Musi pani tak od razu pojechać do cioci? — Chyba tak... — powiedziała z wahaniem. — Zresztą co by pan sobie o mnie pomy... Nie dokończyła, bo zanim wóz drgnął, dobiegł do nich ostrzegawczy głos Kity. — Heniek! Ruszaj! Gdyby Kowalski zrobił to, czego chciał jego przyjaciel, to znaczy: ruszył, wszystko potoczyłoby się inaczej. Ale Kowalski zdziwił się i odwrócił głowę, nie ruszając z miejsca. Zobaczył Kitę stojącego na chodniku, a tuż za nim nadchodzącą szybko... Uśmiech zniknął z twarzy Kowalskiego, jak gdyby ktoś przejechał po niej mokrą gąbką. Zgrabna, smukła, jasnowłosa dziewczyna przecinała chodnik, zbliżając się szybko do taksówki; Stuk, stuk, stuk... małe pantofelki na bardzo wysokich obcasach wybijały energiczny rytm. Na twarzy dziewczyny też już nie było uśmiechu. Zbliżyła się i Kowalski spojrzał w zielone oczy, które od roku uważał za najpiękniejsze oczy świata, a które nie były teraz piękne. Zwęziły się i rzucały malutkie, zielone ogniki, których pomimo najwyższych wy- 14 siłków nie pokochał nigdy i obawiał się bardziej niż czegokolwiek, chociaż był człowiekiem odważnym i niełatwo go było przestraszyć. Jasnowłosa dziewczyna podeszła do auta i pochyliwszy się lekko, znieruchomiała, wpatrzona w siedzącą wewnątrz parę. Nie odezwała się ani jednym słowem. Wreszcie powoli wyciągnęła rękę. Siedząca w środku pasażerka cofnęła się mimowolnie. Ale jasnowłosa spokojnie dotknęła dłonią licznika i pochyliła chorągiewkę. — Zapomniałeś złamać licznik — powiedziała. — Bardzo jesteś roztargniony, Heniu... Kowalski ożył w tej chwili i uśmiechnął się z ogromnym wysiłkiem. — Marlenka! — powiedział z lekkością i swobodą, w których nawet dziecko dostrzegłoby ogromny wysiłek człowieka nie będącego aktorem i zmuszonego do intonacji absolutnie odległej od uczuć, jakie go w tej chwili przepełniały. — Co tu robisz? Myślałem, że już dawno śpisz! — Jestem o tym przekonana... — Marlenka była nadal spokojna, ale w głosie jej zadrżała maleńka nutka, która wywołała w Kowalskim panikę, a jego towarzyszce kazała zesztywnieć na siedzeniu. — Zaczekaj! Tylko odwiozę panią i zaraz wracam. — Kątem oka dostrzegł stojącego na chodniku Kitę, który powoli zapalał papierosa, obserwując całą scenę poprzez płomyk zapałki. — Myślę, że ta pani doskonale pójdzie sobie pieszo... — Głos Marlenki podniósł się ostrzegawczo, ale ciągle jeszcze mówiła cicho. — Na pewno jest przyzwyczajona do długich spacerów. Dopiero teraz Halinka odzyskała głos. — Jak pani do mnie mówi? — powiedziała, chcąc, żeby to zabrzmiało z godnością, ale słowa te wypadły trochę żałośnie. — Ja tylko.- — Siostro... — Marlenka zakołysała się lekko. Kita zgasił zapałkę i znieruchomiał z papierosem w kąciku ust. — Powiedziałam ci, że pójdziesz pieszo, a jeżeli nie pójdziesz, to... — tu głos na chwilę odmówił jej posłuszeństwa, a potem wzniósł się nagle nieomal do krzyku — to cię odniosą! — Ale przecież ja?... Co też pani... — Mówiąc to, protestując, otworzyła drzwiczki i minęła Marlenkę, która powoli odwróciła się za nią i patrzyła za oddalającą się sylwetką. Razem z nią patrzył Kowalski, siedzący nadal za szybą auta, i Kita, stojący na chodniku. Dopiero kiedy pospieszne kroki dziewczyny ucichły nagle za rogiem, Marlena odwróciła się błyskawicznie na pięcie. — Ty... ty... ty... — Zabrakło jej słów i wybuchnęła płaczem, kryjąc twarz w dłoniach, oparta o błotnik samochodu. Kowalski wyskoczył z auta i dając rozpaczliwe znaki przyjacielowi, podszedł do niej, ostrożnie próbując wziąć ją za rękę. — Marlenko... — Nie dotykaj mnie! — Wyrwała mu dłoń i odskoczyła. —'¦ Brzydzę się tobą... Brzyyyydzę! — Znowu zaczęła płakać. Kowalskiemu wydało się, że w okolicznych domach ludzie otwierają okna i wychylają się na zewnątrz. — O co ci chodzi? — zapytał czując, że ręce zaczynają mu drżeć ze zdenerwowania. — Posłuchaj mnie, przecież to była tylko pasażerka... Ale Marlena nie słuchała go. — Coś ty mi zrobił. Coś ty mi zrobił, Heniu... Ja się zabiję... zobaczysz... Ja tego dłużej nie wytrzymam... Jakbym wiedziała: chciałam usnąć, ale nie mogłam i wiedziałam, że się tu zmieniacie... I pomyślałam, że na pewno będziesz z jakąś... z jakąś... — ostatnie słowo rozpłynęło się we łzach. Kowalski obejrzał się bezradnie. Jak miliony mężczyzn przed nim był tak pełen poczucia winy, że nie mógł zdobyć się na stanowcze zaprzeczenie, które by ją przekonało, cho- 18 ciaż czuł, że Marlena chce się dać przekonać i czeka przecież na to, żeby jej wytłumaczył wszystko. Wiedział, że byłaby najszczęśliwsza, mogąc go przeprosić za swój wybuch... Ale na razie był tak przekonany o słuszności jej zachowania, że trudno było coś wymyślić naprędce. — Kazik! — powiedział do przyjaciela, kiwając do niego ręką za plecami płaczącej. — Weź na chwilę wóz i jedź. Jutro odrobię za ciebie ten czas. Ja muszę z nią zostać, bo... bo sam widzisz. — Możesz jechać! — powiedziała dziewczyna, nie unosząc głowy. — Jedź i nie wracaj. Kowalski westchnął. — Bądź za pół godziny na postoju przed Dworcem Głównym... — powiedział. — Czekaj na mnie, a jakby ci się trafił kurs, to ja zaczekam, aż wrócisz. Kazik Kita także westchnął. Ale nie powiedział ani słowa, tylko skinął głową, wsiadł do auta i odjechał. Kiedy samochód ruszył, Marlenka cofnęła się i z pochyloną głową, popłakując cicho, poszła przed siebie. — Marlenka! — Dogonił ją, położył silne ręce na jej ramionach i chociaż stawiała opór, odwrócił ją ku sobie — Powiedz, kochana, jak to będzie? Przecież ja jestem kierowca, mam taksówkę i z tego żyję. Może do mnie wsiąść, kto chce, staruszek czy młoda dziewczyna. I dla każdego muszę być grzeczny. Jeżeli będziesz taka zazdrosna, to co ja mam zrobić? Rzucić pracę? Odstąpić udział w wozie? Przecież mamy się pobrać... I z czego będziemy żyli? Ja nic innego nie potrafię, od chłopaka prawie siedzę za kółkiem. Nawet w wojsku byłem kierowcą... Co ja mam robić, Marlenka? . Był tak przejęty tym, co mówi, że zupełnie już zapomniał, jak wyglądała dziś wieczór prawda. Ale wiedział, że ma słuszność bez względu na to, jak ta prawda wygląda. Marlena była zazdrosna o wszystko: o kobiety; o przeszłość, o przyszłość, a najbardziej o to, że siedząc za kierownicą znikał jej 17 na długie godziny z pola widzenia i wtedy wyobraźnia nasuwała jej to wszystko, czego się najbardziej obawiała. Może instynktownie wyczuwała, że ten trochę za przystojny chłopak, którego tak pokochała i który zawsze był dla niej tak dobry, jest równocześnie trochę popsuty przez legion innych dziewcząt, które przewinęły się przez jego życie. Dlatego bała się wyjść za niego za mąż, chociaż było to jej jedynym poważnym pragnieniem i nie wyobrażała sobie życia bez niego. Zresztą nigdy, chociaż wszyscy jego koledzy i wszystkie jej koleżanki wiedziały, że jest jego dziewczyną, nie rozmawiali o małżeństwie. — Słuchaj, a może byśmy się pobrali? — powiedział nagle Kowalski, idąc obok niej. Pytanie to było tak bliskie tego, o czym właśnie myślała, że uniosła głowę i spojrzała na niego zaskoczona. Oczy miała ciągle jeszcze pełne łez i dlatego widziała go przez lekką, zamazującą kontury mgiełkę. — Pobierzmy się — powtórzył. — Wtedy może wszystko będzie inaczej. I ty nie będziesz taka zazdrosna, i ja... — dokończył trochę niepewnie — też będę inny. Znowu zaczęła płakać, ale równocześnie objęła obu rękami jego ramię, tuląc głowę do rękawa kurtki przesiąkniętej zapachem benzyny. — Ja... ja wiem, że jestem głupia — powiedziała cicho. —'¦ Ale ja ciebie tak kocham, Heniu. Tak strasznie ciebie kocham. I jak... jak pomyślę tylko, że któraś z tych... — Urwała, odetchnęła głęboko i uniosła ku niemu twarz, już uśmiechniętą, ale ciągle jeszcze zapłakaną. — Powtórz to, coś powiedział przed chwilą. — Powiedziałem, że dobrze będzie, jeżeli się prędko pobierzemy. Naprzeciw nich nadchodziło dwu poważnych, starszych panów, prowadzących pieski na późny, wieczorny spacer. Nie zważając na ich zdumione spojrzenia, Henryk obrócił dziew- czynę ku sobie i pocałował w usta. Potem łagodnie odsunął ją i objąwszy ramieniem, ruszył w stronę jej domu. — Mój Boże... — szepnęła. — Jaki ty dobry, a jaka ja jestem głupia jędza! Kowalski poczuł lekkie ukłucie sumienia, ale minęło ono tak szybko, jak się pojawiło. — Powiedz swojej mamie, że wychodzisz za mąż! — roześmiał się. Stanęli przed bramą kamienicy, w której mieszkała. — Jutro rano będę spał, bo mam całą noc jazdy, a po obiedzie przyjdę do ciebie i wszystko obgadamy... — Przyjdź na obiad... — szepnęła. — Mama na pewno zrobi coś... coś takiego, co lubisz. — Pomóż jej. Chciałbym jadać w domu, kiedy się ożenię. Dosyć mam jadania po knajpach... — Och, Heniu... — Przytuliła się do niego, bliska, uspokojona i szczęśliwa. — Przepraszam! Już nigdy nie będę... Wspięła się na palce, pocałowała go i wbiegła do bramy. Przez chwilę patrzył za nią, potem spojrzał na zegarek. Było piętnaście po dziesiątej. Uśmiechnął się do siebie i pokręcił głową. Poprawił kurtkę na ramionach i swobodnym krokiem długodystansowca zaczął biec w stronę dworca, ku któremu zbliżał się z przeciwnej strony pociąg pośpieszny z Warszawy. Ale pociąg był już blisko, a Kowalskiego dzieliło od dworca kilka długich ulic. I dla tej prostej przyczyny Śmierć nie spotkała się tego wieczora z Kowalskim. ROZDZIAŁ DRUGI w którym Kowalski spóźnia się, a Śmierć nie Kazimierz Kita zajechał przed Dworzec Główny w Gdyni i zatrzymał się na krańcu długiego szeregu taksówek. Wieczór był ciepły, a zegar wskazywał, że jeszcze pięć minut musi minąć, nim nadejdzie warszawski pociąg. Kita wyszedł więc z wozu, zapalił papierosa i zaczął pogawędkę o niczym z siedzącym na stopniu samochodu kierowcą, który zaparkował tuż przed nim. Kierowca nazywał się Rymarski i znali się od dawna. Kita usiadł obok niego i zapytał, co słychać, potem zgasił papierosa i powiedział: — Mam pecha dzisiaj. — A co, pasażerów zabrakło? — Nie, było nawet dosyć kursów przez cały dzień. Tylko chciałem być wcześniej w domu, żeby się raz dobrze wyspać i pójść jutro z samego rana na plażę. Chyba już bym był w łóżku, żeby nie mój Henio — Kowalski? Kita skinął głową. ¦— Nie tyle on, co jego Marlenka. Właśnie zmienialiśmy-się, to znaczy ja podjechałem do miejsca, gdzie Heniek miał na mnie czekać. I rzeczywiście czekał, ale z jakąś panieneczką. No i krótko mówiąc, kiedy już siadali do wozu, a ja odchodziłem... — Znalazła się na miejscu Marlenka, co? — Rymarski roześmiał się. — I od słowa do słowa... musiałeś znowu wracać za kółko? — Tak. Heniek obiecał, że tu za parę minut będzie, tylko ją uspokoi. Ale chciałbym, żeby zdążył przed tym warszawskim pociągiem, bo może mi się jakiś daleki kurs trafić i zanim wrócę, znowu minie pół godziny albo lepiej. — Tak, tak... — Rymarski roześmiał się. — I po co tym chłopakom te wszystkie żony, narzeczone i w ogóle właścicielki? Samotny człowiek nikomu nie musi się opowiadać, co zarobi, to ma dla siebie, a jak potrzebuje damskiego towarzystwa, to przecież nawet na największego łamagę sto ich poleci, bo takie już są. Ja ci to mówię, który mam żonę i troje dzieci. A jakżeś ty to zrobił, żeś się do tej pory nie ożenił? — Spojrzał z nie ukrywanym podziwem na Kitę. 20 — Sam nie wiem. — Kazik roześmiał się. — Może dlatego, że żadna się naprawdę na mnie nie uwzięła ani ja na nią. Wstał, zdusił butem następnego papierosa i rozejrzał się po placu dworcowym, zerkając w jasno oświetlone wyloty ulic, prowadzących od strony śródmieścia. Ale Kowalskiego nigdzie nie było widać. — Pociąg pospieszny z Warszawy wjedzie na tor drugi przy peronie A — powiedział ogromnym, ochrypłym głosem megafon nad halą dworca. Kierowcy, rozmawiający grupkami obok wozów, powoli zaczęli rozchodzić się i zajmować miejsca za kierownicami. Kita rozejrzał się raz jeszcze i ruszył w stronę swojego starego Opla. Tymczasem pociąg pospieszny z Warszawy zbliżał się do leżącego pod wzgórzami dworca, wyginając się na zwrotnicach jak długa gąsienica, cętkowana po bokach jasnymi prostokątami okien. Wpadł do miasta, zwalniając minął rząd kolorowych semaforów i zatrzymał się miękko, przytulony do peronu, nad którym świecił biały neonowy napis: GDYNIA — DWORZEC GŁÓWNY Sezon letni dopiero się rozpoczynał, ale ruch na peronie był wielki, tak wielki, że pośród chaosu podawanych walizek, nawoływania tragarzy i pasażerów, powitalnych okrzyków i szumu motorowych wózków, przewożących pocztę, każdy samotny podróżny, nie mający dużego bagażu i nie oczekiwany przez nikogo, musiał ujść uwagi wszystkich pozostałych osób. Dlatego nikt nie zauważył, a jeśli nawet zauważył, to nie zapamiętał wysokiego, dobrze ubranego, mniej więcej czterdziestoletniego mężczyzny, który wysiadł z wagonu pierwszej klasy, trzymając w ręce małą, skórzaną walizeczkę. 21 Najwyraźniej mężczyzna ten nie miał żadnego innego bagażu i nie liczył na to, że może spotkać na peronie kogoś znajomego. Mimo to rozejrzał się szybko i zawahał jak gdyby na sekundę, zanim ruszył za innymi w kierunku wyjścia. Zegar nad peronem wskazywał godzinę dziesiątą minut piętnaście. Po oddaniu biletu człowiek z walizeczką raz jeszcze obejrzał się przez ramię, lustrując szybko twarze stłoczonych wokół ludzi. Tylko bardzo uważny obserwator mógłby pomyśleć, że to pozornie przypadkowe rzucanie spojrzeń naokoło siebie może mieć jakąś głębszą przyczynę. Zachowanie przybyłego było jak najbardziej normalne i ani wyraz twarzy, ani ruchy nie zdradzały niepokoju. I trzeba byłoby naprawdę nadludzkiej spostrzegawczości, aby zrozumieć, że człowiek z walizeczką jest istotą w panice, gotową do ślepej ucieczki przy najmniejszym sygnale ostrzegawczym. Po wyjściu z dworca od razu skierował się w stronę stojących pod jarzeniowymi latarniami taksówek. Zanim doszedł do nich, kilkanaście już odjechało. Podszedł do najbliżej stojącej, ale równocześnie z nim za klamkę ujęła gruba dama, ciągnąca za sobą dwoje dzieci. Podróżny cofnął się i podbiegł do następnej taksówki, wyprzedzając jakąś młodą parę, dźwigającą wspólnie wielką, skórzaną walizę. Samochód ten był to nienowy i niewielki, mocno już sfatygowany Opel. Boczny numer na drzwiczkach stwierdzał, że jest to taksówka 448 zarejestrowana w Gdyni. Ale podróżny nie zwrócił na to najmniejszej uwagi. Zatrzasnął za sobą drzwiczki i szybkim, uważnym spojrzeniem obrzucił przez szybę wozu szeroki chodnik przed dworcem. Potem opadł na siedzenie, kryjąc twarz w półmroku. 22 Kierowca taksówki złamał licznik, zapuścił motor i siedział przez chwilę nieruchomo. Potem odwrócił się ku pasażerowi. — To gdzie pojedziemy? — Gdzie? — powiedział z roztargnieniem podróżny i natychmiast uśmiechnął się. — Zupełnie zapomniałem panu powiedzieć, prawda? Czasem tak jest, że człowiek myśli o czym innym i zapomina... Zaraz panu powiem... Zmarszczył brwi w ciemności, ale najwidoczniej adres uleciał mu z głowy, bo sięgnął do bocznej kieszeni marynarki i wyciągnął stamtąd małą, pomiętą karteczkę. Rozprostował ją i przysunął ku oknu. — Orłowo, ulica Zielona osiem... Zmiął kartkę i odruchowo wsunął ją w zagłębienie pomiędzy dolną a boczną poduszkę siedzenia, aby móc sięgnąć do kieszeni po paczkę papierosów. Kita skinął głową. — Koniec świata... — mruknął bez entuzjazmu, włączając bieg. — Chyba z kilometr od głównej szosy. Ale miejsce na urlop jak złoto. Cicho, żywy duch nigdy tamtędy nie chodzi, same ogrody, łąki i krzaki... Odpocznie pan sobie. Ruszyli. Jadąc powoli Kita rozglądał się po placu, a potem dodał gazu i wóz skręcił w główną arterię portu. Gdyby obejrzał się raz jeszcze, na pewno dostrzegłby Kowalskiego, który właśnie biegiem wypadł z przydworcowej uliczki i zatrzymał się, dysząc ciężko. Wtedy Śmierć spotkałaby się z Kowalskim. Ale Kowalski spóźnił się o kilkanaście sekund i taksówka zniknęła mu z oczu w tej samej chwili, w której ją zobaczył. Podróżny dopiero po pewnym czasie, zdusiwszy papierosa, zdjął z kolan walizeczkę i położył ją obok siebie na siedzeniu, nie wypuszczając z dłoni jej uchwytu. Samochód minął śródmieście, a potem, posuwając się wzdłuż coraz niższych i rzadziej rozrzuconych domów, dotarł do granicy 23 ciemności. Ostatnia latarnia zbliżyła się do okna i odpłynęła do tyłu. Znajdowali się teraz na szosie, rozwidnionej tylko smugami reflektorów. W oddali gdzieniegdzie błyskały małe światełka podmiejskich domków. Po chwili i one zniknęły. Od czasu do czasu kierowca odwracał spojrzenie od drogi i zerkał w lusterko, ' ale pasażer trwał nadal jakby w uśpieniu. Musi być zmęczony — pomyślał Kita i w tej samej chwili siedzący z tyłu człowiek otworzył oczy. Wyprostował się i rozejrzał po wozie. Umieszczona wysoko owalna, biała tabliczka z czarnym, ręcznym napisem obwieszczała: GDYNIA taksówka osobowa nr 448 Właściciele: Kazimierz Kita i Henryk Kowalski "Przez ułamek sekundy zastanawiał się bez szczególnego zainteresowania, czy ten, który go wiezie, to Kita czy Kowalski, a potem wyjrzał. Szosa biegła w tym miejscu po nagim grzbiecie wysokiego płaskowzgórza i roztaczał się stąd nocny widok na szeroko rozłożoną u jego stóp lśniącą zatokę, zamkniętą w oddali światełkami półwyspu i jeszcze dalszymi obracającymi się rytmicznie skrzydłami latarni morskiej. Szosa spłynęła ze wzgórza i wpadła w las, za którym zapaliły się okna niewielkich domów, ukrytych pośród ogrodów. — To będzie chyba gdzieś tutaj... Kita zwolnił i wysunął głowę z okienka. Przy jednej z małych uliczek, której wylot dotykał szosy, zatrzymał wóz, rozejrzał się, a potem skręcił. Uliczka była wąska, biegła pomiędzy żelaznymi, pamię- 24 tającymi zapewne koniec dziewiętnastego wieku sztachetami, była słabo oświetlona, a gałęzie drzew, które wybiegając ponad płoty tworzyły w górze dach, czyniły ją podobną do zielonego tunelu, którego koniec ginął w mroku, gdzie nie sięgały światła z wolna posuwających się reflektorów. Po chwili samochód skręcił w jeszcze węższą, nie wybrukowaną i porośniętą trawą przestrzeń pomiędzy ogrodami. Przy jej narożniku była mała, przybita do słupa latarni tabliczka: ULICA ZIELONA — No, to jesteśmy... — powiedział Kita z ulgą. — Który to ma być numer? Ósmy? — Ósmy — pasażer skinął głową. Dłoń jego mimowolnie zacisnęła się na uchwycie walizeczki, ale zaraz puścił ją i sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki, skąd wyjął grubo wypchany portfel. Licznik wskazywał trzydzieści dwa złote. Podróżny wyjął dwie dwudziestozłotówki. — Sześć... — powiedział Kita na widok numeru widocznego na furtce jakiegoś ogrodu. — To chyba ten następny będzie osiem... W tej samej chwili w świetle reflektorów pojawił się stojący przy ogrodzeniu człowiek. Był średniego wzrostu, ubrany w szare, najwyraźniej nowe ubranie, białą koszulę i czarny wełniany krawat. Rysów twarzy nie można było wyraźnie dostrzec, bo przysłonił dłonią oślepione światłem oczy. — Zielona osiem to tu będzie, prawda? — zapytał Kita, zatrzymując wóz i wychylając się. — O tu, zaraz... — człowiek wskazał niedaleką furtkę w ogrodzeniu, za którym znajdował się gęsty jak ściana, wysoki żywopłot. Ogrodzenie, furtka i żywopłot porośnięte były bluszczem, którego liście lśniły srebrzyście na całej 25 długości sztachet. Nie widać stąd było nawet fragmentu domu i ogrodu znajdującego się po drugiej stronie. — Dziękuję! — Kita odwrócił się ku pasażerowi i położył dłoń na liczniku. — To już koniec? — Tak. — Podróżny podał mu obie dwudziestozłotówki. — Nie będzie mi pan już potrzebny. W porządku... — dodał widząc, że kierowca szuka reszty. — Dziękuję! — Kita złamał licznik i ustawił go w pozycji: WOLNY. Człowiek z walizeczką wysiadł i rozglądnął się. W tej samej chwili stojący obok wozu mężczyzna zbliżył się i zapytał: — Co? Będzie pan wolny? — Tak. Ten pan zostaje. — Świetnie! — mężczyzna w szarym garniturze otworzył drzwiczki, wsiadł i wyciągnął wygodnie nogi. — Do Gdyni! Ale mam szczęście! Myślałem, że będę musiał z kilometr iść do taksówki! — To ja mam szczęście — roześmiał się Kita. — Stąd dostać kurs to cud! Myślałem, że na pustym liczniku będę wracał do miasta. — Ano tak, chyba i pan ma szczęście... — Grunt, żeby wszyscy byli zadowoleni! Kita zerknął w lusterko. Jego nowy pasażer miał twarz zupełnie „żadną", taką, jakich setki widzi się w ciągu godziny na każdej ruchliwej ulicy wielkiego miasta. Wymawiając ostatnie słowa sięgnął do kieszeni i wyjął stamtąd paczkę papierosów. — Zapali pan? — Czemu nie? — kierowca sięgnął przez ramię. — O, Ekstra mocne, mój gatunek. Dziękuję. Sam sobie przypalę — dodał, kiedy tamten podsunął mu ogień. Pasażer zapalił swojego papierosa, zdmuchnął zapałkę i osunął się na siedzenie. 26 Tymczasem człowiek przywieziony na ulicę Zieloną stał przez chwilę w ciemności, która zapadła po zniknięciu świateł samochodu. Przyglądał się furtce numeru ósmego. Po chwili z wahaniem nacisnął starą, od dawna nie czyszczoną, zardzewiałą klamkę. Furtka ustąpiła od razu ze zgrzytem, po którym poznać było można, że nieczęsto jest używana przez człowieka czy ludzi zamieszkujących niewidzialny teraz dom. Przyjezdny wszedł do ogrodu i zamknął za sobą furtkę. Rozejrzał się. Światło dalekiej latarni rzucało nikły blask na długą, ginącą pomiędzy krzewami ścieżkę, na końcu której odcinała się od nocnego nieba niewyraźna, na pół ukryta pomiędzy drzewami bryła domu. Powoli, stawiając nogi z mimowolną ostrożnością, jak gdyby obawiał się, że mroczny świat, w który wstąpił, może kryć w sobie nieznane i groźne niespodzianki, podróżny ruszył ścieżką, ściskając w ręce swoją walizeczkę. Kiedy zbliżył się do domu, przystanął wstrzymując oddech. Od strony budynku nie dochodził żaden odgłos i najmniejsza nawet szczelina nie ukazywała światła wewnątrz. Mężczyzna obejrzał się. Blask latarni i uliczka, na której stał jeszcze przed paroma minutami, wydały mu się nagle bardzo dalekie i nierealne. Odetchnął głęboko i odwrócił się ku nim plecami. Oczy, przywykłe już nieco do ciemności, przesunęły się po konturze domu. Nie był to właściwie dom, ale domek, cały obrośnięty dzikim winem i nakryty ostrym, spadzistym dachem. Ścieżka kończyła się przed krytym, zarośniętym gankiem. Podszedł i zobaczył ciężkie, niskie drzwi, pośrodku których zwisała gruba kołatka. Dotknął jej palcami, była zimna, żelazna i zardzewiała. Ujął ją mocniej, uniósł w górę i opuścił, potem zrobił to jeszcze raz. Przez chwilę stał, nasłuchując. Zdawało mu się, że słyszy w głębi pustego domu echo suchych uderzeń. Nagle drzwi otworzyły się zupełnie cicho, tak cicho, że nie- 27 usłyszał nic, a zobaczył tylko powiększającą się powoli szparę ciemności, głębszą niż ta, która panowała na zewnątrz. — Niech pan wejdzie... — powiedział półgłosem niewidzialny człowiek. — Dobry wieczór... Jeszcze przez ułamek sekundy przybyły wahał się. Potem wszedł, odważnie stawiając nogę w absolutnej, niezgłębionej czerni. Drzwi zamknęły się za nim i naprzeciw siebie usłyszał oddech ludzki. Zatrzymał się, ściskając walizeczkę, pochylony trochę, jak gdyby obawiał się, że może otrzymać uderzenie. Światło, które zapłonęło nagle, nie było silne, ale zmrużył oczy i przez chwilę nie widział nic. Potem rozejrzał się. Stał w wąskim, długim przedpokoju bez okien, z którego kilkoro odrapanych drzwi prowadziło w głąb domu. Na ścianie, naprzeciw wejścia, wisiała brzydka, wypłowiała makatka, pod nią stała kulawa, zgrzybiała komoda, a nieco dalej stary fotel z dziurawym, wypłowiałym siedzeniem. Ale człowiek z walizeczką nie zwrócił uwagi na szczegóły wnętrza. Pierwsze jego spojrzenie pobiegło ku stojącemu przed nim wysokiemu, potężnie zbudowanemu mężczyźnie, ubranemu w ciemną koszulę, sztruksowe czarne spodnie i sandały. Mężczyzna uśmiechnął się i wyciągnął ku niemu dużą, opaloną dłoń. Uśmiech, tak jak i twarz, był miły, banalny i swobodny. — Jest pan punktualny jak zegarek. Przyjechał pan tak szybko, że nawet nie miałem czasu zastanowić się, czy pan przyjedzie, czy nie. — Umówiliśmy się przecież na dzisiaj i na ten pociąg. — Nowo przybyły oddał mu uśmiech, ale zaraz spoważniał. — Czy załatwił pan wszystko? — Oczywiście. — Tamten rozłożył ręce ruchem, który prawdopodobnie miał oznaczać równocześnie zdziwienie i rozbawienie. — Przecież to tak samo mój interes, jak pański... Jeżeli już o tym mówimy, to czy przygotował pan tę sumę? 23 — Tak. Mam ją przy sobie. Kiedy to nastąpi? Gospodarz spojrzał na zegarek. — Teraz jest pół do jedenastej... To znaczy za dwie i pół godziny. Człowiek, który przeprowadzi pana na statek, będzie tu punktualnie o pierwszej. Czeka teraz na mój telefon. Musi najpierw uzyskać ode mnie wiadomość, że pan przyjechał i że wręczył mi pan całą sumę. Dopiero wtedy da sygnał ludziom na statku, żeby przygotowali się do przyjęcia pasażera. Zresztą sam pan zobaczy, jak to wygląda. To cała skomplikowana maszyneria. WOP masę się nauczył podczas ostatnich lat i żeby zagwarantować komuś wyjazd bez paszportu, trzeba zdrowo pokręcić głową... Ale tak czy inaczej będzie pan jutro rano daleko stąd, na pełnym morzu. Pański statek płynie do Hamburga... A w Niemczech da pan sobie radę... — Poklepał go przyjaźnie po ramieniu. — Oczywiście musi pan tam wylądować z jakim takim kapitalikiem, żeby mieć coś na początek, aż się pan zagospodaruje. Urwał, jak gdyby oczekując odpowiedzi. — No, coś niecoś mam ze sobą... — powiedział gość niechętnie. — Ach, nie musi mi pan odpowiadać! Nie pytałem dlatego, że jestem ciekawy, ale po prostu dlatego, że w moim interesie jest, aby dał pan sobie tam radę. — Dlaczego? — Dla tej prostej przyczyny, że gdyby zabrakło panu środków do życia i gdyby ogarnęła pana przy tym tęsknota do ojczyzny i bliskich, to mógłby pan się zgłosić do pierwszego z brzegu polskiego konsulatu i pokajać, prosząc o zaszczyt odbycia kary w polskim więzieniu. Oczywiście taka skrucha wpłynęłaby na obniżenie wyroku, ale równocześnie musiałby pan opowiedzieć, jak wyglądała historia pańskiej ucieczki. A to z kolei miałoby wpływ i na mój skromny los. Rozumie pan chyba?. , 29 — Tak, rozumiem, ale może być pan spokojny. W żadnym wypadku nigdy bym... — Och, życie nauczyło mnie nieużywania słowa „nigdy". Zresztą nie mówmy o tym. Na pewno wszystko będzie w absolutnym porządku. Nie pana pierwszego tędy przepuszczamy i mam nadzieję, że nie pana ostatniego. Podszedł do drzwi w końcu korytarza, zrobił zapraszający ruch ręką i otworzył je. Tym razem nowo przybyły wszedł już bez najmniejszego wahania do małego pokoju, oświetlonego jedynie przysłoniętą abażurem lampką, stojącą przy szerokim tapczanie w rogu. Pokój urządzony był przytulnie, ale bardzo prosto. Jedyne okno zamknięte było od wewnątrz ciężką, dębową okiennicą i przysłonięte grubą storą. — Niechże pan siada... — powiedział gospodarz wesoło — ...i najpierw: do rzeczy, bo muszę od razu porozumieć się z moim człowiekiem. Gość skinął głową, usiadł i położył walizeczkę na kolanach, potem rozpiął koszulę na piersi i wyjął wiszący na mocnym, woskowanym sznurku woreczek. Pochyliwszy głowę, zdjął woreczek z szyi i bez słowa podał siedzącemu naprzeciw mężczyźnie, który przyjął woreczek bez pośpiechu, zważył go w dłoni i kiwnął głową. — Równe dwa tysiące, tak? — Tak. W małych odcinkach, jak było w umowie. — W porządku. — Pomimo tych słów otworzył woreczek i wyciągnął z niego płasko opakowaną w celofan paczkę dolarowych banknotów. Pośliniwszy koniec palca, zaczął je powoli odliczać, unosząc od czasu do czasu banknot ku oczom i uważnie lustrując jego powierzchnię... Tymczasem taksówka numer 448 minęła oświetlone osiedle, przemknęła przez ciemną szosę i znalazła się na wzgórzu, z którego przed kilkunastoma minutami człowiek jadący 30 w stronę ulicy Zielonej podziwiał zatokę. Wokół było zupełnie pusto. — Ładna noc... — powiedział pasażer, wyglądając przez okno. — Ładna... — zgodził się Kita. — Ale wolałbym sobie teraz leżeć w łóżku, niż patrzeć na nią. Trzeba będzie wstać rano i popływać trochę. Jak człowiek tak się wysiedzi w tym pudle i benzynowym smrodzie, to go potem ciągnie do lasu albo do wody. Pasażer nie odpowiedział. Wsunął ręce do kieszeni. Potem wyciągnął lewą dłoń i coś zadzwoniło metalicznie, jak gdyby trzymał w niej garść monet. I rzeczywiście były to monety. Otworzył dłoń. Monety z brzękiem posypały się na dno samochodu. — O Jezu, forsa mi się wysypała! — zawołał. — Niech pan zatrzyma na chwilę wóz, dobrze? — Gorzej by było, jakby się rozleciała po szosie! — Kita roześmiał się i zahamował. Wóz toczył się jeszcze przez kilka chwil, a potem stanął. Znajdowali się na szczycie płasko-wzgórza. Kierowca zapalił światło wewnątrz wozu i odwrócił się uśmiechnięty. — Pozbierał pan już? Uśmiech nie zszedł z jego twarzy nawet wówczas, kiedy ponad siedzeniem zobaczył zamiast twarzy pasażera błękitno oksydowaną lufę pistoletu, a za nią parę płonących, strasznych oczu, które wpatrywały się w niego bez mrugnięcia. Widział to tylko przez mgnienie oka. Potem z lufy wystrzelił ostry, jaskrawy płomień i wszystko zakołysało się, przygasło i zniknęło. Zanim ogłuszający huk wystrzału ucichł w zamkniętym aucie, człowiek siedzący na tylnym siedzeniu odrzucił pistolet na poduszkę wozu, zgasił światło, a potem sięgnął ku wyłącznikowi i zgasił reflektory. Kierowca, ciągle jeszcze ¦uśmiechając się martwym uśmiechem, osunął się twarzą na oparcie siedzenia, a potem opadł w dół. Jedna dłoń kurczowo trzymała przez chwilę kierownicę, wykręcona nienaturalnie ku tyłowi. Potem palce zsunęły się i trup upadł w głąb wozu. Morderca podniósł pistolet, dmuchnął lekko i spokojnie w lufę, potem wsunął go do bocznej kieszeni i wyskoczył na szosę. Jego dłonie w cienkich, gumowych rękawiczkach, matowych i podobnych w odcieniu do barwy skóry ludzkiej, błyskawicznie zgarnęły monety z podłogi auta, potem wyprostował się, rozejrzał i otworzywszy przednie drzwiczki, zdjął z przegubu kierowcy zegarek. Twarz umarłego pokryta była szybko płynącą krwią, która spływała wąskim strumykiem z rany pośrodku czoła. Ostrożnie, żeby nie pobrudzić rękawa marynarki, sięgnął do wewnętrznej kieszeni bluzy kierowcy, wyciągnął stamtąd portfel, otworzył go, wyjął pieniądze, cisnął portfel na trupa. Potem cofnął się i zamknął drzwiczki. Rozejrzał się szybko i na chwilę znieruchomiał. Dłoń opadła ku kieszeni, w której leżał pistolet. Za wzgórzem urosło światło niewidzialnych reflektorów zbliżającego się samochodu, blada łuna ukazująca coraz ostrzej zarys grzbietu wzgórza. Błyskawicznie wsunął dłoń przez otwarte okienko, przekręcił kierownicę i podparł błotnik ramieniem. Wóz drgnął. Na twarzy człowieka odbił się rosnący wysiłek, mięśnie napięły się. Samochód potoczył się powoli. Człowiek pchał auto, oglądając się na coraz silniejsze światła za wzgórzem. Oddychał ciężko. Wreszcie, nieomal z jękiem, nadludzkim wysiłkiem przetoczył samochód przez płytkie zagłębienie rowu i pchnął. Stał przez chwilę z wyciągniętymi rękami, niezdolny do działania, czując pot, który zalewał mu oczy. Kolana drżały lekko, nie widział nic i nic nie słyszał. 32 I wtedy dobiegł do niego daleki dźwięk silnika. Drgnął. Nie spojrzał w stronę starego Opla, który toczył się w mroku po pochyłości wzgórza, oświetlony jedynie bladym blaskiem wschodzącego nowiu księżyca, coraz prędzej, podskakując i trzęsąc się na nierównościach opadających miękko ku stromemu zboczu nad plażą. Pochylony, morderca zaczął biec. Kątem oka dostrzegł w górze nad szosą samotny krzak jałowca. Rzucił się w tamtą stronę i upadł w jego cieniu dokładnie w tej samej chwili, w której nadjeżdżające auto znalazło się na grzbiecie wzgórza i reflektory obnażyły szosę, oblewając trupim blaskiem powierzchnię asfaltu i zamazując cienie krzewów i kamieni. Samochód jechał bardzo szybko, minął miejsce, gdzie leżał ukryty człowiek w gumowych rękawiczkach i zniknął po drugiej stronie wzgórza za miękko opadającym zakrętem. Morderca leżał rozpłaszczony na ziemi, nie czując ostrych igieł jałowca, które przenikały przez ubranie, wbijając się w skórę. Światło reflektorów przesunęło się ponad jego wciśniętą w ramiona głową, zgasło i szum motoru ucichł z wolna. Wtedy człowiek w gumowych rękawiczkach wstał, otrzepał ubranie, potem ściągnął rękawiczki, złożył je dokładnie, wsunął do tylnej kieszeni spodni i ruszył przed siebie, rozglądając się uważnie. Ale nie wrócił do szosy. Szedł na przełaj, po piaszczystym, porośniętym kępkami trawy zboczu, ku widocznym z góry, szeroko rozrzuconym światłom miasta w dolinie. — Tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąt dwa... W porządku! — Gospodarz uniósł ostatnią dziesięciodolarówkę pod światło, a potem niedbale położył ją na kupce banknotów. Zgarnął pieniądze, wsunął je do kieszeni spodni i wstał. — 33 Niech się pan teraz jakoś rozgości, a ja tymczasem muszę zadzwonić. Kiedy wrócę, zjemy coś. To znaczy pan powinien coś zjeść, bo potem będzie to trudniej zrobić i dopiero nad ranem będzie pan mógł poruszać się swobodnie. Jest pan chyba głodny, prawda? Gość potrząsnął głową. — Nie. Chciałbym mieć już to wszystko za sobą. — Niech to panu nie odbiera apetytu. Życie nauczyło mnie, że każde niebezpieczeństwo robi się od razu o wiele mniejsze, kiedy przestajemy o nim myśleć. J