Kazimierz Kwaśniewski Śmierć i Kowalski WARSZAWA • 1962 Okładkę projektował MIECZYSŁAW KOWALCZYK Twoja śmierć ma dobry wzrok. Nigdy dotąd nie widziałem jej w takim przebraniu. Albo kierują tobą ludzie, którzy udają, że wiedzą, albo ty sam udajesz, że wiesz to, czego nie wiesz. Ale nie przypuszczam, abyś powrócił kiedykolwiek i ujawnił nam, co się znajduje na końcu drogi. Shakespeare „Cymbeline", akt V I ROZDZIAŁ PIERWSZY W którym pomimo dobrej woli obu stron Śmierć nie spotyka się z Kowalskim Skończył się gorący, bezchmurny dzień nad morzem. Na dalekim cyplu niewidzialna latarnia morska puściła w ruch dwa białe promienie, muskając nimi leżące na redzie statki, ptasie sylwetki dźwigów, usypiające na wodzie mewy i rozrzucone na łagodnych wzgórzach miasto. Na linii styku wód i lądu pootwierały się kolorowe oczka lamp pozycyjnych i boi sygnałowych, które kołysały się na morzu spokojnym, falującym leniwie i pokrytym plamami oliwy. Wilgotny odblask świateł wieczoru położył się na szybach okien i na wyślizganych szynach skomplikowanej siatki torów kolejowych, oplatających port i uciekających pomiędzy wzgórza w głąb lądu, który niknął już pośród nocy. Pociąg pospieszny, którym Śmierć jechała na spotkanie z Kowalskim, był jeszcze daleko od miasta, lecz zbliżał się nieustannie z nieuchronną pewnością dobrze pracującego mechanizmu. Oczywiście Kowalski nie miał o tym pojęcia. Nie wiedział także, że gdyby pewna dziewczyna nie wybrała się z wizytą do ciotki, idąc tą właśnie ulicą, a nie inną, nie dożyłby następnego ranka. Nie dożyłby najprawdopodobniej następnego ranka, gdyby dziewczyna ta nie spostrzegła, że 7 jest bardzo przystojny i gdyby odeszła, nie zatrzymując się zupełnie bez potrzeby na tak długo przed oknem zamkniętej księgarni. No i nie dożyłby, oczywiście, następnego ranka, gdyby nie miał narzeczonej i gdyby narzeczona ta nie była tak bardzo zazdrosna, że nerwy ponosiły ją nieomal automatycznie na widok każdej kobiety zdradzającej jakiekolwiek zainteresowanie jego osobą. W chwili kiedy zaczyna się nasza opowieść, Kowalski jest sam, stoi na chodniku jednej z ulic śródmieścia Gdyni i spogląda na zegarek. Oczekuje Kazimierza Kity, jedynego swego przyjaciela, z którym do spółki ma taksówkę numer 448, bardzo starego Opla — najprawdopodobniej weterana drugiej wojny światowej. Kowalski ma dziś nocną zmianę i umówili się, że dziesięć przed dziesiątą Kita podjedzie do tego właśnie narożnika, żeby przekazać wóz. Kowalski zerknął na zegarek i westchnął. Była za pięć dziesiąta. Podszedł do skraju chodnika, spojrzał w lewo i w prawo, ale żaden samochód nie pojawiał się w perspektywie ulicy. Zawrócił i stanął przed jasno oświetloną witryną księgarni, przyglądając się od niechcenia okładkom, pogwizdując cicho i bardzo fałszywie, a jednocześnie zastanawiając się nad tym, w który kraniec rozległego Trójmiasta mógł pchnąć Kazika jakiś daleki kurs. I wtedy dziewczyna wyszła zza rogu, idąc w jego kierunku. Pusta ulica najpierw podała mu echo kroków, później uniósł głowę. Już z daleka zauważył, że dziewczyna jest smukła, ubrana w białą sukienkę i niesie pleciony koszyk. Ponieważ niecierpliwił się trochę, a Kazik powinien był nadjechać lada sekunda, więc nie spojrzał na nią po raz drugi i odwrócił się ku wystawie sklepu. Ale że wystawa w nocy działa trochę jak lustro, zobaczył w niej własne odbicie: wysokiego, barczystego, młodego mężczyznę o szczupłej, opalonej twarzy, wesołych oczach i krótkich, ciemnych, trochę 8 zmierzwionych włosach, które lubił odruchowo przeczesywać palcami. Ubrany był w czarne brezentowe spodnie, rozpiętą na piersi kolorową koszulę i skórzaną szoferską kurtkę, zarzuconą luźno na ramiona, bo wieczór był bardzo ciepły. Odgłos kroków ucichł i Kowalski ujrzał obok siebie, odbity w szybie, zamglony zarys dziewczyny. Nieznacznie zwrócił oczy w lewo, a potem znowu spojrzał na wystawę. Dziewczyna studiowała z uwagą okładki książek, przesuwając powoli oczyma od jednej do drugiej. Kowalski odruchowo przygładził palcami czuprynę, powstrzymał uśmiech i chrząknął cicho. Dziewczyna nie drgnęła. Zachowywała się tak, jak gdyby prócz niej nie było nikogo przed sklepem. Chrząknął więc po raz drugi i nabrawszy głęboko powietrza jak człowiek, który niespodziewanie musi skoczyć do wody, powiedział z miną zagubionego, dobrego dziecka: — Przepraszam bardzo... bo właśnie pani na pewno zna się dobrze na książkach, prawda?... A ja muszę kupić jedną książkę... Dziewczyna raptownie odwróciła ku niemu głowę. Minę miała trochę zagniewaną, ale zaraz uniosła ze zdziwieniem ładne, czarne, nieomal zrośnięte nad nosem brwi. — Jak to, proszę pana? Przecież księgarnie już dawno są zamknięte. Nie kupi pan dzisiaj żadnej książki. — Tak, ja wiem, bardzo dobrze wiem, że nie dzisiaj. Ale pomyślałem sobie, że tego... że dobrze by było, żebym sobie jutro kupił taką książkę... — A jaką? — Dostrzegł, że dziewczyna z trudem powstrzymuje uśmiech. — Taką, widzi pani, poważną jakąś. Nie znam się na tym, bo czasu zupełnie nie mam. Tyle tylko, że się jakiś kryminał przeczyta, i to wszystko. Ciągle zajęty jestem i... — zaplątał się trochę, ale zaraz dokończył: — Właśnie to, że czasu człowiek nie ma na co innego niż robota. Prawie na nic się nie ma czasu... 9 Westchnął i rozłożył ręce, jak gdyby chcąc wziąć cały świat na świadka, że mówi to serio i nie ma żadnych złych zamiarów. — To zupełnie jak ja... — Dziewczyna przełożyła koszyczek z prawej ręki do lewej i mimowolnym, ładnym, zupełnie niepotrzebnym ruchem poprawiła włosy nad czołem. — Ale ja to muszę powiedzieć, że po prostu przepadam za kryminałami... no i za takimi, żeby było w nich coś bardzo smutnego o miłości. Wie pan, o tym, że się kochają, a nic im się nie udaje, bo źli ludzie albo zły los przeszkadzają ciągle i dopiero na końcu wszystko się pięknie zgadza i są szczęśliwi. — Tak — kiwnął głową ze zrozumieniem. — To też jest niezłe, ale czasami za smutne. Szczególnie jak się smutnie kończy. Lubię, kiedy on ją ratuje w ostatniej chwili, gdy już, już ma się stać coś strasznego i żadnego ratunku dla niej znikąd nie ma. Po tym ocaleniu ona zawsze zaczyna się w nim kochać. — Urwał i uśmiechnął się, patrząc na nią odważnymi, wesołymi oczami. — Żeby tak być szczerym, to panią uratowałbym z przyjemnością. — Mnie? Kiedy mi nic nie grozi. — Dziewczyna zaczęła się śmiać. Znowu przerzuciła koszyczek do prawej ręki i ruszyła powoli. Kowalski szedł obok niej, przyglądając się długim cieniom ich postaci, wydłużającym się tym bardziej, im dalej odchodzili od świecącej za plecami latarni. — Nigdy nie wiadomo, co dziewczynie może grozić. —: Zastanowił się. — Mógłby, na przykład, ktoś chcieć panią porwać. — Wcale bym się nie zmartwiła! — Dziewczyna parsknęła śmiechem. — Czasem to sobie nawet marzę, żeby się coś takiego stało. To by była jakaś wielka przygoda w życiu... — Nie o tym myślałem. Wyobraziłem sobie, że chciałby panią porwać jakiś zły człowiek, handlarz żywym towarem czy ktoś taki... I już by panią porywał, a wtedy ja bym wy- 10 jechał moim wozem zza rogu i jakoś by się wszystko ułożyło. Rozejrzała się z komicznym - zdumieniem i Kowalski pomyślał z cichą satysfakcją, że znajomość właściwie jest już zawarta. — Przecież pan nie ma żadnego wozu?... — E... mam — powiedział skromnie spuszczając oczy — to znaczy mam taksówkę... do spółki z kolegą. Właśnie czekam tu na niego, bo teraz moja kolej na noc. — Zerknął na zegarek. — Spóźnił mi się już dziesięć minut. Spojrzała na niego z nie tajonym szacunkiem. — To chyba musi być przyjemnie tak sobie jeździć przez cały dzień samochodem i jeszcze zarabiać na tym. Zazdroszczę panu. — Nie ma czego. Taka sama praca jak każda inna. A pani gdzie pracuje? — Na poczcie, w okienku. Jestem taka panienka z okienka... W urzędzie na Grabówku. Strasznie nudno. — Mówiła już do niego, jakby się znali od dawna. — Tylko po pierwszym każdego miesiąca jest tłok. Wszyscy wtedy płacą jakieś raty i za telefon. A potem znowu cicho. Siedzi człowiek i w okno patrzy. Żebym miała taką taksówkę jak pan, to bym chyba nigdy z niej nie wysiadała! Tak lubię, żeby ciągle się coś zmieniało: ludzie, miejscowości... Odruchowo wziął ją pod rękę. Znał takie dziewczyny. Nudziły się i zawsze były w poszukiwaniu kogoś, kto by z nimi chciał gdzieś pójść, gdzieś pojechać, coś przeżyć. Poza tym była zdaje się bardzo gadatliwa... Ale Kowalski, chociaż nie posiadał zbyt wielu wad, a w każdym razie nie więcej niż inni ludzie, miał jedną, z którą nie umiał nawet walczyć: słabość do każdej przystojnej dziewczyny. Po prostu musiał uśmiechnąć się na widok ładnej buzi i musiał coś powiedzieć, nawet gdyby nie chciał. A przecież już od paru miesięcy naprawdę nie 11 chciał, bo w głębi serca wiedział, że jest zakochany w Mar-lence Sęk. Równocześnie wiedział, że Marlena jest najbardziej zazdrosną dziewczyną, jeżeli nie pod słońcem, to w każdym razie na całym pięćsetkilometrowym pasie wybrzeża. Gdyby była gdzieś w okolicy taka druga, musiałby chyba o niej usłyszeć. Ale nie chciał teraz myśleć zbyt wiele o Marlenie. — Tak pani lubi spacerować samochodem? — Zapytał pogodnie. — To może jak Kazik — to znaczy mój kolega — zajedzie tutaj, pojedziemy sobie gdzieś trochę? Wieczorem miasto zawsze jest ciekawsze, wie pani? Ciągle się coś dzieje... — To pan chyba nieżonaty? — roześmiała się dziewczyna. — Żonaty bałby się zapraszać obcą osobę na przejażdżkę. — Nie... — Kowalski zawahał się na mgnienie oka. — Żonaty nie jestem. — Oho! — Dziewczyna pokiwała głową ze zrozumieniem. — Narzeczona, tak? Widzi pan, jak to nieładnie! My, kobiety, zawsze wam wierzymy, nie wiadomo dlaczego, a wy... Zawiesiła głos i nie dokończyła, ale uśmiech na jej ustach świadczył, że nie zanadto przejęła się losem nieznanej narzeczonej tego na pół nieznajomego sobie człowieka. — O, jedzie mój wóz! — powiedział prędko Kowalski, słysząc za plecami szum silnika. Przystanęli i odwrócili się. Trochę rozklekotany stary Opel wysunął się powoli zza rogu ulicy i skręcił w ich kierunku. Po chwili zatrzymał się i siedzący za kierownicą człowiek skinął im głową. Potem wysiadł, wytarł pot z czoła nagim przedramieniem i zatrzasnąwszy drzwiczki podszedł ku stojącym. Dziewczyna nieznacznie wyzwoliła rękę i znowu poprawiła włosy. — Dobry wieczór... — powiedział Kita, patrząc na dziewczynę, a mówiąc do Kowalskiego. — Bałem się, że będziesz 12 się tu nudził, ale widzę, że pani była taka grzeczna, że zaczekała z tobą. Żebym wiedział, że tak jest, nie gnałbym z Sopotu na złamanie karku, bez pasażera... — Ukłonił się z wyczekującą miną. Kowalski zrobił nieokreślony ruch ręką. — To mój kolega, pan Kita, a to... znajoma. — Tamci podali sobie ręce. — A ja też się jeszcze nie przedstawiłem, Kowalski jestem. — Wziął w swoją wielką, opaloną rękę drobną, ale jeszcze ciemniejszą dłoń dziewczyny i ucałował ją poważnie. — Ahaa... — powiedział Kita ze zrozumieniem. — To pewnie pani czekała na taksówkę i powiedziałeś, że możesz odwieźć panią, jak tylko przyjadę? Rozumiem. — Nie. — Kowalski energicznie potrząsnął głową i znowu ujął dziewczynę pod ramię. — Pani właśnie chciała mi poradzić, jaką mam książkę jutro kupić. — Książkę? — powiedział Kita z tak wyraźnym niedowierzaniem, jak gdyby przyjaciel zakomunikował mu, że ta ładna dziewczyna chce mu dopomóc w kupnie zdrowego, młodego nosorożca. — A na co ci książka, Heniu? — A tak. Wiesz, człowiek musi czasami coś poważnego przeczytać. — Kowalski zdawał się być o tym absolutnie przekonany. — Prawda, panno... panno... — Halinka — powiedziała dziewczyna. — Ale ja już pójdę. Szłam do cioci i już tak późno, że ciocia mnie skrzyczy. Zawsze się do niej spóźniam, a dzisiaj spóźniłam się chyba już z półtorej godziny. Prosiła, żebym u niej zanocowała, bo się źle czuje. — No, to podwiozę panią do cioci! — zadecydował stanowczo Kowalski. — A jakby się nam trafił po drodze jakiś pasażer, to nadłożymy trochę, prawda? — Bardzo pan grzeczny, ale ciocia mieszka o tam, zaraz za rogiem... — To nic — Kowalski puścił ją i uniósł rękę, wskazując 13 zapraszającym gestem samochód, stojący potulnie przy krawężniku i pomrukujący cicho nie wygaszonym silnikiem. — Zawsze jakoś dojedziemy do cioci na czas. — Podszedł do drzwiczek taksówki i otworzył je. — Konie już zaprzężone, jaśnie panienko! — Ukłonił się nisko, a potem skinął przyjacielowi. — Serwus, Kaziu! To do jutra! — Serwus! — Kita odwracał się już na pięcie, żeby odejść. — Będę punktualnie o dziesiątej! Tylko mi się gdzie nie zawierusz! — Nie ma obawy! Panna Halinka nie da mi zginąć! — Kowalski zgasił motor, potem zapuścił go znowu, patrząc na dziewczynę, która usadowiła się obok niego, uśmiechając się. Położył dłoń na biegach i spojrzał na nią spod oka. — To co? Musi pani tak od razu pojechać do cioci? — Chyba tak... — powiedziała z wahaniem. — Zresztą co by pan sobie o mnie pomy... Nie dokończyła, bo zanim wóz drgnął, dobiegł do nich ostrzegawczy głos Kity. — Heniek! Ruszaj! Gdyby Kowalski zrobił to, czego chciał jego przyjaciel, to znaczy: ruszył, wszystko potoczyłoby się inaczej. Ale Kowalski zdziwił się i odwrócił głowę, nie ruszając z miejsca. Zobaczył Kitę stojącego na chodniku, a tuż za nim nadchodzącą szybko... Uśmiech zniknął z twarzy Kowalskiego, jak gdyby ktoś przejechał po niej mokrą gąbką. Zgrabna, smukła, jasnowłosa dziewczyna przecinała chodnik, zbliżając się szybko do taksówki; Stuk, stuk, stuk... małe pantofelki na bardzo wysokich obcasach wybijały energiczny rytm. Na twarzy dziewczyny też już nie było uśmiechu. Zbliżyła się i Kowalski spojrzał w zielone oczy, które od roku uważał za najpiękniejsze oczy świata, a które nie były teraz piękne. Zwęziły się i rzucały malutkie, zielone ogniki, których pomimo najwyższych wy- 14 siłków nie pokochał nigdy i obawiał się bardziej niż czegokolwiek, chociaż był człowiekiem odważnym i niełatwo go było przestraszyć. Jasnowłosa dziewczyna podeszła do auta i pochyliwszy się lekko, znieruchomiała, wpatrzona w siedzącą wewnątrz parę. Nie odezwała się ani jednym słowem. Wreszcie powoli wyciągnęła rękę. Siedząca w środku pasażerka cofnęła się mimowolnie. Ale jasnowłosa spokojnie dotknęła dłonią licznika i pochyliła chorągiewkę. — Zapomniałeś złamać licznik — powiedziała. — Bardzo jesteś roztargniony, Heniu... Kowalski ożył w tej chwili i uśmiechnął się z ogromnym wysiłkiem. — Marlenka! — powiedział z lekkością i swobodą, w których nawet dziecko dostrzegłoby ogromny wysiłek człowieka nie będącego aktorem i zmuszonego do intonacji absolutnie odległej od uczuć, jakie go w tej chwili przepełniały. — Co tu robisz? Myślałem, że już dawno śpisz! — Jestem o tym przekonana... — Marlenka była nadal spokojna, ale w głosie jej zadrżała maleńka nutka, która wywołała w Kowalskim panikę, a jego towarzyszce kazała zesztywnieć na siedzeniu. — Zaczekaj! Tylko odwiozę panią i zaraz wracam. — Kątem oka dostrzegł stojącego na chodniku Kitę, który powoli zapalał papierosa, obserwując całą scenę poprzez płomyk zapałki. — Myślę, że ta pani doskonale pójdzie sobie pieszo... — Głos Marlenki podniósł się ostrzegawczo, ale ciągle jeszcze mówiła cicho. — Na pewno jest przyzwyczajona do długich spacerów. Dopiero teraz Halinka odzyskała głos. — Jak pani do mnie mówi? — powiedziała, chcąc, żeby to zabrzmiało z godnością, ale słowa te wypadły trochę żałośnie. — Ja tylko.- — Siostro... — Marlenka zakołysała się lekko. Kita zgasił zapałkę i znieruchomiał z papierosem w kąciku ust. — Powiedziałam ci, że pójdziesz pieszo, a jeżeli nie pójdziesz, to... — tu głos na chwilę odmówił jej posłuszeństwa, a potem wzniósł się nagle nieomal do krzyku — to cię odniosą! — Ale przecież ja?... Co też pani... — Mówiąc to, protestując, otworzyła drzwiczki i minęła Marlenkę, która powoli odwróciła się za nią i patrzyła za oddalającą się sylwetką. Razem z nią patrzył Kowalski, siedzący nadal za szybą auta, i Kita, stojący na chodniku. Dopiero kiedy pospieszne kroki dziewczyny ucichły nagle za rogiem, Marlena odwróciła się błyskawicznie na pięcie. — Ty... ty... ty... — Zabrakło jej słów i wybuchnęła płaczem, kryjąc twarz w dłoniach, oparta o błotnik samochodu. Kowalski wyskoczył z auta i dając rozpaczliwe znaki przyjacielowi, podszedł do niej, ostrożnie próbując wziąć ją za rękę. — Marlenko... — Nie dotykaj mnie! — Wyrwała mu dłoń i odskoczyła. —'¦ Brzydzę się tobą... Brzyyyydzę! — Znowu zaczęła płakać. Kowalskiemu wydało się, że w okolicznych domach ludzie otwierają okna i wychylają się na zewnątrz. — O co ci chodzi? — zapytał czując, że ręce zaczynają mu drżeć ze zdenerwowania. — Posłuchaj mnie, przecież to była tylko pasażerka... Ale Marlena nie słuchała go. — Coś ty mi zrobił. Coś ty mi zrobił, Heniu... Ja się zabiję... zobaczysz... Ja tego dłużej nie wytrzymam... Jakbym wiedziała: chciałam usnąć, ale nie mogłam i wiedziałam, że się tu zmieniacie... I pomyślałam, że na pewno będziesz z jakąś... z jakąś... — ostatnie słowo rozpłynęło się we łzach. Kowalski obejrzał się bezradnie. Jak miliony mężczyzn przed nim był tak pełen poczucia winy, że nie mógł zdobyć się na stanowcze zaprzeczenie, które by ją przekonało, cho- 18 ciaż czuł, że Marlena chce się dać przekonać i czeka przecież na to, żeby jej wytłumaczył wszystko. Wiedział, że byłaby najszczęśliwsza, mogąc go przeprosić za swój wybuch... Ale na razie był tak przekonany o słuszności jej zachowania, że trudno było coś wymyślić naprędce. — Kazik! — powiedział do przyjaciela, kiwając do niego ręką za plecami płaczącej. — Weź na chwilę wóz i jedź. Jutro odrobię za ciebie ten czas. Ja muszę z nią zostać, bo... bo sam widzisz. — Możesz jechać! — powiedziała dziewczyna, nie unosząc głowy. — Jedź i nie wracaj. Kowalski westchnął. — Bądź za pół godziny na postoju przed Dworcem Głównym... — powiedział. — Czekaj na mnie, a jakby ci się trafił kurs, to ja zaczekam, aż wrócisz. Kazik Kita także westchnął. Ale nie powiedział ani słowa, tylko skinął głową, wsiadł do auta i odjechał. Kiedy samochód ruszył, Marlenka cofnęła się i z pochyloną głową, popłakując cicho, poszła przed siebie. — Marlenka! — Dogonił ją, położył silne ręce na jej ramionach i chociaż stawiała opór, odwrócił ją ku sobie — Powiedz, kochana, jak to będzie? Przecież ja jestem kierowca, mam taksówkę i z tego żyję. Może do mnie wsiąść, kto chce, staruszek czy młoda dziewczyna. I dla każdego muszę być grzeczny. Jeżeli będziesz taka zazdrosna, to co ja mam zrobić? Rzucić pracę? Odstąpić udział w wozie? Przecież mamy się pobrać... I z czego będziemy żyli? Ja nic innego nie potrafię, od chłopaka prawie siedzę za kółkiem. Nawet w wojsku byłem kierowcą... Co ja mam robić, Marlenka? . Był tak przejęty tym, co mówi, że zupełnie już zapomniał, jak wyglądała dziś wieczór prawda. Ale wiedział, że ma słuszność bez względu na to, jak ta prawda wygląda. Marlena była zazdrosna o wszystko: o kobiety; o przeszłość, o przyszłość, a najbardziej o to, że siedząc za kierownicą znikał jej 17 na długie godziny z pola widzenia i wtedy wyobraźnia nasuwała jej to wszystko, czego się najbardziej obawiała. Może instynktownie wyczuwała, że ten trochę za przystojny chłopak, którego tak pokochała i który zawsze był dla niej tak dobry, jest równocześnie trochę popsuty przez legion innych dziewcząt, które przewinęły się przez jego życie. Dlatego bała się wyjść za niego za mąż, chociaż było to jej jedynym poważnym pragnieniem i nie wyobrażała sobie życia bez niego. Zresztą nigdy, chociaż wszyscy jego koledzy i wszystkie jej koleżanki wiedziały, że jest jego dziewczyną, nie rozmawiali o małżeństwie. — Słuchaj, a może byśmy się pobrali? — powiedział nagle Kowalski, idąc obok niej. Pytanie to było tak bliskie tego, o czym właśnie myślała, że uniosła głowę i spojrzała na niego zaskoczona. Oczy miała ciągle jeszcze pełne łez i dlatego widziała go przez lekką, zamazującą kontury mgiełkę. — Pobierzmy się — powtórzył. — Wtedy może wszystko będzie inaczej. I ty nie będziesz taka zazdrosna, i ja... — dokończył trochę niepewnie — też będę inny. Znowu zaczęła płakać, ale równocześnie objęła obu rękami jego ramię, tuląc głowę do rękawa kurtki przesiąkniętej zapachem benzyny. — Ja... ja wiem, że jestem głupia — powiedziała cicho. —'¦ Ale ja ciebie tak kocham, Heniu. Tak strasznie ciebie kocham. I jak... jak pomyślę tylko, że któraś z tych... — Urwała, odetchnęła głęboko i uniosła ku niemu twarz, już uśmiechniętą, ale ciągle jeszcze zapłakaną. — Powtórz to, coś powiedział przed chwilą. — Powiedziałem, że dobrze będzie, jeżeli się prędko pobierzemy. Naprzeciw nich nadchodziło dwu poważnych, starszych panów, prowadzących pieski na późny, wieczorny spacer. Nie zważając na ich zdumione spojrzenia, Henryk obrócił dziew- czynę ku sobie i pocałował w usta. Potem łagodnie odsunął ją i objąwszy ramieniem, ruszył w stronę jej domu. — Mój Boże... — szepnęła. — Jaki ty dobry, a jaka ja jestem głupia jędza! Kowalski poczuł lekkie ukłucie sumienia, ale minęło ono tak szybko, jak się pojawiło. — Powiedz swojej mamie, że wychodzisz za mąż! — roześmiał się. Stanęli przed bramą kamienicy, w której mieszkała. — Jutro rano będę spał, bo mam całą noc jazdy, a po obiedzie przyjdę do ciebie i wszystko obgadamy... — Przyjdź na obiad... — szepnęła. — Mama na pewno zrobi coś... coś takiego, co lubisz. — Pomóż jej. Chciałbym jadać w domu, kiedy się ożenię. Dosyć mam jadania po knajpach... — Och, Heniu... — Przytuliła się do niego, bliska, uspokojona i szczęśliwa. — Przepraszam! Już nigdy nie będę... Wspięła się na palce, pocałowała go i wbiegła do bramy. Przez chwilę patrzył za nią, potem spojrzał na zegarek. Było piętnaście po dziesiątej. Uśmiechnął się do siebie i pokręcił głową. Poprawił kurtkę na ramionach i swobodnym krokiem długodystansowca zaczął biec w stronę dworca, ku któremu zbliżał się z przeciwnej strony pociąg pośpieszny z Warszawy. Ale pociąg był już blisko, a Kowalskiego dzieliło od dworca kilka długich ulic. I dla tej prostej przyczyny Śmierć nie spotkała się tego wieczora z Kowalskim. ROZDZIAŁ DRUGI w którym Kowalski spóźnia się, a Śmierć nie Kazimierz Kita zajechał przed Dworzec Główny w Gdyni i zatrzymał się na krańcu długiego szeregu taksówek. Wieczór był ciepły, a zegar wskazywał, że jeszcze pięć minut musi minąć, nim nadejdzie warszawski pociąg. Kita wyszedł więc z wozu, zapalił papierosa i zaczął pogawędkę o niczym z siedzącym na stopniu samochodu kierowcą, który zaparkował tuż przed nim. Kierowca nazywał się Rymarski i znali się od dawna. Kita usiadł obok niego i zapytał, co słychać, potem zgasił papierosa i powiedział: — Mam pecha dzisiaj. — A co, pasażerów zabrakło? — Nie, było nawet dosyć kursów przez cały dzień. Tylko chciałem być wcześniej w domu, żeby się raz dobrze wyspać i pójść jutro z samego rana na plażę. Chyba już bym był w łóżku, żeby nie mój Henio — Kowalski? Kita skinął głową. ¦— Nie tyle on, co jego Marlenka. Właśnie zmienialiśmy-się, to znaczy ja podjechałem do miejsca, gdzie Heniek miał na mnie czekać. I rzeczywiście czekał, ale z jakąś panieneczką. No i krótko mówiąc, kiedy już siadali do wozu, a ja odchodziłem... — Znalazła się na miejscu Marlenka, co? — Rymarski roześmiał się. — I od słowa do słowa... musiałeś znowu wracać za kółko? — Tak. Heniek obiecał, że tu za parę minut będzie, tylko ją uspokoi. Ale chciałbym, żeby zdążył przed tym warszawskim pociągiem, bo może mi się jakiś daleki kurs trafić i zanim wrócę, znowu minie pół godziny albo lepiej. — Tak, tak... — Rymarski roześmiał się. — I po co tym chłopakom te wszystkie żony, narzeczone i w ogóle właścicielki? Samotny człowiek nikomu nie musi się opowiadać, co zarobi, to ma dla siebie, a jak potrzebuje damskiego towarzystwa, to przecież nawet na największego łamagę sto ich poleci, bo takie już są. Ja ci to mówię, który mam żonę i troje dzieci. A jakżeś ty to zrobił, żeś się do tej pory nie ożenił? — Spojrzał z nie ukrywanym podziwem na Kitę. 20 — Sam nie wiem. — Kazik roześmiał się. — Może dlatego, że żadna się naprawdę na mnie nie uwzięła ani ja na nią. Wstał, zdusił butem następnego papierosa i rozejrzał się po placu dworcowym, zerkając w jasno oświetlone wyloty ulic, prowadzących od strony śródmieścia. Ale Kowalskiego nigdzie nie było widać. — Pociąg pospieszny z Warszawy wjedzie na tor drugi przy peronie A — powiedział ogromnym, ochrypłym głosem megafon nad halą dworca. Kierowcy, rozmawiający grupkami obok wozów, powoli zaczęli rozchodzić się i zajmować miejsca za kierownicami. Kita rozejrzał się raz jeszcze i ruszył w stronę swojego starego Opla. Tymczasem pociąg pospieszny z Warszawy zbliżał się do leżącego pod wzgórzami dworca, wyginając się na zwrotnicach jak długa gąsienica, cętkowana po bokach jasnymi prostokątami okien. Wpadł do miasta, zwalniając minął rząd kolorowych semaforów i zatrzymał się miękko, przytulony do peronu, nad którym świecił biały neonowy napis: GDYNIA — DWORZEC GŁÓWNY Sezon letni dopiero się rozpoczynał, ale ruch na peronie był wielki, tak wielki, że pośród chaosu podawanych walizek, nawoływania tragarzy i pasażerów, powitalnych okrzyków i szumu motorowych wózków, przewożących pocztę, każdy samotny podróżny, nie mający dużego bagażu i nie oczekiwany przez nikogo, musiał ujść uwagi wszystkich pozostałych osób. Dlatego nikt nie zauważył, a jeśli nawet zauważył, to nie zapamiętał wysokiego, dobrze ubranego, mniej więcej czterdziestoletniego mężczyzny, który wysiadł z wagonu pierwszej klasy, trzymając w ręce małą, skórzaną walizeczkę. 21 Najwyraźniej mężczyzna ten nie miał żadnego innego bagażu i nie liczył na to, że może spotkać na peronie kogoś znajomego. Mimo to rozejrzał się szybko i zawahał jak gdyby na sekundę, zanim ruszył za innymi w kierunku wyjścia. Zegar nad peronem wskazywał godzinę dziesiątą minut piętnaście. Po oddaniu biletu człowiek z walizeczką raz jeszcze obejrzał się przez ramię, lustrując szybko twarze stłoczonych wokół ludzi. Tylko bardzo uważny obserwator mógłby pomyśleć, że to pozornie przypadkowe rzucanie spojrzeń naokoło siebie może mieć jakąś głębszą przyczynę. Zachowanie przybyłego było jak najbardziej normalne i ani wyraz twarzy, ani ruchy nie zdradzały niepokoju. I trzeba byłoby naprawdę nadludzkiej spostrzegawczości, aby zrozumieć, że człowiek z walizeczką jest istotą w panice, gotową do ślepej ucieczki przy najmniejszym sygnale ostrzegawczym. Po wyjściu z dworca od razu skierował się w stronę stojących pod jarzeniowymi latarniami taksówek. Zanim doszedł do nich, kilkanaście już odjechało. Podszedł do najbliżej stojącej, ale równocześnie z nim za klamkę ujęła gruba dama, ciągnąca za sobą dwoje dzieci. Podróżny cofnął się i podbiegł do następnej taksówki, wyprzedzając jakąś młodą parę, dźwigającą wspólnie wielką, skórzaną walizę. Samochód ten był to nienowy i niewielki, mocno już sfatygowany Opel. Boczny numer na drzwiczkach stwierdzał, że jest to taksówka 448 zarejestrowana w Gdyni. Ale podróżny nie zwrócił na to najmniejszej uwagi. Zatrzasnął za sobą drzwiczki i szybkim, uważnym spojrzeniem obrzucił przez szybę wozu szeroki chodnik przed dworcem. Potem opadł na siedzenie, kryjąc twarz w półmroku. 22 Kierowca taksówki złamał licznik, zapuścił motor i siedział przez chwilę nieruchomo. Potem odwrócił się ku pasażerowi. — To gdzie pojedziemy? — Gdzie? — powiedział z roztargnieniem podróżny i natychmiast uśmiechnął się. — Zupełnie zapomniałem panu powiedzieć, prawda? Czasem tak jest, że człowiek myśli o czym innym i zapomina... Zaraz panu powiem... Zmarszczył brwi w ciemności, ale najwidoczniej adres uleciał mu z głowy, bo sięgnął do bocznej kieszeni marynarki i wyciągnął stamtąd małą, pomiętą karteczkę. Rozprostował ją i przysunął ku oknu. — Orłowo, ulica Zielona osiem... Zmiął kartkę i odruchowo wsunął ją w zagłębienie pomiędzy dolną a boczną poduszkę siedzenia, aby móc sięgnąć do kieszeni po paczkę papierosów. Kita skinął głową. — Koniec świata... — mruknął bez entuzjazmu, włączając bieg. — Chyba z kilometr od głównej szosy. Ale miejsce na urlop jak złoto. Cicho, żywy duch nigdy tamtędy nie chodzi, same ogrody, łąki i krzaki... Odpocznie pan sobie. Ruszyli. Jadąc powoli Kita rozglądał się po placu, a potem dodał gazu i wóz skręcił w główną arterię portu. Gdyby obejrzał się raz jeszcze, na pewno dostrzegłby Kowalskiego, który właśnie biegiem wypadł z przydworcowej uliczki i zatrzymał się, dysząc ciężko. Wtedy Śmierć spotkałaby się z Kowalskim. Ale Kowalski spóźnił się o kilkanaście sekund i taksówka zniknęła mu z oczu w tej samej chwili, w której ją zobaczył. Podróżny dopiero po pewnym czasie, zdusiwszy papierosa, zdjął z kolan walizeczkę i położył ją obok siebie na siedzeniu, nie wypuszczając z dłoni jej uchwytu. Samochód minął śródmieście, a potem, posuwając się wzdłuż coraz niższych i rzadziej rozrzuconych domów, dotarł do granicy 23 ciemności. Ostatnia latarnia zbliżyła się do okna i odpłynęła do tyłu. Znajdowali się teraz na szosie, rozwidnionej tylko smugami reflektorów. W oddali gdzieniegdzie błyskały małe światełka podmiejskich domków. Po chwili i one zniknęły. Od czasu do czasu kierowca odwracał spojrzenie od drogi i zerkał w lusterko, ' ale pasażer trwał nadal jakby w uśpieniu. Musi być zmęczony — pomyślał Kita i w tej samej chwili siedzący z tyłu człowiek otworzył oczy. Wyprostował się i rozejrzał po wozie. Umieszczona wysoko owalna, biała tabliczka z czarnym, ręcznym napisem obwieszczała: GDYNIA taksówka osobowa nr 448 Właściciele: Kazimierz Kita i Henryk Kowalski "Przez ułamek sekundy zastanawiał się bez szczególnego zainteresowania, czy ten, który go wiezie, to Kita czy Kowalski, a potem wyjrzał. Szosa biegła w tym miejscu po nagim grzbiecie wysokiego płaskowzgórza i roztaczał się stąd nocny widok na szeroko rozłożoną u jego stóp lśniącą zatokę, zamkniętą w oddali światełkami półwyspu i jeszcze dalszymi obracającymi się rytmicznie skrzydłami latarni morskiej. Szosa spłynęła ze wzgórza i wpadła w las, za którym zapaliły się okna niewielkich domów, ukrytych pośród ogrodów. — To będzie chyba gdzieś tutaj... Kita zwolnił i wysunął głowę z okienka. Przy jednej z małych uliczek, której wylot dotykał szosy, zatrzymał wóz, rozejrzał się, a potem skręcił. Uliczka była wąska, biegła pomiędzy żelaznymi, pamię- 24 tającymi zapewne koniec dziewiętnastego wieku sztachetami, była słabo oświetlona, a gałęzie drzew, które wybiegając ponad płoty tworzyły w górze dach, czyniły ją podobną do zielonego tunelu, którego koniec ginął w mroku, gdzie nie sięgały światła z wolna posuwających się reflektorów. Po chwili samochód skręcił w jeszcze węższą, nie wybrukowaną i porośniętą trawą przestrzeń pomiędzy ogrodami. Przy jej narożniku była mała, przybita do słupa latarni tabliczka: ULICA ZIELONA — No, to jesteśmy... — powiedział Kita z ulgą. — Który to ma być numer? Ósmy? — Ósmy — pasażer skinął głową. Dłoń jego mimowolnie zacisnęła się na uchwycie walizeczki, ale zaraz puścił ją i sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki, skąd wyjął grubo wypchany portfel. Licznik wskazywał trzydzieści dwa złote. Podróżny wyjął dwie dwudziestozłotówki. — Sześć... — powiedział Kita na widok numeru widocznego na furtce jakiegoś ogrodu. — To chyba ten następny będzie osiem... W tej samej chwili w świetle reflektorów pojawił się stojący przy ogrodzeniu człowiek. Był średniego wzrostu, ubrany w szare, najwyraźniej nowe ubranie, białą koszulę i czarny wełniany krawat. Rysów twarzy nie można było wyraźnie dostrzec, bo przysłonił dłonią oślepione światłem oczy. — Zielona osiem to tu będzie, prawda? — zapytał Kita, zatrzymując wóz i wychylając się. — O tu, zaraz... — człowiek wskazał niedaleką furtkę w ogrodzeniu, za którym znajdował się gęsty jak ściana, wysoki żywopłot. Ogrodzenie, furtka i żywopłot porośnięte były bluszczem, którego liście lśniły srebrzyście na całej 25 długości sztachet. Nie widać stąd było nawet fragmentu domu i ogrodu znajdującego się po drugiej stronie. — Dziękuję! — Kita odwrócił się ku pasażerowi i położył dłoń na liczniku. — To już koniec? — Tak. — Podróżny podał mu obie dwudziestozłotówki. — Nie będzie mi pan już potrzebny. W porządku... — dodał widząc, że kierowca szuka reszty. — Dziękuję! — Kita złamał licznik i ustawił go w pozycji: WOLNY. Człowiek z walizeczką wysiadł i rozglądnął się. W tej samej chwili stojący obok wozu mężczyzna zbliżył się i zapytał: — Co? Będzie pan wolny? — Tak. Ten pan zostaje. — Świetnie! — mężczyzna w szarym garniturze otworzył drzwiczki, wsiadł i wyciągnął wygodnie nogi. — Do Gdyni! Ale mam szczęście! Myślałem, że będę musiał z kilometr iść do taksówki! — To ja mam szczęście — roześmiał się Kita. — Stąd dostać kurs to cud! Myślałem, że na pustym liczniku będę wracał do miasta. — Ano tak, chyba i pan ma szczęście... — Grunt, żeby wszyscy byli zadowoleni! Kita zerknął w lusterko. Jego nowy pasażer miał twarz zupełnie „żadną", taką, jakich setki widzi się w ciągu godziny na każdej ruchliwej ulicy wielkiego miasta. Wymawiając ostatnie słowa sięgnął do kieszeni i wyjął stamtąd paczkę papierosów. — Zapali pan? — Czemu nie? — kierowca sięgnął przez ramię. — O, Ekstra mocne, mój gatunek. Dziękuję. Sam sobie przypalę — dodał, kiedy tamten podsunął mu ogień. Pasażer zapalił swojego papierosa, zdmuchnął zapałkę i osunął się na siedzenie. 26 Tymczasem człowiek przywieziony na ulicę Zieloną stał przez chwilę w ciemności, która zapadła po zniknięciu świateł samochodu. Przyglądał się furtce numeru ósmego. Po chwili z wahaniem nacisnął starą, od dawna nie czyszczoną, zardzewiałą klamkę. Furtka ustąpiła od razu ze zgrzytem, po którym poznać było można, że nieczęsto jest używana przez człowieka czy ludzi zamieszkujących niewidzialny teraz dom. Przyjezdny wszedł do ogrodu i zamknął za sobą furtkę. Rozejrzał się. Światło dalekiej latarni rzucało nikły blask na długą, ginącą pomiędzy krzewami ścieżkę, na końcu której odcinała się od nocnego nieba niewyraźna, na pół ukryta pomiędzy drzewami bryła domu. Powoli, stawiając nogi z mimowolną ostrożnością, jak gdyby obawiał się, że mroczny świat, w który wstąpił, może kryć w sobie nieznane i groźne niespodzianki, podróżny ruszył ścieżką, ściskając w ręce swoją walizeczkę. Kiedy zbliżył się do domu, przystanął wstrzymując oddech. Od strony budynku nie dochodził żaden odgłos i najmniejsza nawet szczelina nie ukazywała światła wewnątrz. Mężczyzna obejrzał się. Blask latarni i uliczka, na której stał jeszcze przed paroma minutami, wydały mu się nagle bardzo dalekie i nierealne. Odetchnął głęboko i odwrócił się ku nim plecami. Oczy, przywykłe już nieco do ciemności, przesunęły się po konturze domu. Nie był to właściwie dom, ale domek, cały obrośnięty dzikim winem i nakryty ostrym, spadzistym dachem. Ścieżka kończyła się przed krytym, zarośniętym gankiem. Podszedł i zobaczył ciężkie, niskie drzwi, pośrodku których zwisała gruba kołatka. Dotknął jej palcami, była zimna, żelazna i zardzewiała. Ujął ją mocniej, uniósł w górę i opuścił, potem zrobił to jeszcze raz. Przez chwilę stał, nasłuchując. Zdawało mu się, że słyszy w głębi pustego domu echo suchych uderzeń. Nagle drzwi otworzyły się zupełnie cicho, tak cicho, że nie- 27 usłyszał nic, a zobaczył tylko powiększającą się powoli szparę ciemności, głębszą niż ta, która panowała na zewnątrz. — Niech pan wejdzie... — powiedział półgłosem niewidzialny człowiek. — Dobry wieczór... Jeszcze przez ułamek sekundy przybyły wahał się. Potem wszedł, odważnie stawiając nogę w absolutnej, niezgłębionej czerni. Drzwi zamknęły się za nim i naprzeciw siebie usłyszał oddech ludzki. Zatrzymał się, ściskając walizeczkę, pochylony trochę, jak gdyby obawiał się, że może otrzymać uderzenie. Światło, które zapłonęło nagle, nie było silne, ale zmrużył oczy i przez chwilę nie widział nic. Potem rozejrzał się. Stał w wąskim, długim przedpokoju bez okien, z którego kilkoro odrapanych drzwi prowadziło w głąb domu. Na ścianie, naprzeciw wejścia, wisiała brzydka, wypłowiała makatka, pod nią stała kulawa, zgrzybiała komoda, a nieco dalej stary fotel z dziurawym, wypłowiałym siedzeniem. Ale człowiek z walizeczką nie zwrócił uwagi na szczegóły wnętrza. Pierwsze jego spojrzenie pobiegło ku stojącemu przed nim wysokiemu, potężnie zbudowanemu mężczyźnie, ubranemu w ciemną koszulę, sztruksowe czarne spodnie i sandały. Mężczyzna uśmiechnął się i wyciągnął ku niemu dużą, opaloną dłoń. Uśmiech, tak jak i twarz, był miły, banalny i swobodny. — Jest pan punktualny jak zegarek. Przyjechał pan tak szybko, że nawet nie miałem czasu zastanowić się, czy pan przyjedzie, czy nie. — Umówiliśmy się przecież na dzisiaj i na ten pociąg. — Nowo przybyły oddał mu uśmiech, ale zaraz spoważniał. — Czy załatwił pan wszystko? — Oczywiście. — Tamten rozłożył ręce ruchem, który prawdopodobnie miał oznaczać równocześnie zdziwienie i rozbawienie. — Przecież to tak samo mój interes, jak pański... Jeżeli już o tym mówimy, to czy przygotował pan tę sumę? 23 — Tak. Mam ją przy sobie. Kiedy to nastąpi? Gospodarz spojrzał na zegarek. — Teraz jest pół do jedenastej... To znaczy za dwie i pół godziny. Człowiek, który przeprowadzi pana na statek, będzie tu punktualnie o pierwszej. Czeka teraz na mój telefon. Musi najpierw uzyskać ode mnie wiadomość, że pan przyjechał i że wręczył mi pan całą sumę. Dopiero wtedy da sygnał ludziom na statku, żeby przygotowali się do przyjęcia pasażera. Zresztą sam pan zobaczy, jak to wygląda. To cała skomplikowana maszyneria. WOP masę się nauczył podczas ostatnich lat i żeby zagwarantować komuś wyjazd bez paszportu, trzeba zdrowo pokręcić głową... Ale tak czy inaczej będzie pan jutro rano daleko stąd, na pełnym morzu. Pański statek płynie do Hamburga... A w Niemczech da pan sobie radę... — Poklepał go przyjaźnie po ramieniu. — Oczywiście musi pan tam wylądować z jakim takim kapitalikiem, żeby mieć coś na początek, aż się pan zagospodaruje. Urwał, jak gdyby oczekując odpowiedzi. — No, coś niecoś mam ze sobą... — powiedział gość niechętnie. — Ach, nie musi mi pan odpowiadać! Nie pytałem dlatego, że jestem ciekawy, ale po prostu dlatego, że w moim interesie jest, aby dał pan sobie tam radę. — Dlaczego? — Dla tej prostej przyczyny, że gdyby zabrakło panu środków do życia i gdyby ogarnęła pana przy tym tęsknota do ojczyzny i bliskich, to mógłby pan się zgłosić do pierwszego z brzegu polskiego konsulatu i pokajać, prosząc o zaszczyt odbycia kary w polskim więzieniu. Oczywiście taka skrucha wpłynęłaby na obniżenie wyroku, ale równocześnie musiałby pan opowiedzieć, jak wyglądała historia pańskiej ucieczki. A to z kolei miałoby wpływ i na mój skromny los. Rozumie pan chyba?. , 29 — Tak, rozumiem, ale może być pan spokojny. W żadnym wypadku nigdy bym... — Och, życie nauczyło mnie nieużywania słowa „nigdy". Zresztą nie mówmy o tym. Na pewno wszystko będzie w absolutnym porządku. Nie pana pierwszego tędy przepuszczamy i mam nadzieję, że nie pana ostatniego. Podszedł do drzwi w końcu korytarza, zrobił zapraszający ruch ręką i otworzył je. Tym razem nowo przybyły wszedł już bez najmniejszego wahania do małego pokoju, oświetlonego jedynie przysłoniętą abażurem lampką, stojącą przy szerokim tapczanie w rogu. Pokój urządzony był przytulnie, ale bardzo prosto. Jedyne okno zamknięte było od wewnątrz ciężką, dębową okiennicą i przysłonięte grubą storą. — Niechże pan siada... — powiedział gospodarz wesoło — ...i najpierw: do rzeczy, bo muszę od razu porozumieć się z moim człowiekiem. Gość skinął głową, usiadł i położył walizeczkę na kolanach, potem rozpiął koszulę na piersi i wyjął wiszący na mocnym, woskowanym sznurku woreczek. Pochyliwszy głowę, zdjął woreczek z szyi i bez słowa podał siedzącemu naprzeciw mężczyźnie, który przyjął woreczek bez pośpiechu, zważył go w dłoni i kiwnął głową. — Równe dwa tysiące, tak? — Tak. W małych odcinkach, jak było w umowie. — W porządku. — Pomimo tych słów otworzył woreczek i wyciągnął z niego płasko opakowaną w celofan paczkę dolarowych banknotów. Pośliniwszy koniec palca, zaczął je powoli odliczać, unosząc od czasu do czasu banknot ku oczom i uważnie lustrując jego powierzchnię... Tymczasem taksówka numer 448 minęła oświetlone osiedle, przemknęła przez ciemną szosę i znalazła się na wzgórzu, z którego przed kilkunastoma minutami człowiek jadący 30 w stronę ulicy Zielonej podziwiał zatokę. Wokół było zupełnie pusto. — Ładna noc... — powiedział pasażer, wyglądając przez okno. — Ładna... — zgodził się Kita. — Ale wolałbym sobie teraz leżeć w łóżku, niż patrzeć na nią. Trzeba będzie wstać rano i popływać trochę. Jak człowiek tak się wysiedzi w tym pudle i benzynowym smrodzie, to go potem ciągnie do lasu albo do wody. Pasażer nie odpowiedział. Wsunął ręce do kieszeni. Potem wyciągnął lewą dłoń i coś zadzwoniło metalicznie, jak gdyby trzymał w niej garść monet. I rzeczywiście były to monety. Otworzył dłoń. Monety z brzękiem posypały się na dno samochodu. — O Jezu, forsa mi się wysypała! — zawołał. — Niech pan zatrzyma na chwilę wóz, dobrze? — Gorzej by było, jakby się rozleciała po szosie! — Kita roześmiał się i zahamował. Wóz toczył się jeszcze przez kilka chwil, a potem stanął. Znajdowali się na szczycie płasko-wzgórza. Kierowca zapalił światło wewnątrz wozu i odwrócił się uśmiechnięty. — Pozbierał pan już? Uśmiech nie zszedł z jego twarzy nawet wówczas, kiedy ponad siedzeniem zobaczył zamiast twarzy pasażera błękitno oksydowaną lufę pistoletu, a za nią parę płonących, strasznych oczu, które wpatrywały się w niego bez mrugnięcia. Widział to tylko przez mgnienie oka. Potem z lufy wystrzelił ostry, jaskrawy płomień i wszystko zakołysało się, przygasło i zniknęło. Zanim ogłuszający huk wystrzału ucichł w zamkniętym aucie, człowiek siedzący na tylnym siedzeniu odrzucił pistolet na poduszkę wozu, zgasił światło, a potem sięgnął ku wyłącznikowi i zgasił reflektory. Kierowca, ciągle jeszcze ¦uśmiechając się martwym uśmiechem, osunął się twarzą na oparcie siedzenia, a potem opadł w dół. Jedna dłoń kurczowo trzymała przez chwilę kierownicę, wykręcona nienaturalnie ku tyłowi. Potem palce zsunęły się i trup upadł w głąb wozu. Morderca podniósł pistolet, dmuchnął lekko i spokojnie w lufę, potem wsunął go do bocznej kieszeni i wyskoczył na szosę. Jego dłonie w cienkich, gumowych rękawiczkach, matowych i podobnych w odcieniu do barwy skóry ludzkiej, błyskawicznie zgarnęły monety z podłogi auta, potem wyprostował się, rozejrzał i otworzywszy przednie drzwiczki, zdjął z przegubu kierowcy zegarek. Twarz umarłego pokryta była szybko płynącą krwią, która spływała wąskim strumykiem z rany pośrodku czoła. Ostrożnie, żeby nie pobrudzić rękawa marynarki, sięgnął do wewnętrznej kieszeni bluzy kierowcy, wyciągnął stamtąd portfel, otworzył go, wyjął pieniądze, cisnął portfel na trupa. Potem cofnął się i zamknął drzwiczki. Rozejrzał się szybko i na chwilę znieruchomiał. Dłoń opadła ku kieszeni, w której leżał pistolet. Za wzgórzem urosło światło niewidzialnych reflektorów zbliżającego się samochodu, blada łuna ukazująca coraz ostrzej zarys grzbietu wzgórza. Błyskawicznie wsunął dłoń przez otwarte okienko, przekręcił kierownicę i podparł błotnik ramieniem. Wóz drgnął. Na twarzy człowieka odbił się rosnący wysiłek, mięśnie napięły się. Samochód potoczył się powoli. Człowiek pchał auto, oglądając się na coraz silniejsze światła za wzgórzem. Oddychał ciężko. Wreszcie, nieomal z jękiem, nadludzkim wysiłkiem przetoczył samochód przez płytkie zagłębienie rowu i pchnął. Stał przez chwilę z wyciągniętymi rękami, niezdolny do działania, czując pot, który zalewał mu oczy. Kolana drżały lekko, nie widział nic i nic nie słyszał. 32 I wtedy dobiegł do niego daleki dźwięk silnika. Drgnął. Nie spojrzał w stronę starego Opla, który toczył się w mroku po pochyłości wzgórza, oświetlony jedynie bladym blaskiem wschodzącego nowiu księżyca, coraz prędzej, podskakując i trzęsąc się na nierównościach opadających miękko ku stromemu zboczu nad plażą. Pochylony, morderca zaczął biec. Kątem oka dostrzegł w górze nad szosą samotny krzak jałowca. Rzucił się w tamtą stronę i upadł w jego cieniu dokładnie w tej samej chwili, w której nadjeżdżające auto znalazło się na grzbiecie wzgórza i reflektory obnażyły szosę, oblewając trupim blaskiem powierzchnię asfaltu i zamazując cienie krzewów i kamieni. Samochód jechał bardzo szybko, minął miejsce, gdzie leżał ukryty człowiek w gumowych rękawiczkach i zniknął po drugiej stronie wzgórza za miękko opadającym zakrętem. Morderca leżał rozpłaszczony na ziemi, nie czując ostrych igieł jałowca, które przenikały przez ubranie, wbijając się w skórę. Światło reflektorów przesunęło się ponad jego wciśniętą w ramiona głową, zgasło i szum motoru ucichł z wolna. Wtedy człowiek w gumowych rękawiczkach wstał, otrzepał ubranie, potem ściągnął rękawiczki, złożył je dokładnie, wsunął do tylnej kieszeni spodni i ruszył przed siebie, rozglądając się uważnie. Ale nie wrócił do szosy. Szedł na przełaj, po piaszczystym, porośniętym kępkami trawy zboczu, ku widocznym z góry, szeroko rozrzuconym światłom miasta w dolinie. — Tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąt dwa... W porządku! — Gospodarz uniósł ostatnią dziesięciodolarówkę pod światło, a potem niedbale położył ją na kupce banknotów. Zgarnął pieniądze, wsunął je do kieszeni spodni i wstał. — 33 Niech się pan teraz jakoś rozgości, a ja tymczasem muszę zadzwonić. Kiedy wrócę, zjemy coś. To znaczy pan powinien coś zjeść, bo potem będzie to trudniej zrobić i dopiero nad ranem będzie pan mógł poruszać się swobodnie. Jest pan chyba głodny, prawda? Gość potrząsnął głową. — Nie. Chciałbym mieć już to wszystko za sobą. — Niech to panu nie odbiera apetytu. Życie nauczyło mnie, że każde niebezpieczeństwo robi się od razu o wiele mniejsze, kiedy przestajemy o nim myśleć. Jedną chwileczkę... Wyszedł, zamykając cicho drzwi za sobą. Człowiek, który przyjechał warszawskim pociągiem, siedział przez pewien czas bez ruchu, wpatrując się w ścianę i bębniąc palcami po oparciu krzesła. Potem wstał, podszedł do okna i ostrożnie spróbował odsunąć portierę, ale zamknięta od wewnątrz okiennica nie pozwoliła mu dostrzec niczego w głębi ogrodu. Cofnął się więc i usiadł, starając się usłyczeć jakiś dźwięk w domu. Ale naokoło było zupełnie cicho. W pewnej chwili o mało nie zerwał się, bo nagle przyszło mu do głowy, że człowiek, z którym przed chwilą rozmawiał, mógł przecież użyć tego domku tylko jako miejsca spotkania, a teraz wyszedł w ciemność i zniknął pośród nocy, żeby się już nigdy nie pokazać. Nie znał przecież nawet jego nazwiska. A zresztą gdyby je i znał, to co mógłby mu zrobić, jeżeli go kiedyś przypadkiem spotka? O ile go przypadkiem spotka. Bo człowiek siedzący w tej chwili w pokoju żył w przeświadczeniu, że gdyby plan, z którym przyjechał do Gdyni, nie powiódł się, może minąć wiele lat, zanim będzie miał szansę spotykania kogokolwiek przypadkowo lub nie. Ogarnął go nagły lęk. Ale w tej samej chwili drzwi otworzyły się, tak samo cicho jak poprzednio zostały zamknięte. Gospodarz wszedł do pokoju i szybko zamknął je za sobą. — Wszystko w porządku... — powiedział, widząc pytające spojrzenie przybyłego. — Z tą tylko zmianą, że statek ma 34 odpłynąć o godzinę wcześniej, niż było poprzednio ustalone. Nasz człowiek będzie tu za godzinę. Dlatego musi się pan prędzej przygotować. — Przecież jestem gotów. — No, niezupełnie. Jeżeli ma pan jakieś pieniądze albo cenne przedmioty w tej walizeczce, proszę je przełożyć do ubrania. Walizki nie może pan zabrać, nie mógłby pan się z nią dostać na statek. Ale ma pan jeszcze czas na to. Chciałbym, żeby pan znalazł się na miejscu w jak najlepszej formie. Myślę, że zanim wyjmiemy coś z lodówki i spróbujemy sobie zrobić kawalerską kolacyjkę, dobrze panu zrobi kieliszek czegoś mocniejszego. Nie wygląda pan najlepiej. Gość kiwnął głową. ¦— Ma pan rację. Myślę, że to by mi dobrze zrobiło. — Czego się pan napije? — Tamten podszedł do szafy w ścianie i otworzył ją. Ukazał się rząd butelek o różnokolorowych nalepkach. — Myślę, że czysta będzie najlepsza, co? Gospodarz nalał wódki do dwu wysokich szklaneczek i podał jedną gościowi, który wstał i zbliżył się do niego. — No to cyk, ale tak po męsku, jednym łyczkiem, żeby w krew poszło. Musi pan się otrząsnąć z przygnębienia, bo widzę, że jest pan trochę zanadto zdenerwowany jak na takie przedsięwzięcie. Gość bez słowa skinął głową i razem podnieśli szklaneczki ku ustom. Ale w ostatniej chwili gospodarz, dotykając już wargami szkła, powstrzymał ruch dłoni. Przez chwilę trzymał szklaneczkę nieruchomo, patrząc ponad nią na stojącego naprzeciw mężczyznę. Tamten wypił. Potem opuścił rękę, chcąc postawić szklaneczkę na stoliku. Ale zanim zdążył to zrobić, palce dłoni otworzyły się i szklaneczka upadła na dywan. Potoczyła się i znieruchomiała. Człowiek otworzył usta, wybełkotał coś, potem uniósł ręce 35 ku gardłu, chwycił palcami za krawędź kołnierzyka, jak gdyby próbując uwolnić się od niewidzialnej, duszącej pętli. Nogi ugięły się pod nim, jedna z dłoni opadła, chwytając za krawędź stolika. Runął na dywan, pociągając stolik na siebie. Strącona walizeczka upadła obok leżącego. Wysypała się z niej bielizna, jakieś fotografie i przybory toaletowe. Człowiek w sztruksowych spodniach patrzył przez chwilę z wyraźnym zainteresowaniem na ciało, które po kilku kon-wulsyjnych ruchach znieruchomiało i leżało teraz na wznak, wpatrując się szeroko otwartymi, zdumionymi oczyma w sufit. Pochylił się, trącił lekko trupa nogą, a potem ukląkł i przyłożył ucho do jego piersi. Wstał i w milczeniu pokiwał twierdząco głową, odpowiadając swoim myślom. Odwrócił się ku drzwiom. — Hela, chodź tu! Już po wszystkim. Czekał przez chwilę, przypatrując się leżącemu. Potem, słysząc cichy szelest w drzwiach, odwrócił się. Stojąca na progu dziewczyna była bardzo przystojna, ciemna, zgrabna, niewysoka, ubrana w prostą, szarą sukienkę. Oczy jej przesunęły się po pokoju, zatrzymały na bezwładnym ciele i powróciły do stojącego mężczyzny. — Jeszcze jeden umarł jak dobry Polak — powiedziała spokojnie, poprawiając niepotrzebnym, odruchowym gestem włosy nad czołem — ...przy kieliszku czystej. Ładna śmierć. Chciałabym tak kiedyś odpłynąć: wypić kielicha i trzask: już człowieka nie ma. — Jakby nie pił, toby nie kradł, a jakby nie kradł, toby tu nie przyjechał. A jakby tu nie przyjechał, toby żył — powiedział mężczyzna, wzruszając ramionami. — Kraść, pić, żyć i umierać. Jeszcze Polska nie zginęła, póki my żyjemy. Raj na ziemi. — Wskazał trupa oczyma. — Przeszukaj go. Równocześnie z ostatnimi słowami pochylił się, podniósł stolik, a potem zgarnął do walizeczki rozrzucone przedmioty 36 i postawiwszy ją na stoliku, zaczął systematycznie przeglądać jej zawartość. Dziewczyna zamknęła za sobą drzwi, kołyszącym się krokiem podeszła do zwłok, uklękła przy nich i niespodziewanie silnym ruchem uniosła je jedną ręką, a drugą zdjęła trupowi marynarkę. Zrobiwszy to, puściła bezceremonialnie zwłoki i palce jej z niezwykłą szybkością zaczęły przebiegać po stygnącym już ciele, nie omijając najmniejszego szczegółu ubrania. — Masz — powiedziała po chwili, unosząc się z klęczek i podając mężczyźnie mały woreczek, z którego wysypała na otwartą dłoń kilka średniej wielkości brylantów. Złożył swoje wielkie, ciemne dłonie i czekał, póki nie prze-sypała całej zawartości woreczka w ich zagłębienie. Uniósł brylanty ku oczom. Dziewczyna stała naprzeciw niego, zaciekawiona, ale bez najmniejszych śladów podniecenia. — Ładne... — mruknął. — Szkoda, że nie większe. Ale też coś warte. — Ile? — Tak na oko ze dwieście, trzysta tysięcy. Ale z brylantami nigdy nie wiadomo. Trzeba wziąć pod szkło i zobaczyć, jakie są w środku. — On mi nie wygląda na takiego, który by kupił coś bez tego, żeby nie obejrzał sto razy i nie targował się, aż kupca szlag trafi — powiedziała. — Zobaczymy. Nie gap się już, Helka, tylko szukaj dalej. — Pochylił się nad walizką i dokończył, nie unosząc głowy: — Zaraz trzeba go będzie zamurować. — Trzymane w rękach brylanty niedbale wysypał na stolik. Dziewczyna nie poruszyła się. Wyciągnęła rękę i wzięła w palce największy brylant. — To jest naprawdę kupa forsy, Franek... Uniósł głowę i roześmiał się. — Co robić? Musimy przecież z czegoś żyć. — Nie wygłupiaj się, Franuś. — Powiedziała to prawie 37 pieszczotliwie. — Pomyślałam sobie teraz, czy to już nie dosyć? Z tym, co mamy już odłożone, i z tymi dolarami dzisiaj, i z tym — wskazała brylanty — jesteśmy już chyba bogaci— — Bogaci! — Wyprostował się i roześmiał, ale śmiech jego nie miał już żadnych cech wesołości. — Za granicą to, co mamy, nie znaczy prawie nic! Najwyżej moglibyśmy parę lat przesiedzieć w jakimś wynajętym pokoiku albo kupić parę morgów i hodować kury. A ja chcę mieć hotel albo knajpę, moją własną, i żyć jak król do końca życia. Jak uczciwy król! Kiedy skończymy z tym wszystkim i urwiemy się stąd, chcę, żebyśmy nigdy nawet o tym słowa nie pisnęli. Koniec, rozumiesz! Tych nieboszczyków nie znajdą przecież nawet do końca świata, bo niby dlaczego ktoś miałby ich szukać w takim miejscu? I nikt nas nie będzie za nic poszukiwał, bo żadna policja na świecie nic przeciwko nam nie ma. Nie po to przez rok obmyślałem każdy szczegół, żebym miał teraz ze strachu wycofać się przed końcem roboty... — Urwał i spojrzał na nią. — A co, strach cię obleciał? — Skąd... — Obojętnie wzruszyła ramionami. — Przecież znasz mnie chyba — uśmiechnęła się — lepiej niż kto inny. Tylko czasem aż nie mogę uwierzyć, żeby taki prosty numer udawał się bez końca... — Właśnie dlatego, że taki prosty! Pamiętaj, że.-Urwał. Stuk... stuk... stuk... Tępy głos kołatki zabrzmiał ostro w zupełnej ciszy, która zapanowała w pokoju. Potem ożyli oboje równocześnie, dziewczyna przeskoczyła trupa i chwyciła w locie pistolet, który rzucił jej mężczyzna. On sam zgarnął lewą ręką brylanty ze stołu, wsypał je do kieszeni i sięgnął do barku, gdzie za butelkami leżał długi, bębenkowy colt, kaliber 44. Na palcach, nie robiąc najmniejszego szelestu, mężczyzna był już przy drzwiach i zniknął za nimi, gasząc równocześnie światło. 33 Po omacku dziewczyna ruszyła za nim. — Gdyby co, to ja strzelam i wybiegam, a ty za mną, rozumiesz? — szepnął tak cicho, że zaledwie go usłyszała. W odpowiedzi położyła mu lewą dłoń na ramieniu i pogłaskała go lekko. Stali w zupełnej ciemności przedpokoju, ściskając odbezpieczoną broń, napięci, gotowi do walki na śmierć i życie jak dzikie zwierzęta otoczone przez myśliwych. Stuk... stuk... stuk... stuk... Kołatka uderzyła cztery razy i ucichła. Mężczyzna odetchnął z ulgą. — Kto tam? — zapytał półgłosem. — To ja, Adam... — dobiegł szept spoza drzwi. — Otwórzcie. Doskonale naoliwiona zasuwa odsunęła się bezdźwięcznie i wysoki mężczyzna uchylił drzwi, nie wypuszczając colta z dłoni. Morderca Kazimierza Kity wsunął się cicho do przedpokoju. Drzwi zamknęły się. Dziewczyna zapaliła światło. — Dlaczego nie pukasz cztery razy? — powiedział Franek. — Następnym razem możesz zostać na progu z paroma pestkami w głowie. — Znacząco uniósł pistolet, a potem opuścił go i wsunął za pasek. — No, jak? — W porządku. — Adam skinął głową. — A co do tego pukania, to musiałem się zagapić. Zdenerwowałem się trochę przy tym szoferze... A wy jak? — Też w porządku... Weszli wszyscy troje do pokoju. Dziewczyna podała Frankowi pistolet i nie zajmując się już dłużej mężczyznami, uklękła przy trupie, żeby zakończyć przeszukiwanie. — Jak tam, Hela? — zapytał Adam siadając. Wyjął z kieszeni pistolet i położył go na stoliku obok walizeczki. Wyciągnąwszy nogi, odetchnął ciężko. — Nieźle! — Wstała, trzymając w ręce małe zawiniątko, zrobione ze związanej kilkoma supełkami chustki, we- 39 wnątrz której musiało być chyba coś ciężkiego, bo zważyła chustkę w ręce, podrzuciła ją i podała Frankowi. — Dwa tysiące miękkich, które nam dał, brylanty i to... Pochylili się wszyscy troje ciekawie, kiedy Franek rozplatał zawiniątko. Wysypał z niego na stolik kilka bransoletek, dwa złote zegarki i parę broszek wysadzanych drogimi kamieniami. — Hmmm... — pokiwał głową. — Trudno narzekać. A przecież to nie wszystko. Był żonaty i żony też na pewno bez grosza nie zostawił. Ładną oni mają kontrolę w tym kraju, że facet tyle mógł nakraść i nikt tego nie zauważył oprócz nas! — Nie narzekaj! — Adam wziął chusteczkę, w którą przedtem zawinięte były klejnoty, i otarł nią twarz, ciągle jeszcze pokrytą potem. — Żeby lepiej umieli pilnować tych swoich dyrektorów, to sam byś pewnie teraz siedział gdzieś na posadce! — No, dwa lata na uniwersytecie byłem — mruknął Franek z dumą. — Jakbym chciał, tobym skończył i byłbym teraz inżynierem. — A może nawet dyrektorem! — powiedziała Hela. — Na-kradłbyś się zdrowo, a ja i Adam odkrylibyśmy to i przyjechałbyś tu, i... — roześmiała się. — Ja w każdym razie na uniwersytecie nie byłam. Za wcześnie pokumałam się z takimi chłopakami jak wy. Nie mogę powiedzieć, żebym zmarnowała chociaż pół roku życia na głupstwa. — To pewne — Franek pokiwał głową. — Sama mogłabyś założyć uniwersytet! — Rozejrzał się po pokoju. — No, do roboty, dzieci! Adam, bierz się do cementu. Nigdy sienie nauczę, jak to trzeba mieszać. Nie mam talentu do murarki. — Chwileczkę... — Adam wstał i przeciągnął się. Tak jak i Franek nie wyglądał na zawodowego zbrodniarza. Był pospolity. Takich jak on, ludzi o żadnym wyglądzie, bez spec- 40 jalnych cech indywidualnych i o twarzach podobnych jedna do drugiej jak dwie krople wody, można spotkać tysiące na każdej ulicy, w każdym biurze i w każdej kawiarni.— Muszę coś łyknąć po tej przygodzie. Najadłem się trochę strachu, bo akurat wtedy, kiedy go skończyłem, nadjechał z przeciwnej strony jakiś samochód. — Ale nikt cię nie zauważył? — zapytał Franek z pozorną obojętnością, którą Adam wziął za dobrą monetę. Hela odwróciła głowę i szybko spojrzała na Adama. — Skąd! — Adam roześmiał się. — Tego by jeszcze brakowało. — Podszedł do barku i wyjął stamtąd butelkę koniaku, a potem sięgnął po trzy kieliszki. Odkręciwszy kapsel butelki, zawahał się i spojrzał na Franka. — Ty, powiedz, czy to się nadaje do picia? Nie chciałbym, żebyśmy się tu wszyscy położyli obok niego. — Nie miałby nas kto zamurować. — Hela skończyła przeszukiwanie zwłok i wstała. — Możesz nalewać. — Franek wziął od niego kieliszki i postawił na stoliku. — Tylko wariat dosypywałby cyjanku do francuskiego koniaku. Adam przeskoczył zręcznie przez leżące na podłodze ciało, nalał koniak do kieliszków i dotknął podstawką jednej z leżących obok walizki paczuszek. — Zdrowie naszego gościa i jego nowego mieszkanka! — powiedział spokojnie. — Pijmy i bawmy się w chowanego! — Raz, dwa, trzy, frajer! — zawołała Hela głosem małej, rozbawionej dziewczynki, która „zaklepuje" kogoś w chowanego. — Zawsze lubiłam w to grać! Zdrowie gości! Uniosła kieliszek, a za nią Franek. Poprzez jasny, migotliwy płyn spojrzała na wykrzywioną groteskowo twarz umarłego, a później na powierzchnię banknotu, leżącego na grzbiecie paczki. Zakołysała lekko kieliszkiem i twarz starego amerykańskiego prezydenta zamgliła się i rozpłynęła pośród maleńkich fal. 41 ROZDZIAŁ TRZECI W którym jest mowa o pogrzebie i dziewczynie pozostawionej na polu Było już bardzo ciepło, nim wzeszło słońce. Świt wstawał piękny i na bladym, bielejącym niebie nie można było dostrzec ani jednej chmurki. Nadchodził jeszcze jeden, upalny dzień. Mały, porośnięty bluszczem domek przy ulicy Zielonej 8 stracił, gdy minęła noc, ponury i tajemniczy wygląd. Pierwsze ukośne promienie rozjaśniły korony drzew. Domek wraz z ogrodem sprawiał wrażenie sympatyczne, przytulne i był podobny do cichego domku z bajki o życiu spokojnych, dobrych ludzi. Takie zresztą mogliby ci ludzie sprawiać wrażenie na przygodnym obserwatorze. Najwidoczniej wstali już o świcie i z zapałem oddawali się, korzystając z niedzieli, pielęgnowaniu ogrodu i pracom gospodarskim. Przez gładko przystrzyżony trawnik przed frontem szła w stronę garażu, porośniętego splątanymi konarami magnolii, młoda, zgrabna dziewczyna w prostej, porannej sukience i fartuszku o pięknie zaprasowanej, trochę kokieteryjnej kokardzie. Idąc nuciła refren popularnej piosenki. W ręce niosła wiadro, które było najwyraźniej trochę zbyt ciężkie na jej dziewczęce siły, bo odginała się. w przeciwnym kierunku dla stworzenia przeciwwagi. W wiadrze chlupotała gęsta masa stalowego koloru. Dziewczyna minęła stojący przed garażem mały samochodzik i mężczyznę, który polerował właśnie emalię wozu wielką, irchową ścierką. Na jej widok mężczyzna uniósł głowę, ale zaraz powrócił do czyszczenia. Dziewczyna weszła do garażu i zatrzymała się nad krawędzią biegnącego przez cały środek budyneczku kanału, w głębi którego stał drugi mężczyzna, wyrównując właśnie płaską deską powierzchnię świeżo pokrytą cementem. 42 — Dawaj! — powiedział do niej, odłożył deskę i ujął w obie ręce wiadro, stawiając je obok siebie na brzegu kanału. Zajrzał do środka. — Trochę za dużo... — powiedział. — Ale od przybytku głowa nie boli. Tak zawsze będzie pewniejszy. — Słuchaj, ale czy to nie wygląda już trochę za płytko? —-zapytała, pochylając się. — Jak tak dalej pójdzie, nie będziemy mieli wcale kanału. — Hm... — Mężczyzna podrapał się w głowę i spojrzał krytycznie na swoje dzieło. — Może i masz rację? Nie pomyślałem o tym. W tej samej chwili na zewnątrz zabrzmiał krótko sygnał samochodu. Dziewczyna i mężczyzna zastygli w bezruchu, ale po ułamku sekundy mężczyzna wyskoczył z kanału i w dłoni jego, jak gdyby wyczarowany z powietrza, pojawił się ciężki automatyczny pistolet. Nie wychodząc na zewnątrz, wyjrzał przez nie domknięte drzwi garażu. Dziewczyna stała za nim, starając się także dostrzec przyczynę sygnału. Ale zobaczyli tylko, że człowiek czyszczący samochód odłożył w tej chwili irchową szmatę i stoi pochylony nad wozem, z ręką wsuniętą przez okienko i opartą na kierownicy. Mężczyzna, znajdujący się w garażu, wsunął pistolet do kieszeni i wyszedł. Dziewczyna ruszyła za nim. — Co się stało? — zapytała, kiedy znaleźli się obok samochodu. Odwrócił się ku nim i przez chwilę patrzył, nie rozumiejąc. Potem uderzył się nagle w czoło. — Zapomniałem! — powiedział. — Zapomniałem, że to sygnał... Zacząłem czyścić wóz i przypomniało mi się, że klakson nawala. Rzeczywiście nawala. Coś nie kontaktuje. Wsunął raz jeszcze rękę do środka wozu. Jego ciemny, opalony palec nacisnął płaską powierzchnię talerzyka sygnałowego. Długi, zawodzący dźwięk rozległ się przejmująco w porannym, czystym powietrzu. 43 Sygnały były najrozmaitsze, wysokie, niskie, chrypliwe i przenikliwe. Setki palców równocześnie nacisnęło klaksony. Ptaki uniosły się chmurą nad drzewami cmentarza i kołując oczekiwały, przerażone, na ucichnięcie nieznanego, niesamowitego dźwięku. Trumna zakołysała się i powoli opuszczana na sznurach, spoczęła na dnie grobu. Upadły pierwsze grudki ziemi. Padały coraz prędzej, w miarę jak łopaty grabarzy zgarniały ją z dwu kopców, oczekujących po obu stronach dołu. Wycie klaksonów unosiło się i opadało, wreszcie zgasło. Ostatni sygnał zabrzmiał urywanie i nastąpiła cisza. Powoli z długiej kolumny aut, ciągnącej się od bramy cmentarza niemal aż po grób, odrywali się ludzie niosący wieńce i wiązanki kwiatów. W milczeniu kładli je na świeżej ziemi i odchodzili. Niektórzy rzucali także kwiaty na dwa inne groby, stojące w jednym szeregu z nowym. Kiedy jeden z grabarzy zatknął wreszcie w świeżo usypanej ziemi krzyż z umieszczoną na nim tabliczką: KAZIMIERZ KITA kierowca taksówki Zginął tragicznie 21 czerwca 1961 roku dostrzec można było, że jest ona bliźniaczo podobna do tabliczek na dwu pozostałych grobach. Tylko nazwiska były inne i daty: ----------------------------•-------------------:.------- JAN GRABOWSKI kierowca taksówki Zginął tragicznie 28 października 1960 roku STEFAN H Y L A K kierowca taksówki Zginął tragicznie 20 lutego 1961 roku Przed grobem stała niewielka grupka ludzi. Przyłączali się do niej mężczyźni, którzy przynieśli wieńce. Złożywszy je, cofali się i stawali w milczeniu, patrząc na grób. Prawie wszyscy ubrani byli w skórzane kurtki albo swetry i ściskali pod pachami lub w dłoniach berety i cyklistówki. Obok niektórych stały kobiety, młode i stare, ładne i brzydkie, ale prawie wszystkie zapłakane i o ściągniętych lękiem rysach, jak gdyby tragedia, która się już wydarzyła, mogła wydarzyć się znowu i obawiały się, że tym razem los może paść na ich najbliższych. Pośrodku grupy, tuż przed grobem stał wyprostowany wysoki mężczyzna, a obok niego, przytulona do jego ramienia, dziewczyna ładna, jasnowłosa i zapłakana. Płakała cicho,nie zasłaniając twarzy i nie ocierając łez, jak gdyby nie zdawała sobie sprawy z tego, że płacze. Kiedy pierwsza łopata ziemi upadła na grób i piasek zadudnił na czarnych deskach, mężczyzna drgnął, potrząsnął głową i przetarł czoło dłonią. Później znieruchomiał i niewi-dzącymi oczyma wpatrywał się w rosnący stos wiązanek i bukietów. Ludzie powoli zaczęli wycofywać się i odchodzić ku bramie. Wreszcie pozostało tylko kilka osób. Wysoki, młody mężczyzna wyswobodził delikatnie ramię z uścisku towarzyszki, podszedł do grobu, pochylił się i dotknął ręką ziemi, potem wyprostował się i znowu pokręcił głową, jak gdyby z absolutnym niedowierzaniem. Chciał unieść rękę w zwykłym pożegnalnym geście, pohamował się w porę i zawrócił z pochyloną głową. Dziewczyna podeszła, znowu ujęła go pod ramię i ruszyli razem ku wyjściu z cmentarza. Dopiero wtedy stojący nieco poza obrębem zgromadzonych młody mężczyzna, ubrany w jasnoszary garnitur, oderwał się od pnia starego drzewa, pod którym stał, i ruszył wolno za odchodzącymi. Nikt do tej pory nie zwrócił na niego uwagi i nikt nie dostrzegł, że ani razu nie spojrzał on na 45 grób, lecz przez cały czas przesuwał dyskretnie oczyma po obecnych, powracając raz po raz do niektórych twarzy, jak gdyby pragnął je sobie zachować na długo w pamięci. Człowiek w jasnoszarym garniturze był średniego wzrostu, mógł mieć około trzydziestu pięciu lat i nie posiadał żadnych cech szczególnych, które zwracałyby na niego uwagę. I teraz, kiedy za innymi mijał kamienną, okoloną płaczącymi wierzbami bramę, nadal nikt nie zainteresował się jego osobą, chociaż niektórzy z obecnych musieli go już niejednokrotnie spotykać, gdyż był oficerem milicji, przez pewien czas dowodził miejską służbą ruchu, a obecnie przeszedł do służby śledczej. Ale nie poznawano go, może dlatego, że ludzie mieli myśli zajęte smutnym widowiskiem, które się przed chwilą odbyło, a może dlatego, że zwykle widywali go w mundurze, a mundur bardzo zmienia człowieka. Ludzie w swetrach i wiatrówkach zasiadali za kierownicami i zapuszczali silniki. Pasażerów, poza owymi zapłakanymi kobietami, które zajmowały miejsca obok szoferów, nie było. Wszystkie liczniki miały uniesione chorągiewki z napisem: WOLNY Wysoki, młody mężczyzna i towarzysząca mu dziewczyna nie zamienili jeszcze ze sobą ani jednego słowa. Zatrzymali się przed autem. Był to stary Opel, noszący na karoserii ślady niedawnego wypadku. Blacha była pogięta i odklepa-na prowizorycznie, a gdzieniegdzie brakowało całych płatów odbitej przez uderzenie emalii. Mężczyzna raz jeszcze obejrzał się na bramę cmentarną, potem otworzył drzwiczki i wsunął się ciężko za kierownicę. Dziewczyna obeszła wóz i zajęła miejsce z przeciwnej strony. — Heniu... — powiedziała cicho. — Heniu... — Co? — Spojrzał na nią, jak gdyby przedtem nie zauważył, że przez cały czas była obecna tuż przy nim. Dziewczyna oparła głowę o licznik i dopiero teraz rozpłakała się na cały głos. — Przestań... — powiedział łagodnie, ale bardzo stanowczo. — Płacz tu już i tak nic nie pomoże. Stało się. Uniosła gwałtownie głowę i powiedziała głosem zduszonym łzami: — Przecież ja nie o niego płaczę! Wiem, że mu już nic nie pomoże. — A o kogo? — O ciebie! — Cicho, Marlenka, cicho... — Najwidoczniej nie zrozumiał jej. Dotknął lekko jej ramienia, a potem odwrócił się, bo dwaj przechodzący do swoich aut kierowcy zatrzymali się obok Opla. W milczeniu wyciągnęli ku niemu ręce, które uścisnął. — Tak, tak... — powiedział jeden i pokiwał głową. — Musisz dać polakierować wóz. Przejechał się daleko twój zmiennik... — Porządny był człowiek — powiedział drugi. — Dobrze, że nie miał dzieci ani żony. Tamci obaj mieli małe dzieci. — I za co?! — powiedział Kowalski z nagłą wściekłością. — Miał może ze dwieście, trzysta złotych utargu, kiedy go zabili. Litr wódki i dobra kolacja w knajpie. Po to zabijają człowieka! Jeżeli milicja ich złapie, powinni wisieć jak psy I — Milicja! — młodszy ze stojących wzruszył ramionami. — Pochodzą, popytają, coś pozapisują i potem wszystko przyschnie. Jak chodzi o mandat na kierowcę, to spod ziemi wyskoczą, żeby pieniążki zainkasować, ale żeby znaleźć mordercę, trzeba mieć więcej rozumu niż do wypisywania kwitków. Już trzeci kierowca ginie od października zeszłego roku, a oni nic. Zupełnie nic! O milicji mi nie mów. Człowiek w jasnoszarym garniturze, który udając, że już trzecią zapałką nie może zapalić papierosa, stał niedaleko auta, słysząc ostatnie słowa odwrócił się i zaczął oddalać z pochyloną głową. Pogwizdywał cicho. Melodyjka, którą pogwiz- 47 dywał, była skoczna i wesoła, ale przeczył jej wyraz przygnębienia na twarzy gwiżdżącego. Papierosa, którego w końcu nie zapalił, miął w palcach opuszczonej ręki, aż został z niego tylko proszek i brudna kuleczka z bibułki. Taksówki ruszały, zajmując potrójnym szeregiem całą szerokość jezdni. Raz jeszcze poderwało się jękliwe zawodzenie klaksonów. Powoli jeden szereg wozów za drugim niknął za zakrętem. Pośrodku tego zawodzenia człowiek w jasnoszarym garniturze oddalał się powoli, zamyślony. Przestał gwizdać, ale usta jego poruszały się nieznacznie, jak gdyby prowadził ze sobą rozmowę, pełną pytań, wątpliwości i pozbawioną odpowiedzi, po której mógłby wyprostować pochylone plecy i przyspieszyć kroku. Przed maską auta szosa była zupełnie pusta. Jechali przez rozległe, nagie pola, opadające łagodnie ku dalekiemu morzu, które rozciągało się w dole aż po granice widzenia. Szosa biegła zupełnie prosto, ale Kowalski nie przyspieszał. Opel sunął powoli, ciepłe, pachnące skoszonymi trawami powietrze wpadało do auta, a rozgrzany asfalt syczał sennie pod oponami. Marlena nie płakała już. Milcząc patrzyła przed siebie. Usta miała zaciśnięte, a dłonie ściskały kurczowo trzymaną na kolanach torebkę. Kowalski spojrzał na nią kątem oka. — Ciągle myślisz o tym... o Kaziku? — Nie. — Potrząsnęła głową, nie odwracając oczu w jego kierunku, jak gdyby nie mogła oderwać ich od szosy. — Powiedziałam ci już, że myślę o tobie. Gwałtownie zahamował, zjechał na brzeg drogi i zatrzymał auto. Potem zwrócił się ku niej. 48 — Marlena, przecież widzisz, jak się czuję. Wiesz, co mnie spotkało. To był... — zająknął się jak wszyscy ludzie nieprzyzwyczajeni do używania wielkich słów, kiedy zmuszeni są ich użyć. — To był mój jedyny przyjaciel. A ty ciągle próbujesz rozmawiać ze mną o jakichś swoich sprawach. Powiedz, czego ty chcesz ode mnie? Spojrzała na niego suchymi już, prawie złymi oczami. — Chcę, żebyś przestał jeździć na taksówce. A jak nie przestaniesz, to... to... — To co? — To nie wyjdę za ciebie i nie będę cię chciała już znać. ¦— Nie wyjdziesz za mnie? Był tak zdumiony, że nie umiał powiedzieć nic więcej. ¦— Nie, nie wyjdę! — Słowa te, które błąkały się w jej świadomości już od dwu dni, raz wypowiedziane przerwały tamę. Zaczęła mówić szybko, zachłystując się wyrazami, starając się wypowiedzieć wszystko, póki jej nie przeszkodzi. — Nie, nie, nie! Nie wyjdę na pewno! Kobieta nie może tak żyć! Żadna kobieta! Nie mogłabym siedzieć sama w domu i umierać przez całe noce ze strachu, ze zdenerwowania, z tych wszystkich myśli o tym, co ci się może stać! Całe noce wystajesz przed knajpami, przed hotelami, w porcie i Pan Bóg wie tylko gdzie. Każda dziwka może się z tobą wozić, każdy chuligan może ci kazać jechać na odludzie i zabić cię za tych marnych dwieście, trzysta złotych utargu, jak sam powiedziałeś! Nie, nic nie mów, daj mi dokończyć! A ja? Co ze mną? Kita nie miał żony ani dzieci. Ja go żałuję, ale po jego śmierci nikt nie został bez grosza. A co ja zrobię? Ja bym chciała mieć dziecko jak każda kobieta, mieć dziecko i wychowywać, i kochać to dziecko i męża! A tak któregoś dnia przyjdę z tym dzieckiem na cmentarz, żeby zobaczyć, jak tatusia z dziurą w głowie składają do grobu. I co potem? Koledzy zatrąbią i odjadą, ty sobie będziesz 49 wygodnie odpoczywał po pracowitym życiu, a ja z dzieckiem zostanę. Rzuć to, Heniu... — Wzięła go za ręce i potrząsnęła nim rozpaczliwie. — Rzuć to i będę spokojna, będę mogła żyć jak człowiek i kochać ciebie, i być spokojna o życie... Pokiwał głową w zamyśleniu, a potem spojrzał na nią i uśmiechnął się smutnie. — Tobie nie o to chodzi — powiedział cicho. — Ja wiem, o co ci chodzi. — Jak to nie o to? — A tak to. Ty ciągle masz w głowie tylko jedno: to, że jak wyjeżdżam na noc czy nawet na dzień, to mam za wiele okazji, żeby z dziewczynami znajomości zawierać. No, powiedz szczerze, czy tak nie jest? Nawet nie tak przejęłaś się śmiercią Kazika jak tym, że może potem wytargujesz ode mnie, żebym rzucił kierownicę, bo chcesz mieć mnie w domu i na oku albo przy takiej pracy, gdzie wiedziałabyś zawsze, gdzie jestem i co robię. Oj, Marlenka, Marlenka. Nie wstyd ci w takiej... w takiej chwili tylko o tym myśleć? — A jeżeli nawet myślę o tym, to co? — Była w tej chwili zaczepna i gwałtowna. Kowalski zrozumiał nagle, że jest to rozmowa decydująca. Zaczerpnął głęboko powietrza i wyprostował się na siedzeniu. Znał kobiety na tyle, żeby wiedzieć, że jedno nierozważne słowo z jego strony może go uniesz-częśliwić do końca życia; bo nie wyobrażał sobie tego życia gdzie indziej niż za kierownicą. — Jestem zazdrosna! — Marlena patrzyła mu prosto w oczy. I ona widocznie była gotowa do ostatecznej walki. — I co w tym dziwnego? Jesteś przystojny. Wiem, że lubisz dziewczyny, a one tylko na takich jak ty czekają. Każda na ciebie poleci: miły jesteś, zarabiasz dobrze. Czego im więcej potrzeba? Znajdzie się sto takich, które na głowie staną, żeby cię ode mnie oderwać. Może już nawet są takie? Teraz mi się łatwo obronić. Ale w rok po ślubie? Każda nowa jest przecież dla was od razu ciekawsza od tej, 50 którą się ma na stałe. Mam się zgodzić na to, żeby jakaś lafirynda mi cię odbiła, a ja żebym została sama? To już wolałabym, żebyś obck Kazika w tym taksówkarskim grobie leżał! Przynajmniej wiedziałabym, żeś honorowo zginął, a nie, że żyjesz z inną. Nie jestem taka głupia, jak ci się zdaje! Mało się napatrzyłam na koleżanki, które za mąż powychodziły? Na palcach można policzyć te, które są szczęśliwe albo chociaż mówią, że są szczęśliwe! — Marlenka, posłuchaj... — Nie chcę i nie będę już słuchała. Powiedz, czy kochasz mnie naprawdę? . — Kocham cię naprawdę. — I rzucisz to zajęcie? — Nie — pokiwał przecząco głową. — Ja bym od kółka nie odszedł za nic, dziewczyno. Nie umiałbym żyć inaczej. — Więc nie rzucisz szoferki? — Oj... — westchnął — daj już spokój. Jedźmy. — Możesz — gwałtownie otworzyła drzwiczki — sam jechać! — Wyskoczyła, zanim zdążył ją powstrzymać. — Marlena! — zawołał. Szła prosto przed siebie w szczere pole, nie oglądając się. — Marlena, wróć się, słyszysz! Zaczęła biec. — Przecież masz stąd z pięć kilometrów do miasta! Dalej biegła, była już co najmniej sto kroków od auta. Otworzył drzwiczki i postawił nogę na stopniu. Ale nie wyszedł z auta i nie pobiegł za nią. Przez chwilę na pół stał, na pół siedział, wychylony z wozu. Potem osunął się z powrotem na siedzenie i zamknął drzwiczki. Uśmiechnął się. Uśmiech ten był trochę łobuzerski, a trochę dziecinny. Henryk Kowalski wyglądał w tej chwili jak mały chłopiec, który wie, że może komuś spłatać wielkiego figla i nie odpokutować za to. Włączył bieg. Wóz ruszył. Jadąc, nie za szybko i nie za wolno,, obserwował w lu- 51 sterku biegnącą dziewczynę. Zwolniła i najwidoczniej słysząc odgłos zapuszczanego motoru, zatrzymała się i obejrzała. Odjeżdżał coraz szybciej, stopa na pedale zaczęła przydu-szać równomiernie gaz. Malejąca figurka stała pośrodku pola, patrząc za nim. Kiedy szosa spłynęła w dół i zaczął tracić z oczu leżące z tyłu pole, wydało mu się, że dziewczyna uniosła rękę i zaczęła machać ku niemu. Ale nie przyhamował. Stary Opel z bocznym numerem 448 potoczył się szybko w kierunku Gdyni. ROZDZIAŁ CZWARTY o rozmyślaniach grubego pułkownika Podpułkownik Radzikowski był człowiekiem grubym, wysokim i pyzatym. Poza tym był bardzo ambitny, o czym wiedzieli prawie wszyscy jego podwładni. Nie wszyscy natomiast zdawali sobie sprawę, że ten potężny grubas o twarzy emerytowanego cherubina, o niewielkich, wodnistych oczkach i łysej, różowej czaszce jest człowiekiem wyjątkowej inteligencji, którą raczej ukrywał, niż demonstrował, pełniąc obowiązki wojewódzkiego komendanta milicji. Robił tak, gdyż natura obdarzyła go nieco apodyktycznym usposobieniem i wiedział, po paru smutnych doświadczeniach, że raczej należy pomagać ludziom w myśleniu, niż zastępować ich w tej funkcji. W związku z tym założeniem starał się postępować tak, jak na to wskazywała jego rubaszna i nieco bezradna powierzchowność. W czasie dyskusji podrzucał oficerom pewne ewentualności śledztwa, których nie dostrzegali, a czynił to w ten sposób, że po naradzie każdy z nich był przekonany bardziej o własnej odkrywczości niż o talencie dowódcy. 52 Ale w tej chwili Radzikowski był sam. Drzwi zamknęły się za dyżurnym sierżantem, który przyniósł kilka kopert nadesłanych ze stolicy i innych województw. Komendant wziął koperty do ręki. Przez otwarte okno wdzierał się- upał i chociaż kurtka mundurowa wraz z' krawatem wisiała porzucona na poręczy krzesła, a rozpięta aż do pasa koszula pozwalała na maksimum dopływu powietrza, twarz i szyja szefa wojewódzkiej służby śledczej pokryte były kropelkami potu. Z niechęcią spojrzał na kopertę, na której palce jego pozostawiły wilgotne, nieomal klasyczne linie papilarne. Leżącą na stole chustką otarł oczy i kark, potem rozdarł kopertę. Wewnątrz była gęsto zapisana kartka maszynopisu i przytwierdzone do niej spinaczem duże zdjęcie głowy mężczyzny. Radzikowski położył kopertę na wielkiej mapie Trójmiasta, która zajmowała w tej chwili całą powierzchnię biurka i którą studiował od rana. Uniósł papier ku oczom i przesunął po nim wzrokiem: POSZUKIWANY... Komenda wojewódzka M.O. w... zawiadamia, że przed trzema dniami uciekł w niewiadomym kierunku Stanisław Burski, dyrektor handlowy Centrali Obrotu Towarami... Według wszelkiego prawdopodobieństwa dokonał on w ciągu ostatnich trzech lat nadużyć na sumę ponad dwa miliony złotych. Istnieje przypuszczenie, że udał się on na Wybrzeże i będzie próbował uciec na jednym z obcych statków. Rysopis... Radzikowski westchnął i odłożył kartkę wraz z fotografią z powrotem do koperty. Potem wsunął kopertę do teczki z napisem: BIEŻĄCE. Znowu pochylił się nad mapą, na której W trzech odległych od siebie miejscach znajdowały się trzy punkty zaznaczone czerwonymi krzyżykami. Wziął do ręki cyrkiel i wbił go w jeden z punktów... 53 Ktoś zapukał cicho. — Wejść! — Radzikowski odłożył cyrkiel i spojrzał w stronę drzwi. Klamka poruszyła się lekko i człowiek, który poprzednio był obecny na cmentarzu, wsunął głowę do pokoju. — Czy można, szefie? Radzikowski bez słowa kiwnął twierdząco głową. Młody człowiek wszedł. Ubrany był nadal w jasnoszary, doskonale zaprasowany garnitur. Komendant wskazał mu krzesło i przyglądał mu się spod oka, póki gość nie zajął miejsca po drugiej stronie biurka. Na twarzy nowo przybyłego malowało się tak wyraźne przygnębienie, że szef, wbrew swemu zwyczajowi, przemówił pierwszy. I jak zwykle przemówił najbanal-niej w świecie: — No i co słychać? — Byłem na cmentarzu... — Gość rozłożył ręce. — Bardzo pouczająca przechadzka. — Komendant uniósł cyrkiel i położył go z powrotem na biurku. — Lubię cmentarze, szczególnie wczesnym latem... — Urwał i otarł czoło nową chustką, którą wyciągnął z tylnej kieszeni spodni. — A więc byliście na cmentarzu, poruczniku, i wróciliście. Nie każdemu się to udaje... — Zauważyłem to. — Człowiek w jasnym garniturze bez uśmiechu skinął głową, potem znowu rozłożył ręce. — Niech to cholera weźmie, szefie! Żadnego śladu, żadnych poszlak. Ten Kowalski ma alibi, trochę dziwne, ale ma! A najgorsze jest to, że i ta zbrodnia nie ma przecież żadnego sensu! — Sensu może nie ma — komendant westchnął — ale giną ludzie, ktoś ich morduje jak owce, a my nie potrafimy znaleźć mordercy. Upał jest taki, że nie chce mi się robić uwag na temat tego, co o nas napisała ostatnio prasa, ani o tym, co myśli o nas Komenda Główna. Zaraz po przyjściu do urzędu miałem telefon z Warszawy. I komendant główny, i minister są bardzo zaniepokojeni sytuacją. Trzy prawie identyczne zabójstwa w krótkim czasie i brak jakichkolwiek dzia- 54 łań z naszej strony... A dlaczego mówicie, że to nie ma sensu? — Szefie, ja wiem, że na pewno Warszawa ma pretensje i że to się na was skrupia, chociaż ja prowadzę śledztwo w tej... w tych sprawach, ale łatwo im mówić, kiedy siedzą sobie wygodnie w stolicy i... — Poruczniku Sękowski... — Komendant machnął ręką, w której trzymał chustkę. — Nie przyszliście tu chyba teraz, żeby mi przekazać waszą opinię na temat naszych przełożonych? Zresztą jeżeli myślicie, że mamy się czym pochwalić i jesteśmy skrzywdzeni, to mówcie. Zaraz .wyślę telefo-nogram, że jesteśmy na tropie... — Przepraszam, szefie... — gość spuścił głowę na piersi, potem wyprostował się w krześle. — Chciałbym powiedzieć, że się poddaję, szefie. Proszę o oddanie tej sprawy komu innemu. Pierwszy raz w życiu mi się to zdarza, ale... Może ja czegoś tu nie rozumiem? Dla mnie to nie ma żadnego sensu, a rozwiązywanie spraw, które nie mają żadnego sensu... — I dokończył urywanym głosem: — Zagubiłem się zupełnie... Nie widzę ani początku, ani końca, ani powodu, żeby... słowem, szefie, proszę o oddanie tego komuś innemu. Może ktoś inny lepiej to potrafi rozwiązać ode mnie... Zginęło trzech ludzi i... mniejsza już o gazety i o Warszawę... ale przecież może zginąć ktoś następny, a ja nie tylko nie wiem, jak temu zapobiec, ale nawet nie mam zielonego pojęcia, dlaczego ktoś by miał popełniać te zbrodnie? Nic mi się nie zgadza i powtarzam: nic nie ma sensu. Znowu myślałem dzisiaj i... — Czekajcie... — Radzikowski przymknął oczy. — Powiedzcie mi, ale tak spokojnie, poruczniku, dlaczego według was ta cała sprawa nie ma sensu? Pytałem już o to, ale nie odpowiedzieliście mi. — Bo każdego z tych trzech kierowców niby obrabowano, temu ostatniemu zabrano kilkaset złotych, drugiemu zegarek wart bardzo niewiele i jakieś drobne, trzeciemu złotą obrączkę i sto dwadzieścia złotych, jak wynikało z jego ksią- 55 żeczki obliczeniowej. Można by powiedzieć, że to były zbrodnie rabunkowe. Ale: po pierwsze: wszystkich tych zbrodni dokonał bandyta czy paru bandytów, uzbrojonych w pistolet. po drugie: wszystkie te mordy mają cechy premedytacji, to znaczy, że zabójca rozumiał, że ryzykuje głową, po trzecie: (I to są te pytania, na które nie ma sensownych odpowiedzi): Czy jest możliwe, żeby człowiek uzbrojony w pistolet, zimnokrwisty morderca, zdający sobie sprawę z ryzyka, które podejmuje, dopuszczał się co kilka miesięcy zbrodni, wiedząc, że zyska na tym każdorazowo nie więcej niż kilkaset złotych? Dlaczego nie zaryzykował gdzieś, gdzie przy tym samym ryzyku mógłby zarobić sto albo tysiąc razy tyle? Po co? Dlaczego? Nie, szefie, to nie ma sensu. Radzikowski otarł czoło i spojrzał na leżącą przed nim mapę. — A co przychodzi wam do głowy? — Nie wiem. Patologiczny morderca to nie jest, boby nie trudził się pozorowaniem rabunków i chyba nie używałby pistoletu. Oni ich nigdy nie używają. Może zemsta? — Na trzech szoferach? Może... A czy są jakieś dane na to? — Żadnych. Ani rodziny, ani przyjaciele nie widzą nikogo takiego, kto mógłby aż tak nienawidzić któregoś z zamordowanych. Dwaj pierwsi byli żonaci i dzieciaci, ludzie raczej spokojni, obaj byli kierowcami państwowych taksówek, trzeci był kawalerem i współwłaścicielem prywatnego wozu. Też spokojny i miał jak najlepszą opinię. Nigdy nie karany, żadnych podejrzanych znajomości. — Hm... A czy próbujecie szukać jakiegoś wspólnego mianownika? 56 — Wspólnego mianownika? Chcecie powiedzieć, szefie, czy coś łączy te zbrodnie? Chyba tak. Są zasadniczo dwa wspólne mianowniki: jeden to sposób dokonywania zbrodni, zawsze na kierowcy, zawsze z niedbale dokonanymi pozorami rabunku i zawsze jednym strzałem pistoletu w głowę, chociaż pistolet użyty jest za każdym razem inny. Drugi wspólny mianownik to to, że każdego z nich trzech widziano po raz ostatni na postoju przed Dworcem Głównym w Gdyni. — A godziny? Chyba też się mniej więcej zgadzają? — Tak, o ile się to dało określić, wszyscy zginęli mniej więcej między wpół do jedenastej wieczorem a północą. — To znaczy w czasie, kiedy na Dworzec Główny przychodzą najważniejsze pospieszne pociągi: z Warszawy, Krakowa i Szczecina. — Tak. Pomyślałem i o tym. Ale jaki sens miałoby to, że co kilka miesięcy przyjeżdża facet pospiesznym pociągiem na przykład z Warszawy i morduje dla paru złotych kierowcę? — Nie wiem — powiedział Radzikowski. — Ale to już coś znaczy. — Spojrzał na mapę przed sobą. — Właśnie tu sobie siedziałem i rozmyślałem nad tą sprawą. Ten Opel, w którym znaleziono Kitę, był zepchnięty na plażę z szosy. Czy tak? Prawda? — Tak. — Jechał wtedy do Gdyni, tak przynajmniej wskazują ślady? — Tak. Byliście tam przecież, szefie, razem ze mną. — Sękowski ze zdziwieniem uniósł brwi. — I licznik wskazywał dwadzieścia złotych, pięćdziesiąt groszy... A potem, kiedy samochód uderzył o plażę i wywrócił się spadając do góry kołami, licznik stanął... Hm... to by oznaczało, że... że odliczywszy trochę czasu na zabicie człowieka, bo zabić musiał czy musieli kierowcę w stojącym już samochodzie, i odliczywszy trochę czasu na obrabowanie trupa i zepchnięcie wozu, można powiedzieć, że w przybliżeniu 57 wóz przejechał trasę o długości osiemnastu złotych. To by było ciekawe... Sękowski zerwał się. — Szefie! To mogłoby naprawdę coś znaczyć! W tym pierwszym wozie, który znaleziono na szosie w kilka minut po strzale, bo kierowca był jeszcze ciepły, milicjant dyżurny zanotował stan licznika! A potem w drugim, znalezionym w bocznej uliczce Wrzeszcza, ludzie nawet słyszeli strzał z domu nie opodal i zeznali, że była godzina pół do dwunastej... Trupa odkrył jakiś facet z dziewczyną, chcieli się zabrać do Sopotu i zajrzeli do szoferki. Licznik też został zapisany... Ale tamten samochód stał z pół godziny, zanim przybyła milicja... — Tak... — Radzikowski skinął głową, potem uniósł teczkę z napisem: BIEŻĄCE i zaczął się nią wachlować powoli. — Ale przecież można mniej więcej obliczyć, ile bije licznik w ciągu minuty, kiedy samochód stoi, prawda? — No oczywiście, szefie! — Jego podwładny ożywiał się coraz bardziej. — I wtedy można by zakreślić cyrklem koło... z pewnym przybliżeniem, oczywiście,, bo samochód nie jedzie prosto, i znaleźć miejsce, gdzie wsiadł morderca... Spojrzał na cyrkiel, który leżał pośrodku mapy i otworzył usta, a potem zamknął je znowu bez słowa. — Właśnie próbowałem sobie to ustalić... — Radzikowski odłożył swój prowizoryczny wachlarz, przysunął kartkę z wyliczeniami i wziął do ręki cyrkiel. — Wyglądałoby to tak: Przy pierwszym morderstwie, zważywszy kierunek jazdy auta, mielibyśmy takie ogromne półkole, z którego mogłoby ono nadjechać... Widzicie... — Oczywiście, że widzę, szefie. Ale mamy przecież trzy morderstwa i może te linie się jakoś przetną! — Sękowski był rozgorączkowany. — Doskonała myśl! — Pułkownik przystawił ostrze cyrkla do drugiego krzyżyka. — Spróbujmy zrobić to po raz drugi... 53 Cyrkiel zatoczył drugi łuk. — O, widzicie, szefie! — Sękowski położył palec na mapie. — Teraz widać, że to będzie pomiędzy Orłowem a... Ale mamy przecież trzeci zapis licznika, najdokładniejszy, bo licznik stanął mniej więcej w minutę po zbrodni. Cyrkiel zatoczył trzeci łuk. I wtedy obaj oficerowie spojrzeli na siebie w milczeniu. Między trzema punktami przecięcia łuków pozostała niewielka, licząca może trzy do czterech kilometrów kwadratowych przestrzeń. — Z tego by wynikało — powiedział Sękowski — że._ — Zaraz. — Pułkownik wstał, podszedł ciężkimi, powolnymi krokami do okna i momentalnie cofnął się, bo po odsłonięciu ciemnej story upał uderzył w niego jak oddech otwartych drzwi pieca hutniczego. — Nie zapominajmy, że jak powiedzieliście, wszystkich tych taksówkarzy po raz ostatni widziano przed Dworcem Głównym w Gdyni na mniej więcej pół godziny przed możliwym czasem zabójstwa. To by musiało w zasadzie oznaczać, że jakiś pasażer czy jacyś pasażerowie wsiadali do tych taksówek na dworcu, kazali się wieźć na teren wyznaczony przez nasz cyrkiel, a potem dopiero, po ponownym złamaniu licznika, dalej, gdzie kierowcy zginęli. To by znaczyło, że albo kto inny zabijał tych kierowców, a nie pasażerowie, którzy przyjechali z dworca, a wtedy to już zupełnie by nie miało sensu, bo taki zbieg okoliczności sam w sobie niczego by nie tłumaczył, albo oznaczałoby to, że tamci pasażerowie z dworca kończyli jazdę, a potem ponownie brali tę samą taksówkę. Co też niczego nie tłumaczy i na razie nie ma sensu, bo niby dlaczego taksówka ma czekać na gościa złamawszy licznik i nie pobierając za to opłaty? A musimy pamiętać, że jedno i drugie, to jest wyznaczenie terenu określonego przez przecięcie łuków i nawet fakt, że kierowców widziano na dworcu w Gdyni, może być przypadkiem... — Ale ja jestem przekonany, że wszystkich trzech zbrodni 59 dokonała ta sama ręka! Podobny sposób mordu, brak odcisków palców, ta sama pora, dworzec w Gdyni, możliwość wyruszania taksówki w powrotny kurs z jednej i tej samej okolicy, jak udowodniliśmy tu sobie! Nie, szefie, to coś musi znaczyć! — Zapewne... Zapewne... — Radzikowski po raz setny sięgnął po chustkę i sprawdziwszy, że jest zupełnie mokra, otarł czoło przedramieniem. — Ale co? Na pewno musimy dobrze przyjrzeć się temu terenowi... Sprawdzić, kto tam mieszka i czy nie ma tam jakichś potencjalnych podejrzanych. No i otoczyć opieką dworzec. Ale to może coś dać, a może i nic nie dać. Teren obejmuje kilkanaście ulic, słabo zabudowanych, ale jednak mieszka tam kilka tysięcy ludzi, no powiedzmy dwa tysiące... A poza tym może być i tak, że z dworca przyjeżdża sobie co parę miesięcy jakiś Bogu ducha winien inspektor czy handlowiec, który mieszka na tym terenie, taksówka odwozi go, a morderca, na przykład, umiłował sobie postój taksówek w tym właśnie punkcie i stamtąd bierze swoje ofiary. — Nie, szefie! — Sękowski energicznie pokiwał głową. —¦ To wszystko musi coś znaczyć! Mamy już luźno zaznaczone miejsce, wiemy trochę o reszcie i spróbuję od nowa to przemyśleć. Pochylił się nad mapą i znowu wpatrzył w odcinek ograniczony przecięciem trzech łuków. Nagle wyprostował się. - że też tego wcześniej nie zauważyłem! — Czego? — powiedział Radzikowski — ...że ten Kowalski mieszka na tym terenie, tuż na granicy Orłowa? No, ale przecież on ma alibi, jak powiadacie. — Alibi! Teraz to wszystko trzeba będzie sto razy sprawdzić! — Urwał. — To pomyśleliście już, szefie, o tym? — O czym? — zapytał pułkownik sennie, przymykając oczy. — Boże, co za upał! — O tym, że on tam mieszka? 60 — Nie, tylko rano przeglądałem akta sprawy i przypomniało mi się teraz, że jego adres brzmi; Orłowo, Mestwina 18... — Mój Boże! — Sękowski poderwał się z miejsca. — Nie mamy ani chwili do stracenia! To wszystko zaczyna nabierać kolorów, szefie! — Zobaczymy... — Radzikowski sięgnął po teczkę z napisem: BIEŻĄCE i wyjął z niej otrzymany przed kilkunastoma minutami papier. — Pewnie chcecie się zaraz wziąć do roboty, co? Nie zatrzymuję was. Wieczorem zadzwońcie do mnie do domu, a jeżeli będę tutaj, wpadnijcie, żeby mi powiedzieć, co słychać. Muszę złożyć raport do Warszawy w sprawie tego śledztwa. Dobrze byłoby, żebyśmy mieli chociaż jakąś niezłą hipotezę. A — przy okazji — tu jest list gończy za facetem, który okradł jakąś instytucję. Idąc podrzućcie to Majewskiemu, to jego wydział. Ciągle przysyłają nam zdjęcia tych ludzi, jakby przypuszczali, że każdy złodziej zaraz musi wsiąść na statek i odpłynąć w siną dal... — Westchnął. — Inna rzecz, że trochę ich tu przyjeżdża. Niech Majewski się tym zajmie... Raz jeszcze odruchowo rzucił okiem na twarz spoglądającą ku nim z fotografii. Sękowski poszedł za jego przykładem, ale zaraz odwrócił wzrok i wyciągnął rękę po dokument. Ani jemu, ani jego szefowi twarz ta nie mówiła w tej chwili nic. Bo przecież nawet pułkownik Radzikowski, chociaż był bardzo bystrym oficerem milicji i często kojarzył pozornie odległe fakty, nie mógł wiedzieć, że twarz z fotografii należała do człowieka, który kazał Kazimierzowi Kicie wieźć się na ulicę Zieloną osiem, leżącą prawie dokładnie pośrodku obszaru wyznaczonego milicyjnym cyrklem. Porucznik Sękowski z tłumioną szacunkiem niecierpliwością wyjął z ręki zwierzchnika list gończy i ruszył ku drzwiom. Chciał działać. Myśli jego koncentrowały się wokół jednej osoby, a był nią Henryk Kowalski. 61 ROZDZIAŁ PIĄTY O spacerach porucznika Sękowskiego Henryk Kowalski dojechał do Orłowa i po pewnym czasie skręcił z głównej szosy w lewo, w wąską uliczkę pnącą się ku górze. Uliczka była nie zabudowana po obu stronach, ale gdy się minęło grzbiet wzgórza, wpadała pomiędzy dwa szeregi luźno stojących domków. Dalej rósł las, który opadał prosto ku morzu. Przy ostatnim z domków Kowalski zatrzymał wóz, wysiadł, otworzył drewnianą, pomalowaną na zielono furtkę i wprowadził Opla na czyste podwóreczko, zamknięte z jednej strony frontem niewielkiego domku, a z drugiej niskim, zbudowanym z desek garażem. W domku tym odnajmował pokój u samotnej staruszki, wdowy po rybaku, który przed wielu laty nie wrócił z połowu. W tej chwili wdowa stała na progu domku, zajęta idylliczną funkcją karmienia kur. Uśmiechnęli się do siebie i kobieta powiedziała, poważniejąc: — Już po pogrzebie? — Już... — Kowalski stanął przed autem, obejrzał je krytycznie i ruszył w stronę garażu. Szumiało mu trochę w głowie. Śmierć Kazika wstrząsnęła nim, ale nie doszła jeszcze zupełnie do jego świadomości. Nie mógł sobie wyobrazić, że nie zobaczy go już nigdy. Otwierając bramę garażu pomyślał o Marlenie. Zostawił ją na polu przed trzema godzinami. Potem próbował jeździć trochę po mieście. Stał przez godzinę na jednym z postojów, rozmawiając z innymi taksówkarzami o niedawnej tragedii, później, po dwu czy trzech krótkich kursach, zdecydował się na powrót do domu. Chciał się czymś zająć, żeby zapomnieć. Marlena była w tym wszystkim tylko głupim, niesmacznym epizodem. Zachowała się jak idiotka. Że też kobiety zawsze myślą tylko o sobie i swoich sprawach... Wziął z półki w garażu puszkę z lakierem, mały młotek, 62 glaspapier i pędzel. Trzeba było Opla doprowadzić do porządku, chociażby prowizorycznie. Od dwu lat zbierał wraz z Kitą na nową Warszawę i mieli już prawie całą sumę uskładaną. Teraz trzeba by było odnaleźć kogoś z rodziny Kazika. Rodziców ani rodzeństwa nie miał. Chyba trzeba będzie pójść do milicji i zapytać, co zrobić z tą forsą i komu ją przekazać. Wyszedł z garażu i zdjąwszy kurtkę, zakasał rękawy. Uważnie zaczął glaspapierem czyścić powierzchnię, którą chciał pokryć lakierem. Gospodyni skończyła najwidoczniej karmić kury, bo usłyszał skrzypnięcie drzwi, a kiedy uniósł głowę, nie było jej już na progu. Kury rozchodziły się powoli, dziobiąc leniwie resztki ziarna i pogdakując głośno. Było bardzo gorąco. Kowalski po paru minutach pracy zdjął koszulę, W tej samej chwili usłyszał skrzypnięcie furtki. Człowiek, który wszedł na podwórko, był mniej więcej ¦w tym samym wieku co Kowalski. Ubrany w jasnoszary, nienagannie odprasowany garnitur, białą koszulę i czarny krawat, raził trochę pośród lejącego się z nieba upału, ale wyglądał tak świeżo, jak gdyby dopiero co wyjęto go z lodówki. Wszedł, zamknął za sobą furtkę i powolnym krokiem zbliżył się do auta i stojącego przy nim kierowcy. Kowalski wyprostował się i nie wypuszczając z dłoni kulki glaspapieru, drugą ręką otarł czoło i odgarnął ku tyłowi opadające na czoło włosy. — Czy pan Kowalski? — zapytał nowo przybyły uprzejmie i w tej samej chwili Kowalski poznał w nim oficera śledczego, który przesłuchiwał go na drugi dzień rano po śmierci Kazika. — Tak — skinął głową i cisnął glaspapier na ziemię obok Wozu. — Nie poznałem pana, poruczniku, tak od razu, bo jakoś inaczej pan wygląda po cywilnemu... — Ja też pana nie poznałem, panie Kowalski... — Sękowski uśmiechnął się i usiadł na stopniu wozu. Wyciągnął 63 paczkę papierosów. Kowalski przyjął Ekstra mocnego i zapalił. Usiadł obok tamtego na małym skrawku stopnia, który osłonięty był od słońca. — I jak tam? — zapytał. — Wiecie już panowie coś o tym, kto go mógł zabić? Sękowski zaciągnął się i milczał przez chwilę. Potem spojrzał Kowalskiemu prosto w oczy. — To głupia sprawa. Tamte też były głupie. Czy pan wierzy, że zabił go ktoś, kto chciał go obrabować? Pytanie było tak nagłe, że ręka, którą Kowalski niósł do ust papierosa, znieruchomiała. — Czy wierzę? A bo ja wiem?... Jeżeli nie, to po co by go ktoś miał zabijać albo zabijać Hylaka i Grabowskiego? Chyba nikt się nie uwziął, żeby wytłuc dla sportu wszystkich kierowców w Trójmieście? — Ale z drugiej strony... — Sękowski nie spuszczał z niego oczu — czy możliwe, żeby morderca ryzykował tyle razy dla paru złotych? — Tak... Rozmawialiśmy nawet o tym z kolegami — Kowalski skinął głową. — Ja bym na jego miejscu wolał raz skoczyć na jakiś sklep albo kasę. Ryzyko to samo, a forsy mógłby zrabować tyle, żeby mu starczyło na parę lat. Ale widocznie on myśli inaczej... — Dlaczego mówicie „on"? — Nie rozumiem? — Kowalski zaciągnął się odruchowo i zgasił papierosa. — Niech pan powie szczerze, o co chodzi? A niby kto jak nie „on"? Przecież chyba dziewczyna nie rabowałaby tak na rozstajnych drogach? — Chyba nie. Do tego, żeby zepchnąć ten wóz — Sękowski postukał w drzwiczki Opla — z szosy, trzeba było dużej siły. Jednego, bardzo silnego mężczyzny albo może nawet dwóch... Znaleźliśmy tam masę śladów naokoło, ale nic nie wiemy, bo tamtędy ludzie często idą na przełaj na plażę i stąd tysiące odcisków po obu stronach szosy_... W każdym razie 64 dziewczyna tego nie zrobiła... — Urwał i dorzucił po chwili leniwie: — Sami, widzę, remontujecie tego Opelka. — Trzeba go doprowadzić do porządku. — Kowalski uważnie przyglądał się milicjantowi. Instynkt mówił mu, że Sękowski jeszcze nie zaczął właściwej rozmowy i dopiero za chwilę wyjawi, z czym przyszedł. — Śmierć czy nie śmierć, trzeba żyć i zarabiać... — Na pewno... na pewno... — Porucznik spojrzał w niebo i uśmiechnął się odruchowo na wspomnienie swego szefa, zalewającego się potem w zaciemnionym gabinecie. Ale zaraz spoważniał: — Tak tylko pytałem, bo wydawało mi się, że wszystkie taksówki są ubezpieczone i Zakład Ubezpieczeń płaci wam Za remont wozu... . — Tak. Ale nic się takiego nie stało, żebym nie mógł sam naprawić. A po drugie trzeba by było czekać parę dni. A parę dni to duża strata w sezonie dla taksówkarza, kiedy wóz nie robi obrotu. — To był wasz wspólny wóz, prawda? Kowalski bez słowa potwierdził ruchem głowy. — Dzieliliście się zyskami po połowie? Nowe skinienie głowy. — Ciekaw jestem, czy zarabialiście tylko tyle, żeby przeżyć, czy udawało się coś niecoś odłożyć? — Podatki mamy opłacone co do grosza... — Kowalski spojrzał na niego nieufnie. — Niech pan zrozumie, że nie przyszedłem, żeby wam dołożyć domiar. Nic mnie to nie obchodzi. Interesuje mnie, czy zabity mógł mieć, może, jakąś większą sumę przy sobie, o której nie wiemy... — Nie, chyba nie. Miał książeczkę PKO. ¦— Na jego książeczce jest sześć tysięcy złotych. A innego konta bankowego, przynajmniej tutaj, w Trójmieście, nie miał. Zdaje się też, że nie miał żadnych krewnych. Dlatego pana pytam: czy myśli pan, że Kita wydawał wszystko, co 65 zarobił, czy też mógł mieć inne pieniądze, które na przykład zrabował mu morderca? — Miał inne pieniądze, ale mu ich nie zrabowali, bo mam je do tej pory. — W domu? — Nie, składaliśmy na premiowe książeczki samochodowe. Chcieliśmy uzbierać na nowy-wóz i myśleliśmy, że może uda nam się go wygrać, zanim zbierzemy całą forsę. —> I co się stało z tymi książeczkami? — Mam je w domu. — Kowalski wskazał okienko, przysłonięte białymi, czystymi firaneczkami? — Na nazwiska pana i Kity? — Nie, tylko na moje, ale połowa pieniędzy jest»jego. — A dlaczego tylko na pana nazwisko? — Bo... bo... — kierowca uśmiechnął się smutnie — Kazik był ze wsi... Rozumie pan... Jakoś nigdy nie miał do tych rzeczy głowy. Ja prowadziłem całą naszą buchalterie. — Znowu się uśmiechnął. — Kazik chciał, żeby to było na moje nazwisko i nie widzieliśmy w tym nic dziwnego. — To znaczy, że miał do pana duże zaufanie. — Chyba tak... — Nastąpiła krótka pauza. Kowalski milczał, nagle powiedział: — A dlaczego pan o to pyta? — Tak, z ciekawości. Ciekawi mnie, co to był za człowiek, ten Kita? Wszystko tu może mieć swoje znaczenie, — To był porządny człowiek! — I co teraz będzie z tymi pieniędzmi na książeczkach? Odziedziczy je pan po nim? — Nie wiem... Do pogrzebu nie myślałem o tym... Potem chciałem pójść do milicji czy do kogoś, żeby się dowiedzieli, czy on nie miał krewnych. Jeżeli miał, to im trzeba oddać, a jeżeli nie, to myślałem, żeby podzielić między te wdowy po tamtych dwóch zabitych, jeżeli wolno mi będzie tak zrobić... Zapytam w Związku... — Tak. A ten jego udział w pana Oplu? 66 — Samochód muszę zatrzymać. Jakby byli krewni, to chyba ich spłacę, a jakby nie było, to... — Kowalski zastanowił się. — Myślę, że Kazik by chciał, żebym zatrzymał wóz. Ja też bym chciał, żeby on go zatrzymał, gdyby mnie coś takiego spotkało, a nie jego... — Tak... Rozumiem. — Sękowski milczał dłuższą chwilę. — A tego wieczora pokłócił się pan z narzeczoną, tak? — Tak. To pan wie o tym? — Wiem. Kita przed samą śmiercią opowiedział o tym jednemu z kierowców na postoju przed dworcem. Czy to nie dziwne? — Co? Że się pokłóciłem? — Nie. To, że gdyby się pan nie pokłócił ze swoją narzeczoną, to nie on, ale pan prowadziłby wóz o tej porze, kiedy zabito Kitę. — Co? — Kowalski spojrzał na niego prawie z przestrachem. — Co pan powiedział? Tak, rzeczywiście, nie pomyślałem o tym... — To się właśnie nazywa los... — zakonkludował Sękowski filozoficznie i wstał. — No, to chyba pójdę sobie... — Zawahał się. — A, jeszcze jedno. Więc pokłócił się pan z narzeczoną i powiedział pan Kicie, że zaraz pan przyjdzie na przystanek przed dworcem. A kiedy pan tam przyszedł? Co było dalej? — Nie tyle przyszedłem, co przybiegłem. Akurat zobaczyłem nasz wóz, jak zakręcał w ulicę. Nie było już jak gonić. Usiadłem i zacząłem czekać, bo wiedziałem, że Kazik wróci tak, jak się umówiliśmy. — A kiedy nie wracał, to co pan zrobił? I jak długo pan czekał? — Jakieś może trzydzieści albo czterdzieści minut... Potem pomyślałem, że może kursy odciągnęły go aż do Gdańska i nie chce pusty wracać taki kawał drogi. Więc powiedziałem kolegom, którzy tam stali, że gdyby go który spotkał, to cze- 67 kam na niego u siebie w domu. Wsiadłem w autobus przed dworcem i podjechałem aż tu. — I myślał pan, że to wystarczy? Mogli go nie spotkać? — Nie, bo tam było już z dziesięć taksówek. Nocą zawsze się jakoś spotykają. Poza tym myślałem, że w końcu zajedzie na dworzec... — A kiedy pan tu wracał, to czy jechał z panem ktoś znajomy? — Nie. Nie przypominam sobie. — A później, w domu, czy gospodyni otwierała panu? — Sam sobie otworzyłem. Spała już, bo było ciemno... Wiem, bo kiedy rano przyjechał po mnie milicjant, kiedy znaleźli Kazika, nie wiedziała, że wróciłem i jestem w domu... — Tak... To znaczy, że od godziny mniej więcej jedenastej nikt znajomy nie widział pana aż do rana? — No, tak by to wyglądało... — Kowalski także wstał. — A dlaczego pan tak o to pyta, panie poruczniku? — Sam nie wiem... Żeni się pan, co? Z tą ładną panną, która była z panem na pogrzebie Kity? — Jeżeli, to z nią. Ale tak wygląda, że chyba wcale. — A dlaczego? — Dlatego, że ona nie lubi tego fachu — powiedział Kowalski z goryczą. — Mówi, że żyłaby ciągle w strachu i że to nie jest życie dla kobiety. — Może ma rację? — porucznik Sękowski obejrzał krytycznym okiem rozklekotanego Opla. — Większość ludzi nie lubi żyć w strachu, nie tylko ona. No, pójdę już sobie. I poszedł. Furtka zamknęła się za nim cicho. Kowalski oderwał nowy płat glaspapieru i powrócił do przerwanej pracy. Ale po paru minutach wyprostował się i spojrzał na drogę, na krańcu której dostrzegał jeszcze malutką sylwetkę ludzką. Człowiek w jasnoszarym garniturze był już ledwie widoczny. Jeszcze chwila i zniknął za skłonem terenu. Kowalski patrzył przez pewien czas z oczyma wlepionymi 63 w pustą przestrzeń. Brwi miał zmarszczone, a na twarzy wyraz zdumienia. Powoli opuścił rękę, położył glaspapier na stopniu auta, odruchowo sięgnął po szczotkę, znajdującą się w jednej z bocznych kieszeni przy przednim siedzeniu, i otworzywszy drzwiczki zaczął czyścić wóz. Czyścił uważnie, pogwizdując cicho i fałszywie. W pewnej chwili odgiął poduszkę tylnego siedzenia i przejechał po niej szczotką. W zagłębieniu dostrzegł zmiętą karteczkę papieru. Wyciągnął ją, odruchowo wyprostował, przeczytał: Zielona 8, Orłowo, nakreślone ołówkiem, wyraźnym, męskim charakterem pisma. Rzucił kartkę na ziemię i czyścił dalej. Gdyby kartkę tę znalazł przed dwoma dniami Sękowski przy przeszukiwaniu leżącego na plaży przewróconego auta albo gdyby Kowalski w tej chwili zwrócił na ten adres większą uwagę, wszystko potoczyłoby się inaczej. Ale Kowalski był taksówkarzem i już tysiąc razy czyszcząc tylne siedzenia znajdował pomiędzy poduszkami karteczki, niedopałki, pestki, pojedyncze rękawiczki, kawałki sznurka i papier z opakowań... Ludzie często pchali tam to, czego nie chcieli nieść po wyjściu z taksówki. Marlena siedziała przy oknie i patrzyła w ulicę, po której szedł właśnie samotny przechodzień, mężczyzna średniego wzrostu, ubrany w jasnoszary, doskonale odprasowany garnitur, białą koszulę i czarny krawat. Marlena lubiła, kiedy mężczyźni byli dobrze i schludnie ubrani, dlatego zatrzymała na nim przez chwilę spojrzenie. Potem nieznajomy zniknął z pola widzenia, gdyż pokój jej znajdował się na trzecim piętrze dużej, przedwojennej kamienicy. Matka wyszła gdzieś i Marlena była sama. Cieszyło ją to nawet, bo popłakiwała trochę od przyjścia do domu, a za nic nie chciała wysłuchiwać pytań i słów pocieszenia. W tej chwili myśli dziewczyny błądziły pomiędzy koniecznością wiekuistego zerwania z 69 Kowalskim a miłością do Kowalskiego. Zapomniała już nawet, że pozostawił ją w szczerym polu, samą i rozgniewaną... Otarła łzę, która znowu zmąciła jej wzrok, wstała i podeszła do komody. Wiedziała, że powinna zacząć coś cerować. Cerowanie uspokajało ją zawsze, nawet w chwilach największego zdenerwowania. Wyjęła z komody kłąb pończoch i wynalazła pomiędzy nimi jedną, mającą na stopie dużą, piękną dziurę. Podłożyła pod tę dziurę grzybek, nawlokła igłę i znowu usiadła przy oknie. Nawet przed sobą samą nie chciała się przyznać, że czeka, aby przyszedł i powiedział, że rozumie ją i że kocha bardziej od wszystkich taksówek świata. Wykonała pierwszy ścieg, kiedy zadźwięczał krótko dzwonek. Marlena zerwała się, podbiegła do lustra, poprawiła włosy i przypudrowała zaczerwieniony nos. Potem rozejrzała się i wzięła do ręki pończochę. Tak będzie najlepiej. Niech zobaczy, że niewiele ją to wszystko przejęło. Dzwonek odezwał się znowu i ucichł. Podeszła do drzwi i otworzyła je, starając się mieć jak najbardziej obojętny wyraz twarzy. Ale to nie był Henryk Kowalski. Na progu stał człowiek w jasnoszarym garniturze, białej koszuli i czarnym krawacie, zawiązanym na gładki, precyzyjny węzeł. Ten sam. — Czy pani Maria Sęk? — zapytał pochylając lekko głowę. — Tak... — Marlena mimowolnie cofnęła się, robiąc mu miejsce. Człowiek w jasnoszarym garniturze wszedł i wsunął dłoń do bocznej kieszeni marynarki, skąd wyjął podłużną, czerwonawą legitymację. — Jestem porucznik Sękowski z Wojewódzkiej Komendy; MO — powiedział uprzejmie i podsunął ku niej legitymację. —Proszę... Proszę, niech pan wejdzie... — Marlena zrobiła nieokreślony gest w kierunku swojego pokoju. Zaczekał, póki nie poszła przodem, wszedł za nią i zatrzymał się na progu. — Chciałbym z panią porozmawiać w pewnej sprawie. —• Marlena bez słowa skinęła głową. — To znaczy chciałbym, 70 żeby pani powiedziała mi kilka szczegółów, które są mi potrzebne przy prowadzeniu śledztwa w sprawie zabójstwa Kazimierza Kity. , — Niech pan siada. — Ochłonęła już i wskazywała mu krzesełko. Zaczekał, póki sama nie usiadła na brzegu tapczanu. — Widzi pani... Sprawa jest tego rodzaju, że przy śledztwie musimy mieć ustalone najrozmaitsze drobiazgi, które nie mają nic wspólnego z samym faktem zabójstwa. Rozumie to pani, prawda? — Rozumiem. — Marlena skinęła główką, chociaż nic absolutnie jeszcze nie rozumiała. Wiedziała tylko, że sama obecność prawdziwego oficera śledczego, który ma do niej interes, przyprawia ją o gwałtowne bicie serca. Poza tym bała się trochę, chociaż sama nie wiedziała, czego ma się bać. — Właśnie! — Ucieszył się wyraźnie Sękowski. — Od razu przyszło mi do głowy, że wygląda pani na osobę, która może nas dokładnie poinformować o wszystkim, co wie... — Ale ja nic nie wiem! — Otworzyła szeroko oczy ze zdumienia. — To jasne, że nic pani nie wie o zbrodni popełnionej na Kicie. Ale na przykład jestem przekonany, że może mi pani dokładnie opowiedzieć, w jakich okolicznościach widziała go pani po raz ostatni. Pytam tylko dlatego, że jest pani jedną z tych osób, które ostatnie widziały go przy życiu. Być może jakiś nic nie znaczący szczegół, który mogłaby pani zupełnie pominąć, okaże się ważny dla śledztwa. Proszę mi opowiedzieć dokładnie, jak najdokładniej, jak to było. — Właściwie to prawie go nie widziałam — powiedziała Marlena szczerze. — Nie zwróciłam na niego uwagi. Wiem, że stał na chodniku, a potem wsiadł w samochód i odjechał, a myśmy zostali. — No, tak. A nie zwracała pani na niego uwagi, bo była pani bardzo zdenerwowana, tak? — Tak. A skąd pan wie? 71 — Wiem. — Uśmiechnął się. — Czy pani narzeczony często dawał pani takie powody do zdenerwowania? — Henryk? — spojrzała na niego nieufnie. Do czego mogły mu być potrzebne wiadomości o tym, czy Henryk denerwował ją często, czy nie? — Co to może mieć wspólnego z... — Och, tego nie powiedziałem przecież! — Uśmiechnął się znowu. — Ja wiem, że to nie ma nic wspólnego ze zbrodnią. Ale może umówimy się, że będzie pani szczerze odpowiadała na wszystkie moje pytania, dobrze? Nie pytam z ciekawości i na pewno nikt się nie dowie o tym, co mi pani powie. I od słowa do słowa Marlena opowiedziała mu wszystko: o swojej zazdrości, o tym, że Henryk to bardzo dobry człowiek, ale ma słabość do kobiet, a one do niego, o tym, jak pokłóciła się z nim i jak Kita zastąpił go, i jak Henryk nagle zapytał ją, czyby nie wyszła za niego za mąż. W końcu opowiedziała mu nawet o dzisiejszym wydarzeniu. Porucznik Sękowski potakiwał, uśmiechał się przyjaźnie, w końcu podziękował jej serdecznie, powiedział, że to prawdziwa przyjemność móc porozmawiać z tak ' inteligentną osobą, pocałował ją w rękę i wyszedł. Marlena siedziała przez pewien czas z pończochą w ręce, uśmiechnięta, z uczuciem ulgi, której doznała mogąc zwierzyć się komuś ze swoich zmartwień. Dopiero później zaczęły ją nurtować lekkie wątpliwości. Czego właściwie chciał ten człowiek? Dlaczego tak interesował go Henryk? ROZDZIAŁ SZÓSTY „Na zawsze" Następnego ranka upał był taki sam, jeśli nie większy. Kowalski wyjechał do pracy swoim Oplem i zaraz na pierwszym postoju, kiedy słońce nie wzeszło jeszcze nad da- 72 chy domów, przysiadł swoim zwyczajem na stopniu auta i zapalił papierosa. — Wiesz co — powiedział do niego kierowca stojącego przed nim wozu, podchodząc i podając mu rękę — pytali się wczoraj o ciebie chłopaków... — Kto się pytał? — Nie wiesz kto? Wiadomo. Dwóch, po cywilnemu. — O co pytali? — A tak. Jak żyjesz? Czy hulasz? Czy pijesz? Nie wiesz, jak to pytają... Kowalski wzruszył ramionami. — Jak pytają, to widocznie są ciekawi... — mruknął. •— A pewnie! — Tamten poklepał go po ramieniu. — Nie przejmuj się! To pewnie przez Kazika. Nie mogą znaleźć tych łobuzów, to się szwendają i udają, że coś robią. No, cześć! Wstał, bo właśnie do jego wozu zbliżył się jakiś człowiek, obładowany pakunkami. Taksówka odjechała. Kowalski został sam na postoju. Wsiadł do auta i powoli podjechał do znaku. Zatrzymał się i nie wychodząc z wozu siedział, gwiżdżąc bezmyślnie jakąś wesołą melodyjkę. Usłyszał otwieranie drzwiczek i odruchowo złamał licznik. Nie patrząc w lusterko, zapytał: — Dokąd pojedziemy? — Do następnego rogu... — powiedział znajomy głos kobiecy. Kowalski drgnął, ale nie obejrzał się. — Proszę bardzo... Taksówka ruszyła powoli. Marlena siedziała na tylnym siedzeniu, pozornie obojętna, wyglądając przez okno. — Wczoraj przyszedł do mnie jakiś oficer milicji po cywilnemu i wypytywał mnie o wszystko, o charakter mojego byłego narzeczonego i o moje kłopoty. Był bardzo ciekaw wszystkiego... Pytał też o ten wieczór, kiedy zamordowali 73 Kitę. O każdy szczegół... Nie wiem, dlaczego go to obchodziło? O, tu już jest następny róg. Proszę się zatrzymać. — Tak jest! — powiedział Kowalski i przyhamował. — Ile płacę? — Cztery pięćdziesiąt. Podała mu pięć złotych i otworzyła drzwiczki. — Dziękuję, reszty nie trzeba. Wysiadła, zamknęła za sobą drzwiczki i z dumnie podniesioną głową odeszła. — Dziękuję uprzejmie! — zawołał za nią Kowalski i uśmiechnął się. Potem spojrzał na pięciozłotówkę, chuchnął na nią i schował do kieszeni. — Na szczęście! — powiedział cicho. Potem przestał się uśmiechać. Siedział nieruchomo za kierownicą, wpatrując się nie widzącymi oczyma w szybę. Poderwał go dopiero klakson z tyłu. Obejrzał się i spostrzegł, że jego Opel stoi nieomal na skrzyżowaniu, blokując ulicę. Szybko ruszył i zjechał na bok. — Stuknij się w rozum! — zawołał z wysokiej szoferki mijający go ogromną ciężarówką kierowca. — Kup se lepiej hulajnogę! Będziesz bezpieczniejszy! Ciężarówka odjechała. Kowalski siedział nieruchomo, patrząc za nią. — Kup se lepiej hulajnogę — powtórzył szeptem. — Będziesz bezpieczniejszy... W tej samej chwili porucznik Sękowski mówił do słuchawki wewnętrznego telefonu: — Tak, szefie, to ja. Byłem u niego i u niej... Tak... Puściłem ludzi na miasto, żeby się o niego dowiadywali. Tak... Chcę go specjalnie podenerwować. Jeżeli to on, to na pewno spróbuje coś zrobić. Co, szefie? Nie, nie będę siedział z założonymi rękami i czekał, że sam się sypnie. Cała dzielnica 74 jest pod obserwacją. Dwóch naszych ludzi ciągle spaceruje po tym terenie i przypatruje się, badamy też spisy mieszkańców. Dworzec też jest pod obserwacją. Mamy człowieka stale przed postojem... Ale ja myślą, że to może być on, lubi dziewczynki, a to już znaczy, że ma słaby charakter. Co, szefie? Że każdy na swój sposób je lubi... No tak, ale... Tak, rozumiem, szefie. Oczywiście, nie będę się ograniczał do niego. Tak, i ja nie wiem, dlaczego by miał zabić tamtych dwóch poprzednich... Ale może się z czasem dowiem. Wielu rzeczy tu przecież jeszcze nie wiemy. W każdym razie zrobiłem to, szefie, bo, bo... — urwał, a potem dokończył — bo jeżeli to on, to się zlęknie i nikt już więcej nie zginie. A to chyba jest najważniejsze, a co najmniej tak samo ważne jak schwytanie mordercy. Aha, szefie,, w dodatku jego alibi jest nie za dobre. Odjechał po pół godzinie z dworca autobusem i od tego czasu nikt go nie widział aż do rana. Tak, szefie, ona mówi, że zerwała z nim, ale myślę, że go kocha dalej. No, zobaczymy. Nic więcej na razie nie wymyślimy, prawda? Tak, będę po południu i wszystko zaraportuję szczegółowo. Tak jest, szefie. I porucznik Sękowski odłożył słuchawkę z niejasnym uczuciem, że nie przekonał Radzikowskiego o słuszności wszystkich swoich wczorajszych posunięć. A przecież plan jego był prosty i jasny: Mieć na oku całą okolicę, która wchodziła w rachubę, i dworzec, i oczywiście doprowadzić Kowalskiego, jeżeli to on był zbrodniarzem, do próby ucieczki. Tacy zwykle, widząc, że są śledzeni, tracą zimną krew, a wtedy zawsze popełniają jakiś błąd. Tego dnia przed południem plaża w Sopocie była pełna od najwcześniejszych godzin rannych. Przed „Grand Hotelem" piasek wyglądał jak pobojowisko pokryte różnokolo- 75 rowymi, nieruchomymi ciałami. Pośród niezliczonej ilości koszów i leżaków trzy oddzielone były od innych i przytykały do siebie. Na środkowym leżała zgrabna, ciemna dziewczyna, doskonale zbudowana i uśmiechająca się leniwie, chociaż oczy jej, nie osłonięte ciemnymi okularami, spoglądały bystro w tłum. Po obu stronach dziewczyny opalali się dwaj mężczyźni, najwyraźniej jej znajomi, gdyż cała trójka prowadziła przyciszoną rozmowę. — Ten w niebieskich spodenkach? — zapytała dziewczyna, nie przestając się uśmiechać, jak gdyby wysoki mężczyzna leżący z prawej strony opowiadał właśnie o jej urodzie i wdzięku. — Tak. — Mężczyzna skinął głową. — Widzisz go, Adam? — Widzę... — Adam zdjął przeciwsłoneczne okulary i nieznacznie zaczął obserwować odległy od nich o kilkanaście kroków leżak, na którym drzemał z przymkniętymi oczami mężczyzna mniej więcej czterdziestopięcioletni, najwyraźniej mający skłonność do tycia i najwyraźniej znudzony. — Czy to ten, który mieszka w „Kaprysie"? — Tak, ten sam. Przyjechał wczoraj swoim Fiatem. Dyrektor garbarni skór szlachetnych w Racowie. Pęka od forsy. — Skąd wiesz? — zapytała uśmiechnięta dziewczyna, nie zwracając ku niemu głowy. Przestała także patrzeć na drzemiącego w słońcu grubasa. Spoglądała teraz w niebo, po którym krążyła samotna mewa, unosząc się i opadając powoli na skrzydłach szeroko rozpiętych i prawie nieruchomych. — Moja sprawa, skąd wiem. Możecie być spokojni, że wszystko sprawdziłem. Co o nim myślicie? — Jak najlepiej, jeżeli to prawda. Szlachetny zarobek na szlachetnych skórach. To mi bardzo odpowiada. — Dziewczyna przeciągnęła się i oparła ręce na poręczach leżaka. — Można spróbować... — powiedział Adam. — To nas nic nie będzie kosztowało. — Właśnie. — Hela wstała, wzięła swój ręcznik i małą, 76 białą torebkę plażową. — Nie znamy się! — powiedziała cicho. — Co chcesz zrobić? — Najprostsze sposoby są najlepsze... — Nie odwracając się już i nie pożegnawszy ich nawet skinieniem głowy, odeszła. Patrzyli za nią, udając, że nie patrzą, wyciągnięci w niedbałych pozach, z oczyma ukrytymi za ciemnymi okularami. Była naprawdę piękna. Jej ciemne, gibkie ciało poruszało się harmonijnie, a mikroskopijny kostium czynił ją bardziej nagą, niż gdyby była rzeczywiście naga. Szła powoli lawirując zręcznie pomiędzy leżącymi ciałami i obojętnie patrząc w kierunku morza. Nie zwracała najmniejszej uwagi na zachwycone spojrzenia prawie wszystkich mijanych mężczyzn, bez względu na to, czy byli samotni, czy też mieli u boku kobiety, które obrzucały ją zazdrosnym, niechętnym wzrokiem. Nagle potknęła się i krzyknęła cicho. Zachwiała się lekko i mimowolnie oparła dłoń o ramię drzemiącego człowieka, który otworzył oczy i spojrzał na nią z wściekłością. — A cóż to za... — zaczął gwałtownie, ale zaraz urwał. Wyraz jego twarzy zmienił się w ciągu ułamka sekundy i otyły pan zerwał się z leżaka. — Przepraszam pana bardzo... — powiedziała dziewczyna cicho. — Potknęłam się i... — Nic nie szkodzi, nic nie szkodzi... — Powiedział to szybko, takim tonem, jak gdyby fakt służenia za oparcie potykającym się ludziom uważał nie tylko za przyjemność, ale za swój obowiązek. — Czy nie skręciła pani nogi? Restauracja sopockiego „Grand Hotelu" była przepełniona. Orkiestra, podtrzymywana nieustannie „zastrzykami", które tańczący wsuwali w dyskretnie opuszczoną dłoń pierwszego 77 saksofonisty, grała bez przerwy już od dwóch godzin. Na zatłoczonym parkiecie pary zaledwie mogły wykonywać mikroskopijne ruchy nogami, aby zaznaczyć rytm, w którym powinny się były poruszać. Dyrektor garbarni skór szlachetnych wyglądał o wiele szlachetniej w wieczorowym stroju — wysoki, okazały i nawet dość przystojny. Tańcząca z nim w tej chwili dziewczyna była naprawdę bardzo piękna. Biała wieczorowa suknia podkreślała ciemną gładkość skóry, oczy błyszczały, a wargi uśmiechały się trochę dziecinnym uśmiechem, jak gdyby sam fakt przebywania na dansingu i widok tych wszystkich rozbawionych ludzi już był dla niej radością, która nieczęsto ją spotykała. — Jaki pan jest okropnie miły... — powiedziała z głębokim i naiwnym przekonaniem. — Jakoś nigdy nie umiałam poznawać ludzi i myślałam, że i ten cały miesiąc przejdzie mi na opalaniu się i czytaniu książek... A ja bardzo lubię czytać, tylko nie ciągle... — Roześmiała się. — Usiądźmy trochę. Bardzo mi gorąco. Dyrektor, nie odpowiadając, wymanewrował ją z tłumu na skraj parkietu. Potem, idąc za nią w stronę maleńkiego, dwuosobowego stolika, który zajmowali w kącie sali, powiedział: — Szkoda takiej pięknej osoby na czytanie. — Więcej nic w danej chwili nie przyszło mu do głowy. Był oszołomiony jej obecnością. Przechodząc koło baru, musieli minąć rząd wysokich stołków, na których siedziało w najrozmaitszych pozach kilkanaście osób, znajdujących się w różnych fazach zamroczenia. Pomiędzy nimi, sącząc powoli wódkę z maleńkich kieliszków, tkwili dwaj mężczyźni, najwyraźniej trochę znudzeni, nie szukający mocnych wrażeń ani kobiecego towarzystwa. Oczyma leniwie wodzili po sali, jak gdyby nie oczekiwali, że natkną się na kogoś znajomego, ale po prostu chcieli popatrzeć na rozbawiony tłum. Dziewczyna, mijając ich obu, spojrzała 73 przelotnie w ich kierunku. Ani idący za nią jej towarzysz, ani nikt z obecnych nie dostrzegł krótkiego, porozumiewawczego spojrzenia, które im rzuciła. Przyspieszyła kroku i z uśmiechem osunęła się na krzesełko przy stoliku, znajdującym się za filarkiem w samym rogu sali. Dyrektor usiadł naprzeciw niej. Dziewczyna, jak gdyby zupełnie odruchowo, położyła swoją małą rączkę na jego wielkiej, ciężkiej dłoni. — Boże, jak mi tu dobrze! — powiedziała szczerze. — Aż się sama sobie nadziwić nie mogę! Nigdy nie przepadałam za zabawami i nawet mama zawsze mówiła, że jestem za poważna. A z panem to bym chyba mogła tak do rana przetańczyć... Coś już w panu takiego chyba jest, że się tak dobrze przy panu czuję. I spojrzała na niego promiennie, uśmiechając się. Gdyby dyrektor garbarni znał prawdziwy powód jej uśmiechu, byłby pewno zerwał się i w panice rzucił się ku drzwiom. Ale najprawdopodobniej, nawet gdyby ktoś przyszedł teraz i powiedział mu prawdę, nie uwierzyłby. A Hela śmiała się dla tej prostej przyczyny, że znowu sprawdzała się teoria, którą wymyśliła sobie już dawno: mężczyznom, których chce się naprawdę zainteresować, trzeba mówić najgłupsze rzeczy W najgłupszy sposób. — Może to dlatego, że pan jest taki dobry, taki silny i taki naprawdę męski! — dodała z przekonaniem. — Ja bym się przy panu niczego nie bała! — A tak to się pani czegoś boi? — roześmiał się. — Taka śliczna dziewczynka nie powinna się niczego bać. Nikt takiemu uroczemu stworzonku nie zrobiłby przecież żadnej krzywdy! — Oho, a czy to ja nie znam mężczyzn! — spoważniała. — Tylko czekają, żeby nas namówić na najgorsze.' Nie można żadnemu wierzyć!... — Znowu się rozpogodziła. — Ale panu wierzę! Od pierwszej chwili panu ufam. Pan jest taki... solidny! 79 — O, na pewno można mi zaufać! — powiedział z absolutnym przekonaniem, zastanawiając się nad tym, ile dziewczyna musi jeszcze wypić, żeby nie wiedziała dobrze, co się z nią dzieje i żeby dała się odprowadzić tam, gdzie on będzie chciał ją odprowadzić. Rozejrzał się. Kelner, który stał niedaleko, jak gdyby czekając na ten moment, zbliżył się natychmiast. • — Co pan dyrektor teraz każe? — zapytał przyciszonym głosem, w którym szacunek mieszał się z poufałością. — No, chyba czas na szampana.... Tylko nie sowieckiego, panie Janie! — Ma się rozumieć! — Kelner uśmiechnął się i skłonił głowę. — Już przynoszę! Odszedł, przemykając się zręcznie pomiędzy stolikami. — Ojej! — powiedziała dziewczyna z komicznym przerażeniem. — Szampan! Nigdy nie piłam.;. Tym się przecież można upić. A jak ja się upiję, to co wtedy będzie?... — Przecież powiedziała pani, że można mi zaufać! — Ujął jej dłoń i ścisnął ją lekko, pochylając się ku niej. — Zresztą to nikomu jeszcze nie zaszkodziło... mam na myśli szampana! — No dobrze... dobrze... — powiedziała dziewczyna z wahaniem. Potem rozpogodziła się natychmiast. — Wypijemy, a potem, zaraz, zaraz znowu zatańczymy, dobrze? Boże, jak ja lubię tańczyć! W pokoju był półmrok, rozjaśniony tylko światełkiem małej, nocnej lampki na stoliku pod oknem. Dziewczyna leżała pod wielką kołdrą, przykrywającą łóżko w hotelowym apartamencie. Oczy miała szeroko otwarte i patrzyła w sufit. — Już nie jestem pijana... — powiedziała niskim, tragicznym głosem. — Coś ty mi zrobił, powiedz? Nie wiedziałam, co się ze mną dzieje, a ty... 80 Gwałtownie zamknęła oczy i odwróciła się twarzą ku poduszce, nakrywając się kołdrą. Nie przejmując się zbytnio tym dramatycznym gestem, usiadł na łóżku i sięgnął po stojącą na podłodze butelkę koniaku i kieliszki. Nalał, potem odstawił kieliszki i delikatnie odchylił kołdrę, odsłaniając piękne, nagie plecy dziewczyny. — Napijmy się — powiedział — za pomyślność tego naszego urlopu... Powoli odwróciła się ku niemu, ciągle jeszcze poważna, trochę jak gdyby zdumiona. Nieprzytomnie rozejrzała się po pokoju, próbując zrozumieć, gdzie jest i co się stało. — Coś ty ze mną zrobił?... — powtórzyła. — Dałeś mi tego szampana, a potem powiedziałeś, że tam jest tłok i lepiej będzie, żebyśmy posłuchali płyt u ciebie... A tu nie ma żadnych płyt! — stwierdziła tępo. — Nie ma i nie było, a ja głupia... — Potarła dłonią czoło. — Chyba jestem pijana... — powiedziała cicho. — W głowie mi się kręci... Opadła na poduszkę i przymknęła oczy. — Powinnam się bardzo martwić... — szepnęła prawie niedosłyszalnie. — No, to się jutro będę martwiła. A teraz jestem pijana... pi-ja-na... — Nie otwierając oczu wyciągnęła ku niemu ramiona. — Chodź... — szepnęła. — Tak mi z tobą dobrze... Jeszcze nikogo takiego nie spotkałam w życiu, żeby... żeby mi było tak z nim dobrze... Chodź... Samochód minął ostatnie domy przedmieścia, potem skręcił z głównej szosy w trochę wyboistą, leśną drogę. Jechali w milczeniu, każde zatopione w swoich własnych myślach, odlegli od siebie, mimo że dziewczyna oparła lekko głowę na ramieniu mężczyzny i przytulała się do niego, gdy wóz podskakiwał na nierównościach nawierzchni. Droga wynurzyła się z lasu. Byli teraz na wysokim płasko- 81 wzgórzu, z którego rozciągał się widok na zatokę, miasto w dole i nieskończoną, uciekającą za widnokrąg szarą płytę morza, na której jak maleńkie zabaweczki z plastyku stały nieruchome statki z pióropuszami dymu zakrzywionymi na zachód. Mężczyzna zatrzymał wóz i nie wysiadając odwrócił się ku dziewczynie. — Zapytałem cię wczoraj wieczorem i prosiłem, żebyś mi dziś rano odpowiedziała... Odpowiedz. Przez chwilę patrzyła nieruchomymi, szeroko otwartymi oczami na morze. Nie uśmiechała się już, kąciki jej ust drżały. Nie odwracając ku niemu spojrzenia wyszeptała: — Przecież wiem, że jesteś żonaty... masz dzieci... Co ci mam odpowiedzieć? Chcesz, żebym była z tobą, ale sam chcesz zostać z nimi. A ja, ja bym za nic nie odciągnęła cię od rodziny. Za nic! Może to głupie, ale ja jestem uczciwa i nie mogłabym żyć, „gdybym wiedziała, że jakaś inna kobieta i dzieci człowieka, którego kocham, cierpią przeze mnie. — To ty naprawdę mnie kochasz? — Głos jego był ochrypły ze wzruszenia. — Skąd możesz o tym wiedzieć? Nieznacznie wzruszyła ramionami. — Nie wiem... Skąd mogę wiedzieć? Nigdy nikogo przedtem nie kochałam. Było w moim życiu dwóch czy trzech chłopców bez znaczenia. Mam dwadzieścia trzy lata i jestem samotna, to się po prostu to czy tamto wydarzyło. Ale nikogo nie kochałam, nie zależało mi na nich. A na tobie mi zależy... Ale nie tak, żebym miała komuś rujnować życie... Ta kobieta, twoja żona, ona też ciebie kocha, urodziła ci dzieci i mnie nie wolno... Wiesz przecież... — Urwała. Oczy jej, nadal nieruchome, wpatrywały się uporczywie w szarą płytę dalekich wód. — Zresztą co my możemy wiedzieć? Przecież to jest takie nagłe... — I dokończyła tak cicho, że głos jej zaledwie dobiegł do niego: — Takie nagłe i takie piękne, że trudno w to uwierzyć... 82 Objął ją ramieniem i przytulił do siebie — Uwierz w to! Reszta się nie liczy. Widzisz, trudno mi to wytłumaczyć, ale żona ma dzieci i myśli tylko o nich. Już od dawna nic nas nie łączy. Ona wie o tym tak samo dobrze jak ja... A ja... Ja tylko chcę jednego, żebyś była gdzieś niedaleko, w tym samym mieście co ja. Postaram się, żebyś nie miała żadnych kłopotów. Ja tam wszystko mogę, widzisz... — Az czego będę żyła? Przecież straciłabym posadę, a za twoje pieniądze bym nie mogła... Rozumiesz chyba. Zresztą ty też masz obowiązki i jesteś tylko dyrektorem, a to znowu tak wiele nie daje przecież... Uśmiechnął się mimowolnie. — Jakaś ty naiwna, moja malutka dziewczynko... — No, przecież wiem. — Uniosła brwi ze zdziwieniem. — Mój dyrektor zarabia nieźle, ale przecież nie aż tak wiele, żeby mógł wydawać na prawo i na lewo. — A czy nie zastanawiałaś się nad tym, skąd mam na ten samochód i na szampana, i na wszystko, co zechcę? — Nie. — Potrząsnęła głową. — Nie myślałam o tym wcale. Rzeczywiście, skąd ty możesz mieć na to wszystko? Patrzył na nią przez chwilę uważnie. Być może jakiś cień nieufności po raz pierwszy i ostatni przesunął się przez jego myśli. Ale dziewczyna nie spuściła oczu. Patrzyła na niego z tak naiwnym zdziwieniem, że musiał, po prostu musiał odpowiedzieć szczerze na jej pytanie. — Ja pracuję w skórze, rozumiesz? — Tak, mówiłeś mi o tym. Ale ja się na tym zupełnie nie znam. — Ale ja się znam. — Uśmiechnął się znowu. — Każdy chce przecież żyć, to chyba rozumiesz, prawda?... Nie tylko ja chcę mieć coś z tego, że pracuję od rana do nocy. Inni też. No i ludzie pomagają sobie nawzajem... Trzeba ominąć jeden i drugi przepis, trzeba zrobić parę takich transakcji, o których nie mówi się za głośno potem, i wszystko jest 63 w porządku... Nie obawiaj się, że mogłabyś być dla mnie ciężarem. Wystarczy mi aż nadto na wszystko. — Pochylił się ku niej. — Powiem ci jeszcze, że mam domek zapisany na siostrę żony i plac pod Łodzią, zapisany na teściową, nie mówiąc już o tym, że stworzyłem sobie jakie takie rezerwy na czarną godzinę. — Objął ją ramieniem i pochylił ku sobie. — Kiedy będziesz ze mną, wytłumaczę ci wszystko dokładniej. Będziemy razem myśleli o przyszłości. Żona byłaby pewnie najszczęśliwsza, gdybym jej zabezpieczył życie i odszedł. A ja wiem, że bez ciebie nic już dla mnie nie ma sensu.. Sam nie wiem, jak to się mogło stać?... W tobie jest coś takiego, co zupełnie człowieka oszołamia... Z taką dziewczyną jak ty ja bym cudów dokonał. Chyba przez całe życie czekałem na ciebie. Nie zostawiaj mnie teraz samego, słyszysz? — Ujął ją za ramiona i odsunął od siebie patrząc jej w twarz. — Daj mi tylko trochę czasu, a załatwię wszystko z nią i zabezpieczę dzieci, a potem będziemy razem... Już na zawsze... — Na zawsze... — powiedziała cicho i przymknęła oczy. Wziął ją w ramiona i przytulił do siebie, kryjąc twarz w jej włosach. Uniosła powieki. Patrzyła teraz w przestrzeń, nie widząc nic, ale oczy jej były przymrużone i twarde. Potem przymknęła je znowu. — Na zawsze... — powtórzyła cichuteńko. — Dobrze. Sam tego chciałeś. ROZDZIAŁ SIÓDMY W którym wszystko się pozornie dobrze kończy Dyrektor był tego ranka w doskonałym humorze. Był zresztą w doskonałym humorze od tygodnia, to znaczy od chwili powrotu z urlopu. Siedział teraz za biurkiem W swoim gabinecie, przeglądał poranną pocztę, nucąc przy tym cicho 34 „...Złoty pierścionek, złoty pierścionek na szczęście..." Ponieważ nie miał zbytniej pamięci do tekstów piosenek, powtarzał tych kilka słów bez przerwy, co zresztą zupełnie mu wystarczało, bo wcale nie wiedział, że je nuci. Obojętnie przesunął oczyma po listach, nie znalazł w nich nic takiego, co wymagałoby natychmiastowego zastanowienia się, odsunął więc je dłonią i wyciągnął się w fotelu ze wspaniałą świadomością, że jest sam, że do pokoju nikt nie może wejść bez zameldowania i że nikt najprawdopodobniej nie wejdzie w ciągu najbliższych kilkudziesięciu minut, bo rano pozałatwiał wszystkie sprawy z głównym inżynierem, sekretarzem organizacji partyjnej i księgowym zakładów, z którym zresztą porozumiewał się już niemal bez słów. Nadal nucąc o złotym pierścionku wyobraził go sobie na palcu tej cudownej, ciemnej dziewczyny, którą przypadek zesłał mu w Sopocie. Nie przypuszczał, że takie kobiety w ogóle jeszcze istnieją. Była piękna, dojrzała, a równocześnie tak bardzo naiwna i zakochana. A chociaż nie przyznawał się do tego sam przed sobą, dyrektor nie wierzył aż do tego urlopu, aby ktoś jeszcze mógł go pokochać naprawdę. Wiedział przecież, że jest nienajmłodszy, że utył potężnie w ciągu ostatnich lat i że nie ma w nim nic takiego, co mogłoby wywołać miłość od pierwszego wejrzenia. I w dodatku miłość takiej dziewczyny! A jednak pokochała go i przyjedzie tu już niedługo, żeby zostać! Z tym się pożegnali i w najbliższym czasie miała napisać do niego... Upatrzył już dla niej pokój w Łodzi... To tylko piętnaście kilometrów stąd, a przecież miał samochód... Nie mógł jej trzymać w tym małym, plotkarskim miasteczku. I tak ludzie za wiele już mówili i gdyby nie to, że na terenie zakładów rządziła wraz z nim grupka dobranych przyjaciół, na pewno by nie było tak łatwo żyć... Nie należało przeciągać struny. Zresztą chociaż tak swobodnie przeszedł w rozmowie z Helą nad problemem swojego małżeństwa, wcale nie był pewien, a właściwie był 8f> absolutnie pewien, jak żona zareagowałaby na plotki o nim i o... — Panie dyrektorze... — Najwyraźniej nie usłyszał pukania. W drzwiach stała jego sekretarka. — Co takiego, pani Wandeczko? — Przyjechał jeden pan do pana... z Komisji Kontroli Państwowej... — Z Komisji?... Nie zapowiadali nikogo... — W tej samej chwili połapał się, że Komisja Kontroli jest ostatnią instancją, która by go z góry uprzedzała o wysyłaniu kontrolerów. Przeżył już w życiu parę komisji i wiedział, że nie taki diabeł straszny, jak go malują. Co prawda Komisja Kontroli Państwowej to jednak co innego niż komisje powiatowe czy branżowe... — Niech pani prosi, pani Wandeczko! Energicznie wstał zza biurka i zbliżył się do drzwi, uzbrojony w swobodny uśmiech i swobodne słowa, które miał za chwilę wypowiedzieć. Chciał tylko spojrzeć najpierw na tego człowieka. W zależności od tego, jak taki kontroler wyglądał, trzeba było prowadzić rozmowę. Mężczyzna, który nie czekając na zaproszenie sekretarki pojawił się w drzwiach, był wysoki, trzydziestokilkuletni, opalony. Najwidoczniej tuż po urlopie! — pomyślał dyrektor. — To tak jak ja! Przybyły trzymał w ręce teczkę i ubrany był w nieco zużyty, nie najlepiej odprasowany garnitur. — Pozwólcie, towarzyszu! — Dyrektor zrobił zapraszający gest. Zamknął drzwi i wyciągnął do gościa rękę. — Na kontrolę, co? Aż z samej Warszawy czy z województwa? — Z Warszawy... — powiedział gość, dziękując skinieniem głowy za ofiarowane krzesło i nie dostrzegając wyciągniętej ręki dyrektora. — Z samej Warszawy! — powiedział dyrektor radośnie, szybko chowając wyciągniętą rękę. — No, to chwała Bogu, jak to mówią! Można było pomyśleć, że już o nas zapomnieliście. — O nikim nie zapominamy... — wyjaśnił kontroler spokojnie, pochylając się nad teczką. Wyjął z niej kartkę papieru i położył ją „twarzą" do powierzchni biurka. Uniósł głowę i poważnym, odmierzonym gestem zaprosił dyrektora do zajęcia miejsca. To także było typowe: przybywał na kontrolę, więc czuł się jakby u siebie, podczas gdy gospodarz był tu osobą drugorzędną. Uśmiech powoli zniknął z twarzy dyrektora, która stopniowo przyoblekała się w spokój i powagę, jaka powinna cechować gospodarza potężnych zakładów o wielkim znaczeniu dla gospodarki narodowej. Okrąży! biurko i usiadł naprzeciw gościa z wyrazem uprzejmej uwagi. Przez chwilę nieznajomy wpatrywał się w niego z pozorną obojętnością, ale tak uporczywie i nieruchomo, nie mrugnąwszy nawet okiem, że pomimo całego swego doświadczenia dyrektor zaczął nerwowo obracać w palcach przycisk do papieru, zaopatrzony w imieninową plakietkę od wdzięcznych pracowników. W końcu otworzył usta, ale kontroler powstrzymał ruchem ręki jego pierwsze, nie wypowiedziane jeszcze słowo, a potem, opuściwszy spojrzenie ku leżącej na biurku kartce papieru, powiedział niespodziewanie, rozpoczynając zdanie, jak gdyby kończył rozmowę: — Krótko mówiąc to jest tak, obywatelu dyrektorze: w styczniu dostaliśmy anonimowy list od kogoś z waszych zakładów. Ten ktoś najpierw opisał dokładnie całą waszą robotę, a potem stwierdził wprost, że nakradliście się po uszy, że żyjecie nad stan, że ukryliście niemałe kapitały, które pochodzą właśnie z tej kradzieży, a w końcu napisał, że udaje się wam to tylko dlatego, że potraficie rządzić całymi zakładami rączka w rączkę z paczką zgranych kumpli, 87 dzięki czemu ludzie boją się was jak ognia, bo od dawna wiadomo tutaj, że kto piśnie, ten wyleci, a wam i tak nic nie będzie. Wszystko skrupi się na niewinnych. Zresztą ten anonim posunął się tak daleko, że nawet dał nam do zrozumienia, że w takim małym mieście jak to wszystko się może zdarzyć i taki odważny mógłby nawet umrzeć przypadkiem... wpaść nocą pod pociąg, zatruć się czymś i tak dalej. Z tego, co napisał, można było wnioskować, że taki przypadek mógłby być zupełnie nieprzypadkowy... Dyrektor, który słuchał w milczeniu, ale od pierwszych słów wyprostował się z oburzeniem w krześle i mierzył mówiącego groźnym spojrzeniem, odzyskał nagle głos. Poczerwieniał gwałtownie. — A to łobuz! — powiedział cicho. — A to drań! — dodał głośniej. — Anonim, mówicie... Mam nadzieję, że przyjechaliście zbadać tę sprawę! Kiedy to się nareszcie skończy u nas w kraju, że na jednego, który chce coś zrobić, przypada zawsze dziesięciu drani, nienawidzących każdej inicjatywy i zajmujących się tylko kopaniem dołków i opluwaniem innych! Szkoda, że się nie podpisał! Musiałby wtedy przyjść tu i pokazać chociaż cień dowodu na to, co mówi! Niestety, wiedział dobrze, co robi. W tym paszkwilu nie ma nawet grama prawdy, a pomimo to jakoś ten świstek zrobił swoje, skoro, jak widzę, zmusił was do przyjechania tutaj... Zawiesił głos. Mówił do tej pory z pełnym przekonaniem, z tak niezafałszowanym oburzeniem i żalem, że tylko bardzo uważne ucho mogłoby gdzieś na dnie jego intonacji odnaleźć maleńką nutkę niepokoju. Gość z wolna uniósł głowę znad papierów i przez chwilę wpatrywał się w dyrektora beznamiętnym, pełnym bardzo umiarkowanego zainteresowania spojrzeniem. Wreszcie powiedział spokojnie i nie modelując zupełnie głosu: — Widzicie, dyrektorze, to jest w rzeczywistości tak: albo taki anonim kłamie i wtedy trzeba tego szkodnika społecz- 88 nego, o którym wspominaliście, odnaleźć, ukarać i raz na zawsze dać mu nauczkę, żeby już więcej nie rozrabiał i nie psuł dobrej opinii uczciwym, oddanym pracy ludziom na kierowniczych stanowiskach, albo... Zamilkł i przez chwilę wpatrywał się w dyrektora, potem podjął znowu, zupełnie nie zmieniając swej monotonnej, spokojnej intonacji: — ...albo taki anonim mówi prawdę i wtedy okazuje się, że napisał go uczciwy, oddany pracy i zakładom człowiek, który nie podpisał się tylko dlatego, że po pierwsze: boi się zemsty tu na miejscu, a po drugie: nie wierzy, żebyśmy mogli coś pomóc naprawdę, a obawia się, że wtedy wszystko runie na niego. W tym drugim wypadku też wiadomo, komu należy dać nauczkę raz na zawsze. Więc my, dyrektorze, zawsze staramy się najpierw zrozumieć, kto tu mówi prawdę i przeciwko komu powinniśmy wystąpić. Takie rzeczy zawsze muszą być przedtem gruntownie sprawdzone. >— No i chwała Bogu! — powiedział dyrektor. — Tego by jeszcze brakowało, żebyście decydowali bez sprawdzania. Ano sprawdzajcie! — rozłożył ręce i uśmiechnął się przyjaźnie. — Na pewno niczego więcej ani ja, ani nikt z kierownictwa zakładów nie chce! A kiedy już sprawdzicie wszystko, wtedy, jeżeli będziecie chcieli, pomożemy wam w odszukaniu i ukaraniu tego faceta. Kontroler po raz pierwszy uśmiechnął się lekko. Ale był to raczej cień uśmiechu. Zresztą nie było w tym grymasie nic wesołego. — Myśmy i bez waszej pomocy pomyśleli o tym, że trzeba wszystko jak najdokładniej sprawdzić. I sprawdziliśmy. Po tym oświadczeniu nastała zupełna cisza. Dyrektorowi zdawało się, że słyszy przyspieszone bicie własnego serca. Wydawało mu się także, że jest ono tak głośne, że tamten też je musi słyszeć i wyciąga z tego jednoznaczne wnioski. 89 — Jak to? — powiedział ze zdumieniem. — Przecież nie było ostatnio żadnej kontroli z zewnątrz w naszych zakładach. — W zakładach — nie... — Urzędnik wzruszył szerokimi ramionami, a kiedy znowu zaczął mówić, ton jego był jeszcze bardziej beznamiętny i bezosobowy, jak gdyby usiłował coś wytłumaczyć natrętnemu dziecku. — Widzicie, dyrektorze, ten człowiek, który oskarżył was o nadużycia i terroryzowanie personelu, nie ograniczył się przecież do gołosłownych oszczerstw. Wiedział, że same wyzwiska nic dla nas nie znaczą. Ale tak nie było. Podał nam w swoim liście dużo dokładnych danych o was i prosił, żeby je sprawdzić, podając sposoby, jakimi można najłatwiej to zrobić. No i myśmy, oczywiście, sprawdzili. Jakby się te dane okazały nieprawdziwe, to nie mielibyśmy tu nawet o czym z wami rozmawiać. Ten list poszedłby do kosza i nie zawracalibyśmy wam nim głowy ani nie psulibyśmy nerwów. Ale te dane okazały się przecież prawdziwe, dyrektorze. Pokiwał głową, jak gdyby dziwiąc się, że dwaj dorośli ludzie muszą tracić czas na wyjaśnianie sobie takich oczywistych prawd, znanych im obu od dawna. Ale dyrektor nie zauważył ani tego ruchu, ani tonu, którym zostały wypowiedziane ostatnie słowa. Zbladł. Przez chwilę siedział zupełnie nieruchomo, nie mogąc powiedzieć słowa, potem wyjąkał: — A... a jakież to niby dane udało się wam sprawdzić? — Och... — Kontroler zrobił nieokreślony ruch ręką. —'¦ Zajęliśmy się dosyć dokładnie waszą osobą... — Słuchajcie... — Dyrektor uchwycił dłońmi za krawędź biurka. Wydawał się bliski omdlenia, ale panował nad sobą ostatkiem sił. — O co wam właściwie chodzi? — O parę drobiazgów. Obliczyliśmy dokładnie, że w ciągu ostatnich czterech lat wasze dochody były o ponad milion złotych niższe niż wasze, stwierdzone przez nas, wydatki, 90 Ponieważ jest rzeczą najzupełniej zrozumiałą, że nie jesteśmy w stanie ustalić dokładnie wszystkich waszych wydatków (które wobec tego muszą być o wiele większe od tych, które zsumowaliśmy), więc na razie mogliśmy ustalić tylko źródło dochodów, dzięki któremu siostra waszej żony, osoba przecież niezamożna, kupiła sobie taką wspaniałą willę, a wasza teściowa, skromna emerytka, nabyła taki piękny, zalesiony plac. Wy, dyrektorze, jesteście właścicielem luksusowego auta. Nie wspominam już o wyjazdach, kochankach i szampanach, bo to właśnie pozostaje nieuchwytne w naszej buchalterii. Możemy tylko w przybliżeniu obliczyć tego rodzaju wydatki na tego rodzaju zabawy. A ponieważ po pewnym czasie nabraliście zbytniej pewności siebie i zaczęliście zachowywać się zgoła nieprzezornie, więc zebranie dowodów nie nastręczało nam zbytnich trudności... Znacząco uderzył palcem w teczkę. — Słuchajcie! — Dyrektor ciągle jeszcze był blady jak papier, ale najwyraźniej zdołał się już opanować. — Możecie sobie odczytywać i studiować nawet sto donosów dziennie i wysnuwać z nich jakie się wam żywnie podoba wnioski! Ale nie macie prawa bezkarnie obrażać ludzi! Ludzie mają prawo kupować sobie wille i samochody i nikomu nie wolno ich za to nazywać złodziejami! Każdej chwili mogę wam udowodnić, że samochód kupiłem sobie z oszczędności, które przez kilka lat odkładałem na PKO. Zresztą łatwo to wam będzie sprawdzić! Kontroler westchnął. — Siadajcie, dyrektorze, i zachowajcie te przemówienia dla sądu. Kiedy mówię, że was sprawdziliśmy, to znaczy, że was sprawdziliśmy solidnie. Wypowiedzieliśmy wojnę takim jak wy i naród nasz musi ją wygrać, inaczej zjedlibyście cały kraj. Jesteście jak korniki. Kiedy jechałem do tych zakładów i zatrzymałem się przed bramą, pomyśla- 91 łem sobie: „Jakie piękne-, nowe zakłady. Ludzie myślą, że tu się pracuje dzień i noc w pocie czoła. A tymczasem siedzi tu zgrana szajka i ssie stąd wszystkie życiodajne soki..." I dlatego niech wam się nie zdaje, że takie rzeczy mogą się udawać bez końca. Kradliście, trzeba będzie za to zapłacić. Zresztą byliście bardzo lekkomyślni. Trzeba pamiętać, że działa przecież w kraju kontrwywiad gospodarczy, skierowany przeciwko grubym rybom czarnego rynku. — Pokiwał smętnie głową. — Tak, tak, panie dyrektorze, nie można zwierzać się przypadkowo poznanym na urlopie dziewczętom. Po pierwsze dorosły człowiek powinien mieć więcej rozsądku, a po drugie w ten sposób my zyskaliśmy nie tylko świadka, który może zeznać pod przysięgą to wszystko, co mu opowiedzieliście, ale ponadto ów świadek został przez was dokładnie poinformowany o sprawach, których nie znał nawet autor anonimu. — Jak to?... — Dyrektor patrzył osłupiały. — Więc ona... Więc Helenka... Pochylił głowę. Teraz był już zupełnie załamany. Nie umiał wypowiedzieć ani słowa więcej. Myśli splątały się i głos tamtego człowieka docierał do niego jak gdyby spoza gęstej, ciemnej chmury. — Tak, tak, pańska prześliczna Helenka. Czy sądzi pan, że inaczej zmusilibyśmy któregokolwiek z takich jak pan ludzi, żeby przyszedł do nas, wystawił pobożnie złożone rączki i powiedział: „Proszę mnie zakuć w kajdanki, jestem złodziejem mienia publicznego i błagam o najwyższy wymiar kary!"? No, ale nie musimy się już zajmować Helenką. Nie zobaczy jej pan więcej, chyba że na procesie, i to na krótki moment... — Na procesie... Helenka... — Dyrektorowi zaczynało wracać powoli poczucie rzeczywistości i w tejże samej chwili zrozumiał, że zakończenie tej rozmowy może być tylko jedno. — Na procesie... 92 •—No, cóż... — Kontroler wzruszył ramionami. — Prokurator nie będzie miał specjalnych trudności w sporządzeniu oskarżenia, kiedy otrzyma od nas akta sprawy. Sam prowadzę dochodzenie od pierwszej chwili i mam je zapięte na ostatni guzik... Z satysfakcją znowu kontroler uderzył palcem w teczkę. Minęła chwila, po czym zaczął. — Dostanie pan z piętnaście lat, kto wie czy nawet nie dożywocie, zważywszy wysokość strat poniesionych przez państwo, eksponowane stanowisko i brak jakichkolwiek okoliczności łagodzących. Myślę, że do tego dojdzie konfiskata całego mienia, chociaż to nawet w połowie nie zwróci tego, co pan ukradł. Ale z drugiej strony — ciągnął kontroler nie bacząc na swego słuchacza — będzie to przykładem dla innych, że złodziej nigdy nie zabezpiecza nawet przyszłości żony i dzieci. Rodzina będzie się utrzymywała z tego, co pan zapracuje w więzieniu... o ile, oczywiście, zechce pan pracować, bo to nie jest przecież przymusowe w naszym ustawodawstwie. Siedzący naprzeciw niego człowiek ukrył głowę w dłoniach i pochylił się tak, że dotknęła ona powierzchni biurka. Trwał tak przez chwilę, potem wyprostował się. — Myślę... myślę, że ma pan słuszność... — powiedział cicho. — Nie widzę innego wyjścia... Kontroler chrząknął cicho. — Oczywiście... — Głos jego nadal był spokojny i zupełnie beznamiętny. — Istniałaby może jeszcze pewna ewentualność... powiedziałbym nawet: szansa... Dyrektor wyprostował się gwałtownie. — Szansa? — zapytał drżącym głosem. — Jaka szansa?... Kontroler znowu chrząknął i spojrzał na niego uważnie. Potem zaczął mówić. ROZDZIAŁ ÓSMY W którym spotykają się po ras pierwszy: Śmierć i Kowalski Dzieci spały już w swoim pokoju. Zatrzymał się pomiędzy ich łóżkami i rozejrzał bezradnie w półmroku, rozjaśnionym tylko smugą światła, padającą na dywan przez nie domknięte drzwi do przyległego pokoju. Chciał już odejść, jak najprędzej odejść i rozpłynąć się wśród nocy, zgubić za sobą ślad i uciekać, uciekać, póki nie znajdzie miejsca, gdzie będzie mógł zatrzymać się i odetchnąć. Tymczasem musiał być tu jeszcze kilka minut, musiał wykonać kilka pożegnalnych gestów, ucałować śpiące dzieci, powiedzieć parę pokrzepiających słów do kobiety, która stała za nim, zaciskając kurczowo ręce. Nie widział jej w tej chwili, ale wiedział, że zaciska ręce. Zawsze, ile razy była czymś przejęta w ciągu wszystkich tych lat, które przeżyli razem, zaciskała i rozprostowywała nerwowo palce obu dłoni. Nie znosił tego, a może po prostu nie mógł już jej znieść i dlatego wszystko, co robiła, wydawało mu się nieznośne? Ale dzieci kochał na swój sposób. Pochylił się i musnął jedno, a potem drugie czoło. Szedł od nich zapach mydła, czystych, wyprasowanych piżam i pasty do zębów. Tak, jego żona była dobrą, staranną matką, która świata nie widziała poza swoimi dwiema córeczkami. Jego też chyba zresztą kochała, chociaż niewiele o tym myślał w ostatnich latach... Wyprostował się i wyszli oboje na palcach do jadalni, zamykając za sobą cicho drzwi. Spojrzeli sobie w oczy. Odwrócił głowę. Tak, zaciskała i rozprostowywała te palce... Ale dostrzegł, że starała się być jak najbardziej opanowana. Udawało się jej to tylko w pewnym stopniu. — Po coś ty to, Janku, zrobił?... — szepnęła rozpaczliwie. Zirytowany, otworzył usta i chciał coś powiedzieć, ale pohamował się. 94 — Za późno już o tym mówić. Chciałem jak najlepiej dla nas wszystkich. — Zbliżył się ku niej i położył jej rękę na ramieniu. — Słuchaj, Kasiu, ten facet dał mi szansę i ja z tej szansy muszę skorzystać. Na szczęście każdy chce żyć i ten kontroler też chce żyć. Jego pomysł wcale nie jest taki głupi, widać, że nie pierwszy raz coś takiego przeprowadza... — Ale dlaczego on się nie boi?... — zapytała drżącym głosem. — To dla mnie jest podejrzane, Janku. — A czego się ma bać? Będzie zupełnie kryty. To jasne, że nie mógłby tego zaryzykować, gdybym ja pozostał w kraju. Mogliby mnie złapać i on nie ma powodu wierzyć, że bym go nie wydał, gdyby przyjął ode mnie dzisiaj łapówkę. Ale jeżeli przedostanę się za granicę, wtedy mogą robić, co chcą, i wykryć wszystko, a mnie nie spotka za to żadna odpowiedzialność. Rozumiesz? Bez słowa kiwnęła głową. Widać było, że w ogóle go nie słucha. Odwrócił ją ku sobie i powiedział łagodnie: — Słuchaj, jeżeli uda mi się tam przedostać, to postaram się po pierwsze pomagać wam przez cały czas, a po drugie w końcu ściągnę was do siebie. A najważniejsze, że uratuję wolność i trochę oszczędności. Zrozum, że tu nigdy bym już nie oglądał światła dziennego, najwyżej jako stary, schorowany człowiek! Piętnaście lat najmniej za to dają... Zrozum, piętnaście lat... Ja bym tego nie przetrzymał... — Urwał. — To, co zostawiłem zakopane, jest całe w złocie i wydawaj to oszczędnie, żeby na dłużej wystarczyło, dopóki ci nie dam znać, że znowu zarabiam i jakoś się urządziłem. Nie pozwól im wymusić na sobie zeznania, gdzie to jest ukryte. Pewnie będą próbowali cię straszyć różnymi karami. Ale nic ci nie mogą zrobić, bo o niczym nie wiedziałaś i w niczym nie brałaś udziału! To zresztą jest prawda, więc nie będziesz miała kłopotów... Czy zrozumiałaś wszystko? 95 Ścisnął jej ramię nieco mocniej, niż chciał. — Tak... — kiwnęła głową. Była już pogodzona z losem. Dawno oduczyła się radzić mu w czymkolwiek. Był taki energiczny i tak dobrze wiedział zawsze, co robić. Nie po raz pierwszy przecież sytuacja była napięta. — Jedź, Janku, i nie martw się o nas... Damy sobie jakoś radę... Tylko ja, ja się martwię o ciebie. Napisz od razu, kiedy... kiedy już tam będziesz, dobrze?... Napiszesz od razu?... Przełknęła łzy i wyprostowała się. Widać było, że nie chce w ostatniej chwili odbierać mu równowagi psychicznej. — No pewnie, że napiszę! Tylko nie tutaj, a na adres Żuli. I podpiszę byle jak, żeby nikt się nie mógł przyczepić... Obejrzał się na drzwi. Ogarnął go nagły lęk, że ktoś mógł go wydać prędzej, niż przypuszczał. Tamten anonim... Kto to mógł być? Ten młody inżynier z działu garbników? A może Pilarski?... Spojrzał na żonę. — Pamiętaj, żebyś zadzwoniła jutro do biura. Powiedz, że wezwano mnie do chorego ojca, że dostałem wieczorem depeszę. To akurat da mi dwa dni swobody i nikt niczego przez ten czas nie będzie podejrzewał. A później sama pójdziesz na milicję i powiesz, że nie wiesz, co się ze mną stało, bo do ojca nie dojechałem. Potem niech sobie robią, co chcą. Będę już daleko. Tylko pamiętaj: idź na milicję. Wtedy będzie jasne, że o niczym nie wiedziałaś i w niczym nie maczałaś palców. Rozumiesz? — Tak... — No, to muszę już lecieć, Kasiu! — Szybko, zdawkowo dotknął wargami jej policzka, ale potem przytulił ją na chwilę do siebie. — Pamiętaj, dbaj o dziewczynki! Nic jeszcze nie rozumieją, a potem, potem już będziemy razem, daleko stąd... Do widzenia, kochana! Nie martw się... 96 Wziął z krzesła małą, przygotowaną do "drogi walizeczkę, przerzucił przez ramię płaszcz i ruszył ku drzwiom. Na progu odwrócił się raz jeszcze, uśmiechnął do żony, spojrzał na drzwi dziecinnego pokoju i zniknął. Drzwi zamknęły się za nim cicho. Przez długą chwilę stała nieruchomo, patrząc w przestrzeń. Usta jej poruszały się cicho. Potem wyprostowała się, westchnęła, podeszła do szafy i zaczęła układać w niej rzeczy, porozrzucane w czasie jego bezładnej krzątaniny. Wyjęła jedną z jego białych koszul, rozłożyła ją, a potem nagle przytuliła do niej głowę i rozpłakała się. Skończył się gorący, bezchmurny dzień nad morzem. Na dalekim cyplu niewidzialna latarnia morska puściła w ruch dwa białe promienie, muskając nimi leżące na redzie statki, ptasie sylwetki dźwigów, usypiające na wodzie mewy i rozrzucone na łagodnych wzgórzach miasto. Na linii styku wód i lądu pootwierały się kolorowe oczka lamp pozycyjnych i boi sygnałowych, które kołysały się na morzu spokojnym, falującym leniwie i pokrytym plamami oliwy. Wilgotny odblask świateł wieczoru położył się na szybach okien i wyślizganych szynach skomplikowanej siatki torów kolejowych, oplatających port i uciekających pomiędzy wzgórza w głąb lądu, który niknął już pośród nocy. Pociąg pospieszny, którym Śmierć jechała na spotkanie z Kowalskim, był jeszcze daleko od miasta, lecz zbliżał się nieustannie z nieuchronną pewnością dobrze pracującego mechanizmu. Oczywiście Kowalski nie miał o tym pojęcia. Zajechał właśnie swoim steranym Oplem przed Dworzec Główny w Gdyni i zatrzymał się na końcu długiego szeregu taksówek. Wieczór był ciepły, a zegar wskazywał, że jeszcze pięć minut musi minąć, nim nadjedzie pociąg war- 97 szawski. Kowalski wyszedł więc z wozu, zapalił papierosa' i rozpoczął pogawędkę o niczym z siedzącym na stopniu sąsiedniego samochodu kierowcą. Kierowca nazywał się Rymarski i znali się od dawna. Kowalski usiadł obok niego i zapytał, co słychać. — A nic nowego — westchnął Rymarski — tylko przypomniało mi się, jak parę tygodni temu tak samo przysiadł się do mnie Kazik Kita... Kiedy zajechałeś teraz tym swoim Opelkiem, od razu stanęło mi to w oczach. Przysiadł się tu i opowiedział mi, że chce iść kąpać się rano, ale żeś ty się pokłócił ze swoją Marlenką i musi cię zastępować... — Czekaj... — powiedział Kowalski i zmarszczył brwi. —i To przecież było tego wieczora... A milicja powiedziała, że go rąbnęli przed jedenastą... — Ano możliwe... Wziął stąd pasażera, pojechali gdzieś i potem, jak wracał, to go stuknęli. Bo co? — A jak ja tu przybiegłem, to już odjeżdżał... — Kowalski zastanowił się. — Było piętnaście po dziesiątej, pamiętam dobrze. — To co z tego? — A zabili go na górce, spory kawał od Gdyni, kiedy wracał. To znaczy, że... — Kowalski przesunął palcami po włosach. — Na liczniku • było dwadzieścia złotych i pięćdziesiąt groszy... To znaczy, że tyle zdążył przejechać z powrotem w stronę Gdyni. Skończył ten kurs ze stacji i wziął następnego pasażera, a ten pasażer go zabił... — I co z tego, kiedy nie wiemy, kto to był ten pasażer? — Ale można by z grubsza obliczyć, skąd go Kazik zabrał, rozumiesz, człowieku?! — Nie bardzo. Ale jak masz co mądrego w głowie, to idź do tego faceta i powiedz mu... Nie odwracając oczu Rymarski wskazał łokciem niewielkiego człowieczka, który siedział na ławce, zajęty czyta- 08 niem gazety i od czasu do czasu unosił głowę, żeby przyjrzeć się taksówkom i jaskrawo oświetlonemu placykowi przed dworcem. — Co to za facet? — A, jeden z paru. Od śmierci Kazika ciągle tu wystają. Tajniacy. Niektóre chłopaki znają ich. Niby pilnują tego postoju czy co? Nie wiem. W każdym razie wiadomo, że wszystkich tych trzech zabitych to widziano ostatni raz tutaj przed dworcem... — Roześmiał się. — Znam takich, co tu nawet już nie podjeżdżają. A jak odwiozą kogoś na dworzec, to odjeżdżają na pusto. Przesąd się jakiś z tego zrobił... — Pociąg pospieszny z Warszawy wjedzie na tor drugi przy peronie A... — powiedział ogromnym, zachrypniętym głosem megafon nad halą dworca. Kierowcy, rozmawiający grupkami obok wozów, powoli zaczęli rozchodzić się i zajmować miejsca za kierownicami. Kowalski wstał i ruszył w stronę swojego starego, poczciwego Opla. Tymczasem pociąg pospieszny z Warszawy zbliżał się do leżącego pod wzgórzami dworca, wyginając się na zwrotnicach jak długa gąsienica, cętkowana po bokach jasnymi prostokątami okien. Wpadł do miasta, minął zwalniając rząd kolorowych semaforów i zatrzymał się miękko, przytulony do peronu, nad którym świecił biały neonowy napis: GDYNIA — DW. GŁÓWNY. Sezon był już w pełni i ruch na peronie panował wielki, tak wielki, że pośród chaosu podawanych walizek, 'nawoływania tragarzy i pasażerów, powitalnych okrzyków i szumu motorowych wózków przewożących pocztę, każdy samotny podróżny, nie mający dużego bagażu i nie oczekiwany przez nikogo, musiał ujść uwagi wszystkich pozostałych osób. Dlatego nikt nie zauważył, a jeśli nawet zauważył, to nie 99 zapamiętał wysokiego, dobrze ubranego otyłego mężczyzny, który wysiadł z wagonu pierwszej klasy, trzymając w ręce małą skórzaną walizeczkę. Najwyraźniej mężczyzna ten nie miał żadnego innego bagażu i nie liczył na to, że może spotkać na peronie kogoś znajomego. Mimo to rozejrzał się szybko i zawahał jak gdyby na sekundę, zanim ruszył za innymi w kierunku wyjścia. Zegar nad peronem wskazywał godzinę dziesiątą minut piętnaście. Po oddaniu biletu człowiek z walizeczką raz jeszcze obejrzał się przez ramię, lustrując szybko twarze stłoczonych wokół ludzi. Tylko bardzo uważny obserwator mógłby pomyśleć, że to pozornie przypadkowe rzucanie spojrzeń naokoło siebie może mieć jakąś głębszą przyczynę. Zachowanie przybyłego było jak najbardziej normalne i ani wyraz twarzy, ani ruchy nie zdradzały żadnego niepokoju. I trzeba byłoby naprawdę nadludzkiej spostrzegawczości, aby zrozumieć, że człowiek z walizeczką jest istotą w panice, gotową do ślepej ucieczki przy najmniejszym nawet sygnale ostrzegawczym. Po wyjściu z dworca od razu skierował się w stronę stojących pod jarzeniowymi latarniami taksówek. Zanim doszedł do nich, kilkanaście już odjechało. Podszedł więc do najbliżej stojącej i wsiadł. Człowiek, który siedział na ławce i czytał gazetę, nie odznaczał się co prawda nadludzką spostrzegawczością, ale bardzo interesował się Henrykiem Kowalskim i jego starym Oplem. Dlatego zarejestrował w pamięci wysokiego, otyłego pana w ciemnoszarym garniturze, z walizeczką w ręce i z płaszczem przewieszonym przez ramię. Zauważył nawet dosyć dokładnie rysy tego pana, bo siedział stosunkowo blisko, a światła latarni były bardzo ostre. Zanotował także w pamięci godzinę odjazdu i ulicę, w którą wjechało auto, kiedy ruszyło. To było wszystko. Po chwili przed dworcem nie było już ani jednej taksówki i mały człowieczek powrócił do swojej gazety. Dopiero o północy miał go zmienić kolega: sierżant Patyk z wydziału śledczego. Otyły pan w ciemnoszarym garniturze zatrzasnął za sobą drzwiczki i szybkim, uważnym spojrzeniem obrzucił przez szybę wozu szeroki chodnik przed dworcem. Zobaczył małego człowieczka czytającego gazetę, ale człowieczek ten był tak niepozorny, że nie zwrócił na niego nawet najmniejszej uwagi. Opadł na siedzenie, kryjąc twarz w półmroku. Kierowca Kowalski złamał licznik, zapuścił motor i siedział przez chwilę nieruchomo. Potem odwrócił się ku pasażerowi. — To gdzie pojedziemy, proszę pana? — Gdzie?... A prawda... Orłowo, ulica Zielona osiem. Kowalski skinął głową. — Kawał drogi... — powiedział bez entuzjazmu. — Ale. okolica ładna... Sam tam mieszkam, to znaczy niedaleko... Zielona osiem. Gdzie ja to ostatnio słyszałem?... Pasażer nie odpowiedział. Ruszyli. Podróżny zdjął z kolan trzymaną na nich walizeczkę i położył ją obok siebie na siedzeniu, nie wypuszczając z dłoni jej uchwytu. Samochód minął śródmieście, a potem, posuwając się wzdłuż coraz niższych i rzadziej rozrzuconych domów, dotarł do granicy ciemności. Ostatnia latarnia zbliżyła się do okna i odpłynęła do tyłu. Znajdowali się teraz na szosie, rozwidnionej tylko smugami reflektorów. W oddali gdzieniegdzie błyskały małe światełka podmiejskich domków. Po chwili i one zniknęły. Od czasu do czasu Kowalski odrywał wzrok od pustej 101 szosy i spoglądał w lusterko, ale pasażer "trwał nadal jakby w uśpieniu. ...Zielona osiem.- — myślał Kowalski. — Gdzie Ja to słyszałem?... A może widziałem?.- Ale przecież co dnia przemierzał wzdłuż i wszerz całe Trójmiasto, więc adres ten mógł mu się obić o uszy. Z drugiej strony... Tak, wiedział przecież, gdzie jest Zielona i wiedział, że nigdy tam nie zajeżdżał. Była to mała uliczka na krańcu osiedla, ukryta pośród drzew.- W tej samej chwili siedzący na tylnym siedzeniu człowiek otworzył oczy. Wyprostował się i rozejrzał po wozie. Umieszczona wysoko owalna, biała tabliczka z czarnym, ręcznym napisem obwieszczała: GDYNIA taksówka osobowa nr 44% Właściciele: Kazimierz Kita i Henryk Kowalski Przez ułamek sekundy pasażer zastanawiał się bez zainteresowania, czy ten, który go wiezie, to Kita, czy Kowalski, potem wyjrzał.* Szosa biegła w tym miejscu po nagim grzbiecie wysokiego płaskowzgórza i roztaczał się z niej nocny widok na szeroko rozlaną u jego stóp lśniącą zatokę, zamkniętą w oddali światełkami półwyspu i jeszcze dalszymi, obracającymi się rytmicznie skrzydłami latarni morskiej. W pewnym miejscu kierowca zwolnił i przeżegnał się szybko. Jak gdyby chcąc usprawiedliwić ten swój niecodzienny gest, powiedział przerywając milczenie: — Tutaj niedawno zabili mojego wspólnika. W tym samym wozie... O, tu właśnie... — Wskazał ręką ciemne zbocze, opadające coraz bardziej spadzisto ku niewidzialnemu brzegowi morskiemu. Po drugiej stronie szosy zbocze bie- 102 gło w górę. Stał tam samotny krzak jałowca, podobny do człowieka. Pasażer znowu nie odpowiedział. Słowa kierowcy nie przeniknęły do jego świadomości, chociaż usłyszał je i mózg zarejestrował ich znaczenie. Myślał w tej chwili o czekającym go skoku w nieznane. Szosa spłynęła ze wzgórza i wpadła w las, za którym zapaliły się okna niewielkich domów, ukrytych tu i ówdzie pośród ogrodów. — To już niedaleko.- — Kowalski zwolnił i skręcił w wąską uliczkę, nad którą krzyżowały się konary starych drzew, wybiegające ponad płotami ogrodów. Po chwili znaleźli się przy narożniku jeszcze węższej uliczki, nie wybrukowanej i porośniętej trawą. Na wysokości głowy ludzkiej przybita do słupa latarni tabliczka obwieszczała: ULICA ZIELONA — No, to jesteśmy... — powiedział Kowalski. — ósmy numer, prawda? — I równocześnie stwierdził w głębi ducha, że nie był tu od lat. Więc skąd ten numer?„. Musiał go gdzieś usłyszeć, może na ulicy albo w sklepie? — Tak, ósmy... — Pasażer wziął za uchwyt walizeczki. — To tu... — taksówka zatrzymała się przed furtką, gęsto porośniętą bluszczem. — Ile płacę? ¦— Trzydzieści dwa złote... W tej samej chwili Kowalski zobaczył człowieka nadchodzącego uliczką. Człowiek był średniego wzrostu, ubrany w szare, najwyraźniej nowe ubranie, białą koszulę i czarny, wełniany krawat. Zupełnie jak ten oficer, który do mnie przychodził... — pomyślał znowu Kowalski, ale kiedy człowiek zbliżył się 103 i światło latarni padło na jego twarz, zobaczył, że to kto" inny. Wydał resztę pasażerowi i złamał licznik. Gruby pan z walizeczką wysiadł. Ten drugi zbliżył się do auta. — Będzie pan wolny? — Tak. — Świetnie! — Mężczyzna w szarym garniturze otworzył drzwiczki, wsiadł i wyciągnął wygodnie nogi. — Do Gdańska! 'Ale mam szczęście! Myślałem, że będę musiał z kilometr iść do taksówki! — To ja mam szczęście — roześmiał się Kowalski zawracając. — Stąd dostać kurs to cud! Myślałem, że na pustym liczniku będę wracał do miasta! Reflektory jeszcze raz wynurzyły na chwilę tamtego pasażera, który stał z walizeczką i płaszczem przerzuconym przez ramię, rozglądając się niepewnie, potem wóz ruszył prosto i pozostawił za sobą gęstą, nieprzeniknioną ciemność, w której światło ulicznej latarni rozlewało się jak biały kleks o ostro zarysowanych granicach. — Zapali pan? — powiedział pasażer, wyciągając paczkę papierosów. — Czemu nie? — Kowalski sięgnął przez ramię. — O, Ekstra mocne! Mój gatunek... Pasażer wzdrygnął się. — Jak pan powiedział? — Powiedziałem, że mój gatunek. — Tak... — Człowiek w szarym garniturze rozejrzał się po aucie. — To Opel, ten wóz? — A tak, Opel... I dopiero wtedy pasażer zauważył w mdłym świetle zegarów tabliczkę z napisem: GDYNIA taksówka osobowa nr 44S Właściciele: Kazimierz Kita i Henryk Kowalski 104 A ponieważ czytał gazety po zamordowaniu Kity, więc zrozumiał, że wiezie go Henryk Kowalski. To był ten sam wóz. I pasażer przeżegnał się szybko, ukradkowo. Potem zapalił papierosa i osunął się na siedzenie. Ale ręka, którą włożył do bocznej kieszeni marynarki, drżała wyraźnie. Adam był bardzo przesądny. Tymczasem człowiek, przywieziony na ulicę Zieloną, stał przez chwilę w ciemności, która zapadła po zniknięciu świateł samochodu. Przyglądał się furtce numeru ósmego. Po chwili z wahaniem nacisnął starą, od dawna nie czyszczoną, zardzewiałą klamkę. Furtka ustąpiła od razu ze zgrzytem, po którym poznać było można, że jest nieczęsto używana przez człowieka czy ludzi zamieszkujących niewidzialny teraz dom. Przyjezdny wszedł do ogrodu i zamknął furtkę za sobą. Rozejrzał się. Światło dalekiej latarni rzucało nikły blask na długą, ginącą pomiędzy krzewami ścieżkę, na końcu której odcinała się od nocnego nieba niewyraźna, na pół ukryta pomiędzy drzewami bryła domu. Powoli, stawiając nogi z mimowolną ostrożnością, jak gdyby obawiał się, że mroczny świat, w który wstąpił, może kryć w sobie nieznane i groźne, niespodzianki, podróżny ruszył ścieżką, ściskając w ręce swoją walizeczkę. Kiedy zbliżył się do domu, przystanął wstrzymując oddech. Od strony budynku nie dochodził żaden odgłos i najmniejsza nawet szczelina nie ukazywała światła wewnątrz. Mężczyzna obejrzał się. Blask latarni i uliczka, na której stał jeszcze przed paroma minutami, wydały mu się nagle bardzo dalekie i nierealne. Odetchnął głęboko i odwrócił się ku nim plecami. Oczy, przywykłe już nieco do ciemności, przesunęły się po konturze domu. Nie był to właściwie dom, ale domek, cały obrośnięty dzikim winem i nakryty ostrym, spadzistym dachem. Ścieżka kończyła się przed krytym, za- 105 rośniętym gankiem. Podszedł i zobaczył ciężkie, niskie drzwi, pośrodku których zwisała gruba kołatka. Dotknął jej palcami. Była zimna, żelazna i zardzewiała. Ujął ją mocniej, uniósł w górę i opuścił, potem zrobił to jeszcze raz. Przez chwilę stał, nasłuchując. Zdawało mu się, że słyszy w głębi pustego domu echo suchych uderzeń. Nagle drzwi otworzyły się zupełnie cicho, tak cicho, że nie usłyszał nic, a zobaczył tylko powiększającą się powoli szparę ciemności, głębszą niż ta, która panowała na zewnątrz. — Niech pan wejdzie... — powiedział półgłosem niewidzialny człowiek. — Dobry wieczór... Dwaj spokojnie spacerujący panowie, którzy tego dnia o godzinie szóstej po południu zluzowali dwu innych panów, przechadzali się już od dłuższego czasu po głównej ulicy Orłowa. Dzięki zbiegowi okoliczności posunęli się w swoim spacerze nieco poza wyznaczony rejon i zauważyli taksówkę numer 448, zakręcającą w jedną z bocznych uliczek. W cichym osiedlu głos silnika niósł się daleko pośród drzew i pustych uliczek, mogli więc, przystanąwszy i nasłuchując uważnie, określić, gdzie mniej więcej zatrzymała się taksówka. Zauważyli także przez tylne okienko, że wiozła ona jednego pasażera. Po chwili znowu usłyszeli jej motor i taksówka numer 448 wynurzyła się na szosę. I teraz, jak zdołali zauważyć, jechał w niej jeden pasażer. Ale taksówka, która przybyła z Gdyni, skierowała się teraz w stronę Gdańska. Idąc powolnym, spacerowym krokiem obaj panowie spojrzeli na siebie. Potem jeden odezwał się: — To on... — Tak... — powiedział drugi. Spojrzał na zegarek. Była godzina dziesiąta dwadzieścia dziewięć. Wyjął z bocznej kieszeni mały notes i zapisał tę godzinę wraz z odpowiednią adnotacją. Potem obaj panowie ruszyli dalej. Noc była piękna, 106 na niebie stały nieruchomo konstelacje w pełnym, geometrycznym przepychu, nie zakłóconym ani jedną chmurką. Panowie od czasu do czasu zerkali w niebo. Ale raczej rozglądali się po ziemi, gdyż żaden z nich nie interesował się astronomią ani urodą gwiazdozbiorów, natomiast obaj żywo interesowali się nocnym życiem Henryka Kowalskiego oraz ruchem pojazdów na terenie Orłowa. Tymczasem taksówka numer 448 minęła oświetlone osiedle, przemknęła przez ciemną szosę i znalazła się na wzgórzu, nieco wyższym i bardziej zalesionym od tego, które leżało pomiędzy Orłowem a Gdynią. — Ładna noc... — powiedział pasażer. •— Ładna... — zgodził się Kowalski. — Ale po całym dniu za kółkiem wolałbym sobie pospać niż ją podziwiać. — Roześmiał się. — Po tym kursie wracam do domu i kładę się. Taki jestem zmęczony, że chyba się nigdy nie obudzę... — Co? — powiedział pasażer i znowu się wzdrygnął. — Nie obudzi się pan? A tak, cha, cha, cha... Wjechali w zupełną ciemność. Obejrzał się. Za tylną szybą nie widać było śladu reflektorów żadnego auta. Sięgnął do bocznej kieszeni, gdzie miał przygotowane kilka pięciozłotówek. Palce zacisnęły się na nich, a usta przygotowały się już do okrzyku: „O Jezu, forsa mi się wysypała! Niech pan zatrzyma na chwileczkę!" Skupił się. Wyjął rękę z kieszeni i... Samochód przyhamował gwałtownie. Pasażer wyprostował się na siedzeniu ze stłumionym okrzykiem. Jego prawa dłoń powędrowała błyskawicznie do prawej kieszeni. Ale pozostała tam. Przed nimi, pośrodku jezdni stał oświetlony reflektorami milicjant w białym motocyklowym hełmie i dawał znaki latarką. 107 Kowalski podprowadził do niego auto i zatrzymał się. Milicjant zasalutował. — Papiery wozu i prawo jazdy poproszę. — Pochylił się nad szybą, ale rzucił tylko okiem w głąb wozu i widząc jednego pasażera, skierował światło latarki na dokumenty, które Kowalski wyciągnął z bocznej kieszeni drzwiczek. Kątem oka pasażer zobaczył jeszcze dwu milicjantów, stojących obok motocykla z przyczepą. Milicjant przejrzał papiery, oddał je kierowcy i cofnąwszy się, stanął przed autem: — Światła miejskie — powiedział. Kowalski zapalił miejskie światła. — Lewy skręt... prawy skręt... — Zapaliły się drgające lampki boczne. Milicjant obszedł wóz i sprawdził działanie świateł z tyłu. Potem kiwnął głową: — Jazda! Ruszyli. Dopiero teraz pasażer wyjął rękę z kieszeni, sięgnął do marynarki, wyciągnął stamtąd chustkę i otarł czoło pokryte wielkimi kroplami potu. Ręka drżała mu najwyraźniej. — Co to było? — zapytał, żeby coś powiedzieć, chociaż doskonale wiedział, co to było. — Kontrola drogowa. — Kowalski wzruszył ramionami. —• Chodzą po świecie i szukają mandatu, żeby parę złotych zaro-robić. Do tego zawsze są chętni. Ale żeby życie ludzkie chronić, tego niech się pan po nich nie spodziewa. Wtedy nigdy ich nie ma... — Tak, rzeczywiście. — Pasażer pokiwał głową. Dopiero teraz zorienował się, że druga jego dłoń zaciśnięta jest bez przerwy na rękojeści pistoletu. — Pożytku wielkiego z nich nie ma. — No chyba. — Kowalski obejrzał się na moment, ale zaraz powrócił oczyma do drogi. — Jak mojego wspólnika zabili bandyci w zeszłym miesiącu, to więcej ja miałem z tego kłopotów niż ten, co to zrobił. Do tej pory się za mną 108 włóczą... Ale prawdziwego mordercy 'jak nie było, tak nie ma. A przecież trzech taksówkarzy zginęło bezkarnie. Słyszał pan o tym, co? — Tak, coś słyszałem.- — Pasażer skinął głową. — Gazety o tym pisały. — Gazety! — powiedział Kowalski pogardliwie. — W tym wozie go zamordowali! Morderca siedział tam, gdzie pan siedzi, a on na moim miejscu! Tak, proszę pana... Właśnie mieliśmy się zmieniać i ja się spóźniłem. Żeby nie to, zabiliby mnie, a on by pana wiózł teraz... Ale taki los już widać był mu pisany. Od losu człowiek nie ucieknie... — Tak. — Pasażer skinął głową w ciemności. — Chyba ma pan rację. Los zawsze człowieka prędzej czy później dogoni. Nas wszystkich dogoni— Umilkli. Sopot — myślał pasażer. — A potem ten wielki kawał pustej drogi przez pola, zanim tramwaj do Jelitkowa przetnie szosę. Drugiej kontroli już na pewno nie będzie. Tak, tam... Kowalski myślał: Może ona miała rację... Marlenka. Może to nie ma sensu? Tak tłuc się dniami i nocami... Przecież nawet ten facet, który siedzi tam za mną, mógłby być mordercą. Każdy mógłby nim być. Mógłby mnie rąbnąć każdej chwili w jakimś ustronnym miejscu. Człowiek jest przecież bezbronny... Nadstawił uszu. Coś nawalało w wozie. Ale co? Wjechali w ulice Sopotu. Ludzi było jeszcze pełno po obu stronach szosy. Spacerowali po chodnikach i wystawali przed otwartymi do późna kioskami z lemoniadą i piwem. Właśnie mijali jeden z kiosków, kiedy wewnątrz wozu zachrzęściło coś ostro i zaturkotało. Kowalski zahamował gwałtownie. — Co się stało? — Pasażer pochylił się ku niemu nad siedzeniem. — Cholera! — powiedział Kowalski. — Miał pan rację. Od swojego losu nikt nie ucieknie. Chciałem rano iść do 109 warsztatu i przejrzeć sprzęgło, ale pomyślałem sobie, że mam czas... A tu, zdaje się, nawaliło... Taki już mój los zakichany! Wyskoczył z auta, obszedł je i uniósł maskę. Pasażer wysiadł za nim. Od pobliskiego kiosku oderwało się kilku ludzi, którzy stanęli przy krawężniku z kuflami w rękach, przyglądając się taksówce. Pasażer szybko zlustrował oczyma sytuację. Ulica jasno oświetlona, dziesięć par oczu skierowanych na nich obu... Spokojnie podszedł do kierowcy i wraz z nim pochylił się nad silnikiem, starając się, aby cień maski zakrył mu twarz. Widzą mnie... — myślał. — Tyle osób mnie widzi... Po co mi to było? Ten przeklęty patrol na szosie... Już by było po wszystkim. Co teraz? Co ja mam teraz zrobić. — Zupa pomidorowa! — zaklął Kowalski, prostując się. —: Sprzęgło diabli wzięli! — Podrapał się w głowę i spojrzał na szosę, którą nadjeżdżał jakiś samochód. Wyskoczył na jezdnię i uniósł rękę. Była to wolna taksówka z zapalonym zielonym światełkiem. Siedzący w niej kierowca przyhamował i wychylił się. — Serwus, Heniu! Co, znowu ci nawaliło? — powiedział bez specjalnego zainteresowania. — I tak cud, że toto jeszcze się porusza... — Słuchaj, Felek... — Kowalski podszedł do taksówki i podał mu rękę. — Weź mojego pasażera i odwieź do Gdańska, bo ja stąd nie ruszę. A potem wróć i weź mnie na linę do garażu... Na mój koszt, ma się rozumieć. Dobra? . — No pewnie... — Niech pan siada do niego. — Kowalski zwrócił się do pasażera. — Nic panu nie policzę za to, cośmy przejechali, bo nie należy się. Nie dowiozłem pana na miejsce. — To nic, nie chcę pana skrzywdzić. Zaczekam, aż pan wyremontuje. — Ale skąd! Musiałby pan ze dwa dni czekać! — Kowalski roześmiał się mimowolnie. — Ja nawet sam nie mogę stąd 110 ruszyć. Muszę zaczekać, aż on pana odwiezie i wróci po mnie. Niech pan tam siada... I tak, chcąc nie chcąc, pasażer taksówki 448 przesiadł się do innego auta, które ruszyło szybko i zniknęło za zakrętem drogi. Kierowca Kowalski powoli podszedł do kiosku i poprosił o piwo. Mógł pić, bo nie groził mu już dziś żaden „czerwony balonik". Z kuflem w ręce usiadł na stopniu auta, pogwizdując cicho i fałszywie. Czekał, spoglądając od czasu do czasu na pustą szosę. Był zły. Nie wiedział, oczywiście, że powinien teraz tańczyć, klaskać w ręce i cieszyć się jak opętany. Bo nie każdemu przecież zdarza się spotkać ze Śmiercią pośród tylu zbiegów okoliczności, wytrącających jej kosę z ręki. ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY W którym widzimy na własne oczy, że kto mieczem wojuje... Kołatka uderzyła mocno raz, drugi, trzeci i czwarty.- — To on — powiedział Franek. Wyszedł do przedpokoju i odsunął zasuwę. Kiedy ciemna postać wsunęła się do wnętrza, zapalił światło. — No jak? Tamten rozłożył ręce z wyrazem takiego przygnębienia, że wspólnik chwycił go za ramię. — Co się stało? Adam bez słowa strząsnął jego dłoń i ciężkim krokiem, ze zwieszoną głową, wszedł do pokoju, gdzie Hela siedziała w fotelu, paląc papierosa. U nóg dziewczyny leżał nieruchomy otyły mężczyzna, twarzą do ziemi, z rękami wyciągniętymi wzdłuż ciała. W dłoni trzymał pusty kieliszek. 'Adam zatrzymał się nad nim, 111 wzruszył ramionami, potem ze złością kopnął trupa i usiadł na krześle po drugiej stronie stolika. Franek zatrzymał się za nim. — No mów, co się stało— — Stało się to, że nic się nie stało. — Adam mimowolnie uśmiechnął się gorzko. — Ten kierowca żyje i znakomicie się czuje, jeżeli nie liczyć małego zmartwienia ze sprzęgłem, które najpewniej jutro rano zostanie naprawione. — Wyciągnął z kieszeni paczkę Ekstra mocnych, zapalił jednego i pochyliwszy się, zgasił zapałkę w kropli rozlanego na podłodze płynu. Zapałka syknęła i płomień zniknął. Adam uniósł ją i obejrzał. Potem cisnął na dywan. — Jak do tego doszło? — Od razu czułem, że coś się stanie, kiedy tylko wsiadłem. To był ten sam numer... — Jaki numer? — Hela uniosła śliczne, czarne brwi. — Mów jak człowiek, Adam! Przecież nie gadasz z dziećmi. To są ważne rzeczy. — Dla mnie też są chyba ważne. — Adam spojrzał na nią spod oka, ale zaraz opanował się. — To było tak... Kiedy ten — dotknął butem trupa — zajechał przed dom, czekałem już oczywiście, żeby wsiąść. No i wsiadłem. W pierwszej chwili nie zwróciłem na nic uwagi, ale potem zorientowałem się, że to ten sam wóz. — Jak to ten sam? — Ten sam, co poprzednim razem. — No to co? — Franek wzruszył ramionami. — Samochód ten sam, ale przecież kierowca inny, prawda? Tamten już dawno ziemię gryzie. Przecież nie myślałeś chyba, że samochody wyrzucają na szmelc tylko dlatego, że kogoś w nich zabito. No gadaj, co było dalej. Adam skinął głową. •» — Tak sobie i ja pomyślałem. Zrobiło mi się trochę nieprzyjemnie, sam nie wiem dlaczego... Ale zaraz potem mi 112 to przeszło. Tylko trochę się zdenerwowałem, bo ten kierowca mówił do mnie słowo w słowo to samo, co tamten... — Jak to? — Oczy Heli rozszerzyły się trochę. — Nie opowiadaj! — Prawdę mówię... To samo mówił co tamten, może to były głupstwa, ale mnie speszyło to jeszcze więcej... Bo to było trochę tak, jakby ten nieboszczyk zajechał po mnie drugi raz tym samym samochodem. Mówię wam, że mnie dreszcz przeszedł... Ale powiedziałem sobie: „Adaś, trzymaj się, jest robótka do zrobienia i trzeba ją zrobić, a bać się będziesz kiedy indziej, jak będzie prawdziwy powód. Tamten nieboszczyk leży przecież na cmentarzu i w ogóle to bzdura..." Tyle tylko, że jakoś czułem, że to zły znak i że coś się nie uda. No i nie udało się... — Oj, przestań bredzić! Czas leci! — Franek stanął przed nim i potrząsnął głową z niezadowoleniem. — Nie, bać się w tej chwili nie ma czego. — Adam uspokoił go ruchem ręki. — Dajcie mi powiedzieć dokładnie, jak było. Więc ja kazałem mu jechać do Gdańska i pomyślałem sobie, że załatwię wszystko przed Sopotem, tam gdzie szosa idzie przez las. Obejrzałem się, nigdzie żadnych świateł, żadnego wozu, więc pomyślałem sobie, że trzeba zaczynać. I już miałem wysypać pieniądze na podłogę, aż tu wóz hamuje... Milicja! — O Jezu! — Hela zerwała się i usiadła. — To rozumiem, że cię mogło zatkać! No, mów dalej! — Sprawdzali światła i książkę wozu, a potem puścili nas. Oczywiście już się tego nie dało zrobić przed Sopotem, bo mogliby usłyszeć strzał, a trudno robić taki numer, kiedy milicja słyszy i ma motor w dodatku, a ja jestem pieszo... — Jasne! — Franek skinął głową. — Co było dalej? •— Więc ruszyliśmy i pomyślałem sobie, że zrobię to za Sopotem, między Wrzeszczem a Oliwą, tam gdzie ten tramwaj do Jelitkowa przecina szosę. Dobre miejsce, pola, dobra 113 widoczność. Chciałem potem wóz sprowadzić z szosy i postawić gdzieś w krzakach, żeby go dopiero rano znaleźli. No i wrócić spokojnie tutaj kolejką... Jedziemy więc przez Sopot, a tu na samej głównej ulicy, przed kioskiem z piwem, gdzie stało może ze dwadzieścia osób, w najlepiej oświetlonym miejscu w mieście, trrrrach... Sprzęgło mu nawaliło. Stanęliśmy, ludzie się zeszli... A tu w dodatku pusta taksówka zajechała i on ją zatrzymał. Musiałem wsiąść, bo niby jechałem przecież do Gdańska. Tak. Więcej czegoś takiego bym nie chciał przeżywać!... ¦— Wzdrygnął się i umilkł. — To wszystko? — Franek zawrócił i zaczął przechadzać się po dywanie z rękami w kieszeniach. — Nie! Nie wszystko! — Adam wstał. — Mówię wam: pryskajmy stąd! Przeciągnęliśmy strunę. To, co się stało dzisiaj, to może był zły znak, a może tylko zbieg okoliczności. Ale rzeczy nie mogą się udawać bez końca. — Zwrócił się ku Frankowi. — Czego ty właściwie jeszcze chcesz? Pół Polski tu zagrzebać? Przecież dyrektorków, co kradną, jest więcej, niżby się pomieściło nie tylko w tym garażu, ale we wszystkich garażach w Polsce! Po co czekamy? Na co my jeszcze czekamy?... — Och, nie bredź! — Franek machnął ręką i dalej przechadzał się po pokoju. — Tego kierowcę... — powiedział na pół do siebie, a na pół do nich — trzeba odnaleźć i zaraz sprzątnąć. Przewrócić się możemy tylko wtedy, jeżeli plan nie będzie dokładnie wykonywany. Jeden żywy świadek i wszystko może runąć. — Plan! — Adam wzruszył ramionami. — Ja tego planu" od początku nie rozumiałem, chociaż robiłem wszystko, co chciałeś, bo widziałem, że to interes. Niby po co my zabijamy tych szoferów? Pies z kulawą'nogą nie połączyłby tego pasażera, który wysiadł dziś wieczorem, z tym kierowcą, a nas z nimi oboma. Mnie się wydaje, że to tylko niepotrzebna rzeźnia i zamiast żeby dawała stuprocentową pewność, to 114 tylko może nas wkopać, bo za dużo robimy ruchu wkoło siebie. Franek odwrócił się ku niemu na pięcie i zatrzymał w swojej wędrówce po pokoju. — Ile razy mam ci tłumaczyć? Po co i po co? Zrozum: facet przyjeżdża tu i znika. Kropka, koniec. Kierowca, który go przywiózł, ginie obrabowany o ładnych parę kilometrów stąd, wioząc zupełnie innego pasażera, takiego, którego nikt nie widział wsiadającego i, oczywiście, wysiadającego, i który nie pozostawia po sobie żadnych śladów. Też koniec, kropka. Oba końce sznura w wodzie!... Masz najlepszy dowód w tym — dodał spokojnie — że zginęło trzech kierowców, zniknęło trzech dyrektorów i nikt nie wpadł nawet na ślad czegokolwiek. A chyba wiesz, że milicja dałaby głowę, żeby odszukać morderców tych taksówkarzy. Dzięki temu sposobowi, który wymyśliłem, jesteśmy absolutnie kryci. Nigdy żadna milicja świata nie dojdzie, kto, kogo i za co. A poza tym morderstwa tych taksówkarzy są potrzebne jeszcze do czegoś: do tego, żeby zaprzątnąć głowę milicji. Dla nas są one rzeczą drugorzędną, bo my zabijamy kierowców tylko jako możliwych świadków. Ale milicja myśli, że ktoś tych kierowców zabija dla celów rabunkowych. Skąd milicja może wiedzieć, że dla nas taki kierowca to tylko facet, który może sobie przypomnieć adres albo twarz człowieka, którego wiózł, a za którym idą przecież na pewno potem listy gończe? Milicja nie przypuszcza, że można pracować taką rzetelną, naukową"metodą, bez żadnych ulg i ułatwiania sobie życia. Im się wydaje, że ludzi się morduje, kiedy się chce na tym bezpośrednio zarobić, a nie po to, żeby wykonać dokładnie zamiar w stosunku do zupełnie innego człowieka niż zabity szofer. Niech sobie szukają morderców szoferów. Nas to nie dotyczy, bo po co byśmy mieli mordować szoferów, prawda? A z tym facetem jest kłopot... On musi jutro umrzeć, żeby nie wiem co. Trzeba to zrobić, Adam. Adam słuchał go, kręcąc głową. Był bardzo blady. — Może?... — powiedział. — Może masz rację i wiesz najlepiej. Ale nie siedziałeś dzisiaj ze mną w tym aucie, nie gadałeś z nieboszczykiem, nie jechałeś jakby własnym karawanem i nie przydarzyło ci się to wszystko, co mnie. Chcecie go sprzątnąć, to go sprzątajcie. Ale beze mnie. — Jak to? — A tak to. Ja wysiadam. Nie potrafiłbym już, rozumiesz? Człowiek świetnie pracuje, dopóki się nie boi. A ja się dzisiaj zląkłem. Mówię wam, jak jest, szczerze jak na spowiedzi. Oddajcie mi moją dolę z tego, cośmy zebrali i urywam się. Możecie liczyć na mnie. Nigdy się nie wygadam. Wiecie przecież, że się nie upijam... — Poważnie to mówisz? — Jak najpoważniej. Franek myślał przez chwilę. Hela i Adam obserwowali go w milczeniu. Wreszcie kiwnął głową. — Może masz i rację... — powiedział z wahaniem. — Jak się człowiek raz spłoszy, to potem łatwo głupstw narobić. — Znowu się zastanowił. — A może to był rzeczywiście zły znak? — Uśmiechnął się. — Ja w to nie wierzę, ale czy człowiek potrafi zrozumieć takie sprawy?... Może i my powinniśmy też się urwać z tego? Zarobiliśmy tyle, że niejeden potrafiłby za to dobrze sto lat przeżyć. Nie kuśmy losu, bo może nam się naprawdę nóżka powinąć... — Widzisz! — Adam aż klasnął w ręce. — Toś mnie nareszcie zrozumiał! Tak się dzisiaj zdenerwowałem, że powiedziałem sobie: koniec! — Dobra, tylko teraz już się nie denerwuj, bo nie ma czego... — Franek podszedł do niego i klepnął go po ramieniu. — Nalej, Hela. Niech się napije, bo wygląda jak duch na urlopie! Hela podeszła do szafki i wyjęła stamtąd butelkę i kieliszek. Potem obejrzała butelkę. 116 ¦— O rany, z tego zdenerwowania otrułabym go! — Roześmiała się i schowała butelkę z powrotem, wyjmując inną. Nalała i podała mu: — Do dna, Adam! Za nasze zdrowie i szczęśliwy koniec! W milczeniu skinął głową, wziął kieliszek trochę trzęsącą się ręką, przechylił go do ust i wypił jednym łykiem. Przez chwilę stał zupełnie nieruchomo, patrząc szeroko otwartymi oczyma na Helę. Potem runął jak podcięty pień. Franek podbiegł do niego. — Pomyliłaś się! Coś ty zrobiła, Hela? Wzruszyła ramionami, zakorkowała butelkę i postawiła ją na półce barku. — Miał przecież złe przeczucie — powiedziała spokojnie — i sprawdziło mu się. — Ale kto ci kazał to zrobić? — Jak to kto? Sama sobie kazałam. Nie widziałam powodu, żeby odszedł stąd, zabierając jedną trzecią naszych ciężko zarobionych pieniędzy. Jeżeli zabijamy tych dyrektorów, żeby mieć coś z tego, to przecież nie było powodu, żeby jego oszczędzać... — Spojrzała na umarłego i odwróciła się z niechęcią. — Nie lubię, kiedy ktoś chce uciekać i zostawia innych, żeby robili za niego brudną robotę. Zresztą powiedziałeś, że musimy jeszcze kupę forsy nazbierać. A to zawsze, jakby nie było, jeden dyrektor mniej do załatwienia. Zamiast dzielić na troje, podzielimy wszystko we dwójkę. — Pewnie masz rację... — Franek potrząsnął głową i spojrzał na nią dziwnym wzrokiem, którego znaczenia nie umiała odczytać. — Ja bym go puścił... — Żeby się potem wygadał kiedyś, kiedy go złapią za co innego? Nie, braciszku. Ja nie chcę gnić do późnej starości za kratką. Lepiej niech inni gniją w ziemi. No, bierzmy się do roboty... — Urwała i zastanowiła się. — Trzeba będzie ich razem zamurować. A jutro trzeba skończyć tego szofera. Tylko jak my to zrobimy? 117 — Taksówka 448, nazywa się Kowalski, był w gazetach. Znajdziemy go jakoś... — Podszedł do szafki i wyjął stamtąd butelkę. — Wypijmy po jednym, to nam chyba dobrze zrobi. To był ciężki dzień, Helenko... Patrzyła, kiedy nalewał do kieliszków, a potem unieśli oboje płyn do ust i... zatrzymali się, czekając jedno na drugie. Przez chwilę stali tak napięci, nieruchomi, wreszcie wy-buchnęli oboje śmiechem, wypili jak na komendę, do dna, i odstawili kieliszki. — Jak tak dalej pójdzie, zapiszę się do ligi antyalkoholowej. — Hela otarła usta rączką. — Jak on się nazywa, Kowalski? Ciekawe, czy to przystojny chłopak?-. ROZDZIAŁ DZIESIĄTY „Jadą, jadą kontrolerzy..." Następnego dnia po wizycie przedstawiciela Komisji Kontroli Państwowej pani Wanda, sympatyczna sekretarka dyrektora garbarni skór szlachetnych, siedziała spokojnie za biurkiem w swoim pokoju i czytała „Hamleta", ponieważ uważała się za osobę o intelektualnych aspiracjach, a w mieście nie było teatru. Wiedziała, że sztuki tej nie zobaczy na scenie. W chwili kiedy Ofelia zaśpiewała piosenkę o sowie, która jest córką piekarza, drzwi otworzyły się bez pukania i do pokoju weszło dwóch panów o wyglądzie prowincjonalnych urzędników na delegacji W rękach nieśli wytarte i trochę już zniszczone teczki. — Czy jest dyrektor? — zapytał jeden z nich. Pani Wanda, która nie lubiła bardzo, gdy ktoś zadawał jej pytania, nie mówiąc przedtem „dzień dobry", stosowała w takich wypadkach metodę pedagogiczną. Dlatego wyprostowała się i powiedziała: 118 — Dzień dobry! Słucham panów.. — Pytałem, czy jest dyrektor — powiedział człowiek z teczką, najwyraźniej nie chwytając aluzji. — A kto chce go widzieć? — zapytała spokojnie pani Wanda, mierząc chłodnym spojrzeniem lekko wystrzępione mankiety jego spodni. — Komisja Kontroli Państwowej — powiedział drugi ze stojących i wyciągnął z kieszeni legitymację, którą rzucił na biurko. — Proszę nam powiedzieć w końcu, czy jest dyrektor, czy nie ma go? — Nie ma... — Pani Wanda uważnie odczytała legitymację od deski do deski, chociaż nic ją to właściwie wszystko razem nie obchodziło. Ale człowiek powinien mówić „dzień dobry", a jeżeli tego nie robi, nie powinien się dziwić, że traktują go mniej przychylnie niż innych, którzy potrafią zachowywać się przyzwoicie. — Nie ma... — powtórzyła pani Wanda i spojrzała na nich wyczekująco. • — A gdzie jest? — Pan dyrektor wyjechał... do chorego ojca. Wróci jutro albo pojutrze. Zresztą — dodała od niechcenia — przecież był tu już wczoraj panów kolega i rozmawiał z nim długo. — Nasz kolega? Jaki nasz kolega? — Też z Komisji Kontroli Państwowej. Miał taką samą legitymację. I też był z Warszawy. Panowie są z Warszawy, prawda? Obaj ludzie z teczkami popatrzyli na siebie. — Tak, jesteśmy z Warszawy... — powiedział jeden. — Czy ten kontroler był wysoki, ciemny i raczej przystojny? — Nie interesuje mnie wcale uroda klientów — pani Wanda wzruszyła ramionami — ale przypuszczam, że niektórym kobietom mógłby się raczej podobać, jeżeli to pan miał na myśli... — To on... — powiedział drugi człowiek. — Niech nas pani 119 natychmiast połączy z tutejszym prokuratorem, a potem proszę zamówić błyskawiczną do Warszawy... — Co? — powiedziała pani Wanda i nagle zapomniała o tym, że ludzie ci weszli bez pukania. — A... czy coś się stało? — Niech pani robi to, co pani mówię, i niech pani nie zadaje pytań! — powiedział drugi człowiek z teczką. — Tak, oczywiście! Już łączę... Żona dyrektora siedziała na krzesełku wyprostowana i sztywna. Nie patrzyła na grupkę mężczyzn skupionych wokół niej i strzelających w nią raz po raz pytaniami. Najwyraźniej postanowiła milczeć i nie było siły, która mogła jej otworzyć usta. — Powiedziałam już panom, że pojechał do ojca; tyle wiem. — A ja pani po raz setny powtarzam, że do ojca nie pojechał, że żadnej depeszy nie otrzymał i że to wszystko jest nieprawda! — Nie wiem. Wiem to, co powiedziałam. Więcej nie wiem. — Ale czy pani nie widzi, co mu grozi?! Niech pani to zrozumie, że od czasu do czasu pojawia się w jakichś zakładach fałszywy kontroler Komisji Kontroli, a potem znika dyrektor, który z reguły, po sprawdzeniu akt, okazuje się defraudantem. Odjeżdżając, mówi najbliższym, że ucieka za granicę, co ten kontroler ma mu ułatwić za grubą sumę. A potem nigdy już nie daje znaku życia i jest duże prawdopodobieństwo, że żaden z nich nie wydostał się, a wszyscy zginęli wraz z kosztownościami i pieniędzmi, które usiłowali przemycić. Gdyby któryś z nich żył, trafilibyśmy przecież nawet pośrednio na jego ślad. Niech pani nam powie całą prawdę o mężu: lepiej przecież, żeby nawet odsiedział karę, niż gdyby miał zostać zamordowany, prawda? Musi nam pani powiedzieć, co pani wie! Spojrzała na niego zaczerwienionymi, złymi oczyma. 120 — Pan kłamie! — powiedziała. — Kłamie pan, żeby mnie zmusić do mówienia. On mnie uprzedzał, że tak będzie... — Urwała gwałtownie. — Więc jednak! Więc mówiliście o tym! Szalona kobieto, przecież pani ma z nim dzieci! Lepiej chyba, żeby żył, chociaż księgi wykazują, że będzie musiał za niejedno odpowiedzieć! Niechże pani zrozumie, że w tej chwili my chcemy go ratować, a pani chce go zgubić! Jeżeli już go pani nie zgubiła milcząc tak długo! Załamała się nagle, spokojnie, prawie apatycznie kiwnęła głową. — Dobrze. Ja nigdy nie mogłam tego znieść... Tak, to prawda, był jakiś kontroler, powiedział mu, że ma jedyną szansę: uciekać z Polski na obcym statku. I on go posłuchał. Ten statek miał odejść dziś w nocy, więc jeżeli odszedł, to i tak nic mu już nie zrobicie. — Jaki to miał być statek? — Nie wiem. Naprawdę nie mówił mi żadnych szczegółów poza tym... poza tym, że jedzie do Gdyni. — Adresu nie podawał? Potrząsnęła głową. — Nie, nic... A teraz... teraz dajcie mi spokój... Nie powiedziała już ani słowa więcej. Kiedy milicyjny helikopter uniósł się ku górze, odlatując w kierunku Gdyni, słyszała go, siedząc z córkami w ich pokoju i opowiadając im pogodną, spokojną bajkę. — Popatrz, mamusiu!— zawołała jedna z dziewczynek. — Jaki śmieszny samolot z wiatraczkiem! Matka spojrzała w okno. — Opowiem wam bajkę o dobrej wróżce, która latała takim samolotem... — powiedziała zmęczonym głosem, nie spojrzawszy nawet w górę. Tymczasem w helikopterze nie było nikogo podobnego do dobrej wróżki, chyba że ktoś uparty chciałby do niej przy- 121 równać oficera MO do specjalnych poruczeń, kapitana Sła-pę. Ale kapitan Słapa tak bardzo różnił się wyglądem od tej delikatnej, baśniowej osóbki, że nawet największemu pochlebcy nie przyszłoby do głowy to porównanie. Siedział teraz w kabinie i rozmawiał przez radiotelefon, próbując się połączyć bezpośrednio z pułkownikiem Radzikowskim. W końcu udało mu się to. Pułkownik tego dnia miał na sobie pełne umundurowanie, bo dzień był nieco chłodniejszy. Mimo to koszulę jak zwykle rozpiął głęboko i oddychał ciężko. I — Co mówicie? — krzyczał do słuchawki, czerwieniejąc z wysiłku i przyciskając do ucha szumiący i brzęczący przyrząd. — Mówię, że za niecałą godzinę będę u was! — wołał Słapa z odległego w tej chwili o sto kilometrów helikoptera. — Będę u was za niecałą godzinę! — Dobrze! — zawołał Radzikowski, chociaż nie wiedział, czy to dobrze, czy źle, że przylatuje jakiś facet z centrali. — Już wysyłam samochód! W tej samej chwili Henryk Kowalski zobaczył jedną z najładniejszych dziewczyn, jakie widział tego roku. O świcie wymienił sprzęgło i teraz był już gotów do odrabiania strat finansowych, które spowodował wczorajszy defekt. Zatrzymał wóz na postoju, ale pasażerowie jakoś nie nadpływali, więc siedział za kierownicą, pogwizdywał cicho jakąś skoczną melodię i myślał o Marlenie. Bardzo ją kochał mimo wszystko. Ale Henryk Kowalski był człowiekiem o dosyć oryginalnym usposobieniu. Ilekroć myślał o Marlenie, o jej urodzie, włosach, nogach i uśmiechu, tylekroć zaczynał zwracać więcej, uwagi na wszystkie inne kobiety. Toteż siedział teraz przyglądając się przechodzącym dziewczętom 122 I uśmiechając się przyjaźnie, ilekroć dostrzegł taką, która wyglądała sympatycznie. Minęła go jedna, potem druga dziewczyna w powiewnej sukni. Pierwsza nie zauważyła go i w milczeniu odprowadził ją wzrokiem, póki nie nadeszła następna, która dostrzegła jego spojrzenie, chciała odwrócić dumnie głowę, ale kierowca był tak przystojny, że spuściła oczy, zarumieniła się i uśmiechając się lekko sama do siebie, tak żeby nie mógł tego zauważyć, przyspieszyła kroku. I w tej samej chwili zobaczył podchodzącą powoli tę dziewczynę. Była prześliczna, ciemna, ubrana w białą, obcisłą sukienkę, która uwidaczniała kształty, mogące zwrócić uwagę każdego kierowcy taksówki w dowolnym punkcie kuli ziemskiej. Podeszła z wolna i zatrzymała się, rozglądając. Kowalski wychylił się nieznacznie z wozu. — Może odwieźć panią? — zapytał błyskając białymi zębami i odruchowo przeciągając palcami po krótkich, trochę rozczochranych włosach. Dziewczyna spojrzała na niego i uśmiechnęła się. — Właśnie się zastanawiałam: jechać czy iść pieszo. Dopomógł mi pan zadecydować... Obeszła dookoła wóz i usiadła obok niego na przednim siedzeniu. — Gdzie pojedziemy? — zapytał, prostując się mimowolnie i chrząknął, bo jej bliskość zaniepokoiła go. — No właśnie... — uśmiechnęła się z lekkim zażenowaniem, ukazując dwa ciemne dołeczki po obu stronach dużych, pełnych ust. — Jestem nietutejsza — znów zaczęła pasażerka — i wyszłam, żeby sobie obejrzeć miasto i port... Sama nie wiem, gdzie jechać... Czy mógłby mnie pan obwieźć trochę? — Z największą przyjemnością! — powiedział Kowalski z tak naiwną i pełną szczerością, że roześmiała się i spoj- 123 rzała na niego z ukosa wielkimi, błyszczącymi oczami. — Taką pasażerkę mógłbym wozić nawet rok! — powiedział z absolutnym przekonaniem. — Pokażę pani wszystko, co tylko jest w Gdyni do obejrzenia, a potem Sopot, Gdańsk i Oliwę, jeżeli pani zechce... Zresztą co innego jest do oglądania rano, a co innego wieczorem. Rano to krajobraz można sobie obejrzeć, plażę, morze i kościoły... A wieczorem to znowu restauracje albo dansingi, gdzie można potańczyć... Zapuścił silnik. Taksówka ruszyła. — Och! — powiedziała dziewczyna. — A jak ja lubię tańczyć! — No, to na pewno pójdzie tam pani sobie z mężem albo z narzeczonym, prawda? — Kiedy nie mam tutaj nikogo takiego, tylko wujka i wujenkę, a oni oboje wyjechali na dwa dni i zostałam sama. Jestem u nich w gościach... — Tak... — powiedział Kowalski i pokiwał głową. —• Smutno człowiekowi samemu, co? A szczególnie młodej kobiecie, co? Samochód wyjechał na główną ulicę miasta. I gdyby dziewczyna nie była tak śliczna, a Kowalski tak w nią zapatrzony, że z trudem wymijał pieszych i pojazdy, to zauważyłby na pewno, że na jednym ze skrzyżowań auto nieomal otarło się o inną śliczną dziewczynę, która jednym spojrzeniem zlustrowała wnętrze wozu i została na chodniku nieruchoma, przyciskając ręką serce. Bo Maria Sęk, nazywana przez przyjaciół Marlenką, także nie przestała kochać Henryka Kowalskiego, a na pewno nie przestała być zazdrosna. Ale Kowalski nie zauważył jej — po części dlatego, że przyglądał się przez cały czas ciemnej dziewczynie, a trochę dlatego, że interesował go powolny, śmieszny samolot, wędrujący nisko nad domami — O, helikopter! — powiedział. — Widzi pani, tam! 124 — Rzeczywiście! — Dziewczyna przechyliła się w lewo, żeby lepiej zobaczyć, i oparła lekko o Kowalskiego, któremu pociemniało w oczach od tego delikatnego dotknięcia. — Jaki śmieszny! — Prawda, że śmieszny?™ ¦— powiedział ochryple. Helikopter wylądował tuż pod miastem i już po kilku minutach kapitan Słapa siedział naprzeciw pułkownika Radzikowskiego. Kiedy wyjaśnił mu, z czym przybywa, pułkownik westchnął. — To ciekawe... — powiedział bez zainteresowania. — Oczywiście damy wam całą pomoc, jaką możemy dać. Przede wszystkim — zwrócił się do porucznika Sękowskiego, którego wezwał do siebie w związku z przyjazdem oficera z centrali — ściągnijcie tu naszego człowieka, który wczoraj był na dworcu, kiedy przyszedł warszawski pospieszny. Może coś nam powie, o ile oczywiście ten facet pojechał w ogóle w tę stronę, o ile jechał tym pociągiem, o ile nie wysiadł w Gdańsku, Oliwie, Sopocie, Wrzeszczu albo nie pojechał dalej na Hel. I o ile w takim tłoku, jaki teraz jest na dworcach, nasz człowiek był w stanie zauważyć kogokolwiek nieznajomego i zapamiętać. — Tak... — powiedział kapitan Słapa. — To by chyba było za wiele szczęścia naraz. Ale okazało się, że nie. Mały człowieczek wszedł, stanął na baczność, zameldował się, a potem na skinienie pułkownika podszedł do biurka i rzucił okiem na powiększone zdjęcie dyrektora garbarni skór szlachetnych. — Czy on jest wysoki i taki więcej sobie tęgi? — zapytał. — Tak! — Słapa aż podskoczył na krześle. — Wysoki i tęgi! Chcecie powiedzieć, żeście go widzieli?! 125 — Stuprocentowej pewności nie mam, obywatelu kapitanie. Ale dokładnie taki sam człowiek wsiadł wczoraj wieczorem do taksówki 448 i odjechał w stronę śródmieścia. Dalej to nie wiem, co się z nim mogło stać... Aha — przypomniał sobie — miał płaszcz letni przerzucony przez ramię i małą skórzaną walizeczkę w ręce... — To on! — ryknął Słapa. — Pułkowniku, wasz człowiek zasłużył na awans! To się nazywa spostrzegawczość! — Zapewne... Zapewne... — powiedział pułkownik i skinął głową małemu człowieczkowi, który wyszedł rozpromieniony, trzasnąwszy uprzednio obcasami. Radzikowski zwrócił się do gościa: — Ale zanim damy mu awans, trzeba najpierw załatwić tę sprawę. Czterysta czterdzieści osiem... Czy słyszeliście, poruczniku? — Och, już od paru chwil o tym myślę! — Sękowski obszedł biurko i spojrzał na mapę miasta. — A może, szefie, te dwie sprawy zazębiają się? To by było więcej, niż moglibyśmy marzyć. Od razu czułem, że ten Kowalski... — Urwał. — Pobiegnę i przejrzę raporty z nocy. — Tak, zróbcie to... Może dowiemy się przynajmniej częściowo, w jakim kierunku pojechał? Kapitan Słapa uniósł brwi. — A co? Czy nie prościej byłoby wezwać tu tego kierowcę, jeżeli znamy numer taksówki, i zapytać go? Radzikowski rozłożył ręce. — Można by to zrobić — szepnął — ale jest pewne- ale. Otóż porucznik Sękowski od pewnego czasu mocno podejrzewa, że Kowalski to przebiegły i wyrafinowany morderca swoich kolegów-taksówkarzy. I tylko brak koniecznych dowodów, które mogłyby przekonać prokuratora, powstrzymuje go od zakucia tego człowieka w kajdanki... — Uśmiechnął się, ale zaraz spoważniał. — W tej chwili rzeczywiście mamy tego Kowalskiego pod obserwacją. Niewykluczone więc, że może dowiemy się czegoś więcej. Zaraz wróci Sękowski, 128 W tej samej chwili porucznik wszedł. — Dziwne mamy szczęście do tego faceta, szefie! — powiedział z ogniem w oczach. — Nasz patrol wywiadowców zauważył go o dziesiątej dwadzieścia dziewięć, kiedy jadąc z Gdyni z jednym pasażerem (na pewno tym samym, który wsiadł na dworcu o dziesiątej piętnaście!) skręcił w Orłowie na prawo, w stronę dzielnicy parkowej, gdzie te małe domki. Było cicho i słyszeli, jak stanął, a potem zawrócił, wyjechał na główną szosę i pojechał w kierunku Gdańska... Przed Sopotem widział go z tym pasażerem nasz patrol kompanii ruchu, który zatrzymał auto i sprawdzał światła. To jest jedyny stary Opel Olimpia, który jeszcze chodzi jako taksówka, więc wszyscy go znają. Światła były w porządku i pojechał dalej... Potem wóz popsuł mu się w Sopocie. To już mam ze źródła poufnego, od kierowców... — Urwał na chwilę. — Przekazał pasażera drugiemu taksówkarzowi, który go odwiózł do Gdańska. A sam odprowadził wóz do garażu i od wczesnego świtu wymieniał sprzęgło. Miał szczęście, że tak szybko zrobili mu naprawę. Potem wyjechał na miasto. Tyle wiem. — A gdzie odwiózł tego pasażera tamten kierowca? — Na dworzec w Gdańsku. Tylko że w raporcie jest, że tamten pasażer nie był wysoki i otyły, ale średniego wzrostu, szczupły i nie miał płaszcza ani walizeczki. — Hm... — powiedział pułkownik Radzikowski. — I co myślicie? — Myślę, że... szczerze mówiąc, szefie, myślę, że może te sprawy są jakoś połączone... To może być jakaś bardzo gruba afera, a jedno jest pewne: że Kowalski macza w tym w jakiś sposób palce... — Więc co? Chcecie go przesłuchać? — Nie jestem pewien, czy chcę, szefie... Jeżeli nie uda nam się go przyszpilić w czasie przesłuchania, to może zatrzeć wszystkie ślady. Najważniejsze jest chyba odnalezienie 127 tego dyrektora. A jeżeli jego znajdziemy, to może i Kowalski jakoś nam się ukaże w pełnym blasku. W każdym razie wiemy jedno: że cała rzecz ma korzenie w Orłowie. Ja bym spróbował, szefie, obstawić całą tę dzielnicę ogródków i domków i zaczekałbym. Damy ludziom rysopis tego dyrektora, a poza tym może Kowalski znów się tam pokaże i sam nas zaprowadzi do ich kryjówki... Ciekaw jestem, czy ten Kita nie zginął przypadkiem dlatego, że za wiele wiedział? A może po prostu był niewygodnym wspólnikiem? — To się okaże... — Pułkownik spojrzał na gościa z Warszawy. — No, cóż? Myślę, że to, co powiedział porucznik, jest najrozsądniejsze. Jeżeli ten facet nie czmychnął stamtąd w ciągu nocy, to jest szansa, że się go znajdzie. Lepiej byłoby zaskoczyć ich znienacka oczywiście. A rewizji możemy dokonać pod byle jakim pozorem. Weźcie ze sobą nakaz z prokuratury i porozstawiajmy ludzi... Za Kowalskim trzeba też posłać człowieka... Może na motocyklu? Albo nawet dwóch, żeby się nie zorientował... Zresztą wiecie, co robić... — Tak, szefie! — Sękowski był już w drzwiach. — Za godzinę zamelduję gotowość. Czy będziecie tu przez cały czas, szefie? — Tak, a gdzieżbym się ruszał w taki upał? — uśmiechnął się Radzikowski, a kapitan Słapa zdziwił się w duchu i osądził, że ten tłusty leń chyba przez jakąś niezwykłą protekcję dosłużył się trzech gwiazdek do dwu belek. Co prawda słyszał o nim wiele, ale... '— A teraz muszę już jechać do domu... — powiedziała dziewczyna. — Bardzo pan był uprzejmy. Nigdy nie myślałam, że tyle zdążę zobaczyć przez półtorej godziny... Wcale nie wiedziałam, że mamy takie wielkie dwa porty, jeden obok drugiego, i tyle statków, i wszystkiego... — Ale widać 128 było, że mniej ją obchodzą porty i statki, a bardziej ten' ładny, barczysty mężczyzna o ujmującym, chłopięcym uśmiechu. — To gdzie mam teraz jechać? — Kowalski roześmiał się. — Nie powiedziała mi pani jeszcze, panno Helenko, gdzie wujek mieszka. — No widzi pan! — I ona roześmiała się i odruchowo położyła swoją drobną dłoń na jego wielkiej, opalonej ręce. Jak wielu innych przed nim, Kowalski zadrżał pod tym dotknięciem. — Tak nam jakoś czas zleciał, że zupełnie zapomniałam. Zielona osiem, w Orłowie. Kowalski, który włączył bieg, zahamował nagle, a potem znowu przyspieszył. — Zielona osiem?... — powiedział ze zdziwieniem. — Wczoraj wieczorem tam byłem. Odwoziłem jakiegoś tłustego obywatela. — To właśnie był wujek! To pan go odwoził! Proszę, proszę, jaki ten świat jest malutki! A dzisiaj rano odjechali oboje z wujenką. Wujek wracał z Warszawy. Jest dyrektorem fabryki skór szlachetnych czy czegoś takiego... — Wyglądał mi na dyrektora... — Kowalski skinął głową. — My, kierowcy, znamy się' trochę na ludziach. A... prędko wujek wraca? — Jutro... — odparła bez wielkiego entuzjazmu. — Tylko dzisiaj jestem sama... — No, to nie zobaczy pani miasta wieczorem, chyba że się znajdzie ktoś, kto panią dzisiaj oprowadzi... Zrobiła smutną minkę. — No ale... ale przecież nie znam tu zupełnie nikogo poza panem... — No... — Kowalski zakasłał lekko. — Ja... gdyby pani chciała, to proszę bardzo, z największą przyjemnością... Wóz skręcił w wąską, zieloną uliczkę i zatrzymał się. — Oj, boję się... — Ale najwyraźniej nie bała się i była rozbawiona. — My się przecież właściwie wcale nie znamy. — No, zawsze się trzeba kiedyś poznać, żeby się znać. To co, przyjechać po panią? Teraz z kolei on, zupełnie niby odruchowo, położył swoją dłoń na jej dłoni. Drgnęła, ale nie cofnęła rączki. — Nie... — powiedziała prawie szeptem. — Przyjechać to na pewno nie. To jest mała uliczka i mogliby mnie oplotkować przed wujostwem. Jakby pan tak naprawdę, ale tak naprawdę chciał przyjść do mnie, to pieszo... przed wieczorem... Zjemy coś u mnie... dobrze? — klasnęła w ręce, tak jej się ta myśl spodobała. — A potem pójdziemy gdzieś potańczyć! Zgoda? — Sto razy zgoda! — Kowalski pochylił się i ucałował jej małe, ciemne paluszki. — Ojej, co pan robi! Ktoś zobaczy! — Otworzyła drzwiczki, w dwóch skokach dopadła leciuteńko jak ptak do furtki, otworzyła ją, kiwnęła mu ręką i zanim znikła, zawołała półgłosem: — Czekam o ósmej! Tam w środku! — Wskazała domek ginący pośród drzew i zniknęła, zanim zdążył odpowiedzieć. Kowalski uśmiechnął się i kiwnął ręką, ale już jej nie było, więc zawrócił powoli wóz. — Zielona osiem... — powiedział szeptem, a potem nagle spoważniał. Zmarszczył brwi. Powoli, jak gdyby wbrew sobie, wyciągnął rękę i złamał licznik. Wóz potoczył się w stronę Gdyni. Kiedy wjechał na główną szosę, zauważył jadący motocykl milicyjny, który wyminął go i zatrzymał się przy chodniku. Ale nie dostrzegł, że z bocznej uliczki na innym motocyklu wyjechał cywil, który mijając milicjantów skinął im nieznacznie głową i z wolna pojechał w jego ślady. Kowalski nie spieszył się; jadąc spoglądał na licznik, który wskazywał 6... 7... 8... 10... Minął Orłowo i wjechał na pnącą się ku górze drogę... 12... 13... 14... 15... 16... Był już na po- 130 czątku płaskowzgórza... 17... 18... 19... 19.50... zatrzymał wóz dokładnie w tym samym miejscu, w którym zginął Kazik Kita. Oczom nie wierząc zobaczył, że w okienku licznika przez chwilę trwała liczba 19.50, a potem przeskoczyła na 20.50... — Mój Boże... — powiedział Kowalski. — Mój Boże... Siedział jeszcze przez chwilę ze zmarszczonymi brwiami, nieruchomy na skraju szosy. W lusterku dostrzegał kilkaset metrów za sobą motocyklistę, który najwyraźniej miał jakiś defekt, bo stał obok motoru i pochylał się nad przednim kołem, zerkając od czasu do czasu w stronę stojącego Opla. Ale o ile nawet Kowalski zauważał motocykl, to zupełnie nie zdawał sobie sprawy z jego istnienia. Bo stojąc przed domem dziewczyny, w sekundę po pożegnaniu z nią przypomniał sobie, gdzie widział adres: Zielona osiem. Znalazł go za poduszką tylnego siedzenia w dniu pogrzebu Kazika Kity i teraz licznik poddał mu inną myśl, jeszcze niezupełnie jasną, ale za to tak przerażającą, że nie umiał jej sobie nawet sformułować. — Tak, tu skończymy... — powiedziała Marlena do kierowcy i wyjęła portmonetkę. — Ile płacę? — Sto dwadzieścia pięć pięćdziesiąt... — pokiwał głową z zadowoleniem. — Wziął pieniądze i roześmiał się. — Co to? Mąż z inną, tak? — Nie pana interes! Wyskoczyła z wozu i ruszyła w tamtą stronę. Na szczęście ten kierowca był nieznajomy. Najwyraźniej nie znał też Henryka, bo powiedziałby coś. Wydała prawie wszystkie pieniądze, jadąc za nimi jak cień w odległości kilkuset metrów. Przemierzyła wraz z nimi całe Trójmiasto, a teraz kiedy Opel skręcił w boczną uliczkę w Orłowie, doszła do »' 131 wniosku, że to już chyba koniec. I miała słuszność. Kiedy zdyszana znalazła się na rogu małej, zielonej uliczki, dostrzegła dziewczynę stojącą w furtce. — Czekam o ósmej! — zawołała dziewczyna i Marlena znowu miała tyle szczęścia czy nieszczęścia, że lekki podmuch wiatru przyniósł jej ostatnie słowa. Samochód zawrócił i przytuliła się do pnia drzewa, żeby Henryk jej nie dostrzegł. Ale Henryk jechał wpatrzony przed siebie i nie spojrzał nawet w jej kierunku. Płacząc, idąc z powrotem ku głównej drodze, Marlena powtarzała: — O ósmej... o ósmej... o ósmej... U niej o ósmej— ROZDZIAŁ JEDENASTY w którym... ......» .... | — Numer jeden zgłasza się na stanowisku! — Numer dwa zgłasza się na stanowisku! — Numer trzy zgłasza się na stanowisku! — Numer cztery zgłasza się na stanowisku! Porucznik Sękowski odłożył słuchawkę radiotelefonu i zapalił papierosa. Radiowozy czekały, dobrze poukrywane w okolicy, obejmując swoim zasięgiem każdą ewentualną drogę ucieczki poza jedną, której pilnował on sam. Teraz pozostawało tylko czekanie. — A skąd wiemy, że oni tam są? — zapytał mały człowieczek, który wczoraj pełnił służbę na dworcu. — Nie wiemy. — Sękowski wzruszył ramionami. — Wiemy, że Kowalski odwoził dziewczynę na Zieloną osiem, a najprawdopodobniej odwoził tam wczoraj tego faceta i wziął stamtąd innego... Będziemy czekali, aż się tam pokaże i wtedy spróbujemy zamknąć kociołek. Zobaczymy, co się znajdzie 132 w środku. Przy Zielonej osiem mieszka młode małżeństwo. On to podobno jakiś literat, chociaż nie pisze książek, a ją znają z „Grand Hotelu". Lubi sobie wypić i potańczyć. Nie bardzo się przejmuje, jak widać, tym mężem, bo dzisiaj obwoził ją Kowalski. Zobaczymy, co to wszystko znaczy. Niech tylko nadejdzie. — A jeżeli nie nadejdzie? — Zaczekamy do nocy i zrobimy rewizję. Nakaz mam. Ale wolałbym ich mieć wszystkich w komplecie. Założę się, że ten dyrektor jeszcze tam siedzi, a ten spacer Kowalskiego z dziewczyną po mieście też coś musi oznaczać. Nie jeździliby przecież tak bez powodu... Kwiaty kupił na rogu w kwiaciarni, porządnie opakowane w celofan. Strzepnął pyłek z rękawa ciemnego garnituru i ruszył przez jezdnię w stronę wylotu wąskiej uliczki, prowadzącej do ulicy Zielonej. — Uwaga numer 1! Uwaga numer 2! Uwaga numer 3! Uwaga numer 4! — ogłosił półgłosem porucznik Sękowski oczekującym radiowozom. — Jest pieszo, ubrany w czarny garnitur, idzie w tamtą stronę. Czekać na rozkazy! Ale Kowalski nie słyszał tego, oczywiście, bo radiowóz Sękowskiego stał w odległości stu metrów przy krawężniku, a chociaż zmrok jeszcze nie zapadł, ale nadeszła już godzina długich, gęstniejących cieni. Zresztą Kowalski nie myślał w tej chwili o milicji, a jeżeli myślał, to pośrednio... Myślał o ciemnowłosej dziewczynie.... Idąc zastanawiał się, czy to był przypadek, że znalazła go dzisiaj i kazała się obwozić? Kazik Kita umarł, kiedy może odwiózł tu kogoś z dworca? Umarł w powrotnej drodze. On też odwiózł tu kogoś, ale nie umarł... Nagle zatrzymał się. 133 — Przecież najpierw milicja zatrzymała wóz, a potem sprzęgło diabli wzięli na środku miasta.., — powiedział na głos i poczuł dreszcz. Ruszył dalej. A dzisiaj dziewczyna znalazła go i kazała mu przyjść pieszo... Dlaczego pieszo? Bo wóz stojący przed domem zdradzałby, że kierowca jest w środku... A taksówki mają numery.;. Ale dlaczego? Czego mogła chcieć od niego? Czego mogła chcieć od Kazika, ona albo ten facet, który wsiadł wczoraj... wsiadł przy tej samej ulicy, przed tą samą furtką... Kowalski pomacał kieszeń. Miał w niej kastet własnej roboty, który trzymał zwykle w aucie na wypadek, gdyby do wozu wsiedli jacyś chuligani. Zabrał go ze sobą. Nie bał się. Nie był płochliwy. Skręcił w ulicę Zieloną i spojrzał na zegarek. Była za dwie minuty ósma. Zatrzymał się, a potem, nie wypuszczając z ręki bukietu, przesadził płot, nie dochodząc do furtki. Gdyby się obejrzał, może dostrzegłby pomimo półmroku Marlenę, która stała za słupem na rogu i patrzyła za nim. A gdyby Marlena obejrzała się, dostrzegłaby, być może, porucznika Sękowskiego, który skradał się za nią jak kot, od drzewa do drzewa, od latarni do latarni. Zapadał coraz gęstszy zmrok. Ogród, w którym Kowalski znalazł się po przeskoczeniu płotu, był ciemny i zarośnięty tak gęstym poszyciem, jak gdyby to nie był obszar zamieszkały przez ludzi, ale matecznik. Powoli, starając się nie robić najmniejszego szelestu, Kowalski szedł w stronę domu. Bukiet nadal trzymał w ręce. Po chwili dostrzegł jakiś mały, porośnięty bluszczem budynek. Zbliżył się do niego. Rozglądając się, zauważył, że naprzeciw stoi dom, także porośnięty winem. W półmroku dom wyglądał tajemniczo i wrogo. Ostrożnie wyszedł spomiędzy krzewów i zajrzał do garażu, w którym stał mały, zgrabny Fiacik. I tu ciekawość szoferska wzięła górę.- 134 Wsunął się do garażu i z zazdrością spojrzał na kanał biegnący pośrodku podłogi. Ale kanał był tak płytki, że Kowalski ze zdumieniem uniósł brwi. Pochylił się i dotknął podłogi. Beton był jeszcze miękki. Kowalski wyprostował się, a potem znowu pochylił. Najwyraźniej ktoś zabetonował kanał. Ale po co? Właściciel małego Fiata musiał chyba być wariatem... Potrząsając głową, skierował się w stronę domu, ale obszedł go najpierw i zajrzał przez okno. Okiennice były zamknięte. Przez wąską szparę zobaczył dziewczynę... Stała pośrodku pokoju i ustawiała na stole kwiaty. Na stoliku widać było dwa nakrycia, butelkę i jakieś kanapki na tacy. Kowalski uśmiechnął się... Obszedł dom dookoła i wstąpił na ganek. Kiedy znalazł się na nim, dotknął starej, żelaznej kołatki w formie ludzkiej ręki. Drzwi oddały głuche echo, a po chwili usłyszał lekkie kroki nóg obutych w szpilki. — O, jest pan! — Była prześliczna w czarnej wieczorowej sukience i uśmiech jej był tak rozbrajający, że wszystkie, prawie wszystkie podejrzenia powinny były ulecieć w jednej chwili z głowy Kowalskiego. — Jestem... — powiedział, żeby coś powiedzieć, bo nagle zamiast o niej zaczął myśleć o tym płytkim, zdumiewająco płytkim kanale. Otworzył usta, żeby ją wprost o to zapytać, ale nie powiedział ani słowa. — Spóźnił się pan pięć minut... No, przebaczam... Przygotowałam coś do zjedzenia. Wypić pan też może, prawda? Kiedy się nie siedzi za kierownicą, wolno przecież?... — Wolno... — Kowalski potrząsnął głową. Rozejrzał się po przedpokoju. Jak na dyrektora to meble są trochę stare, pomyślał. Wszedł do pokoju, który sprawiał o wiele przytul-niejsze wrażenie. Dziewczyna odwróciła się, okręciła na pięcie i podeszła do stolika. Oczy jej błyszczały. 135 — Widzę, że pan trochę zmęczony po całym dniu jazdy- powiedziała biorąc go pod rękę i prowadząc w stronę stolika. — Musi pan wypić od razu jednego na początek. Ja tylko wino. Nie lubię wódki... — zrobiła mały grymas noskiem, Zanim zdążył odpowiedzieć, podeszła do stolika i nalała najpierw wódki jemu, a potem sobie czerwonego wina do dużego, gładkiego kieliszka na cienkiej, niebotycznej nodze. Podała mu. Kowalski wziął odruchowo kieliszek do ręki, ale postawił go na stole. — Dlaczego ten kanał jest taki płytki? — Jaki kanał? —¦ Ten w garażu. — To pan był w garażu? — Zajrzałem przechodząc. Taki nawyk kierowcy. I zobaczyłem, że kanał jest zamurowany, dzisiaj chyba, bo jeszcze mokry. Dlaczego? — Dlaczego, dlaczego?... — Wzruszyła ramionami. — A co to nas obchodzi? To jakieś sprawy wujka. Nie wiem przecież. No, napijmy się! — Tak, napijcie się! — Marlena stała na progu. Patrzyła nie na niego, ale na ciemnowłosą dziewczynę. — Wypij z nią, Heniu, a potem zrób z nią, co chcesz. Przecież tylko marzy o tym, widać to po niej na kilometr... A ja... ja już nie przeszkadzam... — Usta zaczęły jej drżeć. — Myślałam, że mnie kochasz i że się tylko... tylko kłócimy... Ale teraz widzę, że dobrze zrobiłam. Ty jesteś zdrajca, Heniu. A ja ci wierzyłam. Idę! Nie zobaczysz mnie już nigdy... Odwróciła się, żeby odejść w głąb korytarza. — Marlenka! — Henryk ruszył za nią, ale zanim chwycił ją za rękę, dziewczyna zatrzymała się i stanęła jak wryta. Naprzeciw niej, zasłaniając sobą całe drzwi, stał wysoki, ciemno opalony młody mężczyzna, trzymając w ręce ciężki, automatyczny pistolet. — Wróć się, siostro! — powiedział twardo i pchnął ją lek- 136 ko lufą w piersi. Marlena cofnęła się o kilka kroków. Kowalski patrzył na mężczyznę, nie rozumiejąc i rozumiejąc. Sprężył się do skoku, ale mężczyzna powiedział cicho: — Jeden ruch i strzelam! — Lufa dokładnie wycelowana była w tej chwili w sam środek piersi Kowalskiego, — Siadajcie! — powiedział mężczyzna. — Hela, wiąż ich! Tę małą idiotkę też. — Wskazał Marlenę. — Sama sobie jest winna... Jej nikt tu nie prosił. Ale jeżeli już jest, trzeba ją ugościć. No, wiąż ich... Sznur jest w kuchni... Hela kiwnęła głową i wyszła. Franek stał zupełnie nieruchomy, tylko oczy i lufa pistoletu wędrowały od jednego do drugiego. — Teraz widzisz, że nie przyszedłem tu dla zabawy... — powiedział Henryk i uśmiechnął się mimowolnie na myśl o tym, że okłamuje tę jedną jedyną ukochaną dziewczynę nawet w obliczu lufy pistoletu. — Oni zabili Kazika! — Milczeć! — Franek podszedł i trącił go lufą w pierś. W tej samej chwili usłyszeli cichy okrzyk Heli, a w sekundę później: — Milicja Obywatelska! Proszę nie stawiać oporu! W drzwiach i oknach ukazali się milicjanci z bronią gotową do strzału. Franek sprężył się jak do skoku, ale po ułamku sekundy wyprostował się i cisnął pistolet na dywan. — Weźcie to sobie — powiedział spokojnie. — Zakuć tę całą czwórkę! — Sękowski wskazał oczyma stojących. — Czwórkę?... — Marlena szeroko otworzyła oczy. — Jak to?... Hela, która stała pośrodku pokoju, spokojnie sięgnęła po kieliszek wódki, uprzednio przygotowany dla Kowalskiego, i uniosła go do ust. — Mnie nie skujecie... — powiedziała i wypiła, zanim ktokolwiek zdążył się poruszyć. Upadła na ziemię. Kieli- 137 szek wypuszczony z bezwładnej ręki potoczył się pod stopy Kowalskiego, który przez chwilę patrzył na rozgrywającą się scenę, nie rozumiejąc nic, a potem zbladł... Marlena krzyknęła cicho. — Trucizna... — powiedział Sękowski, nachylając się, a potem wyprostował się szybko i stanął pomiędzy stolikiem a uwięzionymi. — To wyście zabili Kazika — powiedział Kowalski do Franka. — Będziesz wisiał, bracie... Będziesz wisiał — powtórzył i z aprobatą skinął głową. — Szkoda, że ta panienka tego nie zobaczy. — Wskazał leżącą Helę. — Milczeć! — Sękowski zrobił gwałtowny ruch ręką. — Nie porozumiewać się! No, jazda wszyscy! Dawać rączki do bransoletek i wychodzimy! — My? — powiedział Kowalski. — A dlaczego my? Przecież to jest morderca. On i ten drugi... i ona... — A wy, Kowalski, pewnie jesteście niewinni jak dziecko, co? — zapytał Sękowski. — A ta wasza narzeczona też? — Oczywiście, że tak! Ale nie powiedział tego Kowalski ani nie powiedziała tego Marlena. Głos nadbiegł od strony drzwi. Był to głos mocno zdyszanego człowieka w mundurze pułkownika milicji. Radzikowski stał w progu. Jednym rzutem oka ogarnął sytuację i zbliżył się do swego podwładnego. — Oczywiście, że są niewinni — powtórzył. — Jak to, niewinni, szefie? — Sękowski był tak zdumiony, że mimowolnie podniósł głos. — Przecież kiedy Kita zginął — mruknął pułkownik —: licznik wskazywał dwadzieścia złotych... prawda? A czy sądzicie, że dwaj współwłaściciele wozu, jadąc razem, łamaliby licznik? To było jasne, że zabijać musieli nie kierowcy, tyJko ktoś z zewnątrz. Ale kiedy dowiedziałem się, że Kowalski odwiózł jednego pasażera, którym był ten dyrektor-uciekinier, a odjechał z drugim i nie dowiózł go, bo miał 138 defekt w publicznym i dobrze oświetlonym miejscu, gdzie nic mu nie można było zrobić, zmartwiłem się trochę o jego zdrowie. Ci mordercy zabijali kierowców, jak sami powiedzieliście, nie dla rabunku i nie z zemsty... Więc chyba tylko dla zatarcia śladów... Śladów po przywiezionych tu ludziach, którzy nigdy pewnie nie opuścili tego domu... — Garaż! — zawołał Kowalski i uderzył się w czoło. — Co garaż? — zapytał szybko Sękowski. — Ma świeżo zabetonowany kanał — Kowalski mówił szybko. — Aż głupio wygląda, taki jest płytki! Ona powiedziała, że to wujek zrobił. — Wskazał leżącą Helę. — Ale chyba... — Urwał. — Tak... — Franek wzruszył ramionami. — Znajdziecie ich tam wszystkich. Jeżeli już wiecie, mogę wam sam powiedzieć. Jednego nie rozumiem, jak wyście na to wpadli? Nikt nie odpowiedział mu na to pytanie. Nie uzyskał na nie odpowiedzi i później, być może zadawał je sobie jeszcze po kilku miesiącach, kiedy prowadzono go pod szubienicę. Nie przeszło mu nawet przez głowę, że jego tak genialny, jak mu się wydawało, plan został rozszyfrowany przez tego dobrodusznego grubasa w mundurze pułkownika milicji. A kiedy już ponura tajemnica garażu ujawniła się po kilku uderzeniach oskardem i Franek został wyprowadzony do milicyjnego auta, Sękowski odetchnął głęboko i spojrzał na Kowalskiego. — Mieliście szczęście... — powiedział kręcąc głową. — Mało kto tak blisko otarł się o śmierć i wyszedł z tego bez zadrapania. Ta wódka na stole to też była dla was? — Tak, chyba dla mnie... — powiedział Kowalski prostując się. — Ona myślała, ta dziewczyna, że przychodzę do niej dla jej ślicznych oczek. A potem chcieli dać mi ten kieliszek i też mnie wpakować pod ten beton... 139 — Więc gdybym ja... gdybym ja... — Marlena zasłoniła dłonią usta. — Gdybym nie zawołała, to byś to wypił i... — Ale skąd! Pić z taką! Za kogo mnie masz? — skłamał Kowalski z zimną krwią, przysięgając sobie w duszy, że to już na pewno ostatni raz. — Przecież poza tobą żadna dziewczyna dla mnie nie istnieje! — A ja głupia... ja... — I Marlena znowu rozpłakała się. Sękowski chrząknął. — Właśnie... — powiedział, żeby coś powiedzieć. — My tu jeszcze zostaniemy, bo musimy przeprowadzić rewizję, a państwo to chyba już możecie iść... Będziecie jeszcze potrzebni jako świadkowie, ale to już później. — Tak, to my pójdziemy. — Kowalski objął płaczącą i szczęśliwą Marlenę ramieniem i ruszył ku drzwiom. — Do widzenia, panie porucz... Nie dokończył, bo ktoś zakołatał do drzwi wejściowych. Mimowolnie zamarli wszyscy. — Proszę! — zawołał Sękowski głośno. Drzwi otworzyły się i na progu stanął dobrze ubrany pan o wyglądzie zdecydowanie dyrektorskim. Przez ramię miał przerzucony płaszcz, a w ręce ściskał skórzaną walizeczkę. — Czy tu jest Zielona osiem? — zapytał, a widząc milicjanta zawrócił i chciał się cofnąć gwałtownie. — Niech pan nie odchodzi! — Sękowski podszedł ku niemu i ujął go pod ramię. — Pan pewnie do tego inspektora z Komisji Kontroli Państwowej, prawda? Zaraz pana do niego zaprowadzimy, panie dyrektorze... — Przyjechał pan z dworca taksówką, co? —¦ powiedział prędko Kowalski. — To my lecimy, bo może jeszcze nie odjechała! Kierowca też człowiek i chce zarobić, a stąd dostać powrotny kurs to prawdziwy cud! I wybiegł, ciągnąc za sobą Marlenę, pochlipującą jeszcze cicho, nie rozumiejącą absolutnie nic, ale bardzo, bardzo szczęśliwą. 140 SPIS ROZDZIAŁÓW ROZDZIAŁ PIERWSZY, w którym pomimo dobrej woli obu stron Śmierć nie spotyka się z Kowalskim......... ROZDZIAŁ DRUGI, w którym Kowalski spóźnia się, a Śmierć nie........ ROZDZIAŁ TRZECI, w którym jest mowa o pogrzebie i dziewczynie pozostawionej na polu ROZDZIAŁ CZWARTY, o rozmyślaniach grubego pułkownika........ ROZDZIAŁ PIĄTY, o spacerach porucznika Sękowskiego .......... ROZDZIAŁ SZÓSTY, „Na zawsze..." . . . ROZDZIAŁ SIÓDMY, w którym wszystko się pozornie dobrze kończy...... ROZDZIAŁ ÓSMY, w którym spotykają się po raz pierwszy: Śmierć i Kowalski ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY, w którym widzimy na własne oczy, że kto mieczem wojuje..... ROZDZIAŁ DZIESIĄTY, „Jadą, jadą kontrolerzy..." ........... ROZDZIAŁ JEDENASTY, w którym... , , .