14297

Szczegóły
Tytuł 14297
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

14297 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 14297 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

14297 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Wiliam P. Wood Szaleństwo Temidy Powieści Williama P. Wooda w Wydawnictwie Amber Szaleństwo Temidy Zawiedzione zaufanie Zawieszenie Przekład Ewa Spirydowicz AMBER Tytuł oryginału RAMPAGE Redakcja stylistyczna DOROTA KIELCZYK Opracowanie graficzne okładki WYDAWNICTWO AMBER Informacje o nowościach i pozostałych książkach Wydawnictwa AMBER oraz możliwość zamówienia możecie Państwo znaleźć na stronie Internetu http://www.amber.supermedia.pl Copyright © 1985 by William P. Wood For the Polish edition Copyright © 1997 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. ISBN 83-7169-978-6 WYDAWNICTWO AMBER Sp. z o.o. 00-108 Warszawa, ul. Zielna 39, tel. 620 40 13, 620 81 62 Warszawa 1997. Wydanie I Druk: Cieszyńska Drukarnia Wydawnicza Ponowna oprawa: Zakłady Dla Niewidomych, Drukarnia Laski Nie należy zapominać, że w wypadku zarazy nie zachodzi na pozór potrzeba jakiejś nadprzyrodzonej ingerencji; naturalny bieg wypadków zdaje się być dostatecznie uzbrojony i zdolny do wywołania wszelkich następstw, jakie Niebo zwykło zsyłać na ludzi wraz z epidemią. Pośród tych przyczyn i skutków już sam tajemniczy, niedostrzegalny i nieuchronny proces wzajemnego przekazywania sobie zarazy wystarcza aż nadto, aby wypełnić okrutną karę Bożą nie uciekając się do zjawisk nadprzyrodzonych ani cudów. Daniel Defoe, Dziennik roku zarazy; tłum. Jadwiga Dmochowska; PIW, Warszawa 1959, str. 242. Rozdział pierwszy Nadchodzące Boże Narodzenie wzbudzało gorączkę zakupów. Podniecenie rosło, choć do świąt pozostawały jeszcze dwa tygodnie. Kupujący biegali od jednego domu towarowego do drugiego, nie zwracając uwagi na otaczającą ich kakofonię dźwięków: drapieżną muzykę rozrywkową dobiegającą ze sklepów i marszowe rytmiczne utwory wykonywane przez Armię Zbawienia. Wysiadł z białego chevroleta i cofnął się do Mission Drive, nieświadomy, że przez króciutką chwilę obserwowały go kobiety śpieszące po zakupy. Z początku szedł nieco pochylony na prawo, po chwili jednak wyprostował się; młody, wysoki i chudy mężczyzna w brudnych niebieskich dżinsach. Miał wyjątkowo wymizerowaną twarz o zapadniętych policzkach. Czarne włosy niechlujnie opadały na ramiona, zasłaniając uszy i twarz przy każdym podmuchu wiatru. Choć niebo było błękitne, a słońce świeciło mocno i jasno, grudniowy chłód przenikał czerwoną ortalionową kurtkę i szarą bluzę, które miał na sobie. Okulary przeciwsłoneczne zasłaniały górną część twarzy, dolną okalała mała bródka i bokobrody. Zwolnił, gdy przechodził koło domów na Mission Drive. Zataczał się, jakby pchany niewidocznym wiatrem, który nie poruszył żadnego liścia. Uważnie przyglądał się mijanym budynkom. Wiele razy przystawał przed drzwiami, jednak za każdym razem ruszał dalej po chwili wahania. Mniej więcej w połowie długości ulicy zobaczył przed sobą młodą kobietę w żółtych obcisłych spodniach; wysiadała z samochodu. Wyciągnęła z auta kilka toreb i weszła do domu. Natychmiast przyspieszył kroku. Szedł nasłuchując. Coraz ostrożniej i ciszej stąpał po chodniku. Wsunął ręce do kieszeni ortalionowej kurtki, sprawdzając, czy wszystko jest na swoim miejscu. Już prawie biegł, nadal czujny, nadal niepewny. Zatrzymał się przed drzwiami, za którymi zniknęła kobieta, i nacisnął dzwonek. Słyszał jego dźwięk rozlegający się w środku. Mężczyzna tkwił w bezruchu. Czekał. Drzwi uchyliły się lekko. Zobaczył staruszkę, zgarbioną i bezbarwną, o siwych włosach spiętych w kok. Pachniała zwierzakami, perfumami oraz czymś, co kojarzyło się z trumną. - Słucham pana? - spytała uprzejmie. Ciekawość zmieniła się w pełną obawy niechęć, gdy zauważyła niechlujny wygląd młodego człowieka. - Zbieram ubrania dla biednych - odparł cicho, jakby się bał, że głośniejsze mówienie sprawi mu ból. - Słucham? Przepraszam, nie dosłyszałam. - Pochyliła się, trzymając jedną rękę na framudze, drugą na klamce, gotowa zamknąć drzwi w każdej chwili. - Zbieram na cele dobroczynne. Najlepiej stare rzeczy, jeśli ma pani coś takiego. - Nie, nie mamy nic dla pana. Uśmiechnęła się blado, cofając do środka; stary żółw uciekający do bezpiecznej skorupy. Zrobił krok; wsunął nogę do wnętrza. - A puszki? Gromadzę też butelki i puszki. Wie pani: po piwie, sokach... Wodniste oczy obserwowały kobietę zza ciemnych szkieł. - Nie, nic z tych rzeczy. - Naparła na drzwi, chcąc je zamknąć. Wszedł do środka, gwałtownie odpychając staruszkę. Zamachała rozpaczliwie tłustymi białymi rękami. - Niech pan natychmiast stąd wyjdzie - wyszeptała prosząco. Zamknął za sobą drzwi. - Siadaj - polecił. Wyjął z kieszeni mały pistolet i skierował lufę w stronę siwowłosej kobiety. Pisnęła cicho. - Siadaj - powtórzył, jednocześnie strzelając staruszce w czoło. Wystrzał zabrzmiał jak głośne pstryknięcie palcami. Ofiara upadła na sofę. Jej głowa spoczęła na haftowanych poduszkach. Z małej czerwonej dziurki między brwiami sączyły się krople ciemnej krwi. Westchnął i spojrzał w głąb korytarza. W domu na pewno był ktoś jeszcze, przecież widział młodą kobietę, wchodzącą do tego właśnie budynku. Przeszedłszy przez korytarz, dotarł do jasnej kuchni. Przy zlewie stały dwie osoby: niski, siwy mężczyzna i kobieta w żółtych spodniach. - Zbieram na cele dobroczynne - odezwał się napastnik. - Co to był za hałas? - spytał gwałtownie gospodarz. Jego towarzyszka milczała. Zdawała się zwracać uwagę tylko na trzymaną w dłoni główkę sałaty, po której spływała woda. Zamiast odpowiedzi przybysz wyciągnął broń i raptownie zatoczył się na prawo. Kobieta zadrżała. Sałata wypadła jej z ręki. - Idźcie do sypialni. Nieznajomy nadał mówił łagodnie, choć jego twarz pokryła się potem. Ostro pchnął starego, który podniósł ręce do góry. 8 - Powiem panu, gdzie trzymamy biżuterię i oszczędności - powiedziała szybko kobieta wysokim cienkim głosem. - Nie zawiadomimy policji ani kogokolwiek innego, naprawdę. - Idźcie do sypialni. Zatrząsł się nerwowo. Wyszli powoli z kuchni do ciemnego korytarza. - Gdzie jest moja żona? - spytał nagle mężczyzna, gruby starzec w rozpinanym sweterku i rozdeptanych kapciach. Miał wąsy białe jak mleko. Byli już niedaleko sypialni. Intruz podszedł do mężczyzny, przyłożył mu lufę do czaszki i nacisnął spust. Stary upadł na dziewczynę, bo szli blisko siebie. Krzyknęła i pobiegła naprzód. Napastnik pędem ruszył za nią i choć potknął się o mężczyznę, który leżał zwrócony twarzą do podłogi, udało mu się złapać uciekinierkę za ramię. Przez chwilę patrzyła mu prosto w oczy - pozbawiona koloru twarz, ciało wijące się bezsilnie, wrzask. On także zaczął krzyczeć. Strzelił w klatkę piersiową. Ranna upadła na podłogę, krwawiąc i ciężko dysząc. Pochylił się nad nią i wypalił z bliska jeszcze dwukrotnie, celując najpierw w lewą, potem w prawą skroń. Zadowolony, że już nie będzie krzyczała, wrócił do holu. Posłał parę kul w ciało mężczyzny. Potem przeszedł do salonu i uważnie przyjrzał się kobiecie na sofie. Opróżnił magazynek, strzelając jej dwa razy w głowę, a następnie naładował broń. Okno salonu wychodziło na ulicę, wzdłuż której ciągnął się mały trawnik i szereg bliźniaczo do siebie podobnych domków. Na czworakach zbliżył się do kotar podwiązanych grubym, jedwabnym sznurem. Pociągnął i po chwili w pokoju zapanował zielonkawy półmrok. Nie wstając z kolan wrócił do sofy. Poduszka pod głową staruszki była mokra od krwi. Ściągnął ciało na podłogę i zawlókł za ramiona do ciemnego holu. Była tłusta i bardzo ciężka. Potykał się i stękał, z wysiłku zaciskał usta, ale dociągnął trupa do miejsca, gdzie leżał mężczyzna. Oddychając ciężko, wciągnął najpierw jego do sypialni, potem wrócił po kobietę, którą zostawił na progu. Nie zauważył, że podwinęła się jej sukienka w kwiatki. Zdjął kurtkę i rzucił niedbale na łóżko. Rozejrzał się po pokoju. Dominował w nim niebieski - takiego koloru były tapety, zasłony, pościel. Drżącą dłonią pocierał twarz, drugą ściągał dżinsy. Zapłakał ze zdenerwowania, gdy nogawki zaplątały się wokół kostek; szarpał je nerwowo, w końcu udało mu się wyzwolić z krępującego materiału. Z ulgą cisnął spodnie na łóżko. Stał nagi. Nałożył rękawiczki wyciągnięte z kieszeni kurtki. Zerwał z twarzy okulary i pobiegł do kuchni. Gorączkowo przeszukiwał każdą szufladę. Dygotał i jęczał, rozrzucając srebrne sztućce, aż w końcu znalazł to, czego szukał: długi nóż z ciężką metalową rączką, używany na przyjęciach i familijnych zjazdach. Wrócił do sypialni. Ukląkł obok staruszki, ale nagle zerwał się i pobiegł do salonu, gdzie odszukał nieopatrznie porzuconą broń. Zabrał pistolet do sypialni. Ponownie przysiadł przy ciele starej. Rozdzierał kwiecisty materiał, szarpał go we wszystkie strony, przewracał zwłoki z boku na bok, aż w końcu odrzucił w kąt strzępy i rozciął nożem bieliznę. Siwowłosa ofiara leżała na dywanie prawie naga - co za ciało, właściwie cielsko, białe cielsko. Zatopił w nim ostrze. Jego ręce poruszały się coraz szybciej, prawie tańczyły nad zwłokami staruszki: latały, fruwały, ciągnęły i obracały, cięły i rwały. Pot spływał mu cienkimi strumieniami po chudych nogach. Wnętrzności piętrzyły się przed nim w plamie purpury. Był już na znanym gruncie: dłonie po prostu śmigały w powietrzu, a za każdym ruchem, cięciem, szarpnięciem rósł lśniący stos. Dość - uznał. Wystarczy. Usiłował jeszcze napić się z czerwonego wnętrza. Pochylił się nad zwłokami. Nic z tego nie wyszło, więc wyprostował się, głośno sapiąc. Złożył dłonie tak, jak to robią dzieci, kiedy chcą w nich zatrzymać uciekającą wodę, i znów spróbował. Wynik wciąż nie był zadowalający. Podniósł się ponownie, drżąc i mamrocząc niezrozumiale. Poszedł do kuchni i po chwili myszkowania dostrzegł stojący na stole pojemnik, do połowy napełniony mąką. Opróżniwszy go, wrócił do ciała kobiety. Zaczerpnął i napił się krwi. Wstał. Zaczął kopać nieżywego mężczyznę. Z początku od niechcenia, później z rosnącą zajadłością i nienawiścią. Po jakimś czasie zbliżył się do drugiej mieszkanki domu. Zawlókł ją na łóżko i delikatnie zdjął z niej ubranie, potem przewrócił na brzuch. To ciało było inne, lepsze, wspanialsze, cudownie różne od cielska staruchy. Wszedł w tę młodszą kobietę siłą. Odgłosy, jakie wydawał - ciągłe i jękliwe - kontrastowały ze skrzypieniem łóżka, zgrzytem starych sprężyn. Wchodził w nią raz po raz, gwałtownie; nie panował nad sobą, gryzł usta z podniecenia. Niespodziewanie chrząknął głośno i znieruchomiał; leżał spokojnie, mamrocząc coś do siebie. Przez parę minut odpoczywał w zupełnej ciszy, potem powoli wstał i z wysiłkiem przewrócił ofiarę na plecy. Duże, szeroko otwarte oczy patrzyły tępo w sufit, wargi były nieco rozchylone. Nie mógł się powstrzymać - kucnął nad twarzą denatki tak, żeby jego odbyt znalazł się dokładnie nad otwartymi ustami i wypróżnił się. Przy tym ciele już nie działał równie zręcznie, ale swą krwawą pracę wykonywał nie mniej sumiennie: znów rósł obok stos wyciętych narządów. Powtórnie sięgnął po pojemnik, Nasyciwszy się, delikatnie odstawił naczynie na stolik przy łóżku, obok książki telefonicznej i jadowicie zielonego aparatu. Nastał czas odwrotu. Zabójca wydobył z kieszeni kurtki czarny foliowy worek na śmieci. Rozłożył go, wygładził dłońmi i zaczął wrzucać do środka purpurowe ochłapy. Plaskały cicho. Kiedy skończył, worek był wypełniony w jednej czwartej. Folia zda- 10 wała się przelewać lekko między palcami, jakby żyła własnym tajemniczym życiem. Otarł czoło rękawem, zostawiając na materiale ciemną smugę, wyglądającą niczym ślad po przejściu ślimaka. Podskakując ze zdenerwowania, pobiegł do kuchni i opłukał ostrze -najpierw gorącą, potem lodowato zimną wodą. Położył nóż na plastikową suszarkę, obok porcelanowych talerzy. Biegiem wrócił do sypialni i szybko wciągnął spodnie. W pokoju unosił się dławiący zapach potu oraz krwi. Poszarpane ciała patrzyły na niego czerwoną miazgą wnętrzności. Ostatni raz sprawdził, czy wszystko zabrał, po czym zarzucił worek na ramię i wyszedł z kuchni. W małej wnęce, blisko pralki, zauważył drzwi. Otworzył je lekko. Przed nim, w sąsiednim ogródku kobieta rozwieszała mokrą bieliznę, podśpiewując pod nosem. Ten nieoczekiwany widok przeraził go bardzo. Westchnął, gotów do ucieczki, ale w ostatniej chwili powstrzymał się. Kobieta podniosła na niego obojętny wzrok, nie przerywając nucenia. - Zbieram stare puszki. - Poklepał dłonią worek. - Chyba będę miała coś dla pana - odparła. Potrząsnął przecząco głową. Wyszedł zamykając za sobą drzwi. Okrążył dom i zniknął z pola widzenia sąsiadki ofiar. Ruszył chodnikiem, poprawiając zsuwający się co chwila worek. Szedł w stronę samochodu chwiejnym, niepewnym krokiem. Nie zwracał uwagi na wiatr rozwiewający poły czerwonej kurtki. Fruwały dookoła niego, niczym strzępy brutalnie rozciętej skóry. Był cichym widmem, płynącym w dół ulicy ze swoim jarzmem; ponurym upiorem z długimi włosami, w ortalionowej kurtce narciarskiej. Wsiadłszy do chevroleta, cisnął worek na boczne siedzenie. Wyciągnął zegarek i spojrzał. Dźwięki dzwonków z ulicy zabrzmiały jak alarm; szybko włączył silnik. Spieszący po zakupy ludzie wsłuchiwali się w pierwsze takty kolędy „God Rest Ye Merry Gentlemen". Fraser z widoczną ulgą rzucił na biurko z imitacji dębu dwa grube czarne notesy. Matowy huk zelektryzował zatłoczoną salę sądową. Wszyscy: oskarżeni, obrońcy, rodziny i przyjaciele zadrżeli jak wystraszone zwierzęta. Fraser zmęczonym ruchem ukrył twarz w dłoniach. - W czasie rozprawy prosi się o ciszę - surowo upomniał woźny. Siedzący na podwyższeniu sędzia Donelli dostrzegł Frasera. - Widzę, że są już wszyscy zainteresowani sprawą Yamata. Rozpatrzymy ją jako następną. Obrońca, ubrany w trzyczęściowy zielonoszary garnitur, zajął należne mu miejsce przy barierce. Po jej drugiej stronie siadywał oskarżony. Tuż za 11 ławą widniały metalowe drzwi. Stamtąd wprowadzano podsądnych. Była jedna z tych sal, które większość oskarżonych jeszcze zobaczy, nim icl sprawy zostaną definitywnie rozstrzygnięte. Rzadko bowiem wyrok zapadał tu już po pierwszej rozprawie. Oczy Donellego niestrudzenie penetrowały wnętrze: na chwilę zatrzy mały się na Fraserze i drugim prawniku, by później utkwić w niewidocz' nym punkcie, zawieszonym w powietrzu mniej więcej dwa metry nad podłogą. Donelli był niskim okrągłym szatynem o nonszalanckim stylu bycia. Plotka głosiła, że jest za dobry na tak niskie stanowisko, ale podobno nie miał wystarczająco wysoko usytuowanych przyjaciół, którzy przyspie szyliby jego karierę. Donelli pogodził się z losem, ale nie wpływało to pozytywnie na jego psychikę. W tym momencie zdawał się myślami daleki od sali sądowej. - Nie wygląda pan dziś najlepiej, Fraser - zauważył. - Jestem bardzo zmęczony, panie sędzio. Fraser naprawdę czuł się wyczerpany. To, co tu się działo, nie obchod dziło go ani trochę. Już samo stawienie się w tej sali wymagało ogromnego wysiłku. Sędzia chciał powiedzieć coś jeszcze, ale woźny silnie pchnął ciężkie drzwi i zaanonsował: - Yamato. W chwilę później Fraser zobaczył szczupłego mężczyznę w sandałach, dżinsach i pomarańczowej koszuli z inicjałami więzienia. Westchnął głęboko. Znów wszystko zaczynało się od początku. - W porządku - odezwał się szybko Donelli charakterystycznym głosem, przeciągając i modulując sylaby. - Otwieram sprawę numer sześć-sie-dem-siedem-cztery. Czy pan Martin Yamato? Oskarżony szybko spojrzał na swego adwokata. Ten odpowiedział z irytującą agresywnością: - Za pozwoleniem, Wysoki Sądzie, proszę zwracać się do mojego klienta: doktor Martin Yamato. - Chwileczkę, mecenasie. „Doktor" to jego tytuł naukowy, a nie imię czy nazwisko. - Chciałem tylko uzupełnić gwoli ścisłości. - Z całym szacunkiem. A więc, czy pan nazywa się Martin Yamato? -Najpierw ustalmy tę kwestię, potem obrona może komentować. - Donelle-mu udało się nadać głosowi niecierpliwe i gniewne brzmienie. - Tak, Wysoki Sądzie. - A pan, panie Killigrew, reprezentuje oskarżonego? - Tak jest, Wysoki Sądzie - odparł dumnie Killigrew. Strzepnął pyłek z togi, przybierając ważną minę. Fraser widział wyraźnie, że facet jest tępy i głupi. Minimalnym wysiłkiem rozłoży tego bufona na łopatki, ale to nie miało dla niego żadnego 12 znaczenia. Był znużony, wydawało się nawet, że w ogóle nie obchodzi go fakt, iż Yamato dokonał zabójstwa. - Stan Kalifornia jest reprezentowany przez pana Frasera z prokuratury okręgowej Santa Maria. - Tak, Wysoki Sądzie - odparł zmęczonym głosem. - Znajdujemy się tu, ponieważ pan Killigrew wnosił o wcześniejszy, niż planowano, termin rozprawy. Czy chciałby pan coś przedstawić sądowi? Fraser dobrze znał Donellego. Słyszał w jego głosie ledwo wychwyty-walne nuty złości. Za kilka sekund rozszarpie grubasa na strzępy, pomyślał. - Jeśli pan prokurator nie ma nic przeciwko temu, w imieniu mojego klienta pragnąłbym ponownie zgłosić wniosek o uniewinnienie. Małe oczka sędziego zmniejszyły się jeszcze bardziej. - Przecież pan już złożył taki wniosek w zeszłym tygodniu. -Killigrew skinął głową. - Wysoki Sądzie. Doktor Yamato będzie nadal wnosił o uniewinnienie z powodu - przerwał, jakby miał do zakomunikowania nową wiadomość -niepoczytalności. Przestał mówić i patrzył wyczekująco. Donelli uśmiechnął się krzywo. - Jakie jest stanowisko pana prokuratora w tej kwestii? Fraser prawie nie usłyszał pytania sędziego. Wpatrywał się w ciemnowłosą kobietę z mniej więcej rocznym dzieckiem. Nie mógł oderwać oczu od matki i córki. Drażnił go ponury uśmiech kobiety, która sprawiała wrażenie osoby zamkniętej w sobie, wrogo nastawionej do otoczenia. Co pewien czas pochylała się nad dziewczynką i coś szeptała. Zauważył, że mała ma zaczerwienione oczy. Zanosząc się kaszlem, wyciągała ramiona przed siebie, jakby chciała objąć niewidzialną rzecz lub osobę. - Panie Fraser? Matka podniosła pociechę do góry i poprawiła jej ubranko. Przy każdym kaszlnięciu oczka małej zamykały się z wysiłku. Kochana Molly, pomyślał Fraser, dając się unieść fali wspomnień. Odeszłaś, kiedy twój ojciec brał w krzyżowy ogień pytań brata mordercy. Nie martwił się wówczas o Molly. Niebezpieczeństwo minęło. Kiedy ją widział ostatniej nocy w szpitalu, spała w namiocie tlenowym o przezroczystych ścianach. Wydawała się taka krucha, dużo mniejsza, niż w rzeczywistości. Aniołek śpiący głęboko w srebrnej chmurce. Następnego dnia poszedł do sądu, a ona umarła. Kate była przy niej. Wiadomość o Molly dotarła do niego w czasie przerwy na lunch. Molly Fraser, dwa lata i siedem miesięcy... - Czy chciałby pan coś powiedzieć, panie Fraser? Spojrzał nieprzytomnym wzrokiem na sędziego. - Przepraszam, Wysoki Sądzie. - Głęboko zaczerpnął powietrza. -Tak, naturalnie. Pan Killigrew w najmniejszym stopniu nie zdaje sobie sprawy z tego, co robi. 13 Donelli chrząknął, a Killigrew zaprotestował głośno: ; - To niewłaściwe, panie sędzio. Pan prokurator posuwa się za daleko - Proszę, aby pan Fraser uzasadnił swoją opinię - mruknął Donelli. - Oczywiście. Otóż każdy wie, że w sądzie pierwszej instancji nie można wnosić o uniewinnienie z powodu niepoczytalności. Prawo na to nie zezwala. Killigrew żachnął się. - Od czasu Wielkiej Karty... - zaczął. Donelli przerwał mu chłodno: - Nie trzeba nam przypominać historii sądownictwa. Zgadzam się ze zdaniem oskarżyciela. Proszę mi powiedzieć, skąd przyszło panu do głowy żeby składać ten wniosek tutaj? - Uznałem, że prawa obywatelskie obowiązują wszędzie... - Nie w tym rzecz. Zgodnie z prawem, wniosek o zwolnienie od odpowiedzialności karnej z powodu niepoczytalności można zgłosić tylko w sądzie wyższej instancji. Killigrew wyprostował się dumnie. - W związku z tym właśnie tak postąpimy. Jego klient przyglądał mu się podejrzliwie od dłuższego czasu. - Chce pan coś dodać? - Nie, Wysoki Sądzie. Fraser obserwował adwokata. Killigrew pochylał się nad barierką i szeptał coś do Yamata. Może trzeba tylko, żeby więcej nie patrzył na kobietę i jej dziecko. Może uda mu się wytrwać do końca i względnie szybko wyjść z sądu. Pozostawała jednak do zrobienia pewna rzecz, o której wiedział, że zirytuje sędziego i wzburzy Killigrewa. Gdyby był bardziej uważny, załatwiłby tę sprawę w zeszłym tygodniu, kiedy Yamato po raz pierwszy pojawił się w sądzie. Teraz przypomniało mu to o jego chwilowej indolencji i przerażającym zobojętnieniu. Donelli nie zwracał uwagi na adwokata. Fraser zerwał się na równe nogi:] widząc, że sędzia zamierza zamknąć rozprawę. - To wszystko, panowie? Woźny już wyprowadzał oskarżonego, a Killigrew porządkował notatki. Fraser odezwał się bez entuzjazmu: - Nie, jeszcze jedno, Wysoki Sądzie. Sędzia odprowadził wzrokiem znikającego za drzwiami Yamata. - Wnoszę - kontynuował Fraser - o podwyższenie kaucji. Wcześniej umknęło to mojej uwagi, ale prokuratura nigdy nie akceptuje tak niskiej kaucji przy oskarżeniu o morderstwo pierwszego stopnia i z obciążającymi okolicznościami. Niemoralne jest zezwalanie na jakąkolwiek kaucję. Należałoby ją unieważnić. Donelli westchnął głośno. Nienawidził tego typu niespodzianek, kiedy na sali siedzieli wszystkowidzący reporterzy. Fraser z hukiem otworzył jeden z czarnych notesów - jego prywatne 14 akta sprawy Yamata. Monotonne wyliczenie zarzutów przeciwko oskarżonemu, przypomnienie jego zachowania po znalezieniu przez policję ciała żony i faktu posiadania broni były tylko mechaniczną powtórką, którą wyklepał z obowiązku. Killigrew po raz kolejny przekazał prośbę swego klienta o ponowne rozpatrzenie wszystkich punktów wniesionego przeciwko niemu oskarżenia. - Prokurator wyraźnie usiłuje pozbawić tego nieszczęśliwego człowieka prawa do wyjścia za kaucją, prawa obejmującego każdego w ustawodawstwie angloamerykańskim. - Nie w przypadkach zagrożonych karą śmierci - krzyknął prokurator. - Sąd da sobie radę, panie Fraser - wtrącił zirytowany Donelli. -Wolałbym, by wyrażał pan swoje zdanie w bardziej opanowany sposób. Killigrew zatrząsł się w udawanym oburzeniu. - To zachowanie bez precedensu! Sędzia westchnął. - W każdym razie dobrze rozumiemy stanowisko oskarżyciela. Podnoszę kaucję z czterystu na siedemset pięćdziesiąt tysięcy dolarów. Uważam, że pan Yamato miałby ważne powody, żeby opuścić kraj. Pozostanie w areszcie do momentu wpłacenia pieniędzy. Fraser zamknął notesy, a Donelli wezwał go skinieniem ręki i wyszeptał: - Nie rób mi więcej takich numerów, dobrze? Fraser podniósł na niego zmęczony wzrok. - Nie znalazłem okazji, aby uprzedzić cię o tym wcześniej. Donelli nie był pamiętliwy. - W porządku. Od tej pory ustalamy przed sprawą, czy zamierzasz odmawiać prawa do wypuszczenia za kaucją. Gotów jestem nawet stawiać ci wtedy kawę. - Spojrzał uważnie na Frasera. - Nie wyglądasz najlepiej. - Po prostu dokucza mi chandra, ale to nic poważnego. Wzrok Donellego zatrzymał się na Killigrewie, dyskutującym przy drzwiach z grupą Azjatów. - Skąd on tu się wziął? - Wynalazła go rodzina oskarżonego przez jakiś klub, do którego należał Yamato. Pochodzi z Los Angeles. To jego trzeci proces. Sędzia parsknął śmiechem i usadowił się wygodniej. Audiencja była skończona. Fraserowi udało się wyjść z sali, nie patrząc na kobietę i chore dziecko. Prześliznął się obok krewnych, usiłujących jeszcze raz zobaczyć gdzieś Martina Yamato. Za plecami usłyszał dzwonek; woźny wywołał następną ¦ sprawę. Metalowe drzwi sali zatrzasnęły się z hukiem. Szybko minął czyhających na sensację dziennikarzy. O jedenastej miał kolejne przesłuchanie w sądzie wyższej instancji. Kolejne oskarżenie o morderstwo. 15 - Jeszcze tylko jedno, jedno jedyne - powtarzał sobie w windzie. — Tylko jedno przesłuchanie. ' Środa była jego pierwszym wolnym dniem od dwóch miesięcy, więc Gene Tippetts odetchnął z ulgą, gdy po ponurym ranku poprawił się nastrój w rodzinie. Nie można mówić o dobrym początku, gdy wychodząc na dwór z miską psiego żarcia w ręku, nie znajdujesz psa. Hattie, mała bokserka, znowu dała nogę. Obróżka i smycz leżały na ziemi. Już słyszał narzekania Eileen, gdy tylko jej powie, co się stało. Andie płakał godzinami po ostatnim zniknięciu Hattie. Nie zniosę tego dzisiaj, pomyślał. Gene delikatnie próbował uspokoić Eileen, chociaż to ona miała rację. Zresztą i tak nigdy nie słuchała jego argumentów. Siedziała w łazience ponura i wściekła, bo łazienkowa waga wskazywała, że znów przybyło jej parę funtów. Gene zawsze twierdził, że to idiotyzm ważyć się każdego cholernego poranka, ale Eileen, jak zwykle robiła wszystko po swojemu i ważyła się każdego cholernego ranka. Kilka godzin później, starał się nie spuszczać z oczu Andy'ego i Aarona szalejących między eksponatami w domu meblowym, podczas gdy Eileen rozmawiała ze sprzedawcą. Gene westchnął głośno. Nie było ich stać na komplet do jadalni, jeszcze nie. Może w przyszłym roku. Eileen spojrzała na niego srogo, więc natychmiast kazał Andy'emu wyleźć spod olbrzymiego łoża. Wszystko wydawało się lepsze od ponurej ciszy o świcie, gdy włożył swoje najgorsze ubranie i wyruszył na poszukiwanie suczki. Teraz żaden z chłopaków nie zwracał uwagi na nieobecność Hattie, ale trochę wcześniej jedynym sposobem uzyskania względnego spokoju było poświęcenie wolnego dnia na szukanie psiaka. Wyszedł więc z domu w deszczowy poranek i stał dłuższą chwilę na środku podwórka, nie wiedząc, w którą stronę się udać. W całym sąsiedztwie panował bezruch, jaki znajdziesz tylko na przedmieściach o szóstej piętnaście. Z drugiej strony podwórza dobiegał niezbyt głośny jednostajny warkot. Wydawał go generator Reece'ów. Buczał tak nieprzerwanie, ale prawie nikt nie zwracał na to uwagi. Jednak w ciszy wczesnego poranka Gene odwrócił się w stronę białego domu Reece'ów i bez chwili namysłu ruszył ku niemu. Miał dziwne przeczucie, że albo stara pani Reece, albo jej syn wiedzą coś na temat zniknięcia szczeniaka. Szedł powoli, z rękami wbitymi głęboko | w kieszenie, wydmuchując z ust małe obłoczki pary. Nad jego głową niebo powoli jaśniało, przechodząc z czerni w granat. 16 Dom Reece'ów był jakiś dziwny. Przez wiele lat mieszkało w nim stare małżeństwo, państwo Jelicoe. Potem wyjechali i budynek ogarnęła nabrzmiała pustka. Z szeroko otwartych okien, ponurych i czarnych, wyzierała samotność. Wreszcie mieszkańcy ulicy zobaczyli przed tym domem stary model chevroleta. Uderzyło ich, że na całej szerokości okien wisiały białe zasłony. Po tygodniu zaczął warkotać generator. Chłopak go uruchomił. Znał się na tym; sam reperował wóz, ulepszał generator. Gene patrzył na widniejący przed nim obiekt. Zabawne. Odnosił wrażenie, że coś przypełzło pewnej ciemnej nocy, aby znaleźć schronienie dla swego galaretowego ciała - nieznana, zła istota, która szpiegowała domek staruszków Jelicoe i ukryła się chytrze w jego wnętrzu. Stał na małym brudnym podwórku, nieco oddalonym od ulicy. Zapukał do frontowych drzwi. Dom wydawał się wyludniony. Cofnął się o krok. Nie usłyszał żadnych ruchów w środku. Zapukał ponownie, ale mocniej. Gdzieś daleko zaszczekał ospale pies. Już zamierzał nacisnąć dzwonek, gdy drzwi otworzyły się cicho. Owiało go stęchłe zimne powietrze. W szczelinie między uchylonymi drzwiami a framugą zobaczył niską chudą kobietę w aureoli rudawych włosów. Zdawało się, że ma kłopoty ze skupieniem na nim rozbieganych oczu. Była ubrana w różową podomkę. Jej oddech przyspieszył się nagle, małe dłonie mocniej ściągnęły brzegi podomki. - Panie Tippetts - odezwała się gospodyni. - O co chodzi tym razem? Gene poczuł się cholernie głupio. - Nasz szczeniak uciekł albo ktoś go wypuścił ostatniej nocy, pani Reece. To bokserka, wabi się Hattie. Może pani ją gdzieś tu widziała? -Starał się mówić uprzejmie, choć nienawidził rozmów z tą kobietą. - Niech pan da spokój tym bzdurom. Obudził mnie pan dlatego, że uciekł wam pies? - Po prostu przyszedłem się dowiedzieć, czy przypadkiem nie zwróciła pani uwagi na coś szczególnego tego ranka. Naomi Reece machnęła ręką ze zniecierpliwieniem. - Spałam. Nic nie wiem o żadnym psie. - Chciała zamknąć drzwi. - Czy Charlie jest w domu? Twarda nuta w jego głosie sprawiła, że kobieta na chwilę znieruchomiała. - Wyszedł wczoraj rano, chyba nie wrócił na noc. Nawet nie mam pojęcia, czy zajrzał do domu po pracy. - Cofnęła się. - Idę do łóżka. - Charliego w nocy nie było w domu? Gene wyciągnął rękę i nie pozwolił jej zamknąć drzwi. Naomi patrzyła na natarczywego sąsiada, dysząc ciężko. - Czy nie może pan zostawić nas w spokoju? - krzyknęła. Głos odbił się echem w ciszy ulicy. - Czemu pan się nas czepia? Mówiłam już, że nie widziałam Charliego cały dzień i całą noc. To wszystko. 1 7 Gene pchnął drzwi, otwierając je szerzej. - Chcę przeszukać dom. - Niech pan da nam spokój - powtórzyła Naomi głośno. - Nic przecież wam nie robimy. Charlie nic nie zrobił. Pan jest ciągle podejrzliwy, a drażni mojego syna. Proszę stąd odejść panie Tippetts, zanim wezwę policję Nie życzę sobie, aby przebywał pan na moim terenie. Wie pan chyba, mogę zadzwonić na policję i powiedzieć, że pewne osoby zakłócają spokój mojego domu? - warknęła gniewnie. Gene puścił drzwi. Podjazd był pusty. Być może mówiła prawdę. - Już dobrze, idę, pani Reece. Przepraszam, że panią zbudziłem. Ale doskonale zdaje sobie pani sprawę, że jeżeli w okolicy dzieją się różne podejrzane rzeczy, wszyscy przede wszystkim przychodzą tutaj. Złapali p; syna, jak znęcał się nad czterema psami. Nie obchodzi mnie, co p; i Charlie robicie, dopóki nikt na tym nie cierpi. - Charlie nie miał z tym nic wspólnego. - Nie zamierzam z panią dyskutować. - Nie aresztowali go. Nic się nie stało. Gene podszedł bliżej. Pokój za Naomi był ciemny, z jego głębi wydobywał się dziwny, niepokojący zapach, mdły smród, którego nie mógł z niczym skojarzyć. - Chciałbym już skończyć tę rozmowę, pani Reece. Jak tylko się dowiem, że to za sprawą Charliego zniknął mój pies, zawiadomię policję. Inni może nie chcieli, ale ja to zrobię. Niech pani przekaże synowi moje słowa, żeby wiedział, co go czeka, jeśli ma jakieś świńskie plany. - Muszę zamknąć drzwi. Nie mogę oddychać. - Stęknęła głośno i z hukiem zatrzasnęła drzwi. Mężczyzna usłyszał łoskot opadającego rygla. Jeszcze przez chwilę Gene kręcił się po podwórzu Reece'ów, szukając psiaka i wydając głupawe odgłosy, by zwrócić uwagę Hattie. Naomi Reece bardzo go zdenerwowała, nie po raz pierwszy zresztą. Od początku była nieprzyjemną sąsiadką, prostą i nieobytą. Jego nastrój pogorszył się znacznie, gdy szedł w stronę domu. Piękny wolny dzień. Przed śniadaniem sprawdził siatkę ogrodzenia oraz obróżkę Hattie. Szczeniak nie miał szans wydostać się samodzielnie. Znów pomyślał o Charliem, ale postanowił nie dzielić się z Eileen swoimi obawami. - Bez rezultatów - mruknął w odpowiedzi na jej pytający wzrok i zasiadł do śniadania, które upłynęło w dość miłej atmosferze. Ponury nastrój zniknął szybko, gdy z szarości poranka wstał jasny, mroźny i błękitny dzień. Andy, pierworodny, szybko przestał płakać, a młodszy, Aaron, prawie nie zauważał nieobecności Hattie. Gdy wyruszyli do miasta, rozpogodziła się też Eileen i dzień stał się naprawdę piękny. Największy problem w danym momencie stanowiło zapanowanie nad rozbrykanymi dzieciakami oraz odsunięcie Eileen od sprzedawcy, który nachalnie proponował kupno mahoniowego zestawu do jadalni. Usiłując 18 przekrzyczeć rozbawionych synów, żona łagodnie namawiała Gene'a na zakup mebli. - To taka wcześniejsza Gwiazdka, kochanie. I moglibyśmy uznać to za prezent urodzinowy dla mnie. - Nie da rady, złotko. Nawet jeśli uznamy to za prezent dla wszystkich. - Złapał Andy'ego za rękę, powstrzymując się od spoliczkowania Aarona. - Może w przyszłym roku. W tym odnawiamy dom. Zjedli w mieście lunch. Dzieciaki prawie się nie kłóciły przy wyborze dań. Gdy wracali do domu, ostre mroźne powietrze zaróżowiło im policzki. Gene zauważył, że częściej niż zwykle obejmuje Eileen. Był w dobrym nastroju. Sporo czasu spędził na zapasach z chłopcami. W telewizji dawali stary film. Oglądał go, od niechcenia przysłuchując się odgłosom dochodzącym z kuchni, gdzie urzędowała Eileen. Obiecał wcześniej, że po kolacji rozejrzy się raz jeszcze za Hattie, ale chciał odłożyć to na później. Andy właśnie wypełniał swój najnowszy obowiązek, czyli wynosił śmiecie. Gene akurat pomyślał, że jednak po złym początku wolny dzień minął przyjemnie i spokojnie, kiedy usłyszał tupot małych stóp Andy'ego i głośne szlochanie. Co znowu? W kuchni zobaczył Eileen tulącą wstrząsanego spazmami chłopca. Spojrzała na męża przerażona. Wyszedł za dom, gdzie stały pojemniki ze śmieciami, ciągle słysząc płacz syna. Torba papierów, którą wynosił Andy, leżała przy śmietniku. Tuż obok niej metalowa pokrywka błyszczała w nikłym popołudniowym słońcu. Na stosie starych toreb spoczywała Hattie z szeroko otwartymi oczami i sztywnym różowym języczkiem. Ktoś rzucił szczeniaka do wypełnionego po brzegi pojemnika jak ofiarę na ołtarz boga odpadków. Rozdział drugi Fraserowi udało się wyjść z sądu dopiero koło trzeciej. Notesy, które niósł pod pachą, nie były zbyt poręczne, ale postanowił znieść niewy-; godę, zwłaszcza że od biura dzieliła go już niewielka odległość. ,Na placu przed gmachem sądu odbywała się mała uroczystość. Trzaskały aparaty fotograficzne, odświętnie ubrani ludzie śmiali się beztrosko.! W środku tłumu całowała się para ciemnowłosych nowożeńców. W podnieceniu mieszali angielski i hiszpański. Usiłował nie patrzeć na; nich, gdy przechodził obok. Niski pan młody wyglądał karykaturalnie w morelowym wypożyczonym smokingu. Jedną ręką obejmował świeżo upieczoną żonę, która co chwila zakrywała usta dłonią, jakby nie chciała, by ktoś słyszał jej chichot. Jakże inaczej wyglądał ślub jego i Kate. Ona nigdy nie zaakceptowałaby ceremonii w urzędzie stanu cywilnego, z ponurym urzędnikiem wydającym dokument i krótką zabawą w cieniu gmachu sądu. Przyszła do niego w wielkim kościele, w wianku z białych, czerwonych i żółtych róż. Od zapachu kwiatów aż drgało powietrze. To był wspaniały ślub, po którym odbyło się wystawne przyjęcie. Gdy wesele dobiegło końca, państwo młodzi zapełnili prezentami trzy samochody, wliczając w to cadillaca ojca Kate. Fraser czuł się bardzo szczęśliwy przy boku żony. Kate też było z nim dobrze, bo przez myśl jej nie przeszło, że przystojny młody prawnik obejmie posadę w prokuraturze okręgowej. Z pewnością oczekiwała zupełnie czegoś innego, a on nie wyprowadzał jej z błędu. Dziś zdawał sobie sprawę, że postąpił niewłaściwie. Myślała, że mąż będzie człowiekiem takim jak jej ojciec - pracownikiem renomowanej firmy, po kilku latach wspólnikiem, mężczyzną ze stałym dochodem i określonym prestiżem. On jednak, ku wielkiemu zaskoczeniu Kate, odrzucił pracę w przedsiębiorstwie teścia. Bardzo prawdopodobne, że to początkowe nieporozumienie zaciążyło nad ich całym wspólnym życiem. Trudno powiedzieć. Jedyne, co mógł robić, to uważnie śledzić powolny koniec. Być może miłość jest spontaniczną chęcią obu stron, powoli przeradzającą się w konieczność, uciążliwą 20 i bolesną. Ta wizja przerażała Frasera. Związek, w którym pokładali tyle nadziei, oni i ojciec, powinien trwać wiecznie. Ale nie będzie. Przyspieszył kroku. Nie będzie. Pan młody przyglądał mu się uważnie. Oblubienica odwróciła wzrok. Może są notowani na policji? Niewykluczone, pomyślał. Czy sądzą, że takie rzeczy wyczuwa się na odległość? Pod jego stopami chrupały małe suche ziarnka ryżu - pozostałość niezliczonych ceremonii odbywających się w urzędzie stanu cywilnego. Budynek, w którym mieściło się biuro prokuratora okręgu Santa Maria, miał kolor błota. Przypominał gigantyczną dżdżownicę. Robotnicy już zdrapali z szyby nazwisko Gleasona. Właśnie ono, w ramce ze złotych liści, widniało na drzwiach przez ostatnie szesnaście lat. Kiedy poprzedni prokurator okręgowy przegrał w wyborach, Fraser stracił dobrego przyjaciela i współpracownika. Co więcej, odejście Gleasona bezpowrotnie zamykało pewien rozdział w jego życiu. Czuł się tak, jakby go nagle odcięto od korzeni. Nie wiedział nawet, czy uda mu się zachować obecną posadę. Robotnicy ostrożnie malowali imię i nazwisko nowego prokuratora, Spencera Whalena. Fraser obserwował urzędników wynoszących pudła z aktami należącymi do Gleasona i sekretarki dźwigające na szóste piętro dokumenty Whalena. Dostrzegł swoje odbicie w szklanych drzwiach. Na pierwszy rzut oka wyglądał poważnie i surowo w szarym prążkowanym garniturze, błękitnym krawacie i czarnych butach. Na skroniach widniały pierwsze pasma siwizny. Poruszał się pewnie, bez wahania. Nic dziwnego, że młoda para się denerwowała, gdy przechodziłem, pomyślał. Wyglądam jak glina z małego miasteczka. Schodami udał się na trzecie piętro, gdzie urzędował. Po drodze minął oddział ubezpieczeń społecznych. Znaki wskazujące drogę do jego biura raczej wprowadzały w błąd, jednak nigdy nie chciało mu się ich poprawić. Ostatecznie wszyscy, którzy mieli coś do załatwienia w wydziale zabójstw, prędzej czy później trafiali we właściwe miejsce. Zajmował się wyłącznie przypadkami śmierci. Każda sprawa dotycząca nienaturalnego zgonu w okręgu trafiała na jego biurko. On i współpracownicy określali, czy było to zabójstwo w afekcie, nieumyślne, z premedytacją czy należało do jakiejś innej kategorii. Zaprowadzał porządek w bałaganie przemocy. Wchodząc skinął głową Sally Ann. Jak zwykle tkwiła za biurkiem, ze wszystkich stron otoczona stosami dokumentów i aparatami telefonicznymi. Przed jego gabinetem siedziało dwóch nieznajomych. Drzwi były zamknięte. - Ej, Tony, nie możesz tam wejść! Znieruchomiał z ręką na klamce. Harry Ballenger, najstarszy prawnik i dawny zwierzchnik Frasera, podszedł z uśmiechem. 21 - Nie możesz tam wejść - powtórzył. - Dlaczego? Sally Ann zachichotała głośno. Ballenger objąwszy go ramieniem, odprowadził na bok. Uśmiechnął si^ do mężczyzn. - Jeszcze minutkę, panowie - rzekł uspokajająco. Fraser pozwolił się odciągnąć w drugi koniec pokoju. Mała choinka z ozdobami i lampkami stała w rogu. Położył obok niej oba notesy, rad, ta wreszcie pozbywa się ciężaru. Ballenger przybrał surową minę. - Musiałem skorzystać z twojego biura, Tony. Ciebie nie było, a tylko ono nam zostało. - Kim są ci faceci? - FBI, wydział narkotyków. - A kto jest w moim gabinecie? - Cardenas. Federalni chcą z nim pogadać, jak wyjdzie. - Cardenas ma zamiar coś powiedzieć po trzech miesiącach milczenia? — Na twarzy Frasera odmalowało się zdziwienie. Cardenas był grubą rybą meksykańskiej mafii. Odmawiał zeznań na temat swej roli w zabój stwie pracownika Państwowego Zakładu Odwykowego. - Już mówił. - Co mu dałeś? - Absolutnie nic. - Świetnie. Pozwól, że wrócę do gabinetu. - Zaskoczyła go stanowczość Ballengera; starszy prawnik zastąpił mu drogę. - Nie mogę. Jeszcze dwadzieścia... - spojrzał szybko na duży zegar nie, piętnaście minut i zwolnię twój gabinet. Fraser ponownie usłyszał chichot Sally Ann. - W porządku, Harry, ale mów, o co dokładnie chodzi. - Słuchaj, za kwadrans będzie już po wszystkim. Czemu nie wysko- czysz na kawę albo nie zajrzysz na górę, złożyć uszanowanie Whalenowi? Fraser ruszył w stronę gabinetu. Balleger złapał go za ramię. - Zepsujesz mój interes. Tajniacy obserwowali prawników z rosnącym zainteresowaniem. - Mam dużo roboty - oświadczył Tony - i wcale mi się nie podoba, że jakiś gówniarz zajmuje moje miejsce pracy. Co on tam, do cholery, robi? Prowadzi rozmowy telefoniczne z całym światem na nasz koszt? - Nie... - A więc co? - Jest z nim żona. Fraser wreszcie zrozumiał. - Są tam oboje? - Obiecałem Cardenasowi spotkanie z nią w cztery oczy, jeśli będzie zeznawał. Gadał, więc dotrzymałem słowa. - Co tam się teraz dzieje? 22 - No, są w środku, o ile wiem. - Ballenger ponownie spojrzał na zegarek. - Chyba już doszło do zbliżenia. - Mam nadzieję, że na kanapie, a nie na biurku. - Nie bój się, Tony, kazałem im po sobie posprzątać. - Jak ona wygląda? - spytał nagle. Sally Ann popatrzyła na szefa z uśmiechem i powiedziała: - Nie w twoim typie, daję słowo. W ogóle niepodobna do mnie. Zresztą zauważyłam jedynie mnóstwo czarnego tuszu i masę włosów. - Moje biuro jest waszą zasadzką - zwrócił się do federalnych Fraser. — Chyba nieczęsto dostajecie takie zadania? Zaśmiali się chóralnie. - To pierwszy raz. - No, chyba już pora, żebym wkroczył do akcji. - Uspokój się. Oni naprawdę nie robią nic nadzwyczajnego. Jeden z agentów spojrzał szybko na Sally Ann, jakby dyskretnie sprawdzał, czy się zarumieniła. - Nie zaszokujesz tej damy. - Fraser dostrzegł wzrok tajniaka. — Pracuje tu zbyt długo. Sally Ann, czy mogłabyś zadzwonić do mojego gabinetu? - Tony! - W głosie Ballengera było słychać gorącą prośbę. - Jeszcze tylko parę minut. Sally Ann wykręciła numer i niebawem usłyszeli dzwonek telefonu po drugiej stronie drzwi. Tajniacy oczekiwali niezwykłego przedstawienia. Fraser chciał zadowolić wszystkich, ale naprawdę chodziło mu tylko o to, by Cardenas wyszedł z jego gabinetu, bo miał zamiar położyć się tam spać. - I tak dałeś mu sporo czasu, Harry - powiedział usprawiedliwiając się. - Lepiej, żeby się nie przemęczał. Nie należy też zapominać o tej biednej kobiecie. Wziął słuchawkę od Sally Ann, kątem oka zauważając bezgłośny śmiech jednego z tajniaków. Ballenger westchnął smutno. - Od nikogo już nie dostanie takiej szansy. - Pan Cardenas? - Fraser przyłożył słuchawkę do ucha. - Zabawa się skończyła. Czas minął. Proszę doprowadzić się do porządku i opuścić gabinet, bo zamierzam wejść do środka. Chwilę później otworzyły się drzwi. Niski ciemnowłosy mężczyzna stał w progu, zapinając pasek. Za jego plecami widzieli kobietę. - Jestem panu niezmiernie wdzięczny - przerwał milczenie Fraser. Cardenas spojrzał na Ballengera, potem na zegar. - Zostało nam jeszcze dziesięć minut. - To już nie zależy ode mnie. - Harry bezradnie rozłożył ręce. Tajniacy stanęli obok Cardenasa. Jego żona wysunęła się z biura i objęła go czule. Szeptali do siebie cicho i miękko, dopóki nie rozdzielili ich agenci. Cardenas został wyprowadzony. 23 Balleger coś jeszcze mu tłumaczył, ale mężczyzna tylko wzruszył ramionami. Jego żona nie podniosła głowy, odkąd wyszedł. Opuściła biuro szybkim krokiem, nie odrywając wzroku od podłogi. Fraser przepuścił ją w drzwiach. Zazdrościł Cardenasowi i tej kobiecie. Los zmusił ich do pospiesznych pieszczot w cudzym gabinecie, niemal na oczach nieznajo mych urzędników; a jednak była to najlepsza nagroda, jakiej Cardenas mógł zażądać za mówienie. A ta kobieta, nie zważając na brutalne okoliczne spotkania, przyszła do niego. Fraser nie wiedział, czy to poświęcenie oddanie czy miłość, ale zazdrościł im i prawie żałował, że przekonał o istnieniu między ludźmi tak silnych związków. Teraz pomóż mi doprowadzić ten pokój do porządku, Harry - poprosił gdy Ballenger wszedł za nim do gabinetu. - Nic nie trzeba sprzątać - odezwał się z dumą prawnik. - Mówiłem ci, że nie nabrudzą. Fraser podniósł z ziemi poduszkę, która spadła z kanapy, i upewnił się że jego biurko jest nadal zamknięte. - Zabroniłem Cardenansowi czegokolwiek dotykać - mruknął Ballen-! ger, widząc Frasera sprawdzającego szuflady. Tony ciężko usiadł i przetarł oczy. - Jesteś ciekaw nowości? - Ballenger wskazał głową stos papieróv leżących na biurku. Każdego dnia detektywi przynosili wiadomości o ostatnio popełnionych zabójstwach, które Fraser musiał sklasyfikować. Nie czuł się dzisiaj dość silny, by czytać nudne raporty. - Powiedz szybko, co mamy - poprosił Harry'ego. - Dwa zabójstwa. Pchnięcie nożem oraz śmiertelny postrzał. I kilka informacji. - Kogoś zgarnęli? - Chłopaka. Został aresztowany zaraz po tym, jak zastrzelił najlepszego przyjaciela z powodu dwudziestu pięciu dolarów i osiemdziesięciu! dwóch centów. Drugi sprawca to kobieta. Ugodziła nożem sąsiadkę. Fraser już widział ostateczne opinie w obu sprawach. Postrzał uzna się za zabójstwo nieumyślne. Kwalifikacja kolejnego czynu będzie zależała od opinii na temat zamordowanej sąsiadki. - Informacje dotyczą nocnych strzałów sprzed kilku tygodni i tychf ostatnich które odnotowano trzy dni temu. Pamiętasz? - Mężczyzna uprawiał jogging i podczas biegu oberwał z przejeż-| dżającego samochodu? - Właśnie. - Zrobiono jakieś postępy w tej sprawie? 24 - Gliny odnalazły ofiarę podobnego zajścia. Facet parkował półcięża-rówkę. Nagle nadjechał beżowy czy może biały chevrolet. Paf, paf. Kierowca schylił się i oberwał w obojczyk. W każdym razie zapamiętał litery ID na tablicy rejestracyjnej. Poza tym twierdzi, że to starszy model auta, odrapany i poobijany. - Niezbyt wiele. Ballenger machnął ręką. - Ale jeśli połączysz te dwa przypadki, wtedy się okaże, że oba są połączone osobą sprawcy. Świadkowie zabójstwa biegacza mówią, że strzelano z białego chevroleta, wyprodukowanego wiele lat temu. Fraser starał się dzielić zainteresowanie Ballengera tą sprawą. W jaki sposób Harry umiał odnajdywać w sobie entuzjazm rok po roku, sprawa po sprawie, gdy brutalność i zezwierzęcenie przerastały same siebie? Jeśli ktoś mógłby mieć tego dość, to właśnie Ballenger. Fraser mu współczuł. Kiedyś to Harry był zwierzchnikiem Tony'ego, niedawno role się odwróciły. Ballengera regularnie pomijano przy wszelkich awansach w ciągu ostatnich trzech lat, co oznaczało, że wydział zabójstw miał być końcową stacją w jego karierze. Być może przyczyniał się do tego lekkomyślny styl bycia i ospały sposób, w jaki Harry pracował. Kiedyś, gdy poszedł do szpitala, chory na wrzody żołądka, pewien nadgorliwy student prawa wdarł się w mroczną tajemniczość jego gabinetu. Znalazł tam setki akt starych spraw, jeszcze sprzed czasów Frasera. Niemal tony różnych papierów piętrzyły się na biurku, były powpychane w szuflady, ukryte za książkami. Gdy Harry wrócił i zobaczył porządek w biurze, wrzasnął, że całe lata zajęło mu zgromadzenie tych dokumentów. Nazywał je pomocami naukowymi. Plotkarze uważali, że Ballenger z czystego lenistwa nie pousuwał akt zamkniętych spraw, choć Harry niejasno dawał do zrozumienia, że opracował własny system klasyfikowania danych, który być może kiedyś ujawni. Fraser cieszył się, że stary prawnik nie ma mu za złe szybkiego awansu. Lubił Ballengera i twierdził, że jego oryginalny sposób myślenia przyczynił się do rozwiązania wielu trudnych spraw. Obok Sally Ann i Gleasona, Harry był jedną z nielicznych osób. - Moim zdaniem to nadal wygląda na wybryki dzieciaków rozbijających się po mieście i strzelających dla zabawy. Tego gościa pewnie trafili przez przypadek. - W samochodzie znajdował się tylko kierowca. - W porządku, może masz rację. Ballenger przeciągnął się, tak, że o mało nie trzasnęła kamizelka na jego okrągłym brzuchu. - Wyglądasz na bardzo zmęczonego. - Prze