Wiliam P. Wood Szaleństwo Temidy Powieści Williama P. Wooda w Wydawnictwie Amber Szaleństwo Temidy Zawiedzione zaufanie Zawieszenie Przekład Ewa Spirydowicz AMBER Tytuł oryginału RAMPAGE Redakcja stylistyczna DOROTA KIELCZYK Opracowanie graficzne okładki WYDAWNICTWO AMBER Informacje o nowościach i pozostałych książkach Wydawnictwa AMBER oraz możliwość zamówienia możecie Państwo znaleźć na stronie Internetu http://www.amber.supermedia.pl Copyright © 1985 by William P. Wood For the Polish edition Copyright © 1997 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. ISBN 83-7169-978-6 WYDAWNICTWO AMBER Sp. z o.o. 00-108 Warszawa, ul. Zielna 39, tel. 620 40 13, 620 81 62 Warszawa 1997. Wydanie I Druk: Cieszyńska Drukarnia Wydawnicza Ponowna oprawa: Zakłady Dla Niewidomych, Drukarnia Laski Nie należy zapominać, że w wypadku zarazy nie zachodzi na pozór potrzeba jakiejś nadprzyrodzonej ingerencji; naturalny bieg wypadków zdaje się być dostatecznie uzbrojony i zdolny do wywołania wszelkich następstw, jakie Niebo zwykło zsyłać na ludzi wraz z epidemią. Pośród tych przyczyn i skutków już sam tajemniczy, niedostrzegalny i nieuchronny proces wzajemnego przekazywania sobie zarazy wystarcza aż nadto, aby wypełnić okrutną karę Bożą nie uciekając się do zjawisk nadprzyrodzonych ani cudów. Daniel Defoe, Dziennik roku zarazy; tłum. Jadwiga Dmochowska; PIW, Warszawa 1959, str. 242. Rozdział pierwszy Nadchodzące Boże Narodzenie wzbudzało gorączkę zakupów. Podniecenie rosło, choć do świąt pozostawały jeszcze dwa tygodnie. Kupujący biegali od jednego domu towarowego do drugiego, nie zwracając uwagi na otaczającą ich kakofonię dźwięków: drapieżną muzykę rozrywkową dobiegającą ze sklepów i marszowe rytmiczne utwory wykonywane przez Armię Zbawienia. Wysiadł z białego chevroleta i cofnął się do Mission Drive, nieświadomy, że przez króciutką chwilę obserwowały go kobiety śpieszące po zakupy. Z początku szedł nieco pochylony na prawo, po chwili jednak wyprostował się; młody, wysoki i chudy mężczyzna w brudnych niebieskich dżinsach. Miał wyjątkowo wymizerowaną twarz o zapadniętych policzkach. Czarne włosy niechlujnie opadały na ramiona, zasłaniając uszy i twarz przy każdym podmuchu wiatru. Choć niebo było błękitne, a słońce świeciło mocno i jasno, grudniowy chłód przenikał czerwoną ortalionową kurtkę i szarą bluzę, które miał na sobie. Okulary przeciwsłoneczne zasłaniały górną część twarzy, dolną okalała mała bródka i bokobrody. Zwolnił, gdy przechodził koło domów na Mission Drive. Zataczał się, jakby pchany niewidocznym wiatrem, który nie poruszył żadnego liścia. Uważnie przyglądał się mijanym budynkom. Wiele razy przystawał przed drzwiami, jednak za każdym razem ruszał dalej po chwili wahania. Mniej więcej w połowie długości ulicy zobaczył przed sobą młodą kobietę w żółtych obcisłych spodniach; wysiadała z samochodu. Wyciągnęła z auta kilka toreb i weszła do domu. Natychmiast przyspieszył kroku. Szedł nasłuchując. Coraz ostrożniej i ciszej stąpał po chodniku. Wsunął ręce do kieszeni ortalionowej kurtki, sprawdzając, czy wszystko jest na swoim miejscu. Już prawie biegł, nadal czujny, nadal niepewny. Zatrzymał się przed drzwiami, za którymi zniknęła kobieta, i nacisnął dzwonek. Słyszał jego dźwięk rozlegający się w środku. Mężczyzna tkwił w bezruchu. Czekał. Drzwi uchyliły się lekko. Zobaczył staruszkę, zgarbioną i bezbarwną, o siwych włosach spiętych w kok. Pachniała zwierzakami, perfumami oraz czymś, co kojarzyło się z trumną. - Słucham pana? - spytała uprzejmie. Ciekawość zmieniła się w pełną obawy niechęć, gdy zauważyła niechlujny wygląd młodego człowieka. - Zbieram ubrania dla biednych - odparł cicho, jakby się bał, że głośniejsze mówienie sprawi mu ból. - Słucham? Przepraszam, nie dosłyszałam. - Pochyliła się, trzymając jedną rękę na framudze, drugą na klamce, gotowa zamknąć drzwi w każdej chwili. - Zbieram na cele dobroczynne. Najlepiej stare rzeczy, jeśli ma pani coś takiego. - Nie, nie mamy nic dla pana. Uśmiechnęła się blado, cofając do środka; stary żółw uciekający do bezpiecznej skorupy. Zrobił krok; wsunął nogę do wnętrza. - A puszki? Gromadzę też butelki i puszki. Wie pani: po piwie, sokach... Wodniste oczy obserwowały kobietę zza ciemnych szkieł. - Nie, nic z tych rzeczy. - Naparła na drzwi, chcąc je zamknąć. Wszedł do środka, gwałtownie odpychając staruszkę. Zamachała rozpaczliwie tłustymi białymi rękami. - Niech pan natychmiast stąd wyjdzie - wyszeptała prosząco. Zamknął za sobą drzwi. - Siadaj - polecił. Wyjął z kieszeni mały pistolet i skierował lufę w stronę siwowłosej kobiety. Pisnęła cicho. - Siadaj - powtórzył, jednocześnie strzelając staruszce w czoło. Wystrzał zabrzmiał jak głośne pstryknięcie palcami. Ofiara upadła na sofę. Jej głowa spoczęła na haftowanych poduszkach. Z małej czerwonej dziurki między brwiami sączyły się krople ciemnej krwi. Westchnął i spojrzał w głąb korytarza. W domu na pewno był ktoś jeszcze, przecież widział młodą kobietę, wchodzącą do tego właśnie budynku. Przeszedłszy przez korytarz, dotarł do jasnej kuchni. Przy zlewie stały dwie osoby: niski, siwy mężczyzna i kobieta w żółtych spodniach. - Zbieram na cele dobroczynne - odezwał się napastnik. - Co to był za hałas? - spytał gwałtownie gospodarz. Jego towarzyszka milczała. Zdawała się zwracać uwagę tylko na trzymaną w dłoni główkę sałaty, po której spływała woda. Zamiast odpowiedzi przybysz wyciągnął broń i raptownie zatoczył się na prawo. Kobieta zadrżała. Sałata wypadła jej z ręki. - Idźcie do sypialni. Nieznajomy nadał mówił łagodnie, choć jego twarz pokryła się potem. Ostro pchnął starego, który podniósł ręce do góry. 8 - Powiem panu, gdzie trzymamy biżuterię i oszczędności - powiedziała szybko kobieta wysokim cienkim głosem. - Nie zawiadomimy policji ani kogokolwiek innego, naprawdę. - Idźcie do sypialni. Zatrząsł się nerwowo. Wyszli powoli z kuchni do ciemnego korytarza. - Gdzie jest moja żona? - spytał nagle mężczyzna, gruby starzec w rozpinanym sweterku i rozdeptanych kapciach. Miał wąsy białe jak mleko. Byli już niedaleko sypialni. Intruz podszedł do mężczyzny, przyłożył mu lufę do czaszki i nacisnął spust. Stary upadł na dziewczynę, bo szli blisko siebie. Krzyknęła i pobiegła naprzód. Napastnik pędem ruszył za nią i choć potknął się o mężczyznę, który leżał zwrócony twarzą do podłogi, udało mu się złapać uciekinierkę za ramię. Przez chwilę patrzyła mu prosto w oczy - pozbawiona koloru twarz, ciało wijące się bezsilnie, wrzask. On także zaczął krzyczeć. Strzelił w klatkę piersiową. Ranna upadła na podłogę, krwawiąc i ciężko dysząc. Pochylił się nad nią i wypalił z bliska jeszcze dwukrotnie, celując najpierw w lewą, potem w prawą skroń. Zadowolony, że już nie będzie krzyczała, wrócił do holu. Posłał parę kul w ciało mężczyzny. Potem przeszedł do salonu i uważnie przyjrzał się kobiecie na sofie. Opróżnił magazynek, strzelając jej dwa razy w głowę, a następnie naładował broń. Okno salonu wychodziło na ulicę, wzdłuż której ciągnął się mały trawnik i szereg bliźniaczo do siebie podobnych domków. Na czworakach zbliżył się do kotar podwiązanych grubym, jedwabnym sznurem. Pociągnął i po chwili w pokoju zapanował zielonkawy półmrok. Nie wstając z kolan wrócił do sofy. Poduszka pod głową staruszki była mokra od krwi. Ściągnął ciało na podłogę i zawlókł za ramiona do ciemnego holu. Była tłusta i bardzo ciężka. Potykał się i stękał, z wysiłku zaciskał usta, ale dociągnął trupa do miejsca, gdzie leżał mężczyzna. Oddychając ciężko, wciągnął najpierw jego do sypialni, potem wrócił po kobietę, którą zostawił na progu. Nie zauważył, że podwinęła się jej sukienka w kwiatki. Zdjął kurtkę i rzucił niedbale na łóżko. Rozejrzał się po pokoju. Dominował w nim niebieski - takiego koloru były tapety, zasłony, pościel. Drżącą dłonią pocierał twarz, drugą ściągał dżinsy. Zapłakał ze zdenerwowania, gdy nogawki zaplątały się wokół kostek; szarpał je nerwowo, w końcu udało mu się wyzwolić z krępującego materiału. Z ulgą cisnął spodnie na łóżko. Stał nagi. Nałożył rękawiczki wyciągnięte z kieszeni kurtki. Zerwał z twarzy okulary i pobiegł do kuchni. Gorączkowo przeszukiwał każdą szufladę. Dygotał i jęczał, rozrzucając srebrne sztućce, aż w końcu znalazł to, czego szukał: długi nóż z ciężką metalową rączką, używany na przyjęciach i familijnych zjazdach. Wrócił do sypialni. Ukląkł obok staruszki, ale nagle zerwał się i pobiegł do salonu, gdzie odszukał nieopatrznie porzuconą broń. Zabrał pistolet do sypialni. Ponownie przysiadł przy ciele starej. Rozdzierał kwiecisty materiał, szarpał go we wszystkie strony, przewracał zwłoki z boku na bok, aż w końcu odrzucił w kąt strzępy i rozciął nożem bieliznę. Siwowłosa ofiara leżała na dywanie prawie naga - co za ciało, właściwie cielsko, białe cielsko. Zatopił w nim ostrze. Jego ręce poruszały się coraz szybciej, prawie tańczyły nad zwłokami staruszki: latały, fruwały, ciągnęły i obracały, cięły i rwały. Pot spływał mu cienkimi strumieniami po chudych nogach. Wnętrzności piętrzyły się przed nim w plamie purpury. Był już na znanym gruncie: dłonie po prostu śmigały w powietrzu, a za każdym ruchem, cięciem, szarpnięciem rósł lśniący stos. Dość - uznał. Wystarczy. Usiłował jeszcze napić się z czerwonego wnętrza. Pochylił się nad zwłokami. Nic z tego nie wyszło, więc wyprostował się, głośno sapiąc. Złożył dłonie tak, jak to robią dzieci, kiedy chcą w nich zatrzymać uciekającą wodę, i znów spróbował. Wynik wciąż nie był zadowalający. Podniósł się ponownie, drżąc i mamrocząc niezrozumiale. Poszedł do kuchni i po chwili myszkowania dostrzegł stojący na stole pojemnik, do połowy napełniony mąką. Opróżniwszy go, wrócił do ciała kobiety. Zaczerpnął i napił się krwi. Wstał. Zaczął kopać nieżywego mężczyznę. Z początku od niechcenia, później z rosnącą zajadłością i nienawiścią. Po jakimś czasie zbliżył się do drugiej mieszkanki domu. Zawlókł ją na łóżko i delikatnie zdjął z niej ubranie, potem przewrócił na brzuch. To ciało było inne, lepsze, wspanialsze, cudownie różne od cielska staruchy. Wszedł w tę młodszą kobietę siłą. Odgłosy, jakie wydawał - ciągłe i jękliwe - kontrastowały ze skrzypieniem łóżka, zgrzytem starych sprężyn. Wchodził w nią raz po raz, gwałtownie; nie panował nad sobą, gryzł usta z podniecenia. Niespodziewanie chrząknął głośno i znieruchomiał; leżał spokojnie, mamrocząc coś do siebie. Przez parę minut odpoczywał w zupełnej ciszy, potem powoli wstał i z wysiłkiem przewrócił ofiarę na plecy. Duże, szeroko otwarte oczy patrzyły tępo w sufit, wargi były nieco rozchylone. Nie mógł się powstrzymać - kucnął nad twarzą denatki tak, żeby jego odbyt znalazł się dokładnie nad otwartymi ustami i wypróżnił się. Przy tym ciele już nie działał równie zręcznie, ale swą krwawą pracę wykonywał nie mniej sumiennie: znów rósł obok stos wyciętych narządów. Powtórnie sięgnął po pojemnik, Nasyciwszy się, delikatnie odstawił naczynie na stolik przy łóżku, obok książki telefonicznej i jadowicie zielonego aparatu. Nastał czas odwrotu. Zabójca wydobył z kieszeni kurtki czarny foliowy worek na śmieci. Rozłożył go, wygładził dłońmi i zaczął wrzucać do środka purpurowe ochłapy. Plaskały cicho. Kiedy skończył, worek był wypełniony w jednej czwartej. Folia zda- 10 wała się przelewać lekko między palcami, jakby żyła własnym tajemniczym życiem. Otarł czoło rękawem, zostawiając na materiale ciemną smugę, wyglądającą niczym ślad po przejściu ślimaka. Podskakując ze zdenerwowania, pobiegł do kuchni i opłukał ostrze -najpierw gorącą, potem lodowato zimną wodą. Położył nóż na plastikową suszarkę, obok porcelanowych talerzy. Biegiem wrócił do sypialni i szybko wciągnął spodnie. W pokoju unosił się dławiący zapach potu oraz krwi. Poszarpane ciała patrzyły na niego czerwoną miazgą wnętrzności. Ostatni raz sprawdził, czy wszystko zabrał, po czym zarzucił worek na ramię i wyszedł z kuchni. W małej wnęce, blisko pralki, zauważył drzwi. Otworzył je lekko. Przed nim, w sąsiednim ogródku kobieta rozwieszała mokrą bieliznę, podśpiewując pod nosem. Ten nieoczekiwany widok przeraził go bardzo. Westchnął, gotów do ucieczki, ale w ostatniej chwili powstrzymał się. Kobieta podniosła na niego obojętny wzrok, nie przerywając nucenia. - Zbieram stare puszki. - Poklepał dłonią worek. - Chyba będę miała coś dla pana - odparła. Potrząsnął przecząco głową. Wyszedł zamykając za sobą drzwi. Okrążył dom i zniknął z pola widzenia sąsiadki ofiar. Ruszył chodnikiem, poprawiając zsuwający się co chwila worek. Szedł w stronę samochodu chwiejnym, niepewnym krokiem. Nie zwracał uwagi na wiatr rozwiewający poły czerwonej kurtki. Fruwały dookoła niego, niczym strzępy brutalnie rozciętej skóry. Był cichym widmem, płynącym w dół ulicy ze swoim jarzmem; ponurym upiorem z długimi włosami, w ortalionowej kurtce narciarskiej. Wsiadłszy do chevroleta, cisnął worek na boczne siedzenie. Wyciągnął zegarek i spojrzał. Dźwięki dzwonków z ulicy zabrzmiały jak alarm; szybko włączył silnik. Spieszący po zakupy ludzie wsłuchiwali się w pierwsze takty kolędy „God Rest Ye Merry Gentlemen". Fraser z widoczną ulgą rzucił na biurko z imitacji dębu dwa grube czarne notesy. Matowy huk zelektryzował zatłoczoną salę sądową. Wszyscy: oskarżeni, obrońcy, rodziny i przyjaciele zadrżeli jak wystraszone zwierzęta. Fraser zmęczonym ruchem ukrył twarz w dłoniach. - W czasie rozprawy prosi się o ciszę - surowo upomniał woźny. Siedzący na podwyższeniu sędzia Donelli dostrzegł Frasera. - Widzę, że są już wszyscy zainteresowani sprawą Yamata. Rozpatrzymy ją jako następną. Obrońca, ubrany w trzyczęściowy zielonoszary garnitur, zajął należne mu miejsce przy barierce. Po jej drugiej stronie siadywał oskarżony. Tuż za 11 ławą widniały metalowe drzwi. Stamtąd wprowadzano podsądnych. Była jedna z tych sal, które większość oskarżonych jeszcze zobaczy, nim icl sprawy zostaną definitywnie rozstrzygnięte. Rzadko bowiem wyrok zapadał tu już po pierwszej rozprawie. Oczy Donellego niestrudzenie penetrowały wnętrze: na chwilę zatrzy mały się na Fraserze i drugim prawniku, by później utkwić w niewidocz' nym punkcie, zawieszonym w powietrzu mniej więcej dwa metry nad podłogą. Donelli był niskim okrągłym szatynem o nonszalanckim stylu bycia. Plotka głosiła, że jest za dobry na tak niskie stanowisko, ale podobno nie miał wystarczająco wysoko usytuowanych przyjaciół, którzy przyspie szyliby jego karierę. Donelli pogodził się z losem, ale nie wpływało to pozytywnie na jego psychikę. W tym momencie zdawał się myślami daleki od sali sądowej. - Nie wygląda pan dziś najlepiej, Fraser - zauważył. - Jestem bardzo zmęczony, panie sędzio. Fraser naprawdę czuł się wyczerpany. To, co tu się działo, nie obchod dziło go ani trochę. Już samo stawienie się w tej sali wymagało ogromnego wysiłku. Sędzia chciał powiedzieć coś jeszcze, ale woźny silnie pchnął ciężkie drzwi i zaanonsował: - Yamato. W chwilę później Fraser zobaczył szczupłego mężczyznę w sandałach, dżinsach i pomarańczowej koszuli z inicjałami więzienia. Westchnął głęboko. Znów wszystko zaczynało się od początku. - W porządku - odezwał się szybko Donelli charakterystycznym głosem, przeciągając i modulując sylaby. - Otwieram sprawę numer sześć-sie-dem-siedem-cztery. Czy pan Martin Yamato? Oskarżony szybko spojrzał na swego adwokata. Ten odpowiedział z irytującą agresywnością: - Za pozwoleniem, Wysoki Sądzie, proszę zwracać się do mojego klienta: doktor Martin Yamato. - Chwileczkę, mecenasie. „Doktor" to jego tytuł naukowy, a nie imię czy nazwisko. - Chciałem tylko uzupełnić gwoli ścisłości. - Z całym szacunkiem. A więc, czy pan nazywa się Martin Yamato? -Najpierw ustalmy tę kwestię, potem obrona może komentować. - Donelle-mu udało się nadać głosowi niecierpliwe i gniewne brzmienie. - Tak, Wysoki Sądzie. - A pan, panie Killigrew, reprezentuje oskarżonego? - Tak jest, Wysoki Sądzie - odparł dumnie Killigrew. Strzepnął pyłek z togi, przybierając ważną minę. Fraser widział wyraźnie, że facet jest tępy i głupi. Minimalnym wysiłkiem rozłoży tego bufona na łopatki, ale to nie miało dla niego żadnego 12 znaczenia. Był znużony, wydawało się nawet, że w ogóle nie obchodzi go fakt, iż Yamato dokonał zabójstwa. - Stan Kalifornia jest reprezentowany przez pana Frasera z prokuratury okręgowej Santa Maria. - Tak, Wysoki Sądzie - odparł zmęczonym głosem. - Znajdujemy się tu, ponieważ pan Killigrew wnosił o wcześniejszy, niż planowano, termin rozprawy. Czy chciałby pan coś przedstawić sądowi? Fraser dobrze znał Donellego. Słyszał w jego głosie ledwo wychwyty-walne nuty złości. Za kilka sekund rozszarpie grubasa na strzępy, pomyślał. - Jeśli pan prokurator nie ma nic przeciwko temu, w imieniu mojego klienta pragnąłbym ponownie zgłosić wniosek o uniewinnienie. Małe oczka sędziego zmniejszyły się jeszcze bardziej. - Przecież pan już złożył taki wniosek w zeszłym tygodniu. -Killigrew skinął głową. - Wysoki Sądzie. Doktor Yamato będzie nadal wnosił o uniewinnienie z powodu - przerwał, jakby miał do zakomunikowania nową wiadomość -niepoczytalności. Przestał mówić i patrzył wyczekująco. Donelli uśmiechnął się krzywo. - Jakie jest stanowisko pana prokuratora w tej kwestii? Fraser prawie nie usłyszał pytania sędziego. Wpatrywał się w ciemnowłosą kobietę z mniej więcej rocznym dzieckiem. Nie mógł oderwać oczu od matki i córki. Drażnił go ponury uśmiech kobiety, która sprawiała wrażenie osoby zamkniętej w sobie, wrogo nastawionej do otoczenia. Co pewien czas pochylała się nad dziewczynką i coś szeptała. Zauważył, że mała ma zaczerwienione oczy. Zanosząc się kaszlem, wyciągała ramiona przed siebie, jakby chciała objąć niewidzialną rzecz lub osobę. - Panie Fraser? Matka podniosła pociechę do góry i poprawiła jej ubranko. Przy każdym kaszlnięciu oczka małej zamykały się z wysiłku. Kochana Molly, pomyślał Fraser, dając się unieść fali wspomnień. Odeszłaś, kiedy twój ojciec brał w krzyżowy ogień pytań brata mordercy. Nie martwił się wówczas o Molly. Niebezpieczeństwo minęło. Kiedy ją widział ostatniej nocy w szpitalu, spała w namiocie tlenowym o przezroczystych ścianach. Wydawała się taka krucha, dużo mniejsza, niż w rzeczywistości. Aniołek śpiący głęboko w srebrnej chmurce. Następnego dnia poszedł do sądu, a ona umarła. Kate była przy niej. Wiadomość o Molly dotarła do niego w czasie przerwy na lunch. Molly Fraser, dwa lata i siedem miesięcy... - Czy chciałby pan coś powiedzieć, panie Fraser? Spojrzał nieprzytomnym wzrokiem na sędziego. - Przepraszam, Wysoki Sądzie. - Głęboko zaczerpnął powietrza. -Tak, naturalnie. Pan Killigrew w najmniejszym stopniu nie zdaje sobie sprawy z tego, co robi. 13 Donelli chrząknął, a Killigrew zaprotestował głośno: ; - To niewłaściwe, panie sędzio. Pan prokurator posuwa się za daleko - Proszę, aby pan Fraser uzasadnił swoją opinię - mruknął Donelli. - Oczywiście. Otóż każdy wie, że w sądzie pierwszej instancji nie można wnosić o uniewinnienie z powodu niepoczytalności. Prawo na to nie zezwala. Killigrew żachnął się. - Od czasu Wielkiej Karty... - zaczął. Donelli przerwał mu chłodno: - Nie trzeba nam przypominać historii sądownictwa. Zgadzam się ze zdaniem oskarżyciela. Proszę mi powiedzieć, skąd przyszło panu do głowy żeby składać ten wniosek tutaj? - Uznałem, że prawa obywatelskie obowiązują wszędzie... - Nie w tym rzecz. Zgodnie z prawem, wniosek o zwolnienie od odpowiedzialności karnej z powodu niepoczytalności można zgłosić tylko w sądzie wyższej instancji. Killigrew wyprostował się dumnie. - W związku z tym właśnie tak postąpimy. Jego klient przyglądał mu się podejrzliwie od dłuższego czasu. - Chce pan coś dodać? - Nie, Wysoki Sądzie. Fraser obserwował adwokata. Killigrew pochylał się nad barierką i szeptał coś do Yamata. Może trzeba tylko, żeby więcej nie patrzył na kobietę i jej dziecko. Może uda mu się wytrwać do końca i względnie szybko wyjść z sądu. Pozostawała jednak do zrobienia pewna rzecz, o której wiedział, że zirytuje sędziego i wzburzy Killigrewa. Gdyby był bardziej uważny, załatwiłby tę sprawę w zeszłym tygodniu, kiedy Yamato po raz pierwszy pojawił się w sądzie. Teraz przypomniało mu to o jego chwilowej indolencji i przerażającym zobojętnieniu. Donelli nie zwracał uwagi na adwokata. Fraser zerwał się na równe nogi:] widząc, że sędzia zamierza zamknąć rozprawę. - To wszystko, panowie? Woźny już wyprowadzał oskarżonego, a Killigrew porządkował notatki. Fraser odezwał się bez entuzjazmu: - Nie, jeszcze jedno, Wysoki Sądzie. Sędzia odprowadził wzrokiem znikającego za drzwiami Yamata. - Wnoszę - kontynuował Fraser - o podwyższenie kaucji. Wcześniej umknęło to mojej uwagi, ale prokuratura nigdy nie akceptuje tak niskiej kaucji przy oskarżeniu o morderstwo pierwszego stopnia i z obciążającymi okolicznościami. Niemoralne jest zezwalanie na jakąkolwiek kaucję. Należałoby ją unieważnić. Donelli westchnął głośno. Nienawidził tego typu niespodzianek, kiedy na sali siedzieli wszystkowidzący reporterzy. Fraser z hukiem otworzył jeden z czarnych notesów - jego prywatne 14 akta sprawy Yamata. Monotonne wyliczenie zarzutów przeciwko oskarżonemu, przypomnienie jego zachowania po znalezieniu przez policję ciała żony i faktu posiadania broni były tylko mechaniczną powtórką, którą wyklepał z obowiązku. Killigrew po raz kolejny przekazał prośbę swego klienta o ponowne rozpatrzenie wszystkich punktów wniesionego przeciwko niemu oskarżenia. - Prokurator wyraźnie usiłuje pozbawić tego nieszczęśliwego człowieka prawa do wyjścia za kaucją, prawa obejmującego każdego w ustawodawstwie angloamerykańskim. - Nie w przypadkach zagrożonych karą śmierci - krzyknął prokurator. - Sąd da sobie radę, panie Fraser - wtrącił zirytowany Donelli. -Wolałbym, by wyrażał pan swoje zdanie w bardziej opanowany sposób. Killigrew zatrząsł się w udawanym oburzeniu. - To zachowanie bez precedensu! Sędzia westchnął. - W każdym razie dobrze rozumiemy stanowisko oskarżyciela. Podnoszę kaucję z czterystu na siedemset pięćdziesiąt tysięcy dolarów. Uważam, że pan Yamato miałby ważne powody, żeby opuścić kraj. Pozostanie w areszcie do momentu wpłacenia pieniędzy. Fraser zamknął notesy, a Donelli wezwał go skinieniem ręki i wyszeptał: - Nie rób mi więcej takich numerów, dobrze? Fraser podniósł na niego zmęczony wzrok. - Nie znalazłem okazji, aby uprzedzić cię o tym wcześniej. Donelli nie był pamiętliwy. - W porządku. Od tej pory ustalamy przed sprawą, czy zamierzasz odmawiać prawa do wypuszczenia za kaucją. Gotów jestem nawet stawiać ci wtedy kawę. - Spojrzał uważnie na Frasera. - Nie wyglądasz najlepiej. - Po prostu dokucza mi chandra, ale to nic poważnego. Wzrok Donellego zatrzymał się na Killigrewie, dyskutującym przy drzwiach z grupą Azjatów. - Skąd on tu się wziął? - Wynalazła go rodzina oskarżonego przez jakiś klub, do którego należał Yamato. Pochodzi z Los Angeles. To jego trzeci proces. Sędzia parsknął śmiechem i usadowił się wygodniej. Audiencja była skończona. Fraserowi udało się wyjść z sali, nie patrząc na kobietę i chore dziecko. Prześliznął się obok krewnych, usiłujących jeszcze raz zobaczyć gdzieś Martina Yamato. Za plecami usłyszał dzwonek; woźny wywołał następną ¦ sprawę. Metalowe drzwi sali zatrzasnęły się z hukiem. Szybko minął czyhających na sensację dziennikarzy. O jedenastej miał kolejne przesłuchanie w sądzie wyższej instancji. Kolejne oskarżenie o morderstwo. 15 - Jeszcze tylko jedno, jedno jedyne - powtarzał sobie w windzie. — Tylko jedno przesłuchanie. ' Środa była jego pierwszym wolnym dniem od dwóch miesięcy, więc Gene Tippetts odetchnął z ulgą, gdy po ponurym ranku poprawił się nastrój w rodzinie. Nie można mówić o dobrym początku, gdy wychodząc na dwór z miską psiego żarcia w ręku, nie znajdujesz psa. Hattie, mała bokserka, znowu dała nogę. Obróżka i smycz leżały na ziemi. Już słyszał narzekania Eileen, gdy tylko jej powie, co się stało. Andie płakał godzinami po ostatnim zniknięciu Hattie. Nie zniosę tego dzisiaj, pomyślał. Gene delikatnie próbował uspokoić Eileen, chociaż to ona miała rację. Zresztą i tak nigdy nie słuchała jego argumentów. Siedziała w łazience ponura i wściekła, bo łazienkowa waga wskazywała, że znów przybyło jej parę funtów. Gene zawsze twierdził, że to idiotyzm ważyć się każdego cholernego poranka, ale Eileen, jak zwykle robiła wszystko po swojemu i ważyła się każdego cholernego ranka. Kilka godzin później, starał się nie spuszczać z oczu Andy'ego i Aarona szalejących między eksponatami w domu meblowym, podczas gdy Eileen rozmawiała ze sprzedawcą. Gene westchnął głośno. Nie było ich stać na komplet do jadalni, jeszcze nie. Może w przyszłym roku. Eileen spojrzała na niego srogo, więc natychmiast kazał Andy'emu wyleźć spod olbrzymiego łoża. Wszystko wydawało się lepsze od ponurej ciszy o świcie, gdy włożył swoje najgorsze ubranie i wyruszył na poszukiwanie suczki. Teraz żaden z chłopaków nie zwracał uwagi na nieobecność Hattie, ale trochę wcześniej jedynym sposobem uzyskania względnego spokoju było poświęcenie wolnego dnia na szukanie psiaka. Wyszedł więc z domu w deszczowy poranek i stał dłuższą chwilę na środku podwórka, nie wiedząc, w którą stronę się udać. W całym sąsiedztwie panował bezruch, jaki znajdziesz tylko na przedmieściach o szóstej piętnaście. Z drugiej strony podwórza dobiegał niezbyt głośny jednostajny warkot. Wydawał go generator Reece'ów. Buczał tak nieprzerwanie, ale prawie nikt nie zwracał na to uwagi. Jednak w ciszy wczesnego poranka Gene odwrócił się w stronę białego domu Reece'ów i bez chwili namysłu ruszył ku niemu. Miał dziwne przeczucie, że albo stara pani Reece, albo jej syn wiedzą coś na temat zniknięcia szczeniaka. Szedł powoli, z rękami wbitymi głęboko | w kieszenie, wydmuchując z ust małe obłoczki pary. Nad jego głową niebo powoli jaśniało, przechodząc z czerni w granat. 16 Dom Reece'ów był jakiś dziwny. Przez wiele lat mieszkało w nim stare małżeństwo, państwo Jelicoe. Potem wyjechali i budynek ogarnęła nabrzmiała pustka. Z szeroko otwartych okien, ponurych i czarnych, wyzierała samotność. Wreszcie mieszkańcy ulicy zobaczyli przed tym domem stary model chevroleta. Uderzyło ich, że na całej szerokości okien wisiały białe zasłony. Po tygodniu zaczął warkotać generator. Chłopak go uruchomił. Znał się na tym; sam reperował wóz, ulepszał generator. Gene patrzył na widniejący przed nim obiekt. Zabawne. Odnosił wrażenie, że coś przypełzło pewnej ciemnej nocy, aby znaleźć schronienie dla swego galaretowego ciała - nieznana, zła istota, która szpiegowała domek staruszków Jelicoe i ukryła się chytrze w jego wnętrzu. Stał na małym brudnym podwórku, nieco oddalonym od ulicy. Zapukał do frontowych drzwi. Dom wydawał się wyludniony. Cofnął się o krok. Nie usłyszał żadnych ruchów w środku. Zapukał ponownie, ale mocniej. Gdzieś daleko zaszczekał ospale pies. Już zamierzał nacisnąć dzwonek, gdy drzwi otworzyły się cicho. Owiało go stęchłe zimne powietrze. W szczelinie między uchylonymi drzwiami a framugą zobaczył niską chudą kobietę w aureoli rudawych włosów. Zdawało się, że ma kłopoty ze skupieniem na nim rozbieganych oczu. Była ubrana w różową podomkę. Jej oddech przyspieszył się nagle, małe dłonie mocniej ściągnęły brzegi podomki. - Panie Tippetts - odezwała się gospodyni. - O co chodzi tym razem? Gene poczuł się cholernie głupio. - Nasz szczeniak uciekł albo ktoś go wypuścił ostatniej nocy, pani Reece. To bokserka, wabi się Hattie. Może pani ją gdzieś tu widziała? -Starał się mówić uprzejmie, choć nienawidził rozmów z tą kobietą. - Niech pan da spokój tym bzdurom. Obudził mnie pan dlatego, że uciekł wam pies? - Po prostu przyszedłem się dowiedzieć, czy przypadkiem nie zwróciła pani uwagi na coś szczególnego tego ranka. Naomi Reece machnęła ręką ze zniecierpliwieniem. - Spałam. Nic nie wiem o żadnym psie. - Chciała zamknąć drzwi. - Czy Charlie jest w domu? Twarda nuta w jego głosie sprawiła, że kobieta na chwilę znieruchomiała. - Wyszedł wczoraj rano, chyba nie wrócił na noc. Nawet nie mam pojęcia, czy zajrzał do domu po pracy. - Cofnęła się. - Idę do łóżka. - Charliego w nocy nie było w domu? Gene wyciągnął rękę i nie pozwolił jej zamknąć drzwi. Naomi patrzyła na natarczywego sąsiada, dysząc ciężko. - Czy nie może pan zostawić nas w spokoju? - krzyknęła. Głos odbił się echem w ciszy ulicy. - Czemu pan się nas czepia? Mówiłam już, że nie widziałam Charliego cały dzień i całą noc. To wszystko. 1 7 Gene pchnął drzwi, otwierając je szerzej. - Chcę przeszukać dom. - Niech pan da nam spokój - powtórzyła Naomi głośno. - Nic przecież wam nie robimy. Charlie nic nie zrobił. Pan jest ciągle podejrzliwy, a drażni mojego syna. Proszę stąd odejść panie Tippetts, zanim wezwę policję Nie życzę sobie, aby przebywał pan na moim terenie. Wie pan chyba, mogę zadzwonić na policję i powiedzieć, że pewne osoby zakłócają spokój mojego domu? - warknęła gniewnie. Gene puścił drzwi. Podjazd był pusty. Być może mówiła prawdę. - Już dobrze, idę, pani Reece. Przepraszam, że panią zbudziłem. Ale doskonale zdaje sobie pani sprawę, że jeżeli w okolicy dzieją się różne podejrzane rzeczy, wszyscy przede wszystkim przychodzą tutaj. Złapali p; syna, jak znęcał się nad czterema psami. Nie obchodzi mnie, co p; i Charlie robicie, dopóki nikt na tym nie cierpi. - Charlie nie miał z tym nic wspólnego. - Nie zamierzam z panią dyskutować. - Nie aresztowali go. Nic się nie stało. Gene podszedł bliżej. Pokój za Naomi był ciemny, z jego głębi wydobywał się dziwny, niepokojący zapach, mdły smród, którego nie mógł z niczym skojarzyć. - Chciałbym już skończyć tę rozmowę, pani Reece. Jak tylko się dowiem, że to za sprawą Charliego zniknął mój pies, zawiadomię policję. Inni może nie chcieli, ale ja to zrobię. Niech pani przekaże synowi moje słowa, żeby wiedział, co go czeka, jeśli ma jakieś świńskie plany. - Muszę zamknąć drzwi. Nie mogę oddychać. - Stęknęła głośno i z hukiem zatrzasnęła drzwi. Mężczyzna usłyszał łoskot opadającego rygla. Jeszcze przez chwilę Gene kręcił się po podwórzu Reece'ów, szukając psiaka i wydając głupawe odgłosy, by zwrócić uwagę Hattie. Naomi Reece bardzo go zdenerwowała, nie po raz pierwszy zresztą. Od początku była nieprzyjemną sąsiadką, prostą i nieobytą. Jego nastrój pogorszył się znacznie, gdy szedł w stronę domu. Piękny wolny dzień. Przed śniadaniem sprawdził siatkę ogrodzenia oraz obróżkę Hattie. Szczeniak nie miał szans wydostać się samodzielnie. Znów pomyślał o Charliem, ale postanowił nie dzielić się z Eileen swoimi obawami. - Bez rezultatów - mruknął w odpowiedzi na jej pytający wzrok i zasiadł do śniadania, które upłynęło w dość miłej atmosferze. Ponury nastrój zniknął szybko, gdy z szarości poranka wstał jasny, mroźny i błękitny dzień. Andy, pierworodny, szybko przestał płakać, a młodszy, Aaron, prawie nie zauważał nieobecności Hattie. Gdy wyruszyli do miasta, rozpogodziła się też Eileen i dzień stał się naprawdę piękny. Największy problem w danym momencie stanowiło zapanowanie nad rozbrykanymi dzieciakami oraz odsunięcie Eileen od sprzedawcy, który nachalnie proponował kupno mahoniowego zestawu do jadalni. Usiłując 18 przekrzyczeć rozbawionych synów, żona łagodnie namawiała Gene'a na zakup mebli. - To taka wcześniejsza Gwiazdka, kochanie. I moglibyśmy uznać to za prezent urodzinowy dla mnie. - Nie da rady, złotko. Nawet jeśli uznamy to za prezent dla wszystkich. - Złapał Andy'ego za rękę, powstrzymując się od spoliczkowania Aarona. - Może w przyszłym roku. W tym odnawiamy dom. Zjedli w mieście lunch. Dzieciaki prawie się nie kłóciły przy wyborze dań. Gdy wracali do domu, ostre mroźne powietrze zaróżowiło im policzki. Gene zauważył, że częściej niż zwykle obejmuje Eileen. Był w dobrym nastroju. Sporo czasu spędził na zapasach z chłopcami. W telewizji dawali stary film. Oglądał go, od niechcenia przysłuchując się odgłosom dochodzącym z kuchni, gdzie urzędowała Eileen. Obiecał wcześniej, że po kolacji rozejrzy się raz jeszcze za Hattie, ale chciał odłożyć to na później. Andy właśnie wypełniał swój najnowszy obowiązek, czyli wynosił śmiecie. Gene akurat pomyślał, że jednak po złym początku wolny dzień minął przyjemnie i spokojnie, kiedy usłyszał tupot małych stóp Andy'ego i głośne szlochanie. Co znowu? W kuchni zobaczył Eileen tulącą wstrząsanego spazmami chłopca. Spojrzała na męża przerażona. Wyszedł za dom, gdzie stały pojemniki ze śmieciami, ciągle słysząc płacz syna. Torba papierów, którą wynosił Andy, leżała przy śmietniku. Tuż obok niej metalowa pokrywka błyszczała w nikłym popołudniowym słońcu. Na stosie starych toreb spoczywała Hattie z szeroko otwartymi oczami i sztywnym różowym języczkiem. Ktoś rzucił szczeniaka do wypełnionego po brzegi pojemnika jak ofiarę na ołtarz boga odpadków. Rozdział drugi Fraserowi udało się wyjść z sądu dopiero koło trzeciej. Notesy, które niósł pod pachą, nie były zbyt poręczne, ale postanowił znieść niewy-; godę, zwłaszcza że od biura dzieliła go już niewielka odległość. ,Na placu przed gmachem sądu odbywała się mała uroczystość. Trzaskały aparaty fotograficzne, odświętnie ubrani ludzie śmiali się beztrosko.! W środku tłumu całowała się para ciemnowłosych nowożeńców. W podnieceniu mieszali angielski i hiszpański. Usiłował nie patrzeć na; nich, gdy przechodził obok. Niski pan młody wyglądał karykaturalnie w morelowym wypożyczonym smokingu. Jedną ręką obejmował świeżo upieczoną żonę, która co chwila zakrywała usta dłonią, jakby nie chciała, by ktoś słyszał jej chichot. Jakże inaczej wyglądał ślub jego i Kate. Ona nigdy nie zaakceptowałaby ceremonii w urzędzie stanu cywilnego, z ponurym urzędnikiem wydającym dokument i krótką zabawą w cieniu gmachu sądu. Przyszła do niego w wielkim kościele, w wianku z białych, czerwonych i żółtych róż. Od zapachu kwiatów aż drgało powietrze. To był wspaniały ślub, po którym odbyło się wystawne przyjęcie. Gdy wesele dobiegło końca, państwo młodzi zapełnili prezentami trzy samochody, wliczając w to cadillaca ojca Kate. Fraser czuł się bardzo szczęśliwy przy boku żony. Kate też było z nim dobrze, bo przez myśl jej nie przeszło, że przystojny młody prawnik obejmie posadę w prokuraturze okręgowej. Z pewnością oczekiwała zupełnie czegoś innego, a on nie wyprowadzał jej z błędu. Dziś zdawał sobie sprawę, że postąpił niewłaściwie. Myślała, że mąż będzie człowiekiem takim jak jej ojciec - pracownikiem renomowanej firmy, po kilku latach wspólnikiem, mężczyzną ze stałym dochodem i określonym prestiżem. On jednak, ku wielkiemu zaskoczeniu Kate, odrzucił pracę w przedsiębiorstwie teścia. Bardzo prawdopodobne, że to początkowe nieporozumienie zaciążyło nad ich całym wspólnym życiem. Trudno powiedzieć. Jedyne, co mógł robić, to uważnie śledzić powolny koniec. Być może miłość jest spontaniczną chęcią obu stron, powoli przeradzającą się w konieczność, uciążliwą 20 i bolesną. Ta wizja przerażała Frasera. Związek, w którym pokładali tyle nadziei, oni i ojciec, powinien trwać wiecznie. Ale nie będzie. Przyspieszył kroku. Nie będzie. Pan młody przyglądał mu się uważnie. Oblubienica odwróciła wzrok. Może są notowani na policji? Niewykluczone, pomyślał. Czy sądzą, że takie rzeczy wyczuwa się na odległość? Pod jego stopami chrupały małe suche ziarnka ryżu - pozostałość niezliczonych ceremonii odbywających się w urzędzie stanu cywilnego. Budynek, w którym mieściło się biuro prokuratora okręgu Santa Maria, miał kolor błota. Przypominał gigantyczną dżdżownicę. Robotnicy już zdrapali z szyby nazwisko Gleasona. Właśnie ono, w ramce ze złotych liści, widniało na drzwiach przez ostatnie szesnaście lat. Kiedy poprzedni prokurator okręgowy przegrał w wyborach, Fraser stracił dobrego przyjaciela i współpracownika. Co więcej, odejście Gleasona bezpowrotnie zamykało pewien rozdział w jego życiu. Czuł się tak, jakby go nagle odcięto od korzeni. Nie wiedział nawet, czy uda mu się zachować obecną posadę. Robotnicy ostrożnie malowali imię i nazwisko nowego prokuratora, Spencera Whalena. Fraser obserwował urzędników wynoszących pudła z aktami należącymi do Gleasona i sekretarki dźwigające na szóste piętro dokumenty Whalena. Dostrzegł swoje odbicie w szklanych drzwiach. Na pierwszy rzut oka wyglądał poważnie i surowo w szarym prążkowanym garniturze, błękitnym krawacie i czarnych butach. Na skroniach widniały pierwsze pasma siwizny. Poruszał się pewnie, bez wahania. Nic dziwnego, że młoda para się denerwowała, gdy przechodziłem, pomyślał. Wyglądam jak glina z małego miasteczka. Schodami udał się na trzecie piętro, gdzie urzędował. Po drodze minął oddział ubezpieczeń społecznych. Znaki wskazujące drogę do jego biura raczej wprowadzały w błąd, jednak nigdy nie chciało mu się ich poprawić. Ostatecznie wszyscy, którzy mieli coś do załatwienia w wydziale zabójstw, prędzej czy później trafiali we właściwe miejsce. Zajmował się wyłącznie przypadkami śmierci. Każda sprawa dotycząca nienaturalnego zgonu w okręgu trafiała na jego biurko. On i współpracownicy określali, czy było to zabójstwo w afekcie, nieumyślne, z premedytacją czy należało do jakiejś innej kategorii. Zaprowadzał porządek w bałaganie przemocy. Wchodząc skinął głową Sally Ann. Jak zwykle tkwiła za biurkiem, ze wszystkich stron otoczona stosami dokumentów i aparatami telefonicznymi. Przed jego gabinetem siedziało dwóch nieznajomych. Drzwi były zamknięte. - Ej, Tony, nie możesz tam wejść! Znieruchomiał z ręką na klamce. Harry Ballenger, najstarszy prawnik i dawny zwierzchnik Frasera, podszedł z uśmiechem. 21 - Nie możesz tam wejść - powtórzył. - Dlaczego? Sally Ann zachichotała głośno. Ballenger objąwszy go ramieniem, odprowadził na bok. Uśmiechnął si^ do mężczyzn. - Jeszcze minutkę, panowie - rzekł uspokajająco. Fraser pozwolił się odciągnąć w drugi koniec pokoju. Mała choinka z ozdobami i lampkami stała w rogu. Położył obok niej oba notesy, rad, ta wreszcie pozbywa się ciężaru. Ballenger przybrał surową minę. - Musiałem skorzystać z twojego biura, Tony. Ciebie nie było, a tylko ono nam zostało. - Kim są ci faceci? - FBI, wydział narkotyków. - A kto jest w moim gabinecie? - Cardenas. Federalni chcą z nim pogadać, jak wyjdzie. - Cardenas ma zamiar coś powiedzieć po trzech miesiącach milczenia? — Na twarzy Frasera odmalowało się zdziwienie. Cardenas był grubą rybą meksykańskiej mafii. Odmawiał zeznań na temat swej roli w zabój stwie pracownika Państwowego Zakładu Odwykowego. - Już mówił. - Co mu dałeś? - Absolutnie nic. - Świetnie. Pozwól, że wrócę do gabinetu. - Zaskoczyła go stanowczość Ballengera; starszy prawnik zastąpił mu drogę. - Nie mogę. Jeszcze dwadzieścia... - spojrzał szybko na duży zegar nie, piętnaście minut i zwolnię twój gabinet. Fraser ponownie usłyszał chichot Sally Ann. - W porządku, Harry, ale mów, o co dokładnie chodzi. - Słuchaj, za kwadrans będzie już po wszystkim. Czemu nie wysko- czysz na kawę albo nie zajrzysz na górę, złożyć uszanowanie Whalenowi? Fraser ruszył w stronę gabinetu. Balleger złapał go za ramię. - Zepsujesz mój interes. Tajniacy obserwowali prawników z rosnącym zainteresowaniem. - Mam dużo roboty - oświadczył Tony - i wcale mi się nie podoba, że jakiś gówniarz zajmuje moje miejsce pracy. Co on tam, do cholery, robi? Prowadzi rozmowy telefoniczne z całym światem na nasz koszt? - Nie... - A więc co? - Jest z nim żona. Fraser wreszcie zrozumiał. - Są tam oboje? - Obiecałem Cardenasowi spotkanie z nią w cztery oczy, jeśli będzie zeznawał. Gadał, więc dotrzymałem słowa. - Co tam się teraz dzieje? 22 - No, są w środku, o ile wiem. - Ballenger ponownie spojrzał na zegarek. - Chyba już doszło do zbliżenia. - Mam nadzieję, że na kanapie, a nie na biurku. - Nie bój się, Tony, kazałem im po sobie posprzątać. - Jak ona wygląda? - spytał nagle. Sally Ann popatrzyła na szefa z uśmiechem i powiedziała: - Nie w twoim typie, daję słowo. W ogóle niepodobna do mnie. Zresztą zauważyłam jedynie mnóstwo czarnego tuszu i masę włosów. - Moje biuro jest waszą zasadzką - zwrócił się do federalnych Fraser. — Chyba nieczęsto dostajecie takie zadania? Zaśmiali się chóralnie. - To pierwszy raz. - No, chyba już pora, żebym wkroczył do akcji. - Uspokój się. Oni naprawdę nie robią nic nadzwyczajnego. Jeden z agentów spojrzał szybko na Sally Ann, jakby dyskretnie sprawdzał, czy się zarumieniła. - Nie zaszokujesz tej damy. - Fraser dostrzegł wzrok tajniaka. — Pracuje tu zbyt długo. Sally Ann, czy mogłabyś zadzwonić do mojego gabinetu? - Tony! - W głosie Ballengera było słychać gorącą prośbę. - Jeszcze tylko parę minut. Sally Ann wykręciła numer i niebawem usłyszeli dzwonek telefonu po drugiej stronie drzwi. Tajniacy oczekiwali niezwykłego przedstawienia. Fraser chciał zadowolić wszystkich, ale naprawdę chodziło mu tylko o to, by Cardenas wyszedł z jego gabinetu, bo miał zamiar położyć się tam spać. - I tak dałeś mu sporo czasu, Harry - powiedział usprawiedliwiając się. - Lepiej, żeby się nie przemęczał. Nie należy też zapominać o tej biednej kobiecie. Wziął słuchawkę od Sally Ann, kątem oka zauważając bezgłośny śmiech jednego z tajniaków. Ballenger westchnął smutno. - Od nikogo już nie dostanie takiej szansy. - Pan Cardenas? - Fraser przyłożył słuchawkę do ucha. - Zabawa się skończyła. Czas minął. Proszę doprowadzić się do porządku i opuścić gabinet, bo zamierzam wejść do środka. Chwilę później otworzyły się drzwi. Niski ciemnowłosy mężczyzna stał w progu, zapinając pasek. Za jego plecami widzieli kobietę. - Jestem panu niezmiernie wdzięczny - przerwał milczenie Fraser. Cardenas spojrzał na Ballengera, potem na zegar. - Zostało nam jeszcze dziesięć minut. - To już nie zależy ode mnie. - Harry bezradnie rozłożył ręce. Tajniacy stanęli obok Cardenasa. Jego żona wysunęła się z biura i objęła go czule. Szeptali do siebie cicho i miękko, dopóki nie rozdzielili ich agenci. Cardenas został wyprowadzony. 23 Balleger coś jeszcze mu tłumaczył, ale mężczyzna tylko wzruszył ramionami. Jego żona nie podniosła głowy, odkąd wyszedł. Opuściła biuro szybkim krokiem, nie odrywając wzroku od podłogi. Fraser przepuścił ją w drzwiach. Zazdrościł Cardenasowi i tej kobiecie. Los zmusił ich do pospiesznych pieszczot w cudzym gabinecie, niemal na oczach nieznajo mych urzędników; a jednak była to najlepsza nagroda, jakiej Cardenas mógł zażądać za mówienie. A ta kobieta, nie zważając na brutalne okoliczne spotkania, przyszła do niego. Fraser nie wiedział, czy to poświęcenie oddanie czy miłość, ale zazdrościł im i prawie żałował, że przekonał o istnieniu między ludźmi tak silnych związków. Teraz pomóż mi doprowadzić ten pokój do porządku, Harry - poprosił gdy Ballenger wszedł za nim do gabinetu. - Nic nie trzeba sprzątać - odezwał się z dumą prawnik. - Mówiłem ci, że nie nabrudzą. Fraser podniósł z ziemi poduszkę, która spadła z kanapy, i upewnił się że jego biurko jest nadal zamknięte. - Zabroniłem Cardenansowi czegokolwiek dotykać - mruknął Ballen-! ger, widząc Frasera sprawdzającego szuflady. Tony ciężko usiadł i przetarł oczy. - Jesteś ciekaw nowości? - Ballenger wskazał głową stos papieróv leżących na biurku. Każdego dnia detektywi przynosili wiadomości o ostatnio popełnionych zabójstwach, które Fraser musiał sklasyfikować. Nie czuł się dzisiaj dość silny, by czytać nudne raporty. - Powiedz szybko, co mamy - poprosił Harry'ego. - Dwa zabójstwa. Pchnięcie nożem oraz śmiertelny postrzał. I kilka informacji. - Kogoś zgarnęli? - Chłopaka. Został aresztowany zaraz po tym, jak zastrzelił najlepszego przyjaciela z powodu dwudziestu pięciu dolarów i osiemdziesięciu! dwóch centów. Drugi sprawca to kobieta. Ugodziła nożem sąsiadkę. Fraser już widział ostateczne opinie w obu sprawach. Postrzał uzna się za zabójstwo nieumyślne. Kwalifikacja kolejnego czynu będzie zależała od opinii na temat zamordowanej sąsiadki. - Informacje dotyczą nocnych strzałów sprzed kilku tygodni i tychf ostatnich które odnotowano trzy dni temu. Pamiętasz? - Mężczyzna uprawiał jogging i podczas biegu oberwał z przejeż-| dżającego samochodu? - Właśnie. - Zrobiono jakieś postępy w tej sprawie? 24 - Gliny odnalazły ofiarę podobnego zajścia. Facet parkował półcięża-rówkę. Nagle nadjechał beżowy czy może biały chevrolet. Paf, paf. Kierowca schylił się i oberwał w obojczyk. W każdym razie zapamiętał litery ID na tablicy rejestracyjnej. Poza tym twierdzi, że to starszy model auta, odrapany i poobijany. - Niezbyt wiele. Ballenger machnął ręką. - Ale jeśli połączysz te dwa przypadki, wtedy się okaże, że oba są połączone osobą sprawcy. Świadkowie zabójstwa biegacza mówią, że strzelano z białego chevroleta, wyprodukowanego wiele lat temu. Fraser starał się dzielić zainteresowanie Ballengera tą sprawą. W jaki sposób Harry umiał odnajdywać w sobie entuzjazm rok po roku, sprawa po sprawie, gdy brutalność i zezwierzęcenie przerastały same siebie? Jeśli ktoś mógłby mieć tego dość, to właśnie Ballenger. Fraser mu współczuł. Kiedyś to Harry był zwierzchnikiem Tony'ego, niedawno role się odwróciły. Ballengera regularnie pomijano przy wszelkich awansach w ciągu ostatnich trzech lat, co oznaczało, że wydział zabójstw miał być końcową stacją w jego karierze. Być może przyczyniał się do tego lekkomyślny styl bycia i ospały sposób, w jaki Harry pracował. Kiedyś, gdy poszedł do szpitala, chory na wrzody żołądka, pewien nadgorliwy student prawa wdarł się w mroczną tajemniczość jego gabinetu. Znalazł tam setki akt starych spraw, jeszcze sprzed czasów Frasera. Niemal tony różnych papierów piętrzyły się na biurku, były powpychane w szuflady, ukryte za książkami. Gdy Harry wrócił i zobaczył porządek w biurze, wrzasnął, że całe lata zajęło mu zgromadzenie tych dokumentów. Nazywał je pomocami naukowymi. Plotkarze uważali, że Ballenger z czystego lenistwa nie pousuwał akt zamkniętych spraw, choć Harry niejasno dawał do zrozumienia, że opracował własny system klasyfikowania danych, który być może kiedyś ujawni. Fraser cieszył się, że stary prawnik nie ma mu za złe szybkiego awansu. Lubił Ballengera i twierdził, że jego oryginalny sposób myślenia przyczynił się do rozwiązania wielu trudnych spraw. Obok Sally Ann i Gleasona, Harry był jedną z nielicznych osób. - Moim zdaniem to nadal wygląda na wybryki dzieciaków rozbijających się po mieście i strzelających dla zabawy. Tego gościa pewnie trafili przez przypadek. - W samochodzie znajdował się tylko kierowca. - W porządku, może masz rację. Ballenger przeciągnął się, tak, że o mało nie trzasnęła kamizelka na jego okrągłym brzuchu. - Wyglądasz na bardzo zmęczonego. - Przesłuchania Yamata i Willisa trwały dłużej niż przypuszczałem. - Co powiesz na małą przerwę? Postaram się dziś skończyć wcześniej. - Zawsze kończysz nieco wcześniej, Harry. Jasne, chętnie. Wpadnij po mnie. 25 Przynajmniej przez jakiś czas nie będzie myślał o tym wszystkim, co go dręczy. Trochę oderwie się od swoich problemów. Nie chciał się sam przed sobą do tego przyznać, ale zaczęła ogarniać go panika. Powstrzymał ją siłą woli. Gdy Harry wyszedł z gabinetu, Fraser zajął się pracą: uzupełniał notatki przesłuchań, sprawdzał terminy. Wykonywanie rutynowych czynności pozwoliło mu chwilowo zapomnieć o całym świecie. Nagle zobaczył leżącą na biurku książkę w czerwonej oprawie, tom wierszy Yeatsa. Prezent od George'a Suttona Frasera dla syna, Antony'ego z okazji ukończenia wydziału prawa. Zajrzał do zbioru dopiero miesiąc temu, gdy napięcie między nim a Kate stało się nie do wytrzymania. O ile wiedział, ojciec nigdy nie interesował się poezją, a jednak podarował mu właśnie tom wierszy Yeatsa. Wyglądało to tak, jakby st George Fraser wiedział, że pewnego dnia synowi będą potrzebne wiersze w których znajdzie zdania, jakich nie wypowiedziałby chłodny, opanowany prawnik. W marność świat się przemienia... Słyszał ojca w tych słowach, przema- wiającego do niego z innego wymiaru. Odłożył książkę. Był zmęczony. Może wszystko ułożyłoby się inaczej gdyby tylko mógł sypiać. Zeszłej nocy spał cztery godziny, jeszcze wcześ-niej pięć, a za sobą miał kilka takich miesięcy. Nie umiałby zliczyć wszystkich nocy, gdy Kate dostrzegała go o trzeciej nad ranem, leżącego z szeroko otwartymi oczyma. Spała bardzo czujnie i choć zawsze starał się bezgłośnie opuszczać sypialnię, prawie nigdy mu się to nie udawało. Często leżał godzinami, osamotniony w swoich myślach, zbyt wyczerpany, by konstruktywnie myśleć, zbyt spięty, by zasnąć. Odnosił wrażenie, że czeka na coś przez długie ciemne godziny nocy. Kate wiedziała, że coś go martwi, ale nie miał sił ani chęci opowiadać jej o uczuciach, z którymi sam nie mógł się uporać. Leżał więc bezsenny, pełen oczekiwania i bólu. Z tym światem pełnym udręk wszyscy przemijamy, pośród wielu dusz ludzkich, co jak blade tonie chwieją się, by odpłynąć w zimnej pogoni pod niebem rozplenionym mnogimi gwiazdami...* Właśnie w tym mogła tkwić przyczyna ich oddalania się od siebie. Tu; nie chodziło o Molly ani przerwę we wspólnym życiu, którą na pewien czas spowodowała śmierć córeczki. Chyba ciężko żyć z człowiekiem, który ciągle wsłuchuje się w coś, czego nigdy nie usłyszy, i czeka na coś, czego nigdy nie zobaczy. Mimo uczuć, jakimi darzył żonę, nie był pewien, czy Kate kiedykol- * William Butler Yeats, Róża świata, tłum. Tadeusz Rybowski. 26 wiek zrozumie jego obecny stan umysłu. Niechętnie zaakceptowała decyzję Tony'ego o podjęciu pracy w prokuraturze. Pocieszała się, myśląc, że mąż stanie do rycerskiej walki ze złem. Dopiero później pojęła prawdziwy brutalny charakter jego pracy. Starała się unikać rozmów na ten temat. Gdy wracał do domu, oboje udawali, że świat kręci się wokół czegokolwiek innego niż zbrodnie, które on codziennie oglądał. O wiele lepiej, o wiele piękniej było, gdy mała pociecha zaprzątała ich umysły, rozmowy i czas. Ale Molly nie żyła od sześciu miesięcy. Pochylił się i oparł głowę na rękach. Nie chciał stracić Kate. Była taka pogodna, wrażliwa, delikatna. Wiedział, że przeraża ją ciągła groźba obcości między nimi. Choć tak bardzo pragnął ją zatrzymać, bał się, że go opuści. Odejdzie na zawsze jak Molly. Dlaczego panikuję?, spytał siebie w duchu. Widzę, co się dzieje, i nie mogę tego zmienić. Nie mam wyboru. Sally Ann głośno zaśmiała się za drzwiami. Jej śmiech i zaloty stanowiły część ustabilizowanego życia Tony'ego. Otworzył teczkę z aktami Yamata i wyciągnął kopertę pokaźnych rozmiarów. Po stole rozsypały się kolorowe zdjęcia. Zrobili je policjanci w czasie wizji lokalnej. Ortodonta, Martin Yamato, znęcał się nad żoną przez czternaście lat, a potem zamordował ją bestialsko. Porąbane kawałki ciała powsadzał do przezroczystych foliowych torebek, które ukrył w garażu, za workami z cementem. Po kilku dniach zaniepokoili się przyjaciele. Zgłosili na policję zaginięcie pani Yamato oraz nagły wyjazd męża i dzieci. Odnalezienie szczątków kobiety nie zajęło dużo czasu. Większość fotografii przedstawiała wnętrze garażu, wypełnione przeróżnymi gratami. Były tam: stare, zepsute zabawki, połamane narty, rowerki, pralka, skrzynki i pudła, kosiarka, uszkodzony grill, dziurawy parasol ogrodowy. Reszta zdjęć to zbliżenia worków z cementem i plastikowych torebek z fragmentami ludzkiego ciała: palce przyciśnięte do folii, masa włosów przypominających macki ośmiornicy. Pamiętał, jak te worki rzygały zawartością na stół koronera w świetle białych lamp. Oto objawienie prawdy, naga rzeczywistość odarta z romantyczności i fantazji. Ciągle jeszcze rozpoznawalna twarz, szeroko otwarte oczy, nienaturalnie wykręcona dłoń - wszystko to udowadniało, że do niedawna było częścią kobiety, a nie jakiejś mitycznej bestii. Reszta ciała, z wyjątkiem głowy i części tułowia widniejących na zdjęciach, zmieniła się w dymiącą galaretę w garażowym piecyku. Miał zamiar pokazać fotografie przysięgłym. Obrona zgłosi sprzeciw, ale przysięgli ostatecznie i tak obejrzą ten przerażający materiał. Wiedział, jak zareagują. Fraser pomyślał, co zrobiłby jego ojciec, który uważał się za doświadczonego i niewzruszonego stróża prawa. Dla niego te zdjęcia byłyby równie odpowiednie jak dla dobrodusznej gospodyni domowej. Jeśli chodzi o przysięgłych to pewnie, kilku mężczyzn znieruchomieje, zaciskając zęby. Parę kobiet zacznie płakać, jedna czy dwie na pewno dostaną spazmów, ktoś 27 zemdleje. Większość tylko skrzywi się z niesmakiem. Wszyscy jednak urzędnicy, panie domu i emerytowani mechanicy zobaczą coś, czego nie zapomną do końca życia. Przyglądał się całej serii zdjęć bez jednego drgnienia powiek. Nie miał odpowiedniego przygotowania, aby fachowo ocenić stan zwłok. Snuł ama- torskie przypuszczenia i pod tym względem był podobny do przysięgłych. Jedyna różnica polegała na tym, że na Fraserze ten widok nie robił już żadnego wrażenia. Mógł na nie patrzeć godzinami, nie odczuwając żadnych emocji. Obok stosów zdjęć stał manekin pokryty czarnymi plamami, oznaczającymi miejsce wlotu i wylotu kuli. Na ścianach wisiały grafiki i akware z jego procesów, pamiątki od stacji telewizyjnych, które je rejestrowały Niżej leżały ułożone w pudełkach ubrania: koszule, buty do tenisa, górskie traperki, brązowe spodnie bez jednej nogawki. Na tych wszystkich częściach garderoby widniały małe karteczki z numerami ewidencyjnymi. Pozostałości minionych istnień. Ubrania ofiar. W takim świecie żył Fraser. Farsa z błaznem Killigrewem, żałosna gierka z Cardenasem - oto w co obróciła się jego idea sprawiedliwości. Jak długo jeszcze mógł udawać zainteresowanie, wiarę w praworządność? Do końca procesu Yamata? Do następnego? Jak długo? Na chybił trafił przeczytał wiersz Yeatsa: Tańcz, tańcz na brzegu dalej! Czemuż ma ciebie niepokoić Ryk wiatru albo fali?* Tytuł - Do dziecka tańczącego na wietrze — wstrząsnął Fraserem. Bez chwili namysłu wyrwał kartkę z książki. W ciemnym, obszernym i ciepłym sanktuarium małej knajpki siedzii Fraser z niechlujnie podwiniętymi rękawami koszuli. Na krześle tuż za nim leżał niedbale rzucony płaszcz. Przez kłęby papierosowego dymu prawie nie było widać głębi baru, gdzie kilkunastu zalanych irlandzkich patriotów usiłowało odśpiewać hymn na cześć starego zielonego kraju Naprzeciwko Frasera zajmował miejsce Ballenger z rozluźnionym krawatem na szyi. - Więc mogę dalej opowiadać? - spytał z pijackim uporem. Tony skinął głową. - Jasne. * William Butler Yeats, Do dziecka tańczącego na wietrze, tłum. Ludmiła Marjańsh 28 - Nie chcę słyszeć ani słowa więcej o twoim rozpieprzonym mał- żeństwie. - Rozwalającym się małżeństwie. To różnica. — Pociągnął łyk alkoho- _ Przepraszam, że o tym wspomniałem. - W porządku. Więc - Ballenger uderzył dłonią w stół - stary Leyding wchodzi powoli i pyta: „Ma pan te kaczki? A ja na to: „Nie". Wiesz, I chodziło o odstrzał kaczek w sezonie ochronnym. Za drzwiami czeka leśnik gotów zeznać, że widział myśliwego walącego w jego kaczki, ale Leyding nie był w ciemię bity i mówi do mnie: „Nie ma kaczek, nie ma sprawy". Fraserowi udało się przywołać na twarz uśmiech przy końcu przedpotopowej anegdotki Ballengera. Takie historyjki nie pasowały do prawie sześćdziesięcioletniego mężczyzny z nadwagą i aparatem słuchowym niezbyt dobrze ukrytym w uchu. Był prawnikiem od trzydziestu lat; niemal cały ten czas pracował w biurze prokuratora okręgowego. Gdy opowiadał, odchylał się trochę do tyłu, jak komik czekający na rzut tortem w twarz. Tylko on ze znajomych Frasera nosił szelki i tak często sięgał po whisky z sodą. - Nie pamiętam Leydinga. Fraser przeciągnął się leniwie. Alkohol otumanił go, jednak nie zagłuszył obaw. - Od dawna nie żyje. Zamknij się teraz. Więc przebrnęliśmy przez ten cholerny proces. Myśliwy dopadł Leydinga. Powiedział, że ten odwalił kiepską robotę. Na to sędzia nadstawił ucha i spytał, czy uważa, iż sąd odwalił kiepską robotę. „Nie, nie" zaczął się tłumaczyć myśliwy, czerwony jak burak. „Właśnie chwaliłem prokuratora za wspaniale wykonane zadanie". Leyding jednak udaje, że nie słyszy. Wpada w szał i ryczy: „Nie można znieważać sądu". Na koniec wlepia facetowi grzywnę. Fraser roześmiał się głośniej, niż zamierzał. Usiłował przypomnieć sobie jakąś historię z wojny. - Niczego nie pamiętam - odezwał się po chwili. Próbował ożywić jakąś anegdotkę z zamierzchłych czasów, sprzed dekady prawniczego życia. Na próżno. - Leyding, to był dopiero typ... - Ballenger usilnie starał się podtrzymać rozmowę. Fraser wypił do dna. - Nie mam ochoty na więcej opowieści o Leydingu, Harry. Skinął na kelnera, zamówił następnego drinka i oparł się wygodnie. Z tyłu, przy jedynym stoliku w tej części salki, siedział sędzia Strevel, który głośno powiedział: - Zapamiętajcie sobie, chłopaki! Fantom i ja jesteśmy związani na śmierć i życie. Fraser parsknął śmiechem. Fantom był starym zgorzkniałym prawnikiem w czerwonej wiatrówce i złotej muszce. Strevel o oczach indyka namówił go na przyłączenie się do gry w kości. 29 Przydomek Fantoma pochodził stąd, że sędziwy prawnik znikał terenie sądu i zarówno sędziowie, woźni, jak i klienci, musieli długo szukać aby go znaleźć. - Oszukuje? - spytał Fraser, wskazując brodą Strevela. - Raczej nie... - Dawaj, Fantom - mruknął Strevel, zaciągając się papierosem. Dawaj. - Założę się, że kantuje - stwierdził Tony, uśmiechając się lekko. Lepiej uważaj na niego. Sędzia przerwał i poprawił okulary. - Niech mnie kule biją, jaśnie pan Fraser w knajpie o tej porze! Wszak to już prawie dziewiąta. Siedzi tu długo, nie? Od czterech godzin? - Od sześciu - poprawił Fraser, podnosząc do ust kolejnego drinka z mile grzechoczącym połyskliwym lodem. - Nie rozumiem* co się dzieje. Oto człowiek, według którego mona było regulować zegarek. - Sędzia nie spuszczał wzroku z rzucającego kośćmi Fantoma. - Prosiłeś go, by przyszedł godzinę przed przesłuchaniem i zjawiał się na miejscu równiutko sześćdziesiąt minut przed czasem. - Oszukuje. - W głosie zabrzmiały ostre nuty. - Zbliżał się lunch i punktualny Fraser wychodził z biura równ o dwunastej. Nie minutę po, nie minutę przed, ale punkt dwunasta. Jeśli miał być w sądzie o ósmej trzydzieści, bo należało przejrzeć akta, był tam o wpółdo dziewiątej, z plikiem najnowszych dokumentów i świetnymi radami dla ciebie. Ja, oczywiście, nie pojawiłem się przed dziewiątą. - Tony wpadł tu ze mną - wtrącił się Ballenger. - Musiałem dziś wyjść trochę wcześniej. - Szkoda, że nie mogę już liczyć na pana Frasera. Chodzi o to - sędzia unikał wzroku Tony'ego - co będzie z nami, z naszym bezpieczeństwem jeśli jego nie ma w pracy przez pół południa i cały wieczór? Kto nas obroni Jakie nieszczęścia spotkają nas rano? I co na to wszystko powie szanowna pani Fraser? - Nic nie powie - mruknął Tony. - O, pardon. - Sędzia wykrzywił się drwiąco. - Chyba poruszyłem delikatny temat. Fraser złapał Strevela za miękkie ramię i potrząsnął silnie. Jego wście kłość rosła tak szybko, jak się pojawiała. Ballenger rozdzielił mężczyzn z prędkością, jakiej nikt by się nie spodziewał, patrząc na olbrzymie ciało Harry'ego. - Nie denerwuj się, stary. - Odciągnął Frasera na bok i utkwił w sie- dzącym cicho Strevelu badawcze spojrzenie. Sędzia uśmiechnął się do Tony'ego. - Przecież mnie nie uderzysz, dalej mogę gadać, co chcę. Fraser pochylił się, by znów zaatakować, ale Ballenger w porę zarea- gował. 30 - Mówimy już „dobranoc", Tony. Do widzenia, Pete. Zarzucił ramię Frasera na swoje, podniósł jego płaszcz i odszedł, ^.P12^0^ za s0^ą- - Żegnajcie, panowie. - Strevel wyciągnął papierosa i zajął się grą. Fraser pozwolił Ballengerowi przepchać się przez zatłoczony bar. - Po co się wtrącałeś? Daj mi spokój. - Przerywanie kłótni to moje hobby. Ballenger milczał, gdy mijali znajomych prawników i sędziów, pochylonych nad stolikami. Irlandczycy ponuro kontemplowali dna kufli. Jak u Yeatsa, pomyślał gorzko Fraser. W chwilę później obaj stali na zimnie, w świetle ulicznej latarni. - Chodźmy stąd. - Dokąd? - spytał Ballenger. Otulił się płaszczem i zatarł ręce. - No dobra, gdzie chcesz iść? Fraser nie wiedział. Nie chciał wracać do domu i patrzeć Kate w twarz. Był z tego powodu zły i zarazem zawstydzony. Nie, absolutnie nie mógł iść do domu. Poza tym wolał zbytnio nie spoufalać się z Ballengerem. - Zostaw mnie, Harry. Ze mną wszystko w porządku. - Nigdzie mi się nie spieszy. Sheila i tak ma w nosie, co robię. - Nie potrzebuję nańki. - Jak zamierzasz dokądkolwiek się dostać? Weźmiesz taksówkę? - Tak... wezmę taksówkę. Ostatnie słowa zabrzmiały ostro i Tony zaraz tego pożałował. - Przepraszam, Harry. - Zwilżył wargi językiem. Na ulicy panowała niewiarygodna cisza i pustka. Neonowy zielono-czerwono-biały napis WESOŁYCH ŚWIĄT był jedyną plamą kolorów, jaką dostrzegał. - W porządku. - Ballenger uśmiechnął się wyrozumiale. - Dużo ostatnio przeszedłeś. Człowieku, przecież ty od wieków nie brałeś urlopu. - Muszę coś robić, Harry. Ostatnimi czasy nic mi się nie układa. Ballenger wsunął dłonie do kieszeni płaszcza. - Gdy tylko rozgryziesz Whalena i zacznierz z nim współpracować, powinieneś zabrać stąd Kate i wyjechać na parę tygodni. Potrząsnął głową. Mroźne powietrze otrzeźwiło go trochę. Spróbował wyobrazić sobie atmosferę takich wakacji. Kilka wspólnie spędzonych dni nie wystarczyłoby po tym, co przeżyli. - Nie w tym rzecz - powiedział głośno. - Więc co planujesz? Zmienić pracę? Pójść do prywatnej kancelarii? Czy zainwestować dziesięć, dwadzieścia kafli i założyć własną cholerną agencję ubezpieczeniową? Nagle zapragnął, by Harry, właśnie on, zrozumiał jego obawy. Ballenger mówił dalej. - Widzisz, Tony, jesteś prawnikiem praktykiem, podobnie jak i ja. Obaj spędzamy pół życia na sali sądowej. Brałem udział w tylu procesach, że nawet nie potrafię ich zliczyć. - Był podekscytowany i to nadawało mu 31 nieco szlachetniejszy wygląd. - Tak długo siedziałem w sądzie, że nabawi łem się nerwicy. I co jeszcze? Aha, kilka wrzodów na żołądku, podejrzane szmery w klatce piersiowej, nic niewarte oczy. Przed odczytaniem wyroku muszę iść się odlać, bo mam słaby pęcherz. Kiepski stan, co? Ale ta robota jest tego warta. Wiem, że nie mógłbym zajmować się niczym innym. - To nie jest tego warte. - Nie sądzę, Tony, żebyś zrezygnował ze stanowiska prokuratora, - Nagle Fraserowi zrobiło się niedobrze, po części od nadmiaru alkoholu, ale głównie dlatego, że wszystko, co Ballenger mówił, było prawdą. | Harry spojrzał na niego. - Zawiozę cię do domu. Oddychaj głęboko i zastanów się, czy będziesz rzygał, zanim dotrzemy do mojego samochodu. - Chyba wytrzymam. Odstawiwszy Frasera przy drzwiach, Ballenger zastukał w nie mocno. - No, pójdę już. Kate chyba nie ucieszy się na mój widok. - Ależ wejdź, jeśli chcesz. - Opuchły język utrudniał mu mówienie a głos wydobywający się z suchego gardła brzmiał dziwnie obco. - Ona tylko żartuje, kpi z ciebie. Ballenger wsiadł do samochodu. - Już się dość uśmiałem tej nocy - rzucił przez otwartą szybę i machnął ręką na pożegnanie. Drzwi otworzyły się, gdy odjeżdżał. Kate, ubrana w dżinsy i starą koszulę Frasera, stała w progu. - Witaj, przybyszu. Szukasz pomocy? Skinął ciężko głową. Zarzuciła sobie ramię męża na szyję i objęła go w pasie, by wciągnąć do środka. Bezwładnie poleciał na drobne ciało. Wydawał się niższy, cięższy przy jej pełnej wdzięku sylwetce doskonałej pływaczki. Kiedyś, dawno temu, gdy spędzali wakacje w Monterey, śmiała się głośno z jego hałaśli- wych popisów, które tak blado wypadały przy zwinnych, pięknych ruchach jakimi rozgarniała łagodne fale. Pamiętał popielate włosy Kate unoszące się na drżącej powierzchni wody. Odnosił wrażenie, że od tamtych czasów upłynęły wieki. Wtedy myślał, że jest bardzo krucha. Nawet teraz widzi] w niej małe niewinne dziecko. Jednak Kate była silną kobietą. Ciemne oczy śledziły każdy jego krok. Skrzywdziłem ją, pomyślał. Ale wydobrzeje. Maskował zakłopotanie pijacką gadatliwością. - Harry przywiózł mnie do domu. Prawda, że to miłe z jego strony Fajny gość. Powinnaś go w końcu polubić. - Pewnie tak. - Stęknęła, gdy zwolnił kroku. - Spróbuj iść jak czło- wiek: najpierw stawiasz jedną nogę, a dopiero potem drugą. 32 Oparł gorące czoło o głowę Kate. - Powoli nabierasz wprawy w obchodzeniu się z pijanym mężem. Z ulgą położyła go na łóżku. - Nie spodziewałam się, że tyle razy będę miała okazję, aby trenować. - Martwiłaś się? - Nie wiedziałam, gdzie jesteś. Dzwoniłam do biura, ale powiedzieli że wyszedłeś. - Dawno, dawno temu wyszedłem. - Mogliśmy przecież świętować razem. - A niby co? - Więc piłeś tak, bez powodu? Zachichotał, gdy przesuwała go na drugą stronę łóżka, ciągnąc za długie nogi. - Nie wiem. Już się nie śmieje, pomyślał. Nawet nie pamiętam, jak brzmi jej śmiech. Kate była świetnym mimem, błyskawicznie wyłapywała słabostki i dziwactwa innych, by potem odgrywać je bardzo trafnie, ale i złośliwie. Przedrzeźniała równie dobrze jego, jak i zarozumiałe, roztrzepane koleżanki z prywatnej szkoły, do której chodziła przed college'em. Wiecznie skłóceni Mahonowie, nie zważający na to, w czyim domu piorą swoje brudy, wydawali się Kate bardzo zabawni. Wtedy nawet nie przyszłoby jej do głowy, że do takich nieporozumień może kiedykolwiek dojść w małżeństwie Fraserów. Spokojnie rozluźniła mu krawat i rozpięła pasek. Część tego, co mówiła, docierało do Tony'ego, ale większość słów przepadała w czarnej głębokiej dziurze. - Chcesz się całkowicie rozebrać? - spytała, ściągając mu koszulę. - Wiem, o co ci chodzi. - Usiadł niespodziewanie łatwo i położył dłoń na piersi Kate. Już miał ją pocałować, gdy ona wysunęła się z jego ramion. - Przestań, to nie jest odpowiedni moment. Delikatnie pchnęła go z powrotem na posłanie. - Cały czas za tobą tęskniłem. Prawie wlałem jednemu sędziemu, bo gadał bzdury na twój temat. Popatrzyła na męża uważnie, łagodnie głaszcząc jego pierś. - Jakie bzdury? - Nic takiego. Zapomnij o tym. Mówił, że już ci nie zależy na mnie. Coś takiego! Uderzyłbym drania, gdyby Harry wystarczająco szybko nie zareagował. Dobry z niego kumpel. Kate uklękła na podłodze i rozwiązawszy sznurowadło, zdjęła mu buty. - Zależy mi, Tony. Z całego serca pragnę, aby było tak jak dawniej. Z trudem usiadł i przytulił twarz do jej policzka. Mile ciepło rozchodziło się po całym ciele z miejsca, w którym stykały się ich twarze. - Przepraszam - mruknął. - Za co? 33 - Że musisz tu być. Nie wiem, co się dzieje. To po prostu jest i się pogłębia. Na tyle, na ile mogła, przygotowała Tony'ego do snu. Rozłożyła kołdrę i otuliła go troskliwie. - Wiem, wiem, Tony - szepnęła łagodnie. - Mój rycerzu. Wstała i zgasiła światło. - Dokąd idziesz? - Mówił tak szybko, że z trudem rozróżniała słowa - Jeszcze troszkę poczytam. Dopiero wpół do dziesiątej. Ledwo rozróżniał jej sylwetkę w ciemnych drzwiach, ale czuł, że tam stoi, smutna i krucha. - Wróć. - Chyba prześpię się w pokoju gościnnym, Tony. Nie możemy zarywać nocy. Przymknął powieki i szalone koło potoczyło się w cichą czerń, zabie rając go ze sobą. Gdy otworzył oczy, pokój był równie ciemny jak przedtem Kate przed chwilą wśliznęła się do łóżka. Minęła już północ. - Przepraszam - szepnął. - W porządku. - Nie, nie jest w porządku. W mroku odnalazł i ujął delikatnie jej dłoń. Kate dotknęła jego poli- czka i pocałowała łagodnie. - Daj sobie spokój, Tony. Śpij już. Czuł narastające zmęczenie, niemożliwe do pokonania. Wiedział jednak że musi jeszcze opowiedzieć Kate o czymś, co miało miejsce na sali sądowej. - Widziałem dziś Molly - szepnął. - Słucham?! - Gwałtownie odwróciła się w jego stronę. - Dziś w sądzie widziałem Molly. To była ona. - Spojrzał na Kate. Naprawdę. Milczała, ale już się nie odsunęła. Czuł napięcie jej ciała. Zdawała się nie oddychać. Po chwili powiedzia- ła cicho: - Ja też ją czasami widzę. - Pogłaskała go po twarzy. - Nie sądziłam, że zdarza się to nam obojgu. Biedny Tony. Głos Kate brzmiał niewyobrażalnie miękko. Odwróciła się, a jego powieki opadły same pod swym ogromnym ciężarem. Telefon zadzwonił o czwartej nad ranem. Zawsze dzwonił o tej porze i Fraser stracił już nadzieję, że to się kiedyś skończy. Ktoś nieznajomy gadał coś niezrozumiale. Tony wzdrygnął się z obrzy- dzeniem, bo poczuł niemiłą suchość w ustach. Kate nie spała. Natrę odezwał się ponownie. - Proszę zaczekać - wybełkotał Fraser, z trudem poruszając zesztyw niałym językiem. Miał wrażenie, że słowa go dławią. - W ogóle nie mogę pana zrozumieć. 34 - Przepraszam. Sądziłem, że pan od razu oprzytomnieje. Czy już pan | się obudził? - Tak, wreszcie kontaktuję. - Tu Mel Sanderson. Pamięta pan. Świetnie. Pracuję w policji, w wy- dziale zabójstw. - Sanderson? - Tony przetarł oczy wolną ręką. - „Wesołek", prawda? Przypomniał sobie dużego, silnego rudawego mężczyznę, który pewne- go burzliwego lata zabił troje ludzi. Był wówczas zastępcą szeryfa. - Zgadza się. - Sądząc po brzmieniu głosu, nie lubił tego przezwiska. -Spotkaliśmy się kilka razy w sądzie... - W porządku, Mel. O co chodzi? - Widzi pan, panie Fraser, znaleźliśmy coś, co powinien zobaczyć pracownik pańskiego biura. Sanderson sprawiał wrażenie mocno zdenerwowanego. Tony zastanawiał się, czy ktoś jest z policjantem. Pokój wirował coraz wolniej jak zatrzymujący się diabelski młyn. - Co tam macie? - spytał siląc się na okazanie zainteresowania. - Potrójne zabójstwo, panie Fraser. - Mel, nie jestem dyżurnym urzędnikiem prokuratury. Zadzwoń do biura i pogadaj z tym, kto jest na służbie. Nastąpiła prawie niezauważalna pauza. - Wiem, kim pan jest, panie Fraser. Dlatego kontaktuję się właśnie z panem. Podam adres, bo uważam, że musi pan tu wpaść i rozejrzeć się trochę, zanim wszystko zabezpieczymy. Na pewno będzie pan zadowolony, że nie wezwałem nikogo innego. Wokół tej sprawy powstanie sporo hałasu. - O co chodzi? O robotę gangu, udział prominenta w zabójstwie? - Nic z tych rzeczy, panie Fraser. Niech pan tu lepiej przyjedzie i sam obejrzy. Kate zaszeptała coś niewyraźnie. - Muszę wyjść - odpowiedział jej cicho. Sanderson nie przestawał mówić. - Nigdy nie widziałem czegoś podobnego. Nigdy! - Dokąd idziesz? - spytała Kate. - Dobrze się czujesz? Potrząsnął głową, starając się zrozumieć słowa „Wesołka". - Powtórz. Przewrócił lampę, gdy próbował ją włączyć, nie odsuwając słuchawki od ucha. Zaklął. Na znalezionym kawałku papieru zapisał numer domu przy Mission Drive. Rozdział trzeci Gdy Fraser dotarł do biura koronera, które mieściło się przy cichej uliczce pełnej rozłożystych drzew, słońce stało wysoko na niebie. Z domu przy Mission Drive widział, jak świt stopniowo rozjaśniał czerń nocy: od cieniutkiej pomarańczowej kreski na horyzoncie do feerii bieli oraz błękitu. Myślał jasno i szybko, zaskoczony, a w pewnym sensie nawet rad z siły z jaką wciągnęła go ta sprawa. Nie wierzył już, że kiedykolwiek zaangażuje się w takim stopniu. - No i co o tym sądzisz? - zapytał. Doktor Mahon podał mu plastikowy kubeczek z kawą po czym usiadł w fotelu. - Widziałeś ciała? - Mahoń ostrożnie dmuchał na gorący napój. Fraser skinął głową. - W domu, kilka godzin temu. Wezwał mnie pracownik wydziału zabójstw. Mahoń nerwowo potrząsnął głową. Miał na sobie tweedową marynarkę z żółtymi łatami na łokciach. Uścisk jego dłoni był miękki. Pod oczami mężczyzny ciemniały podpuchnięte sińce. Wydawało się że bardziej pasuje do niego tom dzieł Hawthorne'a niż skalpel chirurgiczny. Wyglądał jak profesor literatury zabłąkany w świecie zbrodni, był jednak doskonałym patologiem. Fraser poznał go przed sześcioma laty. Na biurku lekarza stała wtedy, obok kalendarza i zdjęć pierwszej żony, niewielka butelka. Ze swego miejsca Fraser stwierdził, że zawie rała przezroczystą ciecz, w której pływało coś białego. Prokurator wytężył wzrok i przełknąwszy ślinę, spytał patologa, czy to ludzki palec o nogi. - Ma dla mnie wielką wartość, Fraser. - Mahoń podniósł naczynie. ¦ Oto pamiątka z pierwszej sekcji. Uznałem, że brak tej części ciała denata nikomu nie zaszkodzi. - Delikatnie potrząsnął butelką. - To cacko przetrwa nas wszystkich. Fraser szybko się zorientował, że wygląd zewnętrzny absolutnie nie 36 mówił prawdy o Mahonie. Delikatne rysy stanowiły maskę. Jego inteligenc;a oraz poglądy były znane i szanowane. W ciągu kilku lat także Tony nauczył się doceniać Mahona. Państwo Fraserowie zaprzyjaźnili się z nim wkrótce po jego przyjeździe do Santa Maria. - Bardzo brutalne, ohydne - odezwał się patolog. - Zwykle wychodzę z założenia, że widziałem już prawie wszystko i nic mnie nie rusza. Ale ta zbrodnia... To niewyobrażalne. Mahon skinął głową, drżąc nieznacznie. Fraser znał go wystarczająco dobrze, by zrozumieć, że wstrząsnęło nim nie tylko okrucieństwo morderstw. Doktora poruszyła także konfrontacja z czymś, co zaprzeczało wszelkim zasadom logicznego myślenia, jakimi posługiwał się w laboratorium. Nauka nie mogła mu w niczym pomóc. - Zacznijmy od początku - przerwał milczenie Mahoń. - Każdą z trzech ofiar pozbawiono życia w ten sam sposób. Przyczyna zgonu jest oczywista: strzał w głowę. Mały kaliber, moim zdaniem dwudziestka dwójka. Morderca wykonał niemal regulaminową egzekucję - najpierw jeden strzał, potem dwa dodatkowe. - Inne rany nie były śmiertelne? - Nie, przynajmniej tak mi się na razie wydaje. Najpierw strzelał, dopiero potem... - Czy z tym starszym mężczyzną, Hendersonem, zabójca rozprawił się podobnie jak z jego żoną i panią Ellis? - Wszystkie ofiary łączy rodzaj i czas zbrodni. Mężczyzna nie został wypatroszony. Być może Ellis zmarła dopiero kilka minut po otrzymaniu strzału, ale jeszcze nie wiem tego na pewno. - To bardzo ważne, George. Jeśli żyła podczas kolejnych aktów przemocy, mogę inaczej sformułować oskarżenie. - Myślisz szybciej ode mnie, Tony. - Badałeś pozostałe rany? Fraser się niecierpliwił. Czuł, że musi się dowiedzieć o zbrodni jak najwięcej, w możliwie najkrótszych słowach. Ciemne brwi Mahona zmarszczyły się surowo. - Kobiety wielokrotnie okaleczono, co zresztą sam widziałeś kilka godzin temu. Ellis i pani Henderson miały obcięte piersi. Henderson została okaleczona również w okolicach pochwy, Ellis nie. Obu zmiażdżono oczy. Ellis została zgwałcona. - Pierwsze słyszę. - W jej ustach znalazłem ekskrementy. - Ludzkie? - Odpowiem ci wieczorem. Te kobiety porznięto po rzeźnicku. Nie zazdroszczę temu z twojego biura, kto będzie zajmował się tą zbrodnią. Obserwował prokuratora wolno pijąc kawę. - Zobaczymy, komu się ona dostanie. Fraser nie chciał, by patolog zauważył, jak bardzo zafascynował go ten 37 przypadek. Odkąd wszedł do domu i zobaczył ciała, czuł przypływ energii. Coś, oprócz grozy, pociągało Tony'ego w tym morderstwie. - Myślę, że właśnie ty poprowadzisz sprawę. - Nasz nowy szef, Spencer Whalen, może mieć inne zdanie na temat rozdziału prac w biurze. Nie wiem nawet, czy zostawi mnie na stanowisku. - Jesteś jedyny, który sobie z tym poradzi. Przecież od lat tylko tobie dawano trudne przypadki. Fraserowi udało się przywołać na usta nikły uśmiech. - Czasy się zmieniają. Mahoń skinął głową. - No, dysponuję wieloma dowodami, więc nie zapominajcie o doktorze Mahonie, gdy już złapiecie sukinsyna. - Mocno zaakcentował ostatnie słowo. - Dostarczę świetny materiał na proces poszlakowy, nie pobrałem jeszcze wszystkich próbek, ale chyba mamy włos mordercy. Jest sperma z ciała Ellis i ślina, bo oślinił jej plecy. W śladach krwi zachował się częściowy odcisk stopy. Powinieneś szybko zgarnąć drania. - Chciałbym zrobić coś więcej, niż tylko zgarnąć. Fraser stukał ołówkiem w blat przy Mission Drive i myślał o tym, cozobaczył w domu. - Zbliżamy się do problemu cywilizacji. - W bezbarwnych oczach Mahona błysnęła ironia. - Na pewno brak podstaw, by sugerować włamanie lub rabunek. - Zgadza się. Dom pozostał nie naruszony. Nie sądzę, aby w wchodził nieudany napad rabunkowy albo że mógłby w to być zamieszany ktoś znany ofiarom. Z niewiadomego powodu Mahoń posłał Fraserowi smutne spojrzenie - Spodziewałem się, że tak powiesz. Dlatego właśnie nie zazdroszczę temu, kto dostanie ten przypadek. Złapiecie szaleńca, którego na pewno uznają za niepoczytalnego. Fraser przestał stukać ołówkiem. - Jeśli ja wezmę sprawę w swoje ręce, to zapewniam cię, że mordecy nie pomogą żadne okoliczności łagodzące. Nie po tym, co zrobił. - Więc będziesz miał twardy orzech do zgryzienia, Tony. Kobietom na przykład wycięto narządy. Usunięto serca, płuca, kawałki wątroby i nerki. Cholernie mi to przypomina działanie w amoku. - Nie przynieśli ich tutaj? - Nie. Mahoń opisywał zewnętrzne objawy zbrodni, a do Frasera mimo woli docierało, że poza nim nikt, nawet lekarz, nie dostrzega innego aspektu sprawy. Fraser wyczuwał coś głębszego, ale nie potrafiłby sprecyzować co. - Czy te organy nie mogły wypaść, gdy przenosił zwłoki? - W tym tkwi cały problem. - Mahoń przełknął ostatni łyk kawy. - Ciała pocięto specjalnie, aby dostać się do narządów. Dlatego moi 38 Izadał tak głębokie rany. - Znów spojrzał na Frasera. - Naprawdę nie chciałbym, żeby tobie przydzielono tę sprawę. _ Czemu? - Mam pewną teorię dotyczącą dużych przestępstw, o których głośno w prasie. Wyjątkowo brutalne zbrodnie niosą zniszczenie. Wpływają destrukcyjnie na każdego, kto się do nich zbliży. Wprowadzają zamęt w umysłach i opiniach policjantów, sędziów, prokuratorów, wszystkich. Nie uwierzę, że prawdziwie bestialskie morderstwa można rozpatrywać w ramach naszego ' systemu prawnego. - Robimy to codziennie - mruknął Fraser - i nie wolno nam przestać. Patolog smutno potrząsnął głową. Wydawał się bardzo zdenerwowany. - Wiem. I dlatego wolałbym, żeby istniało jeszcze jakieś inne wyjście. - Sąd doraźny i natychmiastowa egzekucja?. - Cóż, jak mówiłem, cywilizacja staje się problemem: Zawęża wybór. Po chwili milczenia westchnął głośno i spytał: - Jak tam Kate? Byli przy drzwiach. Mahoń nacisnął klamkę. Przytłumione do tej pory odgłosy laboratorium gwałtownie wdarły się do środka. Zrozumiałe, że mówiąc o cywilizacji, pomyślał o Kate, stwierdził w duchu Fraser. - W porządku, zajęta jak zwykle. Słuchaj, może postarasz się wyskoczyć z nami na obiad w przyszłym tygodniu? - Chętnie. - Mahoń uścisnął dłoń Frasera. - Naprawdę liczę, że ktoś inny dostanie tę sprawę. Pozwól, by kogoś innego wciągnęła w niszczące tryby. Po wyjściu od koronera nie bardzo wiedział, dokąd się udać. Ruszył w stronę biura, jednak szybko zmienił zamiar i zdecydował, że pojedzie do domu. Mimo zmęczenia, myślami uparcie wracał do zbrodni przy Mission Drive. Cała ulica była niezwykle ożywiona, choć zegarki wskazywały dopiero wpół do piątej rano! Przed domem, za ogrodzeniem niewidocznym w ciemności, ludzie szeryfa odganiali sąsiadów i gapiów. Przyjechało osiem wozów policyjnych. W pobliżu stał specjalny ambulans. Okolicę rozświetlały wolno pulsujące czerwono-niebieskie światła. Samochody funkcjonariuszy policji szeptały między sobą miękkimi głosami odbiorników radiowych. Fraser zaparkował niedaleko miejsca kaźni. Pogrążony w chłodnej mgle, przeszedł między autami, które tłoczyły się w ciemności jak wielkie koty z elektrycznymi oczami. Wszedł do budynku. Zanim przekroczył próg, Przypiął sobie odznakę prokuratora. Pomieszczenia były pełne świateł. Wściekle jasne żarówki błyskały w oknach i otwartych drzwiach frontowych. Mężczyźni w różnych mundu- 39 rach: policjanci, urzędnicy, asystenci koronera kręcili się po salonie. Flesze co chwila oślepiały białym blaskiem. Fotografowano każdy zakamarek pokoju, kanapę, podłogę, zasłony, kurz. Specjaliści z kryminalistyki z ostrożnością archeologów posypywali ciemnym proszkiem framugi okien oraz drzwi, żeby zabezpieczyć ewentualne odciski palców. Inni dokładnie mierzyli pokój metalowymi taśmami. Jeden z mężczyzn cierpliwie manipulował przy poduszce, w której widniała dziura od kuli. Fraser zamienił kilka słów ze znanymi mu osobami. Pokazali mu drzwi do sypialni. Najpierw zobaczył starego, potem obie kobiety. Na początku przyjął widok zupełnie spokojnie. Sanderson pozdrowił prokuratora i opowiedział co do tej pory ustalili. Żadnych śladów włamania. Niczego nie brakuje. Trwa sprawdzanie ubrań denatów. Prawdopodobnie jednym z narzędzi zbrodni jest świeżo umyty nóż znaleziony w kuchni. Właśnie tam dotarło do niego całe okrucieństwo zbrodni. Wtedy też uświadomił sobie jej przerażającą inność. W małym pokoiku tłoczyło się pięciu lub sześciu mężczyzn. Patrzył jak nienaturalnie bladzi, potrząsają z niedowierzaniem głowami i mamroczą coś do siebie. Wnętrze było utrzymane w tonacji niebieskiej. Przez moment Fraser wi wydawało się; że siedzi na dnie pustego basenu. Błękit otaczał go z wszystkich stron. Gdy Sanderson mówił, Fraser dostrzegł niewielką walizkę na podłodze. Wstrząsnął nim dreszcz. Mąż Ellis, młodej kobiety, wrócił z podróży służbowej z tym bagażem w ręku. Fraser wyobrażał sobie uczucia, które wypchnęły mężczyznę z pokoju, gdy tylko zobaczył zwłoki. Niczego się nie spodziewał. Ja uodparniałem się przez lata, pomyślał Fraser A ten facet był zupełnie nie przygotowany, niewinny. Wszedł tu całkowicie bezbronny. Sanderson pokazywał jakieś przedmioty, zakrwawiony pojemnik upiorny dowód szaleństwa. Wskazywał krwawe ślady na dywanie. Czekał na pochwałę Frasera, ale ten widział i słyszał coś innego. Ciała stanowiły oślepiająco czerwone plamy, kontrastujące z błękitem pokoju. W ich opuszczonych bezwładnie ramionach, ślepych ranach i dziu- rach kryło się coś więcej niż wyzwanie. Jeśli uda mu się zrozumieć tragedię kobiet, które spotkała koszmarna śmierć, pojmie wszystko, cały okrutny mechanizm zbrodni. Starannie zaplanowana scenografia czekała na jego występ. Wyczuwał jej materialność. W tym pomieszczeniu oprócz mar- twych ciał, krwi, błękitu znajdowała się przyczyna tragedii. Tu był początek śladu pozostawiony specjalnie dla niego. Rozkaz, zapisany w twarzach kobiet i w krwawych ochłapach. Wyjaśnij to!, szeptały. Nadaj sens! Przykryto i wyniesiono ciała. Fraser podziękował Sandersonowi za telefon. Działał rozważnie, nawet jeśli był bardzo zmęczony i jeszcze trochę pijany. Nic nie mówiło innym, że prokurator wyczuwał sensację. 40 Z tego domu Fraser obserwował budzący się świt. Gdy dotarł do swego mieszkania, półmrok całkowicie ustąpił miejsca jasności dnia. Kate już wyszła. Karteczka na stole kuchennym mówiła ¦ o setkach miejsc, w które musiała pójść, o spotkaniach, lunchach. Miała wrócić dopiero koło dziewiętnastej. Odpowiadało mu to: przez wiele godzin nikt nie będzie mu przeszkadzał. Zazwyczaj już od trzydziestu minut urzędował w pracy. Zadzwonił więc do Sally Ann. Zawiadomił, że nie czuje się najlepiej i nie przyjdzie. Rozebrał się, wziął prysznic, włożył piżamę. Łóżko nie było zaścielone; wśliznął się pod kołdrę z przyjemnością, ale i z poczuciem winy, jakby wkładał sekretny list do koperty. Pusty dom wypełniały skrzypy i jęki zimowego poranka. Zignorował je i ułożył się do snu. Zasnął głęboko, najmocniej w ciągu paru minionych miesięcy. Gdy się obudził, nadchodził wieczór. W pokoju panowała ciemność. - Tony? - Poznał głos Kate. Słyszał, jak stawia siatki z zakupami i odkłada torebkę. Bardzo chciał ją zobaczyć, jednak najbardziej potrzebo- wał samotności. - Nie wiedziałam, że śpisz - powiedziała. Miała na sobie elegancki szaro-czarny kostium, w którym wyglądała wyjątkowo atrakcyjnie. Gdyby stała bliżej... Wyobraził sobie swoje dłonie na jej piersiach. Ostatnimi czasy raczej nie przekraczał granic fantazji. - Chyba czymś się zaraziłem. Przysiadła na łóżku i dotknęła chłodną dłonią jego czoła. - Nie masz temperatury. Może to grypa? - Niewykluczone. Pocałowała męża, potem wstała i podeszła do lustra. Sprawdziła fryzurę i makijaż. - To był ciężki dzień. - Zauważyła jakąś niedoskonałość w linii ust, więc zaczęła ostrożnie wycierać szminkę, całkowicie koncentrując się na tej czynności. - Pół dnia spędziłam w ratuszu na debacie. Chyba tak byś określił zebranie, dotyczące zabudowy nowego rynku. Wygrałam. - Zaśmiała się cicho, nadal przyglądając się swoim wargom. Potem skontrolowała brwi i skorygowała ich kształt szybkimi, wyćwiczonymi ruchami palców. -Znasz Boba Hollisa? - Kątem oka spojrzała na Tony'ego, nie ruszając się sprzed lustra. - Nie przypominam sobie. Nie, raczej nie. - To główny architekt. Ciągle nam opowiada, jaki piękny będzie ten plac. Bardzo lubi narzucać swoje zdanie. - W zamyśleniu gładziła dłońmi SZYJę- - Dziś oświadczył, że wzdłuż głównej alei nie posadzi się ani jednego drzewa. O to poszło. Spytałam: „Panie Hollis, czy uważa pan, że Santa Maria zasłużyła sobie na rynek zalany palącym słońcem w lecie i ponuro nagi w zimie?" Powiedziałam to wszystko niezwykle uprzejmie, ale zrozumiał, że nie zgadzam się na takie rozwiązanie. - Spojrzała na męża, a potem mówiła dalej, gestykulując z zapałem. - „Wracam do problemu związanego z tymi drzewami od ponad dwóch miesięcy" - rzekłam. - „Oczywiście 41 może mnie pan wykluczyć z następnych zebrań, ale tak długo będę przychodziła, aż pan uzna moje racje". Fraser automatycznie skinął głową, obserwując, jak ponownie przeżywa niedawne zwycięstwo. - Moje wystąpienie przesądziło sprawę, Tony. Głosowaliśmy raz jeszcze. Za wysadzeniem alei drzewami opowiedziała się zdecydowana większość. - Cieszę się, że zdołałaś osiągnąć to, do czego dążyłaś, Kate. - To tylko dlatego, że miałam najlepszy pomysł. Najważniejszą rzeczą jest wytrwałość. Nauczyłam się tego od ojca. Ilekroć przebywałam w jego biurze słyszałam, jak rozmawia z pracownikami i klientami. Nigdy nie podnosił głosu, ale zawsze potrafił przeforsować swoją koncepcję. Dopiero teraz Kate spojrzała na Tony'ego uważniej. - Źle się poczułeś w pracy? - Cały dzień leżałem. Dostrzegł wyraz niepokoju na jej twarzy. - Dlaczego mnie nie zawiadomiłeś? - Nie wiedziałem, gdzie jesteś. Poza tym - spróbował się uśmiechnąć ten facet, Hollis, mógłby postawić na swoim, gdybyś wyszła. To nic poważnego. - Czyżby? Tony, ja nawet nie pamiętam, kiedy ostatnio wziąłeś wolny dzień. Musisz naprawdę być w okropnym stanie. - Usiadła koło niego.! Co mogę dla ciebie zrobić? - Potrzeba mi trochę spokoju, nic więcej. Później na pewno poczuję się lepiej. - Może przygotuję jakąś lekką kolację? Potrząsnął głową. - Nie, dzięki. - Zamierzałam ponownie wyjść, ale zostanę z tobą - zaproponowała - Nie zmieniaj przeze mnie swoich planów, Kate. Idź, a ja się spokoj- nie zdrzemnę. Gwałtownie wstała. - Nie odpowiada ci moje towarzystwo. - Mówiła zimnym oskarżycielskim tonem. Odpowiedział dopiero wtedy, gdy jej głos ucichł. Wiedział, że i tym razem nie uciekną od bolesnego rytuału wymiany raniących zdań. - Nic nie możesz zrobić. - Wolałbyś, żeby mnie tu nie było, wiecznie gadającej, psującej wszystko. Chciałbyś, żebym cały czas trzymała gębę na kłódkę. Ale przecież nie musisz słuchać Kate, idiotki, która nie potrafi nawet utrzymać języka za zębami. - Czy możesz się uspokoić? Mówiłem tylko, że tylko potrzebuję spokojnego snu. Tylko tyle. Podeszła do szafy i otworzyła ją jednym ruchem. Drzwi skrzypnęły. 42 _ Ty nigdy nie mówisz zbyt wiele, Tony. Chodzi mi o to, jak na mnie patrzysz. - Automatycznie zmieniła buty i wyciągnęła ciężki beżowy płaszcz. - Wiesz, ja też coś znaczę. Jestem tu. Żyję. - Nigdy nie twierdziłem nic przeciwnego. Po prostu pragnę ciszy, samotności. Kate stała już w drzwiach sypialni. - No i dobrze. Wreszcie będziesz ją miał. Odwróciła się i jakby rozpłynęła w ciemnej otchłani domu. Słyszał jednostajny, przytłumiony szum motoru, gdy samochód wyjeżdżał z garażu. Przez chwilę leżał w mroku, wsłuchując się w nocny wicher poruszającymi I nagimi, do szkieletów podobnymi gałęziami nad dachem... Koło pierwszej w nocy obudził się nagle. Kate spała obok niego. Z trudem rozróżniał jej rysy, teraz niespodziewanie miękkie, łagodne jak u dziecka, które usnęło zmęczone płaczem. Wstał zwinnie, nie budząc żony. Niespodziewanie poczuł olbrzymi głód, więc przygotował sobie dużą kanapkę i pochłonął ją w mgnieniu oka. Wrócił do łóżka. Jego umysł pracował szybko i jasno. Nadeszło uspokojenie. To, na co czekał tyle czasu, I wreszcie się zjawiło. Jest moja, pomyślał. Moja sprawa. Lekki, szybki oddech Kate przeplatał się z podmuchami łagodnego wietrzyku. Zasnął. Zimne powietrze wypełniało kuchnię. Podszedł do Kate. Przygotowywała śniadanie dla nich dwojga. - Dziś znów zostanę w domu - odezwał się cicho. Przestała rozbijać jajka. - Tony, przepraszam za wczorajszy wieczór. Nie chciałam. - Wiem - mruknął nieufnie. - Wezwać lekarza? Może przepisze ci jakieś... - Nie trzeba, wszystko będzie dobrze. - Przed chwilą mówili w radiu... - Że zamordowano trzy osoby - dokończył. - Nie podali, w jaki sposób, ale w kółko powtarzali, że to była niesłychanie brutalna zbrodnia. Kate ponownie odstawiła na bok patelnię. - Słyszałeś o tym? - Byłem tam. Właśnie na miejsce tego morderstwa pojechałem wczoraj rano. - Myślisz, że dostaniesz tę sprawę? - Tak przypuszczam. Przysunęła się do niego. Włosy miała jeszcze nie uczesane, ale to tylko dodawało uroku jasnej twarzy. - To nie w porządku. - Nagle podniosła głos. - Są przecież inni, na przykład Ballenger. Wiem dobrze, co się stanie, gdy tobie powierzą ten przypadek. Sprawa pochłonie cię całkowicie. A ja zostanę zupełnie sama, dokładnie jak po śmierci Molly. Musimy znów przez to przechodzić? - Uwierz mi, nie będzie tak. 43 Zrobił krok w jej stronę, ale odsunęła się szybko. - Naprawdę? Czy nie mówiłeś mi tyle razy, że dzięki tym cholernym mordercom nie załamałeś się po śmierci Molly? Czy ty w ogóle potrafisz sobie wyobrazić, co czuję, gdy twierdzisz, że ocala cię nie to, że jesteś ze mną, ale napięcie sali sądowej? Czy nie jestem nawet częścią twojej terapii? Fraser chciał dotknąć Kate, ale odskoczyła gwałtownie. Przewróciła krzesło, które z hukiem upadło na lśniącą podłogę. - Potrzebuję czegoś więcej - szepnęła. - Zasługuję na coś więcej. - Wiem. Zawsze o tym wiedziałem. - Więc pozwól, by oddano tę sprawę jakiemuś twojemu koledze. - Nie - odparł. - Muszę ją zatrzymać. - Inni nie krzywdzą ciągle tych, których, jak twierdzą, kochają. - To mój zawód - odpowiedział czując, że jego gniew wzrasta równie szybko jak jej. - Myślałem, że lepiej to rozumiesz. - Wolałabym, abyś więcej myślał o mnie. Jesteś mi coś winien, tym... - Nagle zacisnęła pięści, a chwilę później wolno podniosła dłonie do ust. Na moment zamknęła oczy. - Wykrztuś to w końcu. Chcesz dostać sprawę, ponieważ jest taka brutalna. - Tak, Kate. Gdybym umiał, wytłumaczyłbym ci, o co chodzi. - i czuł pustkę w głowie, kiedy podchodził zbyt blisko tajemnicy. - Mogę powiedzieć ci tylko, że bardzo mi zależy na wygraniu tej sprawy. Rozu- miem, że to brzmi co najmniej dziwnie. Nikogo jeszcze nie aresztowano. Nie wiem nic o mordercy. - Tym razem pozwoliła się objąć. Nie mówił; głośno, tylko szeptał jej do ucha. - Wczoraj coś widziałem, Kate, i to mną wstrząsnęło. Nie potrafię o tym zapomnieć. - Co mam robić? - Zaufaj mi. Obiecuję, że potem wszystko się zmieni. Przyrzekam. Odepchnęła go delikatnie i podeszła do kuchenki. - Nie wybaczysz mi - powiedziała wolno, mieszając jajka widelcem) I nie pozwolisz, abym naprawiła swój błąd. - O czym ty mówisz?. Roześmiała się gorzko. - To ja ponoszę odpowiedzialność za śmierć naszego dziecka. Zrobiłam coś źle. - Bzdura - odparł, wyraźnie poruszony. - A te wszystkie nie narodzone Molly? Na pewno mi tego nie zapomnisz. - Przecież nigdy nie winiłem cię za to, że nie chciałaś mieć dzieci zbyt szybko! - oświadczył wyraźnie, ale w jego słowach brakowało przekonania. - Śniadanie gotowe - powiedziała Kate i wyszła z kuchni. Fraser został na krześle, daremnie czekając na jej powrót. Zadzwonił do biura i oznajmił, że znów nie pojawi się w pracy. Leżał cały dzień, wstając tylko po to, by pójść do łazienki albo wzi 44 Telefon dzwonił jak oszalały, ale Tony nie odbierał, pogrążony w płytkiej drzemce. Gdy uporczywe dzwonienie obudziło go po południu, zdjął słuchawkę z widełek i położył obok. Wczesnym wieczorem Kate otworzyła drzwi sypialni. Zorientowała się, że mąż tylko udawał sen. Gdy rozległo się mocne pukanie do drzwi, Fraser mruknął: _ Nie otwieraj. Zaraz odejdą. Walenie nie ustawało, więc Kate ruszyła do drzwi. - Muszę otworzyć, nawet jeśli to Harry. Fraser poszedł za nią do salonu. Na progu domu stali Ballenger i Sally | Ann. - Cześć, Kate. - Harry roześmiał się swobodnie i zwrócił do Tony'e- go: _ Wiesz, twój telefon nie działa. Przez wiele godzin usiłowałem się tu | dodzwonić. Kate nieufnie popatrzyła kolejno na Ballengera, Sally Ann i Frasera. Wiedziała, że telefon funkcjonował bez zarzutu, a Tony wcale nie spał. I - Jak się masz, Sally Ann? - zagadnęła uprzejmie. Fraser usiadł na kanapie. Miał na sobie stary zniszczony szlafrok z wytartymi łokciami. Ballenger opadł ciężko na miejsce obok kolegi. - Co się stało, Harry? - spytał. - Whalen zaczął się wściekać. Zamierzał tu nawet przysłać detektywa, bo myślał, że coś nie w porządku. Miał rację? - Nie. Wszystko OK. - Niech żyje długa sjesta. - Sally Ann uśmiechnęła się do zasmuconej Kate. - Kamień spadł mi z serca. - Ballenger chrząknął radośnie. - Szef chce cię widzieć jak najszybciej. Początkowo wmawialiśmy mu, że jesteś chory, ale potem dowiedział się, że byłeś na miejscu zbrodni i nie raczyłeś go o tym powiadomić. Dlatego tak się złości. - Lada moment dostanie zawału - dodała piskliwym głosem Sally Ann i zachichotała. - Pójdę do niego. Nie mógł już dłużej unikać konfrontacji. Słuchał, jak Kate stara się uprzejmie rozmawiać z Sally Ann. Nagle zapragnął, by już wyszli. Denerwowali Kate, zwłaszcza Ballenger, od kiedy go zobaczyła zalanego w trupa na jakimś przyjęciu. Tony pragnął zaoszczędzić żonie przykrości obcowania z Harrym, bo zdawał sobie sprawę, że nie może nic zrobić, by nie narażać jej na dużo boleśniejsze przeżycia. - Dzięki, że wpadłeś, Harry. - Podniósł się z kanapy. - Co, nie jedliście jeszcze? - zdziwił się Ballenger. - Nie mieliśmy kiedy. Ballenger machnął ręką i ruszył z Sally Ann w stronę drzwi. - Zauważ tylko, że oddałem ci niemiłą przysługę. Szef wypytywał, 45 gdzie ty jesteś i gdzie się podział sprawca tej jatki. Powstrzymywałem Whalena jak długo mogłem, ale potem zaczął mówić o wysłaniu do ciebie detektywa, więc pomyślałem, że lepiej sam tu wpadnę. Ja też już zg niałem. - Mnie przydzielili tę sprawę? - Oczywiście. - Ballenger zdawał się nie zauważać, że Kate patrzy na niego z przerażeniem. - Jeszcze coś, Tony. Szef chce, żebyśmy go nazywali Spence. Nie pan Whalen ani nawet Spencer. Po prostu Spence. Wyobrażasz sobie coś takiego u Gleasona? To brzmi, jakby był kapitanem drużyny w jakiejś zakichanej szkółce. Gdy wyszli, Fraser zwrócił się do Kate: - Naprawdę nie mam wyboru. - Cóż, chyba muszę się przyzwyczaić do życia w samotności. ! Przytulił ją łagodnie. - Nigdy nie będziesz sama. Obiecuję. Rozdział czwarty Gene Tippetts delikatnie pocałował żonę stojącą koło samochodu. Mały kręcił się niespokojnie na przednim siedzeniu i błocił butami jasną tapicerkę. Kazał mu przestać. - Po prostu niepokoi się na myśl o wizycie u dentysty. - Eileen próbowała załagodzić sprawę. - Wiem, ale brudzi samochód. Była smutna, podenerwowana nie wiadomo czym. - Kiedy wrócisz? Zdążysz zjeść z nami lunch, czy tylko odwieziesz Andy'ego? - Lepiej, żebym jak najszybciej wrócił do pracy. Zawiozę go do dentysty, podrzucę do domu i lecę do roboty. - Byłoby miło, gdybyś został na lunchu. - Nie mogę. - Żałuję, że wczoraj wezwałeś policję. Na pewno było inne wyjście. Znowu do tego wracała. Uścisnął Eileen dłoń. Pochylił się do jej ucha, by Andy nic nie słyszał, i wyszeptał: - Kochanie, oboje wiemy, że to Charlie Reece zabił psiaka. Nie pozwolę, aby taki postępek uszedł mu na sucho. - Zrozum, nie chcę, żeby mieli do nas jakieś pretensje - odparła zniecierpliwionym głosem pani Tippetts. - Obawiam się, że narobią nam kłopotów. - Gniewnie potrząsnęła głową. - Nie wyprowadzą się przecież. Zdaję sobie sprawę, że nikt ich tu nie lubi, ale i tak nie wyjadą. Przejechał dłonią po włosach. - Nie ma czym się martwić. Policja zajmie się wszystkim. Nie możemy bać się sąsiadów. Mieszkamy tu od lat. Jeśli Reece jeszcze raz zbliży się do naszego domu, skręcę mu kark. - Z dreszczem obrzydzenia pomyślał o ciele pieska w pojemniku na śmieci. Eileen uszczypnęła go lekko w policzek. Cofnęła się, gdy wsiadł do samochodu. Powoli wyprowadził auto na ulicę. Machała do nich, stojąc na Podjeździe; nagle wydała mu się drobna i bezbronna. 47 - Pomachaj mamie na „do widzenia" — polecił Andy'emu. Chłopiec pokiwał dłonią. Gene nacisnął pedał gazu i odjechali. Eileen przez chwilę patrzyła za nimi, zanim weszła do domu. Na dworze było mroźno, ponuro, szaro i mgliście, jakby jasność opuściła ziemię na zawsze, a zima miała trwać wiecznie. Przy drzwiach warstwiły się pudła pełne ozdób choinkowych, które Gene wydobył z kąta garażu, gdzie leżały przez cały rok. Ubieranie choinki uważała za najmilszy moment świąt. Wtedy życie nabiera barw. Aaron siedział w pokoju dziecinnym, zachwycony choćby krótkotrwałą nieobecnością starszego brata. Słyszała mamrotanie syna pobrzękiwanie zabawek. Poszła do kuchni, włączyła mały telewizor i pochłonięta rannym programem, zaczęła zmywać. Jej dłonie co chwila zanurzały się w okrytej pianą wodzie, z bulgotem spływającej do kanału. W telewizji dietetyk przemawiał do kilku nazbyt grubych osób i zachęcał do spożywania w dużych ilościach witaminy C. Im więcej tym lepiej. Radził także, by jedli więcej wątróbki. Na samą myśl o tym Eileen zrobiło się niedobrze. Czyste, wilgotne talerze pisz- czały cicho, gdy tarła je palcami. Doktor na ekranie opowiadał o rozmai- tych ohydnych rzeczach, które dają uczucie sytości i sporo energii, nie tuczą, a nawet pomagają schudnąć. Jakiś samochód wjechał na podjazd. Umyła następny talerz, położyła go na suszarce i wytarła ręce w wiszącą na lodówce ścierkę. Może Gene czegoś zapomniał. Odwróciła się. Przez cholernego dietetyka, ciągle dowcipkującego i śmiejącego się nie słyszała, kiedy niepożądany gość wszedł do kuchni, Ale już tam był, oddalony zaledwie o kilkadziesiąt centymetrów; wy- glądał żałośnie z nie umytymi, strąkowatymi włosami, niebieskoczarnymi baczkami, w okularach przeciwsłonecznych. Wyglądał obrzydliwie i dziwnie, w czerwonej wiatrówce, dżinsach, z ostrożnie trzymaną ms brązową torbą. - Jak się tu dostałeś, Charlie? - Wyrzuciła z siebie pytanie głosem pełnym strachu, a zarazem wściekłości. Wydał jakiś nieartykułowany odgłos i nagle przechylił się gwałtownie na jedną stronę. Może jest chory. Chyba w ogóle nie docierały do niego słowa. Jęknął cicho. - Co tu robisz? Idź zaraz do domu. Słyszałeś? Wracaj do domu Szybko. - Próbowała go skarcić jak nieposłusznego psa. Nadal wydawał ten trudny do określenia dźwięk. Po chwili wyprostował się. - Jeszcze nie mogę iść. - Mówił tak cicho, że ledwo go rozumiała. - Masz stąd natychmiast wyjść - powtórzyła surowo. Przerażał ją. Był niesamowity z tym pojękiwaniem. Gene mówił przecież, co zrobił z Hattie. Za plecami Eileen wisiała suszarka pełna czystych naczyń, łyżeczek widelców, noży. 48 _ Rusz się - powiedział podchodząc. _ Niech pan posłucha, panie Reece... Wyjął z torby mały pistolet. Skierował na kobietę ciemny wylot lufy. I spomiędzy upiornych warg wydobywał się teraz inny dźwięk, coś jakby ciche gwizdanie. - Rusz się! - Wskazał głową salon. - Proszę, wyjdź. Z drugiej części domu dobiegł odgłos przesuwanych zabawek. - Aaron - wyszeptała. Kate słyszała, jak zegar wybija godzinę. Przyjemny niski dźwięk, szybko uciekający w mrok i zimno na dworze, rozległ się osiem razy. W sekundę po ostatnim uderzeniu dobiegł jej uszu cichutki mechaniczny chrobot, który oznaczał ciszę, aż do upływu następnego kwadransa. Lubiła ten odgłos i czekała na niego. Oznajmiał zamknięcie pewnej całości oraz spokój. Kate stała przy oknie w salonie. Tony wyszedł pół godziny temu. Dopiero ósma. Jeszcze tyle czasu. Poszła na górę, do pokoju gościnnego. Pomieszczenie było przytulne, stosunkowo jasne, zalane światłem na tyle, na ile pozwalał szary dzień. Promienie słońca padały na łóżko, toaletkę, lustro i kwiecistą tapetę. Usiadła na posłaniu, oparła stopy o taborecik. Kiedyś ten pokój zajmowała Molly. Dokładnie tam, gdzie teraz stał stolik, znajdowało się jej łóżeczko. Nad nim wisiały pajacyki, małpki i inne śmieszne zabawki. Jakże często, gdy tu przychodziła, by nakarmić lub przewinąć córeczkę, siadała z nią w bujanym fotelu przy oknie i patrzyła na te same drzewa, krzewy, dach. Pogładziła dłońmi narzutę. W tym momencie powróciło uniesienie, jakie czuła trzymając dziecko w ramionach. Dreszcz miłości i zdziwienia, że ukochana istotka jest jej częścią. Kochałam Molly równie mocno jak on, pomyślała. Jestem jej matką. Była moją córką. Te same słowa wracały ciągle. Kochałam ją. Kochałam, powtarzała bezgłośnie, stojąc przy oknie. Zawsze przed nocnym spoczynkiem zaglądała do Molly. Dziewczynka spała w małym drewnianym łóżeczku. Kate pamiętała, jak promień światła, wpadający z korytarza do ciemnego pokoju, wydobywał z mroku małą główkę. Jasność oświetlała buźkę i złociste włoski. Myślom Kate już zawsze towarzyszyła rozpacz. Jak matka może bać się swojego dziecka? Jak może lękać się samej myśli o dzieciach? Na dole zegar zgrzytnął i wybił godzinę. Kate zamarła w oczekiwaniu na ciszę. 49 Nauczony doświadczeniem, Fraser jadł małymi kęsami, wsłuchując się w delikatne stuknięcia srebrnego widelca o cienki talerz z chińskiej porcelany. Dawny główny prokurator zwykł często zwoływać nadzwyczajne posiedzenia przy śniadaniu i Tony uznał, że Whalen zamierza kontynuować tę tradycję. Nie podobała mu się jednak myśl o siedzeniu tu i relacjonowaniu przebiegu dochodzenia z ustami pełnymi jajecznicy. - Czy wszystkich już obsłużono? - Whalen ciężko podniósł się z krzesła i oparł duże czerwone pięści na blacie stołu. - Nie przerywajcie jedzenia, gdy będę mówił. Wiem, że macie dużo roboty. Whalena należało docenić przynajmniej za to, że w odróżnieniu od starego Gleasona potrafił znaleźć sympatyczne miejsce na poranne sesje. Zdaniem Frasera wyłożony ciemnym orzechem pokój, do którego nie docierały szmery klubu „El Dorado", był nieporównywalnie lepszy od zadymionej salki na tyłach biura, gdzie zwykle dyskutowali z Gleasonem przy kawie i pączkach. Fraser nie gościł w klubie od dzieciństwa, od tamtego czasu, gdy ojciec przyprowadzał tu rodzinę na niedzielny obiad. Tego dnia miało się odbyć pierwsze zebranie szefów poszczególnych działów i Whalen przygotował się starannie do tej konfrontacji, by zaskoczyć podwładnych kompetencją. Po jego prawej stronie usiadł Infield, nowy zastępca głównego prokuratora, który właśnie bawił się od niechcenia białą kartką. Był bardzo chudy i nic nie jadł, jakby pragnął zachować chorobliwą szczupłość. Z lewej siedziała sekretarka Whalena czekając z zaostrzonym ołówkiem na każde słowo, gotowa notować najcichsze westchnienie przełożonego. Gdy ich obsługiwano, pochyliła się do Frasera i szepnęła z szacunkiem: „To dużej klasy fachowiec". Wybrał na to stanowisko akurat ją spośród setek szarych urzędniczek, bo go poparła kampanię wyborczą Whalena. Fraser skinął obojętnie głową,. ona łapczywie sięgnęła po słodycze. - Zabójstwa popełnione ostatnio w tym okręgu wstrząsnęły każdym. Whalen uniósł brwi i spojrzał na Frasera. - Musimy jak najszybciej dotrzeć do sprawcy bestialskiego mordu. Tony Fraser zajmuje się tą sprawą i « upoważniam go do robienia wszystkiego, co tylko uzna za stosowne. Z kim kolwiek się spotkacie, mówcie, że gdy już złapiemy przestępcę, oskarżymy i doprowadzimy do skazania. Nie będziemy się z nim targowali i zażądamy kary śmierci. Czy nie tak to widzisz, Tony? - Sposób, w jaki, Whalen sformułował pytanie, mógł sugerować, że szef oczekuje jakiegoś protestu strony Frasera. - Właśnie tak, Spence. - Moi drodzy, wiem, że część spośród was nie głosowała na mnie, Zdaję sobie sprawę, że w ogóle mnie nie znacie. Ale daję wam słowo mam zamiar zrobić z tego urzędu najlepsze biuro prokuratury w całym 50 stanie. Chcę pokazać Ameryce, jak zbrodnia tego rodzaju jest traktowana w Santa Maria. I uprzedzam z góry, że jeżeli nie będziecie sobie radzili albo choć raz zlekceważycie obowiązki, nie kiwnę nawet palcem w waszej obronie, w przeciwieństwie do mego poprzednika. Już teraz możecie złożyć rezygnację. Jeszcze przez kilka minut Whalen przemawiał w tym stylu, podnosząc chwilami głos, bębniąc palcami po stole i twardym wzrokiem obserwując siedzących. Wreszcie usiadł i chłodno spojrzał na Frasera. - Tony, proszę o raport. Nie było tego w planie spotkania, ale Fraser liczył się z taką ewentual-nością. Podniósł się lekko i zaczął: - Jak na razie, nie ma wiele do referowania. Mel Sanderson, inni detektywi oraz ludzie szeryfa pracują nad kilkoma śladami. Dysponujemy opisem podejrzanego mężczyzny: dwadzieścia do trzydziestu lat, około metra osiemdziesięciu wzrostu, waga jakieś siedemdziesiąt pięć kilogramów, chudy, ubrany w czerwoną kurtkę, w okularach przeciwsłonecznych, nie ogolony. Widziano go na miejscu zbrodni w czasie dokonania przestępstw. Mel sprawdza ten trop. To wszystko. Whalen poruszył się niecierpliwie. - Mam nadzieję, że szybko się z tym uporają. Fraser usiadł licząc, że uda mu się wyjść pod pretekstem sesji sądowej rozpoczynającej się o ósmej trzydzieści. Jego obecność przy śniadaniu nie była już potrzebna. Ilekroć jednak próbował wstać, Spencer Whalen kręcił przecząco głową i szeptem kazał zostać. Tak więc wysłuchał prawie wszystkich raportów i pochwały pod adresem Whalena, którą wygłosił nowy zastępca. Po jego przemowie sekretarka klaskała najgłośniej. Wstając od stołu, Whalen poprosił Frasera na bok. Podeszli do bufetu. Stał na nim duży, srebrny dzbanek. - Niedługo rozpoczyna się moja sprawa. - Fraser przerwał milczenie. Whalen nalał sobie kawy. Wrzucał do filiżanki kostki cukru, jedną po drugiej. - Tony, jeszcze nie zdążyliśmy się dobrze poznać, a nie chcę, byś miał o mnie błędne mniemanie. Otóż zamierzam przymknąć oczy na twoją ostatnią popijawę. Fraser poczuł niesmak, usłyszawszy bezpodstawne oskarżenie. - Popijawę? O czym ty mówisz? - Daj spokój, Tony. - Whalen z rozkoszą napił się lury z filiżanki. -Byłeś tak zalany, że potrzebowałeś dwóch dni, aby wytrzeźwieć. W innych okolicznościach uznałbym to za twoją prywatną sprawę. Jeśli dasz radę, rób tak dalej. Ale wybuchła bomba z tymi morderstwami, a ja nie mogłem znaleźć szefa wydziału zabójstw! Coś takiego nie może się powtórzyć. -Różowawą twarz Whalena wykrzywił ohydny grymas. 51 - Nie potrzebuję rad - mruknął Fraser. - Dobrze znam swoje obowiązki. Whalen wziął łyk, siorbiąc głośno. - Infield przygotowuje plan redukcji personelu. Trzeba wyciąć cały; tłuszcz, jakim obrośliśmy. Każda sekcja traci ludzi, Tony. Twoja również Więc o to chodziło. Fraser zaczynał rozumieć. - Jak dotąd nikt nie ruszał wydziału zabójstw. I tak nie dajemy rady. Mamy za dużo spraw. Whalen niecierpliwie wzruszył ramionami. - Musisz zrezygnować z jednej osoby. Więcej nie będę dyskutował na ten temat. Dopił kawę i popatrzył na Frasera znad brzegu filiżanki. Dla Tony'ego był to odrażający widok; parówkowate palce owinięte wokół delikatnej kruchej chińskiej porcelany. - Kogo wyrzucić? - spytał, chcąc sprowokować Whalena. Czuł, że tamten coś knuje. - Może Ballengera? Nie jest już tak dobry jak kiedyś. Whalen na pewno wiedział, że Tony przyjaźnił się z Harrym. Główny prokurator znalazł czuły punkt Frasera i postanowił zadać cios właśnie w to miejsce. Ale dlaczego? - Nie - uciął Fraser. - Nie dam wymówienia ani jemu, ani komukolwiek z mojego wydziału. Tłusty czerwony nadgarstek pojawił się nagle przed jego nosem. - Tony, spóźnisz się na przesłuchanie o ósmej trzydzieści. - Bez sztuczek, Spence. - Kogoś trzeba wybrać. - Czego chcesz? O co ci chodzi? O konieczności zwolnienia któregoś z moich pracowników mogłeś mi powiedzieć kiedy indziej. Nie musiałeś tego robić publicznie. Fraser nawet nie zauważył, że mówi podniesionym głosem. Kilka osób przysłuchiwało się im z zaciekawieniem. - Cóż, dobijmy zatem targu. - Zdenerwowanie Frasera nie zrobiło naWhalenie wrażenia. - Możesz zatrzymać Ballengera. Co więcej, nie zwolnić nikogo i na dodatek nadal być szefem. W zamian za to nie urządzisz podczas dochodzenia żadnej popijawy i nie zachorujesz nagle. - Ostatnie słowa zaakcentował silniej. - Ani nie wyjedziesz z miasta. I będziesz mnie informował, bardzo dokładnie, krok po kroku, o postępach w tej sprawie. Jego bezczelność zdumiewała Frasera. Podły szantażysta, pomyślał. - Od początku zamierzałem zdawać szczegółowe raporty. Dobrze znam swoją pracę. - Też tak myślę. Jednak teraz potrzebujesz trochę dopingu. To ty Bądź sobie lojalny wobec kumpli, biura lub kogo tylko chcesz, ale pamiętaj, bez względu na to, jakie ci przyjdzie ponieść koszty, sprawa morderstw przy 52 Mission Drive musi skończyć się najwyższym wymiarem kary i głośnym procesem. Olbrzymia fala gniewu podeszła Fraserowi do gardła. Poczuł nienawiść silniejszą od tej, którą odczuwał do Strevela. Uderzy Whalena albo poda się do dymisji. Nie, wykluczone. To jego sprawa i nie odda jej za nic, nawet jeśli Kate uważała, że powinien. Oczywiście Whalen tego nie wiedział. Przypominał wściekłe zwierzę, pragnące za wszelką cenę zyskać przewagę nad przeciwnikiem. Fraser pokonał dławiącą złość. Nawet nie pamiętał, kiedy chwycił jedną z filiżanek do kawy. Teraz postawił ją ostrożnie na spodek. Porcelana brzęknęła melodyjnie. - Znam swoje obowiązki - powtórzył nie podnosząc głosu. Poczekalnię dentysty wypełniał sterylny zapach, charakterystyczny dla wszystkich tego typu pomieszczeń. Gene starał się zignorować tę drażniącą woń. Młoda kobieta z rejestracji zamknęła okienko. Matowe szyby wyglądały jak oszronione. - Już nie widział jej miłej buzi. Był sam. Ospałym ruchem sięgnął po gazetę. Od razu rzucił mu się w oczy największy tytuł na pierwszej stronie: .Potrójny morderca nadal poszukiwany". Miał wrażenie, jakby miasto nagle zapełniło się pomyleńcami. Charlie Reece morduje psy sąsiadów. Jakiś facet ćwiartuje ludzi we wschodniej dzielnicy. Zepsują wszystkim święta, pomyślał. W głębi duszy był bardzo dumny ze sposobu, w jaki Andy wszedł do gabinetu dentysty: odważnie, dziarsko jak nieustraszony traper w las. I natychmiast usiadł na fotelu. W gruncie rzeczy to mały twardziel. Ponownie spojrzał na zegarek. Minęła już prawie godzina. To znaczy, że stomatolog robi chłopcu plombę, może nawet dwie. Ziewnął i pomyślał, że chciałby znowu mieć wolny dzień. Zawiózłby dzieciaka do domu, wylegiwałby się przed telewizorem, nie robiłby nic. Piękne marzenie. Spoza oszronionych drzwi, z krainy bieli, kawałków ligniny do odsączania śliny, bzyczących odgłosów i całej baterii srebrzyste połyskujących narzędzi tortur usłyszał wysoki, świdrujący dźwięk, gdy włączono jakąś maszynę. Oczyma wyobraźni widział biedaka Andy'ego, siedzącego w klatce fotela, w ostrym świetle lamp, z szeroko otwartą różową buzią. Dentysta pochylał się nad nim z warczącym oszalałym borkiem w dłoni. Końcówka instrumentu dotykała zęba i wirując tak szybko, że nikt nie mógł widzieć jej ruchu, zagłębiała się w tkankę kostną, wzniecając tumany mikroskopijnego pyłu. Wzdrygnął się. Nienawidził nawet myśli o bólu. 53 Wcale mi się nie podoba ten nóż. Wcale. - Sędzia McKinsey siedział na kanapie w pustym zaciemnionym gabinecie, otulając nogi st wełnianym kocem. - Chyba nie masz innego wyjścia. - Fraser wzruszył ramionami, jak się dowiedział, sędziego czekała operacja. - Mój chłopcze, spędziłem w szpitalach więcej czasu niż ty i ojciec razem wzięci. Dość! Nie chcę, żeby mnie znowu cięli. Przecież mogę podjąć taką decyzję. - Oczywiście. Uważam tylko, że nie powinieneś podejmować jej pochopnie. Sędzia oparł się wygodnie i zgasił papierosa w popielniczce wypełnionej po brzegi. Uspokajał się zawsze bardzo szybko. Stanowiło to cechę jego temperamentu. McKinsey zaprzysięgał Frasera na prokuratora. Król ceremonia odbyła się w tym samym pomieszczeniu i podobnie jak teraz nie było tu nikogo poza nimi dwoma. Sędzia nerwowo poprawił togę, mecha- nicznie wyklepał tekst przysięgi, po czym serdecznie uścisnął Fraserowi dłoń. Potem, zdjąwszy sędziowski strój ze sprawnością aktora przyzwy- czajonego do ciągłych zmian kostiumów, mruknął: - I pamiętaj, chłopcze, gdy zostaniesz szefem, kop wszystkich w tyłek. Fraser miał o nim dobre zdanie. Sędzia był twardym facetem, unika- tem. Jako dzieciak trafił nawet do więzienia. W tamtych czasach uważano go za obiboka i włóczęgę. Ojciec Frasera, który rzadko zaglądał do sądu uważał, że McKinseya mianowano sędzią, gdyż przeoczono jego niekom- petencję. McKinsey zawsze jednak osiągał to, czego chciał. W czasie wojny wstąpił do armii; odznaczono go Purpurowym Sercem. Po powrocie do Santa Maria zaczął, ku zdziwieniu ogółu, uczęszczać na zaoczne kursy prawnicze. Po ich ukończeniu został prokuratorem. W urzędzie prokuratury pracowało wówczas tylko trzech prawników. McKinseya wszyscy uważali za najlepszego z nich. Po wielu latach prokurator zajął stanowisko obrońcy, by później zasiąść na ławie sędziowskiej. McKinsey lubił podejmować własne decyzje. Był powszechnie znany z dążenia do niezależności. - Nie mówmy o tym więcej. - Chrząknął, wyciągając kolejnego papierosa z niemal pustego opakowania. - Powiedz mi lepiej, czym naraził ci się Whalen? Fraser opowiedział o porannej rozmowie. - Nie rozumiem, o co mu chodzi. Oczywiście, jestem częścią starej gwardii, czyli grupy, przeciwko której walczył w kampanii wyborczej Z drugiej strony, jeśli dobrze rozwiążę tę sprawę, Whalen musi to docenić, a bardzo zależy mu na moim zwycięstwie. Chce trzymać mnie w garści. A jeśli mi się nie uda, to prosta sprawa. Należy pozbyć się niekompetentnego szefa wydziału. 54 __ Właśnie tak ten facet postępuje przez całe swoje zakichane życie, mój chłopcze. - Nie popełnię żadnego błędu - uniósł się Fraser. - Jeśli sprawa trafi do sądu, wygram. Sędzia skrzywił się. - Jasne. Nie znam żadnego prokuratora, który chciałby przegrać. Nie I wydaje mi się jednak, by jakikolwiek sędzia czy członek ławy przysięgłychuznał sprawcę tych morderstw winnym. Przecież biegli z całą pewnością wydadzą opinię, iż jest niepoczytalny. - Zaniósł się kaszlem. - George Mahoń twierdzi podobnie. A któż to przed chwilą przemówił, były prokurator czy były obrońca? - Prawnik, synu. Ten przypadek jest beznadziejny. Spójrz tam. -Żarzącym się końcem papierosa wskazał małe zdjęcie na rogu biurka. Przedstawiało dwóch przyzwoicie wyglądających, krótko ostrzyżonych młodych mężczyzn, ubranych w grube swetry. Obok nich stali dwaj inni w garniturach. W jednym z nich Fraser rozpoznał młodszego i przystojniejszego McKinseya. - Ci młodzieńcy Tommy i Kevin Rainier. Przez większość życia mili chłopcy. Pracowali, nie byli notowani. - Wyglądają jak dzieci Ozzie Nelsona. - Kazałem im włożyć swetry, żeby nikt nie widział tatuaży. Wylądowali w sądzie, bo napadli na starszą kobietę, chyba ciotkę, i związali kablem. Potem przełożyli sznur pod kolanami i założyli jej pętlę na szyję tak, że sama się udusiła. Zostawili ją na podłodze salonu, a sami usiedli na krzesłach i patrzyli. - Na czym oparto linię obrony? - Właśnie do tego zmierzam. Broniłem Tommy'ego. Proces odbył się dawno temu, ale doskonale pamiętam, jaki numer wykręcił nam oskarżyciel. Udowodnił mianowicie, że kobieta umierała całe czterdzieści minut. Fraser słuchał uważnie, bo opowieści McKinseya zawsze były pouczające. - Wstałem i powiedziałem, co stwierdzili psychiatrzy. - Sędzia zdusił papierosa. - Ponadto przypomniałem, jak długo męczyła się ta staruszka. Przysięgli wrócili już po trzech godzinach. Bracia zostali uniewinnieni. Powód? Niepoczytalność. - Orzeczenie psychiatry nie uratuje tego mordercy. - W głosie Frasera pobrzmiewały nuty irytacji. McKinsey zaniósł się kaszlem. - Zrozum, uniewinniono tych chłopców, bo przysięgłym nie mieściło się w głowach, że ktoś przy zdrowych zmysłach mógłby siedzieć przez czterdzieści minut i spokojnie obserwować duszącą się kobietę. Przy zabójcy z Mission Drive Rainierowie to aniołki. Przecież przysięgli nawet bez narady uznają go za niepoczytalnego! - Nie powtórzę błędów, jakie popełnił prokurator na tamtym procesie. Wygram. 55 - Bardzo ci na tym zależy? - Może dużo bardziej niż powinno. - Przykro mi to słyszeć. Telefon zadzwonił nagle. Mała lampka rozjaśniła półmrok. - Jezus Maria - zamruczał sędzia, gwałtownie odrzucając na ciepły koc. Ruszył do aparatu stojącego na biurku zawalonym papierami. Szedł jak wojownik, z wypiętą piersią i swobodnie opuszczonymi rękami, a wrażenia tego nie zacierały ani siwe włosy, ani opity piwem brzuch, chude nogi. Dawny duch walki nadal w nim jest, przemknęło Fraserowi przez głowę. - Tak - odpowiedział rozmówcy McKinsey. - Jasne, jasne. - Odwrócił się. - To ktoś do ciebie. - Mówiłem w biurze, że tu wpadnę. - Sięgnął po słuchawkę. - Tu Sanderson. Mamy następną ofiarę. Fraser, mimo iż poczuł lodowaty dreszcz na plecach, odparł spokojnie: - Nie mogę teraz rozmawiać, jestem z sędzią McKinseyem. Sędzia zaklął i ruszył do drzwi. - Dobra, wychodzę. I tak się już nie zdrzemnę. - Przystanął w progu. Uważaj na Spencera Whalena. Stanowisko głównego prokuratora w Santa Maria na pewno mu nie wystarcza. A jest z tych, którzy do celu idą po trupach, podobnie jak jego ojciec. Na dodatek to obrzydliwy tchórz, żyjący w wiecznym strachu o własny tyłek. - Będę miał oczy otwarte. - Powiedz każdemu zainteresowanemu, że siedzę w bufecie na górze i dostanę szału, jeśli przyślą mi jakieś skłócone małżeństwo, marzące o rozwodzie. Fraser odczekał jeszcze chwilę i dopiero gdy usłyszał trzask zamykanych drzwi, podniósł słuchawkę do ucha. - W porządku, Mel. Mów* co nowego. - Dwadzieścia, dwadzieścia pięć minut temu niejaki Eugene Tipp przywiózł dzieciaka od dentysty. Znalazł żonę w sypialni. Trzy strzały, rr kaliber, ciało okaleczone jak tamte. - Zgwałcona? - Chyba tak. - A dom? - Zabójca prawdopodobnie wszedł przez otwarte drzwi kuchenne, nieznaleziono śladów włamania. Sypialnia zdemolowana. To samo. Zło przychodziło w pełnym świetle dnia, na ciche ulice, spokojnych dzielnic. Nie zapowiadało już swego nadejścia dziwnymi karni i groźnymi zwiastunami, po prostu wchodziło do domów. - Gdzie jesteś? - spytał Fraser. - Jeszcze w biurze. Jadę do Tippettsów, kiedy tylko się rozłączymy. Chciałem pana jak najszybciej poinformować. - W porządku, Mel. 56 Sanderson wyraźnie starał się wywrzeć na prokuratorze korzystne wrażenie, co było dobre, bo usprawniało pracę. Ambitny, zaangażowany w swoją robotę, pomyślał o Sandersonie Tony. - Zadzwoń do mego biura, kiedy tylko się rozejrzysz. - Jest coś jeszcze... - Sanderson zawahał się. - Nadal to sprawdzamy. Tippetts mówi, że ma jeszcze jednego syna, pięcioletniego. Został z matką. Teraz nigdzie ani śladu chłopaka. Sprawdzamy, czy pani Tippets nie zaprowadziła go do sąsiadów, żeby się pobawił. - Mój Boże, czego zabójca mógł chcieć od takiego małego dziecka? Wspomnienie błękitnego pokoju udzieliło mu odpowiedzi. Chłopczyk miał pięć lat, mniej więcej dwa razy tyle co Molly. Może któregoś dnia bawiliby się razem. Ona jednak nie żyła, a on zaginął. - Mój Boże -szepnął - żadne bóstwo nie pozwoliłoby na tyle zła. - Informuj mnie o wszystkim na bieżąco, Mel. Dzwoń o każdej porze, cokolwiek odkryjecie. - W porządku. Odłożył słuchawkę. Na biurku stała jeszcze jedna oprawiona fotografia - młody McKinsey, niewiarygodnie młody McKinsey, maszerujący przez śniegi Niemiec w towarzystwie innych uśmiechniętych rekrutów. Ten sam Bóg, który pozwolił nazistom przejąć władzę, który spokojnie patrzył na płonące domy, gdzieś z daleka obserwował McKinseya i garstkę innych, próbujących powstrzymać zło. Nie, nie możesz liczyć na sprawiedliwość boską. Twoją bronią jest prawo, doświadczenie, siła, jaką czujesz w sobie. McKinsey dowiódł tego przed laty. Fraser miał udowodnić to teraz. Rozdział piąty W biurze nikt nie wiedział, gdzie podziewa się Whalen. Według Infie był w klubie „El Dorado" na spotkaniu z przyjaciółmi. Zdaniem sekretarki nie wrócił jeszcze z lunchu. Fraser nie wypytywał dalej. Niech szef się dowie wszystkiego z gazet. Telefon zadzwonił półtorej godziny później. Fraser podniósł słuchawkę. - Mówi Sanderson. - Głos detektywa drżał z emocji. - Już od pewnego czasu jestem w domu Tippettsów. Moje informacje na pewno pana zainteresują. Mamy podejrzanego i coś mi się wydaje, że to strzał w dzie- siątkę. Fraser porwał długopis i notes z biurka, nagle równie spięty jak Mel. - Gadaj! - Jest z nami sąsiad Tippettsów, niejaki Frawley. Widział białego chevroleta przed domem ofiary. Kierowcą był wysoki mężczyzna wiek ponad dwadzieścia lat, długie ciemne włosy, metr osiemdziesiąt wzrostu, waga jakieś siedemdziesiąt pięć kilogramów, ubrany w stare niebieskie dżinsy i czerwoną kurtkę narciarską. Miał okulary przeciwsłoneczne. - To na pewno on. - Niech pan poczeka, teraz będzie najlepsze. Świadek zna gościa. - Co?! - Podejrzany jest również sąsiadem Tippettsów. Mieszka na końcu uliczki. Nazywa się Charles Edward... przepraszam, Edmund Reece. zdaniem Frawleya, mieszka z matką. - Gdzie samochód? - Koło domu podejrzanego nie ma żadnego auta. Świadek mówi, że Tippettsowie kłócili się z Reece'ami od wielu miesięcy. Właśnie kilka dni temu Eugene Tippetts złożył na nich skargę do Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami za zabicie psa. 58 _ Czy dom Reece'ów jest obserwowany? -• Są tam dwie jednostki. Zupełny spokój. _ ile zespołów pracuje z tobą? - Fraser obliczał coś szybko w pamięci | _ Sześć, dwa następne przyjadą lada moment. W razie czego mogę ¦zebrać więcej. W tej chwili jest ze mną dwanaście osób. - Masz nakaz aresztowania Reece'a? - Załatwione. Świadek zeznał, że Reece pracuje gdzieś w okolicy na ¦stacji benzynowej. Kilku policjantów już ruszyło w teren. Oczywiście. Sanderson to stary wyga. Fraser zadawał pytania dla własnej satysfakcji. Chciał słyszeć, że ludzie szukają, zabezpieczają mu ślady, przesłuchują świadków. Pragnął czuć rutynę wokół siebie. Jednak pozostawała jeszcze jedna kwestia do wyjaśnienia, już nie tak prosta jak poprzednie. Nerwowo stukał ołówkiem w blat stołu. Nie było czasu do namysłu. - Wchodzicie do domu Reece'ów od razu, czy czekacie na nakaz rewizji? - spytał. - Sam nie wiem. - Sanderson westchnął ciężko. Fraser już dokonał wyboru. - Macie coś jeszcze? - Nic poza tym, o czym pan już wie. Decyzję należało zatem podjąć na podstawie posiadanego materiału. - Nawet jeśli będę usiłował przyspieszyć sprawę, uzyskanie naka-| zu rewizji zajmie nam co najmniej kilka godzin - zastanawiał się na głos Fraser. - Zebrałeś dość dowodów, by aresztować Reece'a, gdyby przypadkiem wpadł do domu. Możesz go zatrzymać, gdy zobaczysz samochód. Jest podejrzany o morderstwo i prawdopodobnie zamieszany w trzy inne. - Jeden trup jeszcze nie ostygł - wtrącił się Mel. - I na dodatek zaginęło dziecko, chłopiec. Bardzo możliwe, że podejrzany wie, gdzie się znajduje. Żadnych nowych wiadomości od sąsiadów? - Moment... - Głos ucichł, kiedy Sanderson zakrył słuchawkę dłonią. Cisza. Po chwili detektyw odezwał się ponownie: - Nie. Mąż ofiary nie sądzi, by żona wysłała synka dokądkolwiek, ale to wszystko. - W porządku. - Fraser myślał głośno. - Jest zupełnie świeży ślad i podejrzany, który zniknął. - Starał się wszystko zredukować, sprowadzić do wspólnego mianownika i znaleźć matematyczną formułkę. - Reece'a nie ma w domu, tak? A matka? - Nie sprawdzałem. Czekałem na rozmowę z panem. - Załóżmy, że jest. Zresztą to bez różnicy. Zaginęło dziecko, a przeszukując dom, zyskamy dużo czasu. 59 Fraser doskonale zdawał sobie sprawę, co ryzykuje. Przemyślał wszystko, ale instynkt kazał mu działać. - Dobra, wejdźcie tam natychmiast. - Wyłamać drzwi? - Mel, on jest uzbrojony, więc myślę, że wiesz, jak należy postąpić. - Więc powinniśmy się włamać? - Wejdźcie do domu - powtórzył Fraser. - Ale, na Boga, nic konfiskujcie, niczego nie ruszajcie do mojego przyjazdu! Tylko wejdźcie. - W porządku, panie prokuratorze. Fraser powoli odłożył słuchawkę i ruszył w kierunku gabinetu Ballengera Nawet nie odpowiedział na dowcipną zaczepkę Sally Ann. Przypomniały mu się stare dobre lata, gdy chodził do Harry'ego po poradę i pociechę, kiedy szło nie tak, jak należy. Miał nadzieję, że podjął właściwą decyzję, że niekierował nim jedynie entuzjazm Sandersona i własne podniecenie. Ballenger pochylał się nad wykresem przedstawiającym zależność dokonywania morderstw od pory dnia. Poruszał ustami, jakby w wyobraźni przemawiał do przysięgłych. Pachniał brylantyną i pomarańczami; szelki zsunięte z ramion dyndały przy udach. - Harry, mamy podejrzanego. Podniósł głowę. - Świetnie. Gdzie go złapali? - Jeszcze nie siedzi. Kazałem przeszukać jego dom. Właśnie to robią. - Bez nakazu? - Harry gwizdnął cicho. - Dlaczego? Opowiedział o zaginionym chłopcu. - Rozumiem. - Ballenger wciągnął szelki. Twierdził, że pomagały myśleć. - Ale bez nakazu możesz nic nie zyskać, a wiele stracić. - Oczywiście. - Sanderson znajdzie dzieciaka oraz dajmy na to dowody popełnienia innych przestępstw. Wpadnie w szał pracy i okaże się, że sam podetnie gałąź, na której siedziałeś. Jeden głupi ruch i wszystko stracone. - Uważam tę sytuację za wyjątkową. Chodzi przecież o ratowanie czyjegoś życia. Myślę, że już na tej podstawie uda mi się wyjaśnić węjście bez nakazu. - To karkołomne rozumowanie i dobrze o tym wiesz. Może ocalisz dzieciaka, złapiesz podejrzanego i zdobędziesz trochę dowodów, a sąd ci to odrzuci, ponieważ działałeś niezgodnie z prawem. Ballenger wyjął z kieszeni listek gumy do żucia, rozpakował i wsunął do ust. - Zrobiłeś, co należało. Nie martwiłbym się na twoim miejscu. - Właśnie to chciałem usłyszeć, Harry - uśmiechnął się szeroko. Sally Ann zagadnęła go, kiedy ją mijał: - Co mówić, gdy Jego Ekscelencja Whalen będzie cię szukał? - Pogadam z nim przy okazji - rzucił wychodząc. 60 Już straciłam nadzieję, że spotkanie się kiedykolwiek skończy. - W śmie-| chu Kate brzmiały nuty irytacji. - Allan prosił o głos każdą osobę, więc zgromadzeni wstawali po kolei i mówili, mówili, mówili. Machinalnie przeglądała kartę. Mężczyzna siedzący naprzeciwko Kate skinął głową. Wiedziała, że przez cały czas ją obserwuje. - Dobrze wiedzieć, że w komitecie mam choć jednego zwolennika, Frank - powiedziała mIło- - Zawsze. Ponownie spojrzała w menu. Pora lunchu już mijała, toteż w zatłoczonej restauracji robiło się coraz luźniej. _ Nie mogę się zdecydować. Wybiorę coś, gdy kelner podejdzie. - Kate odwzajemniła kolejny uśmiech swego towarzysza i dodała: - Cieszę się, że nie miałeś innych planów na dzisiejszy lunch. Spojrzał jej w oczy. - Cała przyjemność po mojej stronie. Jedzenie było wyborne. Oboje zaśmiewali się do łez, gdy przedrzeźniała innych członków komitetu. Przy kawie jednak powrócił zły nastrój. - Gdyby mi na nim nie zależało, wszystko byłoby prostsze. - Nie podniosła głowy, by spojrzeć we wpatrzone w nią oczy. - Nie wiem, co się dzieje, nie rozumiem, dlaczego tak się do siebie odnosimy. Przepraszam, że zawracam ci głowę osobistymi problemami. - Jestem tu po to, aby ci pomóc, Kate. - Taki stan trwa już od dłuższego czasu. Nic się nie poprawia. Można powiedzieć nawet, że sytuacja się pogarsza. Walczymy. Nie potrafię go przekonać. Wiesz, ludzie mówią do siebie, słuchają się nawzajem, rozumieją. On już nie słucha. Nie wiem, co się z nami stanie. - Widziała swoje dłonie leżące zaledwie kilka centymetrów od jego rąk, które wyciągnęły się do przodu, przewróciły serwetnik. Poczuła zapach wody kolońskiej. - Czuję się tak cholernie bezradna - zdążyła dodać, zanim suche, ciepłe palce nakryły jej dłoń. Nie drgnęła. - Uspokój się - poprosił miękko. Sanderson na próżno starał się strzepnąć z palców czarny proszek do wywoływania śladów. Drobiny pyłu przylegały do ciała jak opiłki żelaza do magnesu. Dwaj cywile i inny detektyw, Nestade, byli z nim w kuchni Tippettsów. - Prokurator mówi, że możemy wejść. Trzech chłopaków ruszy ze mną do frontowych drzwi, pięciu zajdzie od tyłu. Zostający na zewnątrz mają nie spuszczać domu z oka. 61 Nestade i cywile wyszli, by przekazać polecenia innym. Sanders ponownie spróbował pozbyć się czarnego pyłu z opuszków palców. Był zwalistym mężczyzną ze skłonnościami do tycia, ale przyjazny wygląd łagodził wrażenie ospałości. Współpracowników zaskakiwała miękkość i zwinność jego ruchów. Nie podobało mu się, że podczas ich pierwszej rozmowy Fraser wygrzebał z pamięci stare znienawidzone przez niego „Wesołek"! Sanderson bardzo pragnął, aby ludzie zapomnieli o jego haniebnym wyczynie sprzed pięciu lat. Wiedział, że obecnie ma szansę zmyć piętno przeszłości, jeżeli oczywiście znów sam niczego nie zepsuje. niektórzy tracą głowę, gdy spoczywa na nich światło reflektorów i są świadomi, że grają główną rolę. Wtedy przegrywają. Mel Sanderson czuł, że właśnie nadchodzi jego występ i zamierzał zagrać jak najlepiej. Równie mylący jak ociężałość był stateczny wygląd Sandersona. Kruchość swoich przekonań oraz brak zasad uważał za swoją siłę. to sprawiało, że działał wszechstronnie i prężnie. W salonie technicy nadal badali każdy milimetr podłogi. W dużym wyściełanym fotelu siedział Tippetts. Młody policjant rozmawiał z nim i wpisywał odpowiedzi do raportu. Tippetts wyglądał, jakby nie miał kości - jego członki wydawały się całkowicie bezwładne. Sanderson nienawidził tej części śledztwa. Czuł się jak ktoś spoglądający nazwierzę w pułapce. Nie zginęło, wydawało dźwięki i ruszało się, ale w żaden sposób nie można mu było pomóc. Tippetts drżał. - Wiedziałem, że nie żyje, kiedy tylko ją zobaczyłem. Od wiedziałem. Od chwili, gdy otworzyłem drzwi, a wokół panowała cisza. Człowiek przyzwyczaja się do różnych dźwięków, ale ja nic nie słyszałem. Wiedziałem, że nie żyje. Wiedziałem. Sanderson przystanął obok niego. - Może coś panu podać, panie Tippetts? Gene wolno potrząsnął głową. Siedział w tym samym fotelu, w którym zwykle oglądał telewizję, a Aaron i Andy baraszkowali u jego stóp gramolili mu się na kolana. Telewizor milczał. - Zostanie pan tu na noc? Detektyw natychmiast pożałował, że zadał to pytanie, bo twarz Tip] sa ściągnęła się boleśnie. - Nie mogę. Andy nie powinien przebywać w tym domu. Dzięki Bogu, że nic nie widział. Dzięki Bogu. - Czy jacyś krewni albo przyjaciele mogliby wam pomóc? Czy chce pan, żebyśmy zamówili nocleg w motelu? - Nie mamy żadnej rodziny - powiedział cicho - Zatrzymamy! się u Hamiltonów. Na pewno nas przygarną. - Chcę być pewien, że znajdzie pan bezpieczny nocleg. Poza tym i sprowadzić księdza czy pastora. - Nie, nie. - Tippetts kręcił głową. - Nikogo nie mamy. 62 Sanderson nie spodziewał się usłyszeć od niego niczego więcej. Nagle mężczyzna krzyknął głośno: - Gdzie moje dziecko? Gdzie mój mały synek? _ Siedzi w naszym samochodzie - łagodnie przypomniał Mel. _ Gdzie Aaron? Wiecie, gdzie on jest? Gdzie mój syn? Sanderson cofnął się, gdy Tippetts gwałtownie wstał z fotela. Zanim Gene dopadł do tylnych drzwi, Mel złapał go za ramiona. _ Niech pan się uspokoi, panie Tippetts. Szukamy go. Zajmiemy się wszystkim. Po chwili zwrócił się do jednego z policjantów: - Postaraj się sprowadzić tu ich domowego lekarza. Ponownie usadzili Tippettsa w jego ulubionym fotelu. Widok bladej twarzy i rozpaczliwych bezsensownych ruchów przywiódł Sandersonowi na myśl dżdżownice, które nadziewał na haczyk wędki. Miał przed oczami bezbronne pierścienie na zimnym metalowym ostrzu. Nie wiedział, jak pocieszyć Tippettsa. Nigdy w takich sytuacjach nie umiał znaleźć odpowiednich słów. Mężczyzna wydawał żałosne odgłosy. Sanderson nie mógł tego znieść. Połowa mieszkańców ulicy zgromadziła się przed domem. Wozy policyjne blokowały podjazd. Sanderson wyszedł na frontowy trawnik. Jeden wóz transmisyjny stał przy ogrodzeniu, ekipa drugiego przygotowywała sprzęt. Wkrótce zjawią się dziennikarze. Operatorzy filmowali zebranych, rejestrowali palce pokazujące dom Reece'ów, głowy kiwające z niedowierzaniem, usta wypowiadające filozoficzne sentencje. Gdy detektyw przeciskał się przez tłum, usłyszał koło siebie natrętne pytanie: - Czy możemy zabrać panu chwileczkę? Dosłownie parę sekund. Nie przypominał sobie nazwiska młodego Latynosa, który spieszył za nim, prowadząc kamerzystę i operatora dźwięku, ale pamiętał jego twarz z ekranu. - Niestety, to niemożliwe. - Czy Reece zabarykadował się w domu? Słyszeliśmy, że ma broń. - Przykro mi, ale teraz nie pora na rozmowy. - Chcielibyśmy podjechać z wami do Reece'ów? Mel z trudem powstrzymał wybuch śmiechu. - Musicie tu zostać, dopóki wszystkiego nie skończymy. Potem pogadamy. Kilkunastu policjantów zatrzymało filmowców. Sanderson wzrokiem poszukał świadka. - Panie Frawley? - krzyknął. - Pójdzie pan ze mną? Mężczyzna w średnim wieku uwolnił się od dwóch rozhisteryzowanych kobiet i podszedł do Sandersona. Wsiedli do wozu patrolowego, który wolno ruszył w stronę białego budynku ukrytego w cieniu drzew. Detektyw z satysfakcją zauważył, że dom był osłaniany z tyłu przez dobrze uzbrojonych policjantów. Ludzi z bezpośredniego sąsiedztwa ewakuowano. Mel 63 uznał, że atmosfera jest zadziwiająco spokojna, zważywszy na sytuację. - Czy to na pewno ten dom, panie Frawley? - Wysunął rękę z uchylonego okna. - Tak. Wygląda, jak nie zamieszkany, ale to tu. - Niech mi pan powie czym się zajmuje Reece. - No cóż, pracuje gdzieś tu w pobliżu, nie potrafię dokładnie powiedzieć gdzie. Mówił, że jest mechanikiem. Kiedyś naprawił mój samochód, d coś wymienił, w każdym razie to była dobra robota. Zna się na samochodach. - Dziękuję. Kolega odwiezie pana do domu. Frawley wysiadł. Przez chwilę obserwował odjeżdżający samochód a potem ruszył w stronę Nestade'a i innych policjantów. - Zapukamy do frontowych drzwi. Ja gadam. Musimy się dostać do środka. Jeśli w ciągu minuty niczego nie usłyszę, użyjemy siły. Po półtorej minuty reszta wchodzi od tyłu. Jasne? Młody policjant odszedł szybko, żeby przekazać polecenia kolegi Sanderson dał im parę minut na zajęcie dogodnych pozycji. Nie denerwował się. Był pełen energii, gotów do działania. Ta część dochodzenia nigdy niewpływała negatywnie na jego system nerwowy. Miał wyczucie w dokony- waniu rewizji. Cicho dał znak Nestade'owi i dwóm pozostałym, gdy skradali się trawnikiem w kierunku domu. Stanąwszy po jednej stronie drzwi, Sanderson zatrzymał się nasłuchując. W środku panował spokój. Odnosił wrażenie, że przykłada ucho do olbrzymiego sejfu, do wielkiej pustki. Jedynie gdzieś z boku buczał motor czy generator. - W porządku? Mężczyźni zgodnie skinęli głowami i podnieśli kciuki do góry. Ni de utkwił wzrok w drzwiach, do których Mel zastukał silnie i zdecydowanie. - Tu detektyw Sanderson z biura szeryfa Santa Maria. Proszę otworzyć. Kiedy mówił, cofnął się o krok, żeby mieć całe wejście na oku. Nic się nie działo. - Ruszamy - rzucił. Jeden z policjantów kilkoma krokami dotarł do zamkniętego i si zasłoniętego okna. Uderzył pałką w środkową część szyby. Na dźwięk rozbijanego szkła nałożyły się podobne odgłosy z tylnej części domu. Funkcjonariusz szybko i sprawnie usunął z ramy ostre odłamki. Pi wskoczył do środka, wprawiając w ruch białe zasłony, i z głuchym hukiem wylądował na podłodze. Sanderson zacisnął w dłoni służbowy rewolwer. Frontowe drzwi otworzyły się. On i Nestade wprowadzili ludzi do przedpo- koju. Zobaczyli grupę, wchodzącą od tyłu. 64 _ Dobra - mruknął Sanderson. - Tylko spokojnie. Przede wszystkim szukajcie dzieciaka. Jeśli to możliwe, niczego nie dotykajcie. Ostrożnie obchodzili kolejne pomieszczenia. Sanderson wciągnął nosem powietrze. Miało dziwny, ciężki zapach. Nieprzyjemnie dusiło tanimi perfumami, jakby ktoś rozpylił je tylko po to, by stłumić bardziej ohydną woń. Utrzymany w czystości salon z jasnymi mebelkami i lampkami błyszczącymi od czystości bardziej przypominał muzealną salę niż zwykły pokój. nie było tu żadnych książek, obrazów, zdjęć ani innych osobistych drobiazgów. Zdawało się, że wszystko jest na swoim miejscu, a jednak wrażenie pustki narastało. Detektyw przeszedł do malutkiej kuchni. Na jednym z palników stała ubrudzona tłuszczem patelnia, której wygląd absurdalnie raził niczym brodawka na twarzy Miss Ameryki. Poza tym nic nie psuło idealnego porządku. Naczynia leżały na suszarce obok zlewu. Wielki chromowany szybkowar lśnił czystością. - Czuję się jak w hotelowym apartamencie - mruknął Sanderson. Nie dodał, że dom sprawiał wrażenie nie zamieszkanego. Nestade cofnął się o kilka kroków. - A jeśli facet gdzieś się schował? - Przytrzymamy go, dopóki nie dostaniemy nakazu aresztowania. Zresztą zaraz przyjedzie prokurator. Nestade żachnął się. - Mam jednak nadzieję, że jesteśmy bez towarzystwa Reece'a. Chciałbym, żeby go zgarnęli, jak będzie wchodził. Wcale mi się nie uśmiecha czekanie na nakaz aresztowania. Sanderson wrócił do przedpokoju. Nie schował broni. Przyłożył ucho do drzwi opatrzonych mosiężną klamką. Po chwili podniósł wzrok i potrząsnął głową. Zdecydowanie przekręcił gałkę i pchnął drzwi, otwierając je szeroko. Stanął na progu sypialni zalanej przytłumionym żółtawym światłem przenikającym przez grube zasłony. W powietrzu wisiał szpitalno-aptekar-ski zapach, może alkoholu izopropylowego albo pasty dezynfekującej. Na olbrzymim łóżku zarzuconym poduszeczkami leżała kobieta z mocno zaciśniętymi wargami. Oddychała ciężko, boleśnie. Była tak drobna, że zajmowała ledwo jedną trzecią materaca. Gdy Sanderson podszedł, zobaczył jej oczy, półotwarte, ale nie widzące. - Czy pani mnie słyszy? Spała dalej. - Proszę się obudzić - powiedział. - Jesteśmy z biura szeryfa, policja. Czy pani mnie słyszy? Westchnął i oparł dłonie na kościstych, delikatnych barkach. Nagle się Przeraził, że pod wpływem dotyku jego wielkich rąk kobieta połamie się jak morskie żyjątko potraktowane zbyt brutalnie. Łagodnie potrząsnął śpiącą. 65 Jej usta otwierały się i zamykały mechanicznie, gdy ciało uli ruchom ramion detektywa. Na nocnym stoliczku Mel zauważył kilka buteleczek po lekarstwach. - Obejrzyj je - poprosił Nestade'a. Detektyw szybko przebiegł wzrokiem po etykietach. - To barbiturany i środki uspokajające. Wszystkie wydane na receptę dla pani Naomi Reece. Sanderson nieco podniósł ciało. Głowa opadła na ramiona. Kobieta sapała głośno. Nagle rzuciła się do przodu. - Charlie! - wrzasnęła ochrypłym głosem. Patrzyła ze strachem na Nestade'a i Sandersona, nie mogąc opanować nerwowego drżenia. - Charlie! - powtórzyła ciszej. - Pani Reece! Pani Reece! Jesteśmy z policji. Nadal trzymając ją za ramiona, Sanderson wskazał brodą identyfikator przypięty do klapy marynarki. Przeczytała napis, a potem przeniosła wzrok na Nestade'a. Zamiast się uspokoić, krzyknęła ponownie: - Charlie! Charlie! Dźwięk imienia odbił echem po domu i zamarł. Przypominał rozpaczliwy, zwierzęcy wrzask. - Niech się pani opanuje, nie chcemy pani skrzywdzić. - Co robicie w moim domu? Co robicie w moim pokoju? Naomi Reece bez przerwy kręciła głową, nerwowo rozglądała na wszystkie strony, pragnąc pojąć, zakodować wszystko w umyśle i wydobyć się z mglistych oparów narkotykowego odurzenia. - Nazywam się Sanderson. Pracuję w policji Santa Maria. A to kolega - tłumaczył łagodnie Sanderson. - Są tu również inni policjanci Szukamy pani syna. - To nie ja. - Gwałtownie ukryła głowę w ramionach, oddychała głośno, płytko i nerwowo. - Jestem chora, ciężko chora i lepiej, żeby panowie stąd wyszli. - Mamy poważne dowody na to, że pani syn brał udział w aferze kryminalnej, pani Reece. Szukamy Charliego. Czy jest tutaj? - Nie, nie! Poszedł do pracy. Wziął samochód. Więc go znaleźliście? - Podniosła szybko głowę. - Gdzie pracuje? - Zażyłam lekarstwa. Nie wiem. Nie powiem! - krzyknęła. -Wynoście się stąd! Zostawcie nas w spokoju! - Przeszukamy pokoje. Może pani nam towarzyszyć, jeśli pani chce Nagle uklękła. - Nie! - wrzeszczała. - Wynocha! Sanderson i Nestade chwycili ją mocniej. - Cholera, co się dzieje? - zaklął Mel. Kobieta zachowywała się jakby zamierzali obciąć jej głowę. 66 Do pokoju zajrzał niski policjant. - Chłopaki, lepiej niech jeden z was natychmiast przyjdzie do nas, na koniec korytarza - powiedział. - Mamy coś. _ Dzieciaka? - ożywił się Sanderson. - Nie. Co innego. _ Pani Reece, czy to pokój Charliego znajduje się przy końcu przedpokoju? Jęczała. - Niech kilku z nią zostanie - polecił. - Idę obejrzeć znalezisko. Poślij po lekarza - zwrócił się do Nestade'a. - Tutaj. - Niski funkcjonariusz wskazał drzwi. Pod ścianą stało czterech umundurowanych mężczyzn. Sanderson zaczynał się już przyzwyczajać do nagle pobladłych twarzy ludzi związanych z tym dochodzeniem. Ale ci byli naprawdę bardzo mocno przerażeni i ta świadomość zbiła detektywa z tropu. Przeszli przez korytarz. Zanim zauważył cokolwiek, przenikliwy smród zaparł mu dech. Mel poczuł odrażający, zgniły odór śmierci, nie dający się zapomnieć. Po raz pierwszy od paru lat niemiły dreszcz przebiegł mu po plecach. - O niech to diabli - jęknął. - Zatrzymał się i zwrócił do holu: -Natychmiast sprowadźcie techników z kryminalistyki. Trzeba wszystko sfotografować. Pokój do którego wszedł Sanderson, był dość obszerny. Być może kiedyś, w dalekiej przeszłości, właśnie tu koncentrowało się życie całej rodziny. Do tego pomieszczenia przylegała łazienka. Okno wychodziło na malutkie podwórko, ledwo widoczne w szparze między ciężkimi zasłonami. Sanderson włączył światło. - O jasna cholera! - zaklął ponownie. Obszedł całe wnętrze, by się upewnić, że nie ma śladów dzieciaka Tippettsów. Potem wrócił do sypialni Naomi Reece. - Kobieta znów leżała na plecach. Łzy spływały jej po twarzy cienkim strumyczkiem. Nadal oddychała płytko i nierówno. - Pani Reece, czy ten pokój z oknem wychodzącym na tylne podwórko należy do Charliego? - Znów nie kontaktuje. Nic ci nie powie. - Nestade tarł dłonią ciemną plamę na spodniach. - Wyciągnęliśmy ją z łóżka i wiesz co? Idę to sprać. -Wskazał brodą zmoczoną nogawkę. - Idę to sprać. Sanderson i drugi funkcjonariusz nieporuszenie trwali przy gospodyni. - Chcemy przeszukać dom, pani Reece. Czy ma pani coś przeciwko temu? Nie pytał już uprzejmie, raczej wypluwał z siebie słowa. Kobieta krzyczała, chyba nie zdając sobie sprawy z jego obecności. - To brzmi jak zgoda - stwierdził i poszedł do salonu. - Gdzie fachowcy? - zapytał ostrym tonem znajdujących się tam funkcjonariuszy. 67 - Tuż za mną - odpowiedział ktoś, wskazując otwarte drzwi wejściowe. Do domu wkraczało trzech mężczyzn: dwóch w zwykłych garniturach i jeden w mundurze. Mieli ze sobą metalowe pudła i kilka aparatów fotogra- ficznych. Zaprowadził ich do pokoju Reece'a. Przynajmniej był już przygotowany na makabryczny widok. - Sfotografujcie wszystko - poprosił. - A potem usuniemy to, co t zdołamy. Wszedł Nestade w wilgotnych spodniach. - Nie poczekasz na prokuratora. - Nie - odburknął Sanderson. - Teraz przecież sprawa jest jaśniejsza. Wskazał leżące wokół rzeczy. - Mamy sprawcę morderstw. Tu mieszkają. potrzeba nam nakazu. - Spojrzał surowym wzrokiem na Nestade'a. - chcesz siedzieć tu bezczynnie do przybycia prokuratora? - Nie, wolę coś robić - odparł szybko policjant. Sanderson wolno skinął głową. On też musiał się czymś zająć i sprawić,żeby świat powrócił na stare miejsce. - Na Boga, co on tu wyczyniał? - W głosie Nestade'a przyglądającego się technikom brzmiało zdumienie. - Srał wszędzie. Srał na całą cholerną podłogę. ] Mel przymknął oczy, gdy technicy z kryminalistyki fotografowali zaschłe fekalia zalegające niemal całą podłogę; niektóre stosiki były bardzo wy sokie, widać parę miejsc wykorzystano kilkakrotnie. Ekskrementy pil legały do ścian, znajdowały się nawet w brudnym rozścielonym łóżku. - Sfotografujcie też półki na książki. | Dziwaczne wykresy, napawające grozą rysunki, książki oraz md ciemne nie zidentyfikowane rzeczy wciśnięte w rogi. Należało je uwiecznić Zbadać, opisać; może wtedy nie będą obce i przerażające. - Co tu, do cholery, tak cuchnie? - Nestade zakaszlał głośno. - Widzę, że tu pełno gówna, ale, Boże... - Tak, na pewno jest coś jeszcze - przytaknął Sanderson, rozglądaj się w poszukiwaniu źródła smrodu. - Może to stamtąd... - Pokazał róg półki w kącie pokoju. Zbieranina książek, starych ubrań, sznurków, kłębów włosów Czy sierści, butów, papierów, zapełniała całe pomieszczenie; wszystko porzucone bez ładu i składu. Detektyw dostrzegł ciężką patelnię, pokrytą warstwą zakrzepłego tłuszczu, krwi i strzępkami materiału; stała na szczycie góry książek. Mam taką samą patelnię w domu, pomyślał Mel. Identyczny rozmiar, kolor W każdą niedzielę Lynn smaży na niej pyszne naleśniki. • Patelnia była zniszczona i bardzo brudna. W leżącym obok czarnym, foliowym worku znajdowało się coś, co wyglądało jak gnijąca nerka. Sanderson na chwilę przykrył usta dłonią, nie dlatego jednak, że zrobiło mu się niedobrze. Poczuł nagle niesamowity wstyd. Przecież tu mieszkał człowiek, a nie jakiś dziki zwierz. Pokój jednak śmierdział gorzej niż małpie klatki w zoo. 68 pracowali w milczeniu, nie przerywając; chcieli skończyć jak najszybciej Wynoszono klatki pełne świnek morskich i wiewiórek; niektóre zwierzątka były martwe, inne jak oszalałe biegały w plastikowych kółkach, w łazience znaleźli więcej fekaliów na podłodze; pokrywały także muszlę klozetową. W umywalce stała brudna woda z galaretowatym nalotem. Sanderson zajrzał do kabiny prysznica. Obok kranu leżały odchody i włosy. Mel dostrzegł też szarą masę. - Wygląda jak mózg... - powiedział niezwykle cicho. - Muszę na chwilę wyjść - oznajmił jeden z techników. - Wzięło mnie _ dodał głosem stłumionym przez trzymaną przy ustach chusteczkę. - Jasne, idź! W rękach specjalistów pojawiły się małe plastikowe torebki. Sanderson polecił wkładać do nich kawałek każdej substancji, który potem należało opisać, wciągnąć do rejestru, opatrzyć numerem, zbadać, aby każdy ponury ślad mógł się stać dowodem obciążającym w sądzie. "Wiedział, że nikt nie popełni błędu w rutynowo wykonywanych czynnościach i ta pewność dawała mu namiastkę poczucia bezpieczeństwa. Niepozorny technik z cieniutkim wąsikiem krzyknął coś głośno. Mel zrozumiał jego słowa dopiero za drugim razem. - Znalazłem łuski. - Wskazywał palcem stertę ubrań w rogu pokoju. -Wygląda na kaliber dwadzieścia dwa. - Podniósł malutką kulkę. - Sfotografuj i zabezpiecz - polecił Sanderson. Myślał o kobiecie z sąsiedztwa wzywającej syna i o załamanym mężczyźnie. Oboje cierpieli przez mieszkańca tego pokoju, przesiąkniętego obłąkanym złem. Wyświadczam wam przysługę! - krzyknął Fraser do reporterów, pokazując strażnikowi swój identyfikator. - Mówiąc, że nie możemy sfotografować miejsca zbrodni? - zdziwił się dziennikarz. - Żadne ze zdjęć nie ujrzałoby światła dziennego. Oszczędzam wam daremnej pracy. Machnął ręką na znak, że nie powie nic więcej, i za młodym policjantem ruszył do sypialni. Zapach oraz wygląd pokoju uderzyły go jednocześnie. Odnosił wrażenie, jakby trafił do sanktuarium, gdzie zbierali się wyznawcy jakiejś wynaturzonej religii. Mimo to cały czas starał się zachować obiektywne spojrzenie, by móc zgłębić tajemnice owego kultu. Nie potrafił jednak opanować zdenerwowania. Przerażające było przede wszystkim bezpośrednie sąsiedztwo normalności z obłędem. Przypomniał sobie, że Kate chciała zabrać go na przyjęcie. Choć niewiele o tym mówiła, czuł, że jego obecność dużo by dla niej znaczyła. Usiłował jakoś połączyć 69 rzeczywistość tego pokoju i zewnętrznego otoczenia, ale okazało się to niemożliwe. Dwa światy były odległe od siebie jak księżyc i Santa Maria. Sanderson cierpliwie stał u jego boku. Tony spytał bez wielkiej nadziei: - Znaleźliście ślad chłopca? - Nie. Pod prysznicem leżało trochę szarej papki. To chyba mózg, nie wiem, ludzki czy zwierzęcy. Trzymał tu przecież zwierzaki. - Co z matką? Mówiła coś? - Jest półprzytomna, nałykała się prochów uspokajających. Spytałem czy możemy przeszukać dom. Nie sprzeciwiała się. - W porządku. - Fraser uśmiechnął się krzywo. Obaj wiedzieli, że pozwolenie nie miało mocy prawnej. Nagle w gardle stanął mu kłąb flegmy. Głośno przełknął ślinę. Sanderson ze zrozumieniem pokiwał głową. - Ściągnęliśmy tu masę ludzi. Nie możemy ich dłużej zatrzymywać. - Chciałbym zobaczyć wszystko, co znalazłeś. - Proszę spojrzeć. Widzi pan, co ten dupek czyta? Książki piętrzyły się na podłodze obok półek. Fraser przerzucił kolejne tomy. Znalazł pewien porządek, ślad myślenia i czynu, sens widniejący daleko przed nim. - Wojna - powiedział. - Dużo pozycji dotyczących nazistów. Powojnie i upadek Trzeciej Rzeszy, Niemiecki dla początkujących, znowu hitlerowcy. O, Mein Kampf po angielsku. W każdym razie nie jest głupi. Anato Graya... — Wziął opasłą księgę. - Łasy na wiedzę medyczną. - Skąd pan wie? - Popatrz, wyrwane strony, podkreślone fragmenty, często po to sięgał. Co więcej, tu obok leżą książki psychiatryczne. Gdy skończył przegląd księgozbioru Reece'a, Sanderson wskazał tablice i wykresy wiszące na ścianie po prawej stronie półek. Tony patrzył utrwalając w pamięci widziane obrazy. Pierwsza tablica przedstawiała diagram ludzkiego ciała z wyraźnie uwidocznionymi organami wewnętrznymi. Podobne rysunki można znaleźć w każdej pracowni biologicznej szkoły średniej. Pamiętał identyczną tablicę wiszącą za jego nauczycielem. A jednak otwarte wnętrzności tego człowieka są inne, pomyślał. Dostrzegł c i czerwone linie wijące się wężowo jak promienie oszalałego słońca. Oplatały serce, wątrobę, omotywały żyły, by wreszcie dosięgnąć. Oczy postaci na wszystkich wykresach ziały czerwoną pustką, brudne, zmienione w krwawe plamy. Niedbale narysowane trzecie oko straszyło z czoła. Swastyki wypełniały tło. - On chyba jest nazistą - zasugerował Sanderson. - Nie. To, co widzimy, ma wiele wspólnego z teorią nazistowską, nie o nią tu chodzi - odparł Fraser. Teraz jego uwagę przykuł następny rysunek, naszkicowany bardziej gwałtownie, nerwowo. Obrazek przedstawiał szkielet dziecka. Delikatnie zaznaczone ką- 70 ¦ ty ze sobą niedokładnie połączone. Przez klatkę piersiową uderzał drobną czaszkę olbrzymi członek, patrzący w tragiczną przestrzeń czer- woną główką. Dookoła sylwetki tańczyły czarne swastyki. Ten sam symbol monstrualnych rozmiarów widniał nad szkieletem dziecka. Cały rysunek otaczało girlandą słowo „tak", powtarzające się setki razy. Tajemnice kultów tworzą zupełnie inny świat, stwierdził w myśli Fraser. - Już po dzieciaku. - Sanderson chrząknął głośno. - Jeśli go dopadł, to koniec. Fraser odwrócił się. - Nie. On żyje. Przecież nie zakładamy, że zginął. Po prostu znajduje się w niebezpieczeństwie. Zastanawiał się, jak Sanderson zareaguje na upomnienie. Detektyw zachował spokój i niewzruszony wyraz twarzy. Splótł ręce na piersi. - Rozegramy to tak, jak pan chce. - Nie możemy inaczej. Jedynym usprawiedliwieniem naszej obecności w tym domu jest wiara w to, że dzieciak żyje. - W tym momencie dostrzegł krzątających się w pokoju techników. Poczuł nagły skurcz żołądka. - Co oni robią? - Szukają dowodów. Znaleźliśmy kilka łusek, prawdopodobnie pasują do kul wydobytych z ciał ofiar. - Sanderson chciał mówić dalej, ale Fraser przerwał gwałtownie. - Mówiłem, żebyście niczego nie ruszali przed moim przyjściem. - O co chodzi? Wszystko chyba jasne. Widzimy wyraźne ślady zbrodni, więc je badamy. - To nie wystarczy. - Fraser machnął niecierpliwie ręką. - Mówiłem ci dokładnie, jak ta sprawa miała być prowadzona. Ja kieruję śledztwem, więc proszę słuchać moich poleceń. - Mężczyźni dookoła nich na klęczkach przeszukiwali sterty ubrań. - Przestańcie - rozkazał Fraser. - Nie róbcie nic, dopóki nie uzyskamy nakazu rewizji. Sanderson wzruszył ramionami. Dał znak. Policjanci wstali. . - Gdzie telefon? - Fraser rozglądał się po pokoju. Sanderson bez słowa zaprowadził go do kuchni. - Mel twoi ludzie widzieli dowody, ale nie mieli prawa ich dotykać przed wydaniem nakazu rewizji - tłumaczył Tony. - Może jakoś zdołamy wytłumaczyć się z obecności w tym domu troską o dzieciaka, ale nie wolno niczego zabezpieczać, rozumiesz? - Powiedziałem już, że rozegramy to tak, jak pan sobie życzy. Fraser pomyślał, że pochopne działanie policji uda się zatuszować. Niedługo uzyska nakaz, a tym samym pozwolenie na zabezpieczenie dowodów. Jedynymi świadkami niezgodności czasowej byli podwładni Sander-sona. Prawdopodobnie nie stało się nic złego, ale nie podobała mu się ta sytuacja. Trąciła nieuczciwością i łączyła ich wszystkich niepisanym pa- 71 ktem milczenia. Zastanawiał go także Sanderson. „Rozegram to tak, jak pan sobie życzy". Obietnica wydawała się dwuznaczna. Na krześle łkała nadal półprzytomna Naomi Reece w sukience przysłaniającej bieliznę. - Aresztować ją? - Sanderson odwrócił się od okna. - Nie teraz. Na razie jest niepotrzebna. Może powie coś, jeśli gozamkniemy. Fraser popatrzył na Sandersona - dużego, solidnego i ospałego, jak daleko był gotów się posunąć? Przebiegał myślami nazwiska sędziów, znaleźć takiego, który szybko wyda nakaz rewizji. Odrzucał jednego po drugim, aż wreszcie sięgnął po słuchawkę. Wykręcił numer Jaimiego Z\ Ten łatwo dawał się przekonać. Chrząknął i zaczął czekać na połączenie.© Rozdział szósty To był pechowy dzień. Eddie Munoz nie mógł znaleźć innego wytłuma -czenia złego początku. Po pierwsze, przeziębienie zamiast mijać, dawało mu się coraz bardziej we znaki, a chusteczki jednorazowe wystające z kieszeni munduru bynajmniej nie dodawały mu powagi. Po drugie, jego partner zachorował i nie zjawił się na porannym apelu. Na dodatek właśnie on znajdował się najbliżej Alta Boulevard, gdzie należało sprawdzić stacje benzynowe w poszukiwaniu podejrzanego. Munozowi chciało się śmiać. Parsknął głośno. Podejrzany o morderstwo na podrzędnej stacji benzynowej? Pewnie jest już ze sto mil za Santa Maria i gna przed siebie, zostawiając ślady. Munoz wytarł nos i zgniótł w dłoni chusteczkę. Wrzucił ją do małego pojemniczka na odpadki. Strata czasu. Pech. Zaczęło mżyć, gdy dojeżdżał do stacji numer pięć, Escono-Serv. Nie był to z pewnością najokazalszy punkt tego rodzaju w okolicy - brudny żółty dach, trzy pompy, około pół tuzina aut mniej lub bardziej uszkodzonych, stojących przed małym garażem. Lubił samochody i zanim wstąpił do policji, zastanawiał się nad pracą dla armii czy lotnictwa. Nigdy jednak nie chciał wylądować w takiej dziurze jak ta tutaj. Niewielu klientów. Spojrzał na zegarek. Druga. O tej porze spodziewał się znaleźć tu więcej samochodów. Podjechał bliżej i wysiadł, upewniwszy się, że z jego mundur wygląda właściwie. Zadanie wydawało mu się zbyt łatwe. Zajrzał do budki zawalonej starymi pismami motoryzacyjnymi i dokumentami. Stał tam też automat ze słodyczami. Nikogo. Z garażu dobiegały metaliczne odgłosy. Głośno wytarł nos. Ten dźwięk sprawił, że ktoś wynurzył się spod wraka stojącego przy otwartych drzwiach garażu. Munoz szybko schował chusteczkę. Wcześniej słyszał ostrzeżenia, że Podejrzany może być uzbrojony. - Kłopoty z wozem? - spytał facet. - Nie. - Munoz się uśmiechnął. - Tylko tak wpadłem. Ty jesteś Charles Reece? 73 Mężczyzna w wieku dwudziestu pięciu - dwudziestu ośmiu lat, szczupły, ciemnowłosy potrząsnął przecząco głową. Wytarł ręce w kombiinezon i podszedł do policjanta. - Nie. Nie ma go od rana. Coś przekazać? Munoz uważnie obserwował mechanika. - Muszę z nim pogadać. To nic ważnego. Znasz może jego numer telefonu? Wiesz, kiedy wróci? - Cholera, nie. Jeśli do tej pory nie przyszedł, pewnie wziął wolny dzień. ¦) Munoz powtórzył w myślach rysopis poszukiwanego. Chłopak pasował. Ten sam wiek, wzrost. Jednak podejrzanego opisywano jako niechlujnie wyglądającego typa w czerwonej kurtce i dżinsach. Ten tutaj miał na sobie koszulę i spodnie khaki, trochę przybrudzone od pracy, ale poza tym schludne i estetyczne. Poza tym zachowywał się spokojnie na widok gliny. - Jesteś właścicielem? Chłopak roześmiał się głośno. - Do licha, nie. Tylko tu pracuję, właściciel siedzi na innej stacji w centrum. - Są tu jakieś rzeczy Reece'a, ciuchy na przykład? - Nie wiem. Ja i kolega trzymamy nasze łachy w szafce. Może Charlie też tam coś zostawił. Munoz skinął głową. - Sprawdźmy. Mężczyzna ruszył przodem. W pewnym momencie pochylił się gwałtownie na jedną stronę. Wydał z siebie dziwny odgłos, ni to gwizd, ni jęk. Błyskawicznie się wyprostował i zamilkł. - O co chodzi? - Munoz kichnął, zadając pytanie. Chłopak spojrzał na policjanta. - Bolą mnie plecy. Sporo czasu leżałem pod tym cackiem. - Pokazał ramblera, koło którego właśnie przechodzili. Munoz szedł teraz blisko młodego mechanika. Chłopak usunął się na bok. Na jego twarzy na chwilę pojawił się wyraz niepokoju, obawy, by zaraz zniknąć jak zgaszone światło. Jest pan nieźle przeziębiony - mruknął - a ja się szybko zarażam. - Nic na to nie poradzę - Munoz zaniósł się kaszlem. - Lepiej otwórz. Mężczyzna ukląkł i przekręcił klucz w zamku szafki. - Niech pan stanie trochę dalej. Nie żartuję, naprawdę łatwo się zaziębiam. - Nie zamierzam nikogo zarażać. - Munoz cofnął się. Cały czas myślał o uzbrojonym facecie, podejrzanym o morderstwo, a chłopak zawracał mu głowę katarem. - Jak się nazywasz? - spytał, kiedy młody człowiek szperał w szafce. - Bob. Robert. - A dalej? 74 _ Tippetts- Bob Tippetts. __ Mów mi Ed. Młodzieniec wstał. _ Dziwne, nie widzę jego rzeczy. Może wyjechał z miasta. _ Trzymał tu swoje graty? _ Tak, ale teraz niczego nie ma. Chyba wszystko zabrał. Munoz zajrzał do środka. Znalazł tam kilka roboczych kombinezonów, szelki. Według Tippettsa te rzeczy należały do drugiego pracownika. "Groch z kapustą, pomyślał, oglądając ciuchy. Nie było tam ani kurtki, ani dżinsów, ani broni, nic. Znowu pech. Wiedział jedynie, gdzie Reece ¦pracował. _ W porządku. Dzięki, Robert. Masz tu mój numer telefonu. Zadzwoń, jeśli Reece się dziś pojawi, dobra? Chcę mu tylko zadać parę drobnych pytań. Chłopak schował kartkę. - Jasne, nie ma sprawy. Skontaktować się z właścicielem? - Sam z nim pogadam. Dzięki. Trzymaj się. Mechanik odprowadził Munoza do wozu patrolowego. Jeszcze chwilę pogadali o samochodach. Eddie stwierdził, że rozmówca zna się na rzeczy. (Stał na chodniku, gdy policjant wsiadał do auta. Wyglądało to troszkę (śmiesznie, wcale nie podejrzanie, ale dziwnie - facet sterczy na deszczu i i obserwuje gliniarza, jakby chciał zobaczyć jego odjazd. Albo się upewnić, [ że odjechał. Munoz już zamykał drzwiczki, kiedy między zepsutymi samochodami dostrzegł białego chevroleta. Pamiętał, że według opisu Reece miał taki wóz. Ten Tippetts generalnie też pasował. Wysiadł ponownie. Wskazał głową chevroleta. - Czyj to? - Mój. Reperuję go. Munoz skinął głową, jakby nie przywiązywał wagi do tej informacji. | Podszedł do auta. Było sprytnie zaparkowane. Żeby je dostrzec z ulicy, trzeba by bardzo wytężać wzrok. Ktoś zadał sobie sporo trudu, by je tu wcisnąć. - Robert? - Tak. - Otworzysz go dla mnie? Uwielbiam stare chevrolety. Kiedyś sam jeździłem podobnym. Chłopak nawet się nie poruszył. W końcu powoli, bardzo ostrożnie zbliżył się do Eddiego. Munoz nie przestawał gadać o swoim starym wozie, o tym, jak samodzielnie go remontował. Tippetts szukał kluczyków. - Chyba zostały w moich wyjściowych ciuchach. - W szafce? - Nie, w budce, tam się przebieram. Przyniosę je. - Pójdę z tobą - zaproponował swobodnie Munoz. Teraz wyczuwał napięcie bijące od faceta. Gdy dotarli do wydzielonego pokoiku, 75 Tippetts wyjął klucz i przekręcił go w zamku. Policjant jednym ruchemzmniejszył odległość między nimi. - Nie martw się o zdrowie - ubiegł reakcję Roberta. Chłopak przywarł do ściany, aby przepuścić policjanta. W panował szary półmrok. Na zlewie leżały dwie charakterystyczne dżinsy zwinięte w kłębek i czerwona kurtka. - To twoje? Tippetts ani drgnął. - Kluczyki są w spodniach? - Podam panu. - Zostań tam, gdzie jesteś. Sam znajdę. Munoz obmacał kurtkę i z jej kieszeni wyciągnął broń. Mały ki chyba dwudziesta dwójka. Tippetts zadziwiająco szybko obrócił si pięcie, po czym ruszył pędem. Wsunąwszy broń za pasek, Munoz krzyknął za chłopakiem i ruszył w pościg. Ciężkie buty głucho uderzały o bruk. Tippetts biegł przed siebie wydając dziwaczne odgłosy - ni to chichot, ni to szloch. Munoz we raz jeszcze, gdy wypadli na Alta Boulevard, przecinając czteropas jezdnię. Młodzieniec zygzakiem omijał samochody hamujące w ostatniej chwili. Munoz gnał co tchu, nie zwracając uwagi na pot zalewający mu Tippetts wskoczył na chodnik. Zmierzał do szeregu sklepów. Om wpadł na grupę dzieciaków wychodzących z supermarketu. Munoz wn znów. Już doganiał uciekiniera. Był niemal o krok za Robertem, gdy spadła mu czapka. Obejrzał się za nią. Przy małej piekarni wyciągnął ręce i złapał chłopaka za chude ramiona. Pchnął go na ścianę sklepu. Chłopak krzyknął, co bardziej przypominało skowyt niż ludzki głos. Policjant powalił Roberta na ziemię. Ponieważ miał zajęte obie ręce, był zmuszony wytrzeć nos w róg munduru. Zadyszka nie pozwalała Eddiemu mówić. Tippetts poddał się całkowicie. Bełkotał coś niewyraźnie. - Nie skrzywdź mnie. Pozwól mi odejść. Jestem chory. Bardzo chory. Munoz pomógł młodemu mężczyźnie wstać i skuł mu ręce kajdanka- mi. - Aresztuję cię Robercie Tippetts. Wszystko, co powiesz, będzie wyko- rzystane w sądzie przeciwko tobie. - Potrzebuję lekarza. Boli mnie. < Chłopak nadal gadał bzdury. Munoz zaprowadził go do wozu. Nie źle, pomyślał. Uzbrojony po dejrzany - całkiem nieźle. W drodze do samo- chodu udało mu się nawet znaleźć swoją czapkę. Opuszczał gmach sądu i ponownie wysłał Sandersona do domu Reece'ów, gdy poczuł ćmiący ból głowy. Sędzia Zuniga wydał nakaz rewizji po dłu- 76 giei pouczającej przemowie, której musiał wysłuchać. Wiedział, że jest *ena, ja^ lTze^>& płacić za wyciąganie czegoś od Zunigi w podobnych Jdśi i ół śić Sd Dk ena, j 1 aCjach. Jednocześnie nie mógł spuścić z oczu Sandersona. Detektyw u*vkł mówić zbyt dużo i zbyt bezmyślnie. Nakaz był prawomocny, więc Sanderson wrócił do Reece'ów, aby już calnie kontynuować zabezpieczenie dowodów. Ból głowy Frasera wy woli W gorączkowe, koszmarne chwile popołudnia i strach o Kate. Śledztwo I zvbko posuwało się naprzód. Przez kilka ostatnich dni nie kłócili się, I męczeni ciągłą walką. Obawiał się teraz, że nowy obrót sprawy przerwie I raWjeszenie broni. Jeśli tak miało być, ostatnią rzeczą, jakiej pragnął, było [cocktail party. Jednak poczucie obowiązku kazało mu opanować złość. Chciała, żeby [poszedł z nią na przyjęcie. To przecież nic wielkiego. Najwyraźniej nie umiał już przestać jej ranić, a w takiej sytuacji każde małe ustępstwo stanowiło krok naprzód. Sally Ann powitała go radośnie i natychmiast kazała udać się na szóste piętro. - Wielki Wódz powiedział, że chce się z tobą widzieć, jak tylko wrócisz. - Będę na górze - mruknął. Bez pośpiechu ruszył do windy. Jego umysł absorbowały inne proble-| my: on i Kate, niesamowite sceny z domu Reece'ów. Trudno było powrócić do rzeczywistości Whalena. W sekretariacie nowego szefa każdemu wchodzącemu rzucała się w oczy kolekcja trofeów: dwanaście pucharów (od wyróżnienia dla absolwenta szkoły prawniczej do nagrody dla zdobywcy pierwszego miejsca w lokalnym turnieju tenisowym w 1967 roku). Kiedy Fraser ochłonął z wrażenia, zauważył starego detektywa znanego wszystkim jako Huey, sowioszarego mężczyznę z kieszeniami pełnymi ołówków, w spodniach przypominających podarte kalesony. Od niedawna on pełnił zaszczytną | funkcję osobistego asystenta Whalena. - Dobra robota - mrugnął porozumiewawczo Huey. Sekretarka wydała egzaltowany okrzyk. - Oto i pan. - Oto i ja — powtórzył stoicko Fraser. - Już anonsuję. Drzwi otworzyły się, pchnięte ręką Infielda. Za jego plecami było widać siedzącego przy biurku Whalena o spiętej i zmęczonej twarzy. Główny prokurator uniósł się ciężko na widok Frasera. Nie miał na sobie spodni, tylko szorty. - Gdzie ty się, do cholery, podziewałeś? Za kogo ty mnie, do licha, uważasz?! - Sprawa gwałtownie posunęła się naprzód, Spence. Byłem zajęty. - Wiem wszystko o rozwoju sytuacji, ale nie od ciebie. Mówi o tym 77 każdy poza tobą, tylko ja nie miałem najmniejszego pojęcia, co się psiakrew, dzieje. - Właśnie dostałem nakaz rewizji domu podejrzanego - zaczął ale Whalen krzyczał głośniej. - Nie dalej jak dziś rano ustaliliśmy, że będziesz mnie informował nie? - Usiłowałem cię odszukać. - Naprawdę? Siedzę tu cały czas pod telefonem i nie dostaję żadnych wiadomości, a szef wydziału zabójstw znika ponownie, podczas gdy pieprzona sprawa wybucha jak wulkan? - Nikt nie mógł cię znaleźć. - Fraser spojrzał na Infielda - Marnowałbym czas, czekając na ciebie. - Cholera. Byłem w klubie. Przecież mówiłem - zwrócił się do Infielda. - Prawda, Tim? - Zgadza się - zastępca jak zwykle udzielił lakonicznej odpowiedzi. - Więc każdy powinien mnie znaleźć, gdyby tylko chciał. Nie byłem przecież na pieprzonym księżycu. W tym właśnie momencie do Frasera dotarło, że Whalen był jednak naksiężycu. Tępe młoty waliły w głowie Tony'ego przy każdym głośniejszym słowie zwierzchnika. Oczy Whalena nikły w czerwonawej opuchliźnie t\» pokrytej cieniutką warstwą potu. Za ciasna koszula przylegała do tłustego < w innej sytuacji wygląd Spence'a spowodowałby atak śmiechu Tony'ego. "i Fraser pomyślał, że najgorsze, co mu się mogło przytrafić, to konieczność ustalania poszczególnych kroków z tym głupkiem. Whalen pochylił się nad biurkiem. Zrzucił papiery, niedbale przesunął wazon z kwiatami. Sięgnął po plik notatek, które podał Fraserowi. - Patrz! Wszyscy prasowi i telewizyjni dziennikarze stąd do Angeles pytają mnie o aresztowanego faceta. Nawet nie wiedziałem, jak się, do cholery, nazywa, Fraser. Musiałem się tego dowiedzieć od pisma Wiadomość uderzyła Tony'ego. - Kogo złapali? - W głowie zagrały wściekłe bębny. Oczy Whalena z rozpaczą spoczęły na Infieldzie, który odpowiedział niezwykle czujnym i ostrożnym spojrzeniem. .)- Nie wiesz, cholera? Nie wiesz? - Reece'a? Infield skinął głową. - Dziś wczesnym popołudniem - wyjaśnił - A swoją drogą ciekawe jakim cudem gazety dowiedziały się o tym tak szybko. - Myślisz, że żartuję. - Whalen podniósł głowę. - Uważasz, że to jakieś sztuczki. Więc ci oznajmiam, że tak nie jest. Będziesz musiał zatroszczyć się o własny tyłek, jeśli... :'Zanim skończył, Fraser podszedł bliżej, nie podnosząc głosu, próbował uspokoić oszalały puls, który rozsadzał mu czaszkę. - Wyjaśnijmy jedną rzecz, Spence. Od tej chwili to ty potrzebujesz 78 mnie, a nie ja ciebie. Ja prowadzę dochodzenie i ja zajmuję się informowaniem Prasy- Ponadto zamierzam nadal tak postępować, bo to moja sprawa. Ledwo zrozumiałe, wykrzykiwane przez Whalena słowa, towarzyszyły, Tony'emu, gdy opuszczał pokój. _ Nie wykiwasz mnie raz jeszcze, słyszysz? Wywalę starą dupę oajiengera z sekcji! Nie wrobisz mnie, Fraser. - Głos stawał się słabszy i cichszy, im dalej Fraser odchodził od gabinetu szefa. W biurze szeryfa wprowadzili go do największego pokoju, w którym przesłuchiwano podejrzanych, posadzili na krześle i przykuli do poręczy. Siedział spokojnie, ze wzrokiem utkwionym w stół. Przechylony na jedną stronę, bezgłośnie szeptał coś do siebie. Fraser dostrzegał każdy ruch, wychwytywał najdelikatniejszy dźwięk. - Dobra, zaczynamy. - Sanderson uśmiechnął się radośnie. - Nazywasz się Charles Edmund Reece? - No. - W porządku, Charlie. Wiesz, kim jestem? - Gliną. Powiedział to tak cicho, tak beznamiętnie, że Fraser i dwaj inni policjanci musieli pochylić się, by go usłyszeć. - Nazywam się Mel Sanderson. Jestem inspektorem policji. Aresztowali cię moi ludzie, rozumiesz? - No. - Ten facet - Mel wskazał Frasera - to prokurator. Zada ci kilka pytań, jeśli się zgodzisz. - Czy możecie mi zdjąć kajdanki? - Reece nerwowo potrząsnął skutą ręką. - To zakłóca swobodne krążenie. Mam naprawdę złe krążenie przez wirusy. Rozkujcie mnie. Sanderson pokiwał głową. - Jasne. Wiesz przecież, że budynku pilnuje masa ludzi, więc nie uda ci się zwiać. - Sprowadźcie lekarza? Wirusy zatruły mi krew. - Nagle jego głos uniósł się, zadygotał piskliwymi dźwiękami, podobnymi do jęków fletu. -To krąży we krwi. Natychmiast muszą mi zrobić transfuzję. - Nic ci nie jest, Charlie, uspokój się. Zdejmiemy kajdanki i na pewno od razu poczujesz się lepiej. Sanderson dał znak jednemu z policjantów. Funkcjonariusz rozkuł chłopaka. Fraser uważnie przysłuchiwał się każdemu słowu, zwracał uwagę na ton, jakim zostało wypowiedziane, utrwalał w pamięci ruchy i pozycje Reece'a. Miał nadzieję, że gdzieś w tym wszystkim znajduje się klucz do zagadki, odpowiedź na pytanie „dlaczego". 79 Sanderson czytał z zadrukowanej kartki formułki o prawach przysługujących podejrzanemu. Prawo do odmowy zeznań, do wezwania adwokata zdawało się w ogóle nie obchodzić Reece'a. Siedział wsłuchany w własnego ciała. Z każdego przywileju rezygnował równie obojętnie. (, mówić, to było oczywiste. Pragnął, żeby go słuchali. Wcale nie wygląda potwornie, stwierdził Fraser. Zachowuje się sprytnie. Reaguje w sposób opanowany, wyłączając krzyki o wirusach, oe ście. Można by przejść obok na ulicy, nie zauważając go wcale. Zlew z tłem. Jednak nie zawsze, o ile świadkowie mówią prawdę. Bez dostosowywał się do okoliczności, niczym kameleon. Jego głos zmieniał się również. Fraser usłyszał nagle nienaturalny skowyt, przechodzący w łagodną prośbę o szklankę wody. Czego się spodziewałem?, zastanawiał się w myślach. Bestia, zamaskowana w ciele człowieka, wcale nie musi wywierać przerażającego wrażenia. - Dlaczego tu jestem? - Zabiłeś kobietę - odparł Fraser. Twarz bez wyrazu, puste spojrzenie. - Sprowadźcie lekarza. - Panie Reece. - Tony wstał. - Czy zabił pan Eileen Tippetts dziś rano? Cisza; chude palce wystukują na stole szaleńczy rytm. Pytający Sandersona... - Panie Reece, czy jest pan gotów do rozmowy z nami? - Nic nie pamiętam. - Spokojny głos, twarz bez strachu. - Nie podobają mi się ci ludzie. Pogadam z wami - zwrócił się do Frasera i Sandersona - jeśli wyłączycie magnetofon. Fraser skinął głową i na znak Mela policjanci wyszli. Wyłączył magnetofon. Reece kichnął, nie przestając bawić się palcami. - A więc zabiłeś dziś tę kobietę? - powtórzył Fraser. - Może. - Gdzie chłopak, Charlie? - włączył się Sanderson. - Tam nie było żadnego dzieciaka. | Fraser widział, jak po każdej bezużytecznej i zaprawionej drvj odpowiedzi, Reece patrzy wyczekująco. Lubi to, pojął nagle. Podoba mu się nasza bezsilność. - Wiemy, że zabrałeś małego. - Sanderson pochylił się nad Reece'em. - Możesz sobie pomóc, Charlie, mówiąc nam, gdzie jest. - Wyjdę stąd? - Nie, po prostu lepiej się poczujesz. Zresztą współpraca z policją zawsze dobrze wygląda w obliczu prawa. Reece potrząsnął głową. - Cholera, te wirusy nie dają mi myśleć. - Przestał stukać palcami Nie pamiętam wielu rzeczy. Przekręcam fakty. Mam halucynacje. ' To słowo ukłuło Frasera jak niewidzialna igła. - Badali cię już psychiatrzy, Charlie? 80 _ Jasne. Nagrywali mnie, notowali wypowiedzi. Zawsze rozmawiał ze _ Chciałbyś teraz pogadać z psychiatrą? _ Pewnie. Opowiem mu o swoich wizjach. Jestem chory. Sami się przekonacie Jak bardzo- Mistyfikacji ciąg dalszy, pomyślał Fraser z niesmakiem. Wszystkich fachowych sformułowań nauczył się z książek psychiatrycznych. Dobrze je w jaki sposób wybronić się przed oskarżeniem o morderstwo, nawet tak brutalne. Szczególnie tak brutalne. Twarz Reece'a rozjaśniła się nagle. - Czeka was wielka niespodzianka. Po raz drugi tego popołudnia Fraser pobielał z wściekłości. Potwór drwił z niego. Whalen wzbudził w Tonym bezradną nienawiść, uśmiech Reece'a natomiast sprawił, że prokuratora zaczęło opuszczać uczucie bezsilności. Oto widniała przed nim możliwość naprawienia wszystkiego, przywrócenia po raz kolejny porządku. Naprzeciwko siedział wróg, którego musiał pokonać. Wyszedł ciągnąc za sobą Sandersona. Doktor Rudin, psychiatra, czekał przed drzwiami. - Najważniejsze, żeby się pan dowiedział jak najwięcej o zaginionym dzieciaku - poinstruował lekarza Fraser. - Poza tym, proszę szybko rozpoznać, co jest nie tak z tym facetem. - Chyba nie uda mi się nawiązać z nim kontaktu w obecności tego... -Rudin spojrzał na zwaliste ciało Sandersona. Odpowiedź Frasera była krótka. - Pan nie ma go leczyć. To morderca. Potrzebuję informacji. Niech pan wyciągnie z niego, co się da. Na przykład twoja żona, Tony jest jedną z tych osób, które sprawiają, że jeszcze działamy... - Bardzo wysoki i gruby mężczyzna wymachiwał pełną szklanką, chcąc podkreślić znaczenie swoich słów. - Bierze na siebie najcięższą robotę, odciąża innych. - Kate to wyjątkowa kobieta. - Bez niej nawet byśmy nie drgnęli. - Wzruszył ramionami i zawartość szklanki zachlupotała niebezpiecznie. - Kiedy ci się znudzi, daj mi znać. - Angusie... - Chuda dama u jego boku spojrzała nań z niesmakiem. Potem z przepraszającym uśmiechem poszukała wzroku Frasera. - Zawsze tak się zachowuje na przyjęciach. Przez minione Tony pół godziny przystawał koło różnych małych grupek. Z wielkiego salonu, ozdobionego kolorowymi lampionami, emano- 81 wała przedświąteczna radość. Patrzył na mniej więcej dwadzieścia usta- wionych par, elitę z Rady Miejskiej. Jak bardzo różnili się od zabieganych pracowników jego wydziału. Spędził z Kate zaledwie kilka minut, bo natychmiast ktoś ujął go za ramię i zaczął przedstawiać licznym gościom. - Mam nadzieję, że nie jest pan urażony - kontynuowała żona > sa. - Pracujemy razem tak ciężko, że staliśmy się jedną wielką rodziną. - Pewnie! - Angus opróżnił szklankę do dna. - Wcale się nie obraziłem. Uznałem pańskie słowa za komplement Chciał wrócić do Kate. Poruszała się zwinnie i swobodnie iri przyjaciółmi. Nie mógł nie przyznać racji stojącemu obok facetowi. 1 styl, wdzięk i klasę, wszystkie cechy światowej kobiety, kształconej w naj- lepszych szkołach i wychowanej w warunkach, na jakie było stać najzamożniejszych. Pasowała tu idealnie, w przeciwieństwie do niego. Widział tu paru dawnych znajomych swojego ojca; niektórzy nawet poznawali młodego Frasera. Nie pojmował ich sposobu myślenia, choć stykał się z tym typem ludzi. - Kate mówi, że jesteś prawnikiem - rozległ się bezbarwny głosik Angusa. - W jakiej firmie? -Angus wykazał zainteresowanie tematem. - W Prokuraturze Okręgowej pracuje na stanowisku szefa wydziału zabójstw. - O rany - znowu ona. - To brzmi całkiem interesująco. - Dużo zarabiasz? - Wystarczy. Tony zobaczył w pobliżu machającą do niego Kate. Uderzyło go jak radośnie wyglądała. Twarz żony rozjaśniał uśmiech, który nie pojawiał się w dniach ich samotności we dwoje. To on był przyczyną smutku, złości i strachu. Wiedział, że się bała. Bolało go, że nie mógł zapewnić Kate nawet prymitywnej rozrywki, jaką czerpała z obcowania z tymi ludźmi. Śmiała się rozluźniona. - Na przykład ten facet, którego dziś złapali. Pięć morderstw? '. mi się chce na myśl, że muszę płacić za proces tego dupka - wyb Angus. - Naprawdę robi mu się niedobrze. - Jego żona z troską kiwała głową. - Przykro mi, ale nie mogę o tym mówić. - Fraser postawił gin z tonikiem na małym stoliczku. - Takie są zasady. Przepraszam na moment. Wzrokiem szukał Kate. - Zasady - wymamrotał Angus, kurczowo ściskając nagle znów ] szklankę. - Umieramy w imię zasad. Fraser dopadł Kate i odciągnął ją od ludzi, z którymi rozmawiała. - Chodź na chwilę. - Zaraz wracam - rzuciła za siebie. 82 Naciągnął żonę do sypialni i zamknąwszy drzwi, zapalił światło. Pokój pełen zabawek. Wielka, sięgająca mu do ramion żyrafa patrzyła na nich jło. _ Jeśli jeszcze coś usłyszę o kryminalistach w mieście, dostanę ataku ech. Kate. _ Niektórzy z gości czasami plotą bzdury. Ale to porządni ludzie. _ Wiem. Jestem cholernie zmęczony. Chyba już dłużej nie wytrzymam. _ Jeszcze tylko troszeczkę, proszę. _ Dobrze - zgodził się niechętnie. - Oni wszyscy cię kochają. Zaśmiała się. _ Jest kilku takich, których na pewno nie musisz się obawiać. _ W takim razie możemy zostać. Wymagała od niego tak mało. Poczuł się winny, że chciał pozbawić ją | nawet tych namiastek dobrego samopoczucia. - Przypomniały mi się pierwsze święta po naszym ślubie - powiedzia- ła, obejmując męża. - Nigdy nie czułam się tak szczęśliwa jak wtedy. Pamiętasz, moi rodzice tak pięknie przystroili dom. Światła, ozdoby, ludzie. Byłeś cudowny. Nie mogłam oderwać od ciebie wzroku. - Pocałowała go. - Nie przestawałam na ciebie patrzeć, gdy zacząłeś dyskutować z tatą... - Raczej się kłócić. Gładki policzek Kate dotykał jego skóry. Poruszała się miękko, łagodnie w rytm dalekiej, wyciszonej muzyki. - Wydawało mi się, że zdobyłam wszystko, czego chciałam. Tak myślałam, spoglądając na ciebie. Nigdy nie pragnęłam niczego innego. Fraser pocałował Kate. - Chcę iść do domu - powiedział. Jego ręce przesuwały się wzdłuż giętkich pleców żony. - Tak - odparła, patrząc mu w oczy z pożądaniem, jakiego nie widział od miesięcy. Ich nagłe wyjście wywołało lawinę głośnych pożegnań i świątecznych życzeń. Prawie nie rozmawiali w drodze do domu, ale cały czas trzymali się za ręce, jakby wzajemny dotyk dodawał im pewności siebie. W sypialni szybko rozpinali i zrzucali ubrania. Kate położyła spódnicę i pończochy na poręczy krzesła. Minął okres samotności i nie spełnionego pragnienia. Fraser podszedł do łóżka i pocałował Kate, a potem przylgnął do niej całym ciałem; ich ramiona splatały się w napięciu podobnym emocjom, jakie odczuwali podczas pierwszych nocy małżeństwa. Intensywność przeżyć obojga wzmagało dziwne poczucie znieruchomienia czasu. Tony wsunął nogę między jej uda. Kate oddychała coraz szybciej pod wpływem namiętnych dotyków. Kiedy był w niej, poruszała się niecierpliwie. Nagle Fraser pomyślał, że widzi to samo, co widział Reece. Ciało Kate drgało; dłońmi ściskała jego nadgarstki, patrzyła mu w oczy z ekstatyczną desperacją. Zatrzymaj czas, zatrzymaj życie na tę chwilę, błagała w myślach. Nie chcę więcej. Naprawdę. Nic więcej. 83 Gdy skończyli, przytuliła się do niego. W jednej ręce trzymając róg narzuconego na nich prześcieradła, zwinięty w węzeł przypominający różę. Otworzył oczy. Leżała na plecach, ledwo przykryta kawałkiem materiału. Pogładził dłonią jej brzuch. Wyczuł pod palcami pionową bliznę -| na pamięć miejsca po szwach, ślady po cesarskim cięciu. Stanęły mu przed oczyma narodziny Molly. Strach Kate przed porodem. - Moglibyśmy mieć dzieci, Kate - wyszeptał i pocałował żonę, Moglibyśmy mieć dużo dzieci. - Boję się o tym myśleć. Nie wiem, Tony. - Bardzo cię kocham - powiedział miękko. - Chciałbym, abyśmy stworzyli pełną rodzinę. Dreszcz pod jego dłonią zdradził, że słowa trafiły do Kate. Czas dla nich raz jeszcze. Oparła głowę na ramieniu męża. Poruszył się niespokojnie. | - Złapaliśmy tego mordercę. Rozmawiałem z nim w areszcie, będzie cholernie ciężki proces, ale mam nadzieję, że wygram. Skurczyła się nagle, jakby zawstydzona własną nagością. ] - Cieszę się, że go schwytaliście - odezwała się w końcu. - To dopiero początek. Przysunęła się, całą sobą przywarła do Tony'ego i objęła go za szyję. - Myślałam dziś dużo. Nie wiem dlaczego, po prostu czułam, nadszedł czas podjęcia decyzji. Nie mogę pozwolić, żeby wszystko poj szyło się jeszcze bardziej. Musiałam coś zrobić. - Tak... - Spróbuję żyć z tobą takim, jakim jesteś. - Ja też będę się starał - odparł. Nie wspomniał, że nawet | próbował wypełnić myśli tylko Kate i oddzielić ich życie od reszty, przed oczyma miał inną sypialnię, zalaną krwią, a monstrualna twarz śmiała sięszyderczo. Musiał chronić Kate przed odkryciem tego. W ciemności znalazła nieświadomie najboleśniej raniące słowa i | rzekła - Wiem, że spróbujesz. Ufam ci, Tony - odparła po chwili Kate. ¦ 84 Rozdział siódmy Siedzieli we trójkę w gabinecie sędziego Donellego - Fraser, sędzia i Albert Starkey, obrońca Charliego Reece'a. Mieli ustalić tylko dwie rzeczy. Fraser nie mógł wyjść z podziwu nad uporem Starkeya, który wszystko komplikował. - Określimy dziś zarzuty czy nie? - spytał znużony sędzia. Pochylał się do przodu. Jego ciało wylewało się z fotela. Splótł ręce na piersiach. - Bardzo bym chciał - odparł Fraser, patrząc wyczekująco na Starkeya. - Nie mam nic przeciwko temu. - Wreszcie. - Sędzia wyraźnie się odprężył. - Wiesz, Al, na zewnątrz czeka tłum reporterów. Będą rozczarowani, jeśli nie ruszymy z miejsca. Starkey już dwukrotnie przełożył formułowanie zarzutów. Obrońca Reece'a był szczupłym, niskim mężczyzną z wysuniętym podbródkiem. Lubił czarne garnitury i nosił ciemne okulary. Zajmował w adwokaturze ważną pozycję. Zdaniem Frasera, osiągnął ją głównie dzięki kłótliwości i uporowi, który zmuszał ludzi do ustępstw. - Nie zmarnowałem tego czasu, panie sędzio. Donelli wstał i nalał sobie kawy. - Musimy tylko wyszczególnić zarzuty i ustalić datę przesłuchań wstępnych. Starkey łypnął na Frasera. W powietrzu wisiało coś nieprzyjemnego, związanego z czasem, w którym mają odbyć się przesłuchania. - Możecie mi zaproponować jakieś terminy? - Sędzia był zadowolony, że skończyli rozmowę na temat zarzutów. - Zakładam, że nastąpi pewne odroczenie. Mówił do Starkeya, ale nie spuszczał wzroku z Tony'ego. Fraser wiedział, że adwokat dużo myślał o przesłuchaniach wstępnych. Miała to być pierwsza figura zawiłego tańca, który zaprowadzi Reece'a do komory gazowej. Fraser chciał jak najszybciej doprowadzić do procesu w sądzie stanowym. Pragnął to zrobić tak szybko, bezboleśnie i rozważnie jak to tylko możliwe. Do sądu stanowego prowadziły dwie drogi. Pierwsza 85 była tradycyjna - przesłuchania wstępne w sądzie pierwszej instancji. Musiałby wezwać swoich świadków, których liczba zbliżała się już do sześćdziesiątki, i widzieć ich wijących się w krzyżowym ogniu pytań Starkeya a wszystko to w obecności Reece'a. Obrońca rozciągałby tę procedurę tygodniami, przekręcając zeznania, postulując, krzycząc. Chciałby obrócić coś, co w założeniu miało być prostą formalnością, w nie kończącą się farsę, Co więcej, przesłuchania te stanowiły dla Starkeya okazję do kwestio-nowania ustaleń Frasera: stawiałby mnóstwo najróżniejszych wniosków, na przykład o unieważnienie niektórych dowodów, o sprawdzenie ważności nakazu rewizji, autentyczności zeznań, opisów, wyników laboratoryjnych badań. Inne zależały od inteligencji Starkeya i jego tupetu. Nawet przy ewidentnym przestępstwie zawsze istniała dla obrony szansa, mała, ale istotna, że znajdzie się sędzia gotów przyznać rację adwokatowi, słysząc dość przekonywające wywody. Gdyby sprawa ewentualnie weszła do sądu wyższej instancji, Starkey mógłby inaczej przedstawić swoje wnioski z przesłuchań, których przebieg zawsze dawał przewagę obronie i osłabiał pozycję oskarżyciela. Druga droga do sądu wyższej instancji wiodła przez Wielką Ławę Przysięgłych. Podczas przesłuchań świadków nie byłoby na sali ani Reece'a, ani Starkeya. Żadnych wniosków, żadnych sprzeciwów aż do procesu. Tempo i komfort tej procedury pociągały Frasera. Czekał na odpowiedź Starkeya. Odroczenie terminu oznaczałoby, że adwokat pozwoli prokuratorowi zwrócić się do ławy. Potrzebuję tego czasu, pomyślał Fraser, a nie będę go miał, jeśli wyznaczymy datę przesłuchań. Starkey zdecydowanie potrząsnął głową. - Nie. Nie przesuniemy terminu. Fraser starał się jeszcze przekonać Donellego. - Wszyscy wiemy, że to nierozsądne, zważywszy na powagę sprawy. Samo ustalenie kolejności świadków to masa roboty. Potrzebuję więcej niż przepisowe dziesięć dni. Donelli zwrócił się do Starkeya: - Nadal upiera się pan przy nieodraczaniu przesłuchań? - Żadnej zwłoki. Chcemy rozpocząć za dziesięć dni. Fraserowi nagle zrobiło się niedobrze. Obrońca przyjął oczywistą strategię. Starkey wiedział, że trudno przygotować się do tak poważnego procesu w tak krótkim czasie. Nie pozostawał nawet najmniejszy margines na błędy, a znalezienie wytłumaczenia brakujących świadków czy dowodów było wręcz niemożliwe. - W porządku - odezwał się sędzia. - Za dziesięć dni, akurat przed gwiazdką. To chyba nic nie da twojemu klientowi, ale masz prawo przy tym obstawać. Fraser sięgnął do kieszeni. - Napisałem wniosek o odroczenie przesłuchań o siedem dni. Podał kopie Donellemu i Starkeyowi. 86 pulchna twarz sędziego wykrzywiła się w grymasie niezadowolenia. _ W sądzie rób, co chcesz, Tony, ale nie uznam tego teraz! To jest sprawa z murowaną karą śmierci i nie zamierzam wysłuchiwać przeciągających się narad tylko dlatego, że czeka cię ciężka praca! - Zwilżył wargi ięzykiem- ~ Powinniście jakoś dojść do porozumienia. Ty chcesz czasu. Al ¦ przesłuchań. Chyba macie o czym gadać. - Cisnął papiery na biurko. - Ale wyrzuć do kosza ten wniosek. - Ta sprawa wymaga więcej koncentracji i zainteresowania od nas obydwu - Fraser zwrócił się do Starkeya. - A ja mam prawo wziąć twoich świadków w krzyżowy ogień pytań. Fraser uniósł ręce w geście bezradności. - Nie będę rozważać z tobą bezsensowności szybkiego procesu, AL - A co z notatkami psychiatry? Rozmawiał z moim klientem przez czterdzieści pięć minut. Chyba mogę zapoznać się z opinią lekarza. Fraser potrząsnął głową. - Rudin gadał z Reece'em tylko o dzieciaku Tippettsów, ale niczego się nie dowiedział. Nie widziałem żadnych notatek. Rudin twierdzi, że raport będzie gotowy za kilka dni. - Czy wtedy pozwolisz mi go przeczytać? - Jasne. Dam ci go, jeśli sąd uzna to za konieczne. Starkey kichnął i przeciągnął się na sofie. Adwokat zdradzał pewne uzdolnienia aktorskie, jego twarz w jednej chwili zmieniała wyraz z najdzikszej wściekłości do ciepłej litości. Teraz złość przeszła w ugodowość. - Mam propozycję - zaczął. Donelli nadstawił ucha, wyczuwając możliwość szybkiego zakończenia spotkania. Fraser czekał na ciąg dalszy. - Przesuniemy termin przesłuchań i dostaniemy się do sądu wyższej instancji. Gdy już tam będziemy, dwóch psychiatrów oceni, czy Reece jest wariatem, czy nie. - Masz na myśli, czy jest w stanie brać udział w procesie, ze względu na kondycję psychiczną? - Tak. Wiem, że wówczas pan Fraser będzie chciał, żeby mojego klienta zbadali psychiatrzy. Świetnie. Zgadzam się na to. Wystudiowana obojętność na twarzy. Dobrze rozegrane, pomyślał Fraser. Natychmiast dostrzegł pułapkę. - A jeśli uznają go za wariata? Starkey wzruszył ramionami, podkreślając tym gestem nieistotność tej kwestii. - Wówczas zostanie wysłany do szpitala, a potem przeprowadzimy rozprawę. - A jeżeli stwierdzą, że może brać udział w procesie? - wtrącił się Fraser. - Zakładam, że będzie pan nalegał na powrót do punktu wyjścia, czyli do sądu niższej instancji? - Jasne. To jedyna słuszna droga. 87 Pomysł był dobry. Opierał się na bardzo kruchym, łatwym do obalenia przekonaniu, że - mimo przerażających dowodów popierających podejrzenie choroby umysłowej - Reece jest zdrowy. Niepoczytalnego nie można skazać na śmierć. Nie wiadomo nawet, czy chory psychicznie zostanie postawiony w stan oskarżenia. Starkey liczył na mocne przekonanie Frasera o poczytalności Reece'a. Fraser zdał sobie sprawę, że od samego początku Reece nie wydawał mu się szalony. W działaniu tego zabójcy wyczuwał dziwną logikę, której tajemnica dręczyła go i umykała jego zdolności pojmowania; wiedział, że popełnione morderstwa nie były przypadkowymi wybuchami skumulowanej agresji psychopaty, lecz stanowiły czyny uprzednio przemyślane. Starkey wierzył, że właśnie z tego względu Fraser zgodzi się na propozycję. Myśli, że jestem pewien, iż psychiatrzy uznają Reece'a za zdrowego na umyśle. I sądzi, że się mylę. Z drugiej strony, jeśli Reece rzeczywiście okaże się niepoczytalny, wrócimy do punktu wyjścia. Starkey będzie żądać przesłuchań wstępnych, gdy tylko jego klient wyjdzie ze szpitala. Tymczasem świadkowie się porozjeżdżają, szczegóły zatrą się w pamięci, dowody zaginą. Wtedy, być może, w ogóle będzie niemożliwe postawienie Reece'a w stan oskarżenia. Zresztą, gdyby nawet psychiatrzy nie wydali opinii o niepoczytalności, cała sprawa wróciłaby do sądu niższej instancji i Starkey miałby swoje przesłuchania. Śmiałby się od ucha do ucha na myśl o tych wszystkich świadkach, rozważał Tony. Wygrywa w każdym przypadku, bo tak czy inaczej nie stanie przed komisją. Najgorszym wyjściem byłoby zamknięcie Reece'a w szpitalu psychiatrycznym i umorzenie procesu. Wtedy sprawiedliwości nie stałoby się zadość. Donelli obserwował ich uważnie, żeby w porę dostrzec, kto przegrywa. Zamierzał poprzeć zwycięzcę, bez względu na to, czy zostanie nim Starkey czy Fraser. - Nie, Al, nie zrobię tego - zdecydował Fraser. - Nic na tym nie zyskam. - Jak to nic? - zdziwił się Starkey. - Bez kłopotu dostaniesz się do sądu wyższej instancji. Tam wszystko rozegramy. Przecież doskonale zdajesz sobie sprawę, że gdy tylko zacznie się rozprawa, uzyskam dla niego trzynaście sześćdziesiąt osiem. Nie podlega karze z powodu niepoczytalności. Nieodpowiedzialny. Nieobliczalny. Niekaralny. Ta klątwa irytowała Frasera. Rzucał ją paragraf trzynaście, sześćdziesiąt osiem kodeksu karnego. Reece mógł zostać uznany za niepoczytalnego podczas dokonywania zbrodni, nawet jeśli będzie w stanie uczestniczyć w procesie. Nadal mógł iść do szpitala. Przebywałby tam tak długo, aż lekarz stwierdziłby, że wyzdrowiał. A wówczas uniknie kary. Miesiąc, rok, dwa lata i będzie wolny na zawsze. Powróci do świata. - Czego jeszcze chcesz? - spytał zgryźliwie sędzia. - Czy to nie brzmi dość dobrze? - Daje przewagę obronie, zostawiając oskarżyciela na lodzie - odparł Fraser. 88 Cóż... - Donelli nerwowo zamachał rękami. - W innym wypadku też może się tak zdarzyć, prawda? Możesz zreferować wszystko przed WielkĄ Ławą Przysięgłych, a psychiatrzy i tak powiedzą, że ma świra. Kiedy tylko wyjdzie ze szpitala, nastąpi przesłuchanie wstępne. Nic nie wygrasz. _ Wiem, że to ryzykowne, ale spróbuję. Nie będę zawierać umów w gabinetach. Donelli zaczerwienił się. - To nie fair. - Przepraszam. Nie chciałem nikogo obrazić. - Tony, my rozmawiamy o zaoszczędzeniu tobie i sądowi czasu. Propozycja Ala jest całkiem sensowna. Mówił jak Kate, ale nawet jeśli wszystko dokoła było oceanem rozsądku, Anthony Fraser zamierzał pływać własnym stylem. Nie. Ani Kate, ani Donelli nie mieli racji. Z jakiegoś powodu tylko on widział jasno, o co chodzi w sprawie Reece'a. Ten okrutny morderca był narzędziem Zła. Dlatego należało go zniszczyć. Donelli stał nadal, nie czując rumieńca na okrągłej twarzy. - Oskarżymy więc tego świra, jeśli nie chcecie być rozsądni. Ja zrobiłem, co do mnie należało, prawda? - Krzywo uśmiechnął się do Frasera. Tony spojrzał na Starkeya. Przecież adwokat i sędzia nawet nie mówili o tym samym; byli przyzwyczajeni do rozwiązywania normalnych spraw, ale gdy zjawiło się coś innego, nie dostrzegli grozy, nudzili się jak zawsze. - Zrobił pan, panie sędzio - odpowiedział głośno. Salę sądową wypełniał tłum ludzi. Choć na wokandzie było wiele różnych spraw, większość przybyłych przyciągnął Reece. Przyjaciele i sąsiedzi ofiar, zwykli ciekawscy, dziennikarze i zawsze obecni na sali, od kiedy zakazano filmowania procesów, rysownicy. Fraser dostrzegł Tippettsa siedzącego z przodu, wyprostowanego i nieruchomego. Wyglądał, jakby był przykuty do krzesła. Więcej niż zwykle strażników przechadzało się wolno po sali, zaglądając w każdą twarz. Świadomi swego znaczenia, niedbale wpychali kciuki za skórzane pasy, u których wisiały kabury z bronią. Fraser zatrzymał jednego z nich i polecił zwrócić szczególną uwagę na Tippettsa. Na sali pojawił się woźny - łysy mężczyzna w okularach. - Proszę wstać, sąd idzie - zakomunikował donośnym głosem. - Rozpoczyna się sesja Trzeciego Wydziału Sądu miasta Santa Maria. Przewodniczący sądu: Gilbert Donelli. - Po teatralnej pauzie, podczas której pogardliwie obserwował skupiony motłoch, dodał: - Proszę usiąść. Donelli wytoczył się zza małych drzwi, pokonał trzy stopnie wiodące 89 do krzesła i ciężko opadł na siedzenie. Zwilżył usta językiem. Starał się przybrać surowy, urzędowy wyraz twarzy. - Dzień dobry - rzucił w przestrzeń. Nikt nie odpowiedział. Upewnił się że Fraser i Starkey są gotowi. - Zaczniemy od sprawy dwa-trzy-dwa-pięć-sie. dem-F, stan Kalifornia przeciwko Charlesowi Edmundowi Reece'owi. Sala zamarła, gdy Fraser podchodził do swego miejsca. Starał się sp rawiać wrażenie nie poruszonego, ale była to tylko gra. Rozpoczynała się walka, która skończy się triumfem albo Reece'a, albo jego. Starkey wpatrywał się w swoje krótkie palce. Podczas letnich meczów baseballowych między urzędnikami prokuratury a adwokatami ostre, szybkie, celne piłki rzucane tymi dłońmi przysporzyły drużynie Ala wiele punktów. Nieraz przez niego właśnie Fraser wypadał z gry. Okrążał boisko z wdziękiem tancerza, wspinał się na palce, żeby chwytać wysokie piłki, aby wydać się wyższym. Nawet w sądzie chodził na palcach. Na każdy mecz przyprowadzał rodzinę i z ławek publiczności rozlegały się radosne, głośne śmiechy jego żony i nastoletnich córek. Reporterzy czekali. Wszyscy czekali, aż zza ciężkich metalowych drzwi dobiegną rytmiczne odgłosy kroków, które poprzedzą pojawienie się oskarżonego. Reece'a jednak nie wprowadzono tymi drzwiami. Przyszedł z głównego korytarza, przemierzył salę pełną wpatrzonych w niego oczu i stanął po lewej stronie. Miał skute ręce. Był ubrany w jasnożółtą koszulę, co oznaczało, że przebywa w odosobnieniu, z dala od innych więźniów. Symbolizowała jego inność. Rozejrzał się po sali jak dziecko prowadzone do nowej szkoły. Za nim, po obu stronach ustawili się strażnicy. Starkey powoli ruszył w jego kierunku. Donelli zapytał: - Czy nazywa się pan Charles Edmund Reece? Chłopak zakaszlał. - Tak. No. Jestem chory. - Czy pan reprezentuje pana Reece'a, panie Starkey? Adwokat skinął potakująco głową. - Jestem obrońcą z urzędu. - Proszę to zanotować w protokole rozprawy, podobnie jak to, że oskarżycielem jest pan Fraser z prokuratury okręgowej. Wszyscy gracze znajdowali się na miejscach. - Rozumiem, że zgadza się pan na przedstawienie dziś aktu oskarżenia, panie Starkey? - Tak jest, Wysoki Sądzie. Przekonałem o tym mojego klienta. Fraser spojrzał na Reece'a, który znowu odgrywał swoje małe przedstawienie: budzące współczucie jęki i błagalny wzrok były wyraźnie obliczone na wywołanie litości i złagodzenie gniewu. Nie poruszały już Frasera, bo widział je kilkakrotnie, nie wiedział jednak, jak zareagują przysięgli. - Dobrze. - W głosie Donellego zabrzmiała nutka satysfakcji. - Panie 90 Panie Reece, stan Kalifornia wniósł zarzuty przeciwko panu. Są one zawarte w akcie oskarżenia, który zaraz zostanie przeze mnie odczytany. Po każdym zarzucie zapytam, czy przyznaje się pan do winy, czy nie. Rozumie pan? Reece skinął powoli głową, jakby obawiał się wykonywać gwałtowniejsze ruchy. - Tak. Panie sędzio, czy będę mógł dzisiaj iść do lekarza? W więzieniu nikt mi nie pozwala na wizytę. - Jeśli pański klient jest chory, może lepiej odroczymy przesłuchania do momentu jego ozdrowienia - zwrócił się do Starkeya wyraźnie zirytowany Donelli. - Nie, Wysoki Sądzie. Nie wiem nic o chorobie mojego klienta. Rozmawiałem z nim przed godziną i na nic się nie uskarżał. - W takim razie kontynuujemy. Donelli poprawił togę. Fraser nagle zdał sobie sprawę, że na sali panuje zupełna cisza. Nawet czekający na swoje rozprawy złodzieje, handlarze narkotyków, ekshibicjoniści i gwałciciele siedzieli ze wzrokiem tępo utkwionym w mężczyźnie w żółtej bluzie, który sprawiał wrażenie tak bezbronnego. Tuzinkowym przestępcom Reece wydawał się równie niezrozumiały jak zwykłym prawnikom. Donelli powoli i wyraźnie czytał zarzuty, wyliczał pięć zabójstw pierwszego stopnia, następnie okoliczności obciążające: torturowanie, gwałt, sodomię oraz włamanie. Wyrok za jedno okrutne morderstwo zaprowadziłyby Reece'a do komory gazowej. Ale uzyskać orzeczenie skazujące na śmierć było niezwykle trudno. Reece podkreślił swoją słabość, osuwając się nagle na strażnika, który to bez względu na liczbę popełnionych zbrodni w porę podtrzymał młodzieńca. Następną część farsy wypełniły szeptane konferencje ze Starkeyem, nerwowe wiercenie się Donellego i cicha wściekłość Frasera. Reece prezentował się publiczności jako chory człowiek. Gdy skończyli, Reece powiedział, że nie przyznaje się do popełnienia trzech pierwszych morderstw. Zdawał się tracić zainteresowanie tym, co się działo na sali, a żałosne zachowanie zaczynało go nudzić. Fraser dostrzegł ruch - nagły, gwałtowny, dziki. Spodziewał się wybuchu. Przypuszczał, że może nastąpić podczas czytania aktu oskarżenia, kiedy Reece wstał, aby zaprzeczyć. Tony czuł zbliżającą się eksplozję. Wiedział, że dotychczas tkwiąca nieruchomo postać nagle rzuci się naprzód, z palcami przemienionymi w szpony, wydobywając z siebie głos boleśnie tnący nienaturalną ciszę sądu; to nastąpiło właśnie teraz. Nic nie mogło powstrzymać Eugene'a Tippettsa szaleńczo rozpychającego tłum; z całą pewnością nie mógł tego dokonać sędzia Donelli. Ludzie rozstępowali się na boki jak rozgarniana trawa, gdy mąż ofiary parł do przodu. Wrzaskliwy ryk był nieludzki, zwierzęcy. Fraser instynktownie przywarł plecami do ławy przysięgłych. Strażnicy 91 już doganiali opętanego mężczyznę, inni formowali ochronny pierścień dookoła Reece'a. Nie ma czasu, zaraz wyprowadzą oskarżonego z sali i ukryją w specjalnie przygotowanej na takie okazje celi, umieszczonej gdzieś w podziemiach budynku. Prący naprzód Tippetts, zniknął w tłumie strażników. Spod kłębowiska ciał w mundurach uszu Frasera dobiegły stłumione okrzyki Eugene'a. Starkey usunął się z drogi, gdy wyprowadzono jego klienta. Sędzia wstał, żeby wszystko lepiej widzieć, a potem z powrotem usiadł na swoim miejscu. Rozległ się głośny dzwonek. Wbiegło jeszcze kilku strażników, wezwanych z innych pięter i sal. Przepychali się przez zdezorientowany tłum, by dotrzeć do kotłującej się masy na przodzie. Fraser odprowadził wzrokiem Tippettsa opuszczającego salę z wykręconymi rękami, wypychanego tymi samymi drzwiami, w których przed minutą pojawił się Reece. Donelli podniósł się ponownie, gdy zamieszanie malało. - Wszystko w porządku, Ed? - zwrócił się do najstarszego rangą strażnika. - Chyba tak, panie sędzio. Nie sądzę, żeby znalazło się tu więcej takich jak on. Fraser podszedł do ławy sędziego. - To był mąż jednej z zamordowanych kobiet - wyjaśnił. - Proszę opuścić salę - powiedział głośno Donelli. - Zarządzam przerwę. Strażnicy bardzo sprawnie opróżniali pomieszczenie, poganiając tłum do wyjścia. Fraser pozostał spokojny w szalejącym dookoła chaosie. Dokładnie wiedział, co należy zrobić, i powstałe zamieszanie nie zdołało zakłócić jego z trudem odzyskanej równowagi. - Boże... mąż... - Donelli nerwowo rozglądał się po pustej już sali, jakby spodziewał się zobaczyć innych szaleńców czatujących na niego. -Powinienem kazać wszystkich przeszukać przed wpuszczeniem na salę. -Pochylił się i spod pulpitu wydobył kij baseballowy. - Trzymam go tu na wszelki wypadek. Żaden wariat nie dostanie mnie bez walki. Do uszu Frasera dobiegł szept Starkeya: - Co za cyrk! Obrońca czyścił swoje okulary. - Ed - warknął sędzia - sprowadź tu więcej strażników. Na zewnątrz proszę oddzielić fragment korytarza, na który nikt poza upoważnionymi nie będzie miał wstępu. Chcę, aby sprawdzono osoby przekraczające próg tej sali. - Donelli odstawił kij. - Jezu - westchnął ponownie. Półtorej godziny później ponownie odczytano kolejne zarzuty i nazwiska ofiar. Reece - teraz drżący i nerwowo przeczesujący wzrokiem otoczenie - odpowiadał przeczącym ruchem głowy i niezrozumiałym mruczeniem. 92 Wszystko na opak, myślał Fraser. Nastąpiło odwrócenie wartości. Męża ofiary wyprowadzono i uspokojono siłą, a chroniony kordonem Reece został bezpieczny. A to przecież Tippetts, potrzebuje pomocy. W zwięzłej przemowie Starkey zdradził, na czym zamierza oprzeć linię obrony; zaprezentował pliki dokumentów mających zniszczyć Frasera. Żądał więcej czasu, więcej sesji, dyskusji, przesłuchań. W końcu cała sprawa załamie się pod własnym ciężarem. Na tym polegała strategia obrońcy. Przekładać, przekładać, jeszcze raz przekładać. Fraser jednak wiedział, co ma do zrobienia; zgodnie z zapowiedzią Starkeya przesłuchania wstępne odbędą się za dziesięć dni. Należało szybko działać. Tony musiał przekonać Wielką Ławę Przysięgłych. Czas uciekał. Rozdział ósmy W wielkim pokoju przebywało dwóch mężczyzn. Jeden z nich założył nogę na nogę. Siedział na krześle, niedbale oparty łokciami o biurko. Miał na sobie jasnoniebieską koszulę. Dobrze skrojona marynarka wisiała na poręczy. Nerwowo kreślił ołówkiem zawiłe wzory, był szczupły i nieefektowny, ale świetnie uszyta odzież maskowała przeciętność. Podręczny magnetofon bezgłośnie nagrywał ciszę. Doktor Keddie przestał bazgrać. Wyprostował nogi. W drugim kącie pokoju, obejmując kolana ramionami i kiwając się lekko z boku na bok, siedział Reece. Obserwował Keddiego. Spojrzenie Reece'a było puste, bezmyślne; zawsze tak patrzył na psychiatrę. Lekarz westchnął i przejechał dłonią po ostrzyżonych włosach. Zaczął od nowa. - Nie ufasz mi, Charles? O to chodzi? - Nic pan dla mnie nie zrobił. - Ale próbuję, Charles. - Więc niech pan załatwi transfuzję, niech pan przetoczy mi krew.| Doktor złożył ręce jak do modlitwy i odezwał się miękko: - Jestem tu po to, żeby ci pomóc. Pracuję dla twojego adwokata, ] Starkeya. - Chcą się na mnie zemścić za te morderstwa. Twierdzą, że zabijam ludzi. Nawet jeśli to robiłem, to po prostu likwidowałem nazistów. Puste oczy w martwej twarzy patrzyły na psychiatrę jak z pogańskiej granitowej maski, nieporuszone i nieprzeniknione. Keddie chciał poznać ich tajemnicę. Pragnął rozbić kamienną fasadę. - Charles, orzeczenie, że jesteś niepoczytalny to jedyny sposób, by < cię uratować. Twoja szansa to uznanie za niepoczytalnego. Mają dowody. Wiedzą, co zrobiłeś. - Nic złego nie zrobiłem. To nie moja wina. Znowu był uparty. Keddie stracił już nadzieję, że kiedykolwiek pojmie tok rozumowania Reece'a, zrozumie, według jakich zasad funkcjonuje i 94 chłopaka umysł. A jeśli Keddie tego nie pojmie, Reece zginie. Wszystko i Lt takie proste. ' - Charles, posłuchaj. Musisz ze mną współpracować. Potrzebuję twojej pomocy- Razem możemy cię ocalić, ale muszę przekonać sąd, że jesteś chory. Rozumiesz? Cisza. Kiwanie przybiera na sile. W końcu Keddie zwrócił na siebie myagę Reece'a. Oczywiście, szpitale, w których wcześniej przebywał oskarżony, dostarczyły jego karty choroby. Niezależnie od aspektu humanitarnego, Keddiego fascynował mroczny ^iat fantazji Reece'a i jego niemal instynktowna umiejętność krycia się, maskowania w celu przetrwania. - Więc - zaczął - piłeś krew tych zwierząt, psów i wiewiórek, bo odczuwałeś taką potrzebę? - Tak. Dobrze. Znów o tym mówi. - Czy uważasz, że to naziści zanieczyścili twoją krew? - Truli mnie, nawet moja matka to robiła. Naziści w szpitalu wszczepili mi wirusy, dlatego teraz mój mózg umiera. Nie mogę myśleć. Raz zacząwszy, Reece powtarzał wszystko równie płynnie jak przed- tem. Keddie nie notował. Znał te słowa na pamięć. Reece głośno przełknął ślinę. Nie miotał już nim niewidzialny wiatr, bo lekarz wyjaśnił, że gwałtowne kołysanie się pogarsza krążenie. Uwaga, z jaką Charles przysłuchiwał się słowom psychiatry, świadczyła o tym, że chłopak zaczynał ufać Keddiemu. - Przejeżdżałem obok tego biegnącego faceta. Wypaliłem kilka razy. Był nazistą. - Zastrzeliłeś go, bo uznałeś, że jest nazistą i że cię prześladuje? - No. Wahanie i ostrożne spojrzenie, aby sprawdzić reakcję lekarza. Reece wyraźnie coś ukrywał. - Czy coś ci kazało tak postąpić? - Keddie uśmiechnął się w duchu. Jeszcze tylko kilka informacji i podciągnie przypadek Reece'a pod schizofrenię paranoidalną. A to da murowane orzeczenie o niepoczytalności. - Co masz na myśli? - Po prostu, czy coś kazało ci wyjść z domu i strzelać do ludzi? Coś, czego nie mogłeś rozpoznać? Kształt? Barwa? - Jak jakaś osoba? - Na przykład. Może widziałeś zwierzę albo światło? I pod wpływem tego zrobiłeś rzecz, o której wcześniej nawet byś nie pomyślał. - Tak. - Przerwał. - Nie wiem, co to było. Czy to mogło być cokolwiek? - Nie ja lecz ty musisz odpowiedzieć, Charles. Widziałeś przecież kształt tej siły, prawda? Reece przytaknął. 95 - Tak. Widziałem. To miało dużo rąk i nóg? - Pająk? Jak myślisz? Pająk z ludzką twarzą? - Właśnie. Zgadł pan kierował mną wielki pająk. Miałem wizjei - Skoncentruj się i przypomnij sobie, co kazał ci robić. To ważne. Keddie nabazgrał coś w notesie. Wstał i podszedł do zakratowanego okna, chcąc rozprostować zdrętwiałe nogi. Praca z Reece 'em szła nie. Proces diagnozowania przypominał obieranie cebuli: odrywasz łupinkę, a spod niej wynurza się następna. Tak, Reece miał obsesję na punkcie własnego ciała; tak, fascynowali go naziści, ale też gotów był prawie na wszystko, byleby tylko ocalić własną skórę. Zmrok popołudnia wpadał przez okno. Więzienia zawsze są ponure. Nie można się spodziewać wiarygodnych badań i wyników w takim otoczeniu. Reece'a należało ocalić i umieścić w przytulniejszym miejscu. Ten chłopak posiada wiele tajemnic, pomyślał Keddie. - Pamiętasz, jak na krótko przed aresztowaniem wchodziłeś do pewnej kobiety? Reece skinął głową. Przypomniał to sobie, dokładnie. - Sprawiała kłopoty. Była nazistką, miała zatrutego psa. Poszedłem tam i zastrzeliłem ją. Potem pojechałem do pracy. - Po prostu pojechałeś do pracy? Żachnięcie. - Jasne. Gdybym nie stawił się na czas, pomyśleliby, że coś nie tak. Posprzątałem, umyłem się, jak zawsze. - Ale, Charles, ty przecież porznąłeś ciało. Piłeś krew. Nie mogę zrozumieć, czemu to robiłeś. - Była nazistką. Truła mnie. Za tym, oczywiście, kryło się coś jeszcze. - Co się stało z chłopczykiem? - Wsadziłem go do pojemnika na śmieci, nie pamiętam dokładnie którego. - Żył? - Nie wiem. - Głowa uniosła się do góry, nie zwisała już bezwładnie nad linoleum. - Strzeliłem do niego kilka razy. - To wszystko? Zabiłeś go? - Wypiłem trochę krwi, potem pozbyłem się dziecka. - Czy pamiętasz, jak strzelałeś do tej kobiety? - Nie. - Czy pamiętasz, że zdjąłeś jej ubranie? - Nie. - To skąd pewność, że ją zastrzeliłeś, skoro nie pamiętasz tak wielu rzeczy? - Nie wiem. Ale to zrobiłem. Dlaczego? Bo tajemne wspomnienie napawało rozkoszą? Keddie nie otrzy- 96 mał jeszcze odpowiedzi na to pytanie. Reece, jak wiele razy wcześniej, nagle przestał reagować. Nie chciał mówić. Typowy paranoik o cholerycz- nym temperamencie. Psychiatra z westchnieniem rozczarowania spojrzał na wyłączony magnetofon. Odłożył notes i ołówek. Reece patrzył. Wolno podniósł się z podłogi, podszedł w stronę biurka i usiadł przy nim, kładąc dłonie na blat. Śmiał się. - Co cię tak śmieszy? - zapytał Keddie. Sam się uśmiechnął. - Nie wiem. - Coś cię bawi. Proszę, powiedz, co. - Nie wiem. Uśmiech zamarł i znikł. Znowu chłopak się broni, pomyślał Keddie. Zataja coś przede mną. - Nie rozumiem, Charles, dlaczego skrzywdziłeś, dziecko, które nigdy nie zrobiło ci nic złego. Mógłbyś mi to wytłumaczyć? - Albo oni, albo ja. Polowali na mnie. A ten mały wyrósłby na takiego samego nazistę. - Nie czułeś litości ani skruchy? Reece zastanawiał się chwilę. - Teraz jest mi trochę przykro. - Ale wtedy niczego nie żałowałeś? - Nie. Znów ten błysk w oku. Czujność Keddie'ego wzrosła. Sądowy psychiatra próbował rozszyfrować pustą twarz Reece'a? - Policja mówi, że gwałciłeś martwe kobiety. Robiłeś to, bo wcześniej były nazistkami? Oczy badanego zaokrągliły się nagle. - Nie pamiętam. - Musisz mi to powiedzieć, Charles. Uwierz mi, pragnę ci pomóc. Chcę zrozumieć, żeby móc cię chronić. W pokoju zapanowała cisza. Keddie oparł się wygodnie. Reece zerknął na lekarza, chcąc wiedzieć, co ten robi. Jest bystry, stwierdził Keddie. Niczego nie lekceważy. - Powiedz mi tylko, dlaczego je gwałciłeś, Charles - odezwał się po chwili. Reece zwrócił twarz w jego stronę. Miał puste oczy, a głos stłumiony i obojętny, ale wyraźny. Lekarz nie zauważył żadnego wahania. - Bo ich pragnąłem - odpowiedział szczerze. - Wszystkich. Chciałem kobiet i chłopaka. Keddie'ego zaskoczyła gwałtowna zmiana i nagłe wyznanie. Nie widział tego wcześniej. Czy to sztuczka? Czy Reece zamierza wprowadzić go w błąd, aby jeszcze bardziej zawikłać tajemnicę? Nie. Niemożliwe, ocenił szybko. A zatem to prawda. Oto prosta, banalna przyczyna zbrodni. Chciał mieć te kobiety, a więc musiał je zdobyć. - Dlaczego ich pragnąłeś? 97 - Nie wiem. Byłem chory. Zatruwali mnie. Potrzebny mi lekarz. Głos Reece'a ponownie zmatowiał, oczy zapadły w głąb Keddie znów widział tylko gładką płaszczyznę bez śladu emocji. - Świetnie - podsumował. - Dajmy temu spokój. Opowiedz mi o szpitalu Sunnyslope. Cisza. Brak reakcji. Nic. W końcu Reece cofnął się do kąta i usiadł na podłodze. Przymknął oczy, wystawił jasną twarz na ciepło promieni słone- cznych. - Charles? Milczenie. - Nie będziesz już ze mną rozmawiał? - Nie - odparł krótko. - Chcę, żebyś mnie uratował. Koniec rozmowy. Psychiatra nauczył się, że to Reece wyznacza ] począ- tek i koniec dialogu. Ale dziś, myślał podekscytowany Keddie, dostrzegłem coś nowego. Reece nie przejmuje się tym, co zrobił. Jest idealnym przykładem nieludzkiego wręcz egoizmu. Kieruje nim poczucie całkowitej, radykalnej, absolutnej wolności, o jakiej większość ludzi tylko marzy. Na jego postępowanie wpływa wyłącznie to, czego pragnie. Taki przypadek wart jest zgłębienia. Keddie w zadumie kiwał głową. Wart ocalenia i poznania. Za wszelką cenę trzeba pozyskać zaufanie Reece'a. Na teraz i na później, gdy będzie go można poddać szczegółowym badaniom i obserwacjom. Nie ufając lekarzowi, Reece nie powie nic, co mogłoby dowieść jego niepoczytalności. Keddie uznał, że dziecku Tippettsów nikt już nie pomoże. Kiedy Reece przyznawał się do zabójstwa, magnetofon był wyłączony, a lekarz nie zamierzał niszczyć początków zaufania, przekazując dalej wiadomości, które w niczym by nie pomogły, a tylko poważne by zaszkodziły. Jeśli Reece nie wydusi z siebie już ani słowa, istnieje minimalna szansa udowodnienia niepoczytalności; wtedy skażą go na śmierć. Zabiją tę dziwaczną istotę. A Keddie może zapobiec tej zbrodni. Zastukał w drzwi na znak, że chce wyjść. - Niedługo znów się spotkamy, Charles. Reece nie otworzył oczu. 2 Proszę spocząć. Pani Reece, niezbyt dobrze panią rozumiem. Na kolanach Starkeya leżał otwarty notes, w którym adwokat usiłował zapisać wszystko, co wydobywało się z gardła kobiety siedzącej naprzeciw niego w salonie. Naomi Reece skinęła głową i upiła łyk soku winogronowego. Gdy odstawiała naczynie, miała ciemnosiną kreskę nad górną wargą. - Przepraszam, panie Starkey. Ale kiedy mówię o tym, jak mnie 98 Bądź mi, co zrobili z moim domem.., i wyobrażam sobie, przez co przeszedł Charlei... Mówiła ochrypłym, suchym głosem. - Cóż, pani syn ma się dobrze. Oczywiście, więzienie nie jest najprzyjemniejszym miejscem... - Biedny Charlie - jęknęła, trzęsąc głową. - Mój biedny Charlie. Starkey nie przypominał sobie równie męczącej rozmowy. Kobieta przez kilka chwil opowiadała o tym, co go interesowało, potem jednak jej oddech gwałtownie się przyspieszał, ona zaś histerycznie unosiła głos i rozpoczynała monolog pełen, dumy goryczy i żalu nad sobą. - Wiem, że pani wszystko już mówiła detektywom i doktorowi Ked-diemu, ale chciałbym to usłyszeć od pani osobiście. Tak pracuję przy sprawach tego typu. Zawsze sam przysłuchuję świadków. - Wierzę, że pan chce pomóc Charliemu. On byłby panu wdzięczny. - Nadal się pani z nim nie widziała? Potrząsnęła głową. Chociaż niewysoki, Starkey o wiele centymetrów górował nad Naomi Reece, gdy spotkali się przy drzwiach. Teraz siedziała w bujanym fotelu. - Dlatego myślę, że wyrządzają mu jakąś krzywdę. Kiedy był ze mną, przynajmniej słuchał. Mogłam powiedzieć: „Charlie, Charlie, przestań. Bądź mężczyzną". Potrafiłam go zmusić do sprzątania, do jedzenia. A teraz zabraniają mi spotykać się z synem; oszukują mnie? Czy wolno im tak postępować? Starkey żałował, że zdecydował się przyjść do domu Reece'ów. Nie miało sensu zjawianie się tutaj wyłącznie dlatego, iż kobieta twierdziła, że nie może oddychać w innym miejscu. Keddie uważał ją za rozhisteryzo-waną astmatyczkę. Zasypała Starkeya pytaniami, gdy tylko otworzyła drzwi - czy pali, czy wie o zanieczyszczonym powietrzu, o wszystkich świństwach, jakie mogą dostać się do płuc. Opowiedziała też o swoich kłopotach z oddychaniem. Łypała na niego podejrzliwie nawet wówczas, gdy wyznał nieszczerze, że nie pali. Starkey uznał, że jest zwykłą histeryczką. Dom był utrzymany w idealnym porządku, ale raziły puste miejsca po rzeczach zabranych przez policję. Gospodyni uparła się pokazać mu każde, najmniejsze nawet uszkodzenie, zadrapanie, najdrobniejszą rysę. - Nie okłamują pani - mruknął. - Charlie twierdzi, że pani go zatruwała. Powiedział to mnie i doktorowi Keddiemu. - Więc, aż tak się zmienił! - krzyknęła. - Teraz jest bezbronny jak dziecko. Przecież nie można zamykać małych dzieci w więzieniu, prawda? To nie w porządku. On się tylko bardziej zdenerwuje i przestraszy. Starkey czuł, że kobieta zaraz ponownie zgubi wątek. Już rozpoznał symptomy. Rozmowa z panią Reece przypominała rzucanie kamienia do góry. Według praw fizyki kamień powinien wrócić na ziemię, ale ten jeden łamał reguły gry i znikał w przestworzach. 99 - Mamy jeszcze dużo do ustalenia, pani Reece. Wiem, że pani składała oświadczenia, ale musimy znów przez to przebrnąć. Skinęła głową, pochylając się na jedną stronę fotela. W jej dłoni nagle pojawiło się lekarstwo w sprayu. Obficie rozpyliła je w ustach. - Zacznijmy od początku. Kiedy zmarł pani mąż? Przez chwilę oddychała ciężko. Miała półotwarte usta, jak wyrzuco na na brzeg ryba, oczy puste, nieobecne. - Charlie skończył wtedy sześć i pół roku. - Jak długo była pani mężatką? - Osiem lat. Sześć miesięcy nieba, a potem aż do końca piekło. Taka jest prawda i nie zamierzam jej ukrywać. - Mówiła pani detektywowi, że mąż bił panią. Kiedy to się zaczęł Roześmiała się; krótki, pełen goryczy dźwięk. - Niech pan słucha niewinnej. Nie bił mnie. Policzkował. Kopał, Leżałam na podłodze w kuchni, pośród resztek talerzy. Pocięłam się. Podwinęła rękaw bluzki, zanim adwokat zdążył ją powstrzymać, i zaprezen- towała cienki rządek białych blizn, przypominający zaciśnięte wargi Założyli mi osiemdziesiąt dwa szwy. Kopał mnie. Walił po twarzy, zdenerwowali go w pracy. - Więc bił panią? - Bił, kopał, przeklinał. Właśnie takiego ojca miał Charlie. Nie był mężczyzną. No, może tylko raz, rozumie pan? Charlie jest tego rezultatem! Potem... - Napiła się szybko, bladą ręką, mocno ścisnęła niebieską szklankę Błagałam go. Z całego ciała płynęła mi krew. Zaklinałam, żeby przestał. - Kiedy go pani opuściła, jak długo trwała separacja? - Mniej więcej dwa miesiące. Przyszedł pod dom i płakał, właśnie tak. Było mu przykro, żałował tego, co zrobił, przepraszał. Wróciłam do niegoMyślałam, że go kocham. I chciałam być z Charliem. - Zatrzymał chłopca? Skinęła głową. - Nigdy niczego nie zgłosiła pani policji? Zaprzeczyła. - Dlaczego? Jej głos nagle ścichł. Z zewnątrz dobiegł warkot generatora. - Jeśli mam być szczera, nie wiem. - Czy kiedykolwiek uderzył Charliego? - Kochał go. Nigdy nie podniósł ręki na dziecko. - Ale Charlie widział, jak mąż katował panią? - Stał tam, dokładnie tam. - Chude ramię wyciągnęło się w stronę Starkeya, wskazując przestrzeń pomiędzy fotelami. - W piżamie, oparty o framugę, obserwował tatę kopiącego mnie i słuchał moich błagań. Za- mknęłam oczy, żeby nie widzieć wzroku synka. Starkey notował teraz bez kłopotu. Słyszał to już wcześniej. Ta opowieść z pewnością chwyci przysięgłych za serce. 100 ponieważ jej nie przerywał, kontynuowała. Upływające lata niczym się od siebie nie różniły. Katowania, łzawe przeprosiny, okresy złudnego spokoju. Charlie dorastał. Kiedy miał sześć i pół roku, ojciec zmarł nagle pewnej nocy- Naomi Reece mówiła, że słyszała, jak mąż wydawał dziwne odgłosy: jakby się dusił albo jakby go coś bolało. Przez chwilę nasłuchiwała, potem wstała, wzięła narzutę i przespała się na na dole, na kanapie. Rano, kiedy pan Reece nie zszedł na śniadanie, cicho wróciła do sypialni. Tam go Znalazła martwego. Była wówczas, jak mówiła, bardzo spokojna. Potem coś nakazało jej pójść do pokoju Charliego. Zabrała zaspanego chłopca do sypialni. Podprowadziła dziecko do krawędzi łóżka. Ojciec leżał oplątany kołdrą i prześcieradłem, jakby histerycznie walczył z pościelą. Obejmując synka w pasie, delikatnie pchnęła go w stronę łóżka. Charlie już się rozbudził. Drobne ciałko zesztywniało w ramionach matki, a oczy rozwarły się szeroko. - Pocałuj tatę na pożegnanie - wyszeptała. - Pocałuj ostatni raz. Chłopczyk pochylił się nad zwłokami. Potem pani Reece przyciągnęła syna do siebie, głaszcząc go czule. - To wszystko, czego Charlie pragnie - wyjaśniła prawnikowi. - On potrzebuje miłości. Lekarze nic mu nie pomogą. Potrzebuje miłości i ja mu ją daję. Starkey zapisał i podkreślił egzaltowaną deklarację:, Ja mu ją daję". Potem Naomi Reece sprzedała dom, tym samym początkując ich tułaczkę, która wiodła z Merced do niedużych miasteczek, jak Manteca, Stockton i w końcu Santa Maria. Była dobrą maszynistką; pracowała w różnych firmach jako sekretarka. Miała kilku przyjaciół, ale nie wyszła ponownie za mąż. Charliego oddała do przedszkola prowadzonego przez starszą kobietę, opiekującą się mniej więcej tuzinem maluchów. Pewnego dnia Charlie uciekł. W pokoju zabaw dzieci stały dwie klatki z chomikami. Na oczach rówieśników, którzy patrzyli z niedowierzaniem, Charlie pociął cztery zwierzątka nożyczkami do papieru. Małego okrutnika znaleźli kilka godzin później. Zalecano kontakt z psychologiem, ale Naomi postawiła na swoim. - Kocham go bardziej niż kiedykolwiek - powiedziała. - Dawałam mu tyle miłości, ile tylko mogłam. Miał wtedy około siedmiu lat. Czemu nie chodził do szkoły? Nie chciała, żeby kontaktował się z obcymi. Bał się ludzi. W końcu rozpoczął naukę w szkole, ale później niż jego rówieśnicy. Wykazywał się energią i inteligencją, więc szybko nadrobił zaległości. Nastąpiły dobre, spokojne i pogodne lata. - Był najlepszym chłopcem - mówiła. - Niech pan spyta naszych dawnych sąsiadów. Kosił im trawniki. Zbierał jedzenie i odzież. Chodził od drzwi do drzwi i sprawdzał, czy ktoś nie potrzebuje pomocy. Kiedyś urządził 101 w naszym garażu giełdę używanych rzeczy. Wszystko sprzedał. Pieniądze dał biednym albo tym, których uważał za biednych. Sam wpadł na pomysł. Wszyscy go lubili. Przez jakiś czas trzymała kota. Wróciwszy kiedyś nieco później do domu, znalazła kota i zakrwawiony nóż, którym Charlie się posłużył. Ci okaleczone zwierzę uśpiono. Od tego czasu nie było w domu zwierzaka Starkey przestał pisać, żeby rozmasować dłoń. Naomi Reece opowiadała dalej. - W szkole średniej należał do drużyny piłkarskiej i baseballowej. Pilnie uczył się i otrzymywał dobre stopnie. Przez rok chodził do college'u Miał czasem kłopoty, przecież byliśmy tylko we dwoje, ale dawał sobie radę, był najlepszy. - Kiedy się zmienił? Milczała. - Nie rozumiem - powiedziała w końcu, marszcząc czoło? - Cóż, przeprowadzaliście się co najmniej sześciokrotnie w ej ostatnich trzech lat. Przecież nie z powodu nowej pracy. Chcę się dowie- dzieć, co się z nim stało. Dlaczego tak często zmienialiście miejsce zamieszkania? - Ludzie są podli. Kłamią. Opowiadali bzdury o Charliem. Mówili to w twarz i mnie też. I policji. Oskarżali go o różne rzeczy. - Czy te oskarżenia były słuszne? - Nawet jeśli, to czy zwykł pan straszyć i denerwować dziecko? - Charlie przestał już być dzieckiem. - Był moim małym synkiem. Cudownym, bezbronnym chłopczykiem, który się przeraził. Czasami, owszem, robił różne rzeczy, ale nie wszystkie które mu przypisywali. - Ze zwierzętami? Niechętnie potwierdziła. - Cóż, słyszałem, co się działo w jego sypialni. - Adwokat spojrzał nadrzwi pokoju, z którego wiele przedmiotów zabrano do policyjnego labora- torium. - To naprawdę odrażające. Niech mi pani powie wszystko na ten temat. Muszę znać szczegóły, żeby mu pomóc w sądzie. - To przestępstwo zamykać go do więzienia, zabierać ode mnie. - Zdawała pani sobie sprawę z tego, co robił w swoim pokoju? Znów się napiła. Wyczuł jej wrogość. Była zła, że nawet on, obrońca jej syna, usiłował wedrzeć się w ich mały, hermetycznie zamknięty światek. - Do tej chwili nie wiem dokładnie, czym się tam zajmował. Nie wierzę w to, co mówią, ale gdybym mogła z nim porozmawiać, na pewno wyznałby mi całą prawdę. - Z wysiłkiem przełknęła ślinę. - Jeśli kocha się kogoś tak, jak ja kocham Charliego, akceptuje się dobre i złe. A w moim synu jest bardzo dużo dobroci. Może zbyt długo przymykałam oczy na pewne występki, ale nigdy nie przestałam dawać mu miłości. Starkey podkreślił te słowa i ponownie zwrócił się do pani Reece: 102 - Charlie był trzykrotnie hospitalizowany, prawda? Ostatni raz w tym miejscu, w Sunnyslope. Czy w pani obecności Charles kiedykolwiek komuś groził? Personel szpitalny twierdzi, że ciągle wykrzykiwał pod ich adresem jakieś pogróżki. - Nigdy o czymś takim nie słyszałam. - Kto umieszczał go w szpitalach? Pani? - Dobrowolnie zgłaszał się na leczenie. - Cóż, do Sunnyslope skierował go psychiatra - sprostował delikatnie Starkey. - Nawet jeśli Charlie nie spędził tam dużo czasu, to nie stawił się też z własnej woli. Gospodyni zdawała się nie słyszeć słów Starkeya. Prawnik układał w myślach notatkę, czekając, aż kobieta przerwie milczenie. - Mówiłam Charliemu, że powinien pójść do specjalisty. Rzucił we mnie małym metalowym krzesełkiem. Bardzo się wtedy zdenerwował. To było przed pierwszą wizytą w szpitalu. Później poszedł tam znów. Zaraz po tym, jak rzucił college. Przestał widywać się z kolegami. Miał wielu przyjaciół i dużo dziewczyn. Każdy go lubił. Znał się na samochodach. Potrafił wszystko naprawić. Ale wtedy poczuł się źle i nie mogłam nic na to poradzić. - Więc zgodził się na leczenie? - Dwa razy. Ostatnio zmusili go do tego. - Z powodu incydentu z psem Torresów, prawda? - Starkey przeglądał swoje notatki. Charlie próbował ukraść psa. Pokiwała głową. - Ale zmusili Charliego, gdy już było z nim lepiej, panie Starkey. Mam nadzieję, że powie pan wszystkim, że mój syn nie jest potworem. To dobry chłopiec, który potrzebuje miłości. - Spróbuję zrobić, co w mojej mocy, żeby go ocalić. - Niech pan nie pozwoli, aby ktokolwiek wyrządził mu krzywdę. - Naprawdę będę się starał, pani Reece. Po osobistym przesłuchaniu matki oskarżonego, Starkey przekonał się, że jej zeznania z pewnością przyczynią się do wydania orzeczenia o niepoczytalności. - Właśnie tego się po panu spodziewam - powiedziała, wlewając nowe porcje soku do szklanek. - Trzeba pomóc Charliemu. To najważniejsza rzecz na świecie. Rozdział dziewiąty Mam problemy ze świadkami, Harry - stwierdził Fraser. Ballenger siedział niedbale rozparty na krześle. Z jasnym wystrojem biura kontrastowała czerń nocy. - Przewodniczący przygotowuje nadzwyczajne posiedzenie przysięgłych na ten tydzień - ciągnął Tony zmęczonym głosem - ale nie wiem, czy zbiorę do tego czasu komplet świadków. - Nawet jeśli nie, musisz zaakceptować termin. Fraser uderzył dłońmi w biurko z taką siłą, że odgłos klaśnięcia rozszedł się głośnym echem po opustoszałych korytarzach. - Każą mi postępować jak przy idiotycznym oskarżeniu o drobną kradzież. Mam przyspieszać, poganiać, działać bez uprzedniego przygotowania. Akta czytasz w biegu na rozprawę i stajesz przed ławą przysięgłych nie wiedząc nawet, czy zebrano wszystkie dowody i poinformowano świadków o terminie rozprawy. U źródeł zdenerwowania Frazera leżały wspomnienia minionych pro- cesów, świadków, których nie można było odnaleźć; dat, których nie dawało się ustalić; ludzi, którzy zaprzeczali, jakoby cokolwiek widzieli lub słyszeli oszalałej machiny, wiecznie gnającej naprzód. Tonny'ego drażnił także fakt, że Ballenger siedział naprzeciw niego Chociaż widywali się codziennie, Fraser nie powiedział koledze, że Whalen użył go jako przynęty, ani że jego posada wisiała na włosku. Tony zdał sobie sprawę ze swego tchórzostwa, ale w tej chwili miał na głowie zbyt wiele problemów i bez Harry'ego. Ballenger zapytał spokojnie: - Kogo brakuje? Wzruszył ramionami. - Dwóch gliniarzy jest na urlopach w jakiejś zapadłej dziurze. Jeden cywil nie odpowiada na telefony, unika wszelkich kontaktów z policją. Nie wiem, co się dzieje przynajmniej z sześcioma innymi. - Są bardzo ważni? 104 _ Cóż, może nie najistotniejsi, ale stracę punkty, jeśli się nie stawią. Chcę, żeby skazali Reece'a na podstawie wszystkich zarzutów oskarżenia- - Dasz sobie radę bez nich? Zaprzeczył. - Gliniarze zabezpieczali dowody u Tippettsów i w pokoju Reece'a. Cywil widział Charliego w pobliżu domu Ellis mniej więcej w czasie popełnienia zbrodni. Cholera, ja naprawdę ich potrzebuję. - Na to wygląda. - Ballenger ziewnął głośno. - Oczekiwałem bardzo konstruktywnej wypowiedzi. - Na mnie nie licz. Wcześnie się kładę, mój czas sprawnego myślenia dawno minął. - Ziewnął ponownie, tym razem dużo głośniej. - Poza tym w takich przypadkach zawsze coś nie wypala. Fraser nie wiedział, czy Ballenger słyszał już o chmurach nad własną głową. Jego znudzenie wydawało się jednak autentyczne. Ballenger, w sądzie inteligentny i sprytny, nie grzeszył przebiegłością poza salą rozpraw. Fraser zmienił temat, aby nie zmagać się z lenistwem kolegi. - Psychiatra wyznaczony przez Starkeya bada Reece'a. Był już u niego trzy razy, a ja nie mogę ściągnąć mojego lekarza, zanim nie przedstawimy aktu oskarżenia. - A Rudin? - Rudin nie wchodzi w grę. Tylko ogólnie mi powiedział, na czym stoimy. Nie jest lekarzem sądowym, więc na nic się nie przyda. Zresztą jeszcze nie dostarczył mi raportu. - Kogo ma Starkey? - Bena Keddiego. Ballenger, kiedy usłyszał to nazwisko, wyprostował się gwałtownie. - Dobry doktorek. Uczciwy, kochany... i zawsze trzyma z obroną. Wątpliwe, że tym razem zmieni styl. Cholerny pech. - Sukinsyn. Na pewno wyda orzeczenie o niepoczytalności. Pewnie już teraz nad nim pracuje, a ja uganiam się za nieobecnymi świadkami. Zdenerwowanie Tony'ego pobudziło Ballengera. Stary prokurator poczuł nagły przypływ energii. Zawsze czujny wyga, pomyślał Fraser ciepło. - Mają swoich ekspertów. Dobrze. My sprowadzimy naszych. Ściągniemy tego, jak mu tam, z San Diego. Gablesa? - Dlaczego właśnie Gablesa? - To doskonały fachowiec. - W głosie Ballengera pojawiła się nutka niekłamanego entuzjazmu. - O każdym powie, że jest normalny. Spojrzy na faceta ze świdrem w głowie, bułkami przyklejonymi do policzków i napisem .jestem radioaktywny" na piersi i uzna, że gość wcale nie postradał zmysłów. Owszem, Gables uchodzi za ekscentryka, ale posiada niezwykły dar przekonywania. Patrząc przysięgłym prosto w oczy, wyrecytuje swój tekst. 105 - Będę potrzebował więcej niż jednego psychiatrę. - Ściągniemy tuzin, jeśli chcesz. Nastrój Frasera nie poprawiał się. - A więc nastąpi licytacja. Dwóch psychiatrów orzeknie, że Reece jest poczytalny, dwóch, że nie. Przysięgłym pozostanie tylko rzucić monetą. Ballenger nerwowo ścisnął krawędź biurka. - Gables wszystko załatwi. Stanie przed sędzią i ze wzrokiem utkwionym wysoko nad głowami zebranych opowie, jakie to wariackie pomysły można mieć, znajdując się jednocześnie w pełni władz umysłowych. Stary prawnik podwinął rękawy koszuli. - Przez cały czas będzie się nonszalancko opierał o ławę dla świadków, a w jego oczach każdy dostrze- rze dzikie błyski. - Ballengerem wstrząsnął dreszcz. - Zacznie parskać i w końcu przedstawi szczegóły z podróży swego ciała astralnego Jowisza. - I po co mi ten facet, Harry? Ballenger załamał ręce zrozpaczony. - Cóż, Tony, wiesz chyba, że nie można trzymać psychiatry długo na ławie dla świadków. Wcześniej czy później sam zaczyna wariować. Mała komedyjka miała poprawić Tony'emu humor. Spełniła swe zadanie; na twarzy Frasera pojawił się nikły uśmieszek. - Jesteś szalony. - Napijemy się z tej okazji? - Kto stawia? - Po cholerę tracić forsę - zaklął z rozkoszą Ballenger. - Zaraz) skombinujemy. Założę się, że Spence ma pełny barek. Sprawdzimy? Fraser pomyślał o nawale czekającej na niego pracy, o raporty listach świadków, które należało jak najszybciej opracować. - Jasne, czemu nie? Ballenger był zachwycony. - Oszczędzimy trochę szmalu, ale musimy zadowolić się tym, co znajdziemy. - Prowadź. Na palcach udali się do biura chwilowo zajmowanego przez specjalistę od wykroczeń drogowych. Ballenger podejrzewał od dawna, że ów gość trzyma w gabinecie flaszkę, ale poszukiwania nie dały oczekiwanych rezultatów. Przez cały czas Ballenger tryskał dowcipem, opowiadał sprośne i zabawne historyjki. Fraser nawet nie zauważył, kiedy i jemu udzielił się pogodny nastrój. Ballenger potrafił go rozbawić. Na chwilę wszystko straciło znaczenie - problemy Kate, kłopoty z procesem, nawet sprawa Harry'ego. Nie, o tym nie mógł zapomnieć. Dzisiaj będzie musiał przyjaciela powiadomić o groźbie Whalena. Zaniechali wszelkiej ostrożności, gdy wchodzili do dwóch następnych biur, w których Ballenger, jak twierdził, wyczuwał niepowtarzalny zapach 106 I j Spenetrowali szuflady i kosze na śmiecie, ku swemu wielkiemu rozczarowaniu nie znajdując nic oprócz starego numeru „Playboya" i •pustych kubeczków po kawie. Udali się na piąte piętro. Podeszli do drzwi gabinetu Whalena. Światło było zapalone ze względu na sprzątaczki i strażników. Ballenger nasłuchi-wał przez chwilę. - Nie ma go. Fraser nacisnął klamkę. - Nie czujesz się tak, jakbyś dokonywał włamania do pokoju nauczycielskiego? - Stare dobre czasy - zanucił Ballenger z nostalgią, znikając pod stołem konferencyjnym, aby spenetrować stojące tam pudełka. Niczego nie znalazł. - Schował to tutaj. - Z przekonaniem uderzył otwartą dłonią w wielki barek. Zastukał weń raz jeszcze, chcąc przyciągnąć uwagę Frase-ra, - Spence przytargał ten monstrualnej wielkości mebel ze starego biura, pąb. Ważył pewnie z tonę, czterem tragarzom oczy wyłaziły z orbit, kiedy taszczyli barek na górę. - Zadał sobie dużo kłopotu, żeby to ściągnąć. - Fraser przyglądał się meblowi z namysłem. - Sądzisz, że Spencer jest sentymentalny? - Interesuje mnie, czy często ma pragnienie. - Ballenger opukiwał drewniane drzwiczki. - Cholera, zamknięte na klucz. Fraser uznał, że świetna zabawa się skończyła. - Chyba wyskoczę gdzieś po flaszkę. - Nigdzie nie skoczysz. W końcu nie bez powodu nazywano mnie cudownym dzieckiem. Wyciągnął z kieszeni scyzoryk i ostrożnie wsunął cienkie ostrze do otworu prostego zamka. Delikatnie manipulował nożykiem, dysząc i pogwizdując. Po chwili mechanizm zaskoczył i drzwiczki otworzyły się szeroko. - Świetna robota, Harry. Zmienię u siebie wszystkie zamki. Stary prawnik był w szampańskim humorze. Fraser przyglądał się imponującej baterii butelek. Jak zauważył, Whalen przedkładał szkocką whisky nad inne trunki. Ballenger wydobył z barku pełną butelkę i dwie szklanki. Udało mu się też znaleźć wodę sodową. Przeniósł wszystko na biurko i przyrządził drinki. Bardzo oficjalnie stuknęli się szklankami. Ballenger z ciekawością obserwował Frasera kosztującego alkohol. - Jezus Maria, ależ mi tego brakowało - mruknął Harry. Fraser opowiedział mu o groźbie Whalena. Uznał, że nie nadejdzie odpowiedniejsza chwila. Ballenger słuchał, pił i milczał. W końcu skrzywił się z niesmakiem. - Nie jestem bardzo lubiany, prawda? Nie robię tajemnicy z tego, że nie popierałem tego sukinsyna w wyborach. - Nie w tym rzecz. Whalen potrzebuje gwarancji mojej lojalności. 107 A może ją uzyskać tylko w jeden sposób: Wyrzucając ciebie. Przepraszam, że nie powiedziałem ci wcześniej. - Wcale się nie martwię, że trochę poczekałeś. Fraser postawił ciężką i chłodną szklankę na grzbiecie dłoni. lubił solidne, masywne naczynia. Nie trzeba było się obawiać, że pękną. - Mam pomysł - rzucił. - Strzelaj. - Whalen znajdzie się w patowej sytuacji, jeśli ty też zajmiiesz się sprawą Reece'a. - Czekał na reakcję Ballengera. - Co ty na to? Głęboka zmarszczka między brwiami, szeroki uśmiech i odpowiedź: - Jasne, że chciałbym. Będzie jak za starych dobrych czasów. Fraser czuł miłe ciepło, rozlewające się po całym ciele. - Nie może cię wywalić, jeśli pracujesz ze mną. Nas obu nie zwolni. Przydasz mi się. Przynajmniej nie będę musiał tłumaczyć, co masz robić. - A skąd ta pewność. - Ballenger roześmiał się gromko. Wznieśli kolejny toast. - Jutro powiadomię Spence'a - oznajmił Fraser. - Tylko nie bądź zbyt okrutny. Tony zaproponował następny toast: - Za Gablesa i innych psychiatrów. Za zwycięstwo. - Dobra, dobra. Ballenger opróżnił szklankę. Przez chwilę gadali o dawnych dziewczynach. Fraser dowcipnie opisywał niemal identyczne przerażone miny swego teścia i Kate, gdy ich poinformował, że rozpoczyna pracę w prokuraturze. - Właściwie dlaczego zgodziłeś się na propozycję Gleasona? ] przecież mogłeś zaczepić się gdzieś indziej. Ja wylądowałem tu przez pomyłkę. - Nie wiem dokładnie. Chyba przemówiła do mnie idea naprawiania cudzej krzywdy. - O Boże! - Chciałem zrobić coś, czego nie zrobił mój ojciec... - Wygrać proces wielokrotnego mordercy albo zbić majątek? - Cóż, nie bogacę się, ale kiedy jesteś jedyny z trójki dzieciaków, który idzie do szkoły prawniczej, pragniesz się wybić. Ballenger westchnął i spojrzał na butelkę. - Ja zamierzałem karać przestępców. - O Boże! - Fraser powiedział to tonem identycznym jak wcześniej Ballenger i obaj parsknęli śmiechem. Zbierali się do wyjścia. - Muszę jeszcze popracować. Lepiej żeby Whalen nie miał się do czego przyczepić. 108 Ballenger pomógł Tony'emu wstawić butelkę i szklanki w barku. Podczas tych czynności niechcący przewrócił wazon stojący na biurku. Na klatce schodowej wpadli na nocnego strażnika - Earla Campiona, młodziutkiego dziwaka o jasnych włosach. Wyglądał, jakby wszyto mu oczy zbyt blisko siebie. - Sprawdź biuro pana Whalena, Earl - poradził Fraser. - Chyba ktoś się tam kręci. Słyszałem hałas. - Myśli pan, że więcej niż jedna osoba? - spytał zaniepokojony chłopak. - Mała armia. - Harry włączył się ochoczo do rozmowy. - Demolują gabinet, przewracają wazony. Lepiej się pospiesz. Campion śmignął obok nich, mrucząc coś do siebie. - Miły dzieciak z tego Earla. - Ballenger udatnie imitował głos Sally An. - Ale chyba półgłówek. Było już po drugiej, gdy Fraser, bardzo zmęczony i nadal rozbawiony sztuczkami Ballengera, dotarł do domu. Ale w jednej chwili przeszedł mu dobry humor. Kate leżała po swojej stronie łóżka. Rozbierał się przy szafie. Starał się nie hałasować, lecz żona i tak go usłyszała. - Przepraszam, że cię zbudziłem. Wszedł do łazienki i opryskał twarz wodą. - Dopiero wróciłeś? - Miałem cholernie dużo roboty. Stanął na progu sypialni, wycierając twarz białym ręcznikiem. - No, przynajmniej nie demolujesz domu - odparła Kate i ziewnęła przeciągle. - Jeśli chcesz, zapal światło. - Od razu idę do łóżka. Ukrył twarz w ręczniku, by po chwili go odrzucić, a razem z nim wszelkie opory. - Boję się, Kate. - Czego? Dostrzegł zarysy jej ciała w mrocznym pokoju. - Boję się, że wszystko stracę. Cała sprawa jest w moich rękach. Wystarczy, że raz coś spieprzę... To mnie przeraża. - Jesteś bardzo dobry w tym, co robisz, Tony - odparła. - Czasami wolałabym, by było inaczej. Zapewniam cię, że nie musisz się martwić. Usiadł obok niej na łóżku. - Nie wiesz, jakie błędy mogę popełnić ani jakie będą tego konsekwencje. - I nie chcę wiedzieć, ale na pewno sobie poradzisz. 109 Przytuliła go do siebie, a on poddał się jej pieszczocie. - Tak bardzo się boję. Nakryła dłonią jego usta, aby już nie mówił o swoich lękach, dziwiła go teraz ironia losu: ten sam Reece, który mógł sprawić, że całkowicie odejdą od siebie, zbliżał ich teraz bardziej niż cokolwiek w ostatnich miesiącach i być może w najbliższej przyszłości. Przyjął tymczasowe schronienie ofiarowane przez Kate. Rozdział dziesiąty Doktor Mahoń był pierwszym gościem w jego biurze tego ranka. Serdecznie przywitał się z Fraserem i z żartobliwym wyrzutem zbeształ go za niespełnienie obietnicy zjedzenia wspólnego obiadu. Podczas tego monologu Mahoń obejrzał sporo przedmiotów leżących na biurku. Z ciekawością sięgnął po rzeźnicki nóż. Zawsze musiał trzymać w ręku to, co przyciągało jego uwagę. Posiedzenie miało się odbyć za dwa dni. Fraser chciał porozmawiać z jak największą liczbą świadków, żeby przyśpieszyć przygotowanie rozprawy, a także, aby dodać odwagi tym, którzy nigdy nie zetknęli się z wymiarem sprawiedliwości. Ponadto pragnął się dowiedzieć, jak dalece może posunąć się Mahoń jako świadek. Pod tym względem spotkanie było mniej udane. - Przykro mi, Tony - powiedział Mahoń. - Nie powiem tego. Nie wiem, czy Ellis żyła, gdy ją ciął. Przed Fraserem leżał raport patologa. Tony szybko przewracał kartki. - Ale to możliwe. Sam tu piszesz, że jest ciśnienie komórkowe. To oznacza, że jeszcze żyła. - Wymagasz ode mnie, żebym zeznał przed sądem, że nie umarła, zanim się do niej dobrał. Być może żyła, ale to nic pewnego. Mogę jedynie stwierdzić, iż nie wykluczam takiej możliwości, zresztą mało prawdopodobnej. Fraser powoli tracił cierpliwość. Zakładał, że Mahoń zdaje sobie sprawę z wagi swego zeznania i zachowa się odpowiednio. Nie prosi go wszak o fałszowanie dowodów lub zatajanie prawdy. Chciał tylko, by patolog przedstawił swoje sugestie. Mahoń jednak miał wątpliwości. Nie powie o niczym, czego dokładnie nie przebadał, nie zważył i nie obejrzał. Nie będzie snuł domysłów. Naprawdę nie pojmował, jakie to ważne. - George... - Fraser zamknął sprawozdanie. - Po prostu wyraź Swoją opinię w sądzie. Tylko o to proszę. Powiesz, że Ellis żyła. Nic więcej. 111 - Nie. - Mahoń uśmiechnął się znużony, jakby w ogóle nie rozumiał uporu Tony'ego. Wyjął z kieszeni fajkę. - Pozwolisz? - Pal. - Dawniej mówiono, że dobre cygaro albo niezły tytoń uprzyjemnia myślenie. Pewnie chodziło o łatwość koncentracji, o uspokajający dymek. Fraser uśmiechnął się mechanicznie. Obserwował Mahona, z namaszczeniem dopełniającego obrządku palacza - nabijanie fajki, potarcie: wsunięcie płonącego drewienka, głębokie zaciągnięcie, pierwszy kłąb wypuszczonego dymu. Mahoń rzadko uważnie słuchał, co się do niego mówi, jeśli nie miał fajki. Gdy Fraser uznał, że George już nasycił się rozkoszą ] powiedział: - Jedną z okoliczności obciążających jest to, że Reece zabił stosując tortury. Oznacza to, że ofiara żyła i odczuwała ból. - No, twierdzić z całą pewnością, że żyła i odbierała wrażenia senso- ryczne, to za dużo, Tony. - Mahoń pyknął w zadumie. - Nie, to naprawdę przesada. - Posłuchaj, George. Przysięgli będą słuchać bardzo uważnie, opiniaspecjalisty ma wielkie znaczenie. Pyknięcie. Chmura dymu. - Jeśli nie powiesz, że cierpiała, a wiem, że tak było, mogą go nie uznać winnym tego zarzutu. - Cóż, to tylko o jeden mniej, jest ich przecież tak dużo. Nie zamierzam w sądzie snuć domysłów. Liczą się tylko fakty. - Nie walczę wyłącznie o podtrzymanie tego jednego zarzutu - Wyznał Fraser otwarcie. - Chodzi mi o ogólną ideę. Mój cel - spojrzał na lekarza - nasz cel, to spowodować, aby Reece poniósł karę za swoje czyny. A : zatem za wszystko, co zrobił. - Jak widzę, dysponujesz innymi źródłami wiedzy niż ja, bo moje wyniki nie są zgodne z twoją teorią. - Czy nie przeraża cię myśl, że bestia mordercza może uniknąć odpowiedzialności za popełnione zbrodnie? - Owszem, gdyby upadło więcej punktów oskarżenia. Ale my rozważamy wyeliminowanie tylko jednego z wielu, prawda? Mam nadzieję, że Reece'a uznają winnym. To w końcu nieważne, na podstawie ilu zarzutów go skażą. Mahoń zaciągnął się z rozkoszą i czekał na odpowiedź Frasera. Mahoń zaciągnął się z rozkoszą i czekał na odpowiedź Frasera. Tony otarł czoło. Musiał bardziej przycisnąć patologa. - Nie wiem, ile punktów oskarżenia się utrzyma - powiedział. - nie mogę sobie dać rady ze świadkami. Nie chciałbym jeszcze dodatkowo martwić się twoim zeznaniem. George uśmiechnął się lekko. - Tony, mówiłem ci, że to nie jest sprawa dla ciebie. Nie pozwolisz sobie na przegraną. Naprawdę przykro mi, że masz tyle problemów. Musiszjednak zrozumieć, co wolno mi powiedzieć, a czego nie. 112 Fraser liczył, że Mahoń, jako przyjaciel i człowiek pracujący w tym jgjnym fachu, będzie chciał, dotrzeć do sedna zbrodni Reece'a, ale najwyraźniej się mylił. George niewiele różnił się od Kate. - Mogę cię tak długo przetrzymać na ławie świadków - ciągnął Fraser z ciężkim westchnieniem - i zadawać ci takie pytania, że w końcu się okaże, że doszedłeś do takich samych wniosków jak ja. - Spróbuj. - Mahoń uśmiechnął się blado. - Nie chciałbym tego robić, George. - Rozumiem. - Wolałbym pozwolić ci samemu wyrazić pewne opinie. - Zdaję sobie z tego sprawę. - Czy przynajmniej rozważysz to raz jeszcze? Mahoń skinął głową. Fajka zgasła, ale nie zapalił jej ponownie. - Dokładnie przemyślę wszystko, co od ciebie usłyszałem. Było to małe ustępstwo, ale Fraser miał nadzieję, że zaowocuje ono pozytywnymi rezultatami. - W gruncie rzeczy o nic więcej cię nie proszę, George. 2 Przyszli następni świadkowie, jednak nastrój Frasera się nie poprawiał. Zgromadzenie argumentów zdolnych przekonać Wielką Ławę stawało się coraz trudniejsze. Telefony dzwoniły jak oszalałe. Sally Ann zablokowała większość linii, ale kilka musiało pozostać wolnych. Tą drogą Tony'ego dopadło z pół tuzina reporterów. - Tu „Wiadomości", kanał ósmy. Panie Fraser, o ile wiemy, Wielka Ława Przysięgłych w tym tygodniu rozpatrzy sprawę mordercy rzeźnika. Czy to prawda? - Nie mam prawa udzielać informacji. - Więc to prawda? - Przykro mi, ale nic nie mogę dla państwa zrobić. - To znaczy, że wszystko już ustalono. - Niczego nie ustalono. - Starkey powiedział nam, że w tym tygodniu zbiera się ława. - W takim razie proszę zwrócić się do obrońcy po dalsze szczegóły dotyczące sprawy. W końcu kazał Sally Ann zablokować wszystkie linie i polecił jej nie wpuszczać nikogo. Kilka minut później wpadł do gabinetu Sanderson. Jego szeroka twarz promieniała zadowoleniem. Miał na sobie niebieskawy luźny garnitur, pod pachą teczkę z jakimiś dokumentami. - Nie teraz, Mel - jęknął Fraser. 113 - Dzięki mnie będzie to dla pana cudowny dzień. - Sanderson podniósł teczkę. Fraser przeczytał nagłówek. - Laboratorium kryminalistyki skończyło już badania? - Czwarta strona, na samym dole. Nie chciałem nic mówić, żeby nie robić panu nadziei, czekałem na ostateczne wyniki. Tony pochłaniał teksty szybko, łapczywie. Wieści wydawały się zbyt dobre. Z niedowierzaniem przeczytał je ponownie. - Broń jest nadal w laboratorium? - Niestety, nie. - A świadkowie? Są osiągalni? Zamierzam dołączyć to do aktu oskarżenia i przedstawić przed Wielką Ławą. - Wszyscy znajdują się w zasięgu ręki. Fraser odłożył dokumenty na bok. - To się po prostu nie mieści w głowie. Sanderson usiadł. - Facet zapamiętał zastrzelonego biegacza, Bóg wie, dlaczego. Może dlatego, że ludzie, uprawiający jogging nie zostają zazwyczaj ofiarami zbrodni. A może zapamiętał białego chevroleta, stary model. W każdym razie pomyślał sobie, że pomiędzy tą zbrodnią a późniejszymi zabójstwami prawdopodobnie istnieje jakiś związek. Sanderson oddał kule do analizy. Wykazano, że z broni znalezionej przy Charliem w chwili aresztowania, zastrzelono Hendersonów, Ellis, Tippetts oraz mężczyznę uprawiającego jogging, niejakiego pana Vale'a. Jakim cudem pewien oficer policji wyłowił kilka faktów z masy przerażających danych i połączył je w logiczną całość, formułując sensowną, teorię, było niepojęte. - Dzięki, Mel. - W głosie Frasera brzmiała autentyczna wdzięczność. - Te wyniki bardzo się przydadzą. Zastanawiam się, co Reece'owi wtedy odbiło? Ta zbrodnia jest zupełnie inna od pozostałych. - Któż to wie? - Może chciał sprawdzić, jak to jest. - Nie rozumiem. - Co się czuje, zabijając człowieka. Sanderson wstał, ale wyraźnie nie chciał jeszcze odejść, choć zwrócił się w stronę drzwi. Odetchnął głęboko. - Proszę pana, jeśli okazałbym się w czymś pomocny, proszę mnie zaraz wezwać. - Dobrze, Mel. - Jestem do pańskich usług. W każdej, nawet wyjątkowej sytuacji. -Sanderson uśmiechnął się drapieżnie, stojąc już w progu. Ukłonił się i wyszedł, zanim Fraserowi udało się znaleźć właściwą odpowiedź. Trudno zgadnąć, co Sanderson chciał zasugerować, pomyślał Fraser. 114 po raz kolejny tego dnia przebiegł wzrokiem akt oskarżenia i dopisał zabójstwo Vale'a. Sally Ann załamała ręce, dowiedziawszy się, że wszystko ma przepisywać od początku. - Robię to tylko dla ciebie, kochanie - zaśmiała się w końcu z rezygnacją. Godzinę później oderwała się od maszyny, by poinformować Tony'ego, że na dole czeka Gene Tippetts. - Mówią, że zachowuje się trochę dziwnie - dodała po chwili. - Niech tu przyjdzie. Albo nie. - Nagle zmienił zdanie. - Sam po niego zejdę. Fraser od dawna przygotowywał się do rozmowy z Tippettsem. Z krewnymi ofiar nigdy nie szło łatwo, a Tippetts na dodatek widział zwłoki. Tony zszedł piętro niżej. Na jadowicie zielonej kanapie gnieździła się wietnamska rodzina. Tippetts opierał się o ścianę. Na szyi miał rozluźniony krawat. Gdzieś zgubił pasek od spodni. Jego włosy były ledwo przyczesane. - Pan Tippetts? - Fraser spojrzał pytająco. Mąż Ellis dziwnie się zmienił. Tippetts wyprostował się i wyciągnął rękę. - Melduję się na wezwanie. Fraser uścisnął podaną dłoń; była miękka i wilgotna. - Przejdźmy do mojego gabinetu. Tam wyjaśnię panu, na czym polega przesłuchanie przed Wielką Ławą Przysięgłych. Nie spotka pana wtedy żadna niespodzianka. Tippetts zachichotał głupkowato. Przez całą drogę do biura nie powiedział ani słowa. Poruszał się z nie zamierzoną nonszalancją: potykał się o własne stopy i obijał o ściany. W gabinecie opadł ciężko na krzesło. - Napije się pan kawy? Sam mam na to ochotę. - Fraser dał znak Sally Ann. - Nie chcę kawy, dziękuję. Niczego nie chcę. - Przygotuj nam kawę, dobrze? - Posłał sekretarce uśmiech i ponownie zwrócił się do Tippettsa: - Może później zmieni pan zdanie. Sally Ann westchnęła cicho. Zaszokowani świadkowie byli często nie do zniesienia. Wymagali delikatności i łagodności, odpowiedniego podejścia. Mimo wszystkich zabiegów, nader często nie zjawiali się w sądzie. Tippetts monotonnym ruchem kiwał się na krześle i ze znudzeniem rozglądał wokoło. Jego twarz miała tępy, a zarazem uparty wyraz, nie wzbudzający zaufania. Tony usiadł naprzeciwko męża ofiary. - Dziękuję za zajęcie się tym wybrykiem w sądzie - przerwał milczenie Tippetts. - Mieliśmy szczęście, że nie wyrządził pan żadnych szkód i nikogo nie zranił. 115 - Na moment straciłem panowanie nad sobą. - Uśmiechnął się blado. Przechodziłem kryzys. - Śmiesznie potrząsnął głową. - Ale to już za mną. Teraz wszystko w porządku. Obserwując sztuczne opanowanie Tippettsa, Fraser przygotowywał się do ciosu, który musiał zadać. - Proszę mi wyjaśnić, czemu pan nie chce zeznawać. Tippetts nadal błądził wzrokiem po pokoju. - Bo i tak mu się uda. Wszyscy wiedzą, że nie zostanie skazany. - To nieprawda. Stanie się inaczej, daję słowo, ale potrzebne mi pańskie zeznanie. Tippetts jęknął. W ciszy gabinetu zabrzmiało to nieczysto i boleśnie. W porządku, Tony poznał już punkt widzenia Tippettsa. Zdał sobie sprawę, że nie współczuje mu, prawie nie. Zresztą, prawie nie litował się nad samym sobą ani nad swoją żoną. Przynajmniej jednak jemu, w przeciwieństwie do Kate, mógł wyjaśnić, co i dlaczego trzeba zrobić. - Wyłożę to panu najprościej, jak mogę, panie Tippetts. Jeśli nie stawi się pan w czwartek, utrudni mi pan wykazanie winy Reece'a. Pańskie zeznanie jest ważne. Przykro mi to mówić... ale nikt inny, tylko pan znalazł zwłoki swojej żony. Przysięgli muszą pana usłyszeć. Muszą pana zobaczyć. Tippetts potarł nos dziecinnym, bezradnym gestem. - I tak go nie skażą. Powiedzą, że ma świra. Założę się, że nawet pan sądzi, że ten sukinsyn jest stuknięty. - Nie. Nie uważam, Reece'a za nienormalnego. Dokładnie wiedział, co robi, gdy zabijał pana żonę i innych ludzi. - No i co z tego? Wszyscy są przekonani, że to wariat. - Machnął ręką zrezygnowany. - Strata czasu. - Nie zgadzam się... - Proszę wybaczyć. Zostanę w domu i będę pilnował mojego dziecka. Oto, co zrobię. Nigdzie nie wypuszczę chłopaka. Teraz czeka na mnie zamknięty w samochodzie. Nigdy nie zostawiam syna samego. - Niech pan posłucha... - Fraser za wszelką cenę starał się przyciągnąć uwagę Tippettsa. - Ta sprawa przypomina skomplikowaną łamigłówkę. Każdy kawałek dokładnie pasuje do innych. Jeśli zabraknie nam świadków nie zdołamy ułożyć całości. Tippetts zwilżył usta językiem. Jego twarz nie wyrażała żadnych emocji jak wtedy w sądzie. - Chcemy obalić teorię o niepoczytalności Reece'a. Zażądam kary śmierci i sądzę, że przysięgli będą za tym głosować. Jednak na początku muszę uderzyć tak silnie jak tylko można. Niech pan sobie wyobrazi, co się stanie, jeśli uniewinnią Reece'a z powodu niepoczytalności. Wsadzą go do szpitala, owszem, ale kiedyś wyjdzie. Znów będzie wolny. Liczył na wywołanie wstrząsu i nie pomylił się. - Nie! 116 - A jednak tak bywało już wcześniej. - Nie - powtórzył Tippetts. - Zabiję sukinsyna. Pan może robić, co chce, ja go zabiję. Powtarzał to jak zepsuta płyta. Fraser czuł, że udało mu się przełamać pozorną obojętność Tippettsa. Teraz nadszedł czas, by rzucić na stół ostatnią kartę. - Na dworze czeka pański syn Andrew? - zaczął. Brutalność jeszcze nie wypowiedzianych słów sprawiła, że Gene zacisnął pięści. - Nadal nie znamy losu Aarona. Poszukiwania trwają. Tippetts oddychał szybko. - To straszna rzecz stracić dziecko, panie Tippetts. - Co pan może o tym wiedzieć? - Więcej niż pan przypuszcza. Miałem córeczkę, młodszą od Aarona. Straciłem ją mniej więcej pół roku temu. - Ale chyba w inny sposób, prawda? - W śmiechu Tippettsa brzmiały nuty goryczy. - Stracił pan? Pan nawet nie wie, co to znaczy... - Umarła - przerwał mu Fraser i od razu zrozumiał, że Tippetts nie pozwoli na milczenie. - Chorowała na zapalenie płuc. Wydawało się, że nastąpiła poprawa. Była w szpitalu pod dobrą opieką. Spędzaliśmy przy niej dużo czasu, ja i moja żona. Kiedy wszystko wskazywało na to, że kryzys minął, poszedłem do pracy. Musiałem doprowadzić proces do końca. Żona została w szpitalu. - Słodka Molly. Śpiąca pod kołderką z mgły, tak daleka wśród chmur. - Kiedy ostatni raz widziałem córkę, panie Tippetts, leżała w namiocie tlenowym. Myślałem, że jest bezpieczna, więc poszedłem do sądu. - Głośno wciągnął powietrze. - A następnego dnia w czasie przerwy przekazano mi, że stało się coś złego. Środki pobudzające pracę serca, masaż serca... - Tippetts odwrócił się tyłem do Frasera. Tony nie wiedział, czy Gene płacze. - Umarła. Moja córka umarła, a mnie tam nie było. Żona sama musiała dać sobie radę ze straszliwym bólem. - Umilkł. Nagle zobaczył obok siebie twarz Kate, zgaszoną, zalaną łzami, taką jaką ujrzał, gdy w końcu przyjechał do szpitala. - Bardzo trudno jest wybaczyć ten rodzaj dezercji - wyznał po chwili w zadumie. - Przykro mi. - Tippetts spojrzał na prokuratora. Fraser usiłował odepchnąć natrętne wspomnienia. - Więc... więc chyba wiem, co to znaczy stracić dziecko. Nie sądzę, żeby można się było z tym kiedykolwiek całkowicie pogodzić. - Nie. Nie. - Tippetts kiwał głową. Malutka, poważna Molly, czekająca w ciemności na koniec bajki opowiadanej na dobranoc; kochana Molly o uważnych, skupionych, wlepionych w niego oczach, gdy mówił, co mu ślina na język przyniosła. Każdego wieczoru opowieści przed snem, stworzyli sobie taki mały rytuał. Nie umiał ciekawie snuć wątku, bo był kiepskim opowiadaczem. Molly wysłuchiwała sprawozdań z minionego dnia, nieco tylko zmienionych. 117 - Na moment straciłem panowanie nad sobą. - Uśmiechnął się blado. ^ Przechodziłem kryzys. - Śmiesznie potrząsnął głową. - Ale to już za mną. Teraz wszystko w porządku. Obserwując sztuczne opanowanie Tippettsa, Fraser przygotowywał się do ciosu, który musiał zadać. - Proszę mi wyjaśnić, czemu pan nie chce zeznawać. Tippetts nadal błądził wzrokiem po pokoju. - Bo i tak mu się uda. Wszyscy wiedzą, że nie zostanie skazany. - To nieprawda. Stanie się inaczej, daję słowo, ale potrzebne mi pańskie zeznanie. Tippetts jęknął. W ciszy gabinetu zabrzmiało to nieczysto i boleśnie. W porządku, Tony poznał już punkt widzenia Tippettsa. Zdał sobie sprawę, że nie współczuje mu, prawie nie. Zresztą, prawie nie litował się nad samym sobą ani nad swoją żoną. Przynajmniej jednak jemu, w przeciwieństwie do Kate, mógł wyjaśnić, co i dlaczego trzeba zrobić. - Wyłożę to panu najprościej, jak mogę, panie Tippetts. Jeśli nie stawi się pan w czwartek, utrudni mi pan wykazanie winy Reece'a. Pańskie zeznanie jest ważne. Przykro mi to mówić... ale nikt inny, tyko pan znalazł zwłoki swojej żony. Przysięgli muszą pana usłyszeć. Muszą pana zobaczyć. Tippetts potarł nos dziecinnym, bezradnym gestem. - I tak go nie skażą. Powiedzą, że ma s^ira. Założę się, że nawet pan sądzi, że ten sukinsyn jest stuknięty. - Nie. Nie uważam, Reece'a za nienormalnego. Dokładnie wiedział, co robi, gdy zabijał pana żonę i innych ludzi. - No i co z tego? Wszyscy są przekonani, że to wariat. - Machnął ręką zrezygnowany. - Strata czasu. - Nie zgadzam się... - Proszę wybaczyć. Zostanę w domu i będę pilnował mojego dziecka. Oto, co zrobię. Nigdzie nie wypuszczę chłopaka. Teraz czeka na mnie zamknięty w samochodzie. Nigdy nie zostawiam syna samego. - Niech pan posłucha... - Fraser za wszelką cenę starał się przyciągnąć uwagę Tippettsa. - Ta sprawa przypomina skomplikowaną łamigłówkę. Każdy kawałek dokładnie pasuje do innych. Jeśli zabraknie nam świadków nie zdołamy ułożyć całości. Tippetts zwilżył usta językiem. Jego twarz nie wyrażała żadnych emocji jak wtedy w sądzie. - Chcemy obalić teorię o niepoczytalności Reece'a. Zażądam kary śmierci i sądzę, że przysięgli będą za tym głosować. Jednak na początku muszę uderzyć tak silnie jak tylko można. Niech pan sobie wyobrazi, co się stanie, jeśli uniewinnią Reece'a z powodu niepoczytalności. Wsadzą go do szpitala, owszem, ale kiedyś wyjdzie. Znów będzie wolny. Liczył na wywołanie wstrząsu i nie pomylił się. - Nie! 116 - A jednak tak bywało już wcześniej. - Nie - powtórzył Tippetts. - Zabiję sukinsyna. Pan może robić, co chce, ja go zabiję. Powtarzał to jak zepsuta płyta. Fraser czuł, że udało mu się przełamać pozorną obojętność Tippettsa. Teraz nadszedł czas, by rzucić na stół ostatnią kartę. - Na dworze czeka pański syn Andrew? - zaczął. Brutalność jeszcze nie wypowiedzianych słów sprawiła, że Gene zacisnął pięści. - Nadal nie znamy losu Aarona. Poszukiwania trwają. Tippetts oddychał szybko. - To straszna rzecz stracić dziecko, panie Tippetts. - Co pan może o tym wiedzieć? - Więcej niż pan przypuszcza. Miałem córeczkę, młodszą od Aarona. Straciłem ją mniej więcej pół roku temu. - Ale chyba w inny sposób, prawda? - W śmiechu Tippettsa brzmiały nuty goryczy. - Stracił pan? Pan nawet nie wie, co to znaczy... - Umarła - przerwał mu Fraser i od razu zrozumiał, że Tippetts nie pozwoli na milczenie. - Chorowała na zapalenie płuc. Wydawało się, że nastąpiła poprawa. Była w szpitalu pod dobrą opieką. Spędzaliśmy przy niej dużo czasu, ja i moja żona. Kiedy wszystko wskazywało na to, że kryzys minął, poszedłem do pracy. Musiałem doprowadzić proces do końca. Żona została w szpitalu. - Słodka Molly. Śpiąca pod kołderką z mgły, tak daleka wśród chmur. - Kiedy ostatni raz widziałem córkę, panie Tippetts, leżała w namiocie tlenowym. Myślałem, że jest bezpieczna, więc poszedłem do sądu. - Głośno wciągnął powietrze. - A następnego dnia w czasie przerwy przekazano mi, że stało się coś złego. Środki pobudzające pracę serca, masaż serca... - Tippetts odwrócił się tyłem do Frasera. Tony nie wiedział, czy Gene płacze. - Umarła. Moja córka umarła, a mnie tam nie było. Żona sama musiała dać sobie radę ze straszliwym bólem. - Umilkł. Nagle zobaczył obok siebie twarz Kate, zgaszoną, zalaną łzami, taką jaką ujrzał, gdy w końcu przyjechał do szpitala. - Bardzo trudno jest wybaczyć ten rodzaj dezercji - wyznał po chwili w zadumie. - Przykro mi. - Tippetts spojrzał na prokuratora. Fraser usiłował odepchnąć natrętne wspomnienia. - Więc... więc chyba wiem, co to znaczy stracić dziecko. Nie sądzę, żeby można się było z tym kiedykolwiek całkowicie pogodzić. - Nie. Nie. - Tippetts kiwał głową. Malutka, poważna Molly, czekająca w ciemności na koniec bajki opowiadanej na dobranoc; kochana Molly o uważnych, skupionych, wlepionych w niego oczach, gdy mówił, co mu ślina na język przyniosła. Każdego wieczoru opowieści przed snem, stworzyli sobie taki mały rytuał. Nie umiał ciekawie snuć wątku, bo był kiepskim opowiadaczem. Molly wysłuchiwała sprawozdań z minionego dnia, nieco tylko zmienionych. 117 Bohaterami były zwierzątka o śmiesznych imionach. I każdego wieczora córeczka zmieniała się, zasypiała bardziej dorosła, dojrzalsza, czarodziejsko rozwijała się przez sen. I nagle odeszła. - Chciałbym, żeby pan przez chwilę pomyślał o żonie i synku. Fraser zmuszał się do zepchnięcia w głąb pamięci bolesnego, ukochanego, pięknego wspomnienia. Pańskim obowiązkiem jest zeznawać. Ma pan dług wobec nich. Niech pan wyobrazi sobie ich cierpienie i zastanowi się, czy wolno panu opóźniać skazanie mordercy. Tippetts odwrócił się gwałtownie, miotany chęcią spoliczkowania Fra-sera i popadnięcia w kolejną apatię. Tony nie uciekał przed spodziewanym atakiem. Nadal stał nie dalej niż pół metra od Eugene'a. Mężczyzna trwał chwilę w bezruchu. Potem coś w nim pękło. Z oczami pełnymi łez opadł wolno na krzesło. - Najgorsze jest to - wyszeptał, że nie wiem, co się stało z Aaronem. To znaczy wiem, że on nie żyje. Chyba wiem, ale nie jestem pewien. To jest najgorsze. Trudniejsze do zniesienia niż widok, jaki zobaczyłem po powrocie do domu. - Otarł ukradkiem oczy. - Czasem w nocy mówię sobie: „Stary, może nic mu nie jest, ukrył się gdzieś, uciekł. Ktoś go przygarnął, zmienił imię i dlatego jeszcze nie wrócił". Przecież mogło tak być. - Znowu otarł łzy. - Często tak sobie myślę. Patrzył na Frasera, jakby łączył ich jakiś wstydliwy sekret. - Przykro mi, że powiedziałem to wszystko bardzo brutalnie. Musiałem przekonać pana o znaczeniu pańskiego zeznania. - To pana zawód, prawda? Robi pan, co do pana należy. Nie jestem głupi. - Pociągnął nosem. Sally Ann weszła bez pukania. Wniosła dwie filiżanki kawy i rzekła z lekkim uśmiechem: - Nie odpowiadam za tę lurę. Nasza maszyna się zepsuła, skorzystałam z automatu na dole. Spojrzała na Frasera, oczekując jakiegoś znaku. - Dobrze. Dziękujemy. Sekretarka zniknęła bezszelestnie. - To zależy od pana, panie Tippetts. Eugene upił kilka łyków i odstawił filiżankę. - Nie chodziliśmy do kościoła, gdy Eileen... - Przerwał, odetchnął głęboko i kontynuował mniej pewnym głosem - jeszcze żyła. Nie wyznawaliśmy żadnej wiary. - Uśmiechnął się blado. - Dużo o tym wszystkim myślałem. O nim. O tym, co zrobił. Fraser obserwował twarz Tippettsa. Stała się ponura, skryta i obca. - Nie znam się na jakichkolwiek kościelnych obrządkach, ale... doszedłem do wniosku, że to był pomysł Boga. Fraser napił się, uśmiechnął. - Nie wiem, panie Tippetts. Przede wszystkim interesuje mnie pańskie zeznanie przed Wielką Ławą. 118 - Tkwi we mnie dziwne przekonanie, że Bóg chciał nas ukarać - ciągnął uparcie Tippetts. Fraser wstydził się wcześniejszych prób rozdrażnienia Tippettsa, człowieka, który był gotów wziąć na swoje barki jakiś monstrualny, nie istniejący grzech, aby wytłumaczyć czyn Reece'a. Ten nieszczęśliwy, zdruzgotany mężczyzna chciał dotrzeć do głębi i nadać koszmarowi sens. - Nie - powiedział Tony. - Jestem pewien, że pan się myli. Reece popełnił zbrodnie z własnych pobudek. Tippetts skinął głową, ale dostrzegał gdzieś w dali sens swego cierpienia i nie zamierzał dać się przekonać pierwszemu lepszemu prawnikowi. - Co będzie, jeśli nie przyjdę? - Rozparł się na krześle; zmęczony i zrezygnowany mężczyzna o zaczerwienionych oczach. - W tym wypadku stawiennictwo jest obowiązkowe. Najgorsze, co mógłbym zrobić, to kazać szeryfowi aresztować pana. Tippetts zachichotał nerwowo. Najgorsze, co mógłby zrobić. Fraser wiedział, że Eugene drwi sobie z takiego oświadczenia. - Załóżmy, że wyjadę. Do innego miasta, może nawet stanu? - Mam prawo wydać nakaz aresztowania bez względu na miejsce pana pobytu. Ale proszę mi wierzyć, wolałbym uniknąć tej procedury. - A wydałby pan nakaz? - Tak, gdybym musiał. - Przyjdę - mruknął Tippetts bez przekonania. - Zrobię wszystko, czego pan chce. - Podjął pan najlepszą decyzję, choć wiem, że była ona zarazem najtrudniejsza. - Fraser wyciągnął rękę i Tippetts uścisnął ją mocno. -Spotkamy się w czwartek, o dziewiętnastej trzydzieści. Razem pójdziemy do sądu. - W porządku. Jeśli tak trzeba postąpić, dobrze. - Tippetts wstał i ruszył do drzwi. - Przyjdę - zapewnił ponownie. Fraser, z dziwnym skurczem żołądka, obserwował oddalającego się korytarzem i znikającego w windzie mężczyznę. Nie wiadomo dlaczego miał ściśnięty żołądek. Nieszczęście Tippettsa nadal wypełniało gabinet. Gdyby nie był dobrym pracownikiem, zwykłym, uczciwym facetem z rodziną na utrzymaniu, może rozmowa okazałaby się łatwiejsza, pomyślał Cerruti, usiłując zrozumieć Tippettsa. Jasne, każdemu współczułby tak samo po podobnym nieszczęściu. Ale Cerruti uznał sytuację za wyjątkowo niezręczną, właśnie dlatego, że Tippetts to uczciwy, dobry człowiek. Siedział po drugiej stronie biurka w nowiutkim gabinecie Lea Cerrutie- 119 go, nowego szefa kadr. Zdawało się, że słowa kadrowca w ogóle do i nie trafiają. Z góry negował wszystko. - Przecież do niczego cię nie zmuszam, Gene. Mówię tylko, że j wziąć tydzień, dwa, a nawet trzy tygodnie wolnego. Nie musisz natych podejmować decyzji. Jesteś bardzo... - Cerruti przerwał zmieszany, —1 wiem, że nie myślisz teraz zbyt jasno... - Odchodzę. - Posłuchaj, Gene, dobrze ci radzę, odpocznij trochę. Dostaniesz i Wszyscy są po twojej stronie. Trzymamy za ciebie kciuki. Nie odcho nas. Tippetts spojrzał przed siebie. Nie wyglądał na pijanego, alt) sprawiał również wrażenia człowieka trzeźwego. Spięty i rozlazły; Jakby nie mógł znaleźć właściwej drogi w plątaninie ścieżek. Cholera, i tylko słuchał uważnie. - Dzięki, Leo. Rozumiem, co chcesz powiedzieć. - Świetnie. Załatwione. Wracasz za trzy tygodnie. - Nie. Odchodzę. Wpadnę jutro po moje rzeczy. Cerruti podszedł do niego. Był niewiele starszy. Razem zaczynali j w tej fabryce. Jak by się zachowywał, gdyby jego spotkało to, musiał przejść ten biedak? Westchnął i zaczął od nowa. - Gene, nikt cię nie wydał, gdy nie przychodziłeś przez kilkaf Wszyscy cię kryliśmy. Człowieku, nie ma tu nikogo, kto nie chciałfe pomóc. Zrobimy dla ciebie wszystko. Dlatego błagam, odpocznij i st wrócić do dawnej formy. - Każdy chce pomóc. Prokurator też chce pomóc. - Tippetts i skierował się do drzwi. - Ale to niczego nie zmieni. Już podjąłem de Cerruti wyszedł za Eugene'em, usiłując wymyślić jeszcze coś, go przekonało. Nadaremnie: Tippetts jakby zastygł, nie słuchał argumentów. Nie wykonywał gwałtownych ruchów, jakby coś go uv ło w niewidocznej bryle lodu. Kiedy szli przez długą halę do biura i wej, mężczyźni zajęci pracą - koledzy Tippettsa, którzy wiedzielfej odchodzi - pozdrawiali go, obserwowali uważnie i ciepło. Ledwo zauv ich troskę. Synek Tippettsa, małe dziecko skulone na zbyt wielkim krześle, sie z Delores. Kobieta usiłowała wciągnąć chłopca do zabawy, ale bez sku Gdy weszli, uśmiechnęła się. - Miło spędziliśmy razem czas - powiedziała do Tippettsa. Wyciągnął rękę, a syn szybciutko zsunął się z krzesła i przytuliłj ojca. Spokojny dzieciak, pomyślał Cerruti. Niewiele mówi. - Dzięki za opiekę, Del - odezwał się Tippetts. - Podziękuj ode chłopakom za pieniądze i listy - zwrócił się do Cerrutiego. - Nie kiedy i czy w ogóle napiszę. W każdym razie podziękuj. - Jasne. Ale nie skreślę cię z listy pracowników, Gene. wrócisz tu za kilka tygodni. 120 _ Nie. - Co będziesz robił? - Jeszcze nie wiem. Najpierw muszę przemyśleć kilka spraw. Delores stała cicho: siwa kobieta o wilgotnych oczach, przysłoniętych fularami. Pomachała do dziecka. - Cześć, Andy. Odwiedź mnie znów. Tippetts wyszedł z synem z pokoju. Cerruti obserwował ich odejście; vńeUci mężczyzna i malutki chłopiec. Czuł się parszywie, właśnie tak: bezradnie i parszywie. - Nie mogłem przekonać Gene'a, żeby zmienił zdanie - powiedział do pelores. - Chyba będziemy musieli wypłacić mu należną pensję i skreślić go z listy zatrudnionych. Nie wróci. Delores powoli usiadła za biurkiem, aby poczynić odpowiednie adnotacje w teczce personalnej Tippettsa. Po opuszczeniu fabryki Gene i jego syn wsiadali do samochodu. Tippetts pytał chłopca, czy jest głodny, czy chce spać. W odpowiedzi Andy przecząco kręcił głową. Wrócił z nim do motelu. Otworzył drzwi pokoju. Miał wrażenie, jakby przebywali na długich wakacjach: nowe zapachy, nowe miejsca. Jadali w tanich restauracjach i barach. Ale to nie były wakacje, bo donikąd nie dążyli i nic ich nie oczekiwało. W pokoju panował chłodny półmrok. Piecyk buczał cicho. Świeżo zaścielone łóżka zdradzały obecność pokojówki. Gene musiał załatwić kilka spraw. Usiłował skoncentrować się na tym, co ma zrobić, ale to było ponad jego siły. I tak tego ranka przeszedł dużo: spotkanie z prokuratorem, rozmowa z Cerrutim. Zbyt wiele na jeden raz. Poza tym w powietrzu ciągle wisiała obawa, że gazety coś wydrukują, radio poda jakieś informacje, a jemu nie uda się zataić tego przed synkiem. Pogrzeb był straszny. Wtedy Gene okłamał Andy'ego i dlatego mały nie w pełni rozumiał, co się stało. Tippetts nie mógł znieść strachu, że chłopiec pozna jakąś część koszmaru. Ponownie spróbował myśleć. Co należało zrobić natychmiast? Zadzwonić do pośrednika handlu nieruchomościami, upewnić się, że dokonał oględzin. Spytać, ile czasu potrwa sprzedaż domu. Choć nie odnowiony, był w dobrym stanie. Andy skulił się na stosie poduszek. - Chcesz pooglądać telewizję? - Nie. To wszystko. Stał się nagle takim spokojnym dzieckiem. Prawie się nie odzywa. Trzeba zadzwonić do pośrednika. Eugene usiadł na jednym z dwóch znajdujących się w pokoju krzesełek, między którymi, na małym stoliku, leżała obok telefonu kieszonkowa Biblia. 121 Nagle, nie wiedząc czemu, zawołał Andy'ego do siebie, objął i r jak niemowlaka. Siedzieli tak obaj w obcym, dziwnym pokoju, nowe odgłosy, nieznane dźwięki. Gene powtarzał w myślach jedną modlitwę, krótką i prostą. Trzl syna w ramionach i modlił się gorączkowo: „Żadnych pytań błagam, | o nic nie pyta", szeptał bezgłośnie, ,jeśli ma pytać, niech nie pytania. Błagam, nie o to". Rozdział jedenasty Panie i panowie - zaczął czytać Engstrom, przewodniczący Wielkiej Ławy Przysięgłych - zebraliśmy się tu, by rozważyć zasadność zarzu-I tów sformułowanych w akcie oskarżenia na podstawie paragrafów 1, 8, 7 punkt 6, i paragrafu 11 punkt 2 kodeksu karnego stanu Kalifornia przeciwko | Charlesowi Edmundowi Reece'owi. Fraser podniósł wzrok na członków Wielkiej Ławy Przysięgłych miasta I Santa Maria. Zgromadzili się w obszernej sali numer 11. Znał wszystkich. Przemawiał do nich wiele razy. Uśmiechnął się pod nosem. To stara gwardia, ich „dziewiąty miesiąc" dobiegał końca, zbliżało się rozwiązanie. Ci ludzie, | kobiety i mężczyźni, cieszący się powszechnym szacunkiem, brali udział w wielu sprawach w minionym czasie: teraz nawet najbardziej litościwi | z tego towarzystwa nie umieli sobie dać rady z nudą, która ogarniała I ich podczas wysłuchiwania tasiemcowych opowieści o znęcaniu się nad dziećmi. Byli nastawieni krytycznie. A jemu brakowało świadków. Tippettsa nie dostrzegł wśród tłoczących się w gabinecie ludzi, czekających na znak Ballengera. Ławnicy przeanalizują dowody bardzo surowo, Tony wiedział 0 tym. Podczas gdy Engstrom dopełniał początkowych obrzędów, Fraser starał się tak sformułować przemowę, żeby nie opierać się zbytnio na zeznaniach nieobecnych świadków. Oczywiście, zawsze istniała szansa, że Tippetts 1 inni zjawią się w ostatniej chwili. Musiał jednak liczyć się ze słabymi Punktami swej tezy i starać się je ukryć przed tą zbyt krytyczną, zbyt bystrą grupą. Ponadto zbliżały się święta Bożego Narodzenia, co skracało czas na Przygotowania. Przysięgli wyraźnie się niecierpliwili. Engstrom odczytał tekst z kartki. Sprawdzono listę obecności. Protokólantka zapisywała wszystko. Pusta ława oskarżonych uświadamiała Frasero-wi jego położenie. Teraz wszystko zależy od niego. - ...w związku z tym, mam obowiązek uprzedzić, że jeżeli ktokolwiek 123 Nagle, nie wiedząc czemu, zawołał Andy'ego do siebie, objął i t jak niemowlaka. Siedzieli tak obaj w obcym, dziwnym pokoju, nowe odgłosy, nieznane dźwięki. Gene powtarzał w myślach jedną modlitwę, krótką i prostą, syna w ramionach i modlił się gorączkowo: „Żadnych pytań błagam, J o nic nie pyta", szeptał bezgłośnie, .jeśli ma pytać, niech nie zada pytania. Błagam, nie o to". Rozdział jedenasty Panie i panowie - zaczaj czytać Engstrom, przewodniczący Wielkiej Ławy Przysięgłych - zebraliśmy się tu, by rozważyć zasadność zarzutów sformułowanych w akcie oskarżenia na podstawie paragrafów 1, 8, 7 punkt 6, i paragrafu 11 punkt 2 kodeksu karnego stanu Kalifornia przeciwko Charlesowi Edmundowi Reece'owi. Fraser podniósł wzrok na członków Wielkiej Ławy Przysięgłych miasta Santa Maria. Zgromadzili się w obszernej sali numer 11. Znał wszystkich. Przemawiał do nich wiele razy. Uśmiechnął się pod nosem. To stara gwardia, ich „dziewiąty miesiąc" dobiegał końca, zbliżało się rozwiązanie. Ci ludzie, kobiety i mężczyźni, cieszący się powszechnym szacunkiem, brali udział w wielu sprawach w minionym czasie: teraz nawet najbardziej litościwi z tego towarzystwa nie umieli sobie dać rady z nudą, która ogarniała ich podczas wysłuchiwania tasiemcowych opowieści o znęcaniu się nad dziećmi. Byli nastawieni krytycznie. A jemu brakowało świadków. Tippettsa nie dostrzegł wśród tłoczących się w gabinecie ludzi, czekających na znak Ballengera. Ławnicy przeanalizują dowody bardzo surowo, Tony wiedział 0 tym. Podczas gdy Engstrom dopełniał początkowych obrzędów, Fraser starał się tak sformułować przemowę, żeby nie opierać się zbytnio na zeznaniach nieobecnych świadków. Oczywiście, zawsze istniała szansa, że Tippetts 1 inni zjawią się w ostatniej chwili. Musiał jednak liczyć się ze słabymi punktami swej tezy i starać się je ukryć przed tą zbyt krytyczną, zbyt bystrą grupą. Ponadto zbliżały się święta Bożego Narodzenia, co skracało czas na przygotowania. Przysięgli wyraźnie się niecierpliwili. Engstrom odczytał tekst z kartki. Sprawdzono listę obecności. Protokólantka zapisywała wszystko. Pusta ława oskarżonych uświadamiała Frasero-*i jego położenie. Teraz wszystko zależy od niego. - ...w związku z tym, mam obowiązek uprzedzić, że jeżeli ktokolwiek 123 z członków Wielkiej Ławy Przysięgłych jest krewnym, powinowatym^ żonego lub w emocjonalny sposób czuje się zaangażowany w wyn wyżej sprawę, co nie pozwoli mu zająć obiektywnego stanowiska, 1 zgłosić natychmiastową rezygnację i opuścić salę. Engstrom wyprostował się. - Czy któryś z przysięgłych znajduje się w takiej sytuacji? Milczenie. - Proszę zaprotokołować, że nikt się nie zgłosił. Fraser dokładnie zaplanował swój atak. Byli doświadczeni, stali pewnie na tym gruncie, ale nazwisko os nego wprawiło ich, mimo wcześniejszych przygotowań, w osłupienie ciii się niespokojnie na krzesłach. Fraser chciał od samego początku < im resztki mieszczańskiej pewności siebie. Zamierzał zaszokować łav do tego stopnia, by ewentualne nieścisłości umknęły ich uwadze. Przewodniczący zwrócił się do prokuratora: - Panie Fraser, czy chce pan coś powiedzieć, zanim wezv pierwszego świadka? - Tak, panie przewodniczący. Engstrom usiadł. Miał na sobie podobnie jak inni zwykłe ubranie. Przychodząc tu, odrabiali coś w rodzaju godzin nadliczbowi Po pracy wkładali luźne, nie krępujące ruchów rzeczy, zwykle no w domu. Fraser odruchowo zapiął marynarkę, stając przed przysięgłymisj stary nawyk towarzyszył wszystkim jego wystąpieniom. Podszedł blisko, by dokładnie widzieć całą grupę. Zachował jednak odpow| dystans, aby nikogo nie przytłaczać swoją osobą. - Dobry wieczór, panie i panowie... W krótkich, zwięzłych zdaniach przedstawił fakty, które zaraz z ust świadków. Zapewnił solennie, że udowodni, iż Barbara Ellisf zginęła bezpośrednio od kul. Było to ryzykowne posunięcie. Mahoń nie nie obiecał, a przyszedł do sądu. Fraser obawiał się jego zeznań, mówił, jego obawy rozproszyły się. Zobaczą Reece'a takim, jakim on, Anthony Fraser, go przedstawi. - Sporządziłem wykres, aby państwa lepiej przekonać. Wymiei w nim zarzuty przeciwko oskarżonemu, dowody potrzebne do ich pot dzenia i datę każdego zdarzenia. Na tablicy stojącej koło ławy przysięgłych, ktoś napisał definicję t jako okoliczności obciążającej: „Morderstwo musi być popełnione z pr dytacją i chęcią umyślnego zadania bólu. Czas odczuwania bólu przez < nie ma w tym wypadku żadnego znaczenia". Stanowiło to słaby Mahona. Fraser nie wiedział, czy Barbara EUis żyła, czy nie, kiedy zaczynał ją ćwiartować. Potrzebował zatem w miarę wiarygodnej żeby poprzeć nią zarzut tortur. Podobnie jak we wszystkich innych pu oskarżenia, ważniejsze było odpowiednie naświetlenie znanych fa 124 dokładne trzymanie się szczegółów. Jednego nie mógł Mahoń ani jfce, ani zawodowo zignorować - ciśnienia komórkowego, utrzymującego się wtedy, kiedy Reece ciął. W końcu Fraser doszedł do kulminacyjnego momentu, który mógł niweczyć jego wysiłki i doprowadzić do przegrania całej sprawy jeszcze tfZed przesłuchaniem świadków. - Mogą się państwo pokusić - mówił - o próbę określenia stanu ^ysłowego Charlesa Reece'a. Mogą państwo uznać, że był niepoczytalny tf chwili dokonywania zbrodni. Ale pozwólcie mi udzielić wam przestrogi. ^ sądzie, nie tutaj, powinna zostać ustalona kwestia kondycji psychicznej oskarżonego. Wrócił na miejsce. Engstrom rozejrzał się po pustej sali. - Proszę wezwać pierwszego świadka. - Oskarżyciel wzywa doktora George'a Mahona. Engstrom chciał się podnieść, ale Fraser go uprzedził. - Ja go przyprowadzę - oznajmił. Podszedł do zamkniętych dTzwi i otworzył je jednym ruchem. - Wejdź, George. Patolog w zadumie pykał fajkę. Bez słowa wysypał z niej tytoń do popielniczki, po czym ruszył za Fraserem. Większość świadków czekała w gabinecie, ale mała grupka stała z Bal-lengerem przed drzwiami. Harry machnął na nich pogardliwie ręką, gdy zobaczył Frasera. A zatem Tippetts się nie zjawił. - Trzymam kciuki - szepnął stary prawnik. Fraser uśmiechnął się blado. Skoncentrował się i wszedł do sali. - Panie doktorze. - Engstrom wstał i podniósł rękę. - Czy byłby pan łaskaw unieść prawą dłoń? Czy przysięga pan zeznawać prawdę, całą prawdę i tylko prawdę, tak panu dopomóż Bóg? - Przysięgam. Mahoń usiadł, krzyżując nogi i opierając dłonie na kolanach. Fraser nie potrafił rozszyfrować jego nieprzeniknionej twarzy, ale spokój i skupienie Mahona sugerowały, że będzie trudnym świadkiem. Pełen obaw, Fraser przedstawił krótko związek Mahona ze sprawą Reece'a. Patolog, okręg Santa Maria. Tony położył szczególny nacisk na staranne wykształcenie lekarza. Teraz nadszedł czas próby dla członków Wielkiej Ławy. Zaraz usłyszą rzeczy, o których nie czytali w gazetach. - Doktorze Mahoń, pokażę panu kilkanaście zdjęć, zostaną one przedstawione Wielkiej Ławie jako dowody rzeczowe. Czy zechciałby pan rzucić okiem na te fotografie i powiedzieć, czy pan je rozpoznaje? Fraser podał patologowi plik kolorowych zdjęć. Na odwrocie każdego Przykleił karteczkę z numerem. Mahoń rozłożył zdjęcia przed sobą i przyj-Rał się uważnie. - Tak, poznaję. 125 ' - Co przedstawiają? - Są to zdjęcia, zrobione przeze mnie przed rozpoczęciem sekc Fraser zaczął od fotografii Barbary Ellis. Opisał dokładnie, ja oraz cięcia stwierdzono na ciele kobiety. Przypomniał szybko i wkrótce znalazł się na progu hipotezy. Nadszedł czas, by się pr jak daleko posunie się Mahoń. - Panie Mahoń, czy opierając się na wynikach sekcji i wcześniej oględzin zwłok, ma pan opinię dotyczącą przyczyny śmierci Barbary' - Tak, mam. - Czy mógłby pan ją nam przedstawić? - Uważam, że zgon nastąpił wskutek dwóch strzałów w głowę,! opisałem. Obserwował Frasera w skupieniu. - A co pan uważa na temat trzeciej rany postrzałowej, tej w piersiowej? Czy mogła być przyczyną śmierci? - Nie sądzę. Kula nie uszkodziła żadnych ważnych organów. - Panie doktorze, czy opierając się na wszystkich materiałach, pan dysponuje, potrafi pan określić, czy kobieta żyła podczas zadawa ran ciętych? Mahoń zadrżał, jego ciemne brwi zbiegły się w jedną kreskę. - Mogę tylko przypuszczać, nie jestem pewien w stu procentachł| lubię snuć nie sprawdzonych teorii. - Czy może pan spróbować to określić, czy nie? - Mogę - odparł chłodno Mahoń. - A więc? - Uważam, że istnieje prawdopodobieństwo, że ofiara żyła w gdy dokonywano cięć. Innymi słowy, nie umiem z całą pewnością st dzić, kiedy dokładnie otrzymała dwa strzały w głowę; przed post w klatkę piersiową, czy po ranach ciętych. Jednak skłonny jestem twie że Barbara Ellis, była martwa lub nieprzytomna podczas, gdy zadawa rany cięte. - Dlaczego tak pan uważa? - Ze względu na typ ran. Takich cięć nie można zadać osobie mnej. Mahona należało zgasić, wypaczyć jego zeznania. Fraser podejr że ten proces poważnie zaszkodzi ich przyjaźni. To nie było łatwe. W ] zdawał sobie z tego sprawę. Ale nie przestawał pytać. - Doktorze Mahoń, czy podczas badania ran ciętych, stwierdził ciśnienie komórkowe w chwili zadawania ciosów? - Tak. - Co to dokładnie oznacza? - To, że teoretycznie kobieta jeszcze żyła. Ciśnienie komórkowe i po śmierci. Moje badania wykazały istnienie słabego ciśnienia komórko go w momencie zadawania ran. 126 - Czy powiedziałby pan, że zwiększa to prawdopodobieństwo faktu, ig Barbara Ellis jeszcze żyła podczas zadawania ran? - Nie stwierdzę tego z całą pewnością... - O ile dobrze zrozumiałem, żadna z pańskich tez nie jest w stu ^ocentach potwierdzona. - Ma pan na myśli wykluczenie pomyłki? - Owszem. - Ani ja, ani jakikolwiek uczciwy naukowiec, zwłaszcza patolog, nie (ja całkowitej gwarancji na prawdziwość wypowiedzianych stwierdzeń, formułujemy pewne tezy na podstawie posiadanej wiedzy. - Ale przecież nie zmienia pan swojej opinii w kwestii przyczyny śmierci kobiety mimo braku całkowitej pewności, prawda? Mahoń gwizdnął cichutko. Dopiero teraz dostrzegł, do czego udało się Fraserowi doprowadzić go bez zbytnich trudności. - Nie, nie zmieniam. Po prostu jestem bardziej przekonany o słuszności tezy dotyczącej przyczyny zgonu niż tego, czy Barbara Ellis żyła podczas zadawania ran. Już wcześniej wydobył fajkę z kieszeni i ściskał ją w dłoni. Był to jedyny objaw jego zdenerwowania. - Jeśli żyła, doktorze Mahoń, to czy mogła być świadoma zadawanych jej ran? - Pogrążamy się w domysłach, ale sądzę, że była nieprzytomna z powodów, o których już mówiłem. Fraser odczekał chwilę. - Panie doktorze, czy osoba nieprzytomna jest w stanie odczuwać ból towarzyszący zadawaniu takiej rany? - Odczuwać ból? - Właśnie. - Prawdopodobnie tak. - A więc cierpiała? - Owszem, ale biorąc pod uwagę inne rany, nie potrafię dokładnie określić, co czuła. Jakkolwiek by pan na to patrzył, najpewniej była nieprzytomna. Fraser nie podnosił głosu, ale delikatnie, umiejętnie i właściwie przyciskał Mahona dalej. - Podsumowując wszystkie uprzednie wnioski, czy wolno nam założyć, że rany powodowały olbrzymi ból? - Przypuszczalnie tak. Mahoń zacisnął usta. Fraser nie spodziewał się, że patolog powie coś więcej. To, co już zeznał, powinno wystarczyć, żeby uznano zasadność zarzutu znęcania się nad ofiarą. Zdobył kolejny punkt. - Czy te zdjęcia w miarę wiernie przedstawiają obrażenia, o których Pan mówił? Mahoń nawet nie spojrzał na fotografie. 127 - Oczywiście, panie Fraser. Na pierwszy rzut oka widać, w ; stanie znajdowała się ofiara. Fraser zebrał fotografie i podał je siedzącemu najbliżej człoi Ławy - oschłej, niesympatycznej kobiecie w średnim wieku, Celii M ville. Była urzędniczką. Bardzo liczono się z jej zdaniem. Wzięła a i bez słowa popatrzyła na pierwszą z brzegu fotografię. Na chwilę zam oczy, jeden jedyny raz, a potem z uwagą obejrzała każdy szczegół, widział, że ławniczka do końca życia zapamięta ten widok. Podnios niego wzrok i w jej oczach Tony wyczytał przerażenie. Zrozumiała. Fotografie będą krążyć między przysięgłymi, a Fraser dokończy słuchanie Mahona. Doświadczeni członkowie Wielkiej Ławy reagowa „przeciętni" ludzie. Zamierali w niedowierzeniu, bledli, zerkali na jakby szukając mordercy na sali, albo z udawanym spokojem pódl zdjęcia dalej. Najbardziej fascynowała ich brutalność śmierci. Fraser wi w tym szansę zatuszowania braków w aktach. Trudno będzie odrzucić tezy, mając przed oczyma zwłoki, groteskowo leżące na sterylnym bi stole. Wypytywał Mahona o inne autopsje - pięć tragicznych zgonów, słuchanie zajęło prawie pół godziny; bardzo długo, jak na zeznanie p* Wielką Ławą Przysięgłych. I on, i patolog byli opanowanymi profesjo) stami. Nie miał złudzeń: dostrzegł niesmak Mahona po tym, jak zmusi do ujawnienia wątpliwości. Doktor nigdy już nie zaufa mu całkow Między nimi powstała nagle przepaść. Engstrom pozbierał zdjęcia i poi je przed Fraserem. - Czy przysięgli mają jakieś pytania do świadka? - spytał przewd czący. I Popatrzyli po sobie i po chwili wielu nerwowo zaczęło zapisywać f| karteczki. Engstrom zebrał je i podał Fraserowi. Tony wziął pierwszą z brzegu. - Doktorze Mahoń, oto pytanie członka Wielkiej Ławy. Jak d Barbara Ellis mogła żyć po otrzymaniu ran ciętych? Zauważył, że Clay Axman pochyla się naprzód, chcąc lepiej wypowiedź patologa. Więc to pytanie Axmana. Szczerze zainteresow przysięgły. Mahoń odpowiedział: - Według mnie, bardzo, bardzo krótko. | Na innym skrawku papieru napisano: „Czemu ktoś miałby kraść sfl i wątrobę?" f - Mam tu następne pytanie - rzekł Fraser. - Nie zadam go, ponieś nie jest związane z obecnym tematem. - Schował kartkę do ki i sięgnął po następny arkusik. Dostrzegł, że Clay Axman ponownie definicję tortury. Gdy wszystkie pytania zostały już przedstawione albo z różnych dów odrzucone, Fraser oznajmił: 128 _ Nie ma więcej pytań od członków Ławy. Ja również nie mam innych n. Chciałby porozmawiać z Mahonem na osobności, powiedzieć coś po- Lwczego. Ale na to nie było czasu. Doktorze Mahoń - zaczął Engstrom i znów odczytał tekst z kartki: -przypominam panu o obowiązku zachowania milczenia w przedmiocie tej sprawy. W przeciwnym wypadku może zostać wniesione oskarżenie przeciwko panu. Patolog schował fajkę do kieszeni i wyszedł, nie patrząc na nikogo. Fraser nie myślał o nim więcej. Pozostało jeszcze ponad dwudziestu ^adków do przesłuchania. Wywołał kolejne nazwisko. ~ Szaleństwo Temidy Rozdział dwunasty Następnego dnia padało; ponury deszcz nieprzerwanie zalewał wąziutkimi potokami wody, chorobliwa wilgoć pokrywała wszyst Doktor Rudin starał się pozbyć uczucia, że się płaszczył, żał i1,1 Rozdział dwudziesty trzeci Po trzydniowej przerwie, we wtorkowy poranek, na sali sądowej zapanowało nagłe podniecenie. Tego dnia miał zeznawać niezwykły świadek. - O ile dobrze pamiętam, powinien pozostać w szpitalu jeszcze przez kilka tygodni? - McKinsey zdziwiony spojrzał na Starkeya. Adwokat zapalił papierosa. Tylko mały plaster pod nosem przypominał o dramatycznym zajściu na sali. - Nalegał. Widziałem się z nim podczas weekendu. Wcale nie wrócił jeszcze do formy. - Odruchowo dotknął plastra. - Wygląda dużo gorzej ode mnie, chociaż twierdzi, że czuje się doskonale. - Cieszę się, że powziął taką właśnie decyzję - odezwał się Fraser. Zamyślony, stał przy oknie. Po tym, jak Reece zaatakował Starkeya, kilku przysięgłych na pewno uwierzyło w wersję obrony. Trudno sobie wyobrazić lepszy dowód na poparcie twierdzenia o „nie dających się opanować odruchach" Reece'a. Teraz on, prokurator, miał szansę zniszczyć pytaniami Keddiego, głównego świadka obrony. Sesja się zaczęła. Starkeya i jego klienta dzieliło mniej więcej półtora metra. Trzech strażników nie spuszczało oka z Reece'a. Oskarżony popadł w stan przygnębienia; to bardziej pasowało do jego wizerunku bezradnej ofiary. - Obrona wzywa doktora Benjamina Keddiego. Fraser usłyszał, jak otwierano drzwi. Po chwili, w towarzystwie strażnika, pojawił się Keddie wsparty na kulach. Lekarz powoli, ostrożnie, zmierzał ku środkowi sali. Zachwiał się gwałtownie, gdy powtarzał za Marge słowa przysięgi. Potem ruszył w stronę ławy dla świadków. - Doktorze Keddie, czy nie wolałby pan spocząć na krześle? Obawiam się, że może mieć pan trudności z dostaniem się na miejsce. Psychiatra posłał McKinseyowi mordercze spojrzenie. - Dziękuję, Wysoki Sądzie, ale chyba dam sobie radę. Fraser patrzył, jak wróg z wysiłkiem pokonuje stopnie prowadzące do 242 ławy świadków. Był nieźle pokiereszowany. Część bandaży zdjęto. Twarz pokrywały długie czerwone blizny. Nadal świeże i wilgotne, lśniły od grubej warstwy antyseptycznego żelu. Jedną rękę spowijały białe opatrunki. Noga tkwiła w gipsie po biodro. Oddychał nierówno, bo gipsowy pancerz okrywał także klatkę piersiową. Był szczuplejszy niż wtedy, gdy Fraser widział go po raz pierwszy. I mimo tych wszystkich niedogodności, najwyraźniej chciał zeznawać. Usadowił się wygodnie i dał do zrozumienia, że jest gotów. Starkey poświęcił sporo czasu na przedstawienie zawodowej przeszłości Keddiego. Swoją drogą kariera lekarza przedstawiała się imponująco. Od psychiatry więziennego do specjalisty w dziedzinie umysłowości kryminalistów, autora ważnych pozycji w literaturze medycznej ostatnich lat; zeznawał jako biegły w wielu głośnych procesach kryminalnych, był jednym ze współzałożycieli dwóch znanych klinik psychiatrycznych, człowiekiem poświęcającym się ideom, osobowością o niespożytych siłach witalnych. Był wspaniały. Keddie sprawił, że występujący przed nim psychiatrzy wydali się oschli i nieciekawi. Żartował. Często uśmiechał się do przysięgłych, choć raczej wyglądało to na grymas. Był pogodny i energiczny, ale to nie przeszkadzało mu odpowiadać precyzyjnie na pytania Starkeya. Dawał świetne przedstawienie, tak jak Fraser się tego spodziewał. - Czy pańskim zdaniem jedną z przyczyn, dla których Charles Reece zabijał, stanowiła obawa, że sam może zginąć? Keddie wymachiwał zabandażowaną ręką. - To główny powód. Chory, dziwaczny odruch samoobrony. - Obsesje dotyczące nazistów prześladowały Reece'a, jeszcze zanim został aresztowany? Zanim spotkał się z psychiatrami? Zadając pytanie, Starkey zerknął na Frasera. - Nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Pisałem o tym w raporcie. Wspominał o halucynacjach podczas naszej pierwszej rozmowy. W zasadzie w kółko tylko o tym mówił. - Przysięgli słuchali świadka, wodząc wzrokiem za białą ręką. - Reece - ciągnął Keddie - zachowywał się jak narkoman, którego nałóg zmusza do robienia rzeczy, na jakie w innej sytuacji nigdy by się nie zdecydował. Siła obsesyjnego przekonania, że jest ciężko chory i że naziści chcą go otruć, całkowicie stłumiła jego wolę. Starkey skończył. Do Keddiego zabrał się prokurator. - Zacznijmy od prześladujących nazistów, która to obsesja, pańskiem zdaniem, gnębi Reece'a - zaczai szorstko. - Przekonanie o jej istnieniu opiera pan na słowach oskarżonego i przedmiotach znalezionych w jego domu? - Tak. Tamten pokój tak wyraźnie trwał w pamięci Frasera, jakby właśnie stamtąd wyszedł. 243 - Odrzućmy wszystko, co mówił Reece, jako zbyt niepewne, panie doktorze. Czy książki i swastyki nie mogą równie dobrze świadczyć o fascynacji oskarżonego nazistami, jak i o jego obawach przed nimi? - Owszem, taki wniosek też dałoby się wyciągnąć. - Ale pan tego nie zrobił? Wybrał pan drugą wersję? - Zgadza się. Fraser sięgnął po gruby raport sporządzony przez Keddiego. - Czy psychiatra ma prawo zniekształcić fakty, jak na przykład pisarz, i twierdzić, że je tylko interpretuje? - Oczywiście, nie. Nikomu nie wolno w ten sposób postępować, panie Fraser. - W swoim sprawozdaniu pisze pan, że Reece miał halucynacje; widział pająki i w ogóle różne stwory. Kiedy rozmawiał pan z nim w więzieniu... - Tak. - Niech pan mi pozwoli zadać pytanie, zanim pan na nie odpowie, dobrze? - Przepraszam. - Keddie na chwilę przymknął oczy. - Proszę mi wyjaśnić, doktorze, w jaki sposób udałoby się panu stwierdzić, czy dany człowiek dostrzega nie istniejące rzeczy, gdyby stał on spokojnie i wyglądał całkiem zwyczajnie? - Tego nie da się określić na pierwszy rzut oka. - Więc musiał pan dorzucić swoje przemyślenia i interpretacje do tego, co Reece wtedy robił? - Sam mówił o halucynacjach. - A jak wytłumaczyłby pan fakt, że Reece nigdy nie wspominał o żadnych pająkach przed pierwszym spotkaniem z panem? - Zdaje mi się, że mówił o tym również komuś innemu. - Komu? Proszę mi podać nazwisko choć jednej osoby. - Muszę sprawdzić w swoich notatkach. W sprawozdaniu Rudina nie było nic o halucynacjach wzrokowych. Rudin prezentował obsesję prześladujących Reece'a nazistów, Keddie omamy wzrokowe. Fraser wiedział, o co chodziło. Wykazanie wszystkich symptomów niepoczytalności Reece'a w jednym raporcie wydałoby się podejrzane, więc Rudin i Keddie podzielili się. - Dobrze, na razie zostawmy to - mruknął Fraser. Starkey notował coś z błyskawiczną szybkością, co chwilę zerkając na Reece'a. Ten odwrócił wzrok od Frasera, który już zadawał kolejne pytanie: - W jaki sposób definiuje pan obsesję, doktorze Keddie? Powiedział pan, że oskarżonego prześladowały różne obsesje. - Oprę się na definicji obowiązującej w psychiatrii; to wiara sprzeczna z logiką. Nie jest powszechnie wyznawana przez innych członków tego samego kręgu kulturowego. Nie należy do ogólnie spotykanych przesądów. 244 Fraser zbliżył się do Keddiego. - Nie określiłby pan wiary w Boga mianem obesji, prawda? - Nie. - Ale tylko dlatego, że w naszym społeczeństwie tylu ludzi wierzy w Boga, że stało się to „ogólnie wyznawanym przesądem"? - Tak. Nerwowa pisanina Starkeya przybrała na sile. Fraserowi udało się doprowadzić do tego, że Keddie uraził uczucia religijne praktykujących członków ławy przysięgłych. - A gdyby żył pan w społeczności ateistów? - W takim wypadku, panie Fraser, wiara w Boga byłaby już czymś innym. - Czy wtedy nazwałby ją pan obsesją? - Być może. W każdym razie, praktyki religijne nie należą do dziedziny zainteresowania psychiatrii. - Keddie ostrożnie poprawił się na krześle, prostując nogi. Jedna z kul z hałasem upadła na podłogę. Nie ruszył się, by ją podnieść. - Więc natura obsesji zależy tylko od tego, ilu ludzi wyznaje dany przesąd? Czy tak? Wszystko sprowadza się do liczb? - To także kwestia dowodu. W przypadku pana Reece'a, na przykład, możemy naukowo wykazać, że jego przekonanie o leczniczych właściwościach krwi jest błędne. A zatem stanowi złudzenie. Odpowiedzi Keddiego dowodziły niezachwianej pewności siebie. Fraser był teraz pewien, że lekarz nie zdaje sobie sprawy, że brnie w ślepy zaułek. Zadufanie tłumiło zdrowy rozsądek. - Czy obsesja to kwestia percepcji, doktorze Keddie? - Tak, w pewnym sensie. - To względny punkt widzenia, interpretacji? Ktoś po prostu nie widzi rzeczy w ich autentycznym wymiarze? - Tak. - Ktoś zachowuje się tak, że jego poczynania są interpretowane jako działanie odbiegające od normy, chaotyczne, a w rzeczywistości jest to rezultat dokładnie obmyślonego planu? Starkey wstał. - Sprzeciw. Odpowiedź na to pytanie zmuszałaby do spekulacji. Nie wiąże się z innymi pytaniami oskarżyciela. - Spekulacji? - zdziwił się McKinsey. - Nie mówi pan, że to niezasadne? Myślałem, że zeznania świadka są w dużej mierze spekulacjami. Starkey poczerwieniał nagle. - Wysoki Sądzie, sprzeciwiam się takiemu charakteryzowaniu zeznań doktora Keddiego. - Ależ proszę. Twierdzę, że oparł pan sprzeciw na złej podstawie. Powinien go pan zgłosić z powodu nieścisłości pytania. Od rana słucham szanownego doktora i odnoszę wrażenie, że wszystko, co dotychczas powie- 245 dział, to spekulacje. Chyba nie jest pan zły, iż twierdzę, że pan spekuluje, doktorze? - Wysoki Sąd może mówić, co tylko zechce. Ja mogę jedynie dodać, że moje spekulacje są oparte na znanych faktach. Na snuciu takich domysłów polega zawód, który wykonuję. - No widzi pan... - McKinsey znów patrzył na Starkeya. - Nawet pański świadek się z tym zgadza. Nie krytykuję przecież nikogo, ale chcę, j żeby zgłaszał pan sprzeciw z właściwych powodów. f Starkey, uwięziony między McKinseyem a Keddiem jak między mło- ; tem i kowadłem, wymamrotał: - W porządku. Zgłaszam sprzeciw z powodu niezasadnego pytania. - Odrzucony. Adwokat usiadł gwałtownie. Nerwowo przekładał papiery z jednej strony na drugą, byle tylko zająć czymś ręce. Sędzia McKinsey niewinnie spoglądał na publiczność. - Czy pamięta pan moje pytanie? - spytał Fraser. Uważał, że nigdy nie należy dać świadkowi chwili wypoczynku, czasu do namysłu. Ani przysięgłym. - Szczerze mówiąc, nie. - Czy zachowanie jednostki może wyglądać na chaotyczne, nienormalne, a w rzeczywistości być rezultatem sprytnego planu? Keddie wyczuł pułapkę. - To zależy - odparł wymijająco. - Może czy nie? - Musiałbym mieć jakieś punkty odniesienia. - Nie obchodzą mnie pańskie punkty odniesienia. Pytam pana: może czy nie? - Sprzeciw - krzyknął Starkey. - Niekonkretne i dyskusyjne. - Twierdzi pan, że świadek nie potrafi jednoznacznie odpowiedzieć na takie proste pytanie? - Moment, panie prokuratorze. Jeszcze nie ustosunkowałem się do sprzeciwu - przerwał mu sędzia. - Zachowajmy przynajmniej jakieś pozory. Sprzeciw przyjęty. Reece nerwowo poruszył się na ławie oskarżonych. Fraser splótł ręce na piersiach. - Doktorze Keddie, czasem czyjeś zachowanie jest naprawdę nienormalne, tak? - Oczywiście. - A niekiedy wydaje się nienormalne? Wtedy, gdy obserwujemy daną osobę? - Jeśli robi to laik, tak. - Ale nie wtedy, kiedy zajmuje się tym ktoś z pańskim wykształceniem, prawda? - podsunął szybko Fraser. - Mam przynajmniej taką nadzieję - odparł Keddie. Na jego twarzy znów pojawił się grymas, mający oznaczać uśmiech. 246 - Ile razy Reece strzelał do Barbary Ellis? Keddie podniósł wzrok, uważnie wpatrując się w sufit. Po chwili stwierdził: - Trzy czy cztery razy. - Czy nie strzelił najpierw w klatkę piersiową, następnie dwa razy w głowę? W sumie trzy razy? - Jak mówiłem, Reece oddał trzy lub cztery strzały - powiedział Keddie, jakby to nie miało żadnego znaczenia. Mylił się. - Czy takie zachowanie, mordowanie do złudzenia przypominające wykonywanie egzekucji, nie sugerowałoby przemyślnego celowego działania? - naciskał Fraser. - Jeśli strzelił najpierw raz, żeby unieruchomić ofiarę, a potem jeszcze dwa, uważnie i dokładnie, w głowę? - Być może, proszę pana. - Nie nazwałby pan tego działaniem chaotycznym, prawda? Keddie zacisnął obandażowaną dłoń. - Owszem, nazwałbym. Przytłaczająca chęć wielokrotnego strzelania do Ellis nie ustąpiła po jednym naciśnięciu cyngla. - Chce pan zatem powiedzieć, że ten człowiek - Fraser szerokim gestem wskazał Reece'a, który głębiej wcisnął się w krzesło - wsiadł do samochodu, pojechał do miasta, zaparkował, wysiadł, zabrał broń, foliową torbę, rękawiczki i w przebraniu: czerwonej kurtce oraz przeciwsłonecznych okularach wszedł do cudzego domu, a tam w szale zastrzelił Ellis, a następnie Hendersonów? - Panie Fraser. - Keddie mówił naukowym pouczającym tonem, jakby zwracał się do tępego studenta. - Kiedy powiedziałem „nienormalny", miałem na myśli, że był zamroczony, pod wpływem omamów. Na podstawie zgromadzonych przez mnie informacji nie mogę określić z całą pewnością, czy pan Reece całkowicie zdawał sobie sprawę z tego, co robił. - Czyli według pana, oskarżony nie wiedział, że zabijał i ciął żywych ludzi? - Nie, po prostu nie potrafił uświadomić sobie końcowego efektu swoich poczynań. Fraser z wyrazem wstrętu na twarzy podszedł do lekarza. Pocięte bliznami oblicze znajdowało się teraz tuż przed nim. - A więc pańskim zdaniem, Reece sądził, że nie krzywdzi ofiar? - To bardzo prawdopodobne. - Jako ekspert twierdzi pan zatem, że oskarżony poświęcił tyle czasu na zabijanie, rozcinanie ludzi, mimo iż wiedział, że nie istnieli naprawdę? - Charles Reece znajdował się w stanie oszołomienia. Nie do końca zdawał sobie sprawę ze swoich czynów. W sensie prawnym - dodał. Reece przyciskał dłonie do oczu. Jego głowa powoli ruszała się z boku na bok, jakby zaprzeczając każdemu słowu Frasera. Prokurator pochylił się w stronę lekarza. Psychiatra nagle ziewnął nerwowo, ale szybko zamknął otwarte szeroko usta. 247 - Panie doktorze, czy pańskim zdaniem Charles Reece zabijał swoje ofiary, żeby zdobyć ludzką krew i zniszczyć swoich prześladowców? - Tak uważam. Na tym polega jego obsesja. - Czy pokusiłby się pan o zeznanie, że kierowały nim jeszcze inne motywy? - Fraser obejrzał się na uroczyście wyprostowanych przysięgłych i skulonego Reece'a. Żadnych telefonów w środku nocy, przemknęło To-ny'emu przez głowę. Żadnych mrugnięć i szlochów. Wiem, dlaczego to zrobiłeś. I oni też już wiedzą. Spojrzał na przysięgłych. Keddie potrząsnął głową. - Brałem pod uwagę inne motywy, ale je odrzuciłem. Obsesyjna wiara w skuteczność krwi była głównym motywem postępowania Reece'a. - Panie doktorze, czy jako uczciwy człowiek, doświadczony psychiatra, nie przyzna pan, że Charles Reece zabijał, bo sprawiało mu przyjemność zadawanie męki? Czy nie uśmiercał tych ludzi w brutalny sposób, żeby zaspokoić swoje pragnienie sadystycznego dręczenia żywych istot? Keddie zerwał się, słysząc te słowa: nagle odzyskał całą witalność. - Nie. Tego nie można powiedzieć na podstawie dowodów. Biała ręka leżała na pulpicie jak martwa ryba. Teraz poruszyła się lekko. Keddie czekał na kolejne posunięcie Frasera. - Jako doświadczony, „uczciwy" psychiatra - powtórzył z emfazą prokurator - twierdzi pan, że mężczyzna, który gwałci ciało właśnie zamordowanej przez siebie kobiety, nie jest sadystą? - Sprzeciw, panie sędzio, zgłaszam sprzeciw! - Głos Starkeya łamał się od autentycznej wściekłości. - Pan Fraser mówi „uczciwy psychiatra", jakby to była zniewaga. - I chyba tak jest w przypadku doktora Keddiego. - Fraser nie wytrzymał. - To przecież niedopuszczalne! - wrzeszczał Starkey. - Wysoki Sądzie, proszę o natychmiastową przerwę. Oskarżyciel prezentuje wrogą postawę wobec świadka! Chwila przerwy dała Fraserowi czas na opanowanie się. Nie pójdzie w ślady wykrzykującego, rozgorączkowanego Starkeya. - Bardzo przepraszam za ostatni komentarz, Wysoki Sądzie - powiedział spokojnie. McKinsey zabębnił palcami po pulpicie i mruknął: - Nie życzę sobie żadnych teatralnych awantur, panowie. - Domagam się, aby mój sprzeciw wyraźnie zaznaczono w protokole warknął Starkey. - Zaznaczony. Proszę kontynuować, panie Fraser. Keddie przysłuchiwał się całemu zamieszaniu z malejącym zainteresowaniem. Kilkakrotnie już ziewał. Tracił energię, tak potrzebną do odpierania ataków prokuratora. - Panie Fraser, nie znalazłem żadnych dowodów potwierdzających tezę sadystycznych motywów postępowania pana Reece'a. 248 - Czy w takim razie oddanie ekskrementów do ust Ellis miało coś wspólnego z obsesją prześladujących nazistów czy chęcią picia krwi? - Nie była to część jego obsesji. - Keddie stał się teraz ostrożniejszy. -Postępek ten potraktowałem jako kolejny przykład chaotyczności funkcjonowania umysłu Reece'a. Musiał przetrzymać Keddiego na ławie świadków do ostatniej sekundy przed przerwą. Potem, w ciągu kilkunastu wolnych minut, lekarz lepiej przygotowałby się do starcia. Fraser wiedział, że ma coraz mniej czasu. Po lunchu już przepadnie szansa zdemaskowania Keddiego. Musiał to zrobić teraz. - Chciałbym uściślić pańskie rozumienie terminów psychiatrycznych, doktorze. Posłużę się przykładem historycznym. Pan pisał o historii, prawda? Starkey spojrzał na prokuratora z przerażeniem. - Tak. - Czy nazistów nie prześladowała obsesyjna wizja Żydów jako przyczyny wszystkich problemów tego świata? - Znów wracamy do kwestii definicji obsesji, proszę pana. Jeśli cały krąg kulturowy czy nawet tylko bardzo duża grupa ludzi w coś wierzy, nie wiem, czy z psychiatrycznego punktu widzenia wolno nam nazwać dane postępowanie obsesyjnym. Może być ono błędne, złe, ale nie zasadza się na złudzeniach. - Więc gdybym teraz stwierdził, że nie obowiązują mnie prawa grawitacji, uznałby to pan za moje złudzenie? - Oczywiście. - A gdyby cała sala uwierzyła, że mogę unieść się aż pod sufit, nadal będzie to iluzja? - Tak. Fizyka udowodniła, że nikt nie pokona zjawiska przyciągania ziemskiego. - Ale jest wielu ludzi, którzy nie uważają Żydów za źródło wszelkich nieszczęść? - Mam taką nadzieją. Sam się do nich zaliczam. - Czy nie znaczy to w takim razie, że radykalny antysemityzm możemy określić mianem obsesji, jako że takie przekonania są przeciwne mniemaniom ogółu i faktom. - To wszystko kwestia punktu widzenia. Znam przypadki, gdy jeden człowiek cierpi z powodu różnych obsesji. Nigdy jednak nie słyszałem, by były nimi dotknięte całe narody. Miliony skazano na straszliwą śmierć, a nazwanie morderców obłąkanymi zależało od punktu widzenia?! Keddie najwyraźniej nie potrafił opanować chęci uratowania Reece'a przed egzekucją; przeżywał kryzys, był znużony. Fraser ruszył do ataku. - Proszę mi powiedzieć, czy opierając się na kalifornijskim teście, uznałby pan nazistów za niepoczytalnych? 249 Pochylony na bok psychiatra przebiegł wzrokiem tekst napisany na leżącej przed nim kartce. - Po pierwsze, nie można tu mówić o jakimkolwiek prawie. Różne narody mają odmienne systemy prawne. - Nie interesują mnie pańskie rozważania. Zabijanie zawsze było złe, prawda? - Właściwie... tak. - A zatem, czy uznałby pan nazistów mordujących Żydów dlatego, że wierzyli w ich szkodliwość, za niepoczytalnych? Napór Frasera zbijał Keddiego z tropu. - Trudno określić. To abstrakcyjne pytanie. Ale skoro działali wskutek tego przekonania, a myślę, że można nazwać je chorobą, uważam, że w zasadzie naziści byli niepoczytalni. - Dlatego, że nie powstrzymali się przed działaniem związanym z ich wiarą w żydowskie zło? Dlatego, że mordowali Żydów? Keddie zadygotał nagle; biała dłoń, którą podrapał się w głowę, wyglądała jak ręka ducha. - Jeśli nadal pozostaniemy przy kalifornijskim kanonie poczytalności, stwierdzimy, że naziści znali wymogi etyki czy prawa, ale byli do tego stopnia opętani wizją perfidnego Żyda, że musieli dopuścić się tych koszmarnych zbrodni. Ostatnie zdanie wymówił słabszym głosem. Czuł się już naprawdę zmęczony. - Uznałby to pan za obsesję czy nie, doktorze? - I tak, i nie. Według naszych standardów zostaliby uznani za niepoczytalnych z powodu tego, co zrobili; bez względu na słuszność lub niewłaściwość swej wiary. - Tkwiła w nich silna, nie dająca się opanować chęć zabijania? - Tak mi się wydaje. - Uznałby pan ich za niepoczytalnych, chociaż byli na tyle dobrze zorganizowani, by wybudować komory gazowe, obozy zagłady, zbudować do nich linie kolejowe, mimo że stworzyli, w gruncie rzeczy, cały aparat władzy wokół idei mordowania Żydów? - Uważam, że większość ludzi - patrzył nie na prokuratorara, lecz na przysięgłych - zgodziłaby się ze mną, że naziści byli niepoczytalni. Nie mam żadnych oporów przed tym twierdzeniem. - I sądzi pan, że Charles Reece jest niepoczytalny z mniej więcej tych samych przyczyn? - Cóż, w zasadzie tak. - Wierzył, że krew go uleczy, naziści hołdowali przekonaniu, że Żydzi to zło. I on, i oni zabijali zgodnie ze swoimi przeświadczeniami, prawda? - Tak właśnie wyraziłem się w swojej opinii. - I podobnie jak naziści - teraz Fraser mówił do przysięgłych -Charles Reece umiał zorganizować transport. Pojechał samochodem. Ukrył 250 wóz. Przyniósł ze sobą narzędzia zbrodni. Swoich czynów dokonywał w samotności. Był przebrany. Ćwiczył zabijanie - wycedził Fraser - przed wtargnięciem do domu Ellisów. Czy te wszystkie fakty nie są sprzeczne z twierdzeniem, że jest niepoczytalny? - Nie. - Tak samo jak sprawność nazistów nie zaprzecza ich, pana zdaniem, niepoczytalności? - Mówiąc szczerze, nie uważam, by pan Reece był tak świetnie zorganizowany, jak pan to przedstawił. Usta McKinseya zacisnęły się w wąską linię. Cichutko uderzał pięścią w ławę, gdy Keddie mówił o nazistach. Starkey powoli wstał. - Panie sędzio, doktor Keddie jest wyraźnie zmęczony. Zastanawiam się, czy nie moglibyśmy troszkę wcześniej zacząć przerwy na lunch? Sędzia popatrzył kolejno na zegar, Keddiego i Frasera. - Czy chce pan już przerwać, panie Fraser? Nie, jeszcze nie. Było dużo do zrobienia; nie wolno dać Keddiemu czasu do namysłu. - Nie, Wysoki Sądzie. Pozostało mi niewiele pytań, więc chciałbym skończyć, zanim się rozejdziemy. - W takim razie proszę kontynuować. Sędzia prawdopodobnie zgodziłby się na prośbę Starkeya, gdyby nie ostatnie słowa Keddiego o nazistach. Psychiatra tłumaczył ich postępowanie tak, jak wyjaśniał motywy działania Reece'a. Jeśli nie możesz ukarać nazistów, nie możesz również wymierzyć odpowiedniej kary Reece'owi. To był monstrualny absurd. Starkey nie spuszczał oka z najważniejszego świadka. - Pan sobie zdaje sprawę z konkluzji wyciągniętej po wysłuchaniu pańskich opinii, prawda, doktorze? - przemówił Fraser. -1 naziści, i Reece zostaliby zwolnieni z odpowiedzialności prawnej za swoje czyny. - Tego nie powiedziałem. Zresztą, nie ja o tym decyduję. Jestem tu, by przedstawić opinię psychiatryczną opartą na dostarczonych mi informacjach. Teraz nadszedł odpowiedni moment, by rozbić wizerunek Reece'a przedstawiony przez Keddiego. Fraser energicznie zabrał się do dzieła. - Wcześniej mówił pan o wolnej woli i odruchu bezwarunkowym. A sedno tej sprawy tkwi przecież w pytaniu, czy Charles Reece ma wolną wolę? - Tak. - Keddie uśmiechnął się słabo. - Jeśli opanowało go nie dające się zdławić pragnienie zabijania, jak pan twierdzi, nie mógł rozważyć ani zastanowić się nad jego skutkami, jak tego wymaga prawo, prawda? - Nie, nie mógł. To właśnie próbuję panu uświadomić. - Keddie przechylił się w bok razem z krzesłem. ' 251 - Czy nie wie pan, doktorze, że podstawą naszego systemu prawnego \] jest wolna wola? - Wiem o tym. - A czy słyszał pan o nurcie filozoficznym mówiącym o ograniczonej możliwości wyboru? Keddie ciężko skinął głową. - Chodzi panu o determinizm. - Czy psychiatria nie opiera się raczej na determinizmie niż teorii wolnej woli, panie doktorze? Lekarz wzruszył ramionami. - Psychiatria nie łączy się z żadnym kierunkiem filozoficznym. Jest samodzielną dziedziną nauki. i Fraser nie chciał stracić zainteresowania przysięgłych w tym bardzo ważnym momencie. Ruszył w ich stronę. Keddie musiał odwrócić za nim głowę. - Co pan rozumie pod pojęciem determinizmu? - To nurt zakładający, że po narodzinach mamy tylko niewielki, o ile w ogóle, wpływ na to, co się wydarzy w naszym życiu. Wszystko jest z góry postanowione. Jesteśmy nie kowalami, lecz więźniami naszego losu. Deter-minista powiedziałby, że pan, ja, panowie Starkey i Reece, musimy być w tej sali. To nieuniknione. Nie mamy wyboru. Zadecydowano o tym wcześniej. - Dobrze, doktorze Keddie... Czy pan osobiście uznaje istnienie wolnej woli? Starkey mruczał coś cicho, jakby pytał sam siebie: o co tu, do cholery, chodzi? - Czy ja...? - powtórzył Keddie. - Tak. Wierzę, że wszyscy możemy dokonywać wyboru. - I odróżnić dobro od zła? - Oczywiście, idea wolnej woli łączy się z tą umiejętnością. Przełknął głośno ślinę i poprosił o szklankę wody. Popił nią dwie małe pastylki. Fraser podszedł na tyle blisko, że dokładnie widział czerwone blizny lśniące w ostrym świetle jarzeniówek. - Zdaje się jednak, że porównywał pan Charlesa Reece'a do narkomana? Stwierdził pan, że nie jest on w stanie dokonać wyboru. - Tak, użyłem tej analogii. - A czy to zestawienie nie zbliża się bardziej do determinizmu niż teorii wolnej woli? Czy pańska analogia nie wyklucza wszystkiego poza nie dającą się opanować żądzą działania? - Chciałem tylko pokazać, że pan Reece musiał zrobić to, co zrobił, jak człowiek uzależniony od narkotyku. Nie był w stanie chłodno, obiektywnie zastanowić się nad swymi poczynaniami. - Ale to determinizm, prawda? 252 I - Tak. - Czy usiłował pan wprowadzić przysięgłych w błąd, podając przykład opierający się na determinizmie i wiedząc, że podstawą naszego systemu prawnego jest wolna wola? - Nikogo nie zamierzałem wprowadzić w błąd, proszę pana. Pragnąłem tylko zilustrować... - Keddie nerwowo mrużył powieki. Fraser pomyślał, że lekarz ma kłopoty ze wzrokiem. - Zilustrować? - rzucił prokurator. - Mówiąc, że narkoman nie ma możliwości dokonania wyboru? - Nie wierzę, że jest w stanie postępować zgodnie ze swoją wolą. Nie wierzę, że ma możliwość jakiegokolwiek wyboru. Fraser popatrzył na niego chłodno. - Czy w takim razie, narkoman nigdy nie zdecydowałby się na zerwanie z nałogiem? - Wszyscy wiemy, że odwyk to bardzo bolesny proces. - Proszę odpowiedzieć, doktorze. Czy narkoman nie potrafi podjąć decyzji, że przestanie brać środki odurzające? - Może tego chcieć. - Czy uzależniony od narkotyków, który okrada rodzinę i przyjaciół, by sfinansować swój nałóg, nie może postanowić, że już nie będzie tego robił? - Może. - Czy narkoman sam nie decyduje, w jakim przestępstwie odważy się uczestniczyć? - Nie mają innego wyboru poza znalezieniem źródeł szybkiego zarobku. - Niektórzy organizują napady z bronią? - Tak. - Inni na włamania? - Tak. - Inni po prostu kradną w sklepach? - Tak. - A jeszcze inni są gotowi nawet zabić? - Tak. - Czy te wszystkie opcje nie dowodzą, że nawet w pańskim deterministycznym przykładzie istnieją różne wyjścia? - Cóż, w bardzo ograniczonym zakresie... - Prawo tego nie uwzględnia, doktorze Keddie. Czy uważa pan, że prawo powinno wykraczać poza rozpatrywanie podstawowej umiejętności dokonania wyboru między dwiema możliwościami? Chyba nie myśli pan, że mamy zastanawiać się, dlaczego lepiej być włamywaczem niż kieszonkowcem, prawda? - Sprzeciw, panie sędzio - krzyknął Starkey, widząc zagubienie Ked-diego. 253 - Przyjęty. *f - Chciałbym ponowić moją prośbę o wcześniejszą przerwę - kontynuował Starkey. - Widzę, że doktor Keddie musi odpocząć. Duża wskazówka zegara przesuwała się do przodu, gdy Fraser komunikował: - Panie sędzio, już naprawdę niewiele mi zostało. McKinsey z powątpiewaniem spojrzał na zegar. - Jeśli pan szybko skończy, proszę bardzo. Starkey nie usiadł. Właśnie przegrał, a nie wiedział dlaczego. Fraser nie czekał. Ponieważ Keddie wyglądał, jakby miał zaraz zemdleć, Tony mówił łagodnie, żeby go nie przestraszyć. - Doktorze Keddie, czy zmieniłby pan opinię o zdolności Reece'a do wybierania między dwiema możliwościami, wiedząc, że próbował uciec z więzienia? Starkey od razu wyczuł niebezpieczeństwo. - Sprzeciw! - krzyknął głośno. Zirytowany Keddie spojrzał na adwokata gniewnie. McKinsey zadecydował. - Pozwalam na udzielenie odpowiedzi. Przysięgli już wiedzieli, że Reece usiłował zbiec. Oskarżony mazał po kartce. - Proszę odpowiedzieć, doktorze - ponaglał Fraser. - Nie, nie zmieniłbym zdania. Próba ucieczki to coś, czego w tych okolicznościach można się spodziewać. - Keddie mrugał szybko, chcąc odzyskać dawną ostrość widzenia. -1 nie widzę związku z kwestią zdolności dokonywania wyboru. - Co pan ma na myśli, mówiąc, że „tego można się spodziewać"? Dlaczego powinniśmy zakładać, że ktoś aresztowany za zabójstwo będzie chciał uciec? Keddie zacisnął usta. - Uważam, że to naturalne. To... - Normalne? - podsunął zbyt szybko Fraser. - Proszę dać świadkowi skończyć - upomniał prokuratora McKinsey. - Człowiek niemal instynktownie pragnie uciec od nieprzyjemnej teraźniejszości i niepewnej przyszłości. A przebywając w więzieniu, nie dysponuje wieloma wariantami rozwiązań. - Czy sam fakt próby ucieczki z więzienia nie jest dla pana, doktorze, najlepszym dowodem na to, iż Reece wiedział, że jego czyny były złem? - Nie, nie, nie. Każdy ze znajdujących się w tej sali usiłowałby zbiec w podobnej sytuacji bez względu na to, czy czułby się winny, czy nie. - Czy zgodzi się pan, że prezentuje pan wyłącznie własną interpretację tego zdarzenia? Przecież oskarżony mógł zdawać sobie sprawę, że jest winny i próbować uciec z tego powodu? 254 - On nie ma wolnej woli. Mówiłem to. I powtarzam na okrągło. - Kto jest bardziej wolny: żołnierz zabijający na rozkaz czy człowiek, który w czasie pokoju decyduje się mordować z sobie tylko znanych przyczyn? - Niestety, nie udzielę panu odpowiedzi. - Czemu? - Nie znam tych motywów. Zadaje mi pan głupie abstrakcyjne pytania - warknął Keddie. Druga kula upadła na podłogę. Lekarz zaklął głośno. - Nie dam się sprowokować. Nie pozwolę panu na to. - Wysoki Sądzie, proszę nakazać świadkowi odpowiedzieć na pytanie. Sędzia zwrócił się do Keddiego: - Proszę odpowiedzieć. - Nie mogę. - Nie może - oznajmił spokojnie McKinsey. - Czy nie zrobił pan wszystkiego, co w pańskiej mocy, by chronić Charlesa Reece'a? - Nie. Nic z tego, co pan insynuuje. Skrupulatnie trzymałem się wytycznych zawodowych. - Czy parę minut temu nie usiłował pan wprowadzić w błąd przysięgłych? Czy nie popierał pan oskarżonego w jego twierdzeniach o chorobie? - Fraser dostrzegł oznaki irytacji na twarzy Keddiego. - Czy nie podsunął mu pan psychiatrycznych tricków i raz po raz nie kłamał w tej sali, żeby osłaniać Charlesa Reece'a? - Podniósł głos, bo Starkey ruszył naprzód z takim impetem, jakby chciał go dosłownie odciągnąć od Keddiego. - Sprzeciw! Sprzeciw! Sprzeciw! - krzyczał adwokat. Fraser nie zwracał uwagi na wrzaski Starkeya i prośby sędziego o spokój. - Czy nie zrobił pan tego wszystkiego, aby ocalić Charlesa Reece'a? -powtórzył z ogromnym zapałem Fraser. Keddie zaklął ponownie. - Sprzeciw! - szczeknął obrońca. - Chcę odpowiedzieć. - Zdenerwowany Keddie zaciskał obandażowaną dłoń. -1 proszę, aby mnie uważnie wysłuchano. W końcu McKinsey też zaczął krzyczeć: - Spokój, bo zaraz udzielę panom upomnienia! Adwokat zwrócił się do sędziego: - To najohydnieszy, najjaskrawszy przypadek znęcania się, jaki... Waląc pięścią w pulpit, McKinsey uciął wywody, Starkeya. - Dobra. Żadnych mów. Sprzeciw oparty na zarzucie znęcania się? Dyskusyjne. Keddie wybuchnął: - Chcę odpowiedzieć i być wysłuchany. Znów wszyscy mówili jednocześnie. McKinsey ponownie uderzył w stół. 255 - Chwileczkę! Panie Starkey, czy wycofuje pan sprzeciw? Świa najwyraźniej nie ma nic przeciwko udzieleniu odpowiedzi na pytanie. - Nie. Podtrzymuję, panie sędzio. Stanowczo srzeciwiam się tonowP oskarżyciela i jego pytaniom. - Cóż... - Sędzia wykrzywił twarz w drwiącym uśmiechu. - Chyba nie powinienem odbierać głosu zeznającemu świadkowi. Dopóki będzie tu panował względny porządek, pozwolę mu odpowiadać. - Wskazał palcem Frasera. - Ale niech mu pan nie przerywa, panie Fraser. Rozumie pan? - Tak, Wysoki Sądzie. Psychiatra się opanował. - Pamiętam pańskie zarzuty. Nie naruszyłem etyki lekarskiej ani nie zrobiłem nic, nic... - Nagle stracił wątek. - Ale pragnie pan ocalić Charlesa Reece'a, prawda, doktorze Keddie? Reece podniósł głowę; na chwilę jego usta wygięły się w dziecinną podkówkę, co zapowiadało płacz. Keddie tymczasem zebrał rozproszone myśli. - Ocalić go? To brzmi okropnie. Jak mógłbym chcieć ocalić zbrodniarza? Jestem człowiekiem. Rozumiem, co czujecie państwo w obecności brutalnego mordercy. Ale ja także go widzę - machnął ręką w kierunku Reece'a - i uważam, że nie wolno za karę odbierać mu życia. Należy go zbadać, przeanalizować jego przypadek. Dlaczego jest taki samolubny? Dlaczego zwykły młody mężczyzna staje się zabójcą? Tak, chcę go ocalić, bo w nim są ukryte tajemnice. Być może następnym razem uda się wyleczyć kogoś takiego jak on. I w ten sposób zapobiec morderstwom... -Westchnął, zmęczony. - Musimy zrozumieć Reece'a dla naszego własnego dobra. W sali, głośnej przed chwilą, panowała cisza. Fraser odezwał się teraz bardzo łagodnie. - Nawet za cenę sześciu istnień ludzkich? Psychiatra znów miał kłopoty ze wzrokiem. Mrugał nerwowo, żeby lepiej widzieć. - Tak... Nie. To potworne. Chyba najstraszniejsza jest cena wiedzy. Nagle uśmiechnął się do prokuratora, do przysięgłych. Był to uśmiech z bardzo, bardzo daleka. Sala trwała w milczeniu. - Nie mam dalszych pytań - powiedział Fraser. McKinsey oderwał wzrok od lekarza. Otrząsnął się z zamyślenia. - Dobrze. Po przerwie pan Starkey zajmie się świadkiem. Ogłaszam przerwę na lunch. Polecił przysięgłym opuścić salę i ci posłusznie wyszli wąską ścieżką, jaką zrobiła dla nich publiczność. - Nie chciałbym jeszcze kończyć sesji - poprosił Starkey, widząc, że sędzia wstaje. McKinsey przestał rozpinać togę. Usiadł ponownie. - Dobrze. 256 Fraser czuł się jednocześnie pusty i szczęśliwy. Sprawił, że przysięgli dostrzegli wszystko, co zamierzał im pokazać. Gdy sala opustoszała zupełnie, Starkey, który dotychczas przechadzał się przed ławą przysięgłych, podszedł do sędziego. - Wysoki Sądzie, po tym, co zrobił pan Fraser, muszę wnieść o umorzenie. Przecież on całkowicie ogłupił przysięgłych. Prawdopodobnie nie będą w stanie wydać sprawiedliwego werdyktu. - Proszę umotywować wniosek. - Tendencyjne prowadzenie sprawy przez prokuratora. - Panie Fraser? Ma pan coś do powiedzenia? - Sędzia bujał się na krześle, ssąc koniec ołówka. Co chwila spoglądał na Keddiego, ciągle jeszcze siedzącego w ławie dla świadków. Fraser starał się uporządkować myśli. - Wysoki Sądzie, pan Starkey opiera swój wniosek na jednym pytaniu, które zresztą było podstawą jego sprzeciwu, odrzuconego przez pana sędziego. Nie widzę żadnych podstaw do zgłoszenia wniosku o umorzenie sprawy z tego powodu. - Panie sędzio, kiedy prokurator tak krzyczy, wymachuje rękami -zdenerwowany Starkey zademonstrował, o co mu chodzi - mówi całą masę rzeczy błędnych i mogących uprzedzić przysięgłych, a na dodatek nie ma żadnych dowodów na poparcie tego, co opowiada, prowadzi proces tendencyjnie; to znaczy, że proszę, aby moje oświadczenie zostało umieszczone w protokole. Nie wierzy, że zdoła uzyskać aprobatę sędziego, pomyślał Fraser. McKinsey odłożył ołówek. Podniósł brwi i powoli, z zastanowieniem odpowiedział: - Cóż, pytanie było z całą pewnością nie na miejscu. Podtrzymałbym sprzeciw, gdyby świadek się w to nie wmieszał. Wniosek o umorzenie odrzucony. - Blado uśmiechnął się do Starkeya. - Jedyne, co pan tym osiągnął, to imponujący protokół, panie Starkey. Czy możemy już iść na lunch? - Jeszcze nie, panie sędzio. Skoro odrzucił pan wniosek o umorzenie, teraz wnoszę o wykreślenie z protokohi ostatniej części wypowiedzi doktora. Uważam, że należy poinformować przysięgłych, iż pan Keddie jest chory i ma ograniczoną zdolność panowania nad sobą. Na dźwięk swego nazwiska psychiatra uniósł głowę. - Naprawdę pan tak sądzi? — spytał McKinsey. - To chyba oczywiste, że osłabiony pan Keddie, człowiek po wypadku, nie potrafi stawić czoła atakom. Sam nie wie, co mówi. Lekarz potrząsnął głową. - Ależ wiem, wiem... McKinsey go zignorował. - Nie jestem upoważniony do skreślenia zeznań. Jednak istnieje szansa wyjaśnienia całej sprawy po lunchu. Po prostu zada pan świadkowi kilka odpowiednich pytań. 17 - Szaleństwo Temidy 257 - Chwileczkę! Panie Starkey, czy wycofuje pan sprzeciw? Świadek najwyraźniej nie ma nic przeciwko udzieleniu odpowiedzi na pytanie. - Nie. Podtrzymuję, panie sędzio. Stanowczo srzeciwiam się tonowi oskarżyciela i jego pytaniom. - Cóż... - Sędzia wykrzywił twarz w drwiącym uśmiechu. - Chyba nie powinienem odbierać głosu zeznającemu świadkowi. Dopóki będzie tu panował względny porządek, pozwolę mu odpowiadać. - Wskazał palcem Frasera. - Ale niech mu pan nie przerywa, panie Fraser. Rozumie pan? - Tak, Wysoki Sądzie. Psychiatra się opanował. - Pamiętam pańskie zarzuty. Nie naruszyłem etyki lekarskiej ani nie zrobiłem nic, nic... — Nagle stracił wątek. - Ale pragnie pan ocalić Charlesa Reece'a, prawda, doktorze Keddie? Reece podniósł głowę; na chwilę jego usta wygięły się w dziecinną podkówkę, co zapowiadało płacz. Keddie tymczasem zebrał rozproszone myśli. - Ocalić go? To brzmi okropnie. Jak mógłbym chcieć ocalić zbrodniarza? Jestem człowiekiem. Rozumiem, co czujecie państwo w obecności brutalnego mordercy. Ale ja także go widzę - machnął ręką w kierunku Reece'a - i uważam, że nie wolno za karę odbierać mu życia. Należy go zbadać, przeanalizować jego przypadek. Dlaczego jest taki samolubny? Dlaczego zwykły młody mężczyzna staje się zabójcą? Tak, chcę go ocalić, bo w nim są ukryte tajemnice. Być może następnym razem uda się wyleczyć kogoś takiego jak on. I w ten sposób zapobiec morderstwom... -Westchnął, zmęczony. - Musimy zrozumieć Reece'a dla naszego własnego dobra. W sali, głośnej przed chwilą, panowała cisza. Fraser odezwał się teraz bardzo łagodnie. - Nawet za cenę sześciu istnień ludzkich? Psychiatra znów miał kłopoty ze wzrokiem. Mrugał nerwowo, żeby lepiej widzieć. - Tak... Nie. To potworne. Chyba nąjstraszniejsza jest cena wiedzy. Nagle uśmiechnął się do prokuratora, do przysięgłych. Był to uśmiech z bardzo, bardzo daleka. Sala trwała w milczeniu. - Nie mam dalszych pytań - powiedział Fraser. McKinsey oderwał wzrok od lekarza. Otrząsnął się z zamyślenia. - Dobrze. Po przerwie pan Starkey zajmie się świadkiem. Ogłaszam przerwę na lunch. Polecił przysięgłym opuścić salę i ci posłusznie wyszli wąską ścieżką, jaką zrobiła dla nich publiczność. - Nie chciałbym jeszcze kończyć sesji - poprosił Starkey, widząc, że sędzia wstaje. McKinsey przestał rozpinać togę. Usiadł ponownie. - Dobrze. 256 Fraser czuł się jednocześnie pusty i szczęśliwy. Sprawił, że przysięgli dostrzegli wszystko, co zamierzał im pokazać. Gdy sala opustoszała zupełnie, Starkey, który dotychczas przechadzał się przed ławą przysięgłych, podszedł do sędziego. - Wysoki Sądzie, po tym, co zrobił pan Fraser, muszę wnieść o umorzenie. Przecież on całkowicie ogłupił przysięgłych. Prawdopodobnie nie będą w stanie wydać sprawiedliwego werdyktu. - Proszę umotywować wniosek. - Tendencyjne prowadzenie sprawy przez prokuratora. - Panie Fraser? Ma pan coś do powiedzenia? - Sędzia bujał się na krześle, ssąc koniec ołówka. Co chwila spoglądał na Keddiego, ciągle jeszcze siedzącego w ławie dla świadków. Fraser starał się uporządkować myśli. - Wysoki Sądzie, pan Starkey opiera swój wniosek na jednym pytaniu, które zresztą było podstawą jego sprzeciwu, odrzuconego przez pana sędziego. Nie widzę żadnych podstaw do zgłoszenia wniosku o umorzenie sprawy z tego powodu. - Panie sędzio, kiedy prokurator tak krzyczy, wymachuje rękami -zdenerwowany Starkey zademonstrował, o co mu chodzi - mówi całą masę rzeczy błędnych i mogących uprzedzić przysięgłych, a na dodatek nie ma żadnych dowodów na poparcie tego, co opowiada, prowadzi proces tendencyjnie; to znaczy, że proszę, aby moje oświadczenie zostało umieszczone w protokole. Nie wierzy, że zdoła uzyskać aprobatę sędziego, pomyślał Fraser. McKinsey odłożył ołówek. Podniósł brwi i powoli, z zastanowieniem odpowiedział: - Cóż, pytanie było z całą pewnością nie na miejscu. Podtrzymałbym sprzeciw, gdyby świadek się w to nie wmieszał. Wniosek o umorzenie odrzucony. - Blado uśmiechnął się do Starkeya. - Jedyne, co pan tym osiągnął, to imponujący protokół, panie Starkey. Czy możemy już iść na lunch? - Jeszcze nie, panie sędzio. Skoro odrzucił pan wniosek o umorzenie, teraz wnoszę o wykreślenie z protokołu ostatniej części wypowiedzi doktora. Uważam, że należy poinformować przysięgłych, iż pan Keddie jest chory i ma ograniczoną zdolność panowania nad sobą. Na dźwięk swego nazwiska psychiatra uniósł głowę. - Naprawdę pan tak sądzi? — spytał McKinsey. - To chyba oczywiste, że osłabiony pan Keddie, człowiek po wypadku, nie potrafi stawić czoła atakom. Sam nie wie, co mówi. Lekarz potrząsnął głową. - Ależ wiem, wiem... McKinsey go zignorował. - Nie jestem upoważniony do skreślenia zeznań. Jednak istnieje szansa wyjaśnienia całej sprawy po lunchu. Po prostu zada pan świadkowi kilka odpowiednich pytań. 17 - Szaleństwo Temidy 257 1 - Skreślić? Chcecie skreślać moje zeznania? - powtarzał Keddie. Głos McKinseya brzmiał lodowato. - Pan Starkey odnosi wrażenie, że właśnie wyrządził pan obronie wielką krzywdę. Sędzia nie spuszczał psychiatry z oczu. - Ja? - W głosie Keddiego było słychać autentyczny ból. - Jak mógłbym zaszkodzić obronie? Jak mógłbym? Jak mógłbym mu... - Ostatnie słowa rozmyły się w niezrozumiałym bełkocie. Doktor osunął się na podłogę. - O Boże - jęknął McKinsey. Strażnik już pochylał się nad leżącym. - Co mu jest? - zapytał sędzia. - Zemdlał. - Proszę wezwać pomoc medyczną - polecił. Gdzieś daleko zabrzmiał gong. Po chwili do sali wbiegło trzech strażników z noszami i butlą tlenową. Starkey i Reece przyglądali się ich pracy jak gapie przy wypadku samochodowym. - Czy sesja trwa? - spytała protokólantka. - Nie, jest przerwa - odparł sędzia. Wstał, by lepiej widzieć ekipę cucącą Keddiego. Wynosili go na noszach. McKinsey kazał woźnemu otworzyć drzwi. Słyszalnym tylko dla Frasera szeptem mruknął: - Zabierzcie stąd tego sukinsyna. Rozdział dwudziesty czwarty Rażdy wieczór wydawał się gorszy od poprzedniego. Najtrudniejsza była noc po zwycięstwie nad Keddiem. Niepokój zjawiał się zawsze, ilekroć Tony podjeżdżał do ciemnego domu. Gdy wchodził do środka i zapalał światło, uczucie osamotnienia i pustki przybierało na sile; widział meble, które wybierała Kate, ślady dawnego wspólnego życia. To brutalnie mu uświadamiało, że jej nie ma. Nie rozmawiali od spotkania w parku. Odkręcał myśli o rozwodzie. Nie pozwoli, aby odeszła. Kocha Kate. Rozwód byłby przyznaniem się do porażki, zwycięstwem sił, które usiłowały ich rozdzielić. Czasem chciał do niej zadzwonić, ale nigdy nie wystarczyło mu odwagi, by wykręcić numer do końca. Po procesie będzie miał więcej czasu, zdoła bardziej panować nad sobą. Wchodząc do pokoju, spodziewał się ciągle, że ją zobaczy. Czuł obecność żony w całym domu, ale była równie nieuchwytna jak Molly. To uczucie odebrało mu wszelką radość ze zwycięstwa po zeznaniach Keddiego. Nie pozwolę jej odejść, przekonywał się z determinacją, nie zwracając uwagi na sztucznie pogodną atmosferę pustej sypialni. Ubrania Kate nadal wypełniały większość szaf. Na toaletce leżały jej szczotki i kremy. Dręczyła go jak widmo. Kate, zrozumiał to dopiero teraz, stanowiła linię łączącą go ze światem. Zachowywała się i odczuwała jak zwykły człowiek. Po zamknięciu sprawy Reece'a będzie potrzebował jej pomocy. Ostatnie dni procesu mijały, a Reece wciąż nie zeznawał. Starkey nie dawał do zrozumienia, czy w ogóle zamierza wezwać swojego klienta na świadka, ale Fraser ciągle się tego spodziewał. Aż do chwili, gdy adwokat oznajmił: „obrona nie ma więcej świadków", Fraser myślał, że Reece zostanie powołany do składania zeznań. Nie, Starkey zbyt wiele by ryzykował. Oskarżony nie ruszył się więc ze swego miejsca, a Fraser i Starkey przez pięć dni przemawiali do przysięgłych. McKinsey rozpoczął sesję wcześniej niż zwykle, gdy nadszedł dzień ostatniego pouczenia przysięgłych. Nastąpiło to o ósmej trzydzieści, w zwy- 259 kły, pochmurny czwartkowy ranek. Sędzia był zdenerwowany. Surowo karcił spóźniających się członków ławy przysięgłych. - Mamy bardzo dużo do zrobienia, a chciałbym dzisiaj już zakończyć proces, panie i panowie. Proszę uważać, bo nie będę niczego powtarzał. Ze stołu Frasera zniknęły wszystkie dokumenty. Położył na nim kopię instrukcji. Sędzia również przygotował się na długą sesję. Na pulpicie stała szklanka z lodowato zimną wodą, obok leżała paczka jednorazowych chusteczek i torebka miętusów. O ósmej czterdzieści zaczął powoli czytać, śliniąc palce przed przewróceniem strony. Uprzednio rozważywszy... Jak długo? Obiektywność decyzji, nie czas, musi stanowić podstawowe i jedyne kryterium; po paru minutach można dojść do chłodnego, wyważonego i sprawiedliwego osądu, ale zwykły, nierozważny i szybki, choć zrozumiały odruch, nawet jeśli zawiera słuszny wyrok, nie wynika z rozwagi i opanowania wymaganych przy sprawie tak sprzecznej z prawem jak morderstwo pierwszego stopnia. Niczym w katechizmie; McKinsey jednocześnie zadający pytania i na nie odpowiadający. Godziny mijały. Sędzia często sięgał po wodę. Kiedy wkładał miętusy do ust, jego słowa stawały się niezrozumiałe. Fraser był oszołomiony; usypiały go ciągi uroczystych zdaii Każdy dowód należało przeanalizować. McKinsey odczytywał definicje wszystkich przestępstw, których winnym mogli uznać Reece'a: morderstwo drugiego stopnia, zabójstwo nieumyślne; prezentował charakterystyki stanu ograniczonej poczytalności. Kiedy wskazówki zegara dopełzły do jedenastej, Fraser usłyszał ostatnie słowa instrukcji. Piekły go oczy i bolał kark od ciągłego siedzenia prosto. McKinsey pouczał przysięgłych. - Istnieje wiele możliwych decyzji w tej sprawie. Waszym zadaniem jest rozważyć każdy zarzut z osobna. Do każdego zarzutu musicie się ustosunkować. Strażnik wyprowadził przysięgłych z sali do pomieszczenia znajdującego się w rzadko uczęszczanym korytarzu. Tam będą zamknięci i strzeżeni przez czas obrad. McKinsey ogłosił przerwę i Reece'a zabrano, by oczekiwał na werdykty w celi. Fraser i Starkey udali się do gabinetu sędziego. Zamyślony stał pr półkach z książkami, z jedną ręką w kieszeni; w drugiej trzymał papierosa Zakaszlał, osłaniając usta dłonią. Charkotliwe dźwięki wydobywające się z płuc przypominały odgłosy nadchodzącej śmierci. - Chyba mu puszczą płazem - stwierdził. - Chciałbym, żeby tak było. - Starkey z westchnieniem opadł na sofę.| - Ale nie będzie. - Fraser usiłował zdusić własne obawy. - Nie darują mają tyle dowodów. Sędzia wciągnął powietrze. - Wydaje mi się, że przysięgli numer pięć i numer jeden... Eliot? 260 Spojrzał na Starkeya, który potwierdził ruchem głowy. - Ci dwaj sklasyfikują pierwsze morderstwo jako zbrodnię popełnioną nieumyślnie. Mieli to wypisane na twarzach. - Przez cztery dni będą radzić nad werdyktem, kłócić się i dyskutować. - Już zdecydowali - stwierdził Fraser. McKinsey zakaszlał ponownie. - Obyś się nie mylił - mruknął cicho. Teraz Fraser czekał. Nie mógł się niczym zająć. Nowe sprawy gromadziły się w biurze, a on poświęcał im tylko chwilę. Wcale go nie obchodziły. Raporty policji przekazywał innym prokuratorom, nakazy rewizji odkładał na bok, wiadomości o telefonach wyrzucał. Ani słowa od Kate. On sam nie dzwonił do niej, bo obawiał się, że zdenerwowanie przed ogłoszeniem wyroku uzna za jedyny powód jego telefonu. Przysięgli chcieli jeszcze raz zapoznać się z opinią specjalisty, który twierdził, że nie wiadomo, czy ślina na ciele Ellis pochodziła od Reece'a. Potem były kolejne żądania: zeznania świadków, policjantów, Mahona. Czemu ponownie do nich sięgali? Zapomnieli już? Wątpili, czy Reece popełniał zbrodnie? Czy tak bardzo różnili się między sobą, że nie mogli dojść do porozumienia? Fraser znajdował się o krok od głębokiej depresji. Każdego dnia co najmniej dwukrotnie widział przysięgłych uroczyście siedzących w ławie, a potem wychodzących w milczeniu na naradę. Mijał następny dziń, potem następny... Co oni tam robili? Inni prawnicy zatrzymywali go, by chwilę pogawędzić. Wpadł Infield, choć Whalen nadal trzymał się z daleka. W tym czasie Fraserowi bardzo brakowało starego Ballengera. Za każdym razem, gdy przysięgli zasiadali na sali obrad, a on usłyszał jakieś zbyt głośno wypowiedziane słowo, czyjś śmiech, zamierał. Jeśli telefon na biurku Sally Ann dzwonił więcej niż dwukrotnie, niemal wrzeszczał. Nie mógł nawet wyjść na przechadzkę, żeby się odprężyć. Był przykuty do sali sądowej. Do Reece'a. Koło dziesiątej czwartego dnia dzwonek telefonu dźwięczał uporczywie: Sally Ann odbijała coś na ksero w innym pomieszczeniu. Podniósł słuchawkę i warknął coś, zdenerwowany. Dzwonił McKinsey. - Może zechcesz tu wpaść - powiedział. - Otrzymaliśmy werdykt. Powoli odłożył słuchawkę. Ilekroć szedł z biura do sądu, by usłyszeć orzeczenie, czas wydłużał się niemiłosiernie. Widział z niezwykłą wyrazistością, słyszał zbyt dobrze; dźwięki wypełniały czaszkę straszliwym hukiem. Zawsze odnosił wrażenie, że idzie poznać wyrok na siebie. Wstępując na stopnie, czuł się tak, jakby zaraz miał zobaczyć przepaść, w którą musi zlecieć. 261 W drodze próbował uspokoić się, nie myśleć o niczym. Odrętwienie, cisza, tafla jeziora skutego lodem. Hałaśliwy rozgardiasz dookoła gmachu drażnił go aż do bólu. Ludzie pchali się i gnietli wzajemnie, odpierani przez kordon strażników. Rósł zamęt; pytania, krzyki i odpowiedzi zagłuszały myśli. - Jaki, pańskim zdaniem, będzie werdykt? - zapytała kobieta, za którą stał kamerzysta. - Nie wiem. Brnął do przodu. - Co pan zrobi, gdy się okaże, że Reece jest niewinny? - Bez komentarza. Strażnicy prowadzili go przez tłum. Szybko poszedł na swoje miejsce, usiadł, bezmyślnie przekładał papiery na stole. Segregował notatki jak japoński kupiec na starej rycinie. Czekał. Marge pobiegła zawiadomić McKinseya. Starkey wpadł chwilę później. Wprowadzono oskarżonego. Kark Reece^ lśnił od potu. Czwarty dzień, zdał sobie nagle sprawę Fraser: dzień, w którym według Starkeya miał zapaść werdykL Werdykt w dniu przewidzianym przez obrońcę. Wkroczył woźny. Drzwi otwarty się szerzej, gdy na salę wpłynął strumień publiczności. Miejsca zapełniły się zrewidowanymi uprzednio ludźmi. Woźny zaanonsował McKinseya. Prawdziwe oblicze sędziego też skrywała maska: twarz nie wyrażała obecnie żadnych uczuć, a głos brzmiał zupełnie bezbarwnie. Kiedy opuścił wzrok na Frasera, w oczach nie było śladu ciepła czy sympatii. - Obie strony obecne i na miejscach. Oskarżony również obecny. -Zakaszlał. - Panowie, przewodniczący sądu przysięgłych poinformował mnie, że przysięgli uzgodnili werdykt. Proponuję wezwać przysięgłych. Czy jest coś, co chcecie poruszyć przed ich wejściem? Fraser poruszył przecząco głową. Starkey zrobił to samo. - Świetnie. Proszę zatem wprowadzić przysięgłych. Już z daleka wyłapał odgłosy stóp sunących po podłodze. Nie słyszał żadnych głosów. W drzwiach pojawił się woźny. Szedł na czele małej procesji. Zbliżył się do Marge i podał zwykłe uprawnienia do parkowania. Werdykt czy nie, przysięgłym należał się zwrot kosztów za parkowanie w pobliżu sądu. Wypełniali sobą całą ławę. Fraser wpatrywał się w ich twarze, szukając śladu powziętej decyzji. Były nieprzeniknione. McKinsey spytał: - Czy sąd przysięgłych uzgodnił werdykt, panie Bales? Przewodniczący, starszy mężczyzna o niemodnie ostrzyżonych włosach, podniósł się niezgrabnie. - Tak jest, Wysoki Sądzie. - Dziękuję. Zanim przekaże pan dokumenty woźnemu, chcę poinformo- 262 wać wszystkich znajdujących się na tej sali, że nie będę tolerował żadnych wybuchów gniewu, krzyków czy innych gwałtownych reakcji. Jeśli ktoś nie czuje się na siłach sprostać tym wymaganiom, proszę teraz opuścić salę. Chwila ciszy. Fraser siedział nieruchomo, nie zważając nawet, że jego spocona ręka plami leżące przed nim dokumenty. - Wyraźnie nikt nie zamierza zakłócać spokojnego przebiegu ostatniej sesji. Panie Bales, czy mógłby pan przekazać akta woźnemu? Bales, poważny i surowy w szarym garniturze i czarnym krawacie, podał plik papierów woźnemu, a ten zaniósł je do sędziego. McKinsey wolno przeczytał kilka pierwszych stron. Jego twarz wciąż pozostawała bez wyrazu. Uszy Frasera wypełniała dzwoniąca cisza. Czuł, że serce bije mu coraz szybciej, a czas płynie coraz wolniej. Sędzia przeglądał dokumenty, szukając błędów. - W porządku - zawyrokował. - Proszę przedstawić werdykt przysięgłych. Pulchna, niska kobieta zaczęła nerwowo czytać. Jej okulary w szarych oprawkach zsunęły się, więc szybko wepchnęła je z powrotem na nos. - Sąd Najwyższy stanu Kalifornia w imieniu i na rzecz Okręgu Santa Maria. Sprawa numer cztery-siedem-dziewięć-dziewięć-pięć, stan Kalifornia przeciwko oskarżonemu Charlesowi Edmundowi Reece'owi. - Głos kobiety nagle się uspokoił. - My, sąd przysięgłych w wyżej wymienionej sprawie, uznajemy oskarżonego Charlesa Edmunda Reece'a winnym morderstwa pierwszego stopnia, popełnionego na Barbarze Ellis, czyli pierwszego zarzutu w akcie oskarżenia. Fraser poczuł ulgę, tak nagłą, że aż żenującą. Ostrożnie podniósł dłoń z mokrej kartki i odetchną} głośno. Barbara Ellis. Marge zwróciła się do sędziego. - Mam czytać werdykty dotyczące poszczególnych zarzutów, czy chce pan, żebym zebrała głosy przysięgłych? - Proszę czytać wszystko, co pani dałem. Skinęła głową. Wnioski specjalne. Uważamy, że zarzut, jakoby oskarżony Charles Edmund Reece użył broni palnej podczas dokonywania zbrodni jest słuszny. Uważamy zarzut, że oskarżony Charles Edmund Reece użył noża podczas dokonywania zbrodni za słuszny... Co z resztą? A okoliczności obciążające?, myślał gorączkowo Fraser. - Uważamy zarzut okoliczności obciążających, wedle którego oskarżony Charles Reece dopuszczał się zbrodni z premedytacją i że popełniał je w wyjątkowo brutalny, ohydny i bestialski sposób, za słuszny. Zamknął oczy. Protokólantka odczytała dalsze punkty, wszystkie uznane za słuszne. Język był archaiczny i rozwlekły, ale uroczysty i dostojny. - Czy taka jest wasza decyzja? - zwróciła się do przysięgłych. Skinęli na znak potwierdzenia. 263 - Cały skład przysięgłych potwierdza słuszność wyroku - poinformowała McKinseya. - Czy któraś ze stron żąda zebrania głosów przysięgłych? - Nie - powiedział Fraser. ! - Tak - rzucił Starkey. - Proszę więc zebrać głosy. i Marge wyjęła kartki z nazwiskami. - Robercie Elliot, czy to jest pański werdykt? Przysięgły numer jeden splótł ręce na piersi. - Tak. Czytała i pytała; powtarzała dwanaście razy każdy zarzut, każdą okoliczność obciążającą. Zbieranie głosów przysięgłych trwało piętnaście minut. Fraser rozparł się na krześle. Czuł, że lada moment wybuchme. Gdy wreszcie skończyła, McKinsey poprosił, by wciągnęła werdykt do protokołu. Wzięła stempel, taki sam, jakiego używano przy aktach ślubu, narodzin i zgonów. Precyzyjnymi uderzeniami opatrywała nim poszczególne kartki. Data i sąd, data i sąd. Prosty, mechaniczny odgłos był nieodwołalny, straszliwy. Reece przez cały czas mamrotał coś i wrogo spoglądał na przysięgłych. Ogłoszono tydzień przerwy przed rozpoczęciem analizowania kwestii niepoczytalności. Zrobiłem to, myślał oszołomiony Fraser. Naprawdę mi się udało. Gdy sala w końcu opustoszała, McKinse powiedział do prokuratora: - Tego się nie spodziewałem. - Nawet ci to przez myśl nie przeszło - stwierdził z dumą Tony. - Nie mów hop, mój przyjacielu. Mogą jeszcze wypracować kompromis. Winny, ale niepoczytalny. - Nie sądzę. Wyszedł z sali, wreszcie gotów na spotkanie z dziennikarzami i ich pytaniami. Nie spodziewał się jednak ujrzeć Spencera Whalena w środku kółka reporterów, oświetlonego blaskiem reflektorów. Whalen dumnie przemawiał do kamery. Dziennikarze od razu dostrzegli Frasera. - O wilku mowa... - Whalen odwrócił głowę, pokazując twarz rozciągniętą w radosnym uśmiechu. - Oto i on we własnej osobie. Wyciągnął rękę, jakby chciał uścisnąć dłoń lub objąć bohatera dnia, ale Fraser minął zwierzchnika, dziennikarzy i światła. - Tony? - krzyczał Whalen - Tony? Zaczekaj... Tony! Dziennikarze, rozdarci między nimi dwoma, po chwili namysłu wrócili do Whalena. - Pracował dniami i nocami - usłyszał Fraser za sobą. - Jest zmęczony, należy mu się odpoczynek. Na pewno później wam coś powie. Dokładnie o to mi chodziło, gdy ubiegałem się o stanowisko szefa Prokuratury Okręgu Santa Maria. Trudne sprawy, wygrywane przez ciężko pracujących prokuratorów... Swoje zwycięstwo Tony świętował w Wydziale Zabójstw. Mieli tort, który Sally Ann od dwóch dni trzymała w lodówce. Rozdział dwudziesty piąty Siedzieli spokojnie w gabinecie, gawędząc swobodnie jak przed procesem. Można by pomyśleć, że nie zmieniło się nic, tylko McKinsey stał się drobniejszy i słabszy. Kiedy sędzia mówił, drgał mu lekko policzek. - Nie ma znaczenia, czy powiem ci o tym dzisiaj, czy kiedy indziej. Przedwczoraj dzwonił do mnie zastępca gubernatora zajmujący się sądownictwem. - I co cię czeka? - Rozmowa nie dotyczyła mojej osoby, przyjacielu. Chodziło o ciebie. Rozważają twoją kandydaturę pod kątem nominacji na sędziego. Prosili mnie o opinię w tej sprawie. Umysł Frasera pracował błyskawicznie. Mianują mnie sędzią. Zerknął na cienkie, pająkowate kończyny McKinseya. Będę słuchał wywodów prawników opowiadających rzeczy, w które sami nie wierzą albo wierząjak we wszystko, co usłyszą. Sędzia stoi poza brutalnym światem, tak znienawidzonym przez Kate. Właściwie siedzi ponad nim. Daje przedstawienie, władczo odrzucając lub łaskawie przyjmując sprzeciwy. Wiem, co znaczy być sędzią, myślał. Głośno zaś spytał: - Mam się zgodzić, jeśli mi zaproponują? - To niezła robota. Przyzwoite godziny pracy. Zadowalająca pensja. Zastanawiałbym się poważnie, gdybym ja otrzymał taką propozycję. Taka okazja rzadko się zdarza, czasami tylko raz w życiu. - Zachichotał. -Pewnie się spodziewają ubytków w kadrze. To byłby rodzaj nagrody, rozważał, którą Kate umiałaby docenić. Nominacja mogłaby powstrzymać ją od rozwodu. Na pewno Kate chciałaby być żoną sędziego. - Pomyślę o tym - oświadczył. McKinsey zaciągnął się ze smakiem drugim papierosem z czterech; do tylu bowiem ograniczył palenie. 265 - Odwaliłeś kawał naprawdę dobrej roboty. Masz świetne notowania. W zeszłym tygodniu przysięgli orzekli, że Reece jest zdrów na umyśle. Dziś sprawa zakończy się pięknym wyrokiem. Tak. Rozważono już kwestię niepoczytalności. Zeznawało wielu tych samych psychiatrów, oprócz Keddiego - nadal przebywał w szpitalu. Uzgodnienie decyzji zajęło przysięgłym raptem cztery godziny: nie uznano Reece'a za niepoczytalnego. W obecnej fazie procesu wybór był już mocno ograniczony. Chodziło jedynie o to, czy Charles Edmund Reece umrze w komorze gazowej, czy też spędzi resztę życia w więzieniu. Starkey wzywał wszystkich możliwych świadków, którzy opowiadali o dobrym charakterze Reece'a w dzieciństwie, o przyjaznym usposobieniu chłopaka i gotowości do udzielania pomocy. Fraser tylko raz przeżył moment zwątpienia - gdy adwokat wezwał oskarżonego na świadka. Reece w towarzystwie dwóch strażników podszedł do Marge, która odebrała przysięgę. Fraser widział jego zdenerwowanie, gdy wyciągnął nie tę, co trzeba, rękę do przysięgi. Charles wiercił się nerwowo, co chwila przyczesując włosy sztywnymi palcami. W końcu zasiadł w ławie dla świadków. Starkey miał pierszeństwo. - Zdajesz sobie sprawę, że ci ludzie - wskazał przysięgłych - zadecydują, czy będziesz żyć, czy nie, prawda, Charles? - No. - Czy w związku z tym chciałbyś im coś powiedzieć? Chuda dłoń znikła na chwilę w kieszeni marynarki; po kilkunastu sekundach wynurzyła się, trzymając nierówno złożony kawałek papieru. Chłopak rozkładał kartkę jak stremowany uczeń, mający recytować wiersz z okazji Dnia Nauczyciela. Zaczął czytać: - Wiem, że postąpiłem bardzo źle. Muszę zostać za to ukarany, ale pragnę państwa zapewnić, iż ludzie, którzy mówią, że nie żałuję tego, co zrobiłem, są w błędzie. Naprawdę bardzo żałuję tego, co zrobiłem. Cały czas o tym myślę. Nie wiem, dlaczego to zrobiłem; nie wiem nic, poza tym, że musiałem to zrobić. - Odwrócił kartkę na drugą stronę; papier szeleścił jak palone liście. - Będę starał się naprawić to, co zrobiłem, do końca moich dni. Pomagałem ludziom, kiedy chodziłem do szkoły, i będę się starał pomagać im teraz, żeby naprawić to, co zrobiłem. Mogę się przecież zmienić w więzieniu i bardzo bym chciał mieć tę szansę. Skończył. Opuścił głowę. Dłoń Starkeya lekko opadła na stół. Był to gest zakończenia. Dla niego sprawa już została zamknięta. I wtedy nadszedł moment zwątpienia. Gdy Reece czytał, w głowie prokuratora panowała zupełna pustka. Oskarżony nie patrzył na niego ani na przysięgłych. Siedział złamany, sponiewierany i budzący współczucie. 266 Fraser go nienawidził. Dotychczas niczego nie odczuwał tak wyraźnie, tak czysto jak tej nienawiści. O co jeszcze mógł go pytać? - Panie Fraser? - Słucham, Wysoki Sądzie? - Czy ma pan jakieś pytania? - Nie, Wysoki Sądzie. Sala zaszemrała cicho. Przysięgli obradowali zaledwie od dwóch godzin, kiedy McKinsey zadzwonił do Frasera, żeby natychmiast stawił się w sądzie. W całym gmachu na chwilę zamarło życie. Tony posłał uśmiech Sally Ann, siedzącej w tłumie publiczności. Uśmiechnęła się również i pomachała mu ręką. Pięciu czy sześciu innych prokuratorów przyszło do sali numer siedem, aby usłyszeć ostateczny werdykt. - Sąd Najwyższy stanu Kalifornia w imieniu i na rzecz Okręgu Santa Maria - czytała Marge. - Sprawa numer cztery-siedem-dziewięć-dziewięć-pięć. Stan Kalifornia przeciwko oskarżonemu Charłesowi Edmundowi Ree-ce'owi. My, sąd przysięgłych w wyżej wymienionej sprawie, skazujemy oskarżonego na karę śmierci. Starkey wypuścił powietrze wstrzymywane przez dłuższą chwilę. Głowa Frasera podskoczyła do góry. To jeszcze nie koniec. Patrzył na McKin-scya, który obserwował zbieranie głosów przysięgłych. Ten stary chory człowiek zatwierdzi wyrok. Albo nie. Mógł zepsuć wszystko, zadość czyniąc ostatniemu spektakularnemu kaprysowi. A jeśli McKinsey zaakceptuje decyzję przysięgłych, pozostają apelacje. Starkey mógł je wnosić latami. - Spotkamy się za cztery tygodnie - oznajmił sędzia - aby rozważyć możliwość złagodzenia kary lub zatwierdzić wyrok. - Dziewiątego czerwca. - Marge sprawdziła datę w kalendarzu. - Dziewiątego czerwca o dziesiątej, panowie. Dziękuję państwu za uwagę i obiektywizm przy rozpatrywaniu tej najtrudniejszej, najbardziej skomplikowanej sprawy, jakiej kiedykolwiek przewodniczyłem. Ostatni raz przemawiał do przysięgłych. Palce Frasera splatały się i rozplatały nerwowo, więc ukrył dłonie pod stolikiem. Nie ruszył się z miejsca, gdy sala zaczęła pustoszeć. McKinsey wyszedł bez słowa. Frasera otaczał tłum ludzi; Sally Ann stała obok, klepiąc Tony'ego po ramieniu, ze wszystkich stron dobiegały gratulacje innych prokuratorów i publiczności. Niewzruszony trwał na swoim krześle. Przyszli strażnicy. Milczącego Reece'a skuto, podniesiono i poprowadzono do drzwi, 267 a potem dalej korytarzem, od którego zaczyna się droga do części izolacyjnej więzienia. Z tamtego, niedostępnego dla publiczności, holu usłyszał głośny krzyk strażnika: „K.Ś. idzie". Był to ostrzegawczy okrzyk, towarzyszący więźniowi prowadzonemu korytarzem śmierci w więzieniu San Quentin. Fraser ponownie spojrzał na pustą ławę sędziowską, z której za cztery tygodnie McKinsey zadecyduje o wszystkim. - K.Ś. idzie! - wrzasnął znów strażnik. i Rozdział dwudziesty szósty 'ate obojętnie przechodziła obok wystaw pełnych wiosennych kreacji. >Jie przestawała myśleć, co by było, gdyby nie zadzwonił. Tony zrobił to niecałe pół godziny wcześniej. Rozmawiali ze szczerością i uczuciem, jakich dawno nie słyszeli ze swoich ust. Mówił o możliwej nominacji na sędziego, o tym, że proces prawie się skończył i że zostało już tylko zatwierdzenie wyroku. Był wolny. Mogli zacząć raz jeszcze. Na początku nie przypuszczała, w jakie zmieszanie wprawią ją te słowa. Odczuwała tylko zadowolenie. Ale kiedy pomyślała o opuszczeniu obecnie zajmowanego mieszkania, przypomniała sobie, jak bardzo ona i Tony oddalili się od siebie. Przez pewien czas jeździła bez celu po ulicach, ale niepokój wzrastał. Zaparkowała więc w centrum i weszła do pierwszego z brzegu sklepu. W zamyśleniu krążyła między stojakami. Ręce Kate błądziły wśród miękkich tkanin i twardych guzików, mijały sukienkę po sukience; jej oczy nie zatrzymywały się na żadnym modelu. Nagle odwróciła się w drugą stronę. Nic już nie jest proste, stwierdziła. A może nigdy nie było? Wybiegła ze sklepu. Zwolniła, znalazłszy się na ulicy. Porozmawiam z ojcem, postanowiła. On będzie wiedział, jak postąpić. Dała się unieść tłumowi, rada z powziętej decyzji. Tak, przedyskutuje to z ojcem. 269 Rozdział dwudziesty siódm> Dwa tygodnie później zrozumiał, że wszystko zależy od niegoMcKinsey mógł sobie decydować, jak chce, w kwestii wyroku, ale jgo, Antho-ny'ego Frasera, żądza zemsty pozostanie nienasycona. Musi $:ończyć to sam. Żadne postanowienie sędziego nie ukoi jego niepokoju. Właściwą drogę wskazał mu Keddie. Wpadli na siebie przypadkowo - tak się przynajmniej zdawjo -w holu sądu. Gmach był jak zwykle pełen ludzi. Fraser właśnj{ szedł do McKinseya, pozornie na pogawędkę, ale głównie po to, aby ;próbować wyciągnąć z niego, jaką decyzję chce podjąć. Nagle zobaczył Keddiego. - Trudno pana pokonać - stwierdził dobrodusznie psychiatp. - Czyżby? Zaskoczyło go to spotkanie. Keddie chodził już bez kul. Odjęto mu także większość bandaży. Wyglądał świetnie. Ludzie mijali ich pojętnie. - Cóż, rozumiem pana motywy. - Niestety, nie mam teraz czasu na rozmowy, panie doktor^. - Chodzi o Reece'a. - Keddie od razu wiedział, że tyn- tematem zainteresuje prokuratora. - Chciałbym o nim porozmawiać, o ik może pan poświęcić mi kilka minut. - Dobrze. - Może na górze? Zapraszam pana na kawę. - Psychiatra, ni; czekając na odpowiedź, wcisnął guzik przy windzie. - Nie czuję do p^na urazy. Czasem po prostu trzeba być bezwzględnym. Szkoda, że Ala Syrkeya nie cechuje taka bezwzględność jak pana. - Zachichotał. - Obu nąp, i jemu, i mnie, nieźle się dostało. Fraser obserwował cyferki oznaczające mijane piętra. - Al nie rozmawia ze mną o Charlesie. - W głosie Keddiegp brzmiała nuta smutku. - Nie przyznaje się do tego, ale przegrana bardzo go dotknęła. Ostatnie piętro. Razem z innymi wysiedli z kabiny i ruszylj w stronę 270 bufetu. Była dopiero dziewiąta rano. Każdy, kto miał coś do załatwienia później, szedł na kawę i ciastko. Keddie wziął tacę i dwa kubki kawy. Dołożył jeszcze pączki dla siebie - Fraser podziękował - dorzucił cukier i śmietankę do kawy, po czym zapłacił za nich obu, mimo że Fraser już trzymał banknot w ręku. - Nie, mówiłem, że tym razem ja stawiam - nalegał Keddie. Tak jakby miały być jeszcze kolejne spotkania przy kawie. Znaleźli wolny stolik i usiedli. W drugim końcu sali sędzia McKinsey rozmawiał z kilkoma osobami. Wydawał się bardzo drobny i kruchy. - Chyba z nim nie najlepiej - stwierdził Keddie. - Nie, jest bardzo chory. Psychiatra w zamyśleniu odgryzł kawałek pączka. - Więc co z Reece'em, panie doktorze? Otarł usta serwetką. - Cóż, dzieją się różne rzeczy, a Al nie będzie aż tak pomocny jak pan. Charles opowiadał mi, że strażnicy i więźniowie dokuczają mu, dręczą go, kiedy zostaje wyprowadzany na spacery. Chcę pana prosić, aby się pan tym zajął. Keddie cały czas mówił równie uprzejmym tonem jak wcześniej, przy płaceniu rachunku. - Przeniosą go gdzie indziej za dwa tygodnie, gdy zapadnie ostateczny wyrok - powiedział Fraser i ponownie zerknął na McKinseya. - Ale jak na razie znajduje się w pańskiej mocy, panie Fraser. Takie traktowanie bardzo źle na niego wpływa. To nieludzkie. Keddie domagał się interwencji. Prokurator dopił kawę. - Dobrze, porozmawiam z dyrektorem więzienia. Psychiatra uśmiechnął się lekko. - Jest jeszcze inny problem. Bardziej skomplikowany. Charles popadł w depresję. Stracił wszelką chęć życia, jak pan sobie zapewne wyobraża. Właśnie zapisałem mu nowy środek uspokajający. Mówi, że strażnicy czasem nie podają mu lekarstw. To przecież niedopuszczalne! On musi je brać. - Nowy środek uspokajający? - Przeciwdepresyjny. Charles żyje w ciągłym stresie. Al powiedział chłopakowi, czego może się spodziewać. I ja mu mówiłem. Wie, co się stanie, jeśli sędzia zatwierdzi wyrok. Fraser popatrzył na Keddiego. - Panie doktorze, nie mam żadnej władzy nad więzieniem. - Ja po prostu pana informuję, panie Fraser, aby mógł pan osobiście sprawdzić, czy Charles dostaje lekarstwa zgodnie z moimi zaleceniami. Nie chcę prosić Ala, żeby wnosił petycję, która by pana do tego zmusiła. Ale zrobię to, jeśli będzie trzeba. Fraser usłyszał echo własnych słów wypowiadanych do Tippettsa i Gablesa. 271 - Zajmę się tym - powiedział. - Dziękuję panu. - Keddie uśmiechnął się zadowolony. - Powiedziałem Charlesowi, że nie ma co się łudzić.- Pański sędzia - spojrzał na McKinseya - skaże go na śmierć. Mówiłem też, że apelacja w Sądzie Najwyższym jest automatyczna i że w tym stanie nie wykonano żadnej egzekucji od... - zająknął się. - Wie pan od kiedy? - Nie. - Tłumaczyłem, że są różne możliwości. Próbowałem wyjaśnić mu, na czym polega apelacja, ale nadal jest w głębokiej depresji. Obojętna do tej pory mina Frasera zmieniła się nagle. - Poświęca pan wiele czasu próbom uratowania Reece'a - stwierdził szorstko. - Jest moim pacjentem. - Keddie był zaskoczony intensywnością uczuć w głosie prokuratora. - Bez względu na to, co opowiadał pan w sądzie, on potrzebuje pomocy. I ja pragnę mu jej udzielić. Fraser odsunął pusty kubek. - Muszę już iść. Chciał uciec, od Keddiego i McKinseya; wyjść z bufetu, znaleźć się jak najdalej od sądu. Bardzo długo siedział w biurze, myśląc intensywnie. Apelacje trwałyby wieki. Cała sprawa ciągnęłaby się w nieskończoność. Reece będzie żył, bez względu na decyzję McKinseya, bo prawo delikatnie otuli go i nie wypuści z objęć, aż nagle ktoś dostrzeże błąd w procesie. Błąd, na podstawie którego zostanie wniesiona rewizja. I jeszcze ta broń. Pistolet spoczywający w zaplombowanej skrzyni razem z podartymi ubraniami, pokrytymi zaschłą krwią. Pewnego dnia, gdy zbierze się sąd na kolejnym procesie w sprawie Reece'a, pistolet znów będzie wyciągnięty na światło dzienne. Wyjmą go z zapieczętowanego pudełka i zbadają. Bardzo szybko się zorientują, że nie z tej broni strzelał morderca. To było ryzyko, na jakie zgodził się wtedy. Teraz musiał z zimną krwią spojrzeć w twarz konsekwencjom swego czynu. Broń czekała, by kiedyś uwolnić Reece'a. Fraser dobrze pamiętaj też swoje zeznanie. Pewnego dnia jakiś sędzia, prawnik ujawni krzywoprzysięstwo prokuratora. Jego czyny przekreślą wszystko. Wiedział, że Reece'owi zaordynowano kolejną porcję środków uspokajających. Reece'owi, który był w depresji. Współwięźniowie go nienawidzili. Strażnicy również. Za dwa tygodnie przeniosą Reece'a do innego więzienia i na zawsze zniknie on z pola widzenia i z zasięgu jego władzy. Sięgnął po słuchawkę i zadzwonił do Sandersona. On zrozumie grozę sytuacji. Ma kontakty, przyjaciół w więzieniu. To oni przygotowywali Reece'owi jedzenie i pilnowali beli. To oni go wyprowadzali. To oni się nim opiekowali. Podczas rozmowy z Sandersonem, Tony zorientował się, że myśli 272 0 Kate. Znajdowała się u kresu sił. Nie zdecyduje się wrócić, jeśli z jakiegokolwiek powodu proces Reece'a nie będzie natychmiast zakończony. Niepewność apelacji. Świadomość tego, co się stanie, gdy sprawa broni 1 fałszywe zeznania kryjące Sandersona wyjdą na jaw. Wiecznie czekałby na dzień konfrontacji z prawdą. Prędzej czy później zniszczyłoby to wszelkie szansę uratowania ich małżeństwa. Niczego nie ukrywał przed Sandersonem. Przypomniał mu wszystko, od pierwszej rozmowy telefonicznej w tamten ciemny poranek, po przesłuchanie i spotkanie w parku. To było trochę tak, jakby bez uprzedzenia zapukał do drzwi Sandersona. Ale detektyw przecież oferował pomoc, gotowość zrobienia czegoś więcej, co mogłoby leżeć poza jego kompetencjami. Więc Fraser powiedział, jak należy uciszyć skargi Keddiego. Sander-son milczał. Zrozumiał. Fraser odłożył słuchawkę. Środa. Dwa dni do wypłaty. Sanderson czekał przed pustym pokoikiem strażników na czwartym piętrze. Przyłożył palec do ust, nakazując milczenie, i krótkim, ponurym korytarzem zaprowadził Frasera do innego pomieszczenia. Przytłumione kurzem promienie słońca oświetlały niewielkie wnętrze. Sanderson stał pod oknem, daremnie szukając czegoś w kieszeniach, z oczyma utkwionymi w nieokreślonym punkcie przestrzeni. Bardzo się pocił. - Jestem tu, bo chcę się spotkać ze starym kumplem ze straży -powtórzył po raz kolejny Fraserowi. - Tak. Ja nie mam z tym nic wspólnego. Sanderson gwizdał cichutko i kiwał się na palcach. - Jeszcze moment. - Ile czasu minęło? - Chyba z piętnaście minut. Czekali. Więzienie było pogrążone w ciszy. - Lunch. Tam zawsze jest spokojniej. Karmią ich wcześniej, przed innymi. - Sanderson nerwowo opowiadał o więziennych zwyczajach, jakby rozmawiał z rekrutem, któremu przypadła niemiła służba. Fraser milczał. Czekał. - To już dość czasu, Mel - stwierdził, gdy upłynęło następne dziesięć minut. - Niedługo muszę być w gabinecie. - Jasne - przytaknął Sanderson, odwracając się od okna. - Prowadź. - Tak. Podszedł do drzwi. Wyszli na krótki korytarz. Gdzieś szczękały sztućce. 18 - Szaleństwo Temidy 273 Fraser zeszty wniał na jedną straszną chwilę, kiedy zdawało mu się, że słyszy zbliżające się kroki. Groza minęła. Odgłos stąpania ucichł. Przechodzili koło toalety. Sanderson skwapliwie skręcił w otwarte drzwi. Fraser ruszył za nim. - Chodźmy, Mel. Sanderson uśmiechnął się przepraszająco. - Muszę... Podszedł do pisuaru i stał tam, wpatrując się w ścianę. Po prostu stał. - Nie mamy czasu. Policjant odsunął się od muszli zapinając rozporek. Potem odkręcił kran, umył ręce i wycierał je powoli. - Chodźmy - powtórzył niecierpliwie Fraser. Mel ani drgnął. - Przecież już robiłeś podobne rzeczy - przekonywał Tony. - To nie to samo. - Nie - zgodził się. - Nie to samo. Ale nie możemy czekać. Sanderson przymknął oczy i skinął głową. Opuścili toaletę. Podeszli do metalowych drzwi. Sanderson wyciągnął z kieszeni wielki klucz i otworzył nim zamek. W głębi znajdowały się trzy cele. Dwie stały puste. W środkowej - w wilgotnym ciemnoszarym sześcianie - leżał na pryczy Reece ze spuszczoną na podłogę ręką. W zgięciu chudego nadgarstka było zadziwiająco dużo wdzięku. Chrapał. Metalowa taca na posiłki stała na podłodze. Połowa porcji zniknęła. - W lunchu. To wydawało się najlepsze, dość silne, by go powalić. -Sanderson mówił chaotycznie, zacinał się co chwila. - Boże, Boże. - Gdzie one są? - zapytał Fraser. - Tutaj. Tutaj. Mam je. Z obu recept, stare i nowe. Wyciągnął z kieszeni plastikową fiolkę. Drżącą ręką podał ją Frasero-wi. Prokurator otworzył opakowanie i wysypał na dłoń kilka tabletek. Najwięcej było czerwonych i białych. Tylko parę granatowych. - Ile weszło do jedzenia? - Trzy. Nie, chyba cztery. - Starych środków uspakajających? Nie dostał żadnych nowych? -Uniósł na wysokość oczu granatową kapsułkę. - Nie, na pewno nie. Tylko stare, o te. - Sanderson wskazywał białe i czerwone tabletki. - W takim razie wszystko powinno się udać. Przez jedenaście dni dostawał po dwie tabletki zażywanych już wcześniej środków. Przez trzy dni po jednej z nowych. - Fraser wysypał na dłoń kilkanaście pigułek. Lekarstwa Reece'a, które ten miał przyjmować od dnia wyroku. Kapsułki lśniły w szeroko otwartej ręce. - Minus cztery w jedzeniu, mamy tu dwadzieścia jeden sztuk. Reece zachrapał głośniej. 274 - Hobart się wściekł - mówił Sanderson - kiedy do niego zadzwoniłem. „Codziennie" powiada, „daję draniowi lekarstwa. Żadnych nie zatrzymałem. Ten sukinsyn kłamie". Więc, tak jak mi pan radził, rzekłem: „Dobra, idź, przeszukaj jego celę". Sprawdzone, że facet od dwóch tygodni chował lekarstwa w dziurze w materacu. Sanderson wykrzywił się, przestraszony; opowiadał tę historię raczej dlatego, żeby się uspokoić, niż żeby poinformować Frasera o znanych już faktach. - I dodałem: „Przekażesz mi wszystko, co znajdziesz w celi. Zajmę się tym".'Wręczył mi to wczoraj i powiedział: „Ty będziesz kryć mnie, a ja ciebie. Mam w nosie, co się stanie z sukinsynem". - Wiedziałem, że pójdzie gładko. - Może wyrzygać. - Sanderson szybko zerknął na Reece'a. - Poczekamy tak długo, aż się upewnimy, że tego nie zrobi. - Boże - jęknął ponownie Sanderson. Przez głowę Frasera przemknęła nagła myśl: nigdy się nie dowiedziano, w jaki sposób Naomi Reece zdołała dostarczyć synowi nóż. A jeśli pomógł jej strażnik? Nie, nie ma obaw. W umowie strażnika i Sandersona była równowaga zadowalająca obie strony. - Przytrzymaj Reece'a - polecił. Policjant z wahaniem wsunął dłonie pod ramiona śpiącego i dźwignął go do pozycji siedzącej. Fraser spojrzał na mordercę. Czy właśnie tę scenę widział w błękitnej sypialni? Czy to ją miał przed oczami cały czas? Przez zamknięte okno docierały do nich odgłosy pogrążonego w niewiedzy, szczęśliwego miasta. Otworzył Reece'owi usta. Rozdział dwudziesty ósmy Na uroczystość wynajęto największą salę Bel Air Country Club. Było to wielkie pomieszczenie. Niebiesko-złote tapety pokrywały ściany. Głośna czereda nie mieściła się w murach - wylewała się na szeroki trawnik, na pole golfowe, otaczała błękitny basen. Gdy zmierzch ustąpił nocy, ciemność rozjaśniły kolorowe lampiony i światło w budynku. Tłum składał się z ludzi, którzy dotrwali do końca cermonii zaprzysiężenia oraz tych, co przyszli dopiero wieczorem, chcąc się zabawić i dobrze zjeść. Przez całą szerokość sali wisiała kolorowa wstęga z barwnym napisem: WSZYSTKIEGO NAJLEPSZEGO DLA SĘDZIEGO ANTHONY'E-GO FRASERA. Pod nią znajdował się bufet, oblegany przez grupki łakomczuchów, ładujących jedzenie z półmisków na talerze, chciwie napełniających plastikowe kubki albo rzucających je niecierpliwie, chwytając smakołyki palcami, gdy zabrakło sztućców. Pięciu muzyków grało standardy muzyki pop, które w ich wykonaniu brzmiały zadziwiająco podobnie. Przebijając się przez gąszcz życzliwych i uśmiechniętych osobników, Fraser szedł do Kate. Stała razem z Donellim i innymi z dala od stołu. - Ledwo słyszę własny głos - powiedział radośnie Tony. Znów podziwiał Kate ubraną w biało-niebieską suknię, elegancką i atrakcyjną. Czuł się trochę tak, jakby widział żonę po raz pierwszy. - Coś ci podać? - Nie, dziękuję. Trzymała lampkę białego wina. Barek po drugiej stronie zasłaniały rzesze spragnionych. Donelli napił się bourbona. Był nieco przygnębiony. - Właśnie mówiłem Kate, że nie powinieneś zwracać uwagi na wybryki tego Keddiego. - Pochylił się, by wziąć kanapeczkę ze stołu. - Nikt nie wierzy, że wniesie skargę. - W każdym razie, to nie wpłynęło na twoją nominację - stwierdziła Kate. 276 - Proces cywilny mnie nie martwi - powiedział Fraser. Kate wyglądała czarująco. Nie było jej trzy miesiące; od czterech tygodni znów u jego boku, próbowała wyleczyć ich rany; zachowywała się tak, jakby nic nie zaszło. Zdawał sobie sprawę, że powrót Kate należy zaliczyć do małych cudów. I to, że on tu w ogóle jest, także. - Wiem, kochanie - mówiła - ale drażni mnie wrogość tego człowieka. - Inni sędziowie pokiwali głowami. Orkiestra zagrała głośniej. Kate zaczęła niemal krzyczeć: - Opowiada takie bzdury o tobie. Musi być jakiś sposób, by go powstrzymać. - Panika zawodowa. - Donelli dyszał ciężko; wyraźnie zaszkodził mu zbyt ostry sos. - Keddie chce zepchnąć odpowiedzialność za samobójstwo Reece'a na kogokolwiek, byle tylko oczyścić swoje imię. Fraser był zaskoczony tym jak uprzejmie, a nawet służalczo Donelli odnosił się do świeżo upieczonego sędziego i jego żony. Cóż, zawsze istniała szansa, że pochlebstwa zaprocentują w odpowiednim czasie. - To nie usprawiedliwia jego kłamstw o Tonym. - Keddie mówił mi, że Reece popadł w depresję. Donelli skrzywił się i łyknął wina. - Chciał ci przez to dać do zrozumienia, że facet ma myśli samobójcze, i powinieneś wstawić strażnika do celi. Keddie jest wściekły, bo sknocił robotę i tyle. Kazał Reece'owi podawać środki, którymi ten drań się wykończył. - Wiedziałam, że nie ma w tej sprawie nic, o co można by cię obwiniać - powiedziała Kate, patrząc na męża. Przez krótką chwilę zastanawiał się, czy mówiła to dlatego, że został sędzią, czy dlatego, że nie zapomniała jeszcze udręki życia osobno. Pragnął wierzyć, że to już bez znaczenia. Zmienili się oboje. Usiłował przekrzyczeć hałas: - Nie sądzę, żeby wytoczył proces cywilny. - Nie zrobi tego - zapewnił Donelli. Fraser widział Strevela odbywającego rundkę dookoła stołu: sędzia zatrzymywał się przy każdym półmisku. Za nim drobiła małymi kroczkami żona. - Przepraszam na moment. - Fraser odsunął się od Kate. - Zagadam do niego, zanim tu podejdzie. Życzyła mu szczęścia. - Jak się masz, Pete? - Wyciągnął rękę, gdy dotarł do Strevela. Sędzia podniósł głowę. - Cóż, -nowy w drużynie. Helen, oto sędzia Anthony Fraser. Właśnie wstąpił do naszego grona. Pani Strevel, która na bardzo mały talerzyk naładowała niezmiernie dużo jedzenia, uścisnęła Tony'emu dłoń. - Ach tak, pamiętam. Pan oskarżał człowieka, który po procesie popełnił samobójstwo. 277 - To było morderstwo - poprawił ją Strevel, palcem wpychając homara na talerz. - Przysięgli go zabili. Należało chłopaka umieścić w szpitalu. - Już po wszystkim. - Tak, tak. Dostałeś przydział? - Otrzymam dopiero w poniedziałek. Przez pierwszych kilka dni będę pielgrzymował z sądu do sądu. Strevel kiwał głową, żując kawał szynki. - Latający sędzia. W przyszłym tygodniu przenoszą mnie ze spraw karnych do cywilnych. - Uśmiechnął się do żony. - Muszę zwolnić tempo. Nie chcę skończyć jak stary Sam McKinsey. - To bardzo smutne - stwierdziła pani Strevel. - Ale jaka wzruszająca msza! - Będzie mi go brakowało - powiedział Fraser i zapatrzył się w ciemność. - Niezły był z niego typ - zgodził się Srevel. - A propos różnych typów: zdawało mi się, że widziałem tu twojego dawnego szefa. - Pojawił się i znikł. Trzy godziny wcześniej, gdy Whalen przyszedł, Sally Ann stała wśród innych urzędników i głośno coś opowiadała. Od razu zauważyła Whalena i chichocząc zaprosiła do swego kręgu. Stojący dość daleko Fraser nie słyszał słów sekretarki, ale jej gesty i szybkie odejście Whalena przekonały go, że to, co mówiła, nie spodobało się szefowi prokuratury. - Zajrzyj do mnie w poniedziałek i pochwal się, gdzie cię umieścili. -Strevel wyruszył w następny obchód stołu. Kiedy wrócił do Kate, Sally Ann przepchnęła się przez roztańczony tłum i otoczyła go ramieniem. Była już troszkę podpita, głośniejsza niż zwykle. - Tu jesteście. Tu jesteście. - W radosnym grymasie wykrzywiła twarz. - Stamtąd, gdzie stałam, świetnie razem wyglądacie. - A ja widzę, że całkiem nieźle się bawisz - odparł. Kate uśmiechnęła się do Sally Ann. - Cieszy mnie twoje spostrzeżenie. - Kate, pozwól, że ci powiem... - Z udaną wrogością patrzyła na Frasera. - Gdyby ten baran dał ci odejść, zrobiłby największy błąd w swoim życiu. Mówiłam ci to, prawda? - Prawda, prawda. - Pocałował sekretarkę w policzek. - Jesteś księżniczką. - O, dziękuję. Nie wiem, dlaczego stary Harry nie wpadł nawet na chwilę. - Rozmawiałaś z nim? Jej twarz spoważniała na moment. - Ponieważ ty zapomniałeś go zaprosić, ja musiałam się tym zająć. Niewiele się dzieje w tej jego kancelarii. Ale stwierdził, że nie ma czasu. Wyczułam, że coś nie tak... Mówił, że zrozumiesz. 278 - Rozumiem. - Ja nie. Mógł się chociaż pokazać. - Uśmiechnęła się do Donellego, który wyjątkowo przyszedł sam. - Zatańczy pan? - Jeśli Fraserowie się do nas przyłączą... Kiedy weszli na parkiet, muzyka zagrała głośniej, a inne pary usunęły się na bok. Obserwowali jego i Kate, wirujących zwinnie i lekko. Po kilku taktach oraz uprzejmych oklaskach pozostali tancerze otoczyli ich w radosnych podrygiwaniach. - Ostami raz byłem tu ze swoim ojcem - powiedział. - Może zostaniemy członkami klubu? ; - Nienawidzę tego miejsca. Kate spojrzała na niego zaskoczona. - Ty naprawdę nie lubisz ojca. Zawsze myślałam, że mimo wszystko (kurzysz go choć odrobiną uczucia. - Niestety, nie. Przytuliła się do męża. - Na tym polega różnica miedzy nami. Ja nie umiałabym nie kochać mojego taty. Objął ją mocniej. - Wiem. Dla Kate jej ojciec nadal stanowił wyrocznię, źródło wszelkiej mądrości. Muzyka na chwilę umilkła, a oni wyniknęli się chyłkiem jak młodzi zakochani, którymi zresztą stali się ponowię. Białe, czerwone i niebieskie światła zalewały korty tenisowe. Pary spacerowały coraz dalej od głośnego tłumu. Aromat cynamonu, zapach lata wisiał w suchym gorącym powietrzu. - Moja rodzina była taka jak twoja - mówiła. Szli obok siebie, nie dotykając się, rozmawiając ściszonymi głosami. - Myślałam, że cały świat ogranicza się do Salinas i Monterey. Nie chciałam stamtąd wyjeżdżać. - Wychowano nas podobnie, Kate. Ale to nie znaczy, że niemal identycznie odbieramy świat - Wiem - odparła. - Ale wcześniej nie zdawałam sobie z tego sprawy. Jesteśmy dla siebie stworzeni, Tony. Różnimy się dość znacznie, ale zrozumiałam, że miłość to także umiejętność zawierania kompromisów. - Zwłaszcza w naszym wypadku. - Przeszłość minęła, przepadła raz na zawsze cztery miesiące temu. Reece ożywił martwą krainę, wniósł życie tam, gdzie panowała pustka i cisza. Fraser powoli, niemal nieśmiało, sięgnął po rękę Kate. - Nieważne, co się jeszcze stało. Ta miłość trwała zawsze. - Czułam to, gdzieś głęboko w środku... - Patrzyła na żywopłot otaczający trawnik. - Teraz zaczynamy wszystko od nowa. To chyba nasza następna szansa. - Nie chyba; na pewno. - Nic już nie będzie jak dawniej. 279 - Nic. Pocałowała Tony'ego. - Jużniebędziemy się ranić-powiedziała. Zabrzmiało to jak dziecięca przysięga. Nad nimi lśniła wielka, pokryta kraterami tarcza księżyca. - Tak bym chciała, żeby przeszłość przestała istnieć - westchnęła Kate. - Przykro mi, że musisz wciąż myśleć o tym strasznym człowieku, który chce cię oskarżyć. - Nie przejmuj się tą sprawą. I uwierz mi, że już prawie o niej zapomniałem. - Nie pojmuję; jak on może twierdzić, że masz coś wspólnego z samobójstwem tego Reece'a? Pochylił się i pocałował Kate. - Nie może - wyszeptał. - Nie może. V