KKZ 01 - Ty umrzesz pierwszy - PATTERSON JAMES

Szczegóły
Tytuł KKZ 01 - Ty umrzesz pierwszy - PATTERSON JAMES
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

KKZ 01 - Ty umrzesz pierwszy - PATTERSON JAMES PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie KKZ 01 - Ty umrzesz pierwszy - PATTERSON JAMES PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

KKZ 01 - Ty umrzesz pierwszy - PATTERSON JAMES - podejrzyj 20 pierwszych stron:

JAMES PATTERSON KKZ 01 - Ty umrzesz pierwszy (1st to Die) Z angielskiego przelozyla Klaryssa Slowiczanka LIBROS PrologInspektor Lindsay Boxer Stoje na niewielkim tarasie przed swoim domem i chociaz wieczor jest niezwykle cieply jak na czerwiec, drze na calym ciele. Patrze na panorame San Francisco i przykladam sluzbowy pistolet do skroni. -Niech cie diabli, Boze! - szepcze. Dziwne przeklenstwo, ale calkiem stosowne do okolicznosci i trafne. Za przeszklonymi drzwiami popiskuje Slodka Marta. Czuje, ze dzieje sie cos zlego. -Cicho, malenka - wolam do niej. - Idz, poloz sie. Marta nie odchodzi, wpatruje sie we mnie. Od szesciu lat wiernie mi towarzyszy w dzien i w nocy. Patrze w oczy mojej border collie i zastanawiam sie, czy nie zadzwonic do dziewczat. Claire, Cindy i Jill pojawilyby sie natychmiast. Usciskalyby mnie, przytulily, powiedzialy kilka uspokajajacych slow. Jestes niezwykla osoba, Lindsay. Kochamy cie, Lindsay. Tyle tylko ze jutro, pojutrze sytuacja powtorzy sie, wiem o tym. Nie widze dla siebie wyjscia. Wszystko mam dokladnie przemyslane. Kieruje sie w zyciu logika w tym samym stopniu co uczuciami. To rzadkie polaczenie, przynajmniej wsrod facetow pracujacych w wydziale zabojstw Departamentu Policji San Francisco. Ale tez zaden z nich nie skonczy z kulka z wlasnego pistoletu w mozgu. Przesuwam lufa po policzku i na powrot przykladam ja do skroni. O Boze, Boze, Boze. Mysle o delikatnych dloniach, o Chrisie, i zbiera mi sie na placz. Zbyt wiele obrazow zbyt szybko przesuwa sie przed moimi oczami, nie moge sie na nich skupic. Straszne morderstwa swiezo upieczonych malzonkow, ktore wprawily nasze miasto w przerazenie, twarz mojej matki, ojca. Moje dziewczeta - Claire, Cindy i Jill - nasz zwariowany klub. Widze tez siebie. Patrzac na mnie, nikt nigdy, ale to nigdy nie podejrzewal, ze moge byc inspektorem policji, jedyna kobieta inspektorem w calym wydziale zabojstw SFPD. Moje przyjaciolki zawsze powtarzaly, ze bardziej przypominam Helen Hunt, filmowa zone Paula Reisera w Szaleje za toba. Mialam kiedys meza. Nie bylam Helen Hunt; on z cala pewnoscia nie byl Paulem Reiserem. Jest mi bardzo ciezko, bardzo zle. Wszystko jest nie tak, jak byc powinno. Ciagle mam przed oczami Davida i Melanie Brandtow, pierwsze malzenstwo, ktore padlo ofiara mordercy. Zgineli w Apartamencie Chinskim w Grand Hyatt. Widze ten pokoj hotelowy i tych dwoje, ktorych smierc byla taka bezsensowna, niepotrzebna. Tak sie zaczelo. Czesc pierwsza David i Melanie ROZDZIAL 1 Pokoj hotelowy pelen byl czerwonych roz na dlugich lodygach. Pieknekwiaty - doskonaly prezent. Wszystko wydawalo sie doskonale. Byc moze jest gdzies na ziemi szczesliwszy czlowiek, myslal David Brandt, obejmujac swoja swiezo poslubiona zone. Byc moze gdzies w Jemenie, jakis wiesniak dziekujacy Allahowi za druga koze. Byc moze. Na pewno jednak nie w San Francisco. Mloda para spogladala przez okno na jasniejace w oddali swiatla Berkeley, na Alcatraz, na pelna elegancji sylwete mostu Golden Gate. -To nie do wiary. Dzien byl wspanialy - westchnela rozpromieniona Melanie. -Ja tez tak czuje. Gdybym mial cos zmienic, nie zaprosilbym moze swoich rodzicow - szepnal David i obydwoje wybuchneli smiechem. Chwile wczesniej pozegnali w sali balowej hotelu trzy setki bawiacych sie tam gosci. Wesele wreszcie sie skonczylo. Toasty, tance, pogaduszki, zdjecia, pocalunki nad tortem. Zostali we dwoje. Mieli po dwadziescia dziewiec lat i cale zycie przed soba. David siegnal po stojace na stoliku kieliszki z szampanem. -Wypijmy za najszczesliwszego albo prawie najszczesliwszego czlowieka na ziemi - zaproponowal. -Prawie? - zapytala Melanie z udanym oburzeniem. - A kto mialby byc najszczesliwszym? Spletli rece i upili po lyku z krysztalowych kieliszkow. -Pewien wiesniak, ktory kupil druga koze. Pozniej ci o nim opowiem. Mam cos dla ciebie - przypomnial sobie raptem. Dal jej juz pierscionek z pieciokaratowym brylantem, ktory miala teraz na palcu. Wiedzial doskonale, ze wlozyla go wylacznie dlatego, by sprawic przyjemnosc jego rodzicom. Podszedl do wiszacego na krzesle smokingu i wyciagnal z kieszeni pudeleczko od Bulgariego. -Daj spokoj, Davidzie. Mam ciebie, niczego wiecej mi nie trzeba. -Pomimo to otworz. Powinno ci sie podobac. Melanie uniosla wieczko. Wewnatrz, na wysciolce z zamszu lsnily srebrne kolczyki w ksztalcie polksiezycow wysadzanych brylantami. -Ty tez przypominasz mi ksiezyc - powiedzial David. Melanie przylozyla kolczyki do uszu. Byly piekne, tak jak piekna byla Melanie. -Ty rzadzisz przyplywami - szepnal David i calujac ja, zaczal rozpinac zamek blyskawiczny jej sukni. W tej samej chwili rozleglo sie pukanie do drzwi. -Szampan - oznajmil glos po drugiej stronie. David mial ochote powiedziec kelnerowi, by zostawil butelke i sie wynosil. Przez caly wieczor myslal o tym, kiedy wreszcie bedzie mogl zsunac suknie z delikatnych ramion Melanie. -Otworz - poprosila. - Ja tymczasem przymierze kolczyki. Wysunela sie z objec meza i ruszyla w strone lazienki. Idac do drzwi, David pomyslal jeszcze, ze nie zamienilby sie z nikim na swiecie. ^ Nawet gdyby mu dawano druga koze. ROZDZIAL 2 Phillip Campbell wielokrotnie wyobrazal sobie ten wyjatkowy moment.Wiedzial, ze drzwi otworzy pan mlody. Wszedl do pokoju. -Gratulacje - mruknal, podajac szampana, i spojrzal spod oka na mezczyzne w koszuli od smokingu, z rozwiazana muszka na szyi. David Brandt nie zwracal na niego uwagi: obejrzal uwaznie butelke tkwiaca w przewiazanym wstazkami wiaderku. Krug. Cios du Mesnil, rocznik 1989. -Co moze byc najgorszym uczynkiem na swiecie? - szeptal do siebie Campbell. - Czy bede w stanie to zrobic. Mam dosc sily? -Nie bylo zadnego bileciku? - zagadnal pan mlody, szukajac w kieszeni spodni pieniedzy na napiwek. -Tylko to, prosze pana. Podszedl blizej i zanurzyl noz w piersi Davida Brandta, miedzy trzecie a czwarte zebro, tam gdzie serce. -Dla czlowieka, ktory ma wszystko - powiedzial, wchodzac glebiej do pokoju i kopniakiem zatrzaskujac drzwi za soba. Odwrocil Davida Brandta, przyparl go do drzwi, glebiej wrazil ostrze noza. Pan mlody zesztywnial w paroksyzmie bolu, z jego gardla dobylo sie ciche rzezenie, oczy wyszly mu z orbit, jakby nie wierzyl w to, co sie z nim dzieje. Niezwykle, pomyslal Campbell. Czul, fizycznie czul, jak z ofiary uchodza sily. Ten czlowiek przed chwila przezyl najwspanialsza chwile w swoim zyciu, a teraz umieral. Campbell zrobil krok do tylu i cialo Davida osunelo sie na dywan. Pokoj zakolysal sie niby lodz nabierajaca przechylu, po czym wszystko nagle zawirowalo w zawrotnym tempie, jak w kalejdoskopie. Dziwne. Zupelnie inaczej to sobie wyobrazal. Uslyszal glos panny mlodej, szybko wyciagnal noz z piersi Davida Brandta i podbiegl do drzwi lazienki. W progu ukazala sie Melanie, ciagle jeszcze ubrana w suknie slubna. -Davidzie? - Na widok intruza usmiech momentalnie znikl z jej twarzy. - Gdzie David? Kim pan jest? Omiotla go szybkim, pelnym przerazenia spojrzeniem, dostrzegla noz, cialo meza na podlodze. -O Boze! David! - krzyknela. - Davidzie! Davidzie! Taka wlasnie Campbell chcial ja zapamietac. Ten wyraz zgrozy w rozszerzonych oczach, jeszcze przed chwila rozpromienionych nadzieja i oczekiwaniem. -Chcialabys wiedziec dlaczego? - zapytal, nie bardzo wiedzac, co mowi. Slowa same plynely z ust. - Ja tez. -Dlaczego? - krzyknela Melanie. Nic nie rozumiala, ale wiedziala, ze powinna uciekac. Rzucila sie gwaltownie ku drzwiom. Campbell chwycil ja za przegub reki i przystawil noz do gardla. -Prosze. Prosze, nie zabijaj mnie. -Przyszedlem, zeby cie uratowac, Melanie - oznajmil, spogladajac jej z usmiechem w twarz. Noz zaglebil sie w szyje. Melanie krzyknela, naprezyla sie. Oczy przygasly, cialem wstrzasnely smiertelne drgawki, twarz stezala w blagalnym pytaniu. Dlaczego? Dlaczego? Campbell dlugo jeszcze nie mogl zaczerpnac tchu. Czul dlawiacy zapach krwi Melanie Brandt. Z trudem mogl uwierzyc, ze to zrobil. Zaniosl cialo panny mlodej do sypialni i polozyl na lozku. Byla piekna. Mloda twarz o delikatnych rysach. Pamietal, jakie wrazenie na nim zrobila, kiedy zobaczyl ja po raz pierwszy. Myslala, ze caly swiat nalezy do niej. Przesunal dlonia po jej policzku, dotknal palcem kolczyka w ksztalcie polksiezyca. Jaki moze byc najgorszy uczynek? Czy wlasnie to, co przed chwila zrobil? Nie, odpowiedzial jakis glos. To jeszcze nie jest najgorsze, co mozna zrobic. Powoli zadarl biala suknie slubna. ROZDZIAL 3 Bylo kilka minut po wpol do dziewiatej rano. Czerwcowy poniedzialek.Jeden z tych chlodnych, szarych letnich porankow, z ktorych slynie San Francisco. Tydzien zaczynal sie paskudnie. Przerzucalam stare egzemplarze "The New Yor-kera", czekajac na wejscie do gabinetu mojego internisty, doktora Roya Orenthalera. Zaczelam przychodzic do doktora Roya, jak go czasami nazywalam, kiedy jeszcze studiowalam socjologie na Uniwersytecie San Francisco i od tego czasu rokrocznie pojawialam sie u niego na badaniu kontrolnym. Ostatnie wypadlo w zeszly wtorek. Ku mojemu zdziwieniu Orenthaler zadzwonil do mnie pod koniec tygodnia i poprosil, zebym zajrzala do niego zaraz po weekendzie. Czekal mnie pracowity dzien: prowadzilam dwie sprawy rownoczesnie, a jeszcze mialam stawic sie w sadzie okregowym. O dziewiatej chcialam byc juz w biurze. -Pani Boxer, doktor pania prosi - wywolala mnie w koncu recepcjonistka. Weszlam za nia do gabinetu. Zazwyczaj Orenthaler wital mnie jakims jowialnym zartem pod adresem policji, w rodzaju: Skoro pani jest tutaj, to kto pilnuje porzadku na ulicach? Mialam trzydziesci cztery lata i od dwoch lat bylam inspektorem w wydziale zabojstw. Dzisiaj jednak przywital mnie z powazna mina. -Siadaj, Lindsay - mruknal, wskazujac sztywnym ruchem krzeslo kolo biurka. O, o... Do tej pory wyznawalam prosta filozofie, jesli chodzi o lekarzy. Kiedy ktorys z nich spoglada na czlowieka z grobowym wyrazem twarzy i prosi siadac, moze to oznaczac tylko trzy rzeczy, z ktorych tylko jednej nalezy sie bac. Moglam oczekiwac, ze albo chce mnie zaprosic na randke, albo ma mi do przekazania zla wiadomosc, albo wydal majatek na nowe obicia foteli. -Chcialbym ci cos pokazac - zaczal, biorac z biurka przezrocze i podnoszac je pod swiatlo. - To powiekszenie twojego wymazu krwi. Wieksze kulki to erytrocyty, czerwone cialka krwi. -Bardzo ladne - zazartowalam glupkowato. -Owszem, Lindsay - odparl moj lekarz bez sladu usmiechu. - Problem polega na tym, ze masz ich za malo. Wpatrywalam sie w niego z nadzieja, ze jednak sie usmiechnie i powie cos w rodzaju: przepracowujesz sie, Lindsay... powinnas odpoczac, Lindsay. -Masz tak zwana anemie aplastyczna... rzadki zespol Neglego. Najkrocej mowiac, polega ona na tym, ze organizm przestaje wytwarzac czerwone cialka krwi. - Podniosl inne zdjecie. - Tak to powinno wygladac, kiedy wszystko jest w porzadku. Na ciemnym tle mrowily sie malenkie krwinki niby samochody na skrzyzowaniu Market i Powell w godzinach szczytu. Po prostu korek z szukajacych sobie drogi kulek spieszacych rozprowadzac tlen po czyims krwiobiegu. Moje zdjecie, dla kontrastu, przypominalo siedzibe waznego polityka w dwie godziny po ogloszeniu przez niego, ze ustepuje ze stanowiska. -To daje sie leczyc, prawda? - To bylo bardziej twierdzenie niz pytanie. -Owszem, Lindsay, niemniej sprawa jest powazna. Tydzien temu wybralam sie do niego, bo zaczely lzawic mi oczy, widzialam mroczki, pojawily sie jakies krwawe uplawy. W polowie dnia czulam sie tak zmeczona, jakby jakis zlosliwy gnom uskarzajacy sie na brak zelaza wysysal ze mnie wszystkie sily. Ale bo tez pracowalam po czternascie godzin dziennie. Mialam szesc tygodni od dawna zaleglego urlopu. -Jak powazna? - zapytalam zadziornie. -Czerwone cialka sa niezbedne w procesie dotleniania ciala - zaczal wyjasniac Orenthaler. - Hematopoeza, wytwarzanie komorek krwi w szpiku kostnym. -Doktorze, nie jestesmy na konferencji medycznej. Pytam, jak dalece to powazne? -Co chcesz uslyszec, Lindsay? Diagnoze czy przypuszczenia? -Prawde. Orenthaler skinal glowa. Wstal zza biurka, podszedl do mnie, ujal moja reke. -Powiem ci prawde. Twoja choroba zagraza zyciu. -Zagraza zyciu? - Serce stanelo mi na moment. Poczulam okropna suchosc w gardle. -Jest smiertelna, Lindsay. ROZDZIAL 4 Poczulam sie tak, jakby ktos zdzielil mnie piescia miedzy oczy. Smiertelna, Lindsay. Czekalam, ze doktor Roy za chwile powie, ze to jakis idiotyczny zart, ze pomylil moje wyniki badan z wynikami innej pacjentki. -Musisz isc do hematologa - ciagnal Orenthaler. - Jak kazda choroba i ta ma rozne stadia. Pierwsze to niewielki niedobor krwinek, ktory mozna leczyc transfuzjami. Stadium drugie zaczyna sie razem z systematycznym spadkiem ilosci czerwonych cialek. Przy trzecim stadium konieczna jest hospitalizacja. Przeszczep szpiku kostnego. Moze nawet usuniecie sledziony. -W jakim stadium ja jestem? - zapytalam, wciagajac z trudem powietrze do pluc. -Masz zaledwie dwiescie erytrocytow na centymetr szescienny krwi, co oznacza, ze jestes gdzies pomiedzy. -Pomiedzy? -Pomiedzy stadium drugim i trzecim. W zyciu kazdego czlowieka czesto przychodzi taki moment, kiedy wszystko ulega gwaltownemu przewartosciowaniu. Dotad beztrosko pomykajacy przez zycie, nagle wali glowa w mur i raptem wszystko sie konczy. W mojej pracy czesto stykam sie z ludzmi, ktorych sytuacja ulega z dnia na dzien radykalnej zmianie. Teraz przyszla pora na mnie. -Co to oznacza? - zapytalam niepewnym glosem, a gabinet zawirowal mi przed oczami. -To oznacza, Lindsay, ze bedziesz musiala poddac sie dlugiej i ciezkiej kuracji. Pokrecilam glowa. -A co z praca? Od szesciu lat pracowalam w wydziale zabojstw, od dwoch bylam inspektorem. Przy odrobinie szczescia w chwili awansu mojego porucznika moglabym zajac jego stanowisko. Nasz wydzial potrzebowal silnych kobiet. Takich jak ja. Czulam, ze moge zajsc daleko. Tak myslalam do tej pory. -Leczenie nie bedzie mialo zadnego wplywu na twoja prace. Jezeli kuracja cie nie oslabi, mozesz leczyc sie i pracowac. Chocby ze wzgledow terapeutycznych. Nagle poczulam, ze zaczynam sie dusic, ze musze czym predzej wyjsc z gabinetu. -Uprzedze hematologa o twojej wizycie - powiedzial Orenthaler. Zaczal opowiadac, do jakiego to swietnego specjalisty mnie posyla, ale nie sluchalam go. Zastanawialam sie, komu powiedziec. Matka nie zyla od dziesieciu lat. Ojciec zniknal z mojego zycia, kiedy skonczylam trzynascie lat. Mialam siostre, Cat, ale przy jej ukochaniu swietego spokoju wiadomosc o mojej chorobie bylaby dla niej pewnie wieksza katastrofa niz dla mnie. Doktor podsunal mi skierowanie. -Znam cie, Lindsay, i wiem, co myslisz. Otoz nie, praca nie bedzie najlepszym lekarstwem. Sprawa jest smiertelnie powazna. Masz sie do niego zglosic jeszcze dzisiaj. Nagle odezwal sie moj pager. Odszukalam go w torebce i spojrzalam na numer. Dzwonili z biura. Jacobi. -Musze zatelefonowac - powiedzialam. Orenthaler rzucil mi pelne nagany spojrzenie, ktore mowilo: ostrzegalem cie. -Rozumiem. - Usmiechnelam sie z przymusem. - Terapia. Wskazal ruchem glowy telefon na biurku i wyszedl z gabinetu, a ja wystukalam numer mojego partnera. -Koniec zabawy, Boxer - po drugiej stronie rozlegl sie burkliwy glos Jacobiego. - Mamy podwojne zabojstwo. W Grand Hyatt. W glowie huczalo mi to, co powiedzial przed chwila lekarz. Otumaniona, nie zareagowalam widac od razu. -Slyszysz mnie, Boxer? Robota czeka. Jedziesz? -Tak? - wykrztusilam wreszcie. -Ubierz sie ladnie - mruknal moj partner. - Jak na slub. ROZDZIAL 5 W jaki sposob wyszlam z gabinetu Orenthalera i jak dojechalam z Noe Vallcy do Hyatta na Union Sauare, nie pamietam. W uszach rozbrzmiewaly mi caly czas slowa doktora: w niektorych przypadkach zespol Neglego moze byc smiertelny. Wiem tylko, ze w dwanascie minut po odebraniu wiadomosci od Jacobiego podjechalam swoim dziesiecioletnim bronco pod glowne wejscie hotelu. Wokol roilo sie od policji. Chryste, co sie tu stalo? Zamknieto caly kwartal miedzy Sutter i Union Sauare. Wejscie do hotelu obstawili mundurowi, ktorzy sprawdzali kazdego wchodzacego i wychodzacego, usilujac jednoczesnie rozganiac gapiow. Mignelam blacha i weszlam do holu. W poblizu recepcji stalo dwoch znajomych mundurowych: Murray, gliniarz o wielkim brzuchu, ktory doslugiwal emerytury, i jego mlodszy partner Vasquez. Poprosilam tego pierwszego, zeby szybko wprowadzil mnie w sprawe. -Tyle wiem, ze w apartamencie na trzynastym ktos zalatwil jakichs dwoje wazniakow. Wszyscy nasi madrzy sa juz na gorze. -Kto zawiaduje? - zapytalam, czujac, ze wraca mi energia. -Wyglada, ze pani, inspektorze. -Skoro tak, obstawcie natychmiast wszystkie wejscia do hotelu. Niech kierownik administracyjny przygotuje mi liste gosci i pracownikow. Nikt nie moze wyjsc z budynku, dopoki jego nazwisko nie znajdzie sie na liscie. W chwile pozniej jechalam juz winda na trzynaste pietro. Wianuszek policjantow i ludzi z kierownictwa hotelu wskazal mi dwuskrzydlowe drzwi opatrzone tabliczka: Apartament Chinski. Zaraz przy wejsciu wpadlam na Charliego Clappera, szefa ekipy technicznej. Obecnosc Clappera na miejscu zbrodni wskazywala, ze sprawa musi byc naprawde powazna. Najpierw zobaczylam roze, mnostwo roz, dopiero potem dojrzalam Jacobiego. -Uwazaj na obcasy, inspektorze - zawolal glosno na moj widok. Moj partner mial czterdziesci siedem lat, ale wygladal na znacznie wiecej: siwe, mocno przerzedzone wlosy bardzo go postarzaly. Wiecznie skrzywiony, sprawial wrazenie czlowieka, ktory nie spodziewa sie wiele po innych, przeciwnie, czeka, ze za chwile uslyszy cos glupiego. Pracowalismy razem od ponad dwoch lat. Pomimo ze mial znacznie ode mnie dluzszy staz w wydziale, to ja bylam jego przelozona. Przy wejsciu do apartamentu omal nie potknelam sie o nogi pierwszej ofiary, pana mlodego. Lezal obok drzwi, skulony, w koszuli i spodniach od smokingu, z zakrzepla krwia na owlosionej piersi. Wciagnelam gleboko powietrze. -Przedstawiam ci pana Davida Brandta - oznajmil Jacobi z krzywym usmieszkiem. - Tam mamy pania Brandt. - Wskazal w kierunku sypialni. - Byla nia wyjatkowo krotko. Przykleklam przy zwlokach pana mlodego. Przystojny, o krotkich, ciemnych wlosach, lagodne rysy. Tylko szeroko otwarte, wybaluszone oczy i struzka zakrzeplej krwi na brodzie macily obraz. Obok ciala na podlodze lezala marynarka od smokingu. -Kto ich znalazl? - zapytalam, szukajac portfela w kieszeniach marynarki. -Kierownik zmiany. Dzis rano mieli leciec na Bali. Mam na mysli wyspe, nie kasyno, Boxer. Takich, jak ci tutaj, budzi sam kierownik. Otworzylam portfel; wydane w Nowym Jorku prawo jazdy z usmiechnietym zdjeciem pana mlodego, platynowe karty kredytowe, kilkanascie banknotow studolarowych. Podnioslam sie, rozejrzalam po apartamencie. Wnetrze przypominalo muzeum sztuki dalekowschodniej: smoki z jasnozielonej porcelany, fotele i kanapy zdobione scenami z dwom cesarskiego. I, oczywiscie, roze. Ja wolalam male, zaciszne pensjonaty, ale jesli ktos lubil wystawe i oprawe, tu je mial. -Poznaj panne mloda. Weszlam do sypialni i zatrzymalam sie w progu. Lezala na plecach na wielkim lozu z baldachimem. Widzialam setki ofiar zabojstw, ale na to, co zobaczylam, nie bylam przygotowana. Poczulam prawdziwe wspolczucie. Nie zdazyla nawet zdjac sukni slubnej. ROZDZIAL 6 Widzialam wiele ofiar, ale nigdy nie oswoje sie z ich widokiem, a ten byl wyjatkowo przykry. Byla taka mloda i ladna. Gdyby nie trzy krwawe kwiaty na bialym staniku sukni, mogloby sie zdawac, ze spi. Spiaca krolewna oczekujaca na swojego krolewicza. Tymczasem krolewicz lezal w sasiednim pokoju z wnetrznosciami na wierzchu. -Nawet bajki po trzy i pol tysiaca papierkow za dobe czasami sie zle koncza. - Jacobi wzruszyl ramionami. Wiele wysilku kosztowalo mnie, zeby skupic sie na robocie. Poslalam Jacobiemu jadowite spojrzenie, zeby sie przymknal. -Co jest, Boxer? - Spotulnial. - Ja tylko zartowalem. Jego skruszona mina nie wiedziec czemu przywrocila mnie do rzeczywistosci. Panna mloda miala duzy brylant na prawej dloni i fantazyjne kolczyki. Motywem zabojstwa na pewno nie byla chec zysku. Do ciala zblizyl sie jeden z technikow. -Wyglada na trzy rany klute od noza. Nie poszlo mu tak latwo jak z panem mlodym, jego zalatwil jednym ciosem. Przemknelo mi przez glowe, ze przyczyna wiekszosci zabojstw sa pieniadze albo seks. Tu na pewno nie chodzilo o pieniadze. -Kiedy widziano ich po raz ostatni? - zapytalam. -Wczoraj wieczorem po dziesiatej. Wtedy skonczylo sie przyjecie na dole. -Potem juz nie? -Wiem, ze to nie twoja dzialka, Boxer. - Jacobi wyszczerzyl sie w usmiechu. - Ale tak juz jest, ze ludzie zaraz po weselu zwykli zostawiac mlodych samym sobie. Usmiechnelam sie kwasno i rozejrzalam po bogatym wnetrzu. -Zaskocz mnie, Jacobi. Kto szasta sie na taki apartament? -Ojciec pana mlodego robi grube interesy na Wall Street. Dla siebie i zony wynajal pokoj na dwunastym pietrze. Postawili sie. Popatrz na te cholerne roze. Wrocilam do pana mlodego. Dopiero teraz zauwazylam butelke szampana przewiazana wstazka jak prezent. Stala na zbryzganej krwia marmurowej konsoli kolo drzwi. -Zastepca kierownika tez zwrocil na nia uwage. Moim zdaniem przyniosl ja ten, kto to zrobil. -Zauwazyli kogos? -Pewnie. Kupe facetow w smokingach. Bylo wesele, nie? Przeczytalam napis na etykietce. "Krug. Cios du Mesnil, 1989". -Mowi ci to cos? - zagadnal Jacobi. -Tyle tylko ze morderca zna sie na trunkach. Popatrzylam na poplamiona krwia marynarke od smokingu. W miejscu, gdzie wszedl noz, bylo przeciecie. Jacobi wzruszyl ramionami. -Morderca musial ja sciagnac z faceta po tym, jak go dzgnal. -Po cholere mialby to robic? - mruknelam glosno. -Bo ja wiem. Musimy go zapytac. Na korytarzu stal Charlie Clapper, gapil sie na mnie, czekal na znak, ze moze zaczynac. Skinelam glowa i wrocilam do panny mlodej. Mialam zle, bardzo zle przeczucia. Jesli nie chodzilo o pieniadze, musialo... chodzic... o seks. Unioslam tiulowe podbicie sukni. Chodzilo. Sciagniete majtki zaczepily sie na stopie. Zalala mnie wscieklosc. Spojrzalam w martwe oczy. Wszystko miala przed soba, nadzieje, marzenia. Teraz byla tylko splugawionym trupem. Stalam tak nad nia, mrugajac powiekami, i raptem uswiadomilam sobie, ze placze. -Pogadaj z rodzicami pana mlodego, Warren - rzucilam do Jacobiego i wciagnelam gleboko powietrze. - Przesluchaj wszystkich gosci z tego pietra. Znajdz ich adresy, jesli juz wyjechali. Kaz przygotowac liste pracownikow hotelu, ktorzy mieli nocny dyzur. - Czulam, ze jesli zaraz nie wyjde z pokoju, zrobie z siebie widowisko. - Zabieraj sie do roboty, Warren. Nie patrzac mu w oczy, wypadlam na korytarz. -Co sie dzieje, Boxer? - zaniepokoil sie Charlie Clapper. -Znasz kobiety, zawsze placza na slubach - uslyszalam jeszcze odpowiedz Jacobiego. ROZDZIAL 7 Phillip Campbell szedl Powell Street w strone Union Sauare i Hyatta.Ulica byla zablokowana, pod hotelem gromadzil sie coraz wiekszy tlum, wyly syreny wozow policyjnych i ambulansow. W szacownym San Francisco takie sceny nalezaly do rzadkosci. I zachwycaly Campbella! Nie mogl uwierzyc, ze zdaza na miejsce zbrodni. To bylo silniejsze od niego. Pojawic sie tu, przezyc jeszcze raz wczorajszy wieczor. Zblizajac sie, czul, jak rosnie mu poziom adrenaliny, jak coraz szybciej bije serce. Przeciskajac sie przez tlum pod hotelem, slyszal wymieniane przez gapiow pogloski: mowiono o pozarze, morderstwie, samobojstwie, ale nikt nie wiedzial, co naprawde sie stalo. Wreszcie docisnal sie tak blisko, ze widzial juz policjantow. Kilku rozgladalo sie po stloczonej przed wejsciem do Hyatta cizbie, szukali go. Nie bal sie zdemaskowania. Byl poza wszelkim podejrzeniem i ta swiadomosc przyprawiala go o dodatkowy dreszcz. Chryste, odwazyl sie, a to dopiero poczatek. Nigdy jeszcze nie zaznal podobnego uczucia. Nigdy jeszcze miasto nie doswiadczylo niczego podobnego. Z Hyatta wyszedl jakis biznesmen, ktorego natychmiast obiegli reporterzy, zarzucajac pytaniami, jakby byl znana osobistoscia. Usmiechnal sie z wyzszoscia. Mial informacje, ktorych chcieli, i skwapliwie sie nimi dzielil, przezywal swoja zalosna chwile slawy. -Mloda para, zamordowana w apartamencie na ostatnim pietrze - uslyszal Campbell slowa mezczyzny. - W noc poslubna. Smutna historia. Gapie na chwile wstrzymali oddech. ROZDZIAL 8 Co za scena! Cindy przepychala sie przez tlum otaczajacy Grand HyattHotel. Jeknela rozczarowana na widok blokady policyjnej. Wokol wejscia cisnela sie ponad setka ciekawskich: turysci z aparatami fotograficznymi, biznesmeni spieszacy do pracy, rozkrzyczani reporterzy wymachujacy legitymacjami prasowymi, ktore mialy pomoc im dostac sie do srodka. Po drugiej stronie ulicy stal woz transmisyjny jakiejs stacji telewizyjnej. Po dwoch latach pracy w dziale miejskim "Chronicie" Cindy wreszcie miala wydarzenie, ktore moglo pomoc jej w karierze. To bylo to. -Morderstwo w Grand Hyatt - poinformowal ja szef, Sid Glass, kiedy technik przechwycil w nasluchu policyjny komunikat radiowy. Suzie Fitzpatrick i Tom Stone, reporterzy, ktorzy prowadzili kronike policyjna w gazecie, byli akurat w terenie. - Jedz tam natychmiast - warknal Sid. Nie musial powtarzac jej tego dwa razy. Tyle mojego szczescia, pomyslala rozczarowana Cindy, spogladajac na kordon policyjny. Przed zablokowanym wejsciem do hotelu z kazda chwila przybywalo dziennikarzy. Jesli czegos natychmiast nie wymysli, sprawe przejma Fitzpatrick i Stone. Musi dostac sie do srodka. Rozejrzala sie i szybko podeszla do stojacej opodal bezowej limuzyny, zapukala w szybe. Kierowca podniosl glowe znad gazety, oczywiscie "Chronicie", odkrecil szybe. -Czeka pan na Steadmana? -Eee... na Eddlesona. -Pomylka. - Pomachala reka. Juz mogla wejsc do hotelu. Ponownie przecisnela sie przez tlum. -Przepraszam - zwrocila sie do policjanta, ktory zagrodzil jej droge. Przybrala zaaferowana mine kogos, komu bardzo sie spieszy. - Mam tu spotkanie. -Z kim? -Z panem Eddlesonem. Czeka na mnie. Policjant zaczal przerzucac kartki wydruku komputerowego. -Numer pokoju? Cindy pokrecila glowa. -Umowil sie ze mna w Grill Room. O jedenastej. - Grill Room w Hyatcie byl ulubionym miejscem spotkan waznych osobistosci San Francisco. Policjant zmierzyl ja bacznym spojrzeniem. W czarnej skorzanej kurtce, dzinsach, sandalach z Earthsake, nie wygladala na osobe, ktora moglaby brac udzial w waznym sluzbowym sniadaniu. -Moje spotkanie. - Cindy popukala w zegarek. - Eddleson. Policjant machnal reka i przepuscil ja. Byla w srodku. W przeszklonym, wysokim na trzy kondygnacje atrium ze zlotymi kolumnami. Miala ochote zasmiac sie w nos wszystkim znanym reporterom, ktorzy tloczyli sie nadal przed wejsciem. To ona bedzie pierwsza na miejscu zdarzen. Musi tylko pomyslec, jak wykorzystac swoja szanse. W holu mrowili sie gliniarze, wyjezdzajacy goscie, grupki turystow, personel w ciemnoczerwonych liberiach. Szef powiedzial, ze chodzi o morderstwo. Smiale morderstwo, zwazywszy na dobra reputacje hotelu. Nie wiedziala, na ktorym pietrze. Ani kiedy sie to stalo. Nie wiedziala nawet, czy chodzilo o gosci hotelu. Owszem, dostala sie do srodka, ale nie miala pojecia, co robic. Zobaczyla jakies walizki w glebi pod sciana. Wygladaly na bagaze wiekszej grupy. Boy wynosil je na zewnatrz. Podeszla i przykleknela przy jednej z nich, jakby chciala cos wyjac. -Zawolac taksowke? - zagadnal inny boy, przechodzacy akurat obok. Cindy pokrecila glowa. -Ktos ma po mnie przyjechac. - Ogarnela spojrzeniem panujace wokol zamieszanie, podniosla oczy do nieba. - Przed chwila wstalam. Co sie tu dzieje? -Nie slyszala pani? Mielismy tu niezly pasztet. Dwie osoby zamordowane. Na trzydziestym. - Chlopak znizyl glos, jakby zawierzal jej sekret zycia. - Widziala pani moze to wesele wczoraj wieczorem? Ktos zabil panstwa mlodych. Dostal sie do Apartamentu Chinskiego i zadzgal oboje. -Chryste! - Cindy cofnela sie o krok. -Na pewno nie chce pani, zeby wyniesc bagaze? - upewnil sie boy. -Dziekuje, poczekam tutaj - powiedziala z wymuszonym usmiechem. Dojrzala otwierajaca sie winde, z ktorej chlopak hotelowy wypchnal wozek pelen waliz. Sluzbowa winda. Policja jej nie pilnowala. Przecisnela sie w tamta strone, nacisnela guzik i zlote drzwi otworzyly sie z cichym szelestem. W srodku nie bylo nikogo. Szybko wskoczyla do kabiny, nie wierzac w swoje szczescie. Trzydzieste pietro. Apartament Chinski. Podwojne morderstwo. Jej sprawa. ROZDZIAL 9 Kiedy winda stanela, Cindy wstrzymala oddech. Serce walilo jej jakoszalale. Byla na trzydziestym. Udalo sie. Naprawde sie udalo. Drzwi sie otworzyly. Dzieki Bogu nie pilnowal ich zaden policjant. Slyszala dochodzace z oddali glosy, ruszyla w ich kierunku. Minela dwoch mezczyzn w zoltych kurtkach z oznaczeniami policyjnej ekipy technicznej. W glebi korytarza dostrzegla kilku mundurowych i dochodzeniowcow w cywilnych ubraniach; stali przy dwuskrzydlowych drzwiach, na ktorych widnial mosiezny napis: Apartament Chinski. Nie tylko dostala sie do srodka. Byla w samym centrum wydarzen. Zblizyla sie do drzwi. Gliniarze nie spojrzeli nawet w jej strone. Widziala juz wnetrze apartamentu: urzadzone z przepychem, pelne roz. Nagle poczula, ze za chwile zwymiotuje. Tuz za progiem lezal na podlodze pan mlody w skrwawionej koszuli od smokingu. Ugiely sie pod nia nogi. Nigdy jeszcze nie widziala ofiary morderstwa. Chciala podejsc blizej, przyjrzec sie, zapamietac kazdy szczegol, ale nie byla w stanie zrobic kroku. -A pani co tu robi, do cholery? - zagadnal szorstki glos. Przed Cindy wyrosl policjant. Ktos ja chwycil i przyparl do sciany. Boli. Ogarnieta panika, wyciagnela z torebki portfel, w ktorym tkwila legitymacja prasowa. Rozezlony policjant o grubym karku i twarzy przypominajacej pysk sliniacego sie dobermana zaczal ogladac jej identyfikatory i karty kredytowe. -Chryste - jeknal. - Reporterka. -Jak sie pani tu, do cholery, dostala? - napadl na nia partner dobermana. -Trzeba ja stad natychmiast zabrac - warknal doberman. - Spisz jej dane. Przez najblizszy rok nie bedzie miala wstepu na zadna nasza prasowke. Partner dobermana pociagnal ja w strone wind. Cindy obejrzala sie jeszcze, omiatajac ostatnim spojrzeniem zwloki lezace w progu apartamentu. Okropny, przerazajacy i smutny widok. Drzala na calym ciele. -Wyprowadz ja z hotelu - polecil policjant mundurowemu, ktory pilnowal drzwi windy. - Obrocil w palcach legitymacje Cindy, jakby to byla karta do gry. - Bedzie sie pani musiala z nia pozegnac. Kiedy drzwi zaczely sie zamykac, ktos krzyknal: -Zaczekajcie. Wsiadla wysoka kobieta w szaroniebieskim T-shircie i kamizelce z brokatu, z blacha policyjna przy pasku: miala mila twarz, jasne wlosy i byla wyraznie zdenerwowana. -Niezla jatka, pani inspektor? - zagadnal towarzyszacy Cindy policjant. -Owszem - odpowiedziala, nie odwracajac nawet glowy. Cindy nie wierzyla wlasnym uszom. To musialo byc straszne, skoro wytracilo z rownowagi zawodowca. Slowo inspektor nie uszlo jej uwagi. Kiedy winda zatrzymala sie na parterze, kobieta prawie wybiegla z kabiny. -Widzi pani drzwi? - mruknal policjant. - Prosze wyjsc i wiecej tu nie wracac. Ledwie drzwi kabiny zamknely sie na powrot, rozejrzala sie po holu, szukajac wzrokiem pani detektyw. Dostrzegla ja, znikajaca w toalecie, i szybko ruszyla w tamta strone z twardym postanowieniem: tylko one we dwie, musi wykorzystac okazje. Kobieta stala przed lustrem. Szczupla, postawna, musiala miec okolo metra osiemdziesieciu wzrostu. Niewiarygodne, ale najzwyczajniej w swiecie plakala. O Jezu. Znowu sie udalo. Co takiego zobaczyla pani inspektor, ze tak sie rozkleila? -Dobrze sie pani czuje? - zagadnela Cindy cicho. Kobieta zesztywniala, ale wyraz jej twarzy wskazywal, ze gotowa jest rozmawiac. -To ty bylas na gorze. Jestes dziennikarka? Cindy skinela glowa. -Jak ci sie udalo tam dostac? -Nie wiem. Jakos sie udalo. Kobieta wyjela chusteczke, otarla oczy. -Ze mna ci sie nie uda. Nic ode mnie nie uslyszysz. -Nawet o tym nie myslalam. Naprawde dobrze sie pani czuje? Kobieta odwrocila sie do niej. Jej oczy krzyczaly: nie mam ci nic do powiedzenia, ale widac bylo, ze chce mowic, chce wyrzucic z siebie to, co przed chwila zobaczyla. Cindy doskonale wyczuwala jej stan. Gdyby role sie odwrocily, gdyby ona byla w tej chwili na miejscu policjantki, kto wie, moze by sie nawet zaprzyjaznily. Cindy wyjela z kieszeni wizytowke, polozyla ja na brzegu umywalki. -Gdyby chciala pani porozmawiac... Przez mila twarz pani inspektor przemknal cien usmiechu. Cindy odpowiedziala usmiechem. -Skoro juz tu jestem... - Wyciagnela kosmetyczke i podeszla do lustra, zerkajac na odbicie policjantki. -Lacina kamizelka - powiedziala. ROZDZIAL 10 Pracuje w Hall of Justice. Hall, jak zwyklismy go nazywac, szary, dziesieciopietrowy gmach z elewacja wylozona granitem, w ktorym miesci sie miejski departament sprawiedliwosci, znajduje sie na rogu Szostej i Bryant. Nawet jesli sam budynek z jego aseptycznymi wnetrzami usiluje komunikowac swoja funkcje, otoczenie zdaje sie zaprzeczac powadze egzekwowania prawa. Wokol baraki, kantory poreczycieli, parkingi, nedzne bary. W Hallu mamy do czynienia z kazdym zlem: kradzieze samochodow, przestepstwa na tle seksualnym, napady. Na siodmym pietrze znajduja sie biura prokuratora okregowego, tu w szklanych boksach urzeduja mlodzi, obiecujacy oskarzyciele. Na dziewiatym areszt sledczy. Jest nawet kostnica. Po krotkiej konferencji prasowej umowilismy sie z Jaco-bim w naszym biurze, by podsumowac zebrany dotad material. Dwanascie osob, bo tyle nas pracuje w wydziale zabojstw, gniezdzi sie w jednej duzej sali oswietlonej ostrym swiatlem jarzeniowek. Mnie udalo sie zaanektowac dla siebie biurko pod oknem, skad widze przebiegajaca tuz obok budynku obwodnice. Na biurku zawsze pietrza sie teczki, zdjecia, okolniki. Jedynym osobistym przedmiotem jest szescian z pleksiglasu, prezent od mojego poprzedniego partnera. Widnieje na nim napis: Chcesz wiedziec, w ktora strone pojechal pociag, nie patrz na tory. Zrobilam sobie herbate i poszlam do pokoju przesluchan, gdzie czekal juz Jacobi. Duza tablice stojaca w rogu podzielilam na dwie kolumny: co wiemy i co musimy sprawdzic. Rozmowa z rodzicami pana mlodego nic nie wniosla. Ojciec, gruba ryba z Wall Street, prowadzil miedzynarodowe interesy finansowe. Powiedzial Jacobiemu, ze byli z zona w sali bankietowej, dopoki nie wyszli ostatni goscie, po czym "odprowadzili dzieci na gore". Nie maja zadnych wrogow. Nie sa zadluzeni, nikt im nie grozil. Nie wiedza, kto mogl zrobic cos tak strasznego. Troche wiecej szczescia mielismy, przesluchujac gosci z trzydziestego pietra. Malzenstwo z Chicago okolo wpol do jedenastej wieczorem zauwazylo jakiegos mezczyzne, ktory krecil sie w poblizu Apartamentu Chinskiego: facet byl sredniej budowy, mial krotkie, ciemne wlosy, nosil albo czarny garnitur, albo smoking. W reku trzymal wiaderko z szampanem. Strawilismy na watpliwosciach kilka godzin. Minela siodma, nasza zmiana konczyla sie o piatej. -Nie masz dzisiaj randki, Boxer? - zagadnal w koncu Jacobi. -Mam kilka, Warren. -Mowie wlasnie, nie masz zadnej. Do pokoju wetknal glowe nasz porucznik Sam Roth, ktorego nazywamy Milasem. Pomachal popoludniowa "Chronicie". -Widzieliscie? /?L?' Na pierwszej stronie widnial tyj^lrAyielka wytluszczona czcionka. "Horror nocy poslubnej w Hyatcie", przeczytalam na glos. "Morderstwo w swiecie zastrzezonym dla najbogatszych. Trup pana mlodego w apartamencie z zapierajacym dech widokiem na zatoke". Roth zmarszczyl brwi. -Zorganizowaliscie wycieczke z przewodnikiem po miejscu zbrodni? Ta reporterka opisuje wszystko ze szczegolami. Pod tekstem widnialo nazwisko Cindy Thomas. Pomyslalam o wizytowce, ktora mialam w torebce, i westchnelam. Cindy Cholerna Thomas. -Moze powinienem do niej zadzwonic i poprosic o informacje na temat dochodzenia? - ciagnal Roth. -Wejdziesz? - zapytalam. - Spojrz na tablice. Kto wie, czy nie bedzie potrzebna nam pomoc. Roth stal bez ruchu, przygryzajac warge. Juz mial zamknac drzwi za soba, cofnal sie. -Jutro pietnascie po dziewiatej chce cie widziec w swoim biurze, Lindsay. Musimy sie zastanowic. A teraz zostawiam was samych. Przysiadlam na stole. Mialam wrazenie, ze przygniata mnie ogromny ciezar. Minal caly dzien, a ja nie znalazlam ani chwili, zeby zastanowic sie nad wlasnymi sprawami. -Dobrze sie czujesz? - zapytal Jacobi. Znow zbieralo mi sie na placz, czulam, ze za chwile pekne. -Paskudna sprawa - mruknal od drzwi. - Idz do domu, wez kapiel, czy ja wiem. Usmiechnelam sie. Delikatnosc nie nalezala do najmocniejszych stron Jacobiego. Kiedy wyszedl, spojrzalam na prawie puste kolumny na tablicy. Sama czulam sie pusta i slaba. Powoli wracala do mnie poranna wizyta u Orenthalera. I jego ostrzezenie: Smiertelna, Lindsay. Nagle uswiadomilam sobie, ze juz osma. Nie zadzwonilam do poleconego mi przez Orenthalera specjalisty. ROZDZIAL 11 Po powrocie do domu chyba zastosowalam sie do rady Jacobiego.Przede wszystkim wyprowadzilam moja suke, Marte. Kiedy jestem w pracy, zajmuja sie nia sasiedzi, ale zawsze czeka na nasz wieczorny spacer. Po powrocie zrzucilam ubranie i wzielam goracy prysznic. Jakos udalo mi sie zmyc z siebie pamiec Melanie i Davida Brandtow. Przynajmniej na te noc. Pozostal Orenthaler. I telefon do lekarza specjalisty, na ktory nie moglam sie zdobyc przez caly dzien. Tego nie bylam w stanie z siebie zmyc. Moje zycie sie zmienilo. Nie walczylam juz tylko z mordercami grasujacymi po miescie. Musialam walczyc o siebie. Po wyjsciu spod prysznica stanelam przed lustrem ze szczotka do wlosow w reku i przez dluga chwile wpatrywalam sie w swoje odbicie. Rzadko mi sie to zdarzalo, ale tym razem pomyslalam, ze jestem ladna. Nie piekna, ladna. Wzrost metr siedemdziesiat piec. Niezla sylwetka jak na osobe popijajaca piwo i objadajaca sie lodami. Zywe ciemne oczy. Jak to mozliwe, zebym miala umrzec? Dzisiaj moje oczy byly inne. Widzialam w nich strach. Wszystko wydawalo sie inne. Trzymaj sie na fali, uslyszalam stanowczy glos. Nie daj sie. Nigdy sie nie dawalas. Dlaczego ja? Pytanie powracalo natretnie, choc usilowalam je ignorowac. Wlozylam dres, zawiazalam wlosy w konski ogon i poszlam do kuchni. Nastawilam wode na makaron, podgrzalam sos sprzed kilku dni, ktory znalazlam w lodowce. Kiedy zaczal pyrkotac, puscilam plyte Sarah McLahan i usiadlam na blacie kuchennym z kieliszkiem wina. Sluchajac muzyki, tarmosilam Marte za uchem. Rozwiodlam sie dwa lata temu i od tego czasu mieszkam sama. Nienawidze mieszkac sama. Uwielbiam ludzi, kocham przyjaciol. Kochalam mojego meza, Toma, bardziej niz zycie. Dopoki mnie nie zostawil. "Nie wiem, jak ci to wytlumaczyc, Lindsay. Kocham cie, ale musze odejsc. Musze poszukac sobie kogos innego. Nic wiecej nie potrafie powiedziec". Chyba byl szczery, ale nigdy nie slyszalam czegos rownie glupiego i smutnego. Serce mi peklo na tysiace kawalkow. Ciagle jest pekniete. Nienawidze mieszkac sama, ale boje sie byc z kims. Bo jesli przestanie mnie kochac? Nie poradzilabym sobie z tym. Splawiam kazdego faceta, ktory pojawia sie w poblizu mnie. A jednak nienawidze byc sama. Szczegolnie dzisiaj. Moja matka umarla na raka piersi, kiedy konczylam college. Przenioslam sie wtedy z Berkeley do miasta, zeby byc przy niej i zaopiekowac sie mlodsza siostra, Cat. Mama za pozno zaczela sie leczyc. Zawsze reagowala za pozno, gdy nic juz nie mozna bylo zrobic. Tak samo bylo z jej malzenstwem. Ojciec odszedl od nas, kiedy mialam trzynascie lat. Potem widzialam go zaledwie dwa razy. Przez dwadziescia lat nosil mundur. Uchodzil za dobrego gline. Po sluzbie szedl do swojego baru, Alibi, i ogladal mecze Giantsow. Czasami zabieral mnie ze soba, zeby pochwalic sie kolegom "swoja mala maskotka". Kiedy sos sie zagrzal, polalam nim fusilli, po czym z talerzem i miska salaty poszlam na taras, Marta za mna. Nie odstepuje mnie na krok, od kiedy wzielam ja ze schroniska. Usiadlam, oparlam stopy na sasiednim krzesle, a talerz postawilam sobie na kolanach. Po drugiej stronie jarzyly sie swiatla Oakland niczym tysiace nieprzyjaznych oczu. Patrzylam na nie i po raz drugi tego dnia poczulam lzy naplywajace pod powiekami. Marta kilka razy szturchnela mnie delikatnie nosem, a kiedy nie zareagowalam, dokonczyla moje fusilli. ROZDZIAL 12 Kwadrans po dziewiatej nastepnego dnia zapukalam w oszklone drzwigabinetu porucznika Rotha. Roth lubi mnie jak corke - to jego slowa. Nie zdaje sobie sprawy, jak potrafi byc protekcjonalny. Czesto mam ochote powiedziec mu, ze lubie go jak dziadka. Spodziewalam sie tlumu, przynajmniej kilku ludzi ze Spraw Wewnetrznych, moze kapitana Weltinga, ktory zawiaduje Biurem Inspektorow, ale kiedy Roth skinal, zebym weszla, okazalo sie, ze w pokoju poza nami jest tylko jedna osoba. Sprawiajacy mile wrazenie facet w niebieskiej koszuli i krawacie w paski. Ciemne, krotko ostrzyzone wlosy, przystojna, inteligentna twarz. Mialam wrazenie, ze ozywil sie na moj widok, ale pomyslalam: Gladki. Ktos z biura rzecznika prasowego albo z Ratusza. Czulam, ze rozmawiali o mnie. Idac na spotkanie, przygotowalam sobie przekonujaca linie obrony w sprawie przecieku informacji: pozno przyjechalam na miejsce zbrodni i bylam zajeta wazniejszymi sprawami niz pilnowanie, czy po pietrze nie kreca sie reporterzy. Roth mnie jednak zaskoczyl. -"Weselny Blues", tak to nazywaja - powiedzial, podsuwajac mi "Chronicie" pod nos. -Widzialam - mruknelam z ulga, wiedzac, ze moge skupic sie na sprawie. Spojrzal na faceta z Ratusza. -Bedziemy o tym czytac w nieskonczonosc. Obydwoje bogaci, obydwoje po uniwersytetach Ivy League, znani i lubiani. Przypomina sie mlody Kennedy i ta jego jasnowlosa zona, ich tragedia. -Dla mnie nie ma znaczenia, kim byli - powiedzialam. - A jesli chodzi o wczorajszy dzien, Sam... Powstrzymal mnie gestem dloni. -Zapomnij o tym. Rozmawialem juz z szefem. Bedzie osobiscie czuwal nad dochodzeniem. Ponownie zerknal na Gladkiego. -Nie mozemy dopuscic, by zdarzyly sie jakiekolwiek niedopatrzenia, to zbyt wazna sprawa. - Tu zwrocil sie do mnie: - Zmieniamy zasady. Atmosfera nagle zrobila sie gesta; wszystko zostalo ustalone, dochodzenie "o szczegolnym priorytecie", pomyslalam kwasno. Odezwal sie Pan Ratusz: -Burmistrz i szef policji uwazaja, ze powinnismy dzialac wspolnie. Jesli zgodzi sie pani wspolpracowac z kims nowym - dodal. Dopiero teraz zauwazylam swiadczace o zmeczeniu zmarszczki wokol jego oczu. -Nowym? - Spojrzalam pytajaco na faceta, potem na Rotha. -To twoj nowy partner. Alez mnie urzadzili. Czegos takiego sie nie robi, oburzylam sie w duchu. -Chris Raleigh - przedstawil sie Gladki z Ratusza, wyciagajac dlon. Nie wykonalam najmniejszego ruchu. -Kapitan Raleigh pracuje dla burmistrza, od kilku lat specjalizuje sie w szczegolnie delikatnych sprawach. -Tak? -Usilujemy przeciwdzialac spolecznym konsekwencjom przestepstw -wyjasnil skromnie. -Cos w rodzaju marketingu - rzucilam. Usmiechnal sie. Gladki, pewny siebie, efektywny: tak sobie wyobrazalam facetow zasiadajacych w salach konferencyjnych Ratusza. -Wczesniej Chrisowi podlegal polnocny rejon miasta. -Komenda na Embassy Row - piychnelam. Czesto pokpiwalismy z tych z Embassy Row. Mieli pod soba bogate, wielkopanskie dzielnice od Nob Hill do Pacific Heights. Stare damy, ktorym zdarzalo sie slyszec podejrzane halasy kolo swoich miejskich rezydencji, albo spoznialscy turysci, ktorzy wracajac w nocy, zastawali drzwi pensjonatow zamkniete na glucho - to byly ich najbardziej palace problemy. Ignorujac faceta, zwrocilam sie do Rotha: -A co z Warrenem? Od dwoch lat prowadzimy wspolnie wszystkie sprawy. -Jacobi przechodzi na inne stanowisko. Mam robote w sam raz dla niego. Nie chcialam rozstawac sie ze swoim partnerem, pomimo wszystko lubilem tego zrzede, ale Jacobi z kwasnym usposobieniem byl sam sobie najwiekszym wrogiem. -Zgadza sie pani, inspektorze? - zapytal Raleigh ku mojemu zaskoczeniu. Tak naprawde nie mialam wyboru. Skinelam potakujaco glowa. -Jesli nie bedzie pan przeszkadzal. Poza tym nosi pan ladniejsze krawaty niz Jacobi. -Prezent na Dzien Ojca. - Raleigh usmiechnal sie promiennie. Nie moglam uwierzyc, ale poczulam rozczarowanie. Chryste, Lindsay. Nie zauwazylam obraczki. Lindsay! -Zabieram ci wszystkie pozostale sprawy - oznajmil Roth. - Nie bedziesz miala zadnych innych obciazen. Jacobi moze pilnowac szczegolow, jesli chce brac udzial w dochodzeniu. -Kto bedzie odpowiedzialny za calosc? - Dotad, pracujac z Jacobim, to ja decydowalam, przywyklam do tego. Roth prychnal smiechem. -Chris pracuje dla burmistrza, byl szefem komendy. Kto twoim zdaniem ma kierowac sprawa? -Pani prowadzi robote w terenie, zbiera informacje, ja zajmuje sie reszta, zgoda? - podsunal Raleigh. Przyjrzalam mu sie z wahaniem. Gladki, cholernie gladki. -Chcesz, zebym zapytal Jacobiego, czy ma jakies zastrzezenia? - zagadnal Roth. -Bedzie pani wiedziala o kazdym moim kroku - zapewnil Raleigh. Nigdy nie umialam prowadzic negocjacji i wiedzialam, ze nic wiecej nie wytarguje, ale przynajmniej nie probowali zabrac mi sprawy. -Jak sie mam do pana zwracac? Kapitanie? Raleigh przerzucil nonszalanckim gestem brazowy sportowy plaszcz przez ramie i ruszyl ku drzwiom. -Prosze sprobowac po imieniu. Od pieciu lat nie nosze munduru. -W porzadku, Raleigh. - Usmiechnelam sie blado. - Widziales kiedys trupa, pracujac w Polnocnej? ROZDZIAL 13 Zartowalismy w wydziale, ze nasza kostnica ma swietny klimat do pracy. Nic tak nie pobudza weny detektywa jak zapach formaliny i przygnebiajaca biel szpitalnych kafelkow. Ale tu byly ciala. Tu tez urzedowala moja kumpelka Claire. Niewiele da sie powiedziec o Claire Washburn poza tym, ze jest swietna w swoim fachu, calkowicie mu oddana i ze nie mam lepszej przyjaciolki. Od szesciu lat jest lekarzem policyjnym i to ona odwala cala robote, choc zaszczyty i pochwaly zbiera Anthony Righetti, jej nadety szef. Ale Claire nie lubi sie skarzyc. Widac nawet w San Francisco pomysl, zeby kobieta zajmowala stanowisko glownego lekarza policyjnego, wydaje sie trudny do przelkniecia. Kobieta, do tego czarna. Zostalismy z Chrisem Raleigh wprowadzeni do biura Claire. Przywitala nas w bialym fartuchu z wyhaftowana na kieszeni ksywka "Motyl". Pierwsza rzecz, ktora rzuca sie w oczy przy pierwszym spotkaniu z Claire, to zbedne dwadziescia piec kilogramow, ktorych moglaby sie pozbyc. "Jestem w formie - zartuje z siebie. - Kulistej". Druga rzecz to emanujaca z niej pogoda. Ta kobieta o ciele bramina, umysle sokola i duszy motyla zawsze jest w dobrym nastroju. Przywitala mnie zmeczonym, ale zadowolonym usmiechem osoby, ktora przepracowala cala noc i wie, ze nie zmarnowala tego czasu. Kiedy przedstawilam jej Raleigha, strzelila do mnie oczami. To, czego ja musialam uczyc sie przez lata obcowania z roznymi cwaniakami, ona zdaje sie miec we krwi. Zawsze podziwialam ja za sposob, w jaki daje sobie rade z szefem, oraz za to, ze potrafi laczyc obowiazki zawodowe z wychowywaniem dwojki nastolatkow. Jej udane malzenstwo z Edmundem, muzykiem grajacym w San Francisco Symphony Orchestra, pozwalalo wierzyc, ze instytucja malzenstwa ma jeszcze jakies widoki. -Czekalam na ciebie - powiedziala, sciskajac mnie. - Dzwonilam wczoraj wieczorem. Nie odsluchalas sekretarki? Gdyby nie obecnosc Raleigha, pewnie powiedzialabym jej wszystko: o wizycie u Orenthalera, Neglim. Wszystko. -Bylam wykonczona. Mialam ciezki dzien. -Pracusie. - Raleigh zachichotal. - Wyglada na to, zescie sie dobraly w korcu maku. -Standardowe przygotowania do autopsji. - Claire usmiechnela sie szeroko. - Nie ucza was tego w Ratuszu? Rozlozyl rece. -No wlasnie. - Pokiwala z politowaniem glowa i przyjela powazny ton. - Skonczylam wstepne badanie. Chcesz zobaczyc ciala? - zwrocila sie do mnie. Chcialam. -Przygotuj sie. Ta dwojka nie przypomina par mlodych ze zdjec w Modern Bride. Poprowadzila nas do sali, w ktorej lezaly zwloki Brandtow. W pewnym momencie wziela mnie pod ramie i szepnela do ucha: -Niech zgadne. Powiedzialas Jacobiemu, zeby pocalowal sie w nos, i wzielas sobie tego ksiecia z bajki? -To facio od burmistrza, Claire - mruknelam z watlym usmiechem. - Bedzie pilnowal, zebym nie mdlala na widok krwi. -W takim razie trzymaj sie go - powiedziala, otwierajac drzwi. ROZDZIAL 14 Od szesciu lat widywalam zwloki, ale tym razem przeszly mnie ciarki. Lezeli obok siebie z twarzami zastyglymi w smiertelnym przerazeniu. David i Melanie Brandt. Nigdy chyba prawda o kruchosci zycia nie dotarla do mnie tak wyraziscie jak w tamtej chwili. Zatrzymalam wzrok na twarzy Melanie. Wczoraj, w sukni slubnej, wygladala jak pograzona we snie. Dzisiaj jej nagie, sztywne, groteskowo wygiete cialo budzilo przerazenie. Przez szesc lat pracy w wydziale zabojstw ani razu nie odwrocilam wzroku. Dopiero teraz. Poczulam dlon Claire na ramieniu, oparlam sie o przyjaciolke i ze zdziwieniem spostrzeglam, ze to nie Claire, ale Raleigh. Zmieszana i zirytowana, wyprostowalam sie natychmiast. -Dziekuje - mruknelam. - Wszystko w porzadku.