JAMES PATTERSON KKZ 01 - Ty umrzesz pierwszy (1st to Die) Z angielskiego przelozyla Klaryssa Slowiczanka LIBROS PrologInspektor Lindsay Boxer Stoje na niewielkim tarasie przed swoim domem i chociaz wieczor jest niezwykle cieply jak na czerwiec, drze na calym ciele. Patrze na panorame San Francisco i przykladam sluzbowy pistolet do skroni. -Niech cie diabli, Boze! - szepcze. Dziwne przeklenstwo, ale calkiem stosowne do okolicznosci i trafne. Za przeszklonymi drzwiami popiskuje Slodka Marta. Czuje, ze dzieje sie cos zlego. -Cicho, malenka - wolam do niej. - Idz, poloz sie. Marta nie odchodzi, wpatruje sie we mnie. Od szesciu lat wiernie mi towarzyszy w dzien i w nocy. Patrze w oczy mojej border collie i zastanawiam sie, czy nie zadzwonic do dziewczat. Claire, Cindy i Jill pojawilyby sie natychmiast. Usciskalyby mnie, przytulily, powiedzialy kilka uspokajajacych slow. Jestes niezwykla osoba, Lindsay. Kochamy cie, Lindsay. Tyle tylko ze jutro, pojutrze sytuacja powtorzy sie, wiem o tym. Nie widze dla siebie wyjscia. Wszystko mam dokladnie przemyslane. Kieruje sie w zyciu logika w tym samym stopniu co uczuciami. To rzadkie polaczenie, przynajmniej wsrod facetow pracujacych w wydziale zabojstw Departamentu Policji San Francisco. Ale tez zaden z nich nie skonczy z kulka z wlasnego pistoletu w mozgu. Przesuwam lufa po policzku i na powrot przykladam ja do skroni. O Boze, Boze, Boze. Mysle o delikatnych dloniach, o Chrisie, i zbiera mi sie na placz. Zbyt wiele obrazow zbyt szybko przesuwa sie przed moimi oczami, nie moge sie na nich skupic. Straszne morderstwa swiezo upieczonych malzonkow, ktore wprawily nasze miasto w przerazenie, twarz mojej matki, ojca. Moje dziewczeta - Claire, Cindy i Jill - nasz zwariowany klub. Widze tez siebie. Patrzac na mnie, nikt nigdy, ale to nigdy nie podejrzewal, ze moge byc inspektorem policji, jedyna kobieta inspektorem w calym wydziale zabojstw SFPD. Moje przyjaciolki zawsze powtarzaly, ze bardziej przypominam Helen Hunt, filmowa zone Paula Reisera w Szaleje za toba. Mialam kiedys meza. Nie bylam Helen Hunt; on z cala pewnoscia nie byl Paulem Reiserem. Jest mi bardzo ciezko, bardzo zle. Wszystko jest nie tak, jak byc powinno. Ciagle mam przed oczami Davida i Melanie Brandtow, pierwsze malzenstwo, ktore padlo ofiara mordercy. Zgineli w Apartamencie Chinskim w Grand Hyatt. Widze ten pokoj hotelowy i tych dwoje, ktorych smierc byla taka bezsensowna, niepotrzebna. Tak sie zaczelo. Czesc pierwsza David i Melanie ROZDZIAL 1 Pokoj hotelowy pelen byl czerwonych roz na dlugich lodygach. Pieknekwiaty - doskonaly prezent. Wszystko wydawalo sie doskonale. Byc moze jest gdzies na ziemi szczesliwszy czlowiek, myslal David Brandt, obejmujac swoja swiezo poslubiona zone. Byc moze gdzies w Jemenie, jakis wiesniak dziekujacy Allahowi za druga koze. Byc moze. Na pewno jednak nie w San Francisco. Mloda para spogladala przez okno na jasniejace w oddali swiatla Berkeley, na Alcatraz, na pelna elegancji sylwete mostu Golden Gate. -To nie do wiary. Dzien byl wspanialy - westchnela rozpromieniona Melanie. -Ja tez tak czuje. Gdybym mial cos zmienic, nie zaprosilbym moze swoich rodzicow - szepnal David i obydwoje wybuchneli smiechem. Chwile wczesniej pozegnali w sali balowej hotelu trzy setki bawiacych sie tam gosci. Wesele wreszcie sie skonczylo. Toasty, tance, pogaduszki, zdjecia, pocalunki nad tortem. Zostali we dwoje. Mieli po dwadziescia dziewiec lat i cale zycie przed soba. David siegnal po stojace na stoliku kieliszki z szampanem. -Wypijmy za najszczesliwszego albo prawie najszczesliwszego czlowieka na ziemi - zaproponowal. -Prawie? - zapytala Melanie z udanym oburzeniem. - A kto mialby byc najszczesliwszym? Spletli rece i upili po lyku z krysztalowych kieliszkow. -Pewien wiesniak, ktory kupil druga koze. Pozniej ci o nim opowiem. Mam cos dla ciebie - przypomnial sobie raptem. Dal jej juz pierscionek z pieciokaratowym brylantem, ktory miala teraz na palcu. Wiedzial doskonale, ze wlozyla go wylacznie dlatego, by sprawic przyjemnosc jego rodzicom. Podszedl do wiszacego na krzesle smokingu i wyciagnal z kieszeni pudeleczko od Bulgariego. -Daj spokoj, Davidzie. Mam ciebie, niczego wiecej mi nie trzeba. -Pomimo to otworz. Powinno ci sie podobac. Melanie uniosla wieczko. Wewnatrz, na wysciolce z zamszu lsnily srebrne kolczyki w ksztalcie polksiezycow wysadzanych brylantami. -Ty tez przypominasz mi ksiezyc - powiedzial David. Melanie przylozyla kolczyki do uszu. Byly piekne, tak jak piekna byla Melanie. -Ty rzadzisz przyplywami - szepnal David i calujac ja, zaczal rozpinac zamek blyskawiczny jej sukni. W tej samej chwili rozleglo sie pukanie do drzwi. -Szampan - oznajmil glos po drugiej stronie. David mial ochote powiedziec kelnerowi, by zostawil butelke i sie wynosil. Przez caly wieczor myslal o tym, kiedy wreszcie bedzie mogl zsunac suknie z delikatnych ramion Melanie. -Otworz - poprosila. - Ja tymczasem przymierze kolczyki. Wysunela sie z objec meza i ruszyla w strone lazienki. Idac do drzwi, David pomyslal jeszcze, ze nie zamienilby sie z nikim na swiecie. ^ Nawet gdyby mu dawano druga koze. ROZDZIAL 2 Phillip Campbell wielokrotnie wyobrazal sobie ten wyjatkowy moment.Wiedzial, ze drzwi otworzy pan mlody. Wszedl do pokoju. -Gratulacje - mruknal, podajac szampana, i spojrzal spod oka na mezczyzne w koszuli od smokingu, z rozwiazana muszka na szyi. David Brandt nie zwracal na niego uwagi: obejrzal uwaznie butelke tkwiaca w przewiazanym wstazkami wiaderku. Krug. Cios du Mesnil, rocznik 1989. -Co moze byc najgorszym uczynkiem na swiecie? - szeptal do siebie Campbell. - Czy bede w stanie to zrobic. Mam dosc sily? -Nie bylo zadnego bileciku? - zagadnal pan mlody, szukajac w kieszeni spodni pieniedzy na napiwek. -Tylko to, prosze pana. Podszedl blizej i zanurzyl noz w piersi Davida Brandta, miedzy trzecie a czwarte zebro, tam gdzie serce. -Dla czlowieka, ktory ma wszystko - powiedzial, wchodzac glebiej do pokoju i kopniakiem zatrzaskujac drzwi za soba. Odwrocil Davida Brandta, przyparl go do drzwi, glebiej wrazil ostrze noza. Pan mlody zesztywnial w paroksyzmie bolu, z jego gardla dobylo sie ciche rzezenie, oczy wyszly mu z orbit, jakby nie wierzyl w to, co sie z nim dzieje. Niezwykle, pomyslal Campbell. Czul, fizycznie czul, jak z ofiary uchodza sily. Ten czlowiek przed chwila przezyl najwspanialsza chwile w swoim zyciu, a teraz umieral. Campbell zrobil krok do tylu i cialo Davida osunelo sie na dywan. Pokoj zakolysal sie niby lodz nabierajaca przechylu, po czym wszystko nagle zawirowalo w zawrotnym tempie, jak w kalejdoskopie. Dziwne. Zupelnie inaczej to sobie wyobrazal. Uslyszal glos panny mlodej, szybko wyciagnal noz z piersi Davida Brandta i podbiegl do drzwi lazienki. W progu ukazala sie Melanie, ciagle jeszcze ubrana w suknie slubna. -Davidzie? - Na widok intruza usmiech momentalnie znikl z jej twarzy. - Gdzie David? Kim pan jest? Omiotla go szybkim, pelnym przerazenia spojrzeniem, dostrzegla noz, cialo meza na podlodze. -O Boze! David! - krzyknela. - Davidzie! Davidzie! Taka wlasnie Campbell chcial ja zapamietac. Ten wyraz zgrozy w rozszerzonych oczach, jeszcze przed chwila rozpromienionych nadzieja i oczekiwaniem. -Chcialabys wiedziec dlaczego? - zapytal, nie bardzo wiedzac, co mowi. Slowa same plynely z ust. - Ja tez. -Dlaczego? - krzyknela Melanie. Nic nie rozumiala, ale wiedziala, ze powinna uciekac. Rzucila sie gwaltownie ku drzwiom. Campbell chwycil ja za przegub reki i przystawil noz do gardla. -Prosze. Prosze, nie zabijaj mnie. -Przyszedlem, zeby cie uratowac, Melanie - oznajmil, spogladajac jej z usmiechem w twarz. Noz zaglebil sie w szyje. Melanie krzyknela, naprezyla sie. Oczy przygasly, cialem wstrzasnely smiertelne drgawki, twarz stezala w blagalnym pytaniu. Dlaczego? Dlaczego? Campbell dlugo jeszcze nie mogl zaczerpnac tchu. Czul dlawiacy zapach krwi Melanie Brandt. Z trudem mogl uwierzyc, ze to zrobil. Zaniosl cialo panny mlodej do sypialni i polozyl na lozku. Byla piekna. Mloda twarz o delikatnych rysach. Pamietal, jakie wrazenie na nim zrobila, kiedy zobaczyl ja po raz pierwszy. Myslala, ze caly swiat nalezy do niej. Przesunal dlonia po jej policzku, dotknal palcem kolczyka w ksztalcie polksiezyca. Jaki moze byc najgorszy uczynek? Czy wlasnie to, co przed chwila zrobil? Nie, odpowiedzial jakis glos. To jeszcze nie jest najgorsze, co mozna zrobic. Powoli zadarl biala suknie slubna. ROZDZIAL 3 Bylo kilka minut po wpol do dziewiatej rano. Czerwcowy poniedzialek.Jeden z tych chlodnych, szarych letnich porankow, z ktorych slynie San Francisco. Tydzien zaczynal sie paskudnie. Przerzucalam stare egzemplarze "The New Yor-kera", czekajac na wejscie do gabinetu mojego internisty, doktora Roya Orenthalera. Zaczelam przychodzic do doktora Roya, jak go czasami nazywalam, kiedy jeszcze studiowalam socjologie na Uniwersytecie San Francisco i od tego czasu rokrocznie pojawialam sie u niego na badaniu kontrolnym. Ostatnie wypadlo w zeszly wtorek. Ku mojemu zdziwieniu Orenthaler zadzwonil do mnie pod koniec tygodnia i poprosil, zebym zajrzala do niego zaraz po weekendzie. Czekal mnie pracowity dzien: prowadzilam dwie sprawy rownoczesnie, a jeszcze mialam stawic sie w sadzie okregowym. O dziewiatej chcialam byc juz w biurze. -Pani Boxer, doktor pania prosi - wywolala mnie w koncu recepcjonistka. Weszlam za nia do gabinetu. Zazwyczaj Orenthaler wital mnie jakims jowialnym zartem pod adresem policji, w rodzaju: Skoro pani jest tutaj, to kto pilnuje porzadku na ulicach? Mialam trzydziesci cztery lata i od dwoch lat bylam inspektorem w wydziale zabojstw. Dzisiaj jednak przywital mnie z powazna mina. -Siadaj, Lindsay - mruknal, wskazujac sztywnym ruchem krzeslo kolo biurka. O, o... Do tej pory wyznawalam prosta filozofie, jesli chodzi o lekarzy. Kiedy ktorys z nich spoglada na czlowieka z grobowym wyrazem twarzy i prosi siadac, moze to oznaczac tylko trzy rzeczy, z ktorych tylko jednej nalezy sie bac. Moglam oczekiwac, ze albo chce mnie zaprosic na randke, albo ma mi do przekazania zla wiadomosc, albo wydal majatek na nowe obicia foteli. -Chcialbym ci cos pokazac - zaczal, biorac z biurka przezrocze i podnoszac je pod swiatlo. - To powiekszenie twojego wymazu krwi. Wieksze kulki to erytrocyty, czerwone cialka krwi. -Bardzo ladne - zazartowalam glupkowato. -Owszem, Lindsay - odparl moj lekarz bez sladu usmiechu. - Problem polega na tym, ze masz ich za malo. Wpatrywalam sie w niego z nadzieja, ze jednak sie usmiechnie i powie cos w rodzaju: przepracowujesz sie, Lindsay... powinnas odpoczac, Lindsay. -Masz tak zwana anemie aplastyczna... rzadki zespol Neglego. Najkrocej mowiac, polega ona na tym, ze organizm przestaje wytwarzac czerwone cialka krwi. - Podniosl inne zdjecie. - Tak to powinno wygladac, kiedy wszystko jest w porzadku. Na ciemnym tle mrowily sie malenkie krwinki niby samochody na skrzyzowaniu Market i Powell w godzinach szczytu. Po prostu korek z szukajacych sobie drogi kulek spieszacych rozprowadzac tlen po czyims krwiobiegu. Moje zdjecie, dla kontrastu, przypominalo siedzibe waznego polityka w dwie godziny po ogloszeniu przez niego, ze ustepuje ze stanowiska. -To daje sie leczyc, prawda? - To bylo bardziej twierdzenie niz pytanie. -Owszem, Lindsay, niemniej sprawa jest powazna. Tydzien temu wybralam sie do niego, bo zaczely lzawic mi oczy, widzialam mroczki, pojawily sie jakies krwawe uplawy. W polowie dnia czulam sie tak zmeczona, jakby jakis zlosliwy gnom uskarzajacy sie na brak zelaza wysysal ze mnie wszystkie sily. Ale bo tez pracowalam po czternascie godzin dziennie. Mialam szesc tygodni od dawna zaleglego urlopu. -Jak powazna? - zapytalam zadziornie. -Czerwone cialka sa niezbedne w procesie dotleniania ciala - zaczal wyjasniac Orenthaler. - Hematopoeza, wytwarzanie komorek krwi w szpiku kostnym. -Doktorze, nie jestesmy na konferencji medycznej. Pytam, jak dalece to powazne? -Co chcesz uslyszec, Lindsay? Diagnoze czy przypuszczenia? -Prawde. Orenthaler skinal glowa. Wstal zza biurka, podszedl do mnie, ujal moja reke. -Powiem ci prawde. Twoja choroba zagraza zyciu. -Zagraza zyciu? - Serce stanelo mi na moment. Poczulam okropna suchosc w gardle. -Jest smiertelna, Lindsay. ROZDZIAL 4 Poczulam sie tak, jakby ktos zdzielil mnie piescia miedzy oczy. Smiertelna, Lindsay. Czekalam, ze doktor Roy za chwile powie, ze to jakis idiotyczny zart, ze pomylil moje wyniki badan z wynikami innej pacjentki. -Musisz isc do hematologa - ciagnal Orenthaler. - Jak kazda choroba i ta ma rozne stadia. Pierwsze to niewielki niedobor krwinek, ktory mozna leczyc transfuzjami. Stadium drugie zaczyna sie razem z systematycznym spadkiem ilosci czerwonych cialek. Przy trzecim stadium konieczna jest hospitalizacja. Przeszczep szpiku kostnego. Moze nawet usuniecie sledziony. -W jakim stadium ja jestem? - zapytalam, wciagajac z trudem powietrze do pluc. -Masz zaledwie dwiescie erytrocytow na centymetr szescienny krwi, co oznacza, ze jestes gdzies pomiedzy. -Pomiedzy? -Pomiedzy stadium drugim i trzecim. W zyciu kazdego czlowieka czesto przychodzi taki moment, kiedy wszystko ulega gwaltownemu przewartosciowaniu. Dotad beztrosko pomykajacy przez zycie, nagle wali glowa w mur i raptem wszystko sie konczy. W mojej pracy czesto stykam sie z ludzmi, ktorych sytuacja ulega z dnia na dzien radykalnej zmianie. Teraz przyszla pora na mnie. -Co to oznacza? - zapytalam niepewnym glosem, a gabinet zawirowal mi przed oczami. -To oznacza, Lindsay, ze bedziesz musiala poddac sie dlugiej i ciezkiej kuracji. Pokrecilam glowa. -A co z praca? Od szesciu lat pracowalam w wydziale zabojstw, od dwoch bylam inspektorem. Przy odrobinie szczescia w chwili awansu mojego porucznika moglabym zajac jego stanowisko. Nasz wydzial potrzebowal silnych kobiet. Takich jak ja. Czulam, ze moge zajsc daleko. Tak myslalam do tej pory. -Leczenie nie bedzie mialo zadnego wplywu na twoja prace. Jezeli kuracja cie nie oslabi, mozesz leczyc sie i pracowac. Chocby ze wzgledow terapeutycznych. Nagle poczulam, ze zaczynam sie dusic, ze musze czym predzej wyjsc z gabinetu. -Uprzedze hematologa o twojej wizycie - powiedzial Orenthaler. Zaczal opowiadac, do jakiego to swietnego specjalisty mnie posyla, ale nie sluchalam go. Zastanawialam sie, komu powiedziec. Matka nie zyla od dziesieciu lat. Ojciec zniknal z mojego zycia, kiedy skonczylam trzynascie lat. Mialam siostre, Cat, ale przy jej ukochaniu swietego spokoju wiadomosc o mojej chorobie bylaby dla niej pewnie wieksza katastrofa niz dla mnie. Doktor podsunal mi skierowanie. -Znam cie, Lindsay, i wiem, co myslisz. Otoz nie, praca nie bedzie najlepszym lekarstwem. Sprawa jest smiertelnie powazna. Masz sie do niego zglosic jeszcze dzisiaj. Nagle odezwal sie moj pager. Odszukalam go w torebce i spojrzalam na numer. Dzwonili z biura. Jacobi. -Musze zatelefonowac - powiedzialam. Orenthaler rzucil mi pelne nagany spojrzenie, ktore mowilo: ostrzegalem cie. -Rozumiem. - Usmiechnelam sie z przymusem. - Terapia. Wskazal ruchem glowy telefon na biurku i wyszedl z gabinetu, a ja wystukalam numer mojego partnera. -Koniec zabawy, Boxer - po drugiej stronie rozlegl sie burkliwy glos Jacobiego. - Mamy podwojne zabojstwo. W Grand Hyatt. W glowie huczalo mi to, co powiedzial przed chwila lekarz. Otumaniona, nie zareagowalam widac od razu. -Slyszysz mnie, Boxer? Robota czeka. Jedziesz? -Tak? - wykrztusilam wreszcie. -Ubierz sie ladnie - mruknal moj partner. - Jak na slub. ROZDZIAL 5 W jaki sposob wyszlam z gabinetu Orenthalera i jak dojechalam z Noe Vallcy do Hyatta na Union Sauare, nie pamietam. W uszach rozbrzmiewaly mi caly czas slowa doktora: w niektorych przypadkach zespol Neglego moze byc smiertelny. Wiem tylko, ze w dwanascie minut po odebraniu wiadomosci od Jacobiego podjechalam swoim dziesiecioletnim bronco pod glowne wejscie hotelu. Wokol roilo sie od policji. Chryste, co sie tu stalo? Zamknieto caly kwartal miedzy Sutter i Union Sauare. Wejscie do hotelu obstawili mundurowi, ktorzy sprawdzali kazdego wchodzacego i wychodzacego, usilujac jednoczesnie rozganiac gapiow. Mignelam blacha i weszlam do holu. W poblizu recepcji stalo dwoch znajomych mundurowych: Murray, gliniarz o wielkim brzuchu, ktory doslugiwal emerytury, i jego mlodszy partner Vasquez. Poprosilam tego pierwszego, zeby szybko wprowadzil mnie w sprawe. -Tyle wiem, ze w apartamencie na trzynastym ktos zalatwil jakichs dwoje wazniakow. Wszyscy nasi madrzy sa juz na gorze. -Kto zawiaduje? - zapytalam, czujac, ze wraca mi energia. -Wyglada, ze pani, inspektorze. -Skoro tak, obstawcie natychmiast wszystkie wejscia do hotelu. Niech kierownik administracyjny przygotuje mi liste gosci i pracownikow. Nikt nie moze wyjsc z budynku, dopoki jego nazwisko nie znajdzie sie na liscie. W chwile pozniej jechalam juz winda na trzynaste pietro. Wianuszek policjantow i ludzi z kierownictwa hotelu wskazal mi dwuskrzydlowe drzwi opatrzone tabliczka: Apartament Chinski. Zaraz przy wejsciu wpadlam na Charliego Clappera, szefa ekipy technicznej. Obecnosc Clappera na miejscu zbrodni wskazywala, ze sprawa musi byc naprawde powazna. Najpierw zobaczylam roze, mnostwo roz, dopiero potem dojrzalam Jacobiego. -Uwazaj na obcasy, inspektorze - zawolal glosno na moj widok. Moj partner mial czterdziesci siedem lat, ale wygladal na znacznie wiecej: siwe, mocno przerzedzone wlosy bardzo go postarzaly. Wiecznie skrzywiony, sprawial wrazenie czlowieka, ktory nie spodziewa sie wiele po innych, przeciwnie, czeka, ze za chwile uslyszy cos glupiego. Pracowalismy razem od ponad dwoch lat. Pomimo ze mial znacznie ode mnie dluzszy staz w wydziale, to ja bylam jego przelozona. Przy wejsciu do apartamentu omal nie potknelam sie o nogi pierwszej ofiary, pana mlodego. Lezal obok drzwi, skulony, w koszuli i spodniach od smokingu, z zakrzepla krwia na owlosionej piersi. Wciagnelam gleboko powietrze. -Przedstawiam ci pana Davida Brandta - oznajmil Jacobi z krzywym usmieszkiem. - Tam mamy pania Brandt. - Wskazal w kierunku sypialni. - Byla nia wyjatkowo krotko. Przykleklam przy zwlokach pana mlodego. Przystojny, o krotkich, ciemnych wlosach, lagodne rysy. Tylko szeroko otwarte, wybaluszone oczy i struzka zakrzeplej krwi na brodzie macily obraz. Obok ciala na podlodze lezala marynarka od smokingu. -Kto ich znalazl? - zapytalam, szukajac portfela w kieszeniach marynarki. -Kierownik zmiany. Dzis rano mieli leciec na Bali. Mam na mysli wyspe, nie kasyno, Boxer. Takich, jak ci tutaj, budzi sam kierownik. Otworzylam portfel; wydane w Nowym Jorku prawo jazdy z usmiechnietym zdjeciem pana mlodego, platynowe karty kredytowe, kilkanascie banknotow studolarowych. Podnioslam sie, rozejrzalam po apartamencie. Wnetrze przypominalo muzeum sztuki dalekowschodniej: smoki z jasnozielonej porcelany, fotele i kanapy zdobione scenami z dwom cesarskiego. I, oczywiscie, roze. Ja wolalam male, zaciszne pensjonaty, ale jesli ktos lubil wystawe i oprawe, tu je mial. -Poznaj panne mloda. Weszlam do sypialni i zatrzymalam sie w progu. Lezala na plecach na wielkim lozu z baldachimem. Widzialam setki ofiar zabojstw, ale na to, co zobaczylam, nie bylam przygotowana. Poczulam prawdziwe wspolczucie. Nie zdazyla nawet zdjac sukni slubnej. ROZDZIAL 6 Widzialam wiele ofiar, ale nigdy nie oswoje sie z ich widokiem, a ten byl wyjatkowo przykry. Byla taka mloda i ladna. Gdyby nie trzy krwawe kwiaty na bialym staniku sukni, mogloby sie zdawac, ze spi. Spiaca krolewna oczekujaca na swojego krolewicza. Tymczasem krolewicz lezal w sasiednim pokoju z wnetrznosciami na wierzchu. -Nawet bajki po trzy i pol tysiaca papierkow za dobe czasami sie zle koncza. - Jacobi wzruszyl ramionami. Wiele wysilku kosztowalo mnie, zeby skupic sie na robocie. Poslalam Jacobiemu jadowite spojrzenie, zeby sie przymknal. -Co jest, Boxer? - Spotulnial. - Ja tylko zartowalem. Jego skruszona mina nie wiedziec czemu przywrocila mnie do rzeczywistosci. Panna mloda miala duzy brylant na prawej dloni i fantazyjne kolczyki. Motywem zabojstwa na pewno nie byla chec zysku. Do ciala zblizyl sie jeden z technikow. -Wyglada na trzy rany klute od noza. Nie poszlo mu tak latwo jak z panem mlodym, jego zalatwil jednym ciosem. Przemknelo mi przez glowe, ze przyczyna wiekszosci zabojstw sa pieniadze albo seks. Tu na pewno nie chodzilo o pieniadze. -Kiedy widziano ich po raz ostatni? - zapytalam. -Wczoraj wieczorem po dziesiatej. Wtedy skonczylo sie przyjecie na dole. -Potem juz nie? -Wiem, ze to nie twoja dzialka, Boxer. - Jacobi wyszczerzyl sie w usmiechu. - Ale tak juz jest, ze ludzie zaraz po weselu zwykli zostawiac mlodych samym sobie. Usmiechnelam sie kwasno i rozejrzalam po bogatym wnetrzu. -Zaskocz mnie, Jacobi. Kto szasta sie na taki apartament? -Ojciec pana mlodego robi grube interesy na Wall Street. Dla siebie i zony wynajal pokoj na dwunastym pietrze. Postawili sie. Popatrz na te cholerne roze. Wrocilam do pana mlodego. Dopiero teraz zauwazylam butelke szampana przewiazana wstazka jak prezent. Stala na zbryzganej krwia marmurowej konsoli kolo drzwi. -Zastepca kierownika tez zwrocil na nia uwage. Moim zdaniem przyniosl ja ten, kto to zrobil. -Zauwazyli kogos? -Pewnie. Kupe facetow w smokingach. Bylo wesele, nie? Przeczytalam napis na etykietce. "Krug. Cios du Mesnil, 1989". -Mowi ci to cos? - zagadnal Jacobi. -Tyle tylko ze morderca zna sie na trunkach. Popatrzylam na poplamiona krwia marynarke od smokingu. W miejscu, gdzie wszedl noz, bylo przeciecie. Jacobi wzruszyl ramionami. -Morderca musial ja sciagnac z faceta po tym, jak go dzgnal. -Po cholere mialby to robic? - mruknelam glosno. -Bo ja wiem. Musimy go zapytac. Na korytarzu stal Charlie Clapper, gapil sie na mnie, czekal na znak, ze moze zaczynac. Skinelam glowa i wrocilam do panny mlodej. Mialam zle, bardzo zle przeczucia. Jesli nie chodzilo o pieniadze, musialo... chodzic... o seks. Unioslam tiulowe podbicie sukni. Chodzilo. Sciagniete majtki zaczepily sie na stopie. Zalala mnie wscieklosc. Spojrzalam w martwe oczy. Wszystko miala przed soba, nadzieje, marzenia. Teraz byla tylko splugawionym trupem. Stalam tak nad nia, mrugajac powiekami, i raptem uswiadomilam sobie, ze placze. -Pogadaj z rodzicami pana mlodego, Warren - rzucilam do Jacobiego i wciagnelam gleboko powietrze. - Przesluchaj wszystkich gosci z tego pietra. Znajdz ich adresy, jesli juz wyjechali. Kaz przygotowac liste pracownikow hotelu, ktorzy mieli nocny dyzur. - Czulam, ze jesli zaraz nie wyjde z pokoju, zrobie z siebie widowisko. - Zabieraj sie do roboty, Warren. Nie patrzac mu w oczy, wypadlam na korytarz. -Co sie dzieje, Boxer? - zaniepokoil sie Charlie Clapper. -Znasz kobiety, zawsze placza na slubach - uslyszalam jeszcze odpowiedz Jacobiego. ROZDZIAL 7 Phillip Campbell szedl Powell Street w strone Union Sauare i Hyatta.Ulica byla zablokowana, pod hotelem gromadzil sie coraz wiekszy tlum, wyly syreny wozow policyjnych i ambulansow. W szacownym San Francisco takie sceny nalezaly do rzadkosci. I zachwycaly Campbella! Nie mogl uwierzyc, ze zdaza na miejsce zbrodni. To bylo silniejsze od niego. Pojawic sie tu, przezyc jeszcze raz wczorajszy wieczor. Zblizajac sie, czul, jak rosnie mu poziom adrenaliny, jak coraz szybciej bije serce. Przeciskajac sie przez tlum pod hotelem, slyszal wymieniane przez gapiow pogloski: mowiono o pozarze, morderstwie, samobojstwie, ale nikt nie wiedzial, co naprawde sie stalo. Wreszcie docisnal sie tak blisko, ze widzial juz policjantow. Kilku rozgladalo sie po stloczonej przed wejsciem do Hyatta cizbie, szukali go. Nie bal sie zdemaskowania. Byl poza wszelkim podejrzeniem i ta swiadomosc przyprawiala go o dodatkowy dreszcz. Chryste, odwazyl sie, a to dopiero poczatek. Nigdy jeszcze nie zaznal podobnego uczucia. Nigdy jeszcze miasto nie doswiadczylo niczego podobnego. Z Hyatta wyszedl jakis biznesmen, ktorego natychmiast obiegli reporterzy, zarzucajac pytaniami, jakby byl znana osobistoscia. Usmiechnal sie z wyzszoscia. Mial informacje, ktorych chcieli, i skwapliwie sie nimi dzielil, przezywal swoja zalosna chwile slawy. -Mloda para, zamordowana w apartamencie na ostatnim pietrze - uslyszal Campbell slowa mezczyzny. - W noc poslubna. Smutna historia. Gapie na chwile wstrzymali oddech. ROZDZIAL 8 Co za scena! Cindy przepychala sie przez tlum otaczajacy Grand HyattHotel. Jeknela rozczarowana na widok blokady policyjnej. Wokol wejscia cisnela sie ponad setka ciekawskich: turysci z aparatami fotograficznymi, biznesmeni spieszacy do pracy, rozkrzyczani reporterzy wymachujacy legitymacjami prasowymi, ktore mialy pomoc im dostac sie do srodka. Po drugiej stronie ulicy stal woz transmisyjny jakiejs stacji telewizyjnej. Po dwoch latach pracy w dziale miejskim "Chronicie" Cindy wreszcie miala wydarzenie, ktore moglo pomoc jej w karierze. To bylo to. -Morderstwo w Grand Hyatt - poinformowal ja szef, Sid Glass, kiedy technik przechwycil w nasluchu policyjny komunikat radiowy. Suzie Fitzpatrick i Tom Stone, reporterzy, ktorzy prowadzili kronike policyjna w gazecie, byli akurat w terenie. - Jedz tam natychmiast - warknal Sid. Nie musial powtarzac jej tego dwa razy. Tyle mojego szczescia, pomyslala rozczarowana Cindy, spogladajac na kordon policyjny. Przed zablokowanym wejsciem do hotelu z kazda chwila przybywalo dziennikarzy. Jesli czegos natychmiast nie wymysli, sprawe przejma Fitzpatrick i Stone. Musi dostac sie do srodka. Rozejrzala sie i szybko podeszla do stojacej opodal bezowej limuzyny, zapukala w szybe. Kierowca podniosl glowe znad gazety, oczywiscie "Chronicie", odkrecil szybe. -Czeka pan na Steadmana? -Eee... na Eddlesona. -Pomylka. - Pomachala reka. Juz mogla wejsc do hotelu. Ponownie przecisnela sie przez tlum. -Przepraszam - zwrocila sie do policjanta, ktory zagrodzil jej droge. Przybrala zaaferowana mine kogos, komu bardzo sie spieszy. - Mam tu spotkanie. -Z kim? -Z panem Eddlesonem. Czeka na mnie. Policjant zaczal przerzucac kartki wydruku komputerowego. -Numer pokoju? Cindy pokrecila glowa. -Umowil sie ze mna w Grill Room. O jedenastej. - Grill Room w Hyatcie byl ulubionym miejscem spotkan waznych osobistosci San Francisco. Policjant zmierzyl ja bacznym spojrzeniem. W czarnej skorzanej kurtce, dzinsach, sandalach z Earthsake, nie wygladala na osobe, ktora moglaby brac udzial w waznym sluzbowym sniadaniu. -Moje spotkanie. - Cindy popukala w zegarek. - Eddleson. Policjant machnal reka i przepuscil ja. Byla w srodku. W przeszklonym, wysokim na trzy kondygnacje atrium ze zlotymi kolumnami. Miala ochote zasmiac sie w nos wszystkim znanym reporterom, ktorzy tloczyli sie nadal przed wejsciem. To ona bedzie pierwsza na miejscu zdarzen. Musi tylko pomyslec, jak wykorzystac swoja szanse. W holu mrowili sie gliniarze, wyjezdzajacy goscie, grupki turystow, personel w ciemnoczerwonych liberiach. Szef powiedzial, ze chodzi o morderstwo. Smiale morderstwo, zwazywszy na dobra reputacje hotelu. Nie wiedziala, na ktorym pietrze. Ani kiedy sie to stalo. Nie wiedziala nawet, czy chodzilo o gosci hotelu. Owszem, dostala sie do srodka, ale nie miala pojecia, co robic. Zobaczyla jakies walizki w glebi pod sciana. Wygladaly na bagaze wiekszej grupy. Boy wynosil je na zewnatrz. Podeszla i przykleknela przy jednej z nich, jakby chciala cos wyjac. -Zawolac taksowke? - zagadnal inny boy, przechodzacy akurat obok. Cindy pokrecila glowa. -Ktos ma po mnie przyjechac. - Ogarnela spojrzeniem panujace wokol zamieszanie, podniosla oczy do nieba. - Przed chwila wstalam. Co sie tu dzieje? -Nie slyszala pani? Mielismy tu niezly pasztet. Dwie osoby zamordowane. Na trzydziestym. - Chlopak znizyl glos, jakby zawierzal jej sekret zycia. - Widziala pani moze to wesele wczoraj wieczorem? Ktos zabil panstwa mlodych. Dostal sie do Apartamentu Chinskiego i zadzgal oboje. -Chryste! - Cindy cofnela sie o krok. -Na pewno nie chce pani, zeby wyniesc bagaze? - upewnil sie boy. -Dziekuje, poczekam tutaj - powiedziala z wymuszonym usmiechem. Dojrzala otwierajaca sie winde, z ktorej chlopak hotelowy wypchnal wozek pelen waliz. Sluzbowa winda. Policja jej nie pilnowala. Przecisnela sie w tamta strone, nacisnela guzik i zlote drzwi otworzyly sie z cichym szelestem. W srodku nie bylo nikogo. Szybko wskoczyla do kabiny, nie wierzac w swoje szczescie. Trzydzieste pietro. Apartament Chinski. Podwojne morderstwo. Jej sprawa. ROZDZIAL 9 Kiedy winda stanela, Cindy wstrzymala oddech. Serce walilo jej jakoszalale. Byla na trzydziestym. Udalo sie. Naprawde sie udalo. Drzwi sie otworzyly. Dzieki Bogu nie pilnowal ich zaden policjant. Slyszala dochodzace z oddali glosy, ruszyla w ich kierunku. Minela dwoch mezczyzn w zoltych kurtkach z oznaczeniami policyjnej ekipy technicznej. W glebi korytarza dostrzegla kilku mundurowych i dochodzeniowcow w cywilnych ubraniach; stali przy dwuskrzydlowych drzwiach, na ktorych widnial mosiezny napis: Apartament Chinski. Nie tylko dostala sie do srodka. Byla w samym centrum wydarzen. Zblizyla sie do drzwi. Gliniarze nie spojrzeli nawet w jej strone. Widziala juz wnetrze apartamentu: urzadzone z przepychem, pelne roz. Nagle poczula, ze za chwile zwymiotuje. Tuz za progiem lezal na podlodze pan mlody w skrwawionej koszuli od smokingu. Ugiely sie pod nia nogi. Nigdy jeszcze nie widziala ofiary morderstwa. Chciala podejsc blizej, przyjrzec sie, zapamietac kazdy szczegol, ale nie byla w stanie zrobic kroku. -A pani co tu robi, do cholery? - zagadnal szorstki glos. Przed Cindy wyrosl policjant. Ktos ja chwycil i przyparl do sciany. Boli. Ogarnieta panika, wyciagnela z torebki portfel, w ktorym tkwila legitymacja prasowa. Rozezlony policjant o grubym karku i twarzy przypominajacej pysk sliniacego sie dobermana zaczal ogladac jej identyfikatory i karty kredytowe. -Chryste - jeknal. - Reporterka. -Jak sie pani tu, do cholery, dostala? - napadl na nia partner dobermana. -Trzeba ja stad natychmiast zabrac - warknal doberman. - Spisz jej dane. Przez najblizszy rok nie bedzie miala wstepu na zadna nasza prasowke. Partner dobermana pociagnal ja w strone wind. Cindy obejrzala sie jeszcze, omiatajac ostatnim spojrzeniem zwloki lezace w progu apartamentu. Okropny, przerazajacy i smutny widok. Drzala na calym ciele. -Wyprowadz ja z hotelu - polecil policjant mundurowemu, ktory pilnowal drzwi windy. - Obrocil w palcach legitymacje Cindy, jakby to byla karta do gry. - Bedzie sie pani musiala z nia pozegnac. Kiedy drzwi zaczely sie zamykac, ktos krzyknal: -Zaczekajcie. Wsiadla wysoka kobieta w szaroniebieskim T-shircie i kamizelce z brokatu, z blacha policyjna przy pasku: miala mila twarz, jasne wlosy i byla wyraznie zdenerwowana. -Niezla jatka, pani inspektor? - zagadnal towarzyszacy Cindy policjant. -Owszem - odpowiedziala, nie odwracajac nawet glowy. Cindy nie wierzyla wlasnym uszom. To musialo byc straszne, skoro wytracilo z rownowagi zawodowca. Slowo inspektor nie uszlo jej uwagi. Kiedy winda zatrzymala sie na parterze, kobieta prawie wybiegla z kabiny. -Widzi pani drzwi? - mruknal policjant. - Prosze wyjsc i wiecej tu nie wracac. Ledwie drzwi kabiny zamknely sie na powrot, rozejrzala sie po holu, szukajac wzrokiem pani detektyw. Dostrzegla ja, znikajaca w toalecie, i szybko ruszyla w tamta strone z twardym postanowieniem: tylko one we dwie, musi wykorzystac okazje. Kobieta stala przed lustrem. Szczupla, postawna, musiala miec okolo metra osiemdziesieciu wzrostu. Niewiarygodne, ale najzwyczajniej w swiecie plakala. O Jezu. Znowu sie udalo. Co takiego zobaczyla pani inspektor, ze tak sie rozkleila? -Dobrze sie pani czuje? - zagadnela Cindy cicho. Kobieta zesztywniala, ale wyraz jej twarzy wskazywal, ze gotowa jest rozmawiac. -To ty bylas na gorze. Jestes dziennikarka? Cindy skinela glowa. -Jak ci sie udalo tam dostac? -Nie wiem. Jakos sie udalo. Kobieta wyjela chusteczke, otarla oczy. -Ze mna ci sie nie uda. Nic ode mnie nie uslyszysz. -Nawet o tym nie myslalam. Naprawde dobrze sie pani czuje? Kobieta odwrocila sie do niej. Jej oczy krzyczaly: nie mam ci nic do powiedzenia, ale widac bylo, ze chce mowic, chce wyrzucic z siebie to, co przed chwila zobaczyla. Cindy doskonale wyczuwala jej stan. Gdyby role sie odwrocily, gdyby ona byla w tej chwili na miejscu policjantki, kto wie, moze by sie nawet zaprzyjaznily. Cindy wyjela z kieszeni wizytowke, polozyla ja na brzegu umywalki. -Gdyby chciala pani porozmawiac... Przez mila twarz pani inspektor przemknal cien usmiechu. Cindy odpowiedziala usmiechem. -Skoro juz tu jestem... - Wyciagnela kosmetyczke i podeszla do lustra, zerkajac na odbicie policjantki. -Lacina kamizelka - powiedziala. ROZDZIAL 10 Pracuje w Hall of Justice. Hall, jak zwyklismy go nazywac, szary, dziesieciopietrowy gmach z elewacja wylozona granitem, w ktorym miesci sie miejski departament sprawiedliwosci, znajduje sie na rogu Szostej i Bryant. Nawet jesli sam budynek z jego aseptycznymi wnetrzami usiluje komunikowac swoja funkcje, otoczenie zdaje sie zaprzeczac powadze egzekwowania prawa. Wokol baraki, kantory poreczycieli, parkingi, nedzne bary. W Hallu mamy do czynienia z kazdym zlem: kradzieze samochodow, przestepstwa na tle seksualnym, napady. Na siodmym pietrze znajduja sie biura prokuratora okregowego, tu w szklanych boksach urzeduja mlodzi, obiecujacy oskarzyciele. Na dziewiatym areszt sledczy. Jest nawet kostnica. Po krotkiej konferencji prasowej umowilismy sie z Jaco-bim w naszym biurze, by podsumowac zebrany dotad material. Dwanascie osob, bo tyle nas pracuje w wydziale zabojstw, gniezdzi sie w jednej duzej sali oswietlonej ostrym swiatlem jarzeniowek. Mnie udalo sie zaanektowac dla siebie biurko pod oknem, skad widze przebiegajaca tuz obok budynku obwodnice. Na biurku zawsze pietrza sie teczki, zdjecia, okolniki. Jedynym osobistym przedmiotem jest szescian z pleksiglasu, prezent od mojego poprzedniego partnera. Widnieje na nim napis: Chcesz wiedziec, w ktora strone pojechal pociag, nie patrz na tory. Zrobilam sobie herbate i poszlam do pokoju przesluchan, gdzie czekal juz Jacobi. Duza tablice stojaca w rogu podzielilam na dwie kolumny: co wiemy i co musimy sprawdzic. Rozmowa z rodzicami pana mlodego nic nie wniosla. Ojciec, gruba ryba z Wall Street, prowadzil miedzynarodowe interesy finansowe. Powiedzial Jacobiemu, ze byli z zona w sali bankietowej, dopoki nie wyszli ostatni goscie, po czym "odprowadzili dzieci na gore". Nie maja zadnych wrogow. Nie sa zadluzeni, nikt im nie grozil. Nie wiedza, kto mogl zrobic cos tak strasznego. Troche wiecej szczescia mielismy, przesluchujac gosci z trzydziestego pietra. Malzenstwo z Chicago okolo wpol do jedenastej wieczorem zauwazylo jakiegos mezczyzne, ktory krecil sie w poblizu Apartamentu Chinskiego: facet byl sredniej budowy, mial krotkie, ciemne wlosy, nosil albo czarny garnitur, albo smoking. W reku trzymal wiaderko z szampanem. Strawilismy na watpliwosciach kilka godzin. Minela siodma, nasza zmiana konczyla sie o piatej. -Nie masz dzisiaj randki, Boxer? - zagadnal w koncu Jacobi. -Mam kilka, Warren. -Mowie wlasnie, nie masz zadnej. Do pokoju wetknal glowe nasz porucznik Sam Roth, ktorego nazywamy Milasem. Pomachal popoludniowa "Chronicie". -Widzieliscie? /?L?' Na pierwszej stronie widnial tyj^lrAyielka wytluszczona czcionka. "Horror nocy poslubnej w Hyatcie", przeczytalam na glos. "Morderstwo w swiecie zastrzezonym dla najbogatszych. Trup pana mlodego w apartamencie z zapierajacym dech widokiem na zatoke". Roth zmarszczyl brwi. -Zorganizowaliscie wycieczke z przewodnikiem po miejscu zbrodni? Ta reporterka opisuje wszystko ze szczegolami. Pod tekstem widnialo nazwisko Cindy Thomas. Pomyslalam o wizytowce, ktora mialam w torebce, i westchnelam. Cindy Cholerna Thomas. -Moze powinienem do niej zadzwonic i poprosic o informacje na temat dochodzenia? - ciagnal Roth. -Wejdziesz? - zapytalam. - Spojrz na tablice. Kto wie, czy nie bedzie potrzebna nam pomoc. Roth stal bez ruchu, przygryzajac warge. Juz mial zamknac drzwi za soba, cofnal sie. -Jutro pietnascie po dziewiatej chce cie widziec w swoim biurze, Lindsay. Musimy sie zastanowic. A teraz zostawiam was samych. Przysiadlam na stole. Mialam wrazenie, ze przygniata mnie ogromny ciezar. Minal caly dzien, a ja nie znalazlam ani chwili, zeby zastanowic sie nad wlasnymi sprawami. -Dobrze sie czujesz? - zapytal Jacobi. Znow zbieralo mi sie na placz, czulam, ze za chwile pekne. -Paskudna sprawa - mruknal od drzwi. - Idz do domu, wez kapiel, czy ja wiem. Usmiechnelam sie. Delikatnosc nie nalezala do najmocniejszych stron Jacobiego. Kiedy wyszedl, spojrzalam na prawie puste kolumny na tablicy. Sama czulam sie pusta i slaba. Powoli wracala do mnie poranna wizyta u Orenthalera. I jego ostrzezenie: Smiertelna, Lindsay. Nagle uswiadomilam sobie, ze juz osma. Nie zadzwonilam do poleconego mi przez Orenthalera specjalisty. ROZDZIAL 11 Po powrocie do domu chyba zastosowalam sie do rady Jacobiego.Przede wszystkim wyprowadzilam moja suke, Marte. Kiedy jestem w pracy, zajmuja sie nia sasiedzi, ale zawsze czeka na nasz wieczorny spacer. Po powrocie zrzucilam ubranie i wzielam goracy prysznic. Jakos udalo mi sie zmyc z siebie pamiec Melanie i Davida Brandtow. Przynajmniej na te noc. Pozostal Orenthaler. I telefon do lekarza specjalisty, na ktory nie moglam sie zdobyc przez caly dzien. Tego nie bylam w stanie z siebie zmyc. Moje zycie sie zmienilo. Nie walczylam juz tylko z mordercami grasujacymi po miescie. Musialam walczyc o siebie. Po wyjsciu spod prysznica stanelam przed lustrem ze szczotka do wlosow w reku i przez dluga chwile wpatrywalam sie w swoje odbicie. Rzadko mi sie to zdarzalo, ale tym razem pomyslalam, ze jestem ladna. Nie piekna, ladna. Wzrost metr siedemdziesiat piec. Niezla sylwetka jak na osobe popijajaca piwo i objadajaca sie lodami. Zywe ciemne oczy. Jak to mozliwe, zebym miala umrzec? Dzisiaj moje oczy byly inne. Widzialam w nich strach. Wszystko wydawalo sie inne. Trzymaj sie na fali, uslyszalam stanowczy glos. Nie daj sie. Nigdy sie nie dawalas. Dlaczego ja? Pytanie powracalo natretnie, choc usilowalam je ignorowac. Wlozylam dres, zawiazalam wlosy w konski ogon i poszlam do kuchni. Nastawilam wode na makaron, podgrzalam sos sprzed kilku dni, ktory znalazlam w lodowce. Kiedy zaczal pyrkotac, puscilam plyte Sarah McLahan i usiadlam na blacie kuchennym z kieliszkiem wina. Sluchajac muzyki, tarmosilam Marte za uchem. Rozwiodlam sie dwa lata temu i od tego czasu mieszkam sama. Nienawidze mieszkac sama. Uwielbiam ludzi, kocham przyjaciol. Kochalam mojego meza, Toma, bardziej niz zycie. Dopoki mnie nie zostawil. "Nie wiem, jak ci to wytlumaczyc, Lindsay. Kocham cie, ale musze odejsc. Musze poszukac sobie kogos innego. Nic wiecej nie potrafie powiedziec". Chyba byl szczery, ale nigdy nie slyszalam czegos rownie glupiego i smutnego. Serce mi peklo na tysiace kawalkow. Ciagle jest pekniete. Nienawidze mieszkac sama, ale boje sie byc z kims. Bo jesli przestanie mnie kochac? Nie poradzilabym sobie z tym. Splawiam kazdego faceta, ktory pojawia sie w poblizu mnie. A jednak nienawidze byc sama. Szczegolnie dzisiaj. Moja matka umarla na raka piersi, kiedy konczylam college. Przenioslam sie wtedy z Berkeley do miasta, zeby byc przy niej i zaopiekowac sie mlodsza siostra, Cat. Mama za pozno zaczela sie leczyc. Zawsze reagowala za pozno, gdy nic juz nie mozna bylo zrobic. Tak samo bylo z jej malzenstwem. Ojciec odszedl od nas, kiedy mialam trzynascie lat. Potem widzialam go zaledwie dwa razy. Przez dwadziescia lat nosil mundur. Uchodzil za dobrego gline. Po sluzbie szedl do swojego baru, Alibi, i ogladal mecze Giantsow. Czasami zabieral mnie ze soba, zeby pochwalic sie kolegom "swoja mala maskotka". Kiedy sos sie zagrzal, polalam nim fusilli, po czym z talerzem i miska salaty poszlam na taras, Marta za mna. Nie odstepuje mnie na krok, od kiedy wzielam ja ze schroniska. Usiadlam, oparlam stopy na sasiednim krzesle, a talerz postawilam sobie na kolanach. Po drugiej stronie jarzyly sie swiatla Oakland niczym tysiace nieprzyjaznych oczu. Patrzylam na nie i po raz drugi tego dnia poczulam lzy naplywajace pod powiekami. Marta kilka razy szturchnela mnie delikatnie nosem, a kiedy nie zareagowalam, dokonczyla moje fusilli. ROZDZIAL 12 Kwadrans po dziewiatej nastepnego dnia zapukalam w oszklone drzwigabinetu porucznika Rotha. Roth lubi mnie jak corke - to jego slowa. Nie zdaje sobie sprawy, jak potrafi byc protekcjonalny. Czesto mam ochote powiedziec mu, ze lubie go jak dziadka. Spodziewalam sie tlumu, przynajmniej kilku ludzi ze Spraw Wewnetrznych, moze kapitana Weltinga, ktory zawiaduje Biurem Inspektorow, ale kiedy Roth skinal, zebym weszla, okazalo sie, ze w pokoju poza nami jest tylko jedna osoba. Sprawiajacy mile wrazenie facet w niebieskiej koszuli i krawacie w paski. Ciemne, krotko ostrzyzone wlosy, przystojna, inteligentna twarz. Mialam wrazenie, ze ozywil sie na moj widok, ale pomyslalam: Gladki. Ktos z biura rzecznika prasowego albo z Ratusza. Czulam, ze rozmawiali o mnie. Idac na spotkanie, przygotowalam sobie przekonujaca linie obrony w sprawie przecieku informacji: pozno przyjechalam na miejsce zbrodni i bylam zajeta wazniejszymi sprawami niz pilnowanie, czy po pietrze nie kreca sie reporterzy. Roth mnie jednak zaskoczyl. -"Weselny Blues", tak to nazywaja - powiedzial, podsuwajac mi "Chronicie" pod nos. -Widzialam - mruknelam z ulga, wiedzac, ze moge skupic sie na sprawie. Spojrzal na faceta z Ratusza. -Bedziemy o tym czytac w nieskonczonosc. Obydwoje bogaci, obydwoje po uniwersytetach Ivy League, znani i lubiani. Przypomina sie mlody Kennedy i ta jego jasnowlosa zona, ich tragedia. -Dla mnie nie ma znaczenia, kim byli - powiedzialam. - A jesli chodzi o wczorajszy dzien, Sam... Powstrzymal mnie gestem dloni. -Zapomnij o tym. Rozmawialem juz z szefem. Bedzie osobiscie czuwal nad dochodzeniem. Ponownie zerknal na Gladkiego. -Nie mozemy dopuscic, by zdarzyly sie jakiekolwiek niedopatrzenia, to zbyt wazna sprawa. - Tu zwrocil sie do mnie: - Zmieniamy zasady. Atmosfera nagle zrobila sie gesta; wszystko zostalo ustalone, dochodzenie "o szczegolnym priorytecie", pomyslalam kwasno. Odezwal sie Pan Ratusz: -Burmistrz i szef policji uwazaja, ze powinnismy dzialac wspolnie. Jesli zgodzi sie pani wspolpracowac z kims nowym - dodal. Dopiero teraz zauwazylam swiadczace o zmeczeniu zmarszczki wokol jego oczu. -Nowym? - Spojrzalam pytajaco na faceta, potem na Rotha. -To twoj nowy partner. Alez mnie urzadzili. Czegos takiego sie nie robi, oburzylam sie w duchu. -Chris Raleigh - przedstawil sie Gladki z Ratusza, wyciagajac dlon. Nie wykonalam najmniejszego ruchu. -Kapitan Raleigh pracuje dla burmistrza, od kilku lat specjalizuje sie w szczegolnie delikatnych sprawach. -Tak? -Usilujemy przeciwdzialac spolecznym konsekwencjom przestepstw -wyjasnil skromnie. -Cos w rodzaju marketingu - rzucilam. Usmiechnal sie. Gladki, pewny siebie, efektywny: tak sobie wyobrazalam facetow zasiadajacych w salach konferencyjnych Ratusza. -Wczesniej Chrisowi podlegal polnocny rejon miasta. -Komenda na Embassy Row - piychnelam. Czesto pokpiwalismy z tych z Embassy Row. Mieli pod soba bogate, wielkopanskie dzielnice od Nob Hill do Pacific Heights. Stare damy, ktorym zdarzalo sie slyszec podejrzane halasy kolo swoich miejskich rezydencji, albo spoznialscy turysci, ktorzy wracajac w nocy, zastawali drzwi pensjonatow zamkniete na glucho - to byly ich najbardziej palace problemy. Ignorujac faceta, zwrocilam sie do Rotha: -A co z Warrenem? Od dwoch lat prowadzimy wspolnie wszystkie sprawy. -Jacobi przechodzi na inne stanowisko. Mam robote w sam raz dla niego. Nie chcialam rozstawac sie ze swoim partnerem, pomimo wszystko lubilem tego zrzede, ale Jacobi z kwasnym usposobieniem byl sam sobie najwiekszym wrogiem. -Zgadza sie pani, inspektorze? - zapytal Raleigh ku mojemu zaskoczeniu. Tak naprawde nie mialam wyboru. Skinelam potakujaco glowa. -Jesli nie bedzie pan przeszkadzal. Poza tym nosi pan ladniejsze krawaty niz Jacobi. -Prezent na Dzien Ojca. - Raleigh usmiechnal sie promiennie. Nie moglam uwierzyc, ale poczulam rozczarowanie. Chryste, Lindsay. Nie zauwazylam obraczki. Lindsay! -Zabieram ci wszystkie pozostale sprawy - oznajmil Roth. - Nie bedziesz miala zadnych innych obciazen. Jacobi moze pilnowac szczegolow, jesli chce brac udzial w dochodzeniu. -Kto bedzie odpowiedzialny za calosc? - Dotad, pracujac z Jacobim, to ja decydowalam, przywyklam do tego. Roth prychnal smiechem. -Chris pracuje dla burmistrza, byl szefem komendy. Kto twoim zdaniem ma kierowac sprawa? -Pani prowadzi robote w terenie, zbiera informacje, ja zajmuje sie reszta, zgoda? - podsunal Raleigh. Przyjrzalam mu sie z wahaniem. Gladki, cholernie gladki. -Chcesz, zebym zapytal Jacobiego, czy ma jakies zastrzezenia? - zagadnal Roth. -Bedzie pani wiedziala o kazdym moim kroku - zapewnil Raleigh. Nigdy nie umialam prowadzic negocjacji i wiedzialam, ze nic wiecej nie wytarguje, ale przynajmniej nie probowali zabrac mi sprawy. -Jak sie mam do pana zwracac? Kapitanie? Raleigh przerzucil nonszalanckim gestem brazowy sportowy plaszcz przez ramie i ruszyl ku drzwiom. -Prosze sprobowac po imieniu. Od pieciu lat nie nosze munduru. -W porzadku, Raleigh. - Usmiechnelam sie blado. - Widziales kiedys trupa, pracujac w Polnocnej? ROZDZIAL 13 Zartowalismy w wydziale, ze nasza kostnica ma swietny klimat do pracy. Nic tak nie pobudza weny detektywa jak zapach formaliny i przygnebiajaca biel szpitalnych kafelkow. Ale tu byly ciala. Tu tez urzedowala moja kumpelka Claire. Niewiele da sie powiedziec o Claire Washburn poza tym, ze jest swietna w swoim fachu, calkowicie mu oddana i ze nie mam lepszej przyjaciolki. Od szesciu lat jest lekarzem policyjnym i to ona odwala cala robote, choc zaszczyty i pochwaly zbiera Anthony Righetti, jej nadety szef. Ale Claire nie lubi sie skarzyc. Widac nawet w San Francisco pomysl, zeby kobieta zajmowala stanowisko glownego lekarza policyjnego, wydaje sie trudny do przelkniecia. Kobieta, do tego czarna. Zostalismy z Chrisem Raleigh wprowadzeni do biura Claire. Przywitala nas w bialym fartuchu z wyhaftowana na kieszeni ksywka "Motyl". Pierwsza rzecz, ktora rzuca sie w oczy przy pierwszym spotkaniu z Claire, to zbedne dwadziescia piec kilogramow, ktorych moglaby sie pozbyc. "Jestem w formie - zartuje z siebie. - Kulistej". Druga rzecz to emanujaca z niej pogoda. Ta kobieta o ciele bramina, umysle sokola i duszy motyla zawsze jest w dobrym nastroju. Przywitala mnie zmeczonym, ale zadowolonym usmiechem osoby, ktora przepracowala cala noc i wie, ze nie zmarnowala tego czasu. Kiedy przedstawilam jej Raleigha, strzelila do mnie oczami. To, czego ja musialam uczyc sie przez lata obcowania z roznymi cwaniakami, ona zdaje sie miec we krwi. Zawsze podziwialam ja za sposob, w jaki daje sobie rade z szefem, oraz za to, ze potrafi laczyc obowiazki zawodowe z wychowywaniem dwojki nastolatkow. Jej udane malzenstwo z Edmundem, muzykiem grajacym w San Francisco Symphony Orchestra, pozwalalo wierzyc, ze instytucja malzenstwa ma jeszcze jakies widoki. -Czekalam na ciebie - powiedziala, sciskajac mnie. - Dzwonilam wczoraj wieczorem. Nie odsluchalas sekretarki? Gdyby nie obecnosc Raleigha, pewnie powiedzialabym jej wszystko: o wizycie u Orenthalera, Neglim. Wszystko. -Bylam wykonczona. Mialam ciezki dzien. -Pracusie. - Raleigh zachichotal. - Wyglada na to, zescie sie dobraly w korcu maku. -Standardowe przygotowania do autopsji. - Claire usmiechnela sie szeroko. - Nie ucza was tego w Ratuszu? Rozlozyl rece. -No wlasnie. - Pokiwala z politowaniem glowa i przyjela powazny ton. - Skonczylam wstepne badanie. Chcesz zobaczyc ciala? - zwrocila sie do mnie. Chcialam. -Przygotuj sie. Ta dwojka nie przypomina par mlodych ze zdjec w Modern Bride. Poprowadzila nas do sali, w ktorej lezaly zwloki Brandtow. W pewnym momencie wziela mnie pod ramie i szepnela do ucha: -Niech zgadne. Powiedzialas Jacobiemu, zeby pocalowal sie w nos, i wzielas sobie tego ksiecia z bajki? -To facio od burmistrza, Claire - mruknelam z watlym usmiechem. - Bedzie pilnowal, zebym nie mdlala na widok krwi. -W takim razie trzymaj sie go - powiedziala, otwierajac drzwi. ROZDZIAL 14 Od szesciu lat widywalam zwloki, ale tym razem przeszly mnie ciarki. Lezeli obok siebie z twarzami zastyglymi w smiertelnym przerazeniu. David i Melanie Brandt. Nigdy chyba prawda o kruchosci zycia nie dotarla do mnie tak wyraziscie jak w tamtej chwili. Zatrzymalam wzrok na twarzy Melanie. Wczoraj, w sukni slubnej, wygladala jak pograzona we snie. Dzisiaj jej nagie, sztywne, groteskowo wygiete cialo budzilo przerazenie. Przez szesc lat pracy w wydziale zabojstw ani razu nie odwrocilam wzroku. Dopiero teraz. Poczulam dlon Claire na ramieniu, oparlam sie o przyjaciolke i ze zdziwieniem spostrzeglam, ze to nie Claire, ale Raleigh. Zmieszana i zirytowana, wyprostowalam sie natychmiast. -Dziekuje - mruknelam. - Wszystko w porzadku. -Od osmiu lat siedze w tej robocie, ale tez nie moge na nich patrzec -powiedziala Claire. Odslonila zwloki Davida Brandta i wskazala na rane na lewej piersi. -Noz wszedl w prawa komore, miedzy czwartym zebrem i mostkiem, przecinajac aorte. - Naciagnela rekawiczki chirurgiczne. - Nastapilo zatrzymanie pracy serca. -Umarl na zawal? - zapytal Raleigh. -Dysocjacja elektromechaniczna - wyjasnila Claire. - Fachowe okreslenie tego, co sie dzieje, kiedy czlowiek otrzymuje cios w serce. -Narzedzie? - odezwalam sie. -Na razie potrafie powiedziec tyle tylko, ze byl to zwykly noz o prostym ostrzu. Bez cech charakterystycznych. Zabojca musial byc sredniego wzrostu, jakies metr siedemdziesiat, siedemdziesiat piec, praworeczny. Noz wszedl troche pod katem, od dolu w gore. Pan mlody mial metr osiemdziesiat dwa. U jego zony, wzrostu metr szescdziesiat piec, cios zostal zadany z gory. Obejrzalam dokladnie dlonie pana mlodego. -Nie ma zadnych sladow walki? -Zadnych. Ten biedak musial byc potwornie przerazony. Odruchowo spojrzalam na twarz Brandta, ale Claire pokrecila glowa. -Nie to mialam na mysli. Chlopcy Charliego Clappera zebrali probki cieczy, ktora znalezli na butach ofiary i na podlodze. - Pokazala mala fiolke z mikroskopijnymi kropelkami plynu. Patrzylismy na nia, nic nie rozumiejac. -Uryna - wyjasnila Claire. - Biedak posikal sie w majtki. - Zakryla zwloki przescieradlem. - Mozemy zachowac ten drobny sekret dla siebie. - Tu westchnela i podeszla do Melanie. - Niestety, ona nie zginela tak szybko jak on. Byc moze zaskoczyla zabojce. Ma slady na nadgarstkach i na szyi, probowala sie bronic. Wyjelam probki naskorka spod jej paznokci, zobaczymy, co wykaza badania. Pierwszy cios otrzymala powyzej zoladka, ciecie idzie az do pluc, rana jest tak rozlegla, ze juz tylko to moglo spowodowac smierc z uplywu krwi. - Claire wskazala dwie pozostale rany na piersi. - W osierdziu bylo tyle krwi, ze mozna by zbierac recznikiem. -Wyglada to tak, jakby chcial zadac obojgu identyczne rany -powiedzialam. -Tez o tym myslalam - przytaknela Claire. - Mierzyl prosto w serce. Raleigh zmarszczyl czolo. -Zawodowiec? -Z technicznego punktu widzenia, sadzac po rodzaju ran, owszem, chociaz nie przypuszczam. W glosie Claire dalo sie slyszec wahanie. Podnioslam wzrok i spojrzalam jej w oczy. -Byla molestowana seksualnie? -Sa slady penetracji post mortem - powiedziala z trudem. - Sluzowka pochwy byla bardzo obrzmiala, znalazlam tez otarcia. Zesztywnialam z wscieklosci. -Zgwalcil ja. -Jesli tak, to byl to wyjatkowo brutalny gwalt. Nie widzialam jeszcze tak powiekszonej szyjki macicy. To nie mogl byc penis. -Jakies tepe narzedzie? -Otarcia mogl spowodowac pierscionek albo obraczka. Tak jakby morderca uzyl piesci. Przeszedl mnie dreszcz obrzydzenia i zgrozy. Piesc. Morderca chcial za wszelka cene splugawic zwloki: Dlaczego? -Jesli wytrzymasz, pokaze ci cos jeszcze. - Claire przeszla do sasiedniego laboratorium, gdzie na bialym papierze lezal umazany krwia smoking pana mlodego. Uniosla go, chwytajac za kolnierz. - Clapper mi go pozyczyl. Nalezalo ustalic, czyja krew sie na nim znajduje. Lewa strona marynarki byla przecieta, wokol widnialy rdzawe plamy. -Interesujace, ale poza krwia Davida Brandta jest tu jeszcze czyjas -powiedziala Claire. Patrzylismy na nia bez slowa. -Mordercy? - zapytal wreszcie moj nowy partner. Claire pokrecila glowa. -Nie. Panny mlodej. Przywolalam przed oczy scene zbrodni. Zwloki pana mlodego lezaly tuz przy drzwiach, w salonie, zwloki Melanie dziesiec metrow dalej, w sypialni. -Jakim sposobem jej krew mogla sie tam znalezc? - zapytalam zaskoczona. -Tez sie nad tym zastanawialam, w koncu przylozylam marynarke do ciala Brandta. Przeciecie jest w innym miejscu niz rana, dziewiec centymetrow powyzej czwartego zebra, gdzie cial noz. Co wiecej, ta cholerna marynarka nie pasuje nawet do spodni - mowila Claire. A wiec marynarka znaleziona na podlodze nie nalezala do pana mlodego, tylko do mordercy. -Zawodowiec tak by nie postapil - dodala. -Mogl wykorzystac weselne zamieszanie dla swoich celow -powiedzial Raleigh. Pomyslalam o jeszcze gorszej mozliwosci i przeszly mnie ciarki. -Mogl byc gosciem. ROZDZIAL 15 Palce Cindy Thomas z ledwoscia nadazaly za klebiacymi sie w glowie myslami. Do zamkniecia popoludniowego wydania "Chronicie" pozostala zaledwie godzina. Od boya w Hyatcie udalo sie jej wydobyc nazwiska dwojki gosci, ktorzy byli na weselu Brandtow i jeszcze nie opuscili hotelu. Rozmawiala z nimi wieczorem i z ich opowiesci odtwarzala teraz wydarzenia fatalnej nocy: przysiegi, toasty, ostatni romantyczny taniec mlodej pary. Inni reporterzy mieli do dyspozycji wylacznie skape informacje przekazane przez policje. Cindy bila ich na glowe. Wygrywala i rozkoszowala sie tym uczuciem. Od kiedy zaczela pracowac w "Chronicie", nie napisala rownie dobrego materialu. Mozliwe, ze jeszcze nigdy w zyciu nie napisala nic rownie dobrego. Akcja w Hyatcie uczynila z niej redakcyjna slawe. Ludzie, ktorych ledwo znala, zatrzymywali ja i skladali gratulacje. Sam naczelny pofatygowal sie do dzialu miejskiego, zeby zobaczyc bohaterke dnia. Dzial miejski przygotowywal wlasnie material o demonstracji w Mili Valley: chodzilo o zmniejszenie ruchu drogowego w poblizu tamtejszej szkoly. Cindy nie wyszla poza pierwsza strone tekstu. Stukajac w klawiature, dojrzala katem oka zblizajacego sie do jej biurka szefa dzialu, Sydneya Glassa, ktorego nazywano w redakcji El Sid. Stanal naprzeciwko niej z ciezkim westchnieniem. -Musimy pogadac. Przestala pisac, podniosla powoli glowe. -Nasza dwojka od spraw kryminalnych nie daje mi zyc, sa wsciekli, chca pisac o tym morderstwie. Suzy czeka w Ratuszu na wspolne oswiadczenie burmistrza i szefa policji. Stone przygotowuje material o rodzinach obydwu ofiar. Do kupy maja dwadziescia lat doswiadczenia i dwa Pulitzery. To ich dzialka. Cindy na moment stanelo serce. -Co im powiedziales? Oczami duszy widziala pare zachlannych wyjadaczy, usilujacych wyrwac te sprawe. Jej sprawe. -Pokaz mi, co masz - powiedzial El Sid, przechodzac na druga strone biurka i zerkajac przez ramie Cindy na ekran komputera. - Z grubsza w porzadku. "Zbolaly" musisz umiescic tutaj, kolo podmiotu "ojciec panny mlodej". Nic tak nie zlosci Idy Morris jak zly szyk zdania. Cindy zaczerwienila sie jak uczennica. -Wiem, wiem, spiesze sie, zaraz zamykamy numer... -Wiem, kiedy zamykamy numer. Jesli chcesz, zeby material poszedl, musi byc porzadnie napisany. El Sid przez dluga jak wiecznosc chwile mierzyl Cindy uwaznym spojrzeniem. -A zwlaszcza jesli chcesz dalej pisac o tej sprawie. - Glass skrzywil sie, co w jego przypadku oznaczalo usmiech. - Powiedzialem im, ze jest twoja, Thomas. Cindy miala ochote rzucic sie swojemu opryskliwemu szefowi na szyje. -Mam jechac do Ratusza? - zapytala. -Wiecej dowiesz sie w hotelu. Wracaj do Hyatta. El Sid odwrocil sie, odszedl kilka krokow, przystanal i rzucil przez ramie: -Jesli ci zalezy, zeby dalej pisac o tym morderstwie, musisz znalezc informatora w policji. Im szybciej, tym lepiej. ROZDZIAL 16 Po wyjsciu z kostnicy wrocilismy z Chrisem Raleigh do biura, oboje pograzeni w milczeniu. Nie dawaly mi spokoju rozne detale zwiazane ze sprawa. Dlaczego morderca zabral marynarke ofiary? Dlaczego zostawil szampana? To nie mialo sensu. -No i mamy morderstwo na tle seksualnym. Paskudne morderstwo -odezwalam sie w koncu. - Trzeba sprawdzic wyniki autopsji w bazach danych FBI, moze cos znajdziemy. Musimy porozmawiac z rodzicami panny mlodej. Musimy sporzadzic liste wszystkich jej znajomych z okresu, zanim poznala Davida. I wszystkich gosci weselnych. -Moze najpierw upewnijmy sie, co to za facet, zanim zaczniemy szukac - zaproponowal moj nowy partner. -Spodziewasz sie, ze sie zglosi, by odebrac smoking? Nie rozumiem, o co ci chodzi. -Chodzi mi o to, zeby nie zawracac glowy ludziom w zalobie, poki nie dowiemy sie czegos wiecej. Nie wiemy na razie, czyja to marynarka. Nie wiemy tez, czy morderca byl gosciem weselnym. -A do kogo mialby nalezec, twoim zdaniem, ten cholerny smoking? Do rabina? Raleigh poslal mi szybki usmiech. -Moze ktos go podrzucil dla zmylenia sladow. -Wycofujesz sie? - zapytalam. -Nie wycofuje sie, ale dopoki nie bedziemy mieli jakichs konkretow, kazdy byly chlopak panny mlodej i kazdy facet, ktoremu Gerald Brandt zaszkodzil w interesach, moze byc potencjalnym podejrzanym. Wolalbym tego uniknac. Gadanie. Brandt i Weil, ojciec panny mlodej, to VIP-y. Szukaj swojego mordercy, Lindsay, ale spokojnie, wyhamuj. Nie narazaj wydzialu. -Myslalam, ze powinnismy zaczac od zalozenia, ze morderca byl na weselu - warknelam. -Powinnismy miec pewnosc, zanim zaczniemy rozkladac na czynniki pierwsze zycie seksualne druzby pana mlodego. Pokiwalam glowa, nie odrywajac oczu od twarzy mojego partnera. -W takim razie zajmijmy sie tymczasem naszym drugim mocnym tropem, Chris. Przez chwile w milczeniu mierzylismy sie wzrokiem. -Jak myslisz, dlaczego morderca zamienil marynarki? - zapytalam. Raleigh oparl sie o sciane. -Mial ja na sobie, kiedy zabijal. Byla poplamiona krwia, a on musial wymknac sie z hotelu, nie zwracajac na siebie uwagi. Marynarka pana mlodego byla pod reka, dlatego ja wzial. -A swoja przecial, liczac, ze nikt nie zauwazy zamiany? Inny rozmiar, inna firma. Mielibysmy to przeoczyc? Dlaczego ja zostawil? Nie prosciej byloby ja wlozyc do torby i wyniesc? Ukryc za pazucha? -W porzadku - zgodzil sie Raleigh. - Nie wiem. A ty, jak myslisz? Ja tez nie wiedzialam, ale cos zaczynalo mi switac. -Pierwsza mozliwosc: spanikowal. Moze zadzwonil telefon albo ktos zapukal do drzwi. -W noc poslubna? -Jakbym slyszala swojego bylego partnera. Ruszylam w kierunku biura, Raleigh dogonil mnie, otworzyl drzwi, poczekal, az wejde, i chwycil moja reke. -A druga mozliwosc? Zatrzymalam sie, spojrzalam mu w oczy. -Jakie masz doswiadczenie w tej materii? Usmiechnal sie. -Bylem zonaty - powiedzial pewnym, spokojnym glosem. Milczalam. Zaczynalam sie bac. Morderca zostawial nam swoj podpis? Bawil sie z nami? Celowo pozostawil slady? Facet, ktory dokonuje zabojstwa raz, z racji zawodu milosnego, nie bedzie zostawial tropu. Zawodowiec tez nie. Tropy zostawiaja seryjni. ROZDZIAL 17 Phillip Campbell byl tak pochloniety swoimi myslami, ze nie zwracal uwagi na wspanialy widok otwierajacy sie z okna, przy ktorym stal. Gra wreszcie sie zaczela. Miasto nad zatoka nigdy juz nie bedzie takie jak przedtem. Ja nie bede juz taki jak przedtem. Skomplikowane - inaczej, niz mogloby sie wydawac, ale na swoj sposob piekne. Zamknal drzwi od swojego gabinetu, jak zawsze, kiedy byl pograzony w pracy. Od pewnego czasu przestal jadac lunch razem ze wspolpracownikami. Nudzili go. Nudzily go ich banalne problemy. Kursy akcji. Wyniki meczow koszykowki. Plany wakacyjne. Plytkie, drobnomieszczanskie marzenia. Jego byly dalekosiezne. Jak marzenia mogolow z Doliny Krzemowej, ktorzy wymyslaja nowe swiaty. To juz przeszlosc. Teraz mial swoja tajemnice. Najwieksza tajemnice na swiecie. Odsunal urzedowe papiery na brzeg biurka. To tez juz przeszlosc, pomyslal. Moje dawne ja Nuda. Pszczola robotnica. Otworzyl lewa gorna szuflade. W glebi, za roznymi prywatnymi drobiazgami, stalo zamykane na klucz pudelko, niewielkie, mieszczace kartoniki o wymiarach dziewiec na pietnascie centymetrow. To teraz moj swiat. Wrocil myslami do Hyatta. Piekna, porcelanowa twarz panny mlodej i krwawy kwiat na jej piersi, Ciagle nie mogl uwierzyc, ze to sie zdarzylo naprawde. Zgrzyt zaglebiajacego sie w chrzastce noza. Ostatnie tchnienie. Jak oni sie nazywali? Chryste, zapomnial. Nie! Brandto-wie. Ciagle o nich pisza w prasie, mowia w telewizji. Znalazl klucz, otworzyl pudelko. Upajal sie swoimi marzeniami. Plik starannie ulozonych fiszek. W porzadku alfabetycznym. Zaczal je przegladac po kolei. Nowe nazwiska. King... Merced... Passeneau... Peterson. Same pary mlode. ROZDZIAL 18 Po powrocie z kostnicy zastalam na swoim biurku kilka pilnych wiadomosci. Dobrze - niech beda pilne. Dzwonil Charlie Clapper. Jacys dziennikarze z Association Press, z telewizji. I kobieta z "Chronicie", ktora dala mi swoja wizytowke. Pojadajac kurczaka z rozna i salatke z gruszek, wystukalam numer Clappera. -Tylko dobre wiadomosci - zaczelam zartem, kiedy uslyszalam jego glos w sluchawce. -W takim razie zadzwon pod ktorys 0700. Za dwa papierki za minute uslyszysz kazda dobra wiadomosc, jaka sobie zamarzysz. Wyczulam to juz w tonie jego glosu. -Nic nie znalazles? -Mnostwo niczego, Lindsay. Odciski panny mlodej, pana mlodego, kierownika zmiany, pokojowek. -Wziales odciski z cial? - Nie dawalam za wygrana. - Morderca dotykal Melanie Brandt. Podniosl ja z podlogi i polozyl na lozku. Pamietales o szampanie? -Jasne. Nic. Facet byl bardzo ostrozny. -A podloga? Mikroslady? Odciski butow? -Nic, poza sikami. - Clapper sie zasmial. - Jestes bardzo przenikliwa, Lindsay, ale ja zeby zjadlem na tej robocie. Dalem marynarke pod mikroskop. Zadzwonie, jak bede cos wiedzial. -Dzieki, Charlie - mruknelam zawiedziona. Przerzucajac kartki, natknelam sie na nazwisko Cindy Thomas. Zwykle w czasie dochodzenia nie oddzwaniam do dziennikarzy, ale ta okazala sporo sprytu, zeby dostac sie na miejsce zbrodni. A potem taktu: tam w toalecie Hyatta potrafila wycofac sie we wlasciwym momencie. Odebrala od razu telefon. -Dziekuje, ze pani dzwoni, inspektorze - ucieszyla sie serdecznie. -Jestem to pani winna. Pomogla mi pani pozbierac sie. -Kazdemu sie zdarza. Zawsze tak pani przezywa to, co /.astaje na miejscu zbrodni? Pracuje pani przeciez w wydziale zabojstw, prawda? Nie mialam sily ani ochoty prowadzic z nia pojedynku na slowa, uzylam wiec grepsu Jacobiego: -Zawsze placze na weselach. W czym moge pani pomoc, pani Thomas? -Cindy... Wyswiadcze ci przysluge. Moze mi sie zrewanzujesz. -Tu chodzi o paskudne morderstwo. Nie bede wchodzila w zadne uklady. Potrafie byc niemila, kiedy jestem cos komus winna. -Mialam nadzieje, ze dowiem sie, co myslisz o tych dwojgu. -Czy nie Tom Stone zajmuje sie u was morderstwami? - /spytalam. Uslyszalam, jak bierze gleboki oddech. -Nie bede lgala. Zwykle pisuje o lokalnych sprawach dla dzialu miejskiego. -To ci sie trafila prawdziwa gratka. Tragiczna noc poslubna. Zamiast raju pieklo. Szybko sie pniesz. -Prawde powiedziawszy... nigdy nie widzialam czegos i;ikiego, inspektorze. David Brandt... tam na podlodze. Wiem, i-o myslisz, ale nie chodzi mi tylko o material. Chcialabym pomoc, jesli tylko moge. -Doceniam twoje dobre intencje, ale mamy sporo chetnych na miejscu. Im tez trzeba dac okazje, prawda? Poza tym musze ci powiedziec, ze szef nie zaprosil mnie na sluzbowe sniadanie, zeby uczcic twoje pojawienie sie na trzydziestym pietrze Hyatta. Jestem faktycznie odpowiedzialna za to, co dzieje sie na miejscu przestepstwa. -Nie przypuszczalam, ze uda mi sie tam dostac. -Ustalilysmy zatem, ze nie wiemy, kto jest co komu winien, ale skoro to ja mam... Przerwala mi suchym, oficjalnym tonem: -Zadzwonilam, zeby dowiedziec sie, co myslisz o artykule, ktory ma sie ukazac w popoludniowym wydaniu. Wiesz, ze ojciec pana mlodego zajmuje sie wykupem firm. Nasz redaktor od spraw gospodarczych dowiedzial sie z serwisu Bloomberga, ze Brandt w ostatniej chwili wycofal sie z powaznej transakcji w Nowogrodzie. Mial przejac ogromne zaklady samochodowe nalezace do rosyjskiego konglomeratu dzialajacego na czarnym rynku. Chodzilo o transakcje na dwiescie milionow dolarow. Bez forsy Brandta tamci znalezli sie na lodzie. Nastroje podobno nie najlepsze. -Nie najlepsze? - Zasmialam sie. - Ja zdaje sie tez za chwile bede w nie najlepszym nastroju. -Krotko mowiac, Rosjanie zostali wydymani. -Morderstwo na zlecenie to przestepstwo federalne -rzucilam do sluchawki. - Jesli cos jest na rzeczy, powinnas zadzwonic do Waszyngtonu. -Pomyslalam, ze powinnas o tym wiedziec. Przy okazji, udzielisz nam krotkiej informacji, jakie inne hipotezy bierzecie pod uwage? -Jasne. Bierzemy pod uwage inne hipotezy, to musi ci na razie wystarczyc. -Dzieki. - Westchnela. - Macie juz krag podejrzanych? -Kazali ci o to pytac? Wiesz, ze na ten temat nic nie uslyszysz. -Calkiem prywatnie. Bez podawania zrodel. Jak znajoma znajomej. Sluchajac jej, przypominalam sobie wlasny start. Wszystkie drogi zdawaly sie zamkniete, dopoki ktos nie pokazal mi waskiej szczeliny, przez ktora moglam sie przecisnac. -Powiedzialam, pani Thomas, ze nic nie obiecuje -oznajmilam znacznie lagodniejszym tonem. -Cindy. Mow mi przynajmniej Cindy. Do nastepnego razu, kiedy znowu rozsypiesz sie w toalecie. -Dobrze, Cindy. Bede o tobie pamietac. ROZDZIAL 19 Nie chcialam wracac do domu, a czulam, ze w pracy tez juz dluzej nie wysiedze. Chwycilam torbe, zjechalam do podziemnego garazu i uruchomilam swojego starego, wiernego bronco, nie bardzo wiedzac, dokad sie wybieram. Jechalam przed siebie: Czwarta, Trzecia, potem Mission, obok Moscone Center, mijalam kawiarnie, zamkniete sklepy. Az dojechalam do Embarcadero. Na Battery zakrecilam i zaczelam oddalac sie od zatoki. Nie planowalam zadnej trasy, ale moje rece same podejmowaly decyzje, dokads mnie prowadzily. Przed oczami migaly ini obrazy zamordowanej pary. Echo slow Orethalera. W koncu zadzwonilam jednak do doktora Medveda, hematologa, i umowilam wizyte. Zblizalam sie do Sutter. Dopiero teraz uswiadomilam sobie, dokad jade. Bylam na Union Sauare. Nie wiedzac kiedy, parkowalam przed jasno oswietlonym wejsciem do I lyatta. Mignelam blacha kierownikowi zmiany i wjechalam na Irzydzieste pietro. Przed Apartamentem Chinskim siedzial policjant. Znalam no. David Hale z Komendy Miejskiej. Podniosl sie z krzesla na moj widok. - Nie ma pani dokad pojsc, inspektorze? Wejscie do apartamentu zagrodzone bylo zolta tasma. Hale dal mi klucz. Zerwalam jeden kawalek tasmy i przesmykne-lam sie pod pozostalymi paskami, szybko przekrecilam klucz w zamku i bylam w srodku. Jesli nigdy nie byliscie na miejscu zbrodni krotko po jej dokonaniu, nie znacie tego uczucia niepokoju, ktore ogarnia czlowieka. Mialam wrazenie, ze duchy Davida i Melanie Brandtow ciagle sa tam obecne. Bylam pewna, ze cos przeoczylam i powinnam to teraz znalezc. Co? Wnetrze wygladalo mniej wiecej tak, jak zapamietalam je, wychodzac. Zniknal wschodni dywan, zabrany do laboratorium Clappera, ale pozostaly zaznaczone krecia na podlodze pozycja cial i plamy krwi. Patrzylam na miejsce, w ktorym zginal David, usilujac odtworzyc w myslach prawdopodobny przebieg zdarzen. Mlodzi spelniaja toast. (Na stoliku przy drzwiach na taras staly kieliszki z niedopitym szampanem). Moze David dal wlasnie Melanie kolczyki. (Kolo umywalki w lazience znalezlismy otwarte etui). David slyszy pukanie, otwiera drzwi. Do pokoju wchodzi morderca z szampanem. Moze David go zna. Moze rozstali sie na dole, gdy przyjecie dobieglo konca. Pojawia sie noz. Tylko jeden cios. Pan mlody osuwa sie po drzwiach. Wszystko rozgrywa sie blyskawicznie, bez jednego krzyku. "Biedak posikal sie w portki", powiedziala Claire. Panna mloda tez nie krzyknela? Moze byla w lazience. (Pudeleczko od jubilera). Moze poszla wlozyc kolczyki. Morderca rozglada sie po pokoju, widzi wychodzaca z lazienki, nie podejrzewajaca niczego Melanie. I ja ja widze, usmiechnieta, rozpromieniona. Czy morderca ja znal? Czy ona go znala? Jest takie stare powiedzenie Indian Nawaho: "Nawet wiatr, ktory nie wieje, ma swoj glos". Wsluchuje sie w cisze apartamentu. Odpowiedz mi, Melanie. Jestem tu, zeby cie wysluchac. Czuje ciarki na skorze, przed moimi oczami rozgrywa sie scena morderstwa. Melanie walczy, probuje uciekac. (Siniaki i zadrapania na rekach, na szyi). Morderca zadaje jej pierwszy cios juz w sypialni, obok lozka. Jest przerazony tym, co zrobil, ale i podniecony. Melanie nie umiera od razu. Napastnik uderza ponownie. Potem jeszcze raz. Kladzie ja na lozku. (Przenosi cialo, nie ciagnie. Na podlodze nie ma sladow krwi). To wazne. Stara sie byc delikatny. Stad przypuszczam, ze mogl ja znac. Moze kiedys ja kochal? Sklada jej dlonie na brzuchu, wyglada, jakby spala. Moze mowi sobie, ze to, co zrobil, to tylko zly sen. Nic nie wskazuje, by morderstwa dokonal zawodowiec, wynajety zabojca czy tez czlowiek, ktory kiedys juz dokonal podobnej zbrodni. Slucham. W mordercy narasta zlosc. Uswiadamia sobie, ze nigdy juz nie zobaczy swojej spiacej krolewny... Jest wsciekly. Chce sie polozyc obok niej. Ten jeden, jodyny raz. Dotknac jej. Nie moze. Nie chce jej zbrukac. Musi jednak ja miec. Unosi jej suknie. Uzywa piesci. Wszystko we mnie krzyczy. Jestem pewna, ze czegos jeszcze nie widze. Cos mi umyka. O co chodzi? Co przeoczylismy? Podchodze do lozka. Widze Melanie, przerazliwe rany na jej ciele. Jej twarz jest spokojna, nie ma na niej oskarzenia. Morderca tak ja zostawia. Nie zabiera kolczykow, pierscionka z wielkim brylantem. Nagle rozjasnia mi sie w glowie. Glosny huk, jakby pedzacy pociag wypadl z mrocznego tunelu. Wiem, czego brakuje. ('zego nie widzialam. Chryste Panie, Lindsay. Obraczki! Przywoluje w pamieci obraz Melanie. Delikatne, splamione krwia dlonie. Na palcu tkwi brylant, ale... Boze, czy to mozliwe? Wracam do salonu, gdzie lezalo cialo pana mlodego. Kilka godzin wczesniej wzieli slub. Zlozyli przysiege malzenska. Ale zadne nie mialo na palcu obraczki. Morderca nie wzial kolczykow. Zabral obraczki. ROZDZIAL 20 O dziewiatej rano nastepnego dnia stawilam sie w gabinecie doktoraVictora Medveda: niewysoki, o drobnej, wyrazistej twarzy, z ledwie wyczuwalnym rosyjskim zaspiewem w glosie, wystraszyl mnie smiertelnie. -Zespol Neglego to morderca - oznajmil spokojnie. - Pozbawia cialo tlenu. Pierwsze objawy to oslabienie ukladu odpornosciowego i lekkie zawroty glowy. W efekcie pojawiaja sie zaburzenia pracy mozgu, jak po wylewie. Wstal, podszedl do mnie, ujal moja twarz w dlonie i spojrzal mi prosto w oczy zza grubych okularow. -Juz kiepsko pani wyglada - powiedzial, przyciskajac mi policzki palcami. -Zawsze rano, zanim sie na dobre rozbudze, mam klopoty z krazeniem - oznajmiam z dziarskim usmiechem, ktory ma pokryc rodzacy sie w sercu strach. -Jesli nie zahamujemy choroby, za trzy miesiace bedzie pani wygladala jak upior. Sliczny, ale upior. Wrocil do biurka, wzial do reki moja karte. -Pracuje pani w policji. -W wydziale zabojstw. -Nie bede pani oklamywal. Nie chce tez straszyc. Anemie aplastyczna mozna leczyc. Okolo trzydziestu procent pacjentow reaguje pozytywnie na transfuzje. Dwa razy w tygodniu bedziemy pani podawali czerwone cialka krwi. Jesli to nie poskutkuje, pozostaje przeszczep szpiku, ale to laczy sie z bolesna chemioterapia. I tez nie gwarantuje wyleczenia Zesztywnialam. Sprawdzaly sie koszmarne przepowiednie Orenthalera. -Czy wiadomo, jakie mam szanse? Medved zlozyl dlonie, pokrecil glowa. -Musimy zaczac leczenie, dopiero wtedy bedzie mozna cos powiedziec. -Prowadze wazna sprawe. Doktor Orenthaler mowil, ze moge nadal pracowac. Medved mial dosc sceptyczna mine. -Moze pani pracowac, dopoki bedzie sie czula pani wystarczajaco silna. Powoli wypuscilam powietrze z pluc. Jak dlugo zdolam ukrywac chorobe? Komu sie przyznac? -Jesli transfuzje poskutkuja, kiedy pojawi sie poprawa? - zapytalam, nie tracac do konca nadziei. Doktor zmarszczyl czolo. -To nie jest migrena; wystarczy polknac aspiryne i po klopocie. Musi pani uzbroic sie w cierpliwosc. Leczenie wymaga czasu. Wymaga czasu. Wyobrazalam sobie reakcje Rotha. Moglam pozegnac sie z awansem na porucznika. Trzeba walczyc, Lindsay. -Jesli transfuzje nie pomoga, kiedy zacznie sie... -Pogorszenie? Na razie nie mowmy o pogorszeniu. Nadzieja i optymizm to tez sposob walki z choroba. Wszystko stanelo pod znakiem zapytania: prowadzone wlasnie dochodzenie, kariera, cele, jakie stawialam sobie w zyciu. Moj organizm zamienil sie w bombe zegarowa. -Kiedy zaczynamy? - zapytalam cicho. Zapisal na kartce adres gabinetu znajdujacego sie w tym samym budynku. Trzecie pietro. Moffett. Pacjenci w leczeniu ambulatoryjnym. Bez daty. -Jesli nie ma pani nic przeciwko temu, radzilbym zaczac natychmiast. ROZDZIAL 21 Wszyscy wiedzieli juz, ze Gerald Brandt wycofal sie z transakcji z Rosjanami. "Zawiedzeni kontrahenci mszcza sie na ojcu pana mlodego?" -krzyczaly wielkie naglowki ze straganow gazeciarzy. "Chronicie" donosila, ze sprawa zajelo sie FBI. Wspaniale. Majac w organizmie litr nowej, wzbogaconej hemoglobina krwi, o wpol do jedenastej usiadlam w koncu za biurkiem. Chcialam za wszelka cene zapomniec o gestym szkarlatnym plynie wsaczajacym sie powoli w moje zyly. Nie musialam specjalnie sie wysilac. Ledwie sie pojawilam w pracy, mialam na glowie Rotha, wscieklego jak wszyscy diabli. -"Chronicie" twierdzi, ze to Rosjanie, a FBI zdaje sie przychylac do tej wersji - powiedzial, rzucajac mi pod nos gazete. -Widzialam juz. Nie pozwol federalnym sie wtracac, to nasza sprawa. Opowiedzialam mu o swojej wieczornej wizycie w hotelu, o gwalcie dokonanym na ciele Melanie, o zakrwawionej marynarce, zabranych obraczkach. Wszystko wskazywalo na czyn pojedynczego, owladnietego obsesja czlowieka. -To nie jest robota rosyjskich zawodowcow. Facet wla-dowal piesc w dziewczyne. W jej noc poslubna. -A ja mam powiedziec federalnym, zeby uwzglednili twoje intuicje i odczepili sie od sprawy? - burknal Roth. -To jest morderstwo. Obrzydliwe morderstwo na tle seksualnym, a nie miedzynarodowe porachunki. -Moze Rosjanie chcieli dowodu. Albo przyslali jakiegos maniaka. -Jakiego dowodu? Wszystkie gazety i telewizja w calym kraju bebnia o sprawie. Poza tym Ruscy zwykle obcinaja palec, nie? Roth westchnal ciezko. Widzialam, ze jest poirytowany bardziej niz zwykle. -Musze leciec - oznajmilam i unioslam piesc, ale chyba nie chwycil zartu. Gerald Brandt nie wymeldowal sie jeszcze z Hyatta. Czekal na wydanie cial. Zastalam go w pokoju samego. -Widzial pan juz gazety? - zapytalam, siadajac kolo niego przy stoliku na tarasie. -Widzialem, ogladalem Bloomberga, jakas dziennikarka z "Chronicie" wydzwaniala do mnie przez caly wieczor. To obled. -Pana syna zabil oblakaniec, panie Brandt. Chce pan, zebym byla z panem szczera? -Do czego pani zmierza? -Pytalismy juz, czy zna pan kogos, kto moglby panu zle zyczyc... -I powiedzialem - nie az tak. -Pewne kola w Rosji mogly sie troche zdenerwowac, kiedy wycofal sie pan z transakcji. -My nie prowadzimy interesow z pewnymi kolami, pani inspektor. Wsrod udzialowcow zakladow samochodowych w Nowogrodzie sa najpotezniejsi ludzie w Rosji. Rozmawia pani ze mna w taki sposob, jakbym byl podejrzanym. W interesach prowadzi sie negocjacje. Sytuacje jak ta z Nowogrodem zdarzaja sie co tydzien. Smierc Davida nie ma nic wspolnego z Rosja. -Skad ta pewnosc? Pana syn i jego zona nie zyja. -Poniewaz nie zerwalismy rozmow. Puscilismy pogloske na uzytek mediow. Wczoraj wieczorem dobilismy targu. Wstal na znak, ze rozmowa skonczona. Po wyjsciu od Brandta zadzwonilam do Claire. Musialam z nia pogadac o swoich sprawach, poza tym potrzebowalam jej pomocy przy dochodzeniu. Sekretarka powiedziala mi, ze ma wlasnie jakas wazna konferencje telefoniczna i zebym poczekala. -Specjalisci od medycyny sadowej - sarknela Claire, wlaczajac sie. - Posluchaj... Jakis facet pedzi sto na godzine, wpada na staruszka, ktory czeka w wozie na zone. Z dziadka trup na miejscu. Teraz gosc zada odszkodowania od spadkobiercow, bo twierdzi, ze tamten parkowal w niewlasciwym miejscu. Hieny rozdrapuja schede, a Righetti kaze mi zajac sie sprawa, bo chce napisac artykul do magazynu Amerykanskiego Instytutu Medycyny Sadowej. Co za sukinsyny. Dasz dolara za ich mysli i wiesz, co dostaniesz w zamian? -Drobne - powiedzialam z usmiechem. Claire potrafila byc zabawna. -Wlasnie. Mam dla ciebie trzydziesci jeden sekund. Co u ciebie? Kocham cie, skarbie. Tesknie za toba. Czego chcesz, Lindsay? Zawahalam sie. Mialam ochote opowiedziec jej o wszystkim, ale zapytalam tylko, czy Brandtowie mieli obraczki na palcach. -O ile wiem, nie - powiedziala Claire. - Mamy na naszej liscie kolczyki i brylant wielkosci orzecha, ale nie obraczki. Sama na to zwrocilam uwage. Dlatego miedzy innymi dzwonilam do ciebie wczoraj. -Wielkie umysly pracuja na tych samych falach - rzucilam sentencjonalnie. -Wielkie albo nie, w kazdym razie pracuja. Jak twoje rozkoszne dochodzenie? Westchnelam. -Nie wiem. Musimy przesluchac okolo trzystu gosci weselnych i zastanowic sie, czy ktorys z nich mogl zywic uraze do Brandtow. Widzialas, jak to rozegrala prasa. Ruska zemsta. FBI zaczyna weszyc, a szef naszeptuje Rothowi w ucho, zeby przydzielil do sprawy prawdziwego detektywa. Kazalam Jacobiemu zajac sie ta cholerna marynarka. Poza tym wszystko w porzadku. Claire sie zasmiala. -Nie daj sie wykiwac, skarbie. Jesli ktos zdola rozwiazac te zagadke, to tylko ty. -Gdyby jedynie o to chodzilo... - Zawiesilam glos. -Cos nie tak? Jestes jakas przygaszona. -Musze z toba pogadac. Moze spotkamy sie w sobote? -Swietnie. O cholera, Reggie urzadza siedemnastke, musze byc w domu. Co powiesz na niedzielne sniadanie? Wpadlabym do ciebie kolo jedenastej. -Niech bedzie. - Mialam nadzieje, ze w moim glosie nie slychac rozczarowania. - Niedziela bardzo mi odpowiada. Odwiesilam sluchawke z usmiechem. Poczulam sie odrobine lepiej. Perspektywa spotkania z Claire sprawila, ze bylo mi lzej. Do niedzieli zdaze sie przygotowac. Przemyslec, jak pogodzic leczenie i prace. Kolo mojego biurka pojawil sie Raleigh. -Napijesz sie kawy? Przyjelam jego propozycje jako wyrzut, ze tak pozno przychodze do pracy, i odelam sie. Musial to zauwazyc, bo pomachal mi przed nosem gruba szara koperta. -Lista gosci weselnych. Pomyslalem, ze chcialabys zobaczyc, kto uzyl noza. ROZDZIAL 22 Poszlismy do Romy, upstrzonej sztukateriami, utrzymanej w europejskim stylu knajpy naprzeciwko Hallu. Wole chodzic do Peeta, ale Roma jest blizej. Wzielam herbate, a Relaigh wrocil od bufetu z wymyslna mocca latte i kromka ciasta dyniowego, ktora podsunal mi pod nos. -Zastanawialas sie kiedys, z czego utrzymuja sie tego typu miejsca? -Slucham? - Spojrzalam na niego. -Na kazdym rogu bar. Sprzedaja to samo, jednego klienta moga skasowac na... ja wiem... dwa dolary trzydziesci piec centow? -Nie przyszlismy na randke, Raleigh - przywolalam go do porzadku. - Dawaj te liste. -Moze trzy, trzy piecdziesiat. To jaki maja roczny dochod? -Prosze, Raleigh. - Zaczynalam tracic cierpliwosc. Pchnal koperte w moja strone. Otworzylam ja i znalazlam osiem czy dziewiec kartek z logo firmy Geralda Brandta, zapelnionych nazwiskami i adresami. Niektorych gosci ze strony pana mlodego zidentyfikowalam od razu. Bert Rosen, byly sekretarz skarbu USA. Sumner Smith, miliarder, ktory zbil majatek w latach osiemdziesiatych na wykupie posrednim. Chip Stein, kumpel Spielberga, robiacy forse w Internecie, Mag-gie Sontero, wzieta nowojorska projektantka. Wielkie nazwiska i wielkie klopoty. Ze strony panny mlodej sporo prominentow z okolic San Francisco. Burmistrz Fernandez. Prokurator okregowy Arthur Abrams. Kilka razy spotkalam sie z nim na sali sadowej, gdy zeznawalam w sprawach o zabojstwo. Kurator Willie Upton. Raleigh usiadl obok mnie i razem przejrzelismy liste do konca. Cale kolumny waznych nazwisk poprzedzonych szacownymi tytulami. Nic z nich nie wynikalo. Nie wiem, czego sie spodziewalam. Czegos. Jakiegos skojarzenia. Nazwiska, ktore zapali mi swiatelko w glowie. -Ty wezmiesz polowe, ja druga. Za dwa tygodnie spotkamy sie tutaj znowu i zobaczymy, co zdzialalismy. Wcale nie usmiechala mi sie perspektywa prowadzenia rozmow z tymi wszystkimi ludzmi. Juz widzialam ich zgorszone i urazone miny. -Myslisz, ze burmistrz Fernandez jest morderca i maniakiem seksualnym? Ja tak. - Nastepne slowa zaskoczyly nawet mnie. - Powiadasz wiec, ze byles zonaty? - Skoro juz mielismy pracowac razem, nalezalo cos o sobie wiedziec. Poza tym bylam naprawde ciekawa. Raleigh pokiwal glowa. Wydawalo mi sie, ze w jego oczach dojrzalam bol. -W dalszym ciagu jestem. W przyszlym miesiacu odbedzie sie sprawa rozwodowa. Siedemnascie lat. Poslalam mu pelen zrozumienia usmiech. -Przepraszam. Koniec przesluchania. -W porzadku. Zdarza sie. Nagle sie okazalo, ze zyjemy w innych swiatach. Scisle mowiac, Marion zakochala sie w facecie od nieruchomosci, dla ktorego pracuje. Stara historia. Ja chyba do dzisiaj nie wiem, ktory widelec sluzy do czego. -Oszczedze ci rozterek. Od lewej do prawej, w kolejnosci podawania potraw. Macie dzieci? -Dwoch wspanialych chlopakow. Czternascie i dwanascie. Jason ma miesnie, Teddy leb. Biore ich do siebie co drugi weekend. Sa swiatlem mojego zycia, Lindsay. . Moglam go sobie wyobrazic w charakterze superojca. Jak gra z synami w pilke albo podlacza komputer w ich pokoju. Poza tym, nie robil maslanych oczu. Zaczelo do mnie docierac, ze nie musi byc wrogiem. -Zdaje sie, ze wprawne poslugiwanie sie sztuccami niewiele ci pomoglo. Jestes rozwiedziona, prawda? - Usmiechnal sie szeroko. -Owszem. Skonczylam wlasnie akademie policyjna, Tom byl na drugim roku prawa w Berkeley. Mielismy byc jak Carville i Matalin. Ja zeznaje w sadzie, Wspanialy Tom idzie ze mna reka w reke. Optowal za polaczeniem sil. -I? -Nie bylam gotowa. Stara historia, no nie? - Usmiechnelam sie. - W koncu odszedl ode mnie. Lamiac mi serce na drobne kawaleczki. -Wyglada na to, ze mamy ze soba troche wspolnego -powiedzial cicho. Ladne oczy. Przestan, Lindsay. -Jesli cie to interesuje, od pol roku mam namietny romans z Warrenem Jacobim - oznajmilam z kamienna twarza. Raleigh parsknal smiechem, udal zaskoczenie. -Rany, nie wyglada na faceta w twoim typie. Fatalne zauroczenie? Pomyslalam o moim bylym mezu, Tomie, o jeszcze jednym facecie, do ktorego cos czulam. Co takiego pociagalo mnie w moich mezczyznach? -Delikatne dlonie. I delikatnosc serca, chyba. -Jak myslisz? - zapytal Raleigh. - Domowe dzemy na polkach i wymyslne nazwy kawy: Arabska Noc albo Sirocco. To nam zwiekszy obroty? -Co cie napadlo, Raleigh? Usmiechnal sie troche niepewnie, troche przekornie. -Od szesnastu lat pracuje w policji. Zastanow sie. Mam swoje ulubione miejsce w Tahoe. Mozna by wziac cos w ajencje... -Wybacz, nie widze sie za barem, serwujaca mufinki. -To najmilsze, co dotad od ciebie uslyszalem. Wstalam, wlozylam koperte pod pache i ruszylam w strone drzwi. -Z drugiej strony, moze bylbys lepszym kucharzem niz glina. -Moja dziewczyna - ucieszyl sie. - Na wszystko ma odpowiedz. Tak trzymaj. Kiedy wyszlismy z baru, troche zmieklam. -Ja tez mam swoje ulubione miejsce. -Moze pokazesz mi je kiedys. -Moze. Raleigh mnie zaskakiwal. Byl naprawde milym facetem. Gdyby jeszcze mial delikatne dlonie... Ciekawe. ROZDZIAL 23 Rebeca Passeneau spojrzala na swoje odbicie: we wspanialej sukni slubnej nie wygladala juz na mala coreczke swojej mamusi. Moja malenka. Slyszala te slowa od urodzenia. Trudno sie dziwic, jesli ktos ma trzech starszych braci. Jej matka zawsze pragnela corki. Ojciec tez, ale lata plynely, oboje uznali, ze czas minal. Najstarszy, Ben, niespokojny duch, zginal, zanim sie urodzila. Rodzice zupelnie sie zalamali. Nie chcieli miec wiecej dzieci. I wtedy, cudownym zrzadzeniem losu, na swiecie pojawila sie Becky. -Moja malenka. - To matka stanela za jej plecami. Becky westchnela z usmiechem, ciagle wpatrzona w swoje odbicie. Byla piekna. W dlugiej bialej sukni bez ramion, w kaskadach tiulu promieniala niezwykla, olsniewajaca uroda. Michael bedzie taki szczesliwy. Wszystko zostalo przygotowane: pokoj w hotelu w Napa, kwiaty. Jeszcze tylko ostatnie poprawki przy sukni. Jeszcze tylko jeden dzien. Myslala, ze nigdy sie go nie doczeka. Piatek. Pani Perkins, sprzedawczyni u Saksa, nie mogla sie napatrzec. -Goscie zwariuja, gdy cie zobacza, kochanie. Becky obrocila sie, ogladajac suknie ze wszystkich stron w wielkim trzyskrzydlowym lustrze. Usmiechnela sie szeroko. -Tak myslisz? -Ojciec i ja chcielismy cos ci dac. - Matka wyjela z torebki maly zamszowy woreczek, a z niego czterokaratowa brylantowa brosze na kilku sznurach perel: klejnot, ktory dostala kiedys od swojej matki. Podeszla do Becky i wlozyla jej obroze na szyje. -Cudowna... - Becky zaparlo dech z zachwytu. -Dostalam ja w dzien swojego slubu - mowila matka. - Przyniosla mi wiele szczescia w zyciu. Teraz jest twoja. Becky przez chwile podziwiala klejnot w lustrze, wreszcie odwrocila sie i usciskala matke. -Kocham cie. Jestes wspaniala, najlepsza na swiecie. -Teraz juz mozesz stanac przed oltarzem - powiedziala matka ze lza w oku. -Niezupelnie - wtracila pani Perkins, po czym zniknela na zapleczu, by wrocic po chwili z bukiecikiem. Sztuczna ozdoba kreacji Saksa wygladala w tej chwili jak najpiekniejsze kwiaty na swiecie. Podala je Becky, ktora z promiennym usmiechem ponownie stanela przed lustrem, podziwiajac swoje potrojne odbicie. -Teraz mozesz stanac przed oltarzem - oznajmila pani Perkins. Phillip Campbell obserwowal z oddali panne mloda. Byl tego samego zdania. -Jutro twoj wielki dzien - szepnal do siebie. - Wygladasz pieknie. ROZDZIAL 24 Nastepnego ranka zglosil sie do mnie Milt Fanning z Zespolu do spraw Przestepstw Seksualnych FBI. W komputerze znalazl dane dotyczace podobnych morderstw, ale zadnego zwiazku miedzy nimi i smiercia Brandtow.Kilka gwaltow z uzyciem piesci, wszystkie w srodowisku gejowskim. Zabojstwo dwoch prostytutek z Compton dokonane w 1992 roku: morderca, Nicholas Chito, odsiadywal kare dwudziestu pieciu lat wiezienia w San Quentin. Kilka zbrodni popelnionych w hotelach, w tym jedna dotyczaca mlodej pary z Ohio; pan mlody rozprul brzuch swojej ukochanej, kiedy odkryl, ze nie byl jej pierwszym mezczyzna. Nic, co mogloby stanowic dla nas punkt zaczepienia. Bylam rozczarowana, ale nie zaskoczona. Wszystko, co dotad zebralismy, zdawalo sie swiadczyc, ze Melanie i David znali wczesniej morderce. Zobaczylam przez okno wchodzacego do budynku Jacobiego. Od dwoch dni mnie unikal - cale dnie krazyl po miescie, usilujac dowiedziec sie czegos na temat szampana i smokingu. Po dwoch latach wspolnej pracy znalam go na tyle dobrze, by wiedziec, co to oznacza: musial byc naprawde w zlym humorze. -Jak twoje dochodzenie? - zapytalam. Usmiechnal sie krzywo w odpowiedzi. -Chin i Murphy obdzwaniaja wszystkie sklepy z markowymi winami w promieniu czterdziestu mil. Myslisz, ze facet zostawilby taki slad? Kazdy z pytanych odpowiada, ze takiego szampana mozna sciagnac z dowolnego miejscu w kraju. Mamy sprawdzac wszystkie zamowienia pocztowe? Zakupy internetowe? Ja pieprze! Rzeczywiscie, beznadziejna robota, ale z drugiej strony, ile osob gotowych jest wydac dwiescie dolcow na butelke szampana? -A jednak mamy kilka nazwisk - obwiescil z pelnym zadowolenia usmiechem. Jak na zlosc zaczal powoli przerzucac kartki w notesie: chyba ze trzydziesci. Wreszcie znalazl wlasciwa, zmruzyl oczy, odchrzaknal. -Prosze... sklep Golden State na Crescent. Krug. Cios du Mesnil -przeczytal, kaleczac potwornie francuska nazwe. - Rocznik osiemdziesiaty dziewiaty. Ktos w marcu zamowil cala skrzynke. Niejaki Roy C. Shoen. -Sprawdziles go? Skinal glowa. -Nigdy nie slyszal o zadnych Brandtach. Jakis stomatolog. Widac bogaci dentysci tez lubia dobre wina. - Przerzucil kartke. - Kolejny sklep, Yineyard Wines w Mili Valley. Murphy ich namierzyl. -Usmiechnal sie do mnie po raz pierwszy od wielu dni. - Facet, ktory kupowal szampana, tez nazywa sie Murphy. Staly klient. Urzadzal przyjecie urodzinowe dla zony. Wiem, dalabys mi wolny dzien, zebym go sprawdzil, ale wole poslac Murphy'ego. Dla smiechu. -A smoking? -Dzwonilismy do producenta. Pietnascie sklepow w naszym regionie sprzedaje jego smokingi. Facet nie musial kupowac swojego akurat w San Francisco. Maja nam przyslac kopie zamowien, ale znalezc teraz wlasciciela... Nielatwa sprawa. -Jak sie juz do nich wybierzesz, spraw sobie przyzwoity krawat, Warren - zakpilam. -Cha, cha. Jak sobie radzisz beze mnie? - zagadnal z markotna mina. Zrobilo mi sie przykro. -Dziekuje. - 1 juz powaznie: - Przepraszam cie, Warren. Nie prosilam o nowego partnera. Pokiwal glowa w zamysleniu. -Chcesz, zebym dalej szukal amatorow drogich szampanow? -Nie. - Wstalam i rzucilam mu na biurko kopie listy gosci weselnych. -Chce, zebys sprawdzil, czy ktos z nich nie kupowal Kruga. Przerzucil liste i gwizdnal, widzac natlok znanych nazwisk. -Marnie, Boxer. Ani Shoena, ani Murphy'ego. Musimy poczekac na nastepna pare mloda. -Skad ten pomysl? - Zastrzyglam uszami. Jacobi potrafil byc upierdliwy, ale jest dobrym gliniarzem i ma nosa. -Szukamy elegancika, ktory lubi figlowac z martwymi oblubienicami, tak? Skinelam glowa. Przypomnialam sobie, co mowil moj pierwszy partner. Nigdy nie mocuj sie ze swinia, Lindsay, bo sie ubabrzesz w blocie. Swinia to lubi. -Cos mi sie wydaje, ze facet nie moze sobie znalezc dziewczyny - mruknal Jacobi. ROZDZIAL 25 Minal tydzien dochodzenia. Nie do wiary. Ludzie Jacobiego nadal zajmowali sie szampanem i smokingiem, ale dotad nie natrafili na zaden trop. Ja i Raleigh przepytalismy dwudziestu gosci weselnych, poczawszy od burmistrza, na najblizszym przyjacielu pana mlodego skonczywszy. Wszyscy byli porazeni morderstwem, nie potrafili jednak dac nam zadnego punktu zaczepienia. Wiedzialam tyle tylko, ze musimy cos znalezc, zanim facet znowu zabije. Przeszlam druga transfuzje. Przygladalam sie, jak gesta czerwona krew saczy sie do moich zyl i modlilam sie, zeby mnie wzmocnila. Krople skapywaly, a zegar tykal. Moj. Moich szefow. W sobote o szostej Jacobi zamknal swoj notes, wlozyl sportowa marynarke, zatknal pistolet za pasek od spodni. -Do zobaczenia, Boxer - powiedzial i zniknal. Do naszego pokoju zajrzal Raleigh. Tez juz wychodzil. -Jestem ci winien piwo. Masz ochote odebrac dlug? Pomyslalam, ze chetnie napilabym sie piwa. Zaczynalam przyzwyczajac sie do towarzystwa Raleigha, ale cos mi mowilo, ze jesli przyjme zaproszenie, opowiem mu wszystko: o anemii, o kuracji, o swoim leku. Pokrecilam glowa. -Posiedze jeszcze troche. -Masz jakies plany na jutro? -Tak. Umowilam sie z Claire, potem przyjde do biura. A ty, co robisz? -Jason ma mecz pilki noznej w Palo Alto. Jade tam z obydwoma chlopcami. -Brzmi sympatycznie. - Brzmialo sympatycznie, kto wie, czy nie tego brakowalo w moim zyciu. -Wracam jutro wieczorem. - Przy naszym pierwszym spotkaniu dal mi swoj numer pagera. - Dzwon, jesli cos sie wydarzy. Wyszedl i zostalam sama w pustym, pograzonym w ciszy biurze. Tylko z holu dochodzil szmer rozmowy nocnych dyzurnych. Skonczylam prace na dzisiaj. Nigdy jeszcze nie czulam sie tak samotna. Wiedzialam, ze jesli wroce teraz do domu, moge przeslepic cos waznego, nie dopelnic obietnicy, ktora dalam Melanie. Spojrze jeszcze raz w notatki, powiedzialam sobie. Dlaczego morderca zabral obraczki? Czulam, jak ogarnia mnie fala zmeczenia. Nowa krew, nawet jesli miala mnie chronic, wysysala ze mnie sily. Kawaleria komorek ruszajacych do ataku. Ataku nadziei przeciw zwatpieniu. Wariactwo. Zostawie Davida i Melanie, niech przespia spokojnie te noc. Zamknelam gruba teczke i polozylam ja w koszu z napisem "Sprawy w toku". Siedzialam jeszcze dluga chwile przy biurku w ciemnym pokoju. Zaczelam plakac. Czesc druga Kobiecy Klub Zbrodni ROZDZIAL 26 Becky DeGeorge, bo takie od kilku godzin z duma nosila nazwisko,wyszla z hotelu, trzymajac meza pod reke. Odetchnela gleboko chlodnym wieczornym powietrzem, po raz pierwszy tego dnia. Slub wzieli zaledwie wczoraj, a juz kochali sie kilka razy, dwa razy brali wspolnie prysznic. Z koniecznosci zeszli na pozne rodzinne sniadanie, wymowili sie od wyprawy do Opus One i natychmiast po posilku czmychneli z powrotem na gore, by otworzyc ostatnia butelke szampana. Michael puscil kasete wideo z filmem porno i sami zaczeli odgrywac niezwykle, podniecajace role. Jemu szczegolnie zasmakowalo przymierzanie damskich strojow. Jutro beda w Mazatlan, spedza tam cudowny tydzien, tydzien odkrywania nawzajem wlasnych cial z ich nieznanymi jeszcze, podniecajacymi zakamarkami. Moze, kto wie, zdecyduja sie wyjsc na chwile z hotelu, obejrza delfiny. Na razie, rozmyslala Becky, wszystko uklada sie doskonale. Teraz jada na kolacje do French Laundry, najlepszej restauracji w Napa. Wszyscy ich zapewniali, ze jesli jesc, to tylko tam. Ulegajac namowom, zarezerwowali stolik na pol roku naprzod. Becky juz wyobrazala sobie te uczte i slinka naplywala jej do ust: foie gras, kaczka z borowkami, najlepszy szampan... Zanim zdazyli dojsc do samochodu, przy krawezniku zatrzymala sie czarna limuzyna, kierowca w liberii odkrecil szybe od strony pasazera, wychylil glowe. -Panstwo DeGeorge? Spojrzeli na siebie zaskoczeni, usmiechneli sie. -Tak, to my. -Woz jest do panstwa dyspozycji. Z najlepszymi zyczeniami od hotelu. Becky byla zachwycona. -Naprawde? - Raz w zyciu, kiedy pracowala jako sekretarka w kancelarii prawniczej, zdarzylo sie jej jechac rownie wspaniala limuzyna, ale wtedy siedziala wcisnieta w rog, oniesmielona towarzystwem czterech bardzo waznych i pochlonietych soba prawnikow. -Na caly wieczor - przytaknal szofer, mrugajac. Mlodzi wymienili uszczesliwione spojrzenia. -Nikt nas nie uprzedzil - powiedzial Michael mile polechtany, ze potraktowano go jak VIP-a. Becky zajrzala do wnetrza. -Och, Michael - zawolala na widok rozlozystych skorzanych foteli i mahoniowego barku z krysztalowymi kieliszkami. Wnetrze kabiny spowijal romantyczny polmrok. Byla nawet butelka chardonnay w wiaderku z lodem. Wspaniale bedzie zajechac takim samochodem pod najwytworniejsza restauracje w Napa. -Wsiadaj, Michael. - Ze smiechem pociagnela meza za reke. -Po kolacji bede czekal przed restauracja, a teraz zawioze was tam najbardziej malownicza trasa - powiedzial szofer. Michael sie zawahal. -Nie chce pan zafundowac zonie luksusowej przejazdzki? Rozluznil sie. Jak wtedy, kiedy po raz pierwszy usmiechnela sie do niego w biurze. Jak wczoraj w nocy, w lozku. Czasami byl zbyt ostrozny. Ksiegowi tacy wlasnie bywaja, ale ona zawsze potrafila znalezc na niego sposob. -Jesli Becky ma ochote... - przystal w koncu. ROZDZIAL 27 -Nowozency? - zagadnal Phillip Campbell. Silne swiatla nadjezdzajacych z naprzeciwka samochodow, niczym promienie rentgenowskie wydobywaly na wierzch jego najskrytsze pragnienia. -Od dwudziestu szesciu godzin, dwudziestu dwoch minut i... czterdziestu pieciu sekund - zaszczebiotala Becky. Campbellowi glosno bilo serce. Doskonala. Obydwoje byli doskonali. Lepsi, niz przypuszczal. Pusta, anonimowa droga zdawala sie prowadzic donikad, ale on wiedzial, dokad jedzie. -Napijcie sie wina. To palmeyer. Niektorzy uwazaja, ze najlepszy w calej dolinie. Byl napiety. Napiety i podniecony. Najwieksza niegodziwosc, jakiej czlowiek moze sie dopuscic? Czy bede w stanie zrobic to raz jeszcze? A raczej, czy potrafie przestac? Odwrocil sie i zobaczyl, ze podnosza kieliszki. Uslyszal dzwieczne stukniecie szkla i cos o dozgonnym szczesciu. Pocalowali sie. Nienawidzil ich; samozadowolenia, glupoty, tanich zludzen. Nie chce pan zafundowac zonie luksusowej przejazdzki? Dotknal palcami pistoletu, ktory trzymal na kolanach. Zmienil bron. Skrecil w boczna, pnaca sie stromo droge. -Dokad pan jedzie? - uslyszal z tylnego siedzenia glos mezczyzny. Zerknal w lusterko i poslal DeGeorgom pewny siebie usmiech. -Chcialem wybrac najbardziej malownicza trase. Stad jest piekny widok na doline. Kolacje macie zamowiona dopiero na osma. -Nie mozemy sie spoznic - zaoponowal slabo pan mlody. - Te cholerna rezerwacje trudniej bylo zdobyc niz miejsce w hotelu. -Daj spokoj, kochanie - uspokoila go Becky z wlasciwym sobie wyczuciem chwili. -Zaraz bedzie pieknie - powiedzial Phillip. - Naprawde pieknie. Odprezcie sie. Posluchajcie muzyki. Pokaze wam najwspanialsze widoki. Bardzo romantyczne. Nacisnal guzik i pod sufitem kabiny rozjarzyl sie biegnacy wkolo rzad malenkich, pulsujacych swiatelek. -Och - westchnela Becky na ich widok. - Cudowne. -Zasune szybe, zeby wam nie przeszkadzac. Czlowiek raz w zyciu bierze slub. Czujcie sie jak u siebie. To wasza noc. Zostawil szpare w szybie dzielacej kabine kierowcy od pasazerow, tak by ich nadal widziec i slyszec. Calowali sie. Dlon pana mlodego sunela w gore po udzie Becky. Droga stala sie nierowna, samochod podskakiwal na wypelnionych zwirem spoinach miedzy plytami betonu. Po bokach ciagnely sie winnice. Becky juz nie chichotala, dyszala cicho. Slyszal ja wyraznie, czul, jak przyspiesza mu puls. Czul podniecajace, lagodne cieplo w ledzwiach, jak tydzien wczesniej w Grand Hyatt. Michael wszedl w Becky, jeknela cicho. Najwieksza niegodziwosc? Zatrzymal samochod, wylaczyl swiatla. Wzial do reki pistolet, odbezpieczyl. Opuscil szybe. W przycmionym swietle zobaczyl Becky z podciagnieta do pasa suknia. -Brawo! - zawolal. Spojrzeli na niego zaskoczeni. W oczach panny mlodej pojawil sie strach. Usilowala sie zakryc. Poczul, jak cieply mocz splywa mu po kolanach. Wladowal caly magazynek w Becky i Michaela De-George. ROZDZIAL 2 W niedziele obudzilam sie, po raz pierwszy od tygodnia, z uczuciem otuchy. Taka jestem... czy tez bylam. Panowala piekna, bezchmurna pogoda, zatoka skrzyla sie, jakby i jej udzielilo sie podniecenie. Mialam jesc dzisiaj pozne sniadanie z Claire. Mialam sie jej zwierzyc. W niedzielne poranki zwykle odwiedzam miejsce, o ktorym wspomnialam Raleighowi. Moje ulubione. Najpierw pojechalam do Marina Green na przebiezke w cieniu mostu. W takie poranki jak dzisiejszy chlone wszystko i ciesze sie wszystkim, co sprawia, ze dobrze jest mieszkac w San Francisco. Brunatne wybrzeze, odglosy zatoki, nawet warowne Alcatraz. Przebieglam swoje piec kilometrow na poludnie od portu, a potem pokonalam dwiescie dwanascie kamiennych schodow wiodacych do Fort Mason Park. Nawet przy swojej chorobie bylam w stanie to zrobic. Czulam sie taka wolna, swobodna. Minelam jakies rozszczekane psy, zakochanych na porannym spacerze, ubranych w szare kaftany lysych Chinczykow pochylonych nad madzongiem. Dotarlam do tego samego miejsca co zawsze, wysoko na skale, skad rozposciera sie widok na zatoke. Byla 7.45. Nikt nie wiedzial, gdzie jestem. Ani dlaczego. Jak kazdej niedzieli spotkalam grupke osob cwiczacych tai-chi. Dolaczylam do nich. Jak kazdej niedzieli od dziesieciu lat. Od smierci mojej matki. Nie znali mnie. Nie mieli pojecia, czym sie zajmuje. Kim jestem. Ja tez ich nie znalam. Stary Chinczyk, ktory prowadzil cwiczenia, skinal mi glowa na powitanie. Jak zawsze. Jest taki fragment u Thoreau: "Czas to strumien, w ktorym lowie ryby. Pije z niego wode, a kiedy pije, widze piaszczyste dno, przekonuje sie, jak jest plytkie. Prad przeplywa, wiecznosc pozostaje. Pije glebiej, lowie w niebie, na ktorego dnie leza gwiazdy". Czytalam to setki razy. Tutaj tak wlasnie sie czuje, jestem strumieniem. Nie ma zespolu Neglego. Nie ma zbrodni, twarzy wykrzywionych smiercia. Zamordowanych par mlodych. Przy Porannym Labedziu, przy Smoku czulam sie taka wolna i lekka jak wtedy, zanim uslyszalam od Orenthalera, co mi jest. Stary Chinczyk sklonil glowe. Nikt nie pytal mnie, jak sie czuje. Ani jak minal tydzien. Witalam dzien i cieszylam sie, ze je mam. Moje ulubione miejsce. Wrocilam do domu przed jedenasta. Kawa. Niedzielne wydanie "Chronicie". Chcialam przejrzec dzial miejski, zobaczyc, czy moja serdeczna przyjaciolka Cindy Thomas napisala cos na temat morderstwa. Potem zamierzalam wziac prysznic i o pierwszej bylabym gotowa na przyjecie Claire. O 11.25 zadzwonil telefon. Zaskoczona, uslyszalam w sluchawce glos Raleigha. -Jestes ubrana? - zapytal. -Tak jakby. Dlaczego pytasz? Mam juz plany. -To je zmien. Zaraz po ciebie przyjezdzam. Jedziemy do Napa. -Napa? - W glosie Raleigha nie bylo cienia wesolosci. - Co sie stalo? -Dzis rano na wszelki wypadek zajrzalem do biura. Niejaki Hartwig, porucznik z Napa, przekazal do centrali zgloszenie o zaginieciu jakiejs pary. Nowozency w podrozy poslubnej. ROZDZIAL 29 Zdazylam tylko zadzwonic do Claire, zeby odwolac spotkanie, wzielamprysznic, wrzucilam na grzbiet jakies ciuchy, schowalam mokre wlosy pod odwrocona daszkiem do tylu czapeczka Giantsow i juz musialam schodzic na dol. Raleigh czekal w swoim bialym explorerze i przynaglal mnie klaksonem. Przyjrzal mi sie uwaznie: mokre wlosy, dzinsy, czarna skorzana kurtka. -Ladnie wygladasz, Boxer - powiedzial z usmiechem, wlaczajac bieg. Sam byl ubrany weekendowo, w pomiete spodnie khaki i wyplowiala niebieska koszulke polo. Tez ladnie wygladal, ale nie zamierzalam mu tego mowic. -To nie randka, Raleigh - ostudzilam go. -Bardzo odkrywczy komentarz. - Ze wzruszeniem ramion nacisnal na gaz. Godzine i pietnascie minut pozniej podjezdzalismy pod Napa Highlands Inn. Gdyby nie nagla podroz, zwierzalabym sie wlasnie Claire ze swoich problemow. Nasz zajazd, zbudowany przy Stag's Leap Road, z daleka pachnial luksusem. Zawsze marzylam, zeby choc raz zatrzymac sie w takim miejscu. Sadzac juz tylko po glownym pawilonie z poteznych bali sekwojowych, po lukowych oknach z szybami z hartowanego szkla, goscie tego przybytku raczej nie rekrutowali sie sposrod ascetow. Przed glownym wejsciem staly juz dwa bialo-granatowe wozy policyjne. Gdy weszlismy do holu, skierowano nas od razu do biura menedzera, gdzie zastalismy jakiegos zdener-wowanego rudzielca w towarzystwie kilku miejscowych policjantow. -Hartwig - przedstawil sie wysoki, szczuply mezczyzna w cywilnym ubraniu. W reku trzymal jednorazowy kubek ze Starbucks. - Przepraszam, ze spieprzylem wam weekend - usprawiedliwil sie z przyjaznym usmiechem. Podal nam slubne zdjecie zaginionej pary oprawione w smieszna ramke z pleksi. -Panstwo DeGeorge. Z Frisco. Oboje pracuja w duzej firmie rachunkowej. Slub wzieli w piatek wieczorem. Ze zdjecia spogladali na mnie szatynka o usmiechnietych oczach i rumiany mezczyzna o powaznym obliczu, w drucianych okularach. Boze, nie. Nie oni. To sie nie moze powtorzyc. -Kiedy widziano ich po raz ostatni? - zapytalam. -Wczoraj wieczorem kwadrans po siodmej. Wychodzili na kolacje do French Laundry. Recepcjonistka zapisala im adres restauracji, ale nie pojawili sie tam. -Wyszli na kolacje i slad po nich zaginal? Hartwig potarl policzek. -Menedzer mowi, ze zameldowali sie w hotelu przedwczoraj. Przyjechali zlotym lexusem. Portier mowi, ze jeszcze tego samego popoludnia wybrali sie na krotka przejazdzke. -Tak? - przynaglilam. -Samochod stoi na parkingu. -Macie jeszcze jakies informacje? - zapytalam. Hartwig podszedl do biurka i podal mi kilka niewielkich kartonikow. Przejrzalam je. Mama. Tata. Julie i Sam. Vickie i Don. Bon voyage. -Przeszukalismy dokladnie teren wokol hotelu. Nadal trwaja poszukiwania. Wyglada jak wasze morderstwo sprzed tygodnia. Slub, huczne wesele. I nagle jakby sie zapadli pod ziemie. -Owszem, wyglada jak nasza sprawa. Tyle ze my mielismy ciala. Twarz Hartwiga stezala. -Nie wezwalem was tutaj, zebyscie pomogli mi wypelnic formularze osob zaginionych. Mozecie mi wierzyc. -Skad ta pewnosc, ze chodzi o morderstwo? - zapytal Raleigh. -Wczoraj wieczorem recepcjonistka odebrala telefon z restauracji. Chodzilo o potwierdzenie rezerwacji. -I? Hartwig upil lyk kawy, spojrzal nam w oczy. -Nikt z restauracji nie dzwonil do hotelu. ROZDZIAL Nowozencow nie zaskoczyli zadni niespodziewani goscie, nie planowali zadnych wycieczek, ktore moglyby im przeszkodzic w dotarciu na kolacje. Rezerwacja we French Laundry opiewala na dwie osoby. Sytuacja zdawala sie tym powazniejsza, ze rano mieli leciec do Meksyku. Raleigh wyszedl rozejrzec sie na zewnatrz, ja poszlam do pokoju mlodej pary. Wielkie loze z sekwoi, walizki na srodku, rzeczy starannie poskladane, gotowe do spakowania, przybory toaletowe. Mnostwo kwiatow - glownie roze. Moze Becky DeGeorge zabrala je z przyjecia weselnego. Wszystko wskazywalo na to, ze rano zamierzali wymeldowac sie z hotelu i ruszyc w podroz poslubna. Odszukalam Raleigha. Rozmawial ze szwajcarem. To on ostatni widzial DeGeorge'ow. -Poszedlem z dwoma miejscowymi chlopakami kilkanascie metrow w glab lasu - powiedzial Raleigh, kiedy zostalismy sami. Pokrecil z rezygnacja glowa. - Nic, najmniejszego sladu. Obejrzalem samochod. Zamkniety. Zadnej krwi, sladow walki. A przeciez cos musialo im sie przydarzyc. Ktos musial ich zaczepic. Dwadziescia, trzydziesci metrow od hotelu. Omiotlam zrezygnowanym spojrzeniem podjazd przed wejsciem, parking. Przy wjezdzie na teren hotelu stal woz patrolowy. -Nikt ich nie zaczepil. Zbyt duze ryzyko. Moze ktos po nich przyjechal. -Rezerwacja byla tylko na dwie osoby. - W glosie Raleigha zabrzmialo powatpiewanie. - Szwajcar twierdzi, ze szli do swojego samochodu. -I co, znikneli? Zamilklismy. Zachrzescil zwir na podjezdzie i przed glowne wejscie podjechala czarna limuzyna. W drzwiach hotelu pojawil sie boy z wozkiem pelnym walizek. Szofer wyskoczyl z wozu, zeby otworzyc bagaznik. Obydwoje pomyslelismy o tym samym. -Malo prawdopodobne - przystopowal mnie Raleigh. -Moze - przyznalam. - Ale wyjasnia, jak sie tu dostal, nie zwracajac na siebie uwagi. Trzeba sprawdzic, czy ktos w Bay Area zglosil ostatnio kradziez limuzyny. Na podjezdzie pojawil sie nastepny samochod, srebrna mazda. Zatrzymala sie na koncu zakola i wyskoczyla z niej dziewczyna w plociennych spodniach i bluzie ze znakiem University of Michigan. -Powiedziales kiedys, Raleigh, ze jedna z twoich zalet jest opanowanie, tak? Spojrzal na mnie tak, jakbym zapytala doktora Kevorkia-na, czy zna sie na odczynnikach chemicznych. -Postaraj sie zatem panowac nad soba - powiedzialam, patrzac na zblizajaca sie postac. W nasza strone szla Cindy Thomas. ROZDZIAL 31 -Albo ma pani nieprawdopodobnego nosa, albo zaczne traktowac pania jako podejrzana - powiedzialam ze zloscia, kiedy Cindy stanela kolo nas. Po raz drugi nieproszona pojawiala sie na miejscu zbrodni (jesli i tym razem, a wszystko na to wskazywalo, mielismy do czynienia ze zbrodnia). -Nie mow mi tylko, ze odkrylam biurowy romans -zrewanzowala mi sie. Bylam wsciekla. Dochodzenie dopiero sie zaczynalo, nie moglismy dopuscic, zeby jakies informacje na ten temat przeciekly do prasy. Wyobrazalam juz sobie te koszmarne naglowki; MORDERCA NOWOZENCOW ZNOWU ATAKUJE. I reakcje Rotha. Po raz drugi bym podpadla, dajac sie wykiwac tej samej dziennikarce. -Kim jest twoja znajoma? - zagadnal Raleigh. -Cindy Thomas - przedstawila sie, wyciagajac dlon. - A pan? -Cindy pracuje w "Chronicie" - ostrzeglam go i zwrocilam sie wprost do niej: - Prosze sluchac uwaznie, Thomas. Nie wiem, czy zna pani obowiazujace zasady, ale jesli nie powie mi pani, co pani tu robi i natychmiast sie stad nie zwinie, obiecuje, ze trafi pani na nasza czarna liste. -Mow mi Cindy - przypomniala mi. - Mnie bardziej interesuje, co wy tutaj robicie? Patrzylismy na nia oboje z narastajacym zniecierpliwieniem. -Prosze odpowiedziec na pytanie - nie ustepowalam. -W porzadku. - Zacisnela usta. - Pojawiacie sie tu w niedziele. Kapitan Raleigh przeczesuje parking i las, wypytujecie pracownikow hotelu i oboje wygladacie na mocno zaklopotanych. Ale poniewaz teren nie jest zagrodzony, pewnie nie dokonano zbrodni. Nasuwa sie tylko jeden wniosek: ktos zaginal. Wiadomo, nad czym oboje pracujecie, stad kolejny wniosek: chodzi zapewne o nowozencow. Prawdopodobnie nasz morderca znalazl sobie kolejna mloda pare. Patrzylam na nia nieufnie. -Chyba ze sie calkowicie myle - ciagnela z usmiechem -a wy przyjechaliscie tutaj, zeby sprobowac win z hotelowej piwnicy i zamiescic krotki tekst na ich temat w gazetce policyjnego klubu smakoszy. -Wywnioskowalas to wszystko, obserwujac nas? - zapytalam. -Szczerze mowiac, nie. - Wskazala glowa brame prowadzaca na teren hotelu. - Ucielam sobie pogawedke z pewnym rozmownym gliniarzem. Usmiechnelam sie mimo woli. -Nic tu po pani - powiedzial Raleigh. -Kolejna zamordowana para? Nowe dochodzenie? W takim razie wiele tu po mnie - prychnela. Sytuacja zaczynala wymykac sie nam spod kontroli. -Uwazam, ze powinnas wsiasc do samochodu i wrocic do miasta. -Powiedzialabys to samo Fitzpatrick albo Stone'owi? -Jesli zabierzesz sie stad zaraz, postawie ci nawet fitzpa-tricka. Usmiechnela sie blado. -Zartujesz chyba. Tak po prostu mam sie zmyc? -Owszem, masz sie zmyc. Cindy pokrecila glowa. -Przykro mi. Po pierwsze, stracilabym pewnie robote, po drugie, nie przepuszcze takiej okazji. -A jesli wroce z toba? - zapytalam, wiedziona naglym impulsem. - Bedziesz miala, czego szukasz. Raleighowi oczy nieomal wyszly z orbit. Poslalam mu spojrzenie z serii "nie wtracaj sie, ja to zalatwie". -Kiedy sprawa przedostanie sie do publicznej wiadomosci, zrobi sie taki szum, ze zadne z nas nie bedzie juz nad nia panowalo. -Kiedy sie przedostanie, bedzie twoja. Zmruzyla oczy. Zastanawiala sie, czy moze mi zaufac. -Czy to znaczy, ze obiecujesz mi wylacznosc? Czekalam, kiedy Raleigh sie obruszy, ale, o dziwo, milczal. Jesli po powrocie do miasta zakabluje, Roth ukreci mi glowe, pomyslalam ponuro. On, albo, co gorsza, sam szef policji. -Wracam do miasta z pania Thomas - powiedzialam, ciagle niepewna, jak zareaguje. -Cindy - powtorzyla z uporem. Raleigh skinal glowa. -Pogadam jeszcze z Hartwigiem. Zadzwonie do ciebie pozniej. Milo mi bylo pania poznac, pani Thomas. Usmiechnelam sie do niego z wdziecznoscia, po czym ujelam moja nowa znajoma pod ramie. -Chodzmy, Cindy. Wytlumacze ci po drodze zasady gry. ROZDZIAL 32 Nie wiem, dlaczego to zrobilam.Krok byl ryzykowny i niezbyt rozwazny. Nigdy dotad tak nie postepowalam. Moze chcialam w ten sposob powiedziec moim szefom: pieprze was. Wypiac sie na Rotha, na Mercera. Rozegrac rzecz po swojemu. A moze, czujac, ze sprawa zaczyna sie komplikowac, chcialam zachowac zludzenie, ze nad wszystkim panuje. A moze po prostu chcialam pomoc tej dziewczynie. Kiedy Cindy ruszyla w strone samochodu, chwycilam ja za reke. -Zanim ruszymy stad, musisz mi powiedziec, skad wiedzialas, co sie tu dzieje? Wciagnela gleboko powietrze. -Do tej pory usilowalas trzymac mnie z dala od sprawy, chociaz wiesz, ze to dla mnie start do kariery. Mam ci zdradzic swoje zrodla? -Albo mi powiesz, albo nic wiecej ode mnie nie uslyszysz. -Sprobuj zgadnac - powiedziala Cindy. -Jesli cos ma z tego wyjsc, musimy sobie ufac. -Wlasnie, pani inspektor. Sprobuj mi zaufac. Siedzialysmy w rozgrzanej sloncem mazdzie, obie najezone. -Dobrze - ustapilam w koncu. Powiedzialam jej pokrotce, co nas sprowadzilo do Napa. Zaginiona mloda para. Pobrali sie w piatek wieczorem. Mozliwe, ze padli ofiara naszego mordercy. -Nie napiszesz ani slowa, dopoki nasze podejrzenia sie nie potwierdza. Wtedy bardzo prosze. Masz moja zgode. Oczy jej sie zaswiecily. -A teraz twoja kolej. Jak sie tu znalazlas, skoro prasa, nawet lokalna, o niczym nie wie? Cindy wrzucila bieg. -Mowilam ci, ze pracuje w dziale miejskim - zaczela, wyjezdzajac na droge. - Zalezalo mi, zeby pisac o Brandtach. Szef postawil mi warunek: mialam w czasie weekendu znalezc jakies informacje. Splawilas mnie, wiec od wczoraj wieczorem czatowalam pod twoim domem, czekajac, co sie wydarzy. -Sledzilas mnie? -Desperackie posuniecie, co? Ale skuteczne. Przebieglam w pamieci dwa ostatnie dni. -Pojechalas za mna wieczorem do kina? Rano do Marina Green? Zaczerwienila sie lekko. -Mialam juz dac sobie spokoj, kiedy pojawil sie twoj partner. Pojechalam za wami. Oparlam sie o zapiecek fotela i wybuchnelam smiechem. -Niezle. Bylam zazenowana, a jednoczesnie poczulam ulge. W drodze powrotnej do miasta wylozylam jej zasady naszego ukladu. Robilam to juz wczesniej, kiedy dziennikarze za bardzo wcinali mi sie w dochodzenie. Powtorzylam jej, ze nie moze opublikowac zadnego materialu, dopoki nie bedziemy mieli potwierdzenia. Potem zadbam, by nikt jej nie ubiegl, i bede przekazywala jej informacje. Nie wszystkie, nie od razu, ale bede. -Wszystko, co ci powiem, zostaje miedzy nami. Nikomu pary z ust, nawet twojemu chlopakowi. Tym bardziej szefowi. Nikomu. Bede ci mowila, co sie dzieje, ale pisac mozesz dopiero, kiedy dam ci zgode. Cindy skinela glowa, ale ja wolalam sie upewnic, ze zrozumiala, na czym polega uklad. -Jesli szef bedzie cie pytal, skad masz informacje, wzruszysz ramionami. Mozesz powiedziec, ze sam szef policji podjechal pod twoj dom, zabral cie na przejazdzke i dal przeciek. Nawet gdyby prokurator grozil, ze cie zapuszkuje, jesli mu nie zdradzisz swojego zrodla, to spokojnie zapakujesz ksiazki do torby, zeby miec co czytac w areszcie. -Rozumiem - mruknela Cindy. Po jej minie widzialam, ze rzeczywiscie rozumie. Przez reszte drogi rozmawialysmy o zyciu, o pracy, o naszych zamilowaniach. Zanim sie zorientowalam, polubilam Cindy. Chciala wiedziec, od jak dawna jestem glina, a ja zaczelam sie jej zwierzac, opowiedzialam wiecej, niz zamierzalam. 0 ojcu, ktory byl dla mnie bardzo wazny i ktory zostawil nas, kiedy mialam trzynascie lat. O studiach socjologicznych na Uniwersytecie San Francisco. O tym, jak chcialam udowodnic, ze potrafie dzialac w swiecie mezczyzn. O tym, jak przez cale zycie staralam sie znalezc swoje miejsce. Okazalo sie, ze ona tez skonczyla socjologie, na Michigan. Zanim dojechalysmy do miasta, odkrylysmy jeszcze kilka zaskakujacych podobienstw miedzy nami. Jej mlodszy brat urodzil sie tego samego dnia co ja, 5 pazdziernika. Podobnie jak ja interesowala sie joga. Jej obecna nauczycielka byla kobieta, ktora kiedys wprowadzala mnie w arkana cwiczen. Obydwie lubilysmy ksiazki podroznicze 1 kryminaly Sue Grafton, Patricii Cornwell, Elizabeth George. Jednakowo zachwycalysmy sie House ofFine Eats George. Ojciec Cindy nie zyl od siedemnastu lat, umarl, kiedy miala trzynascie lat. Troche zrobilo mi sie dziwnie, kiedy uslyszalam, ze chorowal na bialaczke, chorobe pokrewna tej, ktora mnie dopadla. Zaskakujacy, przyprawiajacy o ciarki zbieg okolicznosci. Juz chcialam sie jej zwierzyc ze swojej tajemnicy, ale w ostatniej chwili ugryzlam sie w jezyk. To Claire powinna mnie wysluchac. Kiedy zblizalysmy sie do Golden Gate, mialam wrazenie, ze jade z kims, z kim los zetknal mnie nie przypadkiem i juz na zawsze. Kims, kogo zdecydowanie polubilam. Po wejsciu do domu od razu zadzwonilam do Claire. Czekala na moj telefon, nadal miala ochote na spotkanie, a ja mialam jej mnostwo do opowiedzenia. Umowilysmy sie w U Susie, zamiast poznego sniadania, postanowilysmy zjesc razem wczesna kolacje. Koniecznie chciala sie dowiedziec, co Raleigh i ja odkrylismy. -Powiem ci, jak sie spotkamy - obiecalam. I zrobilam cos, co mnie sama zaskoczylo. Juz drugi raz tego dnia. -Pozwolisz, ze przyjde ze znajoma? - zapytalam. ROZDZIAL I 'opijalysmy z Cindy juz druga margarite, kiedy pojawila -.iv Claire, od progu szeroko usmiechnieta, tak ze cale wnetrze pojasnialo od tego usmiechu. Wstalam i usciskalam ja ser-?licznie. -Nie moglyscie poczekac? - zapytala, zerkajac na puste s/klanki. -Mamy za soba dlugi dzien - probowalam sie usprawied-liwiac. - Poznaj Cindy. -Milo mi - powiedziala Claire, sciskajac mocno dlon ?'indy. Planowalysmy co prawda spotkanie we dwojke, ale (laire nalezala do tych osob, ktore bez problemu przyjmuja wszelkie zmiany. -Lindsay opowiadala mi o tobie - rzucila Cindy znad kieliszka. -Wszystko prawda, z wyjatkiem tego, ze jestem swietnym patologiem. -Mowila mi, ze jestes jej najblizsza przyjaciolka. U Susie to mila knajpa ze scianami pomalowanymi w szalone kolory i niezlym karaibskim jedzeniem. Graja w niej troche reggae, troche jazzu. Mozna tu czuc sie zupelnie swobodnie, krzyczec, smiac sie glosno i nikomu to nie przeszkadza. Kiedy podeszla zaprzyjazniona kelnerka Loretta, zamowilysmy margarite dla Claire i kolejna porcje skrzydelek na ostro. -Jak sie udala osiemnastka Reggiego? - zapytalam. Claire wziela jedno skrzydelko z naszej miski i smetnie pokrecila glowa. -Wreszcie sie przekonalam, ze potrafia powiedziec cos wiecej niz "super" i "ekstra". Nie wszystko jeszcze stracone. Moze cos z nich jednak w koncu wyrosnie. -Nawet jesli nie, zawsze maja nasza akademie w odwodzie. - Zaczynalam juz czuc lekki szmerek w glowie. Claire sie usmiechnela. -Ciesze sie, ze widze cie w dobrym humorze. Kiedy rozmawialysmy rano, mialas taki glos, jakby Przyjemniak nadepnal ci na odcisk i nie zamierzal cofnac buta. -Przyjemniak? - zainteresowala sie Cindy. -Moj szef. Nazywamy go tak, bo budzi w nas bardzo humanitarne uczucia. -Myslalam, ze mowicie o kierowniku naszego dzialu miejskiego. - Cindy parsknela. - Facet nie wie, jaki potrafi byc nieznosny. -Cindy pracuje w "Chronicie" - wyjasnilam ku zdumieniu Claire. Od prasy oddzielala nas granica z drutu kolczastego. Zeby ja przekroczyc, dziennikarz musial na to naprawde zasluzyc. -Piszesz pamietniki, dziecino? - zapytala mnie Claire z ostroznym usmiechem. -Moze. - Skrocona wersje, ale za to pelna sensacyjnego materialu. Na stole pojawila sie margarita dla Claire, podnioslysmy kieliszki. -Za przelozonych - rzucilam toast. Cindy zachichotala. -Za przelozonych, ktorzy sa do dupy, nadeci, tepi i nie daja czlowiekowi zyc. Claire jeknela glosno i stuknelysmy sie szklem, jakbysmy wszystkie trzy byly starymi przyjaciolkami. -Kiedy pojawilam sie po raz pierwszy w redakcji - zaczela Cindy, bawiac sie skrzydelkiem - uslyszalam, ze nasz redaktor ma akurat urodziny. Wyslalam mu zyczenia e-mai-lem. Wyobrazilam sobie, ze tym sposobem przelamie pierwsze lody, sprawie facetowi przyjemnosc. Pod koniec dnia ten palant wola mnie do siebie. Ugrzeczniony, caly w usmiechach. Patrzy na mnie spod wielkich, krzaczastych brwi niczym ogony wiewiorek. Prosi, zebym usiadla. Zaczynam juz myslec, ze calkiem ludzki z niego typ. Claire usmiechnela sie, ja dopilam swojego drinka. -A ten mruzy oczy i mowi: "Thomas, w ciagu najblizszej godziny szescdziesieciu dziennikarzy bedzie musialo zapelnic czterdziesci stron gazety popieprzonymi sprawami tego swiata, zeby zamknac numer. To naprawde pokrzepiajace, ze w tym zamecie znalazlas czas na wyslanie mi listu z usmie-?linieta buzka". Skonczylo sie na tym, ze przez nastepny lydzien zbieralam materialy do tekstu o dzieciakach redagu-Hcych gazetki szkolne. Zakrztusilam sie ze smiechu ostatnim lykiem margarity. -Ktory zatytulowalas "Dobre uczynki nie uchodza bezkarnie". Co zrobilas? Cindy usmiechnela sie szeroko. -Poprosilam wszystkich w dziale, zeby wyslali mu zyczenia, a ten baran wzywal kazdego po kolei na dywanik. Pojawila sie znowu Loretta i zamowilysmy glowne dania: kurczaka w ostrym sosie, fajitas i duza miske salaty. Do tego lizy dos esquis. Polalysmy skrzydelka zabojczym jamajskim sosem Toasty Lady. Biedna Cindy ugryzla kawalek i oczy sie jej zaszklily. -Ryt inicjacyjny - wyszczerzylam zeby. - Teraz nalezysz do klubu. -Albo ostry sos, albo tatuaz - dodala Claire z kamienna I warza. Cindy natychmiast podwinela rekaw T-shirta i pokazala nam niewielkie nutki umieszczone na ramieniu. -Pozostalosc edukacji klasycznej - wyjasnila. Spojrzalysmy na siebie z Claire i jednym glosem wydalysmy z siebie pelne podziwu gwizdniecie, po czym Claire uniosla bluzke. Tuz nad jej pokaznym ciemnym brzuchem widnial maly motylek. -Lindsay mnie namowila. Po tym, jak zerwala z prokuratorem z San Jose. Pojechalysmy wtedy na dwa dni do Big Sur. Tylko we dwie. Odetchnac troche. Wrocilam z tym. -A gdzie twoj? - zapytala mnie Cindy. Pokrecilam glowa. -Nie moge ci pokazac. -Pokaz, prosze. Wypielam ku niej pupe i poklepalam sie po prawym posladku. -Mam tu trzycentymetrowego gekonka. Ze slicznym ogonkiem. Kiedy jakis podejrzany nie chce zeznawac, mowie, ze jak go przycisne, zamiast gekona zobaczy Godzille. Zapadla mila cisza. Na chwile zniknely gdzies twarze Melanie i Davida Brandtow, znikl nawet Negli. Czulam cos, czego nie czulam juz od bardzo, bardzo dawna. Wiez. ROZDZIAL 34 -Skoro jestesmy w gronie przyjaciolek, moze powiecie mi, jak sie poznalyscie - zazadala Claire, zajadajac zeberka. - Gdy rozmawialam z toba rano, wybieralas sie do Napa szukac zaginionych nowozencow. Michael i Becky DeGeorge, ktorzy jeszcze przed chwila wydawali sie oddaleni o tysiace lat swietlnych, nagle powrocili z hukiem. Mialam jej tyle do powiedzenia, tymczasem dzien ulozyl sie zupelnie inaczej, niz planowalam. Czulam sie niemal jak oszustka, ktora ma cos do ukrycia. Opowiedzialam, co wydarzylo sie w Napa, ale nie wspomnialam slowem, co dzieje sie w moim organizmie. Claire wysluchala mnie uwaznie. Byla konsultantem w wielu sprawach seryjnych mordercow, wystepowala tez w procesach jako biegla. W glowie rodzil mi sie powoli pewien pomysl. W moim obecnym stanie nie chcialam prowadzic dochodzenia sama. -Moze bys mi pomogla? - zapytalam w pewnym momencie ku wlasnemu zaskoczeniu. Claire zamrugala gwaltownie. -Pomogla? Jak? -Jesli mamy rzeczywiscie do czynienia z maniakiem, ktory postanowil mordowac mlode pary, ta sprawa za chwile bedzie glosna w calym kraju. Wszystkie trzy jestesmy w to tak czy inaczej zaangazowane. Moze moglybysmy sie spotykac tak jak dzisiaj? Prywatnie. Claire spojrzala na mnie uwaznie. -Mamy prowadzic dochodzenie na wlasna reke? -Dziennikarka, lekarka, inspektor z wydzialu zabojstw. Najlepsze glowy przy jednym stoliku, nad margarita. - Im - lluzej sie nad tym zastanawialam, tym bardziej sie zapalalam. Moglybysmy omawiac wyniki dochodzenia, wypinajac sie na polityczne tchorzostwo naszych szefow i caly aparat biurokratyczny. Trzy kobiety przeciwko meskim ortodoksom. Co wiecej, wszystkie trzy serdecznie wspolczulysmy ofiarom. Pomysl byl niemal genialny. Claire pokrecila glowa z niedowierzaniem. -Daj spokoj. Uwazasz, ze sie nam nie uda? Nie wierzysz w nasze mozliwosci? -Nie w tym rzecz - powiedziala. - Znam cie od dziesieciu lat i nigdy, ani razu, nie prosilas mnie o pomoc. -No to zrobie ci niespodzianke. - Spojrzalam jej prosto w oczy. - Teraz prosze. Chcialam jej dac do zrozumienia, ze cos mnie gnebi, cos powazniejszego niz prowadzona wlasnie sprawa. Ze nie jestem pewna, czy podolam w pojedynke. Ze przydalaby mi sie pomoc. Ze nie wszystko jej powiedzialam. Claire usmiechnela sie wreszcie. -In margaritas veritas. Wchodze w to. Odpowiedzialam usmiechem i zwrocilam sie do Cindy: -A ty? -Ja... - Zajaknela sie. - Nie wiem, co na to Sid Glass. Pieprze go... Wchodze. Stuknelysmy sie kieliszkami. Tak narodzil sie Kobiecy Klub Zbrodni. ROZDZIAL 35 Nastepnego dnia przyjechalam do pracy prosto z porannej transfuzji. Lekko krecilo mi sie w glowie. Zaraz po wejsciu do biura siegnelam po poranna "Chronicie" i odetchnelam z ulga. Ani slowa na temat mlodej pary z Napa. Cindy dotrzymala slowa. Zauwazylam Raleigha wychodzacego z gabinetu Rotha. Mial podwiniete rekawy koszuli. Silne, muskularne ramiona, pomyslalam bez sensu i zwiazku. Usmiechnal sie do mnie polgebkiem, jakby chcial mi dac do zrozumienia, ze nie pochwala mojego ukladu z Cindy, i skinieniem glowy wywolal mnie na korytarz. -Musimy pogadac - oznajmil, kiedy stanelismy kolo schodow. -Przepraszam za wczoraj, Raleigh - zaczelam. - Ale pomyslalam, ze w ten sposob zyskamy na czasie. Popatrzyl na mnie spode lba. -Moze mi wyjasnisz, dlaczego ta dziewczyna warta jest takich ustepstw. Wzruszylam ramionami. -Widziales w porannych gazetach cos na temat Napa? -Postapilas wbrew poleceniom samego szefa policji. Jesli nie bedziesz miala z tego powodu klopotow, mnie ich narobisz. -Wolalbys przeczytac w dzisiejszej "Chronicie" artykul 0 seryjnym mordercy? -O takich sprawach powinien decydowac Mercer. -Okay. Co twoim zdaniem mam zrobic? Isc do Rotha 1 sie pokajac? Prosze bardzo. Wahal sie chyba cala minute, wreszcie pokrecil glowa. -Teraz? Po co? Usmiechnelam sie i poglaskalam go po reku. -Dzieki. -Rozmawialem z chlopakami z drogowki. W ciagu ostatniego tygodnia nie wplynelo zadne zgloszenie o kradziezy limuzyny. Zniechecila mnie ta wiadomosc. Tkwilismy w slepym zaulku. Z naszego pokoju doszedl wrzask: -Jest tam gdzies Boxer? -Jestem - huknelam. Krzyczal Paul Chin, mlody, blyskotliwy pistolet, ktory pracowal w naszej ekipie dochodzeniowej. -Dzwoni porucznik Frank Hartwig. Mowi, ze go znasz. Pobieglam natychmiast do telefonu. -Znalezlismy ich, inspektorze - uslyszalam w sluchawce. ROZDZIAL 36 -Stroz ich znalazl. - Hartwig pokiwal glowa. Szlismy polna droga prowadzaca do jakiejs winnicy. - Prosze sie przygotowac. Koszmarny widok. Nie spotkalem sie jeszcze z czyms takim. Zabil ich, kiedy sie kochali. Stroz przychodzi tutaj dwa razy w tygodniu. Znalazl ich dzisiaj o siodmej rano. - Mowil nerwowo, widzialam, ze jest wstrzasniety. Weszlismy do szopy wypelnionej kadziami do fermentowania i beczkami. -Pani jest pewnie przyzwyczajona do morderstw - powiedzial Hartwig. W nozdrza uderzyl nas mdly odor. Scisnal mi sie zoladek. Czlowiek nie jest w stanie przywyknac do zbrodni. Zabil ich, kiedy sie kochali. Kilku ludzi z miejscowej ekipy technicznej stalo kolo otwartego zbiornika prasy do winogron. Ogladali dwie kupy miesa. Ciala Becky i Michaela DeGeorge'ow. -O kurwa - mruknal Raleigh. Maz patrzyl na nas szeroko otwartymi oczami. Na srodku czola mial dziure wielkosci dziesieciocentowki. Zona, w czarnej sukni zadartej po szyje, lezala na nim, z maska przerazenia na twarzy. Biustonosz miala na wysokosci talii, krew na piersiach, majtki sciagniete do kolan. Obrzydliwy, przyprawiajacy o mdlosci widok. -Wiecie juz, o ktorej mogli zginac? - zwrocilam sie do Hartwiga, ktory wygladal, jakby za chwile mial zwymiotowac. -Nasz lekarz ocenia, ze dwadziescia cztery, trzydziesci szesc godzin temu. Musieli zostac zabici wkrotce po zaginieciu. Chryste, takie dzieciaki. Spojrzalam na biedne, skrwawione cialo zony. Na jej dlonie. Nic. Ani sladu obraczki. -Powiedzial pan, ze zostali zabici podczas aktu. Jest pan tego pewien? Hartwig skinal na asystenta lekarza, ktory delikatnie zsunal cialo Becky DeGeorge ze zwlok meza. Roger DeGeorge mial rozpiete spodnie. Umarl w czasie erekcji. Ogarnela mnie furia. Dlaczego te dzieciaki musialy zginac. Oboje mieli niewiele ponad dwadziescia lat, podobnie jak Brandtowie. Kto mogl popelnic tak straszna rzecz? -Tedy ich ciagnal. - Hartwig wskazal na slady zaschnietej krwi na betonowej podlodze. Urywaly sie przy koleinach pozostawionych przez kola samochodu. Ludzie szeryfa zabezpieczali koleiny zolta tasma. Raleigh, pochylony, przygladal im sie uwaznie. -Dobrze zachowane. Czternastocalowe opony. Prawdopodobnie luksusowy sedan. -Myslalam, ze jestes glina teoretykiem - powiedzialam. Usmiechnal sie szeroko. -Na samochodach znam sie akurat dosc dobrze. To musial byc cadillac. Albo lincoln. Myslalam juz o czyms innym. Poprzedniego wieczoru Claire powiedziala cos o zwiazkach miedzy zbrodniami. Seryjni mordercy dzialaja wedlug raz przyjetego schematu. Ci, ktorzy zabijaja dla rozkoszy seksualnej, lubia patrzyc, jak ich ofiara sie meczy: dusza, posluguja sie nozem, zaskakuja ofiare w domu. Strzal z pistoletu ma w sobie cos klinicznie sterylnego. Nie daje dreszczu emocji. Przez chwile zastanawialam sie, czy nie mamy do czynienia z dwoma mordercami. Nie, to niemozliwe. Nikt nie mogl wiedziec o obraczkach. Podeszlam do Becky DeGeorge, spojrzalam jej w oczy. Kochali sie. Zmusil ich? Zaskoczyl? Maniak seksualny, ktory zmienia metody. Morderca, ktory zostawia slady. Jaki slad zostawil tym razem? Co przeoczylismy? ROZDZIAL 37 Po wyjsciu wciagnelam gleboko w pluca swieze powietrze. Szlismy,Hartwig, Raleigh i ja, polna droga w dol ku dolinie, pomiedzy winnicami. Milczelismy, zbyt wstrzasnieci, by rozmawiac. Nagle przyszla mi do glowy napawajaca lekiem mysl. Znajdowalismy sie trzysta metrow powyzej miasta, calkowicie odcieci od swiata. Cos mi sie nie zgadzalo. -Dlaczego wlasnie tutaj, Hartwig? -Dlaczego nie? Dookola pusto, zywego ducha. -Wiem, ale mnie chodzi o cos innego. Dlaczego wybral akurat to konkretne miejsce? -Na wzgorzach pelno takich opuszczonych winnic. Wlascicielom przestaje sie oplacac uprawa, wypieraja ich wielkie kompanie. -Pierwsze morderstwo popelnil w miescie, a jednak wiedzial, gdzie szukac kolejnego miejsca. Do kogo nalezy ta winnica? Hartwig pokrecil glowa. -Nie wiem. -Musimy to sprawdzic. Trzeba jeszcze raz obejrzec dokladnie pokoj w hotelu. Ktos ich namierzyl. Znal doskonale ich plany. Z dolu doszedl mnie odglos zblizajacego sie samochodu. Po chwili tuz kolo nas zatrzymal sie sluzbowy woz lekarza policyjnego. Za kierownica siedziala Claire Washburn. Prosilam, zeby przyjechala. Liczylam, ze znajdzie cos, co laczyloby obydwie zbrodnie. -Dzieki, ze przyjechalas - powiedzialam, otwierajac drzwiczki. Claire pokiwala powaznie glowa. -Szkoda ich. Nienawidze takich wezwan. - Wysiadla z samochodu z zaskakujaca lekkoscia, zwazywszy na jej tusze. - Mam niedlugo spotkanie w miescie, ale pomyslalam, ze obejrze jednak miejsce zbrodni. Przedstawilam jej Franka Hartwiga. -Waszym lekarzem policyjnym jest Bill Toll, prawda? - bardziej oswiadczyla, niz zapytala. Hartwig zamrugal, wyraznie zdenerwowany. Mnie i Raleigha sam zaprosil jako konsultantow, ale teraz na jego teren wkraczal nieproszony lekarz z San Francisco. -Spokojnie - powiedziala Claire. - Dzwonilam juz do niego i uprzedzilam o swoim przyjezdzie. - Zerknela w strone ekipy medycznej stojacej przy plastykowych workach, w ktore zapakowano ciala. - Pojde tam, rzuce okiem. Hartwig ruszyl za nia. Biedak usilowal jakos zapanowac nad wymykajaca mu sie z rak sytuacja. Raleigh zostal ze mna. Wygladal na zmeczonego. -Dobrze sie czujesz? - zapytalam. Pokrecil glowa, nie odrywajac oczu od zwlok. Przypomnialam sobie, jak zaopiekowal sie mna kilka dni wczesniej w kostnicy. -Dawno nie widziales czegos podobnego? -Nie w tym rzecz - mruknal niespokojnie. - Nie chodzi juz o naciski z Ratusza... ani o zachowanie zimnej krwi. Musze dorwac tego faceta. Myslalam dokladnie tak samo. Zapomnialam o ukladach politycznych, o moich szefach, o awansie na porucznika. Nawet o Neglim. Stalismy przez chwile w milczeniu. -A przeciez ani tobie, ani mnie nie zalezy szczegolnie na stawaniu w obronie instytucji malzenstwa - powiedzial w koncu, przerywajac cisze. ROZDZIAL Phillip Campbell ruszyl w droge o swicie. Byl zdenerwowany, napiety - i cieszyl sie tym stanem. Wielka wynajeta limuzyna jak w transie przemierzal kolejne kilometry. Przejechal Bay Bridge i znalazl sie na autostradzie numer 80. Kolo Vallejo wydostal sie wreszcie z porannego szczytu: jechal teraz sto na godzine, nie zwalniajac i nie przyspieszajac. Nie chcial, zeby go zatrzymali. Gazety nazywaly go potworem. Psycho- i socjopata. Zaproszeni do telewizji eksperci analizowali motywy jego zachowania, jego przeszlosc: zastanawiali sie nad mozliwoscia dokonania kolejnych zbrodni. Nic nie wiedza. Plota bzdury. Znajda tylko to, co bede chcial, zeby znalezli. Zobacza, co ja chce, zeby zobaczyli. Od granicy Nevady mial juz blisko do Reno, prostackiego, wulgarnego w jego pojeciu miasta kowbojow, ktore czasy swietnosci mialo dawno za soba. Zamiast wybrac obwodnice, postanowil przejechac przez miasto. Stacje benzynowe, sklepy handlarzy bronia, lombardy. Mozna tu bylo dostac wszystko, nie narazajac sie na zbyteczne pytania. Kupic bron, pozbyc sie towaru z wozu, albo jedno i drugie. Kolo Convention Center skrecil w Lumpy's, zatrzymal sie na parkingu, otworzyl schowek na mapy, wyjal zlozone papiery i odetchnal z ulga. Limuzyna byla absolutnie czysta. Bez skazy. Wolna od upiorow. Wczoraj caly dzien ja szorowal, usuwajac kazda najmniejsza plamke krwi, dopoki nie pozbyl sie ostatniego sladu. Woz milczal, niepokalany, jak w dniu, kiedy wsiadl do niego po raz pierwszy. Ponownie westchnal z ulga. Mogloby sie zdawac, ze Michael i Becky DeGeorge'owie nigdy nie istnieli. Zaplacil za woz i wezwal taksowke, ktora pojechal na lotnisko. Tu odprawil sie, po czym w kiosku przejrzal gazety z San Francisco. Ani slowa o Becky i Michaelu. Ruszyl w kierunku bramy. Po drodze w barze szybkich dan kupil butelke napoju brzoskwiniowego i kanapke wegetarianska. Przeszedl przez brame numer 31. Reno Air do San Francisco. Zajal miejsce w samolocie i zaczal jesc lunch. W sasiednim fotelu usiadla ladna dziewczyna. Jasne wlosy, zgrabny tyleczek. Dosc, by przyciagnac wzrok. Na szyi miala zloty lancuszek z imieniem: Brandee. Na palcu dostrzegl pierscionek z malenkim brylantem. Usmiechnal sie na powitanie. Otworzyla niewielki plecak i upila lyk wody z plastykowej butelki, po czym wyjela Wspomnienia gejszy w miekkiej okladce. Zainteresowalo go, ze czyta akurat ksiazke o zniewolonej, badz co badz, kobiecie. Odebral to jako znak. -Ciekawa lektura? - Usmiechnal sie ponownie. -Tak mowia - odpowiedziala. - Dopiero zaczelam. Kiedy sie nachylil, poczul zapach tanich perfum o silnej nucie cytrusowej. -Trudno uwierzyc, ze napisal to mezczyzna. -Prezent od narzeczonego. - Przerzucila kilka kartek. Phillip Campbell na moment znieruchomial. Serce zabilo mu mocniej. Drzaca reka poglaskal niewielka kozia brodke. -Och. A kiedy wielki dzien? ROZDZIAL 39 Raleigh wrocil do miasta naszym wozem, ja postanowilam zabrac sie z Claire. Musialam jej powiedziec, co sie ze mna dzieje. Od lat bylysmy serdecznymi przyjaciolkami. Codziennie zamieniamy ze soba przynajmniej kilka slow. Wiedzialam, dlaczego tak trudno przychodzi mi powiedziec o chorobie. Nie chcialam sprawic jej bolu. Obciazac swoimi problemami. Tak bardzo ja kochalam. K icdy sluzbowy woz ruszyl w dol wyboista polna droga, |-I?ylalam, czy znalazla cos na miejscu zbrodni. Wiem tyle, co ty. Musieli sie kochac, zanim zostali zabici - odparla spokojnie. - Jest obrzmienie warg sromowy cli, otarcia skory na udach. To tylko domysly. Nie mialam - /asu przyjrzec sie im dokladniej, ale mysle, ze maz zostal zastrzelony pierwszy. Jeden strzal. To by wskazywalo, ze /ostal zaskoczony, nie stawial oporu. Z ran na ciele Rebeki widac, ze strzelal do niej z tylu, mniej wiecej z odleglosci metra, poltora. Kula przeszla przez lopatke i szyje. Jesli i /oczywiscie zabil ich, kiedy sie kochali, ona musiala byc na K??rze. Co oznaczaloby, ze ktos zdolal podejsc do nich bardzo Misko, niezauwazony. Mowisz, ze tego wieczoru nie wzieli swojego samochodu, ale gdzies zapewne jechali, byli w dro-?1 ze. To by potwierdzalo twoja teorie, ze zgineli w samochodzie. Morderca byc moze siedzial z przodu. Moze zgineli w limuzynie? -To wszystko? - Pokrecilam glowa z usmiechem. -Mowilam ci, mialam niewiele czasu. Poza tym, to twoja icoria. Jesli sie potwierdzi, mnie pozostaje tylko polaczyc poszczegolne elementy ukladanki. Przez chwile jechalysmy w milczeniu, a ja lamalam sobie glowe, od czego zaczac. -Jak twoj partner? - zagadnela Claire. -Chyba w porzadku. Nie zakablowal na mnie Rothowi ani Mercerowi, chociaz mogl. -A ty uwazalas, ze naslali go z Ratusza, zeby cie pilnowal. -Widac sie mylilam. -Nie pierwszy raz, gdy chodzi o facetow - mruknela Claire. Naburmuszylam sie, niby to obrazona, i udalam, ze nie widze jej szerokiego usmiechu. -Kapus czy nie, o wiele milszy dla oka niz Jacobi -ciagnela Claire. -I bystrzejszy. Kiedy jechalismy wczoraj do Napa, odkrylam w jego samochodzie Kroniki portowe Proulx. Claire posiala mi badawcze spojrzenie. -Cos jest na rzeczy? -Poza tym, ze zginelo czworo niewinnych ludzi? -Pytam o Chrisa Raleigh, Lindsay. Facet pracuje w Ratuszu, jest w porzadku, a twoj kalendarz towarzyski nie przypomina kalendarza Gwyneth Paltrow. Nie powiesz mi, ze nie jest w twoim typie. -Mamy sprawe na glowie, Claire. -Owszem. - Prychnela smiechem. - Nie jest zonaty, prawda? -Daj spokoj - powiedzialam blagalnie. - Nie jestem gotowa. Puscila do mnie oko, a ja wyobrazilam sobie, ze zaczynam interesowac sie Chrisem. Moglam wrocic z Napa z nim zamiast z Cindy. Zaprosic go w niedziele do siebie i wyciagnac cokolwiek z lodowki. Wypic razem piwo na tarasie, gapiac sie na skapana w zachodzacym sloncu zatoke. Przypomnialam sobie jego uwazne spojrzenia. Ladnie wygladasz, Boxer. Zauwazyl. Szczerze mowiac, ja tez zauwazylam kilka rzeczy. Oczy faceta cierpliwego i wrazliwego. Kroniki portowe. To nawet nie byloby takie trudne. Ocknelam sie nagle z rozmarzenia. Ja tu udaje, ze sie zakochuje, a tymczasem zycie powoli ze mnie wycieka. Z Chrisem, z kimkolwiek innym... O czym ja mysle. Zerknelam na Claire, ktora wjezdzala wlasnie na 101. Wzielam gleboki oddech. -Slyszalas kiedys o anemii aplastycznej Neglego? - zapytalam. ROZDZIAL 40 Stalo sie to tak nagle, ze do Claire nie dotarlo, co naprawde powiedzialam. Zareagowala tak, jakby udzielala odpowiedzi na fachowe pytanie w swoim laboratorium:-Choroba krwi. Rzadka i niebezpieczna. Organizm przestaje produkowac erytrocyty. -Czerwone cialka krwi - dodalam. Spojrzala na mnie. -Dlaczego pytasz? Chyba nie chodzi o Cat? - Mowila o mojej siostrze. Pokrecilam glowa. Siedzialam sztywno i wpatrywalam sie przed siebie szklanym wzrokiem. To pewnie moje przedluzajace sie milczenie sprawilo, ze wreszcie zrozumiala. -Ty? Martwa, obrzydliwa cisza. -Och, Lindsay. Zatrzymala samochod na poboczu i przytulila mnie do siebie. -Co powiedzial lekarz? -Ze to powazna choroba. Moze smiertelna. Po minie Claire widzialam, jak bardzo powazne jest to, co powiedzialam. Byla lekarzem, patologiem. Zrozumiala, w czym rzecz, zanim spojrzalam jej w oczy. Powiedzialam, ze dwa razy w tygodniu mam transfuzje. -To dlatego chcialas sie ze mna spotkac wczoraj? Czemu mi po prostu nie powiedzialas? Nie potrafilam wytlumaczyc, co wtedy myslalam. Sama nie bardzo wiedzialam. -Chcialam. Balam sie. Balam sie, przyznac przed sama soba. Zaczelam prowadzic dochodzenie. Tak bylo lepiej. -Ktos wie? Jacobi? Roth? Pokrecilam glowa. -Raleigh? -Nadal uwazasz, ze moge go wyjac? -Biedaku. Och, Lindsay, Lindsay, Lindsay. Drzala. Czulam to. Jednak ja zranilam. Nagle cos we mnie peklo: nie walczylam z dreczacymi mnie strachem, wstydem, niepewnoscia. Przytulilam sie do Claire. To dzieki niej nie tracilam glowy. Zaczelam plakac. Obie plakalysmy. Nie bylam juz sama. -Jestem z toba, sloneczko - szepnela. - Kocham cie. ROZDZIAL 41 Morderstwo w Napa dalo nam sie we znaki. Znalezlismy sie pod ostrzalem za nieporadnosc i opieszalosc w prowadzeniu dochodzenia. Zbieralismy ciegi ze wszystkich stron. Sensacyjne naglowki w gazetach krzyczaly o pojawieniu sie psychopatycznego zbrodniarza, sadysty, jakiego swiat jeszcze nie widzial. W Hallu krecily sie ekipy telewizyjne z innych miast. We wszystkich wiadomosciach telewizyjnych pokazywano do znudzenia zdjecia z tragicznych slubow i wyciskajace lzy scenki rodzinne. Zespol specjalny, ktorym kierowalam, spotykal sie dwa razy dziennie. Dolaczylo do nas kilku specjalistow od kryminalistyki i medycyny sadowej. Mielismy przekazywac zebrane materialy FBI. Dochodzenie nie koncentrowalo sie juz na kregu znajomych Melanie i Davida Brandtow. Pelni zlych przeczuc rozszerzylismy zakres poszukiwan. Ludzie Jacobiego, ktorzy sprawdzali sklepy z winami, nie znalezli nic poza paroma nazwiskami.Zakrwawiona marynarka rowniez nie okazala sie wskazowka. Taki kroj smokingow modny byl cztery, piec lat wczesniej. W zadnym magazynie sprzedajacym smokingi nikt nie potrafil nam nic powiedziec. Musielismy sprawdzic kazda transakcje. Mercer potroil nasz zespol. Morderca wybieral ofiary bardzo precyzyjnie. Obydwu zabojstw dokonal niemal zaraz po slubie. Musial sporo wiedziec o tych ludziach: gdzie spedza noc poslubna, jakie maja plany. Nie zabieral kosztownosci: zegarkow, pieniedzy, bizuterii. Interesowaly go wylacznie obraczki. Porzucil ciala DeGeorge'ow w odludnym z pozoru miejscu, ale nie tak odludnym, zebysmy ich nie znalezli. Zostawial wyrazne tropy, ktore prowadzily donikad. Nic z tego nie rozumialam. On doskonale wie, co robi, Lindsay. Przewiduje twoje ruchy. Powiaz obie zbrodnie. Musialam znalezc wspolny mianownik. Skad znal ofiary. Skad tyle o nich wiedzial. Podzielilismy sie z Raleighem zadaniami. On mial sprawdzic, kto korzystal z uslug tych samych agencji turystycznych, wypozyczalni limuzyn, hoteli co Brandtowie i DeGeor-ge'owie. Ja mialam przejrzec rezerwacje. Liczylismy, ze w ten sposob trafimy w koncu na jakis slad. -Jesli szybko czegos nie znajdziemy, ksieza i rabini nie beda mieli roboty -mruknal Raleigh zrzedliwym glosem. - O co temu swirowi chodzi? Nic nie odpowiedzialam, ale wydawalo mi sie, ze wiem. Przeszkadzalo mu szczescie, marzenia, oczekiwania. Niszczyl to, co pozwala nam zyc: nadzieje. ROZDZIAL 42 Tego wieczoru Claire Washburn z kubkiem herbaty poszla do swojej sypialni, cicho zamknela drzwi za soba i rozplakala sie. -Do diabla, Lindsay, moglas mi zaufac - mruknela. Pragnela zostac sama Przez caly wieczor byla rozkojarzona, poirytowana. Nigdy tak sie nie zachowywala. W poniedzialki, kiedy orkiestra miala dzien wolny, Edmund gotowal. Taki rytual rodzinny. Tata krzatal sie w kuchni, chlopcy sprzatali. Dzisiaj przygotowal ich ulubione danie, kurczaka w kaparach i salate winegret, a jednak kolacja sie nie udala. Z winy Claire. Caly czas myslala o jednym. Jest lekarzem, lekarzem, ktory ma do czynienia wylacznie z umarlymi. Nigdy nikomu nie uratowala zycia. Byla lekarka, ale nie leczyla. Przebrala sie we flanelowa pizame, przeszla do lazienki, starannie zmyla makijaz z ciemnej twarzy. Spojrzala na swoje odbicie. JNie byla ladna, w kazdym razie nie ta uroda, jaka normy spoleczne ucza nas podziwiac. Potezna, tega, bez talii. Nawet jej dlonie - wycwiczone, sprawne dlonie poslugujace sie codziennie precyzyjnymi instrumentami, byly zbyt pulchne. Jej maz zawsze powtarzal, ze lekka jest tylko wtedy, kiedy tanczy. A jednak byla szczesliwa. Urodzila sie w nedznej, czarnej dzielnicy San Francisco, udalo sie jej uciec stamtad. Skonczyla studia. Byla kochana. Potrafila dawac milosc. Osiagnela wszystko, czego pragnela. A teraz wszystko sie w niej buntowalo, ze Lindsay, ktora jak nikt potrafila stawiac czolo zyciu, mialaby je stracic. Nie mogla myslec o tym obiektywnie, w kategoriach klinicznego rozpoznania. Cierpiala. Lekarka, ktora nie leczy. Kiedy Edmund skonczyl razem z chlopcami zmywac naczynia, przyszedl do sypialni, usiadl na lozku obok zony. -Jestes chora, kocie - powiedzial, kladac jej reke na ramieniu. - Ilekroc kladziesz sie tak wczesnie, to znak, ze zle sie czujesz. Pokrecila glowa. -Nie jestem chora, Edmundzie. -To w czym rzecz? Meczy cie ta ostatnia sprawa? Podniosla reke. -Chodzi o Lindsay. Wczoraj wracalysmy razem z Napa. Powiedziala mi cos okropnego. Jest ciezko chora. Ma rzadko spotykany rodzaj anemii. Tak zwany zespol Ne-glego. -To cos powaznego? Claire pokiwala glowa. -Cholernie. -Boze, biedna Lindsay - szepnal Edmund. Przez chwile siedzieli pograzeni w ponurym milczeniu. Claire odezwala sie pierwsza: -Jestem lekarzem. Codziennie mam do czynienia ze 102 smiercia. Znam przyczyny i objawy, mam wiedze. I nie potrafie leczyc. -Leczysz wszystkich wokol. Dajesz nam wszystkim zdrowie, ale bywaja sytuacje, kiedy nawet ty, z cala swoja miloscia i inteligencja, nie jestes w stanie pomoc. Przytulila sie z usmiechem do meza. -Bystrzak z ciebie jak na faceta, ktory gra na bebnach. Powiedz, co do cholery mozemy zrobic? -Tylko to. - Edmund zamknal zone w objeciach. Tulil ja dlugo, a ona czula, ze jest najpiekniejsza kobieta na calym swiecie. To pomagalo. ROZDZIAL 43 Nastepnego popoludnia po raz pierwszy zobaczylam twarz mordercy. Chris Raleigh rozmawial z ludzmi z agencji turystycznych, w ktorych ofiary wykupily podroze poslubne. Ja sprawdzalam firmy przygotowujace sluby.Dwie rozne firmy. DeGeorge'owie skorzystali z uslug White Lace, wesele Brandtow organizowala modna i wzieta Miriam Campbell. Nie bylo zadnego zwiazku. Siedzialam przy biurku, kiedy operatorka przelaczyla rozmowe do mnie. Dzwonila Claire. Wrocila wlasnie z Napa, gdzie przeprowadzala ogledziny zwlok. Byla wyraznie podniecona. -Przyjdz do mnie. Zaraz. -Znalazlas powiazanie. Becky DeGeorge zostala zgwalcona? -To ten sam facet, Lindsay. -Kochali sie, kiedy ich zabil - oznajmila mi Claire, ledwie weszlam do laboratorium. - Nasienie w pochwie Rebeki pochodzi od meza. Kat wejscia kuli potwierdza moje przypuszczenia. Zostala zastrzelona od tylu. Ubranie Michaela zbryzgane jest jej krwia. Obejmowala go nogami. Ale nie dlatego cie tu sciagnelam. 1 no Utkwila we mnie wielkie oczy. Czulam, ze ma mi cos waznego do powiedzenia. -Uwazam, ze powinnismy zachowac te informacje dla siebie. Poza mna i lekarzem z Napa nikt nie wie. -O czym? Mow, na litosc boska. Zerknelam na stojacy na stole mikroskop i kilka plytkich naczynek Petriego, takich jak te, ktorych uzywalismy w szkole sredniej na lekcjach biologii, kiedy hodowalismy kultury bakteryjne. -Tak jak przy pierwszym morderstwie, tu tez nie zostawil kobiety w spokoju - mowila Claire. - Tyle ze tym razem slady nie sa takie oczywiste. Toll nic nie zauwazyl, ale ja szukalam. I znalazlam. W pochwie. - Wziela do reki jedno z naczyn i z dumna mina wyjela z niego cos pinceta. Centymetrowej moze dlugosci rudy wlos. -To nie meza? Claire pokrecila glowa. -Obejrzyj sobie. Wlaczyla mikroskop. Nachylilam sie i na bialym swietlistym tle zobaczylam dwa wlosy: jeden lsniacy ciemnobrazowy, drugi krotszy, skrecony jak sierp. -Tu masz wlosy Michaela DeGeorge'a. Ten krotszy to lonowy -wyjasnila. Polozyla teraz pod mikroskopem wlos zdjety z plytki Petriego. Czulam, ze serce zaczyna bic mi szybciej. Wiedzialam, do czego zmierza. Trzeci wlos byl rudawy i znacznie grubszy niz wlosy DeGeorge'a. Mial drobne rozszczepienia. Na pewno nalezal do kogos innego. -Nie pochodzi ani z glowy, ani z genitaliow. To wlos z brody -oznajmila Claire, pochylajac sie nad mikroskopem. Spojrzalam na nia wstrzasnieta. Wlos z brody mordercy znalazl sie w pochwie Becky DeGeorge. -Post mortem - wyjasnila, stawiajac kropke nad i. t r\ A ROZDZIAL Krok po kroku odtwarzalysmy wizerunek mordercy. Wzrost, rysy, fetysze.Sposob, w jaki zabijal. Musialam jeszcze dojsc, jak znajdowal swoje ofiary. Sprawdzalismy z Chrisem Raleigh wszystkie mozliwe biura turystyczne, zbieralismy informacje o zapowiedzianych slubach. Pracowalo dla nas pietnastu dochodzeni o wco w. Szukalismy wsrod gosci weselnych Brandtow i DeGeorge'ow czlowieka z ruda broda. Bylam prawie pewna, ze przy tak intensywnych poszukiwaniach w koncu natrafimy na jakis slad. Znajdziemy kogos, kto widzial morderce. Jakis przeciek w biurze turystycznym. Moze ludzie Jacobiego, bogatsi o nowe informacje, cos odkryja. Nastepnego ranka zadzwonil Hartwig. -Winnica Sparrow Ridge... nalezy do spolki Black Hawk Partners. Miejscowy notariusz, niejaki Guy Lester, jest glownym udzialowcem. -Wie pan, gdzie spedzil weekend? -Owszem, sprawdzilem. W Portlandzie. Bral udzial w maratonie. Rozmawialem z nim. Ma murowane alibi. Bylam pewna, ze morderca nie przypadkiem wybral polozona na odludziu winnice, zeby tam porzucic ciala. Cos dla niego znaczyla. -Kto oprocz Lestera ma udzialy? -Nie wiem. Inwestorzy. Faceci z San Francisco, ktorzy probuja szczescia w tym biznesie. Powoli tracilam cierpliwosc. -A konkretnie? Jacy inwestorzy? -Tacy, co wola pozostac anonimowi. Wiem, do czego pani zmierza, inspektorze, ale nasz facet prowadzi interesy tylko z pewnymi ludzmi. Prosze mi wierzyc, kazdy mogl zawiezc tam ciala. Ja tu zyje i nie bede niepotrzebnie nastawial karku. Przytrzymujac sluchawke ramieniem, obrocilam sie w fotelu do okna. -Prowadzimy dochodzenie w sprawie wielokrotnego morderstwa, poruczniku. Najpaskudniejsze, z jakim kiedykolwiek mialam do czynienia. Zeby dotrzec do szopy, gdzie znalezliscie ciala, trzeba jechac piec kilometrow polna droga Ten, kto to zrobil, znal winnice, w przeciwnym razie porzucilby ofiary gdziekolwiek, zamiast blakac sie noca po odludziu. Nie przypuszczam, ze to ktos miejscowy. Balby sie zwrocic na siebie nasza uwage. Prosze zadzwonic do mnie, kiedy bedzie pan juz znal nazwiska wspolnikow Lestera. - Odwiesilam sluchawke. Moj optymizm zaczynal sie chwiac. Raleigh nic nie znalazl w biurach podrozy. Brandtowie wykupili podroz poslubna w Travel Ventures, firmie modnej wsrod ludzi z towarzystwa. DeGeorge'owie skorzystali z uslug Journeytime w Los Altos. Nasi ludzie szperali w aktach pracownikow obydwu agencji. Zaden z nich nie przeszedl z jednej do drugiej, nie znalezlismy zadnych punktow stycznych. Wlasciciel Journeytime dopuszczal mozliwosc, ze ktos wlamal sie do ich systemu, przejrzal bazy danych. Szansa znalezienia hakera rownala sie jednak zera. Moje poszukiwania okazaly sie rownie bezskuteczne. Dostalam dokumentacje z obu firm organizujacych sluby. Gra-werzy, orkiestry, fotografowie, katering, kwiaciarnie, nic sie nie zgadzalo. Brandtowie i deGeorge'owie zyli w dwoch roznych swiatach. W dalszym ciagu nie wiedzialam, w jaki sposob morderca znajdowal swoje ofiary. ROZDZIAL 45 Sciagnelam Claire i Cindy na drugie spotkanie naszego klubu. Tym razemnastroj byl zupelnie inny. Bez zartow, smiechow. Bez margarity. Zginelo dwoje kolejnych ludzi. Nie mialysmy podejrzanego, a dochodzenie zataczalo coraz szersze kregi, prowadzac donikad. Czulysmy coraz wieksza presje. Claire pojawila sie pierwsza. Wysciskala mnie, zapytala, jak sie czuje. -Nie wiem - przyznalam. Przeszlam trzy transfuzje. Czasami czulam sie dobrze, to znowu, szczegolnie po poludniu, ledwie trzymalam sie na nogach. Medved powiedzial, ze w przyszlym tygodniu bedzie chcial sprawdzic, jaki mam poziom czerwonych cialek. Po chwili przyszla Cindy. W meskiej koszuli i wyszywanych dzinsach. Sliczna i wielkomiejska. Nie rozmawialam z nia od poniedzialku, kiedy powiedzialam jej, ze moze puscic material o drugim morderstwie. Mimo ze musiala czekac caly dzien, i tak byla pierwsza. -Ide w gore - oznajmila, rzucajac na stol nowa wizytowke z jaskrawoczerwonym logo "Chronicie". Cindy Thomas, Dzial Miejski, Sprawy kryminalne, przeczytalam. Najpierw jej pogratulowalysmy, a potem troche sie powyzlosliwialy-smy, zeby nie przewrocilo sie jej w glowie. Od czego w koncu sa przyjaciolki? Powiedzialam im, ze sprawdzanie biur podrozy i firm organizujacych sluby nic nie dalo. -Kilka rzeczy nie daje mi spokoju - ciagnelam. - Pistolet. Ci, ktorzy zabijaja na tle seksualnym, na ogol nie zmieniaja metod. Wybieraja taka, ktora daje im dodatkowy dreszcz rozkoszy. -Tak, to dziwne - zgodzila sie Claire. - Facet uderza bardzo precyzyjnie. Wszystko ma przewidziane, wszystko wie. Zna dokladnie termin slubu, numer pokoju, trase podrozy poslubnej, droge odwrotu. A kiedy zabija, wstepuje w niego jakis wsciekly demon. Nie wystarcza mu zabic. Musi jeszcze zbezczescic zwloki. Pokiwalam glowa. -Otoz wlasnie. Atakuje tak, jakby nie mogl zniesc faktu, ze ludzie sie pobieraja. Ma obsesje na punkcie panien mlodych. Obydwoch mezczyzn pozbyl sie szybko, niemal mimochodem. Co innego one... fascynuja go. -Jak znajduje ofiary? - myslalam glosno. - Gdybyscie chcialy zabic panne mloda, gdzie byscie szukaly? -Moze u jubilera, kiedy mlodzi zamawiaja obraczki -podsunela Claire. -Albo w Ratuszu, gdzie zalatwiaja formalnosci - wtracila Cindy. Spojrzalam na nia i parsknelam smiechem. -No to mamy naszego morderce. Urzednik na panstwowej posadzie. -Listonosz - zawolaly obydwie chorem. -Fotograf - dodala Claire. Moglam wyobrazic sobie tego pokreconego sukinsyna ukrywajacego twarz za aparatem. Kazda ewentualnosc byla jednakowo prawdopodobna. Potrzebowalysmy tylko ludzi, ktorzy sprawdziliby je, zanim morderca znowu zaatakuje. -Nie wiem, co to znaczy byc panna mloda. - Spojrzalam na Claire. - Dlatego tu jestes. -A co z trzema zyletami? - Rozesmiala sie. - Moj profesjonalizm juz sie nie liczy? Zawtorowalysmy bez szczegolnego przekonania i siegnelysmy po nasze piwa. Kobiecy Klub Zbrodni. Dobre. Mezczyznom wstep wzbroniony. -Gdzie jest ten cholerny punkt styczny? - jeknelam. - On chce, zebysmy go znalazly. Zostawia tropy. Chce, zebysmy znalazly powiazanie miedzy morderstwami. Zamilklysmy pograzone we wlasnych myslach. -Widze go - ciagnelam. - W ceremonii slubnej jest cos, co doprowadza go do szalu. Cos, co chce zniszczyc. Nadzieja? Niewinnosc? Mezow zabija od razu. A panny mlode? Jak znajduje panny mlode? -Zyje w chorym, pokracznym swiecie - podjela Cindy, zastanawiajac sie na glos. - Powinno ciagnac go tam, gdzie najwiecej fantazji. Podglada je, kiedy nic nie podejrzewaja. Chce, by narastala w nim wscieklosc. Claire rozblysly oczy. -Zastanawiam sie... Poszlabym tam, gdzie kupowaly suknie slubne. Ja tam szukalabym swoich ofiar. ROZDZIAL Nastepnego dnia rano zastalam na swoim biurku faks od Hartwiga z nazwiskami wspolwlascicieli Sparrow Ridge. Przekazalam je Jacobiemu do sprawdzenia, a potem zadzwonilam do moich informatorow w firmach weselnych White Lace i Mary Campbell. Nie spodziewalam sie zbyt wiele. Do tej pory nic przeciez tam nie znalazlam. Ku memu zdumieniu okazalo sie, ze Melanie Brandt i Becky DeGeorge kupily suknie slubne w tym samym miejscu. W Bridal Boutiaue u Saksa. Byl to pierwszy punkt styczny miedzy obydwoma sprawami. Mogl nie miec zadnego znaczenia, ale czulam przez skore, ze wreszcie dochodzenie ruszy, ze mamy jakis uchwytny slad. U Saksa zjawilam sie o dziesiatej, zaraz po otwarciu. Bridal Boutiaue znajdowal sie na drugim pietrze, miedzy stoiskami z porcelana i prezentami. Po chwili rozmawialam juz z Maryanne Perkins, kierowniczka dzialu, mila piecdziesiecioletnia pania. Sprawiala wrazenie osoby, ktora cale zycie przepracowala w swoim fachu. Poprosila, zeby ktos ja na chwile zastapil, i usiadlysmy w zagraconym pokoiku na zapleczu, pelnym zurnalowych zdjec panien mlodych. -To okropne. - Krecila glowa z niedowierzaniem, blada jak plotno. - Nie moglam dojsc do siebie, kiedy uslyszalam, co sie stalo. Melanie byla tutaj zaledwie dwa tygodnie temu. - Spojrzala na mnie szklanym wzrokiem. - Taka sliczna dziewczyna... Moje panny mlode sa dla mnie niczym rodzone dzieci. Jakbym stracila wlasna corke. -Corke? Nic pani nie wie? -O czym? Opowiedzialam Maryanne Perkins o Becky DeGeorge. Na jej twarzy odmalowalo sie przerazenie, w zielonych oczach pojawily sie lzy. Mialam wrazenie, ze mnie nie widzi. -Boze drogi... Boze... - szeptala. - Co sie tu dzieje, inspektorze? Zarzucilam ja pytaniami. Kto mogl znac jej klientki? Kto pracuje w dziale? Jacys mezczyzni? Kazde z moich pytan spotykalo sie z pelnym niedowierzania zaprzeczeniem ze strony Maryanne Perkins. Personel nie zmienial sie od osmiu lat. Nie bylo zadnych mezczyzn. Jak w naszym klubie zbrodni. Odchylila sie w krzesle, usilujac przywolac na pamiec szczegoly. -Zachwycalysmy sie nia. Becky... byla cudowna. Chyba nigdy tak o sobie nie myslala. Dopiero kiedy zobaczyla sie w tej sukni... Matka dala jej obroze z perel, z duzym brylantem, a ja pobieglam na zaplecze po kwiaty. Wtedy zauwazylam kogos. Tam stal. - Wskazala kierunek. - Przygladal sie Becky. Pomyslalam wtedy: widzisz, nawet on uwaza, ze jestes piekna. Teraz sobie przypominam. Goraczkowo zaczelam spisywac rysopis: czterdziesci kilka lat, moze czterdziesci. -Nie przyjrzalam mu sie uwaznie - powiedziala kierowniczka dzialu. - Mial brode. Bylam pewna, ze to on! Claire miala racje. To u Saksa znajdowal swoje ofiary. Drazylam dalej: -Jak ktos moze zebrac informacje o czyims slubie? Skad bedzie znal date? Miejsce? Trase podrozy poslubnej? -Zawsze pytamy o szczegoly, kiedy dziewczyna zamawia u nas suknie. Latwiej nam realizowac zamowienie, kiedy znamy dokladne terminy. Poza tym to tworzy atmosfere. Tworzy atmosfere. -Kto ma dostep do tych informacji? Pokrecila glowa. -Tylko my... moje asystentki. Czasami ci z dzialu porcelany i prezentow. Czulam, ze wreszcie jestem blisko. -Chcialabym zobaczyc wszystko, co dotyczy Melanie Brandt i Becky DeGeorge. Ich i aktualnych klientek. - Tu wypatrywal przeciez swoich ofiar, tak? Istnialo duze prawdopodobienstwo, ze wroci. Ktoras z zamawiajacych dziewczat mogla byc nastepna na liscie. Pani Perkins opadla szczeka. Z przerazeniem wpatrywala sie gdzies w przestrzen. -Powinna pani cos jeszcze wiedziec. -Co takiego? -Jakis miesiac temu odkrylysmy, ze zginela nam cala nasza kartoteka. ROZDZIAL 47 Zaraz po powrocie do biura zrobilam dwie rzeczy: zadzwonilam do Claire i Cindy, powiedzialam im, czego dowiedzialam sie u Saksa, a potem poszlam do Chrisa Raleigh. Opowiedzialam mu o najnowszych odkryciach i uzgodnilismy, ze umiescimy w domu towarowym policjantke z wydzialu przestepstw seksualnych. Wyslalam do Maryanne Perkins specjaliste od portretow pamieciowych. Potem Chris podzielil sie ze mna wazna wiadomoscia. Roth i Mercer przekazali akta naszej sprawy FBI. Poczulam sie tak, jakby ktos wsadzil mi noz pod zebro... Pobieglam do toalety, zamknelam drzwi i oparlam sie plecami o chlodne kafelki. Niech szlag trafi tych skurwysynow. Mezczyzni! Niech szlag trafi Rotha i Mercera! Spojrzalam na swoje odbicie w lustrze. Mialam wypieki. Policzki mnie palily. FBI. To moja sprawa. Sprawa Claire, Cindy, Raleigha. Znaczyla dla mnie wiecej niz jakakolwiek, nad ktora dotad pracowalam. Nagle nogi ugiely sie pode mna. Negli? Lekarz powiedzial, ze bede miala ataki nudnosci i zawroty glowy. Czwarta transfuzje wyznaczono mi na siedemnasta trzydziesci. Ogarnelo mnie straszne poczucie pustki; lek, strach. Wreszcie ruszylam z dochodzeniem. Nie potrzebowalam, zeby chrzanili mi robote jacys obcy faceci w ciemnych garniturach, ze spinkami w krawatach. Zamrugalam. Moja twarz, jeszcze przed chwila rozpalona ze zlosci, teraz wydawala sie blada, pozbawiona zycia. Szare, wodniste oczy. Uszla ze mnie cala energia. Wpatrywalam sie w swoje odbicie, dopoki nie odezwal sie znajomy glos. Dosc tego. Wez sie w garsc. Wygrasz, zawsze wygrywasz. Spryskalam policzki zimna woda. Pozwolilas sobie na maly atak histerii i wystarczy. Usmiechnelam sie blado i wzielam gleboki oddech. Powoli wracal zwykly blysk w oku, policzki nabraly normalnego koloru. Czwarta dwadziescia. W Moffett powinnam byc o piatej. Jutro przejrze nazwiska od Saksa. Poprawilam szybko makijaz i wrocilam do biurka. Niestety, zaraz pojawil sie Raleigh. -Radz sobie sam z tym zrzutem - warknelam calkiem niepotrzebnie, majac na mysli FBI. -Nie wiedzialem. Powiedzialem ci, kiedy tylko dotarla do mnie wiadomosc. -Pewnie. - Pokiwalam glowa. Raleigh podszedl blizej, przysiadl na krawedzi biurka. -Cos jest nie tak, prawda? Powiedz mi. Prosze. Skad wiedzial? Moze byl znacznie lepszym detektywem, niz przypuszczalam. Przez chwile mialam ochote powiedziec mu. Boze, tak chcialam wreszcie sie przyznac. I wtedy Raleigh zrobil cos nieprzewidzianego. Usmiechnal sie jednym z tych swoich rozbrajajacych usmiechow, podniosl mnie z krzesla i usciskal. Bylam tak zaskoczona, ze nawet nie stawialam oporu. Zaczelam trzasc sie jak galareta. Trudno powiedziec, zeby mialo to cos wspolnego z pozadaniem, ale nigdy zadna namietnosc nie targnela mna z taka sila. Powoli sie uspokoilam, a on trzymal mnie w ramionach, na srodku naszego pieprzonego biura. Nie wiedzialam, jak sie zachowac, ale nie mialam ochoty niczego zmieniac. Nie chcialam, zeby mnie puscil. -Dzieki - wymamrotalam, odsuwajac sie wreszcie. -Zupelnie sie rozkleilas - powiedzial lagodnie. - Za chwile fajrant. Chcesz pogadac przy kawie? To tylko kawa, Lindsay, nie randka. Spojrzalam na zegarek. Dochodzila piata. Musialam jechac do Moffett. Zrobilam mine, ktora miala mowic: Zapros mnie innym razem, i mruknelam: -Nie moge. Musze leciec. ROZDZIAL 48 Dziewczyna w recepcji usmiechnela sie uprzejmie i skinela glowa. -Witamy w Lakefront Hilton, sir. Phillip Campbell stanal przy kontuarze, przeczytal imie na identyfikatorze recepcjonistki. Kaylin. Rozesmiane oczy i burza wlosow. Kaylin. Odpowiedzial usmiechem. Niewinny flirt. Podal swoje potwierdzenie rezerwacji. -Pierwszy raz w naszym hotelu, panie Campbell? - za-szczebiotala dziewczyna. Znowu sie usmiechnal. Owszem, pierwszy raz. Przygladal sie jej dloniom, gladzac brode. Chcial, zeby zwrocila na niego uwage. Zapamietala jego twarz. Moze jakies slowo. Ktoregos dnia pojawi sie tu jakis skrupulatny agent z FBI ze zdjeciem albo portretem pamieciowym, a wtedy rozszcze-biotana wiewioreczka zastanowi sie i przypomni sobie ten moment. Chcial, zeby wszystko dokladnie zapamietala. Jak ta sprzedawczyni w Bridal Boutiaue u Saksa. -Przyjechal pan zwiedzic muzeum, panie Campbell? - zapytala Kaylin, stukajac w klawisze. -Na slub Voskuhla. -Jak wszyscy. - Usmiechnela sie. Klik, klik pomaranczowymi paznokciami w klawisze. - Dam panu dobry pokoj z pieknym widokiem. - Z usmiechem wreczyla mu klucz. - Milego pobytu. I dobrej zabawy. -Na pewno - odpowiedzial uprzejmie. Zanim sie odwrocil, spojrzal jej w oczy. - Skoro mowa o slubach... ma pani ladny pierscionek. Juz na gorze podszedl do okna i rozsunal zaslony. Przed nim rozposcieral sie, jak obiecala, zapierajacy dech widok. Cleveland, Ohio. ROZDZIAL 49 Widzialam go... Sukinsyn. Co on tu robi? W tlumie na Lower Market. Wsrod ludzi pchajacych sie na prom. Zamarlam na jego widok. Mial na sobie rozpieta pod szyja niebieska koszule, brazowa sztruksowa marynarke. Wygladal jak profesor college'u. Kiedy indziej minelabym go i nie zwrocila na niego uwagi. Chudy, niepozorny pod kazdym wzgledem. Gdyby nie ciemnoruda broda. Jego glowa migala mi w tlumie. Ludzie nas caly czas rozdzielali. -Policja! - zawolalam, usilujac przekrzyczec gwar. Moje wolanie utonelo w zgielku. Balam sie, ze lada moment strace go z oczu. Nie znalam jego nazwiska. Tylko ofiary. Melanie Brandt. Rebece DeGeorge. Nagle przystanal. Odwrocil sie do mnie. Jego twarz wydawala sie rozswietlona, jasniala na ciemnym tle niczym twarze na starych ruskich ikonach. Nasze oczy sie spotkaly. Blysk rozpoznania. Wiedzial, ze to ja. Ze go szukam. Ku mojemu przerazeniu tlum go zagarnal, poniosl ze soba. -Stac, bo bede strzelac! - krzyknelam. Poczulam zimny pot na karku. Wyciagnelam pistolet. -Na ziemie - wolalam, ale tlum go oslanial. Za chwile mi umknie. Podnioslam pistolet, probujac celowac w ruda brode. Znowu sie odwrocil. Z kpiacym usmiechem kogos, kto wie, ie mwe przechytrzyl. Wciagnelam gleboko powietrze, zlozylam sie. Niczym na filmie przewijanym w zwolnionym tempie wszystkie twarze zwrocily sie w moja strone. Przysnelam. Ocknelam sie w swojej kuchni, wpatrzona w kieliszek z chardonnay. W mieszkaniu panowal swojski spokoj. Nie bylo zadnego tlumu, zadnych twarzy przesuwajacych sie przed oczami. Tylko Slodka Marta rozciagnieta na poslaniu. I gotujaca sie woda w garnku. Chcialam zrobic swoj ulubiony sos: troche rukoli, cukinia, bazylia. Wlaczona plyta, Tori Amos. Zaledwie godzine wczesniej bylam jeszcze podlaczona do kroplowki. Serce uderzalo w rytm miarowych pikniec monitora. Cholera, chcialam, zeby wrocilo dawne zycie. Moje ulubione sny. Zlosliwosci Jacobiego i lajania Rotha. Chcialam dzieci, nawet jesli mialoby to oznaczac ponowne malzenstwo. Nagle na dole odezwal sie domofon. Kogo niesie? Wychylilam sie. -Kto tam? -Myslalem, ze zostane dobrze przyjety - oznajmil spokojny glos. Raleigh. ROZDZIAL 50 -Co tu robisz? - zawolalam zaskoczona. Ucieszylam sie i natychmiast wpadlam w poploch. Mialam spiete byle jak wlosy, na grzbiecie stary T-shirt, w ktorym czasami sypialam, bylam wyczerpana i rozdrazniona po transfuzji. W domu balagan. -Moge wejsc? -To wizyta prywatna czy sluzbowa? - Przekrzykiwalismy sie. - Nie musimy chyba znowu jechac do Napa? -Nie dzisiaj. - Rozesmial sie. - Tym razem przyszedlem z wlasnym. Nie bardzo zrozumialam, o co mu chodzi, ale nacisnelam przycisk domofonu i pobieglam z powrotem do kuchni, zgasilam gaz pod makaronem, na tym samym oddechu rzucilam poniewierajace sie po podlodze poduszki na kanape i przenioslam sterte gazet na kuchenne krzeslo. Zdazylam jeszcze przeciagnac wargi blyszczykiem i rozpuscic wlosy, kiedy odezwal sie dzwonek. Raleigh mial na sobie rozpieta pod szyja koszule i spodnie khaki. W reku trzymal butelke wina. Bardzo milo. Poslal mi przepraszajacy usmiech. -Mam nadzieje, ze nie gniewasz sie za najscie. -Nie nachodzisz mnie, zostales dobrowolnie wpuszczony. Co tu robisz? Usmiechnal sie. -Bylem w poblizu. -W poblizu, tak? Mieszkasz po drugiej stronie zatoki. Skinal glowa, nie specjalnie obstajac przy swoim alibi. -Chcialem sprawdzic, jak sie czujesz. W pracy dziwnie sie zachowywalas. -To milo z twojej strony, Raleigh - powiedzialam, patrzac mu w oczy. -Wszystko w porzadku? -Wszystko w porzadku. Bylam troche przybita. Roth. FBI. Juz mi przeszlo. Naprawde. -Ciesze sie. Cos smacznie pachnie. -Pichce kolacje. - Zamilklam, zastanawiajac sie, co chcialam powiedziec. - Jadles juz? Pokrecil glowa. -Nie, nie. Nie chcialbym ci przeszkadzac. -I dlatego przyszedles tu z winem? Poslal mi jeden z tych swoich usmiechow, ktorym nie mozna sie oprzec. -Gdyby nie bylo cie w domu, wyladowalbym na rogu Drugiej i Brannan. Zawsze tam jezdze. Z usmiechem otworzylam szeroko drzwi. Raleigh wszedl do mieszkania. Rozejrzal sie, orhiotl wzro-k u-in moja ceramike, czarna satynowa kurtke baseballowa od Willie Maysa, taras z widokiem na zatoke i pokiwal z uznaniem glowa. Wyciagnal w moja strone butelke. -Otwarte wino stoi na blacie, nalej sobie, a ja sprawdze, ro z jedzeniem - powiedzialam. Poszlam do kuchni, powtarzajac sobie w duchu, ze wlasnie wrocilam z kliniki dla ciezko chorych. Poza tym pracuje / nim. Podniecona wyjelam drugie nakrycie. -Numer dwadziescia cztery, Giantsi? - zawolal. - Ta k urtka zagrzewaczki to oryginalny ciuch? -Willie Mays. Dostalam ja od ojca na dziesiate urodziny. ('hcial miec syna. Trzymam ja do tej pory. Wszedl do kuchni, usiadl na stolku przy blacie. Mieszalam penne, on tymczasem nalal sobie wina. -Zawsze gotujesz dla siebie? -Staiy nawyk. Matka pracowala do pozna. Opiekowalam sie o szesc lat mlodsza siostra. Czasami mama wracala dopiero o osmej. Od kiedy pamietam, przygotowywalam kolacje. -A ojciec? -Zostawil nas - poinformowalam go, mieszajac musztarde, olej winogronowy, ocet i cytryne na winegret do salaty. - Mialam wtedy trzynascie lat. -Matka cie wychowywala? -Mozna tak powiedziec. Czasami mam wrazenie, ze wychowywalam sie sama. -Do czasu kiedy wyszlas za maz. -Tak, potem w pewnym sensie wychowywalam i jego. - Usmiechnelam sie. - Masz nosa, Raleigh. -Gliniarze na ogol maja nosa. Nie wiedzialas o tym? -Tak, prawdziwi gliniarze. Raleigh udal obrazonego. -W czym moge ci pomoc? - zagadnal. -Mozesz zetrzec ser - powiedzialam z kpiacym usmiechem i pchnelam w jego strone kawalek parmezanu oraz tarke. Zabral sie do roboty. Makaron powoli dochodzil. Do kuchni weszla Slodka Marta, przywitala sie z gosciem. -Dziwnie sie zachowywalas dzisiaj po poludniu - zaczal, gladzac Marte po glowie. - Zwykle znosisz gadanie Rotha z kamienna twarza. Mialem wrazenie, ze dzieje sie cos zlego. -Nie dzieje sie nic zlego - sklamalam. - W kazdym razie nie w tej chwili. Jesli juz musisz wiedziec. Oparlam sie o blat i spojrzalam mu w oczy. Byl moim partnerem, ale przede wszystkim byl osoba, ktorej moglam zaufac. Od dawna nie okazalam zaufania zadnemu osobnikowi, ktorego gender zaczyna sie na M. Mialam za soba ciezkie doswiadczenia. Moze w innych okolicznosciach - zastanawialam sie. Niesamowity glos Tori Amos wypelnial kuchnie. -Lubisz tanczyc? - zapytal Raleigh ni stad, ni zowad. Spojrzalam na niego mocno zdziwiona. -Nie tancze. Gotuje. -Nie tanczysz... gotujesz? - powtorzyl, sciagajac brwi. -Tak. Wiesz, co mowia o gotowaniu? Rozejrzal sie. -Ja powiedzialbym, ze nie zdaje egzaminu. Powinnas przerzucic sie na taniec. Spokojna, leniwa muzyka kolysala mnie i choc niechetnie, musialam przyznac, ze owszem, zatanczylabym z Chrisem. Chociaz nic nie powiedzialam, nawet moja mina tego nie mowila, moj przeklety partner wzial mnie za reke i odciagnal od blatu. Chcialam sie opierac, ale jakis cichy glos szeptal mi do ucha: sprobuj, Lindsay. On jest w porzadku. Wiesz, ze mozesz mu zaufac. Poddalam sie. Dobrze sie czulam w ramionach Raleigha. Przez chwile stalismy, lekko sie kolyszac, a potem polozylam raptem glowe na jego ramieniu z uczuciem, ze nie moze stac mi sie nic zlego. -To nie randka - mruknelam. Przenioslam sie gdzies, gdzie panuje milosc, nadzieja, gdzie spelniaja sie marzenia. -Prawde powiedziawszy, ciesze sie, ze wpadles. -Ja tez. Poczulam, ze mnie przytula, poczulam dreszcz przebiegajacy po plecach, ktorego od bardzo dawna juz nie czulam. -Masz je, prawda, Raleigh? - spytalam. -Co takiego? Delikatne dlonie. ROZDZIAL 51 Kathy i James Voskuhl wyszli do pierwszego tanca. W rzesiscie oswietlonym atrium Rock and Roli Hall of Fame w Cleveland zabrzmialy dzwieki "La Bamby". -Wszystkie pary do nas! - zawolal pan mlody. - Rock and roli! Tanczcie z nami! Na parkiecie pojawily sie dziewczyny w blyszczacych zielonych i czerwonych sukniach balowych z lat szescdziesiatych, chlopcy w jedwabnych koszulach retro wylansowa-nych przez Travolte. Panstwo mlodzi, juz przebrani w podobne stroje, zaczeli wyginac sie w rytm melodii. Wszystko popsuli, pomyslal Phillip Campbell. Chcial ja w bialej sukni. Tymczasem miala wlosy w rude pasemka, kocie okulary, obcisla zielona suknie. Tym razem posunelas sie za daleko, Kathy. W Wielkiej Sali muzeum stalo czterdziesci stolikow, na kazdym podobizna ktoregos z idoli rocka, pod przeszklonym sufitem olbrzymi mieniacy sie transparent z napisem James i Kathy. Piosenka skonczyla sie mocnym crescendo i zgrzani, zdyszani goscie wracali na swoje miejsca. W sali pojawili sie kelnerzy w czarnych kamizelkach, zaczeli rozlewac wino do kieliszkow. Panna mloda podeszla do dystyngowanej pary, uscisnela oboje. Mamusia i tatus. Phillip Campbell nie mogl oderwac od niej oczu. Ojciec poslal jej czule spojrzenie, ktore zdawalo sie mowic: Duzo przeszlismy, skarbie, ale teraz wszystko sie ulozy. Jestes z nami, konto w banku, klub golfowy, plowowlose wnuczeta. Podszedl pan mlody, szepnal cos Kathy do ucha, ona scisnela go za reke i usmiechnela sie, zalotnie i cieplo. Kiedy odchodzil, odgiela palce opuszczonej dloni do tylu, jakby dawala mu znac, ze zaraz do niego dolaczy. Idac do wyjscia, pan mlody obejrzal sie raz czy dwa, poprawil pasek od spodni. Kathy pomachala mu reka. Campbell ruszyl za nim, zachowujac bezpieczna odleglosc. W polowie jasno oswietlonego korytarza pan mlody obejrzal sie czujnie, otworzyl drzwi, zniknal za nimi. W meskiej toalecie. Morderca przyspieszyl kroku. Czul pod palcami tkwiacy w kieszeni pistolet. Nie panowal juz nad tym, co dzialo sie w jego glowie. Wejdz tam, przynaglal jakis glos. Zrob to. Wszedl do srodka. Mdle zolte swiatlo. Nikogo przy umywalkach, przy pisuarach. Pan mlody zamknal sie w kabinie. Campbell poczul cierpki zapach: marihuana. -To ty, kochanie? - rozlegl sie czuly glos. Campbell wymamrotal cos ledwie slyszalnie. -Chodz tu, skarbie. Phillip Campbell szarpnal drzwi. Pan mlody spojrzal zaskoczony, dlon ze skretem znieruchomiala. -A ty co? -A ja zabijam takie bezuzyteczne robaki jak ty. - Strzelil. Jeden raz. Glowa Jamesa Voskuhla odskoczyla do tylu. Krew obryzgala kafle, pan mlody drgnal i osunal sie bezwladnie do przodu. Strzal poniosl sie glosnym echem po calym pomieszczeniu, pozostawiajac smrod cordite zmieszany z wonia trawki. Niezwykly spokoj ogarnal Phillipa Campbella. Wlasnie spokoj, nie czul najmniejszego strachu. Wyprostowal pochylone cialo. Czekal. Otworzyly sie drzwi na korytarz, uslyszal dalekie odglosy przyjecia. -Jestes tam, Vosk? - zawolal kobiecy glos. To ona. Panna mloda. -Co ty przypalasz, smole? - Katy zachichotala. Podeszla do umywalek, puscila wode. Widzial ja przez szpare w drzwiach kabiny. Stala przy umywalce, przeczesywala wlosy grzebieniem. Juz to widzial. Juz wiedzial, jak to zaaranzuje. Co znajdzie policja. Panowac nad soba. Wytrzymac. Ona musi tu wejsc. -Zostaw mi sztacha, staruszku - zawolala. Widzial, jak lekkim krokiem podchodzi do kabiny. Tak blisko. Tak niewiarygodnie slodko. Co za moment. Kiedy otworzyla drzwi, jej spojrzenie wystarczylo mu za wszystko. James, struzka krwi splywajaca z ust. Cos zaswitalo w pamieci, rozpoznala morderce. Celowal prosto w jej oczy. -Wole cie w bieli, Kathy. - To wszystko, co powiedzial. Nacisnal spust, bialy refleks blysnal w szklach kocich okularow. ROZDZIAL 52 W poniedzialek przyszlam do pracy wczesnie, troche zdenerwowana perspektywa spotkania z Raleighem po naszych piatkowych tancach i wspolnej kolacji. Ledwie weszlam, zaczepil mnie jeden z naszych inspektorow, Paul Chin. -Lindsay, w czworce jest jakas kobieta, powinnas tam chyba zajrzec. Od chwili kiedy rysopis mordercy pojawil sie w mediach, ciagle ktos sie do nas zglaszal, twierdzac, ze widzial tego czlowieka. Jedno z zadan China polegalo na sprawdzaniu nawet najbardziej nieprawdopodobnych informacji. -Kto tym razem? Jasnowidzaca czy czujna obywatelka wierzaca w prawo i porzadek? - zapytalam ze sceptycznym usmieszkiem. -Chyba cos powazniejszego. Byla na pierwszym slubie -powiedzial Chin. Zerwalam sie z krzesla i ruszylam za Chinem. W drzwiach naszego pokoju omal nie zderzylam sie z Chrisem. Poczulam mily dreszczyk. Wyszedl ode mnie okolo jedenastej. Wysuszylismy obydwie butelki wina, rozmawialismy o pracy, o dobrych i zlych stronach naszych malzenstw. Udany wieczor. Zapomnialam o sprawie, zapomnialam nawet o Neglim. Udany, gdybym sie nie bala, ze to moze cos powazniejszego. Kiedy pomagal mi zmywac, przylapalam sie na tym, ze gapie sie na niego i mysle: w innej sytuacji. Niosl kawe i gazete. -Czesc. - Usmiechnal sie. - Ladna kamizelka. -Chin ma facetke w czworce - powiedzialam, chwytajac go za ramie. - Twierdzi, ze cos widziala. Idziesz z nami? Minelam go zaaferowana, nie czekajac na odpowiedz. Zdazylam jeszcze dojrzec katem oka, ze odstawia kawe na najblizsze biurko. Dogonil nas na korytarzu. W malym pokoju przesluchan siedziala atrakcyjna, dobrze ubrana piecdziesiecioletnia mniej wiecej kobieta, niejaka Laurie Birnbaum, jak przedstawil ja Chin. Robila wrazenie spietej, zdenerwowanej. Chin usiadl obok niej. -Moze opowie pani inspektor Boxer to, co przed chwila mnie. Byla wystraszona. -Zapamietalam go przez te brode, ale nie myslalam... Dopiero teraz. To straszne. -Byla pani na slubie Brandtow? - zapytalam. -Tak, zaprosila mnie rodzina panny mlodej - odpowiedziala. - Moj maz pracuje razem z panem Weilem na uniwersytecie. - Upila niespokojnie lyk kawy. - To byl moment. Ciarki mnie przeszly. Chin wlaczyl przenosny magnetofon. -Prosze mowic dalej - zachecilam ja. Znowu poczulam, ze prawie go mam - sukinsyna z ruda broda. -Stalam obok niego. Mial ruda brode, siwiejaca. Wlasciwie brodke, kozia brodke. Jakie nosza w Los Angeles. Wygladal starzej, na jakies czterdziesci piec, piecdziesiat lat, ale bylo w nim cos takiego... Nie mowie zbyt jasno, prawda? -Rozmawiala pani z nim? - zapytalam. Chcialam uswiadomic jej jakos, ze nawet jesli przesluchanie bylo dla niej nowym doswiadczeniem, ja przesluchuje ludzi codziennie i panuje nad sytuacja. Koledzy przyznawali, ze jestem w tym dobra. Zartowali, ze to "dziewczynska robota". -Zeszlam wlasnie z parkietu - zaczela opowiadac. - Podnioslam wzrok i wtedy go zobaczylam. Powiedzialam: "Udane przyjecie... znajomy pana mlodego czy panny mlodej?". W pierwszej chwili wydal mi sie nawet sympatyczny, ale zmierzyl mnie takim wzrokiem, ze wzielam go za jakiegos nadetego finansiste ze strony Brandtow. -Co powiedzial? - zapytalam. Potarla czolo, probujac sobie przypomniec. -Ze maja szczescie. Zabrzmialo to bardzo dziwnie, niesamowicie. -Kto mial miec szczescie? -Melanie i David. Byc moze zapytalam "Mieli szczescie, 4 prawda?", a on odpowiedzial: "O, tak, maja szczescie". Podniosla wzrok, zbita z tropu nie wiedziala chyba, co sadzic o swojej relacji. -Powiedzial cos jeszcze: ze naleza do wybranych. -Do wybranych? -Tak. "O, tak, maja szczescie, mozna nawet powiedziec, ze naleza do wybranych". Tak jakos to sformulowal. -Mowi pani, ze nosil kozia brodke? -To bylo bardzo dziwne. Broda do niego nie pasowala, jakby nalezala do kogos znacznie starszego. Reszta byla mloda. -Reszta byla mloda? Co pani przez to rozumie? -Twarz. Glos. Wiem, ze to dziwnie brzmi, ale widzialam go tylko przez moment, zeszlam wlasnie z parkietu. Wydobylismy z niej wszystko, co zdolalismy wydobyc. ' Wzrost, kolor wlosow. Jak byl ubrany. Jej opis zgadzal sie z tymi niewieloma szczegolami, ktore zdobylismy wczesniej. Morderca nosil krotka, rudawa brodke. Mial na sobie smoking, od ktorego marynarke zostawil w Apartamencie Chinskim. Czulam, ze jestem na tropie. Laurie Bimbaum zdawala sie wiarygodna, bylam tego pewna. Broda. Smoking. Powoli rekonstruowalismy jego wyglad. -Czy jeszcze cos pani utkwilo w pamieci, cokolwiek? Jakies cechy charakterystyczne? Cos szczegolnego w sposobie zachowania? Pokrecila glowa. -To byla chwila. Dopiero kiedy zobaczylam ten rysunek w "Chronicie"... Spojrzalam na China. Mogl juz wezwac naszego speca, zeby zrobil kolejny portret pamieciowy, wedlug informacji pani Birnbaum. Potem mielismy poslugiwac sie nim razem z tym sporzadzonym z opisu Maryanne Perkins z Saksa. Podziekowalam jej i wrocilam do siebie, do swojego biurka. Dochodzenie weszlo w nowa faze. Zaczelo sie robic goraco. Jeden z naszych ludzi mial caly czas na oku Bridal Boutiaue u Saksa. Po kolei kontaktowalismy sie ze wszystkimi klientkami z listy sklepu, ktore w minionych miesiacach zamawialy w nim suknie slubne. Serce mi walilo. Twarz rudobrodego, ktora widzialam we snie, zaczynala sie materializowac. Czulam, ze go mamy. Odezwal sie telefon na moim biurku. -Boxer - rzucilam do sluchawki, przegladajac nazwiska z listy Saksa. -Nazywam sie McBride - uslyszalam niski, naladowany niepokojem glos w sluchawce. - Jestem detektywem z wydzialu zabojstw. W Cleveland. ROZDZIAL -Mielismy tu morderstwo, ktore pasuje do prowadzonej przez was sprawy - wyjasnil McBride. -Obydwoje zastrzeleni - ciagnal. - Kula miedzy oczy. - Opisal mi szybka, groteskowa smierc Kathy i Jamesa Vosku-hlow, zabitych podczas ich przyjecia weselnego w Rock and Roli Hall of Fame. Tym razem morderca nie czekal nawet, zeby wesele dobieglo konca. -Jakiej broni uzyl wasz facet w Napa? - zapytal McBride. -Dziewiatki. -Ten tez. Lekko mnie zamroczylo. Cleveland? Co u diabla Rudobrody robil w Ohio? Wlasnie nastapil przelom w sprawie, doszlismy, gdzie upatrywal ofiar. Czyzby o tym wiedzial. A jesli, to skad? Albo ktos nasladowal naszego morderce, co bylo calkiem prawdopodobne, albo sprawa przybrala taki wymiar, ze mogla prowadzic wszedzie. -Ma pan zdjecia z miejsca zbrodni, McBride? - zapytalam. McBride chrzaknal. -Taa. Przed soba. Ohydny seks. -Moze pan zrobic powiekszenie dloni? -Tak. Dlaczego akurat dloni? -Maja cos na nich? -Chodzi pani o obraczki? -Trafil pan, detektywie. Modlilam sie, zeby to nie byl on. Cleveland... to rozbijalo cala nasza koncepcje. A juz mialam nadzieje, ze go namierzylismy. Rudobrody zamierzal mordowac w calym kraju? W chwile pozniej McBride potwierdzil to, czego wolalabym nie uslyszec. -Nie maja obraczek. Sukinsyn ruszyl w droge. Poslalismy naszych ludzi tam, gdzie spodziewalismy sie go przyskrzynic, on tymczasem pojawil sie prawie cztery tysiace kilometrow od San Francisco. Pojechal zabic sobie mloda pare w Ohio. Cholera, cholera, cholera. -Powiedzial pan cos o seksie. Mlodzi kochali sie, kiedy ich zabil? Glina z Cleveland sie zawahal. -Pan mlody siedzial na klopie. Ze spuszczonymi spodniami. Panna mloda tez zostala zastrzelona w kabinie, kiedy do niej wchodzila. Chyba. Mozg rozbryznal sie na drzwiach, wiec chyba wchodzila, ale znalezlismy ja, ee, z twarza miedzy jego nogami. Milczalam. Nienawidzilam tego okrutnego, bezwzglednego skurwysyna z kazdym dniem coraz bardziej. -Wie pani... jak przy fellatio - wykrztusil wreszcie McBride. - Nasi dochodzeniowcy chcieliby zadac pani kilka pytan. -Bede u was jutro. ROZDZIAL 54 Nastepnego dnia o szostej trzydziesci rano siedzielismy juz z Chrisem w samolocie do Cleveland. McBride wyszedl po nas na lotnisko. Inaczej go sobie wyobrazalam. Zamiast pulchnego Irlandczyka w srednim wieku, zobaczylam trzy-dziestokilkuletniego, mocno zbudowanego czarnoskorego faceta. -Jest pani mlodsza, niz myslalem - powiedzial z usmiechem. -A pan zdecydowanie mniej irlandzki. W drodze do miasta wprowadzil nas w sprawe. -Pan mlody pochodzil z Seattle. Mial cos wspolnego z przemyslem rockowym. Pracowal z kapelami. Produkcja... marketing. Panna mloda byla stad, z Ohio. Mieszkala w Sharker Heights. Ojciec jest radca prawnym. Sliczna dziewczyna. Piegowaty rudzielec w okularach. Wyjal ze schowka w desce rozdzielczej szara koperte i rzucil mi ja na kolana. W srodku byly kolorowe zdjecia z miejsca zbrodni; mocno graficzne, kojarzyly sie ze starymi fotografiami z gangsterskiego swiata. Pan mlody siedzial w kabinie ze zdziwiona mina i odstrzelonym wierzchem czaszki. Panna mloda lezala w kaluzy krwi, oparta o jego kolana. Przeszedl mnie zimny dreszcz. Dopoki morderca byl w polnocnej Kalifornii, myslalam, ze mamy go w garsci. Teraz wymknal sie nam. Wzielismy McBride'a na spytki. Jak to sie stalo, ze mlodzi wyladowali w meskiej toalecie, jak wyglada ochrona w Hall of Fame. Im dluzej go sluchalam, tym bardziej sie upewnialam, ze chodzi o naszego faceta. Co go tu, u diabla, przynioslo? Zjechalismy z autostrady na Lake Shore Boulevard, przed nami pojawily sie nowoczesne wiezowce. -To ten budynek - oznajmil McBride. Z daleka zobaczylam przeszklona, dynamiczna bryle Rock and Roli Hall of Fame polyskujaca w sloncu niczym ostro ciety klejnot. Morderca wybral sobie najbardziej znane i lubiane miejsce w miescie. Teraz mogl byc juz z powrotem w San Francisco - Chicago? W Nowym Jorku? W Topka - przygotowujac sie do kolejnej podwojnej zbrodni. Mogl siedziec w hotelu po drugiej stronie placu * i obserwowac nas. Rudobrody mogl byc wszedzie. ROZDZIAL 55 Po raz trzeci w ciagu dwoch tygodni musialam ogladac ten sam ponurywidok. Scena zbrodni. McBride zaprowadzil nas na pierwsze pietro. Przez wyludnione, sprawiajace troche niesamowite wrazenie atrium przeszlismy do zagrodzonej tasma, obstawionej przez mundurowych meskiej ubikacji. -Toaleta publiczna. Za kazdym razem staje sie coraz ohydniejszy - mruknal do mnie Raleigh. Tym razem nie bylo strasznego widoku cial. Ofiary dawno juz przewieziono do kostnicy, zostaly tylko obiysy kreda i oznaczenia czarna tasma; na scianach przyklejono bialo-czarne zdjecia, na ktorych widok zoladek podchodzil do gardla. Ze sladow moglam odtworzyc przebieg zdarzen. Pana mlodego zabil najpierw. Na scianach kabiny byla jeszcze krew. Rudobrody zastrzelil najpierw jego, potem poczekal na Kathy Voskuhl, zabil ja i ulozyl miedzy nogami meza. Splu-gawil ja. -Jakim sposobem mlodzi znalezli sie tu razem, w srodku przyjecia? - zapytal Raleigh. McBride wskazal jedno ze zdjec na scianie. -Znalezlismy obok Jamesa Voskuhla niedopalek skreta. Przyszedl pewnie przypalic, a panna mloda do niego dolaczyla. -Nikt nic nie widzial? Nikt nie wyszedl razem z mlodymi z przyjecia? McBride pokrecil glowa. Poczulam ten sam zapiekly gniew, ktory czulam przy poprzednich ogledzinach. Nienawidzilam mordercy. Niszczyl marzenia. Z kazdym zabojstwem nienawidzilam go coraz mocniej. Skurwysyn kpil sobie z nas. Kazda scena zbrodni byla tego kolejnym potwierdzeniem. Z kazda bardziej degradowal ofiary. -Jak wygladala ochrona budynku tamtego wieczoru? McBride wzruszyl ramionami. -Wszystkie alarmy byly wlaczone, poza jednym, przy glownym wejsciu, ktorego pilnowal straznik. Goscie pojawili sie o jednej porze. Bylo jeszcze kilku straznikow w cywilu, ale przy tego rodzaju okazjach staraja sie trzymac na uboczu. -Wszedzie sa kamery - drazyl Raleigh. - Musi byc jakies nagranie. -Tez na to licze - przytaknal McBride. - Zaprowadze was do Sharpa, to szef ochrony. Andrew Sharp okazal sie chudym, zylastym czlowieczkiem o kwadratowej szczece i waskich, bladych ustach. Wygladal na wystraszonego. Jeszcze wczoraj mial ciepla posade, a dzis siedziala mu na karku policja i FBI. A teraz jeszcze musial tlumaczyc sie przed obcymi glinami z San Francisco. Zaprowadzil nas do swojego biura, wyjal z paczki marlboro light i spojrzal na Raleigha. -Za osiem minut mam byc u dyrektora. Nie probowalismy nawet usiasc. -Czy straznicy zauwazyli kogos podejrzanego? -Trzystu gosci, droga pani detektyw. Wszyscy bawili sie w atrium. Moi ludzie zazwyczaj nie interweniuja podczas takich uroczystosci, chyba ze ktos wypil za duzo i moze uszkodzic ktorys z eksponatow. -W jaki sposob morderca stad wyszedl? Sharp okrecil sie na krzesle i wskazal plan muzeum. -Albo glownym wejsciem, ta sama droga ktora wy weszli-scie, albo tylnym, przez taras; bylo przez caly czas otwarte. Mozna sie tamtedy wydostac na Lake Walk. Latem na tarasie dziala kawiarnia. Przejscie jest zwykle zamkniete, ale obydwie rodziny prosily, zeby je otworzyc. -Dwa strzaly i nikt nic nie slyszal? - zapytalam. -To lepsze towarzystwo, nie chcieli, zeby moi ludzie krecili sie w tlumie. Zwykle podczas przyjec w budynku jest dwoch, trzech straznikow, ktorzy pilnuja, zeby podochoceni goscie nie zblizali sie do eksponatow, nie chodzili po muzeum. Mialem postawic ludzi kolo klopow? Czego pan szuka, papieru toaletowego? -Kamery? - zapytal Raleigh. Sharp westchnal. -W salach wystawowych, a jakze. W holu glownym... jedna pokazuje ogolne ujecie Wielkiej Sali, ale nie mamy zadnej w korytarzu, gdzie doszlo do strzelaniny. W sraczach tez nie. Rodziny ofiar na wszelki wypadek przegladaja w tej chwili tasmy. Byloby o wiele latwiej, gdybysmy wiedzieli, kogo szukamy. Wyjelam z teczki rysunek sporzadzony przez naszego specjaliste, widnial na nim mezczyzna o szczuplej twarzy z wydatna broda, z zaczesanymi do gory wlosami i kozia brodka. -Od tego trzeba bylo zaczac. ROZDZIAL 56 McBride wrocil do biura, mial konferencje prasowa w naszej sprawie. Musialam dojsc, dlaczego morderca przyjechal do Cleveland, i jaki zwiazek istnial, jesli istnial, miedzy tym morderstwem a dokonanymi w Kalifornii. Postanowilam porozmawiac z rodzicami panny mlodej. Shaker Heights okazalo sie dosc snobistyczna podmiejska dzielnica, pelna zielonych, kwitnacych ogrodow. Wystrzyzo-ne trawniki, odsuniete od ulicy, otulone drzewami domy. Przywiozl mnie jeden z ludzi McBride'a, Raleigh zostal w miescie. Poszedl do Hiltona przesluchac rodzicow pana mlodego. Zbudowany z czerwonej cegly dom otaczala kepa starych debow. W drzwiach przywitala mnie starsza siostra panny mlodej, Hillary Bloom. Przeszlysmy do przestronnego salonu: obrazy na scianach, ksiazki, telewizor z ogromnym ekranem, zdjecia obu dziewczynek, fotografie slubne. -Kathy zawsze miala niepokorna nature - zaczela Hillary. - Byla wolnym duchem. Troche trwalo, zanim sie ustatkowala, ale wreszcie znalazla swoje miejsce. Miala dobra prace - public relation w duzej firmie w Seatde. Tam poznala Jamesa. Wydawalo sie, ze wychodzi na prosta. -A przedtem? - zapytalam. -Mowilam, byla wolnym duchem. Cala Kathy. W pokoju pojawili sie rodzice, Hugh i Christine Kogut. Wstrzasnieci, zlamani. Mialam przed soba ludzi, ktorych zycie nagle sie rozpadlo. -Ciagle zmieniala chlopakow - przyznala po chwili matka. - Ale kochala zycie. -Byla jeszcze bardzo mloda - zaczal ojciec. - Moze za bardzo ja rozpieszczalismy. Wszystkiego chciala posmakowac. Ze zdjec Kathy - sterczace rude wlosy na zel, smiale spojrzenie - bila ta sama radosc zycia, ktora morderca musial widziec u dwoch pozostalych ofiar. Ogarnal mnie smutek i zmeczenie. -Wiecie panstwo, po co tu przyjechalam? - zapytalam w koncu. Ojciec skinal glowa. -Zeby ustalic, czy istnieje jakis zwiazek miedzy tymi strasznymi zbrodniami. -Tak. Czy Kathy miala znajomych w San Francisco? Widzialam po ich twarzach, ze moje pytanie obudzilo skojarzenia. -Po skonczeniu studiow mieszkala tam kilka lat - powiedziala matka. -Studiowala na Uniwersytecie Los Angeles - dodal ojciec. - Po dyplomie zostala jeszcze przez rok w Los Angeles. Liczyla na to, ze zaczepi sie w filmie. Troche pracowala dla Foksa, potem dostala posade w San Francisco, w firmie nagraniowej. Szybkie zycie, przyjecia, promocje, pewnie i gorsze rzeczy. Nie bylismy zadowoleni, ale Kathy uwazala, ze to dla niej wspaniala szansa. Mieszkala w San Francisco. Zapytalam, czy obilo im sie kiedys o uszy nazwisko Melanie Weil albo Rebeki Passe-neau. Pokrecili glowami. -Miala jakichs znajomych, ktorzy mogli jej zle zyczyc: zazdrosny, niezrownowazony chlopak, ktos, kto szukalby zemsty na Kathy? -Kathy zawsze byla lekkomyslna, inaczej nie potrafila zawierac znajomosci - rzekla Hillary cierpko. -Ostrzegalam ja, ale ona zawsze musiala robic wszystko po swojemu. -Matka pokiwala glowa. -Czy wspominala o kims szczegolnie jej bliskim w tamtym okresie? Rodzice spojrzeli na Hillary. -Nie, nigdy. -Nie bylo nikogo takiego? W koncu troche czasu spedzila w San Francisco. Po wyjezdzie z Kalifornii nie utrzymywala kontaktow z nikim sposrod dawnych znajomych? -Nie, ale mowila, ze czasami tam jezdzi. Sluzbowo -wtracil ojciec. -Trudno zerwac ze starymi przyzwyczajeniami - sarknela Hillary, zaciskajac usta. Musial istniec jakis zwiazek. Jakies kontakty z czasow, kiedy mieszkala w San Francisco. Ktos przyjechal az tutaj, do Cleveland, zeby ja zabic. -Czy zapraszaliscie panstwo na slub kogos z San Francisco? - zapytalam. -Przyjechala jedna z przyjaciolek Kathy. -Merrill - uzupelnila matka. - Merrill Cole. Obecnie Short-ley. Jesli jeszcze nie wyjechala, powinna byc w Hiltonie. Wyjelam portret mordercy. -To tylko szkic pamieciowy, ale czy twarz tego czlowieka przypomina panstwu kogos? Kogos ze znajomych Kathy? Jedno po drugim pokrecili przeczaco glowami. Wychodzac, prosilam, by skontaktowali sie ze mna, jesli cos sobie przypomna, kazdy nawet z pozoru pozbawiony znaczenia drobiazg, cokolwiek. Hillary odprowadzila mnie do drzwi. -Jeszcze jedno pytanie. - Wiedzialam, ze to, o co pytam, jest malo prawdopodobne. - Czy Kathy przypadkiem nie kupowala swojej sukni slubnej w San Francisco? Hillary spojrzala na mnie pustym wzrokiem, pokrecila glowa. -Nie. W dobrej, starej firmie w Seattle. W pierwszej chwili poczulam zawod, az nagle olsnilo mnie, ze mam trop, ktorego szukam. Dwie pierwsze ofiary morderca wybral, obserwujac je z daleka. Z Kathy rzecz miala sie inaczej. Bylam pewna, ze musial ja znac. ROZDZIAL 7 Pojechalam prosto do Hiltona na Lake Shore Boulevard. Udalo mi siezlapac jeszcze Merrill Shortley: miala wlasnie jechac na lotnisko. Elegancka, okolo dwudziestu siedmiu lat, kasztanowe wlosy do ramion zwiazane w kucyk. -Przesiedzielismy w kilka osob do rana, nie kladac sie spac - powiedziala, jakby chciala przeprosic za swoj wyglad, podpuchniete oczy. -Zostalabym, ale nie wiadomo, kiedy wydadza ciala. Mam roczna coreczke. -Kogutowie powiedzieli mi, ze mieszka pani w San Francisco. Merrill przysiadla na skraju lozka. -W Los Altos. Przenioslam sie tam dwa lata temu, zaraz po slubie. -Musze wiedziec wszystko o okresie, ktory Kathy Kogut spedzila w San Francisco - wyjasnilam. - Kochankowie. Znajomi. Ludzie, ktorzy mogli miec powod, zeby ja zabic. -Mysli pani, ze znala tego szalenca? - Jej twarz byla zamknieta. -Moze do czegos dojdziemy, jesli potrafi nam pani pomoc. -Kathy prowadzala sie z roznymi facetami - powiedziala Merrill po chwili. - Nie miala nigdy specjalnych zahamowan w tych sprawach. -Sypiala z kim popadnie, to chce pani powiedziec? -Mozna tak to ujac. Mezczyzni ja lubili. Duzo sie wokol niej dzialo. Muzyka, film. Tym zyla, to ja napedzalo. Powoli zaczynalam budowac sobie obraz Kathy. -A narkotyki? -Tak. Miekkie. Merrill, choc ladna, miala w twarzy jakis twardy rys osoby, ktora sporo przeszla, zanim zostala mama z dobrego przedmiescia. -Przychodzi pani do glowy ktos, kto moglby jej zle zyczyc? Ktos, kto moglby miec obsesje na jej punkcie? Kto nie mogl sie pogodzic z jej wyjazdem z San Francisco? Merrill zastanawiala sie chwile, wreszcie pokrecila glowa. -Nie sadze. -Bylyscie blisko ze soba? Pokiwala glowa, jednoczesnie odwracajac wzrok. -Dlaczego wyjechala? -Dostala swietna prace. Zaczela robic kariere. Jej rodzice zawsze tego chcieli. Mentalnosc Shaker Heights. Prosze wybaczyc, nie chce sie spoznic na samolot. -Czy to mozliwe, ze Kathy przed czyms uciekala? -Gdyby zyla pani tak jak my wtedy, zawsze znalazlaby pani powod do ucieczki. - Wzruszyla ramionami. Wygladala na znudzona. Nie podobal mi sie jej chlod. Ciagle otaczala sie aura cyniczki, jaka kiedys musiala byc, zeby przetrwac. Mialam wrazenie, ze nie chce powiedziec wszystkiego. -Co robisz, Merrill? Wyszlas za maz za zlotego chlopca z Doliny Krzemowej? Pokrecila glowa, po czym usmiechnela sie ledwie widocznie. -Za dyrektora funduszu powierniczego. Nachylilam sie do niej. -Nie pamietasz nikogo szczegolnego? Kogo Kathy mogla sie bac? -W tamtym czasie mialam problemy z zapamietaniem kogokolwiek. -Byla twoja przyjaciolka. - Podnioslam glos. - Chcesz, zebym ci pokazala, jak teraz wyglada? Merrill wstala, podeszla do komody, zaczela zbierac stojace na niej kosmetyki i pakowac je do skorzanej torby. W pewnym momencie przerwala, zerknela na swoje odbicie, zauwazyla moje spojrzenie w lustrze. -Byl taki facet, na ktorym Kathy zalezalo. Jakis wazniak. Starszy od niej. Mowila, ze go znam, ale nigdy nie wymienila nazwiska. Jesli dobrze pamietam, byl zonaty. Nie wiem, jak sie skonczylo. Kto skonczyl. I czy w ogole skonczyl. Poczulam uderzenie adrenaliny. -Co to za facet, Merrill? Byc moze zabil twoja przyjaciolke. Pokrecila glowa. -Widzialas go kiedys? Ponownie zaprzeczyla. Naciskalam dalej. -Jestes jej jedyna znajoma z dawnych czasow, ktora zaprosila na swoj slub, i nigdy go nie spotkalas? Poslala mi chlodny usmiech. -Byla skryta. Nie mowila mi wszystkiego. Slowo harcerki, inspektorze. To musial byc ktos znany. -Czesto sie widywalyscie po jej wyjezdzie z San Francisco? Merrill znowu pokrecila glowa. Zaczynala mnie denerwowac. Nowe pieniadze z Doliny Krzemowej. -Jej ojciec mowil mi, ze jezdzila do Frisco w interesach. Merrill wzruszyla ramionami. -Nie wiem. Czas juz na mnie. Wyszarpnelam z teczki jedno ze zdjec, ktore dal mi McBride, byla na nim Kathy, z szeroko otwartymi oczami, z glowa na kolanach meza, w kaluzy krwi. -To zrobil ktos, kogo znala. Chcesz, zeby zatrzymali cie na lotnisku i wsadzili do aresztu, dopoki nie zaczniesz zeznawac? Mozesz oczywiscie zadzwonic do adwokata swojego meza, ale zanim cie stad wyciagnie, mina przynajmniej dwa dni. Jak zareaguja na taka wiadomosc wasi dziani znajomi z Doliny? Moge sie postarac, zeby "Chronicie" zamiescila krotka notke o twoim aresztowaniu. Merrill zaczela drzec broda, odwrocila sie do mnie plecami. -Nie wiem nic poza tym, ze to jakis starszy, zonaty, wysoko postawiony skurwiel. Swirniety i to w zla strone. Kathy mowila, ze robil z nia w lozku dziwne rzeczy. Reszty dojdz sama. -Widywala sie z nim po wyjezdzie do Seattle, tak? Nawet kiedy poznala juz Jamesa? - Zaczynalam powoli ukladac strzepy informacji w calosc. Usmiechnela sie slabo. -Trafiony, zatopiony, inspektorze. Do samego konca. -Do samego slubu? -Czwarta zero dwie. Doba hotelowa sie skonczyla. Naprawde na mnie juz czas. Wstala, zarzucila torbe Prady na ramie, zdjela z wieszaka drogi prochowiec i obrzucila mnie chlodnym spojrzeniem. -Do samego slubu. ROZDZIAL 58 -Nic dziwnego, ze panna mloda nie miala bialej sukni -powiedzial Raleigh, kiedy mu powtorzylam, czego dowiedzialam sie od Merrill Shortley. McBride polecil nam Nonniego, wloska restauracje nad jeziorem, niedaleko od naszego hotelu. Rozmowa z rodzicami pana mlodego nie wniosla nic nowego. James Voskuhl byl muzykiem, troche gral, krecil sie w srodowisku muzycznym, wreszcie zostal menedzerem kilku poczatkujacych kapel. Nie mial zadnych powiazan z San Francisco. -Morderca znal Kathy - mowilam. - Jak inaczej wpadlby na jej trop? Byl jej kochankiem. -Do samego konca? - zapytal Raleigh. -Do samiutkiego konca - przytaknelam. - Moze jeszcze tutaj, w Cleveland. Merrill twierdzi, ze facet jest starszy, zonaty, swirniety, niebezpieczny. To pasuje do naszego obrazu. Ktos ze znajomych Kathy musial go widziec. Ktos wie, chociaz Kathy ukrywala kochanka. -Myslisz, ze ta Merrill Shortley moglaby powiedziec nam cos jeszcze? -Moze. Albo rodzina. Mam wrazenie, ze cos ukrywaja. Raleigh zamowil chianti rocznik 97, a kiedy kelner nalal nam wina, podniosl kieliszek. -Za Davida i Melanie, Michaela i Becky, Jamesa i Kathy. -Wzniesiemy toast, kiedy zlapiemy juz tego skurwiela -odpowiedzialam. Po raz pierwszy od przylotu do Cleveland bylismy sami. Bylam zaklopotana i podenerwowana. Mielismy dla siebie caly wieczor i chociaz usilowalismy rozmawiac wylacznie 0 dochodzeniu, chociaz zartowalismy, ze to nie randka, to jednak caly czas slyszalam wewnetrzny glos, ktory mowil mi, ze nie pora teraz wdawac sie w cokolwiek z kimkolwiek, nawet z kims tak przystojnym i uroczym jak Chris Raleigh. Dlaczego w takim razie wlozylam jasnoniebieski sweter 1 eleganckie spodnie zamiast zostac w plociennej koszuli i dzinsach, w ktorych chodzilam caly dzien? Zamowilismy jedzenie. Ja wybralam ossobuco ze szpinakiem i salata, on kotlet cielecy. -Moze to ktos, z kim pracowala? Albo wspolpracowala? -Powiedzialam Jacobiemu, zeby zebral informacje na temat firmy w Seattle. Ojciec Kathy mowi, ze jezdzila do San Francisco w interesach. Chcialabym wiedziec, czy to prawda. -A jesli nie? -To by znaczylo, ze cos ukrywala. Albo ze oni probuja cos ukryc. Upil lyk wina. -Po kiego jej caly ten slub, skoro byla zwiazana z innym? Wzruszylam ramionami. -Wszyscy twierdza, ze Kathy sie ustatkowala. Ciekawe, jaka musiala byc wczesniej, skoro wedlug rodziny wreszcie osiagnela stabilizacje. Pomyslalam, ze chetnie porozmawialabym jeszcze raz z siostra Kathy, Hillary. Mowila o imprezach, narkotykach. Czy miala na mysli Rudobrodego? -McBride powiedzial, ze jutro bedziemy mogli obejrzec kasety w muzeum. -Ten facet tam byl, Raleigh - oznajmilam pewnym tonem. - Byl na przyjeciu. Kathy znala morderce. Musimy tylko dowiedziec sie, kto nim jest. Raleigh dolal mi wina. -Jestesmy partnerami, tak, Lindsay? -Jestesmy - odpowiedzialam troche stropiona pytaniem. - Chyba nie powiesz, ze nie mam do ciebie zaufania? -Prowadzimy dochodzenie w sprawie trzech potrojnych morderstw, nie zakablowalem na ciebie Mercerowi. Pomoglem ci nawet zmywac naczynia po kolacji. -I co z tego? - Usmiechnelam sie, ale Raleigh byl smiertelnie powazny. Nie mialam pojecia, do czego zmierza. -Moze wreszcie czas, zebys zaczela mowic do mnie Chris. ROZDZIAL 59 Po kolacji wrocilismy aleja nad brzegiem jeziora do hotelu. Zimny, wilgotny wiatr owiewal nasze twarze. Niewiele mowilismy. Znowu wrocily moje obawy. Od czasu do czasu nasze ramiona sie stykaly. Raleigh zdjal marynarke, widzialam jego szerokie bary. Nie, zebym zaraz zwracala uwage na takie powierzchowne rzeczy. -Wczesnie jeszcze - rzekl w pewnej chwili. -Wpol do szostej wedlug naszego czasu - odpowiedzialam. - Moze uda mi sie zlapac jeszcze Rotha i przekazac mu, czego sie dowiedzielismy. Raleigh sie usmiechnal. -Dzwonilas juz do Jacobiego. Zaloze sie, ze natychmiast polecial do Rotha, ledwie odlozyl sluchawke. Szlismy tak, krok za krokiem, a we mnie klebily sie rozne odczucia. To-ehcialam miec Raleigha blisko siebie, to znowu uciec od niego jak najdalej. -Wlasnie nie chce mi sie dzwonic - rzeklam. -A na co masz ochote? -Przejdzmy sie. -Graja Indiansi. Moze uda nam sie jeszcze wejsc. Dopiero zaczeli. - Mowil o meczu baseballa. -Jestesmy glinami, Raleigh. -To w takim razie pojdzmy potanczyc. -Nie - powiedzialam jeszcze bardziej stanowczym tonem. - Nie mam ochoty na tance. - Kazde slowo zdawalo sie naladowane podtekstami. Przystanelam na moment. - Mam mowic do ciebie Chris i ciagle o tym zapominam. Trudno mi sie przemoc. -A mnie trudno udawac, ze nic sie miedzy nami nie dzieje. -Wiem - wykrztusilam z trudem. - Ale po prostu nie moge. Zabrzmialo to okropnie glupio. Pragnelam go, lecz to, co mnie powstrzymywalo, bylo silniejsze. -Wiem, ale nie moge. Co to znaczy? -To znaczy, ze i ja cos czuje i ze chcialabym czuc, jednak w tej chwili nie moge sobie pozwolic na uczucia. To skomplikowane, Chris. Czulam kazdy nerw w swoim ciele. Ruszylismy dalej. Wystawilam twarz na chlodny wiatr. -Skomplikowane dlatego, ze pracujemy razem? -Tak - sklamalam. Zdarzylo sie raz czy dwa, ze spotykalam sie z facetami z pracy. -Cos jeszcze? - dopytywal sie Raleigh. Wszystko we mnie krzyczalo, zeby mu powiedziec. Chcialam, zeby mnie dotknal. Idiotyzm. W alei nie bylo nikogo poza nami. Gdyby sie zatrzymal, objal mnie i pocalowal, nie wiem, jak bym zareagowala. -Tak bym chciala. - Wzielam go za reke, spojrzalam mu prosto w oczy. -Cos przede mna ukrywasz. Bog wie ile wysilku kosztowalo mnie, zeby powstrzymac sie przed zwierzeniami. Nie wiem, dlaczego tak sie zachowalam. Chcialam, zeby mnie pragnal i chcialam, zeby widzial we mnie silna osobe. Czulam cieplo jego ciala, a on pewnie czul moje wahanie. -W tej chwili nie moge - powiedzialam cicho. -Nie bede wiecznie twoim partnerem, Lindsay. -Wiem o tym. Moze kiedys przestane mowic nie. Nie wiem, czy poczulam ulge, czy zawod, kiedy wreszcie dotarlismy w poblize hotelu. Mialam ochote uciec natychmiast do swojego pokoju, otworzyc szeroko okno i ochlonac w wieczornym chlodzie. Ociagalam sie jeszcze i wtedy Raleigh kompletnie mnie zaskoczyl. Nachylil sie nagle i pocalowal mnie delikatnie, jakby pytal: Czy tak jest dobrze? Poddalam sie bez oporu pocalunkowi. Delikatne dlonie... delikatne wargi. Nie powiem, ze tego nie oczekiwalam. Bylo dokladnie tak, jak sobie wyobrazalam. Nie chcialam tracic glowy, tymczasem zdarzylo sie i skapitulowalam. Calowal mnie, a we mnie kotlowal sie strach przed prawda, od ktorej nie bylo ucieczki. Odsunelam sie powoli. -To bylo mile. Przynajmniej dla mnie - powiedzial, opierajac czolo o moje czolo. Pokiwalam glowa. -Nie moge, Chris. -Dlaczego tak sie zachowujesz, Lindsay? Mialam ochote powiedziec: poniewaz cie oszukuje. Mialam ochote powiedziec mu wszystko. Wolalam nadal go oszukiwac, chociaz od lat nikogo tak nie pragnelam. -Musze przyskrzynic Rudobrodego - oznajmilam. ROZDZIAL 60 Nastepnego dnia rano detektyw McBride zostawil nam w recepcji wiadomosc, zebysmy przyjechali do biura Sharpa w Hall of Fame. Znalezli cos na kasetach. W ascetycznie urzadzonej sali konferencyjnej przed duzym monitorem wideo siedzieli: szef ochrony muzeum, McBride i kilku ludzi z miejscowego wydzialu zabojstw. -Najpierw przegladalismy tasmy na chybil trafil - zaczal pewnym siebie tonem Sharp. - Byly przy tym rodziny ofiar. Przygladalismy sie kazdej obcej twarzy. Pani szkic - tu zwrocil sie do mnie - pozwolil nam zawezic krag poszukiwan. Nacisnal guzik pilota. -Pokaze wam teraz material z kamery przy glownym wejsciu. Ekran rozblysnal i pojawil sie czarno-bialy obraz. Dziwne wrazenie. Ogladalismy grupe wchodzacych rownoczesnie do muzeum gosci, krzykliwie ubranych, wystylizowanych na gwiazdy rocka. Wsrod nich pojawil sie ktos ucharakteryzowany na Eltona Johna. Jego towarzyszka miala pstrokato ufarbowane wlosy, mnostwo jasniejszych i ciemniejszych pasemek, jak Cyndi Lauper. Rozpoznalam Chucka Berry, Michaela Jacksona, dwie Madonny, Elvisa i Elvisa Costellosa. Sharp przewinal szybko kawalek tasmy do przodu i na ekranie pojawila sie jakas nobliwa, starsza para w klasycznych wieczorowych strojach. Tuz za nimi, kryjac sie za ich plecami, wszedl jakis mezczyzna; wyraznie kryl twarz przed kamera. -To on! - powiedzial Sharp. Zobaczylam go! Serce walilo mi jak oszalale. Przeklety Rudobrody! Czarno-biala, ziarnista twarz. Facet czul, ze obiektyw go widzi i szybko przeszedl obok. Moze byl w muzeum wczesniej, sprawdzal, gdzie umieszczone sa kamery. Byl na tyle sprytny, zeby natychmiast wmieszac sie w tlum i zniknac. Dlawila mnie wscieklosc. -Moze pan cofnac i puscic ten fragment jeszcze raz? - zwrocilam sie do Sharpa. - Musze zobaczyc jego twarz. Sharp zrobil, o co prosilam, zatrzymal tasme. Podnioslam sie z krzesla. Patrzylam teraz na czesciowo zaslonieta twarz mordercy. Nie widzialam jego oczu, nie widzialam dokladnie jego rysow. Tylko niewyrazny profil, wysunieta do przodu brode i kozia brodke. Nie mialam najmniejszych watpliwosci, ze to on. Nie wiedzialam, jak sie nazywa. Ledwie widzialam jego twarz, ale to byl on, taki, jakim wyobrazilysmy go sobie z Claire, budujac obraz z domyslow i fragmentow. -To wszystko, co mozecie zrobic? - zapytal Raleigh. -Mozemy sprobowac obrobic te klatke, ale jakosc ujecia jest marna -odpowiedzial ktorys z muzealnych technikow. -Mamy jeszcze jedno. - Sharp przewinal znowu tasme do przodu i zatrzymal. Mielismy teraz na ekranie widok ogolny Wielkiej Sali, gdzie odbywalo sie przyjecie. Sharp powiekszyl obraz i na zblizeniu pojawil sie ten sam czlowiek w smokingu: stal z boku, obserwowal bawiacych sie gosci, ale przy zblizeniu ziarno bylo tak duze, ze obraz stal sie prawie nieczytelny. -Wie, gdzie sa kamery, i stara sie nie patrzec w ich strone - szepnelam do Raleigha. -Tasmy obejrzaly obydwie rodziny - mowil Sharp. - Nikt go nie rozpoznal. Nikt nie potrafi powiedziec, co to za jeden. Niekoniecznie morderca, ale biorac pod uwage portret pamieciowy... -To on - powiedzialam z przekonaniem, nie odrywajac oczu od ziarnistego obrazu. Bylam pewna, ze to morderca. I tajemniczy kochanek Kathy Yoskuhl. ROZDZIAL 61 Hillary wiedziala. Bylam tego niemal pewna. Dlaczego ukrywala przed nami cos, co przeciez dotyczylo smierci jej siostry? Nie moglam tego pojac. Trudno sie pozbyc starych nawykow, tak powiedziala. Chcialam zobaczyc sie z nia jeszcze raz. Zadzwonilam do Shaker Heights. -Udalo mi sie porozmawiac z Merrill Shortley - powiedzialam. - Chcialabym wyjasnic kilka szczegolow. -Rozumie pani chyba, ze to trudny czas dla naszej rodziny - odparla Hillary. - Powiedzielismy wszystko, co wiemy. Nie chcialam za bardzo jej naciskac. Stracila siostre w koszmarnych okolicznosciach. Oplakiwala ja. Nie musiala ze mna rozmawiac. -Dowiedzialam sie od Merrill kilku rzeczy na temat Kathy. Jej styl zycia... -Mowilismy i o tym - przerwala mi. - Powiedzielismy tez pani, ze ustatkowala sie, kiedy poznala Jamesa. -O tym wlasnie chcialam z pania porozmawiac. Merrill wspomniala, ze Kathy miala kogos w San Francisco. -Kathy znala wielu mezczyzn. To tez pani od nas slyszala. -Ta znajomosc trwala dosc dlugo. Byl od niej starszy. Zonaty. Jakas wazna figura. Prawdopodobnie ktos znany. -Nie bylam strozem mojej siostry. -Musze znac jego nazwisko, pani Bloom. Ten czlowiek byc moze ja zamordowal. -Obawiam sie, ze nie rozumiem, o co chodzi. Powiedzialam wszystko, co wiem. Siostra nie zwierzala mi sie. Prowadzilysmy zupelnie odmienne zycie. Zdazyla sie juz pani chyba zorientowac, ze wielu rzeczy nie pochwalalam. -Kiedy pierwszy raz rozmawialysmy, powiedziala pani: trudno zerwac ze starymi nawykami. Jakie nawyki miala pani na mysli? -Nie wiem, o czym pani mowi. Sprawa zajmuje sie miejscowa policja. Pozwolmy im robic swoje. -Chce wam pomoc. Dlaczego Kathy wyjechala z San Francisco? Mysle, ze zna pani powod. Ktos jej grozil? Miala klopoty? -Doceniam pani starania, inspektorze, ale wolalabym skonczyc te rozmowe. - W glosie Hillary slyszalam strach. -Predzej czy pozniej dojdziemy prawdy, Hillary. Przejrzymy adresownik Kathy. Jej rachunki telefoniczne. Nie chodzi tylko o pani siostre. Zabil cztery inne osoby. Czworo ludzi, ktorzy z nadzieja wchodzili w nowe zycie. -Nie wiem, o czym pani mowi. - Hillary byla na granicy placzu. Sprobowalam wykorzystac ostatnia szanse. -W wydziale zabojstw nauczylam sie, na czym polega ohyda zbrodni. Jednego dnia czlowiek jest niewinna ofiara, nastepnego tkwi w tym po szyje. Tu nic nie jest przesadzone raz na zawsze. Morderca znowu zaatakuje, a pani do konca zycia bedzie zalowala, ze cos przede mna ukryla. Po drugiej stronie zalegla glucha cisza. Wiedzialam, co to oznacza: Hillary Bloom zmagala sie z wlasnym sumieniem. Uslyszalam trzask odkladanej sluchawki. ROZDZIAL 62 Nasz samolot do San Francisco wystartowal o czwartej po poludniu. Wracalam bez nazwiska i bylam wsciekla. A zdawalo sie, ze juz go mamy. Ktos znany. Swir. Dlaczego go oslaniali? W ciagu tych dwoch dni posunelismy sie jednak naprzod. Mialam pewnosc, ze wszystkie trzy morderstwa popelnil ten sam czlowiek. Wszystko wskazywalo na to, ze mieszka w San Francisco. Dysponowalismy portretem pamieciowym. Bylismy na dobrym tropie. Mielismy prowadzic dwa rownolegle dochodzenia. Policja w Cleveland skontaktowala sie z Seattle, polecajac przeszukanie mieszkania panny mlodej. Moze w jej notesie, w poczcie elektronicznej zostal jakis slad pozwalajacy dojsc, kim byl kochanek z San Francisco. Z lotniska w Cleveland zadzwonilam do domu, zeby odsluchac wiadomosci na mojej automatycznej sekretarce. Cindy i Claire dopytywaly sie o podroz, chcialy wiedziec, co sie dzieje w naszej sprawie. A potem uslyszalam gardlowy glos Merrill Shortley. Zostawila mi swoj domowy numer. Wystukalam go natychmiast. Odebrala gosposia, w tle slyszalam placz niemowlecia. Po chwili odezwala sie Merrill, juz znacznie mniej chlodna i obcesowa niz w Cleveland. -Sporo myslalam - zaczela. - Jest cos, o czym wczoraj nie powiedzialam. Tak? Mozna wiedziec co? Ten facet, o ktorym ci mowilam. Ten, z ktorym Kathy k i cc i ta w San Francisco. Naprawde nie wiem, jak sie nazywa. Nu- klamalam. Wierze. Ale... On nie traktowal jej dobrze. Lubil ostry seks. Kek wizyty, scenariusze. Moze nawet kamera. Sek w tym, ze Kailiy to sie podobalo. Merrill milczala przez chwile. Moim zdaniem... zmuszal ja. Posuwal sie dalej, niz-l?v chciala. Pamietam znaki na jej twarzy, since na nogach. Rozpieprzal ja psychicznie, przede wszystkim psychicznie. W tamtym czasie zaden z naszych facetow nie byl Tomem Cruise'em, ule Kathy naprawde sie bala. On nia zawladnal. Zaczynalam rozumiec, w czym rzecz. -Dlatego wyjechala z San Francisco? Uslyszalam, jak Merrill Shortley westchnela. -Owszem. -Dlaczego wobec tego nadal sie z nim spotykala? Powiedzialas, ze trwalo to do samego konca. -Ale nigdy nie powiedzialam, ze Kathy wiedziala, co jest illa niej dobre. Tragiczna nieodwracalnosc losu biednej Kathy Kogut. Widzialam to, mialam przed oczami. Uciekla z San Francisco, probowala uwolnic sie od faceta. I nie byla w stanie. Czy tak samo bylo w przypadku innych panien mlodych? -Musze miec jego nazwisko, pani Shortley. Ten czlowiek l?yc moze zamordowal pani przyjaciolke. Sa cztery inne ofiary. Im dluzej bedzie na wolnosci, tym wieksze prawdopodobienstwo, ze zrobi to znowu. -Mowilam juz, ze nie wiem, jak sie nazywa. Probowalam przekrzyczec zgielk panujacy na lotnisku: -Merrill, ktos musi wiedziec. Znalas ja bardzo dlugo, razem imprezowalyscie. Merrill sie zawahala. -Kathy na swoj sposob byla lojalna. Mowila, ze to ktos znany. Bardzo znany. Chronila go. A moze sama siebie. Kathy zle trafila i jak wielu ludzi, ktorzy czuja, ze wpadli w potrzask, probowala uciec. Nie udalo sie. -Musiala ci cos powiedziec - naciskalam. - Czym sie zajmowal? Gdzie mieszkal? Gdzie sie spotykali? Bylyscie jak siostry. - Zle siostry? -Przysiegam. Probowalam sobie przypomniec. -Ktos musi wiedziec. Kto? Powiedz mi. Merrill zasmiala sie sucho. -Zapytaj jej siostre. Zanim wsiedlismy do samolotu, zadzwonilam do McBride^ i zostawilam mu szczegolowa wiadomosc na sekretarce. Kochanek Kathy byl prawdopodobnie kims bardzo znanym. Dlatego wyjechala z San Francisco. Charakterystyka pasowala do naszego mordercy. Siostra Kathy musiala znac jego nazwisko. Juz w samolocie myslalam tylko o tym, ze jestesmy razem. Mialam Raleigha obok siebie. Kiedy samolot sie wzniosl, oparlam sie o niego kompletnie wyczerpana. Moje klopoty ze zdrowiem gdzies odplynely. Przypomnialam sobie, co powiedzialam Claire. Ze znalezienie tego skurwiela da mi sily, zeby dalej funkcjonowac. Faceta z ruda broda, ktory mi sie przysnil i ktory w moim snie mi uciekl. -Dostaniemy go - powiedzialam do Raleigha. - Nie pozwolimy mu zabic nastepnej mlodej pary. ROZDZIAL 63 O osmej rano siedzialam juz przy biurku.Mialam kilka mozliwosci prowadzenia dochodzenia, ale postanowilam skupic sie na Hillary Bloom, zakladajac, zgodnie z sugestia Merrill, ze wydobede od niej nazwisko. Rozumialam, ze na swoj pokretny sposob chce oszczedzic rodzinie dodatkowego bolu. Nic przyjemnego czytac w gazetach, ze corka padla ofiara maniaka seksualnego, z ktorym byla zwiazana do samego slubu, oszukujac przyszlego meza. Predzej czy pozniej powinnam poznac nazwisko, liczylam,?c albo Hillary wreszcie cos powie, albo policja w Seattle nali na trop. Zanim zabralam sie do pracy, zadzwonilam do gabinetu Medveda i umowilam transfuzje krwi na piata po poludniu. ?liwile czekalam, po czym recepcjonistka powiedziala mi, ze doktor chce sie ze mna widziec. Pomyslalam, ze to dobra wiadomosc. Czulam sie troche lepiej. Byc moze leczenie zaczynalo przynosic rezultaty. Musialam nadrobic czas spedzony w Cleveland, gdzie zresz-i.i zostaly najpewniejsze tropy. Przeczytalam raporty Jacobiego i zwolalam spotkanie naszego zespolu na dziesiata. Spotkania z Cindy i Claire cos jednak daly, wspolnie wpadlysmy na pomysl z sukniami slubnymi i dzieki temu trafilismy do Saksa. Krotko po dwunastej zadzwonilam do Claire, nie moglam juz dluzej wytrzymac. -Mow, co sie dzieje - zazadala od razu, okropnie podniecona. - W koncu jestesmy partnerkami. -Powiem - obiecalam. - Zadzwon do Cindy. Zjemy razem lunch. ROZDZIAL 64 Siedzialysmy we trojke w City Hall Park i zajadalysmy " sandwicze z salata, kupione w pobliskim sklepie spozywczym. Klub Zbrodni spotyka sie znowu. -Mialas racje. - Podalam Claire zdjecie Rudobrodego przemykajacego przez hol muzealny na przyjecie weselne. Wpatrywala sie w nie przez chwile bardzo uwaznie, wreszcie podniosla glowe i usmiechnela sie nieznacznie, troche niedowierzajac, ze jej przypuszczenia sie sprawdzily. -Ja tylko pokazalam ci slady, ktore ten skurwiel zostawil. -Owszem - przytaknelam, robiac do niej oko. - Ale zaloze sie, ze Righetti by je przeoczyl. -To prawda. - Pozwolila sobie na pelen satysfakcji usmiech. Byl sloneczny, wietrzny dzien. Koniec czerwca. Powietrze pachnialo rzeska bryza idaca od Pacyfiku. Ludzie z pobliskich biur wystawiali twarze do slonca, zbite w male grupki sekretarki trajkotaly jak najete. Opowiedzialam, czego sie dowiedzialam w Cleveland. O tym, co zaszlo miedzy mna i Chrisem Raleigh, nie wspomnialam ani slowem. Kiedy skonczylam relacjonowac wiesci zaslyszane od Merrill Shortley, Cindy powiedziala: -Moze powinnas byla tam zostac, Lindsay. Pokrecilam glowa. -To nie moje dochodzenie. Pojechalam wylacznie jako konsultant. -Myslisz, ze Merrill Shortley moglaby cos jeszcze powiedziec? - zapytala Claire. -Nie przypuszczam. Gdyby cos wiedziala, juz by mi powiedziala. -Dziewczyna musiala miec tu jeszcze innych znajomych - wtracila Cindy. - Pracowala w public rela-tions. Jesli ten facet jest kims znanym, moze poznala go w pracy. Pokiwalam glowa. -Ktos juz to sprawdza. Policja w Seattle ma przeszukac jej mieszkanie. -Gdzie pracowala, kiedy mieszkala w San Francisco? - zapytala Claire. / -W firmie muzycznej Bright Star Media. Cindy upila lyk mrozonej herbaty. -Moze ja bym sie tym zajela? -Jak w Hyatcie? - zagadnelam. Usmiechnela sie szeroko. -Nie, jak w Napa. Jestem w koncu dziennikarka czy nie? Caly czas krece sie wsrod ludzi, ktorych jedynym zajeciem jest szperanie w zyciorysach innych. Ugryzlam kawalek sandwicza. -W porzadku - zgodzilam sie w koncu. - Rozejrzyj sie. -Moge napisac o tym, co mamy w tej chwili? Wiekszosc informacji byla zastrzezona. Gdyby dostaly sie do "Chronicie", mialabym klopoty. -Mozesz napisac, ze w Cleveland dokonano podobnego morderstwa. O tym, jak znalezlismy ciala. O tym, ze panna mloda mieszkala w San Francisco. Ani slowa o Merrill Shortley. - Mialam nadzieje, ze w ten sposob wystraszymy morderce, damy mu znac, ze jestesmy na jego tropie. Byc moze nie odwazy sie zaatakowac ponownie. Kiedy Cindy poszla kupic lody ze stojacego w poblizu naszej lawki wozka, Claire zapytala: -Jak sie czujesz? Wzruszylam ramionami. -Dziwnie. Ciagle mam mdlosci, kreci mi sie w glowie. Uprzedzali mnie, ze tak bedzie. Dzisiaj po poludniu znowu mam transfuzje. Medved chce sie ze mna widziec. - Cindy juz wracala. -Macie - powiedziala z promiennym usmiechem i wreczyla kazdej z nas lody. Claire chwycila sie za serce, jakby za chwile miala miec zawal. -Tak mi potrzebne lody jak goracy wiatr pustyni teksas-kiej w sierpniu. -Mnie tez. - Rozesmialam sie, ale przyjelam lody. Przy mojej chorobie ostroznosc wydawala sie smieszna. Claire tez w koncu dala sie skusic. -Nie powiedzialas nam ani slowa, jak ci bylo z Chrisem Raleigh w pieknym stanie Oh-hi-oh - zauwazyla, lizac powoli lody. -Nie ma nic do opowiadania - mruknelam ze wzruszeniem ramion. -Czlowiekowi mogloby sie wydawac, ze kto jak to, ale gliny powinny umiec klamac - zachichotala Cindy. -Przenioslas sie na szosta strone? - zapytalam z przekasem, majac na mysli rubryke plotek w "Chronicie". Mimo woli zaczerwienilam sie jak piwonia. Claire i Cindy wpily we mnie wzrok, niczym dwa bazyliszki. Wiedzialam, ze nie popuszcza. Podciagnelam nogi, podwinelam je pod siebie, jak w czasie cwiczen jogi i opowiedzialam wszystko: o tancach w moim mieszkaniu, na co Claire natychmiast zareagowala glosnym okrzykiem: "Przeciez ty nie tanczysz, dziewczyno, ty gotujesz". O tym, jak siedzialam obok niego w samolocie, o spacerze brzegiem jeziora, o targajacych mna watpliwosciach i wahaniach. -Musialam uzyc calej sily woli, jaka mi zostala, zeby nie porwac na nim ubrania tam, nad jeziorem. - Zasmialam sie, slyszac, jak idiotycznie brzmia moje slowa. -Dlaczego tego nie zrobilas? - zapytala Claire, szeroko otwierajac oczy. - Powinnas byla. -Nie wiem. - Pokrecilam glowa. Wiedzialam. Claire tez wiedziala, chociaz caly czas sie usmiechala. Scisnela moja dlon. Cindy popatrzyla na nas dziwnie, nie bardzo rozumiejac, o co chodzi. -Gotowam odmowic sobie zrzucenia dziesieciu kilogramow nadwagi, zeby zobaczyc mine Przyjemniaka na wiesc, ze poszliscie w krzaki -zasmiala sie Claire. -Dwojke policjantow z San Francisco, scigajacych morderce nowozencow, znaleziono au naturel w zaroslach nad jeziorem w Cleveland -oznajmila Cindy tonem lektorki wiadomosci. Wszystkie trzy parsknelysmy smiechem. Bylo mi naprawde dobrze. Cindy wzruszyla ramionami. -Musze o tym napisac, Lindsay. -Juz widze te zaparowane szyby w waszym wozie sluzbowym -chichotala Claire. -To nie w stylu Chrisa - probowalam go bronic. - Pamietaj, ze ten facet czyta Kronike portowa Proulx. -O... to ci Chris. - Claire sie zachwycila. - Nie badz taka pewna. Edmund gra na trzech instrumentach, zna wszystko od Bartoka po Keitha Jarretta, a potrafi go najsc ochota w zupelnie niespodziewanej chwili i niespodziewanym miejscu. -Na przyklad gdzie? Claire pokrecila zalotnie glowa. -Nie mysl sobie. Jak facet ma w sobie troche godnosci, nie znaczy, ze nie musi jej stracic, kiedy przyjdzie co do czego. -Ejze... zaczelas, mow dalej - naskoczylam na nia. -Powiedzmy, ze sztywniacy na stole prosektoryjnym to nie jedyna sztywna rzecz, z ktora mam do czynienia. Omal nie upuscilam lodow na ziemie. -Chyba zartujesz. Ty? I Edmund? Ramiona Claire drgaly z ledwie powstrzymywanego smiechu. -Bywalo. Kiedys zrobilismy to w kanale dla orkiestry. Po probie, oczywiscie. -No wiesz... - zawolalam. - Nie mogliscie sie powstrzymac? Twarz Claire pokrasniala z zadowolenia. -Dawne czasy, ale jak pomysle, co wyczynialismy w czasie bozonarodzeniowego przyjecia w biurze koronera, to wydaje mi sie, ze nie bylo to wcale tak dawno temu. -Skoro juz obnazamy dusze - zaczela Cindy. - Zaraz po przyjsciu do "Chronicie" cos bylo miedzy mna i facetem z dzialu kulturalnego. Spotykalismy sie w bibliotece, tuz kolo dzialu nieruchomosci. Nikt tam nigdy nie zagladal. Cindy zrobila skruszona mine, a Claire cmoknela z aprobata. Niezwykle. Poznawalam od nowa swoja przyjaciolke, osobe, ktora znalam od dziesieciu lat. Troche bylo mi wstyd. Ja nie mialam nic do opowiedzenia. -Czym podzieli sie z nami inspektor Boxer? - zapytala Claire, spogladajac na mnie. Usilowalam przypomniec sobie jakies szalenstwo, ktore kiedys popelnilam. Nic, nigdy. Jesli chodzi o seks, zawsze bylam, powiedzmy, powsciagliwa. Co nie znaczy, ze moje zauroczenia i fascynacje nie konczyly sie w lozku. Konczyly sie, prawie zawsze. Rozlozylam bezradnie rece. -Pora zaczac - poradzila Claire, grozac mi palcem. - Wydajac ostatnie tchnienie, bede miala przynajmniej o czym myslec. Czlowiek ma niewiele okazji w zyciu, zeby sie wyszalec. Korzystaj, poki mozesz. Poczulam bolesne uklucie, zal, smutek. Nie wiedzialam, czego bardziej pragne, odrobiny radosci czy nazwiska Rudobrodego. Podejrzewam, ze jednego i drugiego. ROZDZIAL 65 Kilka godzin pozniej siedzialam w szpitalnej koszuli w klinice w Moffett.-Zanim zaczniemy, doktor Medved chcialby zamienic z pania slowo - powiedziala Sara, pielegniarka, ktora robila mi transfuzje. Bylam zdenerwowana. Czulam sie przeciez dobrze, jesli nie liczyc naglego ataku oslabienia w miniony piatek. Do pokoju wszedl doktor Medved z plastykowa teczka pod pacha. Z jego twarzy nic nie potrafilam odczytac. Usmiechnelam sie niepewnie. -Tylko dobre wiadomosci. Przysiadl naprzeciwko mnie na skraju blatu. -Jak sie czujesz, Lindsay? -Niezle. -Zmeczona? -Tylko troche. Jak zwykle po calym dniu pracy. -Nudnosci? Zawroty glowy? Przyznalam sie, ze raz czy dwa razy wymiotowalam. Zapisal cos w karcie choroby, sprawdzil cos we wczesniejszych adnotacjach. -Widze, ze mialas dotad cztery transfuzje. Serce bilo mi coraz gwaltowniej. Odlozyl wreszcie teczke i spojrzal mi prosto w oczy. -W dalszym ciagu ubywa ci erytrocytow, Lindsay. Sama zobacz, jak to wyglada. Podal mi wydruk z komputera, na ktorym byl wykres. Linia opadala, powoli, ale nieublaganie. Cholera. Czulam, jak uchodzi ze mnie powietrze. -Stan sie pogarsza - powiedzialam. -Mowiac szczerze, oczekiwalismy czegos innego - przytaknal doktor. Nie bralam pod uwage takiej mozliwosci. Pochlonieta dochodzeniem, staralam sie zapomniec o chorobie, ale mialam cicha nadzieje, ze wyniki zaczna sie poprawiac. Bylam przeciez zbyt mloda, zbyt energiczna, zeby powaznie chorowac. Mialam tyle rzeczy do zrobienia. Mialam swoja prace, cale zycie przed soba. Umieram? Boze drogi. -Co teraz? - wykrztusilam wreszcie. -Bedziemy kontynuowali leczenie - powiedzial Med-ved. - Zwiekszymy liczbe transfuzji. Czasami musi potrwac, zanim organizm zareaguje. Chcialbym, zebys przychodzila teraz trzy razy w tygodniu, zwieksze ci tez dawke przetaczanej krwi o trzydziesci procent. Na razie nie ma powodow do paniki - dodal z otucha. - Mozesz nadal pracowac, jesli czujesz sie na silach. -Musze pracowac - odpowiedzialam. ROZDZIAL 66 Do domu jechalam jak we mgle. Zmagalam sie z tym cholernym dochodzeniem, rownoczesnie walczac o zycie. Musialam poznac jego nazwisko. Tym bardziej teraz. Musialam zyc. Chcialam zyc. Chcialam pracowac, byc szczesliwa, miec kogos bliskiego, urodzic dziecko. Z Raleighem to wszystko mogloby sie udac. Gdybym tylko potrafila powstrzymac chorobe, gdyby w moim organizmie pojawily sie dobre komorki. Kiedy weszlam do mieszkania, Slodka Marta rzucila sie na mnie jak oszalala. Wzielam ja na krotki spacer. Miotaly mna sprzeczne uczucia: to bylam pewna, ze dam sobie rade, to znowu ogarnialo mnie przygnebienie, slabosc i rezygnacja. Przez chwile zastanawialam sie, czy nie ugotowac sobie porzadnej kolacji. To by mnie uspokoilo. Wyjelam cebule, ukroilam od niechcenia dwa krazki i pomyslalam, ze to wszystko nie ma najmniejszego sensu. Musialam z kims pogadac. Mialam ochote wykrzyczec na cale gardlo: nie zasluzylam, kurwa, na to, chcialam, zeby ktos uslyszal moj krzyk. Pomyslalam o Chrisie, o jego opiekunczych objeciach. Oczach, usmiechu. Gdybym odwazyla sie powiedziec mu. Przyjechalby w jednej chwili. Polozylabym glowe na jego ramieniu. Zadzwonilam do Claire. Glos mi drzal. Od razu sie zorientowala, ze nie jest dobrze. -Boje sie. - To bylo wszystko, co zdolalam powiedziec. Rozmawialysmy przez godzine. Ja mowilam. Mowilam o nastepnym etapie Neglego. Zapewnialam, ze dochodzenie, chec przyskrzynienia tego skurwiela daje mi sile do walki z choroba. Nie chcialam byc kolejnym przypadkiem. Mialam przeciez wyrazny cel, zadanie do spelnienia. -Cos sie zmienilo, Lindsay? -Chce go zlapac, za wszelka cene, bardziej niz przedtem. -I zlapiemy go. Ty, ja i mala Cindy. Pomozemy ci walczyc. Jestesmy z toba, Lindsay, mozesz na nas liczyc. Przynajmniej teraz nie probuj byc samosia. Uspokoilam sie na tyle, ze po godzinie mogla wreszcie zyczyc mi dobrej nocy. Zwinelam sie w klebek na kanapie, Marta umoscila sie obok mnie, i obejrzalam film w telewizji pod tytulem Dave. Bardzo go lubie. Kiedy pod koniec Sigourney Wea-ver odwiedza Kevina Kline'a w jego biurze podczas kampanii, zawsze placze przy tej scenie. Zasnelam, myslac, zeby i w moim zyciu zdarzyl sie happy end. ROZDZIAL 67 Nastepnego dnia zabralam sie do pracy ze zdwojona energia, przekonana, ze juz wkrotce zdobedziemy nazwisko Rudobrodego. Zadzwonilam do Jima Heekina, faceta z policji w Seattle, z ktorym wczesniej kontaktowal sie Roth. Uslyszalam, ze wlasnie sa w trakcie przeszukiwania mieszkania panny mlodej. Obiecal, ze jesli cos znajda, natychmiast da mi znac. Przyszla odpowiedz z Infortechu, gdzie przez ostatnie trzy lata pracowala Kathy Voskuhl. Okazalo sie, ze w tym okresie firma ani razu nie wysylala jej do San Francisco. Dziewczyna obslugiwala wylacznie klientow z Seattle, jesli jezdzila do Kalifornii, musialy byc to podroze czysto prywatne. Zadzwonilam do McBride'a. Kogutowie nadal utrzymywali, ze powiedzieli wszystko, co wiedzieli, ale dzien wczesniej McBride rozmawial z ojcem, staruszek wyraznie cos ukrywal, jakby bal sie, ze niepotrzebnym slowem zaszkodzi opinii zamordowanej corki. McBride zaczal mnie namawiac, zebym sprobowala jeszcze raz porozmawiac z Kogutami. Moze kobiecie predzej zawierza niz facetowi. Zadzwonilam do Christine Kogut, matki panny mlodej. Jej glos brzmial inaczej niz podczas spotkania w Cleve-land, byl znacznie spokojniejszy, jakby otrzasnela sie juz z pierwszego szoku. -Morderca pani corki nadal przebywa na wolnosci - zaczelam. - Podobna tragedie, jak ta, ktora dotknela panstwa, przezyly rodziny jeszcze dwoch innych par. Moim zdaniem pani wie, kto zabil Kathy. Niech nam pani pomoze go dostac, prosze. Slyszalam, jak bierze gleboki oddech. -Czlowiek wychowuje dziecko i mysli, ze ono zawsze bedzie nalezalo do niego, ze nigdy go nie straci - powiedziala z bolem w glosie. Czulam, ze sie waha. Znala jego nazwisko. -Byla taka sliczna... kazdy moglby stracic dla niej glowe. Wolny duch. Wierzylismy, ze pewnego dnia spotka kogos, kto uczyni z niej dojrzala, madra osobe. Pozwalalismy naszym dzieciom zyc tak, jak chcialy. Moj maz uwaza, ze zawsze faworyzowalismy Kathy. Moze to wszystko nasza wina. Milczalam, nie chcialam jej przerywac, skoro wreszcie zdecydowala sie mowic. -Ma pani dzieci? -Jeszcze nie - odpowiedzialam. -Tak trudno uwierzyc, ze wlasne dziecko moze przysporzyc tylu cierpien. Blagalismy ja, zeby z nim zerwala. Znalezlismy jej nowa prace. Zalatwilismy przeprowadzke do Seattle. Myslelismy, ze zapomni. Nadal nie odzywalam sie slowem. -To bylo jak nalog, inspektorze. Nie mogla sie od niego uwolnic. Nie rozumiem tylko, dlaczego az musial ja zabic. Zniszczyl wszystko, co bylo w niej dobre. Dlaczego ja zamordowal? Wymien jego nazwisko. Powiedz, kto to. -Ona byla w niego zapatrzona. Zahipnotyzowana. Nie potrafila jasno myslec. Ciagle zadaje sobie pytanie, dlaczego ja zabil. W dalszym ciagu nie moge uwierzyc, ze posunal sie do zbrodni. Dlatego pani nic nie powiedzialam. -Prosze powiedziec teraz. -Wydaje mi sie, ze poznala go na premierze jego filmu. Opowiadal, ze ma twarz, jaka wymyslil dla jednej ze swoich bohaterek, ze widzial ja w wyobrazni. I pani Kogut powiedziala. Zdretwialam. Znalam to nazwisko. Rzeczywiscie byl znany. Slawny. Rudobrody. ROZDZIAL 68 Siedzialam przy biurku i zastanawialam sie nad mozliwymi powiazaniami. Poszczegolne elementy zaczynaly ukladac sie w calosc. Mial niewielkie udzialy w Sparrow Ridge Yineyards, gdzie zostaly podrzucone zwloki drugiej pary. Znal od lat Kathy Kogut. Czyhal na nia. Byl starszy. Zonaty. Slawny. Fakt, ze znalam nazwisko podejrzanego, o niczym nie przesadzal. Potwierdzal wylacznie to, ze Rudobrody znal ostatnia panne mloda. Mial powiazania z miejscem, gdzie dokonano drugiego morderstwa. Sadzac z opisow Merrill Shortley i Christine Kogut, byl czlowiekiem brutalnym, mogl dokonac wszystkich trzech zbrodni. Coraz bardziej bylam przekonana, ze Rudobrody jest zabojca. Dorwalam Raleigha. -Co sie dzieje? Pali sie? -Zaraz bedzie sie palilo. Uwazaj. Zaciagnelam go do gabinetu Rotha. -Mam nazwisko - oznajmilam, podnoszac wysoko zacisnieta dlon. Spojrzeli na mnie, szeroko otwierajac oczy ze zdumienia. -Nicholas Jenks. -Ten pisarz? - Raleigh gapil sie na mnie tepo. Pokiwalam glowa. -Byl kochankiem Kathy Kogut. Poznali sie tutaj, w San Francisco. Jej matka wreszcie mi powiedziala. - Opowiedzialam im o powiazaniach Rudobrodego ze wszystkimi trzema morderstwami. -Ten facet jest... slawny - wybuchnal Roth. - Zrobil tyle glosnych filmow... -Otoz to. Merrill Shortley mowila, ze Kathy starala sie ukrywac te znajomosc, tymczasem wszystko wskazuje, ze to on zabijal. -Wskazuje, wskazuje - wrzasnal Roth. - Jenks i jego zona dostaja zaproszenia na wszystkie wazniejsze imprezy w Kalifornii. Widzialem jego zdjecie z burmistrzem. To on finansuje druzyne Giantsow, tak czy nie? Atmosfera zrobila sie gesta. Przyjemniak doskonale wiedzial, co oznaczaja moje rewelacje i jakie laczy sie z nimi ryzyko. -Powinienes byl slyszec, jak opisywali go Kogutowie, Sam - powiedzialam. - To zwierze. Drapieznik. Zobaczysz, okaze sie, ze mial cos wspolnego ze wszystkimi trzema dziewczynami. -Uwazam, ze Lindsay ma racje, Sam - poparl mnie Chris. Obserwowalismy, jak Roth powoli przyswaja sobie fakty. Nicholas Jenks byl slawny. Postac na skale narodowa. Nietykalna. Porucznik skrzywil sie, jakby przelknal zepsuta ostryge. -Nie masz absolutnie nic - burknal. - Nic poza poszlakami. -Jego nazwisko laczy sie ze smiercia czworga ludzi. Powinnismy go wezwac, mamy do tego prawo. Wystarczy jedno slowo prokuratora okregowego. Roth uniosl dlon. Nicholas Jenks byl szanowanym obywatelem San Francisco. Wiklanie go w sprawe morderstwa moglo miec nieprzyjemne reperkusje. Powinnismy zachowac ostroznosc. Nie wiedzialam, co Przyjemniak mysli. Wreszcie poruszyl ramionami, przelknal sline, co w jego mowie ciala oznaczalo - do roboty. -Mozesz pogadac z prokuratorem - zgodzil sie. - Zadzwon do Jill Bernhardt. Zwrocil sie do Raleigha. -Nikomu ani slowa, dopoki nie bedziemy mieli czegos konkretnego na tego faceta. Niestety, nie zastalam pani prokurator, byla w sadzie. Sekretarka powiedziala, ze przed koncem pracy juz nie wroci. Trudno. Znalam troche Jill, lubilam ja. Twarda, bystra. Chyba miala nawet cos takiego jak sumienie. Usiedlismy z Chrisem przy kawie i zaczelismy sie zastanawiac, co dalej. Roth mial racje. Wiedzielismy tak malo, ze nie moglismy liczyc na uzyskanie nakazu zatrzymania. Konfrontacja byla ryzykowna. Jenks nie puscilby tego plazem, zrobilby sie szum. Do pokoju wszedl Warren Jacobi z zadowolonym usmieszkiem na ustach. -Dzisiaj poleje sie chyba szampan - mruknal od drzwi; kolejny przytyk pod naszym adresem. -Od tygodni nie moge ugryzc tego gowna. - Usiadl, przekrzywil glowe zaczepnie. - Ugryzc szampana. Dobrze mowie, kapitanie? -Dla mnie moze byc. -No wiec wczoraj Jennings zdobyl nazwiska kolejnej trojki ludzi, ktora kupowala te babelki, co sie za nimi uganiamy. Miedzy innymi jakis ksiegowy w San Mateo. Wyobrazcie sobie, ze gosc figuruje w naszych kartotekach. Dwa lata temu zrobil w Lampoc jakis przekret. Ale ma rozrzut, seryjne morderstwa i przekrety w ksiegach. -Moze zabijal tych, ktorych nacial? - podsunelam z usmiechem. Jacobi odal sie, ale mowil dalej. -Jest jeszcze jakas kobieta, szefowa dzialu z 3Com, robi zapasy na impreze z okazji czterdziestych urodzin. Cios du Mesnil ladnie lezakuje, ozdoba kazdej piwnicy. Francuski podobno. Czekalam, kiedy wreszcie przestanie plesc i przejdzie do rzeczy. -I wreszcie ten trzeci. To dlatego powiedzialem, ze poleje sie szampan. Duzy dom aukcyjny Butterfield i Butterfield sprzedal dwie skrzynki rocznika osiemdziesiat dziewiec. Po dwa tysiace piecset skrzynka. Plus komisowe. Kupil jakis kolekcjoner. Poczatkowo nie chcieli podac nazwiska, ale naciskalismy. Duza ryba. Moja zona go uwielbia. Czyta wszystkie jego ksiazki. Raleigh i ja zesztywnielismy. -Czyje, Warren? -Sprawdze go. Jak mi sie poszczesci, wroce do domu z autografem faceta. Czytaliscie Lwia czesc Nicholasa Jenksa? ROZDZIAL 69 Poczulam sie, jakbym dostala cios w splot sloneczny. I pozbylam sie ostatnich watpliwosci. Kathy Kogut, Sparrow Ridge, Cios du Mesnil. Jenks mial powiazanie ze wszystkimi trzema morderstwami. Rudobrody. Mialam ochote zobaczyc go zaraz, stanac naprzeciwko i spojrzec w jego zadowolone oczy. Niechby wiedzial, ze wiem. | Jednoczesnie ogarnelo mnie dziwne duszace uczucie nudnosci. Nie wiedzialam, czy to Negli, czy od dawna narastajaca zapiekla wscieklosc znalazla wreszcie ujscie. Cokolwiek to bylo, musialam wydostac sie z naszego pokoju, z gmachu. -Wychodze. - Spojrzalam na Raleigha. Bylam przerazona. Odprowadzil mnie oglupialym wzrokiem. -Ej, powiedzialem cos nie tak? - zawolal za mna Jacobi. Chwycilam zakiet, torebke i wybieglam na ulice. Krew buzowala w zylach niby jakis rozwscieczony demon, oblewal mnie zimny pot. Ruszylam szybko przed siebie w chlodzie popoludnia. Czulam sie jak turystka, pierwszy raz w obcym miescie. Mijalam sklepy, mijalam tlumy przechodniow, ludzi, ktorzy nic o mnie nie wiedzieli. Chcialam sie zgubic. Starbucks, Kinko's, Empress Travel. Przed oczami migaly mi znajome nazwy. A ja myslalam tylko o jednym. Chcialam spojrzec mu w twarz. Na Piatej zatrzymalam sie, nie zdajac sobie z tego sprawy, przed witryna ksiegami Bordera. Weszlam do srodka, do przestronnego pomieszczenia pelnego polek z najnowszymi ksiazkami. Nie pytalam o nic, po prostu rozgladalam sie po wnetrzu. Wreszcie na jednym ze stolow znalazlam to, czego szukalam. Przede mna lezala Lwia czesc, moze piecdziesiat egzemplarzy w jaskrawoniebieskiej obwolucie, czesc lezala w rowno ulozonych pryzmach, czesc stala. Lwia czesc Nicholasa Jenksa. Mialam wrazenie, ze eksploduje. Wzielam do reki ksiazke Jenksa i spojrzalam na czwarta strone okladki. Patrzylam na morderce nowozencow, bylam tego pewna. Ostra, twarda twarz, jak wykuta w kamieniu. Zimne, sterylne szare oczy, przenikliwe, kontrolujace wszystko wokol. I jeszcze jedna rzecz. Ruda, przyproszona siwizna broda. Czesc trzecia Rudobrody ROZDZIAL 70 Jill Bernhardt, twarda i madra Jill, zrzucila ze stop ferra-gamosy,podwinela nogi na fotelu i utkwila we mnie bystre spojrzenie. -Wiec naprawde uwazasz, ze Nick Jenks mordowal tych nowozencow? -Jestem pewna. Jill miala ciemne wlosy i byla sliczna, rozbrajala czlowieka swoja uroda. Kruczoczarne, krotko obciete loki, delikatna owalna twarz. Skonczyla trzydziesci cztery lata i robila zawrotna kariere w biurze Bennetta Sinclaira. Byla doskonala. Dosc powiedziec, ze przepracowawszy zaledwie trzy lata w prokuraturze, byla oskarzycielem w sprawie La Frade'a i doprowadzila do skazania starego przyjaciela burmistrza za wykorzystywanie swoich powiazan. Ani sam prokurator, ani ona nie mieli ochoty tracic foteli, zadzierajac z taka figura, a jednak Jill doprowadzila sprawe do konca, poslala wielkiego Frade'a na dwadziescia lat za kratki i od tego czasu piastowala urzad zastepcy Big Bena. Opowiedzielismy z Raleighem o zwiazku Jenksa ze wszystkimi trzema zbrodniami: o szampanie znalezionym w hotelowym apartamencie, o Sparrow Ridge Vineyard, o burzliwym zwiazku z ostatnia panna mloda, Kathy Vos-kuhl. Jill odrzucila glowe i wybuchnela smiechem. -Chcecie przyskrzynic faceta za to, ze podrywal dziewczyne. Dobrej zabawy! Idzcie z tym do "Examinera". My tutaj zajmujemy sie faktami, a nie sensacyjnymi plotkami. -Mial zwiazek z tymi trzema sprawami, Jill. - Nie dawalam za wygrana. Na jej ustach pojawil sie sceptyczny usmiech, jakby chciala powiedziec: Czesc, wpadnij innym razem. -Szampan moglby stanowic slad, gdybys dowiodla, ze facet tam byl, ale tego nie udalo ci sie zrobic. To, ze jest wspolwlascicielem winnicy, w ktorej znalezliscie DeGeor-ge'ow, absolutnie nic nie znaczy. To tylko nieuzasadnione podejrzenia. Wysuwane wobec postaci publicznej, waznej, powazanej. Z westchnieniem przesunela na bok sterte teczek. -Chcecie zlapac wielka rybe? Idzcie, poszukajcie mocniejszej wedki. Patrzylam na nia zawiedziona ostra reakcja. -Nie pierwszy raz prowadze dochodzenie w sprawie 0 morderstwo, Jill. Uniosla lekko brode. -I ja nie pierwszy zajmuje sie sprawa, ktora trafia na pierwsze strony gazet. - Jej twarz zlagodniala. - Przepraszam, uzylam ulubionego powiedzenia Bennetta. Widac zbyt dlugo przebywam miedzy rekinami. -Mamy do czynienia z wielokrotnym morderca - powiedzial Raleigh wyraznie zniechecony obrotem, jaki przybrala nasza rozmowa. Jill nie dawala sie przekonac. Pracowalam z nia wczesniej przy dwoch sprawach o morderstwo, widzialam, jak doskonale przygotowana jest podczas procesu, jak niezmordowana w dochodzeniu prawdy. Kiedys zaprosila mnie na wspolne plywanie; wysiadlam po trzydziestu minutach zdyszana 1 spocona, a ona dalej plynela, nie zwalniajac tempa, jak zawodniczka. W dwa lata po skonczeniu studiow prawniczych wyszla za mlodego, obiecujacego adwokata pracujacego w jednej z najlepszych firm w miescie. Piela sie po stopniach kariery, zostawiajac daleko w tyle mniej zdolnych, i zostala zastepca prokuratora okregowego. W miescie, w ktorym wszyscy sie pna i wszyscy maja motywacje. Byla dziewczyna, ktorej wszystko sie udawalo. Podalam jej zdjecie z tasmy w Hall of Fame i normalna fotografie Nicholasa Jenksa. Popatrzyla na nie, wzruszyla ramionami. -Wiesz, co zrobilby z tym adwokat Nicka? Wysmialby nas. To jest wielkie nic, dziewczyno. Gliny z Cle-veland chyba nie mysla, ze moga na tej podstawie postawic kogos w stan oskarzenia. Jesli tak uwazaja, dobrej zabawy. -Nie chce, zeby sprawe przejelo Cleveland - powiedzialam. -To przyjdz do mnie z czyms, co bede mogla pokazac Wielkiemu Benowi. -Gdybys wystawila nakaz przeszukania i zatrzymania, moglibysmy porownac jego butelki szampana z ta znaleziona na miejscu pierwszej zbrodni - podsunal Raleigh. -Musialabym porozmawiac z sedzia - zastanowila sie Jill. - Przekonac go, ze warto otwierac postepowanie. Moim zdaniem popelniacie jednak blad. -Dlaczego tak uwazasz? -Podejrzewac to mozecie panienke z ulicy, ale nie Jenksa. Chcecie go przyszpilic, musicie byc przygotowani, inaczej tylko sie zdemaskujecie. Stracicie czas i energie, oganiajac sie od jego adwokatow i dziennikarzy, a nie posuniecie sprawy ani o krok. Jesli to naprawde on, to albo zalatwicie go jednym dobrym strzalem, albo wyjdzie z sadu usmiechniety. A na razie nie macie nic. -Claire ma w swoim laboratorium wlos z drugiego morderstwa, DeGeorge'ow - powiedzialam. - Moglibysmy porownac go z wlosem z brody Jenksa. Pokrecila glowa. -Powtarzam, nie macie nic, zeby traktowac go jak podejrzanego, facet nie musi sie zgodzic na badanie probki. Nie wspomne juz o tym, ile mozecie stracic. -Zawezajac krag poszukiwan? -W sensie politycznym. Znasz zasady gry, Lindsay. Utkwila we mnie te swoje przenikliwe blekitne oczy. Wyobrazilam sobie naglowki w gazetach, ataki na glupote policji, skandaliczny sposob prowadzenia dochodzenia. Tak przeciez bylo w przypadku O. J. Simpsona, Jona Beneta Ramseya, kiedy media wlasciwie wytoczyly proces policji, oskarzajac nas o kompromitujace postepowanie. Jill wstala, wygladzila spodnice i przysiadla na brzegu biurka. -Jesli jest winny, mam nie mniejsza niz wy ochote go dostac, ale wy opowiadacie mi o pechowym zamilowaniu do szampana i o naocznym swiadku po trzeciej wodce z tonikiem. Ci w Cleveland maja przynajmniej wieloletni zwiazek Jenksa z ofiara, ewentualny motyw, ale ani tam, ani tu zaden sedzia nie dysponuje niczym, co pozwoliloby otworzyc mu postepowanie. Odlani ze zlota staruszkowie Midasowie caly czas patrza mi na rece. Ani burmistrz, ani Wielki Ben nie zgodza sie zaczynac dochodzenia przeciwko Jenksowi. Znowu wbila we mnie uporczywe spojrzenie. -Na jakiej podstawie jestes taka pewna, ze to on, Lind-say? Masz papierek lakmusowy? Mial zwiazek ze wszystkimi trzema sprawami. Slyszalam jeszcze w uszach zdesperowany glos Christine Kogut. Pokiwalam glowa z calym przekonaniem. -To on zabil. Jill obeszla biurko i powiedziala z polusmiechem: -Zaplacisz mi, jesli przez ciebie nie bede mogla zamknac swojej pieknej kariery publikacja pamietnikow. W jej oczach zobaczylam ten sam ogien, ktory widzialam, kiedy plywala w basenie. -W porzadku, Lindsay, robimy te sprawe. Nie wiem, dlaczego sie zgodzila. Poczucie wladzy? Jej sila? Wiara w porzadek i sprawiedliwosc? Maniacka potrzeba wykazania sie? Cokolwiek nia powodowalo, niewiele sie roznilo od uczuc, ktore i mnie pchaly do dzialania. Kiedy sluchalam, jak skladnie wyklada, jakie kroki musimy podjac, uderzyla mnie szalona mysl. Postanowilam wciagnac ja do naszego Klubu Zbrodni. ROZDZIAL 71 Cindy Thomas siedziala przy staroswieckim metalowym stole w bibliotece w piwnicach "Chronicie". Przegladala mikrofilmy z artykulami sprzed czterech lat. Bylo pozno. Po osmej. Zakopana w podziemiach wyludnionego budynku czula sie jak egiptolog zdejmujacy warstwy kurzu ze starych hieroglifow. Teraz rozumiala, dlaczego w redakcji nazywalo sie biblioteke "grobowcem". Czula, ze na cos trafila. Spod kurzu zaczynaly przenikac sekrety i wkrotce powinna cos odkryc. Luty... marzec 1996. Przesuwala szybko mikrofilm. Ktos slawny. Tak twierdzila przyjaciolka clevelandzkiej panny mlodej. Kolejne klatki. Tak sie zdobywa material. Zarywajac wieczory, urabiajac rece po lokcie. Wczesniej zadzwonila do firmy, w ktorej pracowala Kathy Kogut, mieszkajac w San Francisco. Bright Star Media. O smierci swojej dawnej kolezanki dowiedzieli sie zaledwie kilka godzin wczesniej. Zapytala o zwiazki z przemyslem filmowym i ku swemu rozczarowaniu uslyszala, ze Bright Star nigdy nie zajmowalo sie reklamowaniem filmow ani ich oprawa medialna. Kathy miala w swojej pieczy Capitol, padlo wyjasnienie. Wielka sale koncertowa. Nie dajac sie do konca zrazic, wrzucila nazwe Bright Star do banku danych "Chronicie", gdzie byly wszystkie tytuly artykulow, recenzje wydarzen kulturalnych, nazwiska, nazwy firm z ostatnich dziesieciu lat, jesli pojawily sie w gazecie. O dziwo, poszukiwania cos daly. Robota okazala sie zmudna i niewdzieczna. Cindy musiala przekopac sie przez sterte artykulow z ostatnich pieciu lat, z okresu, kiedy Kathy mieszkala w San Francisco, a pozniej czesto tu bywala. Kazdy artykul na osobnej szpulce. Kazdy wymagal ponownego zajrzenia do komputerowej bazy danych. W pewnym momencie dyzurny bibliotekarz wreczyl jej identyfikator i oznajmil: -Baw sie dobrze, Thomas. Jak skonczysz, zapukaj, straznik cie wypusci. Bylo juz kwadrans po dziesiatej. Od dwoch godzin nikt sie nia nie interesowal, kiedy wreszcie trafila na cos interesujacego. Tekst pochodzil z 10 lutego 1995 roku, notatka z dzialu Arts Today. "Piosenka kapeli Sierra do nowego filmu okazala sie hitem". Cindy przemykala wzrokiem tekst, przewijajac szybko wszystko, co dotyczylo nowego albumu Sieny i ich trasy koncertowej. Zatrzymala sie dopiero przy slowach lidera kapeli: "Jutro spiewamy w Capitolu z okazji premiery filmu Zasieki. Serce jej na moment stanelo i przesunela mikrofilm na notatke z nastepnego dnia, z tej samej sekcji. Przeczytala ja jednym tchem. Polknela, "...podbili Capitol. Na koncercie byl gwiazdor Chris Wilcox. Zdjecie. Kolejne zdjecie z jakas efektowna aktorka. I podpisy malenka czcionka: "Fot. Sal Esposito. Wlasnosc <>". Zdjecia... Poderwala sie od stolu. Po drugiej stronie biblioteki, w tak zwanej kostnicy, znajdowalo sie archiwum fotograficzne z tonami nigdy nie wykorzystanych w gazecie zdjec. Nigdy tam nie byla, nie wiedziala nawet, jak to pomieszczenie wyglada. Przeszedl ja dreszcz. W jednej chwili zorientowala sie, ze zbiory uporzadkowane sa chronologicznie. Szla wzdluz regalow, az wreszcie znalazla pudla z lutego 1995. To, ktorego potrzebowala, stalo na najwyzszej polce. Jakzeby inaczej? Stanela na nizszej polce i wspinajac sie na palce, sciagnela pojemnik, po czym uklekla na zakurzonej podlodze i zaczela goraczkowo przerzucac kolejne pliki, kazdy w opisanej plastykowej koszulce. Jak we snie wyciagnela jeden, opatrzony informacja "Premiera Zasiekow, fot. Esposito". Miala to, o co jej chodzilo. W srodku znajdowaly sie cztery papiery z bialo-czarnymi stykowkami. Ktos, prawdopodobnie fotograf, opisal kazde zdjecie. Na jednym z nich zobaczyla czworke ludzi z kieliszkami w dloniach, obejmujacych sie serdecznie i patrzacych prosto do kamery. Rozpoznala Kathy Kogut, wczesniej Lindsay pokazywala jej zdjecie dziewczyny, ktore przywiozla z Cleveland. Krotkie, krecone wlosy, modne, stylizowane na lata piecdziesiate okulary. Obok czyjas usmiechnieta twarz. Tez znana Cindy. Zaparlo jej dech z podniecenia, dlonie jej drzaly. W koncu jednak odszyfrowala hieroglify. Starannie przystrzyzona, trymowana brodka, zlowieszczy usmieszek. Usmieszek czlowieka, ktory zna juz zakonczenie. Obok Kathy Kogut stal powiesciopisarz Nicholas Jenks. ROZDZIAL 72 Bylam zdumiona, kiedy wpol do dwunastej w nocy w moich drzwiachpojawila sie Cindy. Podniecona, dumna, z rozszerzonymi oczami wyrzucila z siebie: -Wiem, kto byl kochankiem Kathy Kogut. -Nicholas Jenks - odpowiedzialam. - Wchodz, Cindy. Uspokoj sie, Marta. - Ciagnela mnie za kraj koszuli nocnej. -Ojej - jeknela. - A ja omal nie peklam z dumy. Myslalam, ze znalazlam. Bo tez znalazla. Okazala sie lepsza od McBride'a i ludzi z Seattle. Od dwoch ekip wytrawnych dochodzeniowcow i facetow z FBI. Spojrzalam na nia z nieklamanym podziwem. -Jak? Zbyt podniecona, by siadac, krazyla po mojej bawialni i opowiadala ze szczegolami o wspanialym odkryciu. Wyciagnela ksero zdjecia prasowego, na ktorym widnieli Kathy Kogut i Jenks podczas premiery filmowej. Patrzylam, jak obchodzi kanape, i usilowalam za nia nadazac: Bright Star. Zasieki. Byla troche nieprzytomna. -Jestem dobra dziennikarka, Lindsay - oznajmila. -Wiem, ze jestes - przyswiadczylam z usmiechem. - Ale nie mozesz o tym napisac. Zatrzymala sie, nagle zrozumiawszy, w co weszla. Do tej pory nie pomyslala, ze na razie nie wykorzysta swoich rewelacji. -Chryste - jeknela. - To tak jakbym znalazla sie pod prysznicem z Bradem Pittem i nie mogla go dotknac. - Popatrzyla na mnie: usmiechala sie, ale patrzyla na mnie tak, jakbym wyrywala jej zywcem serce z piersi. Podeszlam i objelam ja. -Nie pomyslalabys, zeby szukac faceta, gdybym ci nie powiedziala, czego dowiedzialam sie w Cleveland. Przeszlam do kuchni. -Chcesz herbaty? - zawolalam. Opadla na kanape z kolejnym glosnym jekiem. -Chce piwa. Nie, whisky. Wskazalam maly barek kolo tarasu. Po chwili siedzialysmy juz razem. Ja z moimi ziolkami, Cindy z pokazna porcja wild turkey. Marta ulozyla sie wygodnie u naszych stop. -Jestem z ciebie dumna, Cindy - zapewnilam ja. - Odkrylas nazwisko. Zrobilas glupkow z dochodzeniowcow w dwoch miastach. Kiedy bedzie juz po wszystkim, zadbam, zeby wzmianka na ten temat znalazla sie w prasie. -Ja jestem prasa - wykrzyknela Cindy z wymuszonym usmiechem. - Jak to: kiedy bedzie po wszystkim? Juz jest po wszystkim. Przeciez go macie. -Niezupelnie. - Pokrecilam glowa i zaczelam tlumaczyc, wyjasniajac to, czego dotad nie wiedziala. Winnica, szampan to w najlepszym razie tylko poszlaki. A my nie mozemy nawet zmusic go, zeby dal wlos do badania. -To co mamy robic? -Udowodnic bez watpliwosci, ze mial zwiazek rowniez z pierwsza zbrodnia. -Musze o tym napisac, Lindsay - zaczela blagac. -Nie. - Bylam nieporuszona. - Nikt nie wie. Tylko Roth i Raleigh. I jeszcze jedna osoba. Zamrugala. -Kto to? -Jill Bernhardt. -Zastepca prokuratora okregowego? To biuro przypomina dziurawa balie, ktora usiluje zeglowac po Pacyfiku. Same przecieki. -Jill nic nie powie. -Skad ta pewnosc? -Bo zalezy jej na przyskrzynieniu faceta tak samo jak nam - rzeklam z glebokim przekonaniem w glosie. -Tylko dlatego? - zawolala Cindy i znowu jeknela. Upilam lyk aromatycznych ziol. -Oraz dlatego, ze wciagnelam ja do klubu. ROZDZIAL 73 Nastepnego dnia po pracy spotkalysmy sie na drinku U Susie. Tak Jill przystala do grupy. Przez caly dzien myslalam o jednym: wezwac Jenksa do nas i powiedziec mu, co wiemy. Uswiadomic mu, ze go mamy. Chcialam, zeby sprawy przybraly szybszy bieg. Chcialam konfrontacji twarza w twarz. Niech cie diabli, Rudobrody. Kiedy czekalysmy na drinki, opowiedzialam dziewczynom, co sie wydarzylo w ostatnich godzinach. W czasie przeszukania w mieszkaniu Kathy Kogut w Seattle policja znalazla w jej notesie nazwisko Jenksa i jego numer telefonu. Z billingu sporzadzonego przez Northwest Bell wynikalo, ze w ostatnim miesiacu dzwonila do niego trzy razy, po raz ostatni na trzy dni przed slubem. To potwierdzaloby slowa Merrill Shortley. -Az do samego konca - powiedziala Claire. - Dranstwo. Ze strony obydwojga. Pokazalismy zdjecie Rudobrodego Maryanne Perkins z Saksa wraz z piecioma zdjeciami innych mezczyzn. Rozpaczliwie potrzebowalismy czegos, co bedzie wskazywalo na jego zwiazek z pierwszym morderstwem. Zatrzymala sie na kilka sekund przy Rudobrodym. -To on - oznajmila, po czym sie zawahala. - Chociaz nie jestem pewna. Widzialam go tylko przez chwile, z daleka. Na mysl, jak tez wypadlaby pani Perkins wzieta w krzyzowy ogien pytan przez obronce Jenksa, nie poczulam zbytniej satysfakcji. Wcale sie nie zdziwilam, slyszac, ze Jill jest tego samego zdania. Nie zdazylysmy dokonczyc jeszcze pierwszej margarity, a pani prokurator byla jedna z nas. Claire spotkala sie z nia kilka razy, kiedy stawala przed sadem jako biegla. Obie od dawna patrzyly na siebie z szacunkiem; dwie mocne w swoim fachu kobiety w swiecie zdominowanym przez mezczyzn. Zaczelysmy ja wypytywac o zycie prywatne. Jill skonczyla wydzial prawa na uniwersytecie Stanforda. Ojciec byl prawnikiem w Dallas, mial kancelarie specjalizujaca sie w doradztwie handlowym, pracowal dla wielkich korporacji. Ten swiat zupelnie jej nie interesowal, zostawiala go mezowi, ktory w Bank America zajmowal sie doradztwem inwestycyjnym. Mieszkali w Burlingame - bogato i ekskluzywnie - lubili piesze wedrowki po pustyni Moab. Nie mieli dzieci. -Uznalismy, ze jeszcze nie teraz. Jill zdawala sie doskonalym wcieleniem osoby, ktorej sie powiodlo, powinna wiec tryskac radoscia, a tymczasem tak nie bylo. Moze byla zmeczona zyciem w ustawicznym mlynie, moze sukcesy przyszly za wczesnie. Kiedy na stoliku pojawily sie nasze drinki, wznioslam toast za Cindy: za jej przenikliwosc i blyskawiczne tempo, w jakim zdolala ustalic nazwisko Jenksa. I zagrac na nosie policji w dwoch miastach. Claire stuknela sie z nia kieliszkiem. -Dobra jestes jak na nowicjuszke, ale musisz jeszcze troche pocwiczyc. - Usmiechnela sie do mnie. -Ciekawe. - Jill omiotla nas spojrzeniem. - Moge prowadzic zajmujace rozmowy przy stole, jasne, ale nie po to chyba zostalam zaproszona? Mamy tu prase, prawo i porzadek, medycyne. Co to wlasciwie za grono? Ja odpowiedzialam, bo to ja wciagnelam ja do naszej grupy. -Kobiety. Ktore chca cos osiagnac w swoim zawodzie. I przy okazji pomoc w wymierzaniu sprawiedliwosci. -Z lekkimi ciagotami do rzadzenia - dodala Cindy. -Jak ja - przytaknela Jill. - A przy okazji tak sie dziwnie sklada, ze kazda z nas ma jakis zwiazek ze sprawa zamordowanych par mlodych. Wstrzymalam oddech. Jill mogla wszystko zniszczyc, gdyby zechciala, ale jednak przyszla, przyjela zaproszenie, siedziala razem z nami. -Wspolpracujemy troche - przyznalam. - Niezaleznie od dochodzenia. Saczac margarite, zaczelam opowiadac, jak sie to zaczelo. Jak sie spotkalysmy, szukalysmy kolejnych tropow, dzielilysmy sie domyslami i informacjami. Az zrodzila sie wiez miedzy nami. Jill uniosla brwi. -Zakladam, ze nie zamierzacie prowadzic prywatnego sledztwa? -Oczywiscie, ze nie - zapewnilam. - Moze troche. - Mowilam, jak nie dopuszczalysmy Cindy do informacji, ktore nie powinny wyjsc poza nasze biuro. I jakie to podniecajace, ze dziala sie nieformalnie. A ile satysfakcji mialysmy, ze sprawa posuwa sie naprzod. -Zdaje sobie sprawe, ze inaczej rzecz wyglada, kiedy trzeba postepowac lege artis. Jesli obecnosc przy tym stole stawia cie w niekomfortowej sytuacji. Z pewnym napieciem czekalysmy na jej odpowiedz. Wstrzymalysmy oddechy, niepewne, co powie Jill. -Pozwolicie, ze sama o tym zadecyduje. Wtedy nie omieszkam was poinformowac - oswiadczyla, szeroko otwierajac oczy. - A tymczasem trzeba szukac mocnych dowodow, jesli chcemy, zeby sprawa trafila do sadu. Wszystkie trzy odetchnelysmy z ulga i nachylilysmy nasze puste prawie kieliszki ku Jill, witajac ja w klubie. -To sie jakos nazywa? - zainteresowala sie Jill. Popatrzylysmy po sobie, wzruszylysmy ramionami i pokrecilysmy glowami. -Tworzymy Klub Zbrodni. Jakby - powiedzialam. -Powolany przez Lindsay - dodala Claire z usmiechem. -Gwardia Obywatelska Margarity - rzucila Jill. - To moze byc skuteczne. -Stowarzyszenie Wiedzmowatych Dam - zachichotala Claire. -Pewnego dnia to do nas bedzie nalezal swiat - oznajmila Cindy z pelnym satysfakcji usmiechem. - Laski Weszycielki. To wlasnie my. -Kazcie mi sie zamknac, jesli zaczne wznosic okrzyki -poprosila Jill. Popatrzylysmy po sobie. Blyskotliwe, atrakcyjne, takie, ktorym nikt nie wcisnie kitu. Bedziemy kiedys robic wielkie rzeczy. Kelnerka przyniosla nastepne drinki. Podnioslysmy kieliszki. -Za nas. ROZDZIAL 74 Wracalam do domu zadowolona, ze wpadlam na pomysl wciagniecia do naszego klubu Jill. Tak, bylam zadowolona, a jednak gryzla mnie mysl, ze cos ukrywam przed swoimi przyjaciolkami. Odezwal sie telefon komorkowy. -Gdzie sie podziewasz? - W aparacie uslyszalam glos Raleigha. -Jade wlasnie do domu. -Mialabys ochote chwile pogadac? Siedze U Mahoneya. U Mahoneya to tonacy w mroku, wiecznie pelen ludzi bar niedaleko Hallu. Ulubione miejsce gliniarzy. -Juz jadlam. -Spotkaj sie ze mna pomimo to - nalegal Raleigh. - Chodzi o nasza sprawe. Od U Mahoneya dzielilo mnie zaledwie kilka minut drogi. To na Branan. Zeby dojechac do Portero, i tak musialam tamtedy przejezdzac. Znowu poczulam znajomy niepokoj. Balam sie. Nie gralismy zgodnie z regulami, a reguly mowily, ze partnerzy nie mysla o uczuciach. Podobnie jak ludzie, ktorych zycie stanelo pod znakiem zapytania. Jesli przestane panowac nad sytuacja, wszystko moze sie zdarzyc, doskonale o tym wiedzialam. Jasne, mozna isc razem do lozka i nastepnego dnia zracjonalizowac to sobie, ale tu chodzilo o cos wiecej. Im bardziej zalezalo mi na Raleighu, tym bardziej chcialam zachowac dystans. Balam sie, ze prawda o mojej chorobie bedzie musiala wyjsc na jaw, ze sie posypie. I wciagne go w swoje problemy, leki, kuracje. Odetchnelam z ulga, kiedy zobaczylam, ze Raleigh czeka na mnie przed barem. Podszedl do samochodu. A ja patrzylam na niego z przyjemnoscia. -Dzieki, ze nie kazales mi wchodzic do srodka. Oparl dlonie o otwarta szybe. -Przyjrzalem sie troche Nicholasowi Jenksowi - zaczal. -I? -Facet ma czterdziesci osiem lat. Studiowal prawo, ale go nie skonczyl. Na pierwszym roku studiow zaczal pisac. Napisal dwie ksiazki, ktore przeszly bez echa, a potem ten swoj horror Zasieki, hit. I jeszcze cos. Jakies siedem lat temu, mniej wiecej, gliny interweniowaly podczas awantury domowej w jego domu. -Kto ich wezwal? -Jego zona. Jego pierwsza zona. - Raleigh nachylil sie blizej. - Czytalem raport. Ci z patrolu twierdzili, ze byla mocno poturbowana. Cale ramiona w siniakach. Duzy krwiak na twarzy. Cos mi sie przypomnialo - slowa Merrill Shortley o przyjacielu Kathy: swirniety w zla strone, lubil ostry, nienormalnie ostry seks. -Czy zona zlozyla formalne doniesienie? - zapytalam. Chris pokrecil glowa. -Nie. Skonczylo sie na interwencji. Facet tymczasem robil zawrotna kariere. Szesc bestsellerow. Filmy, scenariusze. I nowa zona. -Co oznacza, ze ta poprzednia moze bylaby sklonna mowic. -Moge teraz postawic ci cos do jedzenia, Lindsay? - zapytal z zadowolona mina czlowieka, ktory zrobil dobra robote. Po karku zaczely splywac mi powoli kropelki piekacego potu. Nie wiedzialam, wysiasc z samochodu, zostac. Jesli wysiade... wazylam w myslach. -Jadlam juz, Chris. Bylam na umowionej kolacji. -Jacobi - wyszczerzyl zeby w usmiechu. Zawsze potrafil mnie zawojowac tym swoim usmiechem. -Kilka dziewczyn. Nasza paczka. Spotykamy sie raz w miesiacu. Opowiadamy sobie o zyciowych sprawach. Wiesz, klopoty z niankami, treningi osobowosci, domy na wsi. Takie rzeczy. -Znam ktoras z nich? - Raleigh uniosl nieznacznie brew. -Pewnego dnia moze poznasz. Zamilklismy na chwile. Krew pulsowala mi w zylach, reka Raleigha dotykala lekko mojej. Ta bliskosc doprowadzala mnie do szalenstwa. Musialam cos powiedziec, zeby nie zwariowac. -Dlaczego mnie tu sciagnales, Chris? -Z powodu Jenksa - przypomnial mi. - Nie powiedzialem ci jeszcze wszystkiego. Sprawdzilismy w bazach danych Sacra-mento, czy ma bron. -Zerknal na mnie z blyskiem w oku. - Ma. Strzelbe Browninga, kaliber dwadziescia dwa, do tego renfeld trzydziesci-trzydziesci i remington czterdziesci i pol. Cedzil powoli slowa, smakujac swoje rewelacje. -Glock special, dziewiatka z dziewiecdziesiatego roku. Nie moglam nie docenic tej ostatniej informacji. Chris zmarszczyl czolo. -Ma cala kolekcje broni, Lindsay. Znajdziemy te spluwe. Zamknelam dlon w piesc i triumfalnie stuknelam Raleigha w ramie. W glowie mi huczalo, mysli gonily jedna druga. Sparrow Ridge. Rozmowy telefoniczne, teraz glock special. Nadal same poszlaki, ale ukladajace sie w spojna calosc. -Co robisz jutro, Raleigh? - zapytalam z usmiechem. -Jestem otwarty na wszelkie propozycje. Dlaczego pytasz? -Mysle, ze najwyzszy czas pogadac z tym facetem. ROZDZIAL 75 Wysoko na klifach nad mostem Golden Gate, przy El Camino del Mar 20 bielal dom, ktorego szukalismy. Zbudowany w hiszpanskim stylu, z zelazna brama i gresowym podjazdem. Rozlozysty, majestatyczny, otoczony starannie przystrzyzonymi krzewami i kwitnacymi azaliami. Na trawniku przed domem stala duza rzezba z brazu - Madonna z Dzieciatkiem Fernanda Botero. Tu mieszkal Rudobrody - Nicholas Jenks. -Literatura poplaca. - Raleigh gwizdnal i ruszyl ku drzwiom wejsciowym. Umowilismy sie z Jenksem na spotkanie w poludnie przez jego osobistego sekretarza. Kosztowalo to sporo zachodu, ale w koncu uzyskalismy zgode. Roth prosil mnie, wlasciwie ostrzegal, zebysmy nie naciskali za bardzo wielkiego Nicka. W progu przywitala nas mila gospodyni, zaprowadzila do ogrodu zimowego i poprosila, bysmy zaczekali: pan Jenks zaraz nas przyjmie. Pokoj wygladal jak zywcem wyjety z magazynow wnetrzarskich. Kosztowna zakardowa tapeta na jedynej nieprzeszklonej scianie, orientalne fotele, stolik z mahoniu, za oknami zapierajaca dech panorama Pacyfiku. Mieszkalam w San Francisco od lat i dotad nie zdawalam sobie sprawy, ze czlowiek moze codziennie z wlasnego domu podziwiac taki widok. Kiedy zostalismy sami, zainteresowalam sie zdjeciami ustawionymi na bambusowym stoliczku pod sciana. Jenks i znane twarze. Jenks z Michaelem Douglasem. Jenks z Billem Wal-shem, mogolem konglomeratu Disneya, nalezacym do tych, ktorych nazywano forty-niners, przez odniesienie do kalifornijskiej goraczki zlota w 1849 roku. Na innych pojawial sie, zawsze w egzotycznej scenerii, z atrakcyjna, promiennie usmiechnieta blondynka, zapewne nowa zona. Niewielkie zdjecie w srebrnej ramce przedstawialo oboje w ogromnej, rzesiscie oswietlonej rotundzie. Pod kopula Palace of Fine Arts. Zrobione podczas slubu. Na tym skonczylam przeglad rodzinnych pamiatek, bo wszedl Nicholas Jenks. Twarz rozpoznalam od razu, przed chwila na nia patrzylam, choc okazal sie nizszy, niz sobie wyobrazalam. Najwyzej metr siedemdziesiat, dobrze utrzymana sylwetka, biala, rozpieta pod szyja koszula, znoszone dzinsy. Mimo woli utkwilam natychmiast wzrok w rudej, przetykanej siwizna brodzie. Milo wreszcie cie poznac, Rudobrody. -Przepraszam, ze kazalem panstwu czekac - powiedzial z niewymuszonym usmiechem - ale jesli nie napisze swojej porannej porcji stron, jestem potem przez caly dzien nieznosny. - Wyciagnal dlon na powitanie i dopiero zauwazyl, ze trzymam w reku zdjecie. - Troche jak Wesele Figara, prawda? Osobiscie bylbym za znacznie skromniejsza ceremonia, lecz Chessy orzekla, ze albo wystapie w smokingu, albo nigdy, ale to nigdy nie uwierzy w moje dla niej uczucie. Nie chcialam, zeby ten facet mnie oczarowal, musialam jednak przyznac, ze byl przystojny i doskonale opanowany. Zaczynalam rozumiec, dlaczego mogl sie podobac kobietom. Gestem zaprosil nas, zebysmy usiedli. -Chcielismy, jesli mozna, zadac panu kilka pytan - zaczelam. -Na temat morderstw dokonywanych na nowozencach. Moj asystent juz mnie uprzedzil. Straszne... chore. Niemniej te desperackie nie do pojecia czyny domagaja sie bodaj odrobiny wspolczucia... wspolczucia w pierwotnym znaczeniu slowa, jako wspolodczuwania. -Wspolczucia dla ofiar - powiedzialam, odstawiajac slubne zdjecie na stolik. -Wszyscy zwykle mysla o smutnym losie ofiar, tymczasem liczy sie to, co dzieje sie w glowie mordercy. Wiekszosc ludzi jest przekonana, ze w czynie tak okrutnym chodzi o zemste. O najbardziej wynaturzony rodzaj zemsty. Nawet 0 ostateczne pognebienie, jak w wiekszosci gwaltow. Ja jednak nie bylbym taki pewny. -Jaka jest pana teoria, panie Jenks? - zapytal Chris 1 zabrzmialo to tak, jakby byl wielbicielem Jenksa. Jenks uniosl dzbanek z mrozona herbata. -Cos do picia? Wiem, ze jest goraco, chociaz od osmej rano tkwilem zamkniety w swoim gabinecie. Pokrecilismy glowami. Wyjelam z torby szara teczke i polozylam ja sobie na kolanach. Pamietalam o ostrzezeniach Przyjemniaka: Lagodnie, spokojnie. Jenks jest VIP-em, Lindsay. Ty nie. Nalal sobie herbaty do wysokiej szklanki i ciagnal: -Z tego, co czytalem, morderstwa, o ktorych mowimy, wydaja sie forma gwaltu, gwaltu dokonywanego na niewinnosci. Morderca zachowuje sie w taki sposob, ze nikt nie jest w stanie wybaczyc. Wkracza w najbardziej uswiecona w odczuciu naszego spoleczenstwa sfere. Dla mnie te zbrodnie to akt ostatecznego oczyszczenia. -Przykro mi, panie Jenks - zaczelam, puszczajac mimo uszu jego pieprzenie - nie przyszlismy tutaj szukac porad profesjonalisty. Mam kilka pytan dotyczacych sprawy i chcielibysmy je panu zadac. Jenks usiadl na krzesle. Byl wyraznie zdziwiony. -To zabrzmialo strasznie oficjalnie. -Skoro pan tak uwaza. - Wyjelam z torby przenosny magnetofon. - Pozwoli pan, ze wlacze? Wpatrywal sie we mnie przez chwile podejrzliwym wzrokiem, wreszcie machnal reka, jakby to nie mialo wiekszego znaczenia. -Chcialabym zaczac od pytania, czy cala pana wiedza na temat morderstw pochodzi wylacznie z informacji wyczytanych w prasie? -Czy wylacznie? - Jenks wciagnal powietrze, jakby gleboko sie zastanawial, po czym pokrecil glowa. - Tak. Oczywiscie. -Czytal pan o ostatnim morderstwie? W ubieglym tygodniu. W Cleveland. -Owszem, czytalem. Czytam codziennie piec, szesc gazet. -I czytal pan tez, skad pochodzili mlodzi? -Z Seattle, nieprawdaz? Jedno z nich, przypominam sobie, zajmowalo sie promocja zespolow muzycznych. -On - potwierdzilam. - James Voskuhl. Ona natomiast przez pewien czas mieszkala tutaj, w San Francisco. Nazywala sie Kathy Kogut. Czy ktores z tych nazwisk cos panu mowi? -Nie. A powinno? -Nie znal pan zatem ani jej, ani jego? Zainteresowal sie pan sprawa wylacznie z... niezdrowej ciekawosci, podobnie jak wiekszosc ludzi? Utkwil we mnie spojrzenie. -Zgadza sie. Niezdrowa ciekawosc to moja profesja. Otworzylam teczke. Gral z nami, tak jak wtedy, kiedy na miejscach zbrodni zostawial prowadzace donikad slady. Wyjelam zdjecie i przesunelam w jego strone. -Moze to odswiezy panu pamiec - powiedzialam. - To Kathy Kogut, zamordowana panna mloda. A obok, zdaje sie stoi pan. ROZDZIAL 76 Rudobrody powoli podniosl zdjecie do oczu. -Zgadza sie, to ja - przytaknal. - Ale tej pani, choc jest bardzo ladna, nie poznaje. Moge spytac, co to za zdjecie? -Zostalo zrobione na premierze Zasiekow, tutaj, w San Francisco. Wydal z siebie krotkie "ach", jakby ta wiadomosc cos mu wyjasniala. Widzialam, ze intensywnie szuka wlasciwej odpowiedzi. Byl bystry i byl dobrym aktorem. -Przy tego rodzaju okazjach spotykam mnostwo ludzi. Wlasnie dlatego probuje unikac duzych imprez. Powiada pani, ze to jest dziewczyna, ktora zostala zamordowana w Cleveland? -Myslelismy, ze moze ja pan pamietac - powiedzialam. Jenks pokrecil glowa. -Zbyt wiele mam wielbicielek, zeby je wszystkie pamietac. Nie mam nawet ochoty ich poznawac, inspektorze. -Taka jest cena slawy. - Odebralam od niego zdjecie, chwile trzymalam je w dloni, po czym znowu mu podsunelam. - Chcialabym jednak zatrzymac sie przez moment przy tej konkretnej wielbicielce. Interesuje mnie, dlaczego nie utkwila panu w pamieci. Wlasnie ona sposrod rzeszy innych. - Wyjelam z teczki billing z kilkoma podkreslonymi pozycjami, przeslany nam przez Northwest Bell, i podalam Jenksowi. - To numer panskiego prywatnego telefonu? Wzial do reki wydruk, oczy mu przygasly. -Tak. -Dzwonila do pana, panie Jenks. Trzy razy w ciagu minionych tygodni. O tutaj, prosze spojrzec na pozycje z zeszlego tygodnia, ktora specjalnie zaznaczylam, rozmowa trwala az dwanascie minut. Trzy dni pozniej wziela slub i tego samego wieczoru zostala zamordowana. Jenks zamrugal, ponownie przyjrzal sie zdjeciu. Reagowal juz inaczej. Tym razem mine mial mroczna. Mroczna i przepraszajaca. Wzial gleboki oddech. -Prawde powiedziawszy, bylem bardzo, bardzo przygnebiony tym, co sie stalo, inspektorze. Wydawala sie ostatnio tak pelna nadziei, tyle miala oczekiwan. Zle zrobilem, wprowadzajac pania w blad. To glupie z mojej strony. Znalem Kathy. Poznalem ja tego wieczoru, kiedy zrobiono to zdjecie. Wielbicielki czasami potrafia byc fascynujace. A ja niekiedy, ze szkoda dla siebie, przyznaje, ulegam fascynacjom. Mialam ochote nachylic sie przez stol i uderzyc go na odlew w twarz. Bylam pewna, ze jest odpowiedzialny za szesc okrutnych morderstw. A teraz kpil sobie z nas. I z ofiar. Niech go wszyscy diabli. -Przyznaje pan zatem, ze utrzymywal pan kontakty z ta kobieta? - zapytal Raleigh. -Nie tego rodzaju, jakie pan usiluje insynuowac - odparl Jenks. - Kathy nalezala do tych osob, ktore usiluja spelniac swoje watpliwe aspiracje artystyczne, zblizajac sie do ludzi naprawde tworczych. Sama chciala pisac. Wprawdzie pisarstwo to nie neurochirurgia, ale gdyby bylo rzeczywiscie tak latwe, jak sie wydaje, kazdy z nas moglby byc autorem bestsellerow, czyz nie tak? Zadne z nas nie odpowiedzialo. -W ostatnich latach spotkalismy sie moze kilka razy. Luzna znajomosc, ktora nigdy nie przerodzila sie w zazylosc. Ot i cala prawda. -Byl pan jej mentorem? - podsunal Raleigh. -Tak wlasnie. Trafne okreslenie. Nie moglam sie dluzej powstrzymac, kiedy zaczelam mowic, nie kontrolowalam swojego glosu: -Czy przypadkiem mentorowal pan Kathy rowniez w ostatnia sobote w Cleveland, tego wieczoru, kiedy zostala zamordowana? Twarz Jenksa przypominala teraz wyciosana w granicie maske. -To absurdalne. I zupelnie niestosowne. Po raz kolejny otworzylam teczke i wyjelam z niej zdjecie zabojcy wchodzacego do Hall of Fame. -To ujecie z kamery monitorujacej. Czy czlowiek tu widoczny to pan, panie Jenks? Jenks nawet nie mrugnal. -To moglbym byc ja, inspektorze. Gdybym tam byl. Kategorycznie oswiadczam, ze to nie ja. -Co pan robil w ostatnia sobote wieczorem? -O ile dobrze rozumiem, sugeruje pani, ze jestem podejrzany o popelnienie tych morderstw? -Kathy Kogut opowiadala o sobie, panie Jenks. Zwierzala sie siostrze, przyjaciolkom. Wiemy, jak ja pan traktowal. Wiemy, ze wyjechala z San Francisco, zeby uciec przed pana dominacja. Wiemy, ze utrzymywaliscie kontakty az do dnia jej slubu. Nie spuszczalam oczu z Jenksa. Tak jakbysmy byli tylko ja i on, poza tym nikogo i nic. -Nie bylem w Cleveland - powiedzial. - Tamtego wieczora bylem tutaj. Przytoczylam wszystkie dowody, jakie mielismy przeciwko niemu. Przypomnialam mu o butelce Cios du Mesnil zostawionej w Hyatcie, o jego udzialach w Sparrow Ridge Yineyard, o tym, ze dwa morderstwa zostaly popelnione przy uzyciu pistoletu 9 mm, takiego, jaki, zgodnie z oficjalnymi danymi, posiadal. Wysmial mnie. -Chyba nie opiera pani na tych przeslankach swoich zalozen? -Szampana kupilem cale wieki temu. - Wzruszyl ramionami. - Nawet nie pamietam, gdzie jest. -Ale moglby pan go znalezc? - zapytal Raleigh, po czym dodal, ze fakt, iz nie przyszlismy z nakazem rewizji, wynika z naszego powazania dla nazwiska pisarza i wiary w jego dobra wole. -Moglby pan dac nam wlos ze swojej brody? - zapytalam teraz ja. -Slucham? - Popatrzyl na mnie z uragliwa pogarda. Pomyslalam, ze tak mogl patrzyc na Melanie Brandt, kiedy ja zaatakowal. To samo spojrzenie mogla widziec Kathy Kogut, kiedy celowal w jej glowe. -Wydaje mi sie, ze nasza fascynujaca rozmowa dobiegla konca -oswiadczyl Nicholas Jenks i wyciagnal dlonie przed siebie. - Jesli nie zamierzacie mnie zabrac, chcialbym zjesc lunch. Skinelam glowa. -Bedziemy musieli jeszcze sie spotkac. Porozmawiac o panskim pistolecie i o tym, co pan robil,w miniona sobote. -Jesli bedziecie chcieli ze mna rozmawiac, prosze kontaktowac sie z moim adwokatem. Zebralam zdjecia i schowalam je do teczki. Wstalismy. W tej samej chwili do pokoju weszla atrakcyjna blondynka ze zdjecia. Byla rzeczywiscie ladna, o lagodnych akwamarynowych oczach, jasnej cerze, z dlugimi, rozpuszczonymi wlosami. Miala cialo tancerki. Nosila legginsy i koszulke Nike. -Chessy - powital ja Jenks. - Panstwo sa z policji. To moja zona. -Przepraszam, Nicky, nie wiedzialam, ze masz gosci -zaczela sie usprawiedliwiac. - Zaraz powinna przyjechac Susan. -Panstwo wlasnie wychodza. Uklonilismy sie sztywno i ruszylismy w strone drzwi. -Jesli uda sie panu znalezc to, o czym mowilismy, przyslemy kogos po odbior - zwrocilam sie jeszcze od progu do Jenksa. Patrzyl na mnie jak na powietrze. Bylam wsciekla, ze nie mozemy zabrac go ze soba, ze musimy obchodzic sie z nim jak ze zgnilym jajem. Ciagle jednak nie moglismy go aresztowac. -A wiec moj maz wreszcie zaczal mordowac? - Chessy z usmiechem podeszla do meza i ujela jego dlonie. - Zawsze mu mowilam, ze przebywanie wsrod tych chorych postaci, ktore wymysla do swoich ksiazek, bedzie musialo tak sie skonczyc. Czyzby wiedziala? - zastanawialam sie w duchu. Zyla z nim, spala. Czy doprawdy nie zdawala sobie sprawy, co sie dzieje w jego glowie? -Mam nadzieje, ze nie, pani Jenks. - To wszystko, co powiedzialam. ROZDZIAL 77 -Co ona chciala powiedziec? - zdziwila sie Chessy Jenks. Maz odsunal ja od siebie i podszedl do przeszklonych drzwi otwierajacych sie na Pacyfik. -Idioci - mruknal. - Amatorzy. Wydaje sie im, ze maja do czynienia z takim samym kretynem. Czul nieprzyjemne, gorace mrowienie przebiegajace od karku w dol po plecach. Glupcy, ograniczeni glupcy. Dlatego sa glinami. Gdyby mieli troche oleju w glowie, robiliby to, co on. I mieszkali na wysokich klifach nad Pacyfikiem. -Tymczasem paprza sie w blocie. W sam raz zajecie dla gliniarzy - powiedzial na glos. Chessy wziela slubne zdjecie ze stolika i odstawila je na poprzednie miejsce. -Co teraz zrobisz, Nick? Dlaczego zawsze musi go do tego doprowadzac? Dlaczego zawsze musi wszystko wiedziec? Podeszla i spojrzala na niego tym swoim lagodnym, cierpliwym wzrokiem. Jak zawsze w takich chwilach zalala go nagla wscieklosc. Nie zdawal sobie nawet sprawy z tego, kiedy ja uderzyl. Poczul tylko bol w rece i Chessy lezala juz na podlodze obok przewroconego bambusowego stolika, na ktorym zwykle staly zdjecia. Dlonia zakrywala usta. -Nie wiesz, kiedy trzymac sie ode mnie z daleka? - krzyknal. - Potrzebujesz atlasu drogowego? -Nn-ie, Nick - jeknela. - Nie tu. Nie teraz. -Co nie teraz? - krzyczal. Wiedzial, ze krzyczy, ze traci panowanie nad soba. Ze sluzba moze uslyszec. -Prosze, Nick. - Chessy podniosla sie z podlogi. - Zaraz bedzie tu Susan. Jedziemy na lunch. Wyprowadzala go z rownowagi mysl, ze Chessy przyznaje sobie prawo do oceniania go, osadzania. Kim ona jest? Czy tego nie widzi? Piegowata blondyneczka, ktora wyjal na jakims castingu z tlumu innych dziewczat i zamienil w bohaterke kronik towarzyskich, artykulow w magazynach dla kobiet i telewizyjnych talk-show. Chwycil ja za ramie, przyblizyl twarz i spojrzal w sliczne, teraz przerazone oczy. -Powiedz to! Trzesla sie cala. -Jezu, Nick. To lubil, jej strach przed nim, chociaz nigdy nie okazywala publicznie, jak bardzo sie go boi. -Powiedz to, Chessy. - Wykrecil jej reke do tylu i pchnal w kierunku sypialni. Kiedy znalezli sie w srodku, kopnieciem zamknal drzwi. Co ta gliniara sobie mysli? Jak smiala przyjsc do jego domu... oskarzac go. W swoim tanim kostiumiku od Gapy. Pieprzona, bezczelna suka. Pociagnal Chessy do garderoby. Jej garderoby. Tu bylo ciemno. Ciemnosc i szlochy, mocny zapach perfum. Przycisna} ja do sciany i zaczal sie ocierac o jej posladki. Sciagnal jej legginsy razem z majtkami. -Prosze, Nicky. Wszedl w nia gleboko, byl wyjatkowo twardy. -Powiedz to - tchnal. - .Wiesz, jak mnie zatrzymac. Powiedz to. -Przebij - wykrztusila w koncu ledwie slyszalnym szeptem. Teraz juz zaczynalo sie jej to podobac, jak zawsze. Bylo jej dobrze. Wszystkie w koncu chcialy tego, lubily to. Wiedzial, ktore wybierac, i wybieral je nieomylnie. -Przebij - skomlala. - Przebij. Tego chcesz, prawda, Nick? Tak, tego miedzy innymi. Od Chessy oczekiwal tylko tego. -Lubisz to, Chessy - szepnal. - Dlatego tutaj jestes. ROZDZIAL 78 Nasi ludzie sledzili kazdy ruch Jenksa. Mielismy do dyspozycji trzy wozy. Gdyby probowal pozbyc sie pistoletu, wiedzielibysmy o tym. Gdyby znowu probowal zabic, najprawdopodobniej zdolalibysmy go powstrzymac. Chocby byl najbardziej przebiegly, nie wiem, czy zdolalby dokonac teraz kolejnego morderstwa. Zamierzalam porozmawiac z kims, kto go znal i kto bylby gotow mowic. Raleigh wspomnial o jego pierwszej zonie, 0 tym, ze Jenks uzywal wobec niej przemocy. Postanowilam spotkac sie z nia. Odszukanie Joanny Jenks, obecnie Joanny Wade, okazalo sie dosc latwe. W protokole z interwencji w domu Jenksow zapisano jej panienskie nazwisko. Niejaka Joanna Wade mieszkala przy Filbert Street na Russian Hill, w milym domu z wapienia, w miejscu gdzie zbocze Russian Hill jest najbardziej strome. Nacisnelam przycisk domofonu, odezwala sie gospodyni 1 powiedziala, ze pani Wade nie ma w domu. -Ona nie ma tu. Ciczy - usilowala mi wyjasnic. - Sila-wnia. Adresa Union. Znalazlam te silownie. Znajdowala sie tuz kolo Starbucks. Pucolowata dziewczyna w recepcji poinformowala mnie, ze znajde Joanne w sali C. Kiedy zapytalam, jak wyglada Joanna Wade, dziewczyna sie zasmiala. -Blondynka. W cholernie dobrej formie. Przeszlam dalej. Przez wielka szybe moglam zobaczyc grupe cwiczaca tai bo w sali C. Osiem spoconych kobiet w kostiumach z lycry wymachiwalo nogami do dzwiekow glosnej muzyki. Troche to przypominalo karate. Wiedzialam, ze tai bo to najnowsze szalenstwo, ostatni krzyk mody. Kazda z cwiczacych sprawiala wrazenie, ze bez trudu moglaby postawic opornego podejrzanego pod sciana, a potem w sekunde dostarczyc go na posterunek. W grupie byla tylko jedna blondynka. O doskonalej, rzezbionej sylwetce. Cwiczyla zawziecie, zapamietale. Nie oszczedzala sie i nie byla ani troche spocona. Miala swoista klase. Odczekalam, az skoncza. -Swietna sprawa - powiedzialam, kiedy mijala mnie po wyjsciu z sali. -Najlepszy trener w calej Bay Area.-Chce sie pani zapisac? -Moze, ale najpierw chcialabym zadac pani kilka pytan. -Prosze porozmawiac z Diana w recepcji. Ona pani wszystko powie. -Nie mowie o tai bo. - Pokazalam jej moja blache. - Chodzi o Nicholasa Jenksa. Joanna przygladala mi sie przez chwile, odrzucila do tylu konski ogon. Skrzywila sie. -Co takiego zrobil? Przylapaliscie go, jak kradl jedna ze swoich ksiazek w ksiegarni Staceya? -Mozemy porozmawiac? Wzruszyla ramionami i dajac mi znak, zebym szla za nia, ruszyla w strone pustych teraz przebieralni. -Chce pani dowiedziec sie o Nicku czegos, czego nie zdolala pani wyczytac z notek na obwolutach jego ksiazek? -Wiem, ze to bylo wiele lat temu, ale kiedys wzywala pani policje do domu. -Owszem. W razie gdyby nie bylo tego w papierach, chce pani uswiadomic, ze nie zlozylam skargi ani doniesienia o przestepstwie. Widzialam, ze przez jej twarz przemknelo przerazenie. Tamto zdarzenie sprzed lat musialo mocno utkwic jej w pamieci. -Prosze posluchac - zaczelam spokojnie. - Nie chce rozdrapywac starych ran. Usiluje tylko dowiedziec sie, jaki jest pani maz. -Zdarzyla mu sie powtorka z przeszlosci? Oceniala mnie, mierzyla od stop do glow. Zastanawiala sie, czy jestem wrogiem, czy przyjacielem. Wreszcie skapitulowala, spojrzala mi prosto w twarz. -Jesli przyszla pani w sprawie Chessy, nie moglam jej ostrzec. Po tym, jak mnie zalatwil. Jak on to mowil: Ja nia pisze, Jo. Ona jest moim medium, inspiruje mnie. Czytala pani jego ksiazki? Nie musiala go inspirowac, kiedy ja bralam kazda prace, zeby on mogl odnalezc siebie, prawda? Nie musiala czytac brudnopisow, znosic atakow wscieklosci, kiedy odrzucali mu kolejny rekopis, powtarzac kazdego wieczoru, jak bardzo w niego wierzy. Wie pani, gdzie ja poznal? W charakteryzatorni Entertainment Tonight. -Ja chce wiedziec, jak okrutny potrafi byc Nicholas Jenks, pani Wade. Odwrocila na moment glowe. Kiedy znowu na mnie spojrzala, oczy jej blyszczaly, jakby za chwile mialy poplynac z nich lzy. -Przychodzi pani i zmusza mnie, zebym po tylu latach wracala do tego wszystkiego. Co mam pani powiedziec? Ze matka go nie kochala? Ze to pokrecony i niebezpieczny czlowiek? Zycie z Nickiem... to takie trudne. Nosi cos w sobie, dusi, nigdy nie wiadomo, kiedy wybuchnie. Czesto pytam sama siebie, co ja najlepszego zrobilam? Bylam smarkata. -Przepraszam. - Bylo mi jej serdecznie zal. Obydwu. Jej i nowej pani Jenks. -Musze o to zapytac - powiedzialam. - Czy pani zdaniem te stany u bylego meza mogly sie nasilic? Jak dalece to powazne? Zesztywniala. -Czy cos sie stalo Chessie? -Chessy nic sie nie stalo - powiedzialam tonem, z ktorego moglo wynikac, ze innym sie stalo. Patrzyla na mnie uwaznie, czekala na gest potwierdzenia. Kiedy przymknelam powieki, zasmiala sie sucho. -Rozmawiamy wiec o czyms znacznie powazniejszym niz zwedzenie ksiazki u Staceya. Ponownie przytaknelam. Teraz rozmawialysmy jak kobieta z kobieta. -Musze zadac pani niezwykle wazne pytanie, pani Wade. ROZDZIAL 79 Zapytalam Joanne Wade, czy Nicholas Jenks jest zdolny do morderstwa. Nie powiedzialam, dlaczego pytam, ale nie musialam. Joanna szybko myslala. W jej oczach dostrzeglam poploch. Przez chwile wazyla odpowiedz. -Czytala pani jakies jego ksiazki, inspektorze? - zapytala ponownie. -Jedna, Smiertelny urok. Mocna. -On zyje tymi postaciami. Przestaje odrozniac fikcje od rzeczywistosci, zapomina, ze to tylko ksiazki. Miala taki wyraz twarzy, jakby zastanawiala sie nad soba, nad swoim wyborem sprzed lat. Pochylilam sie ku niej. -Nie chce pani zranic, ale musze wiedziec. -Czy moze zabic? Czy jest zdolny do morderstwa? Wiem, ze jest zdolny calkowicie upodlic drugiego czlowieka. To to samo co morderstwo, prawda? Jest seksualnym sadysta. Jego ojciec tlukl matke w ciemnej garderobie przy sypialni. To mial byc afrodyzjak. Nicholas zeruje na ludziach slabych. Owszem, slawny Nicholas Jenks ponizal mnie. Ale powiem pani najgorsza rzecz, gorszej juz byc nie moze. To on mnie zostawil, nie ja jego. Usmiechnela sie wspolczujaco. -Widzialam Chessy kilka razy z okazji jakichs oficjalnych przyjec. Zamienilysmy nawet kilka slow. Nic sie nie zmienil. Ona wie, ze ja wiem, przez co teraz przechodzi, ale nie mozemy sie podzielic tym doswiadczeniem. Widze jej strach. Wiem, jak to jest. Czlowiek patrzy w lustro i widzi inna osobe niz ta, ktora byl kiedys. Sluchalam Joanny i mialam wrazenie, ze pod zmatowieniem, jakie nalozyl czas, potrafie chyba dojrzec ja taka, jaka byla kiedys, mloda, zagubiona, laknaca ciepla. Dotknelam jej dloni. Mialam swoja odpowiedz. Zamknelam notes i juz chcialam wstac, kiedy mnie zaskoczyla: -Myslalam, ze to on. Nie doslownie, ale przychodzil mi na mysl, kiedy czytalam o tych strasznych morderstwach. Pomyslalam o jednej z jego ksiazek i stwierdzilam: to moglby byc on. -O jakiej ksiazce? -Pierwszej, ktora napisal. Na zawsze oblubienica. Wydawalo mi, ze to przez nia skojarzyla pani Nicka z tymi morderstwami. Patrzylam na nia kompletnie zbita z tropu. -O czym pani mowi? -Ledwie ja pamietam. Napisal to, zanim sie poznalismy. Mialam szczescie, bo znosilam jedynie to, co sie dzialo, kiedy nikt nie chcial opublikowac nastepnej, ktora ostatnio sprzedal podobno za dwa miliony. Ta pierwsza opowiadala o studencie prawa, ktory przylapuje zone ze swoim najlepszym przyjacielem. Zabija ich oboje. W koncu wariuje i w opetaniu zaczyna mordowac nowozencow. ROZDZIAL 80 Zdobylam kawalek lamiglowki, ktorego potrzebowalam. Jesli Jenks mordowal z premedytacja, jesli rozpisal swoje morderstwa we wczesnej ksiazce, bylby to niepodwazalny dowod w sprawie, juz nie poszlaka. Razem z tym, co juz mielismy, wreszcie moglby zostac uznany za podejrzanego. -Gdzie moge znalezc te ksiazke? - zapytalam. -Byla naprawde marna - odpowiedziala Joanna Wade. - Nikt jej nigdy nie opublikowal. Czulam kazdy nerw w swoim ciele. -Ma pani kopie maszynopisu? -Gdybym miala, dawno bym ja spalila. Nick mial kiedys agenta, niejaki Greg Marks. Zrezygnowal z niego, kiedy odniosl sukces. Jesli ktos to ma, to tylko on. Zadzwonilam do Marksa z samochodu. Bylam w swoim zywiole. Kocham to. Po czterech sygnalach odezwala sie automatyczna sekretarka: Rozmawiasz z Greg Marks Associates... Skrecilo mnie ze zlosci. Cholera, cholera, cholera. Zostawilam mu swoj numer. -To niezwykle pilna sprawa. - Juz mialam wyjasniac, dlaczego dzwonie, kiedy w aparacie rozlegl sie glos: -Greg Marks przy telefonie. Powiedzialam mu, ze musze sie z nim widziec natychmiast. Bylam niedaleko jego biura, moglam tam dotrzec w ciagu dziesieciu minut. -O szostej pietnascie mam spotkanie w One Market -oznajmil szorstko. - Jesli zdola pani dotrzec... -Prosze zostac. Jestem z policji. Jesli pan wyjdzie, aresztuje pana. Biuro Grega Marksa znajdowalo sie na drugim pietrze przerobionych na biurowiec magazynow na Pacific Heights. Przyjal mnie z pelna podejrzliwosci rezerwa. Niski, lysiejacy, dobrze ubrany, w zakardowej koszuli, w krawacie. -Obawiam sie, ze zle pani trafila, inspektorze. Nicholas Jenks od szesciu lat nie jest juz moim klientem. Odszedl, kiedy Zasieki trafily na liste bestsellerow "Chronicie". -Utrzymuje pan z nim kontakt? - Chcialam miec pewnosc, ze nic z tego, co powiem, nie trafi do Jenksa. -Po co? Zeby mu przypominac, jak bylem mu nianka w czasach, kiedy z trudem potrafil uzyc czasownika w polaczeniu z przymiotnikiem, jak przyjmowalem jego maniackie nocne telefony, jak glaskalem jego przerosniete ego? -Szukam wczesnego tekstu Jenksa - przerwalam mu. - Zanim zaczal byc slawny. Rozmawialam z jego byla zona. -Z Joanna? - zawolal zdumiony. -Powiedziala mi o ksiazce, ktora nigdy nie zostala opublikowana. Jesli dobrze pamieta, tytul brzmial Na zawsze oblubienica. Skinal glowa. -Pierwsza proba, bardzo nierowna, bez sily narracyjnej. Nigdy jej nie wyslalem do zadnego wydawnictwa. -Ma pan kopie? -Odeslalem mu ja natychmiast po przeczytaniu. Mysle, ze Jenks musi ja nadal miec. Uwazal ja za arcydzielo suspensu. -Mialam nadzieje, ze nie bede musiala go prosic o egzemplarz. - Nadal nie wyjawialam powodow mojego zainteresowania ksiazka. Nachylilam sie do Marksa. -Jak moglabym ja zdobyc, nie zwracajac sie do Jenksa? -Joanna jej nie ma? - Marks potarl czolo. - Jenks mial zawsze paranoiczny lek, ze ktos mu ukradnie jego dzielo. Moze zalatwil na nia prawa autorskie. Niech pani sprawdzi. Musialam z kims o tym pogadac. Musialam pogadac o tym z dziewczynami. -Chce pani uslyszec cos naprawde przerazajacego o Jenksie? -Niech pan mowi. -Od zawsze nosil sie z pomyslem na ksiazke. O pisarzu ogarnietym obsesja - cos w stylu Stephena Kinga, on to robi swietnie. Zeby napisac lepsza ksiazke, wielka ksiazke, pisarz naprawde morduje ludzi. Chce zobaczyc, jak to jest. Witamy w strasznym swiecie Nicholasa Jenksa. ROZDZIAL 81 Dlatego zostalam detektywem od zabojstw. Gnalam do biura, w glowie wirowaly mi pomysly, jak zdobyc zaginiona ksiazke, kiedy wybuchla kolejna bomba. Dzwonil McBride. -Siedzisz? - zapytal, jak gdyby mial mi zadac coup de grace. - Nicholas Jenks byl w Cleveland. Tego wieczom, kiedy popelniono morderstwo w Hall of Fame. Ten skurwiel tu byl. Klamal mi w zywe oczy. Nawet nie mrugnal. Teraz stalo sie oczywiste, ze niezidentyfikowany mezczyzna w Hall of Fame to jednak on. Nie mial alibi. McBride opowiedzial mi, jak jego ludzie przetrzasali wszystkie hotele w miescie. Wreszcie doszli, ze Jenks zatrzymal sie w Westin, co wiecej, zameldowal sie pod wlasnym nazwiskiem. Recepcjonistka, ktora miala dyzur tamtego wieczoru, dobrze go zapamietala. Rozpoznala go od razu -jest milosniczka jego ksiazek. Zaczelam gwaltownie zastanawiac sie nad konsekwencjami. McBride mial wszystko, czego potrzebowal. Wczesniejszy zwiazek Jenksa z ofiara, ewentualna wizje lokalna na miejscu zbrodni. Teraz Jenks przechodzil w rece Cleve-land. -Jutro skladam wniosek u prokuratora rejonowego - oznajmil McBride. - Jak tylko dostane nakaz aresztowania, bede chcial, zebys przywiozla Nicholasa Jenksa do Cleveland. Jakbym dostala obuchem w glowe. Mielismy oddac go tym z Cleveland. Wszystkie dowody, wszystkie odkryte tropy na nic. Co najwyzej moglismy domagac sie rownoleglej kary smierci w drugim procesie. Brandtowie, Weilowie, DeGeor-ge'owie i Passeneau beda zalamani. Mercer przekreci sie z wscieklosci. Stalam przed calkowicie demoralizujacym wyborem. Albo zdjac Jenksa i oddac go McBride'owi, albo zrobic szybki ruch, nie majac wszystkich pionow w garsci. Musze piac sie po drabinie, mowil glos w glowie. Musze omowic to z dziewczynami, mowil mi glos z serca. ROZDZIAL 82 W ciagu godziny stawily sie na moje wezwanie. -Cleveland ma wydac nakaz aresztowania - oznajmilam im, po czym rzucilam bombe o Oblubienicy. -Musisz ja znalezc - rzekla Jill. - Tylko w ten sposob powiazemy wszystkie trzy morderstwa. Skoro nigdy nie zostala opublikowana, stanowi wystarczajacy dowod. Moze sa w niej nawet paralele do dokonanych morderstw. Znajdz ksiazke, Lindsay, i wsadz Jenksa za kratki. Na zawsze! -Jak? Joanna Wade powiedziala mi o jego bylym agencie. Pojechalam tam. Pudlo. Powiedzial, zebym sprawdzila w urzedzie od praw autorskich. Gdzie to jest? Cindy pokrecila glowa -Chyba w Waszyngtonie. -To zajmie kilka dni, moze dluzej. Nie mamy czasu. - Zwrocilam sie do Jill: - Moze pora wystawic nakaz przeszukania. Zaskoczyc Jenksa. Musimy miec pistolet i ksiazke. I to juz. -Jesli to zrobimy - zdenerwowala sie Jill - mozemy spieprzyc cale dochodzenie. -Chcesz go stracic, Jill? -Czy ktos juz o tym wie? - zapytala. Pokrecilam glowa. -Tylko pierwsza druzyna - wy, chlopaki. Kiedy Mercer sie dowie, sam sie do tego dorwie. Kamery, mikrofony, FBI na skrzydlach. -Jesli sie mylimy, Jenks zaciagnie nas za dupy do sadu. Nie chce nawet o tym myslec - powiedziala Jill. -A Cleveland tylko czeka. Wychodzimy na bande idiotek. -W porzadku, Lindsay - westchnela wreszcie Jill. - Jestem z toba. Jesli nie widzisz innego sposobu. Spojrzalam na wszystkie trzy. Chcialam sie upewnic czy jestesmy zgodne. Nagle Cindy cos olsnilo. -Mozesz mi dac jeszcze dwadziescia cztery godziny? Spojrzalam na nia. -Nie wiem. A po co? -Tylko do jutra. Bedzie mi potrzebny numer ubezpieczenia Jenksa. Pokrecilam glowa. -Slyszalas, McBride zlozyl wniosek. Po co ci ten numer? Miala taka sama mine, jak tego wieczoru, kiedy wpadla do mojego mieszkania ze zdjeciem Jenksa i Kathy Kogut, trzeciej panny mlodej. -Wystarczy, ze poczekasz do jutra rana. I wyszla. ROZDZIAL 83 Nastepnego dnia rano Cindy z niewyrazna mina pchnela szklane drzwi prowadzace do Gildii Pisarzy. Czula sie bardzo podobnie jak tamtego dnia w Grand Hyatt. Recepcjonistka w srednim wieku, o twarzy bibliotekarki skrupulantki podniosla na nia wzrok znad biurka. -W czym moge pomoc? Cindy wziela gleboki oddech. -Musze znalezc pewien rekopis. Dosc dawno napisany. Slowo copyright ja natchnelo. Jeszcze w college'u pisala opowiadania. Byly ledwie dobre, zeby ukazac sie w szkolnym pismie literackim, ale matka nalegala, zeby zalatwila prawa autorskie. Okazalo sie jednak, ze procedura bedzie trwala miesiacami, poza tym byla za kosztowna. Przyjaciel, ktory juz publikowal, powiedzial jej o innym, lokalnym sposobie zarejestrowania tekstow: utrzymywal, ze wszyscy pisarze tak robia. Jesli Nicholas Jenks, nie smierdzac groszem, chcial ochronic wlasny plod, mogl wybrac te sama droge. -To historia naszej rodziny. Do trzeciego pokolenia wstecz. Napisana przez mojego brata. Nie mamy kopii. Kobieta pokrecila glowa. -To nie biblioteka, skarbie. Wszystko, co tu przechowujemy, jest zastrzezone. Jesli chcesz miec kopie, musisz poprosic brata, zeby sam sie do nas pofatygowal. -Nie moge - oznajmila Cindy zalobnym tonem. - Nick nie zyje. Kobieta zmiekla, spojrzala na nia mniej sluzbiscie. -To smutne. -Jego zona zapewnia, ze nie moze znalezc egzemplarza, a ja chcialam podarowac go naszemu tacie na szescdziesiate urodziny. - Czula sie glupio, miala wyrzuty sumienia, ze tak bezczelnie klamie, ale wszystko zalezalo od tego, czy zdobeda ksiazke. -Jest okreslona procedura w takich przypadkach -oswiadczyla kobieta z namaszczeniem. - Swiadectwo zgonu. Dowod, ze jest sie najblizszym krewnym. Wasz adwokat na pewno wam w tym pomoze. Ja nie moge pani wpuscic. Cindy goraczkowo myslala. Gildia raczej nie przypominala siedziby Microsoftu. Jesli dostala sie do Grand Hyatta, dotarla za Lindsay na miejsce drugiej zbrodni, powinna i teraz sobie poradzic. Ludzie na nia liczyli. -Musi byc jakis sposob, zeby pozwolila mi pani wejsc, rzucic okiem, prosze. -Obawiam sie, ze nie, kochanie. Musialabys miec jakis dokument. Skad w ogole wiesz, ze rekopis jest u nas? -Moja bratowa jest tego pewna. -Nie moge udostepniac zastrzezonych dokumentow na podstawie czyjejs pewnosci - rzekla kobieta ze stanowczoscia wykluczajaca dalsza dyskusje. -A moze przynajmniej pani sprawdzi, czy to tu jest? - podsunela Cindy. Obdarzona jamniczym wechem obronczyni wolnego obiegu slowa wreszcie ulegla. -Tyle moge. Powiadasz, ze rzecz zostala napisana kilka lat temu? Cindy poczula przyplyw adrenaliny. -Tak. -Tak? - Czekala na dalsze informacje. -Na zawsze oblubienica, tak mi sie wydaje. -Podaj mi nazwisko, nie tytul. -Jenks - powiedziala Cindy, wstrzymujac oddech. - Nicholas Jenks. Kobieta wpatrywala sie w nia. -Ten pisarz mystery? Cindy pokrecila glowa, zmusila sie do usmiechu. -Agent ubezpieczeniowy - powiedziala tak spokojnie, jak mogla. Kobieta popatrzyla na nia dziwnie i dalej drazyla sprawe nazwiska. -Masz jakis dowod pokrewienstwa? Cindy wreczyla jej kartke papieru z numerem ubezpieczeniowym Jenksa. -Powinien byc na jego fiszce. -To?nie wystarczy. Cindy przesuwala palcami po zamku blyskawicznym przy swoim plecaku. Minuty plynely. -Prosze mi przynajmniej powiedziec, czy to tu jest. Pozniej przyniose wszystkie dokumenty, jakie pani chce. -Jenks - kobieta mruknela z powatpiewaniem. - Wyglada na to, ze twoj brat byl bardziej plodny, niz przypuszczalas. - Ma u nas trzy rekopisy. Cindy miala ochote krzyczec w glos. -Mnie zalezy tylko na tym jednym, Na zawsze oblubienica. Trwalo to chyba cale minuty, a wreszcie kobieta, twarda dotad niczym kamien, wreszcie zmiekla. -Nie wiem, dlaczego to robie. W kazdym razie z katalogu wynika, ze manuskrypt jest u nas. Musisz tylko przedstawic wiarygodne dokumenty. A wiec jednak. Miala racje. Miala potwierdzenie. Rekopis byl tym ostatnim elementem, ktorego potrzebowaly, zeby rozgryzc sprawe i zrobic porzadek z Jenksem. Teraz musiala go tylko wydobyc. ROZDZIAL 84 -Znalazlam ja! - wykrzyczala Cindy bez tchu do sluchawki. - Na zawsze oblubienice! Uderzylam piescia w blat biurka. Jest! Teraz moglysmy wykonac ruch.-Czytalas juz? -Znalazlam ja, ale jej nie mam - wyjasnila. Opowiedziala mi o Gildii Pisarzy. Ksiazka tam byla, ale musialysmy wykonac kilka zabiegow, zeby ja dostac w nasze rece. Wszystko trwalo raptem dwie godziny. Zaczelam od goraczkowego telefonu do Jill, ta niemal wyciagnela sedziego z sali rozpraw i uzyskala sadowy nakaz wydania rekopisu Oblubienicy Jenksa. Razem pojechalysmy do Cindy. Po drodze wykonalam jeszcze jeden telefon. Do Claire. Wypadalo, zebysmy byly na miejscu wszystkie. Dwadziescia minut pozniej spotkalysmy sie przed wejsciem do burego budynku na Geary i juz razem wjechalysmy na osme pietro, gdzie miescila sie Gildia. -Wrocilam - oznajmila Cindy zaskoczonej kobiecie w recepcji. - Mam potrzebne dokumenty. Obrzucila nas podejrzliwym spojrzeniem. -A to kto? Kuzynki? Mignelam jej moja blacha i pokazalam nakaz z oficjalna pieczecia. -O co chodzi z ta ksiazka? - zatchnela sie kobieta. Rzecz najwyrazniej przekraczala jej kompetencje, bo opuscila miejsce za biurkiem, by po chwili wrocic ze zwierzchnikiem. Facet przeczytal nakaz. -Zwykle przechowujemy teksty nie dluzej niz osiem lat - powiedzial troche niepewnie. I zniknal na cala wiecznosc. Siedzialysmy kolo recepcji niczym rodzina niespokojnie wyczekujaca narodzin dziecka. Co bedzie, jesli wyrzucili rekopis? Kierownik wrocil wreszcie z zakurzona paczka owinieta w szary papier. -Na samym dnie pojemnikow - oznajmil z zadowolonym usmiechem. Tuz obok Gildii znalazlysmy jakis bar kawowy. Pelne oczekiwania zbilysmy sie przy stoliku w glebi. Polozylam paczke na blacie, rozwinelam z papieru. Przeczytalam tytul. Na zawsze oblubienica. Powiesc Nicholasa Jenksa. Nerwowym ruchem otworzylam teczke i przebieglam wzrokiem pierwsza strone. Narrator w wiezieniu snul refleksje o swoich zbrodniach. Nazywal sie Phillip Campbell. "Najgorsza rzecz, jakiej kiedykolwiek ktos sie dopuscil?" - tak zaczynala sie powiesc. ROZDZIAL 85 Podzielilysmy ksiazke na cztery partie i w milczeniu przerzucalysmykartki, szukajac jakiejs sceny albo szczegolu, ktore mialyby znamiona podobienstwa do popelnionych morderstw. Moja czesc mowila o zyciu Phillipa Campbella. O jego zonie jak z obrazka, o przylapaniu jej z innym mezczyzna. Zabil ich oboje - i jego zycie zmienilo sie na zawsze. -Bingo! - odezwala sie nagle Jill. I zaczela czytac na glos, odginajac plik stron jak talie kart. To byla scena z Phillipem Campbellem - jak "z dudniacym pulsem, slyszac w glowie glosy", skrada sie korytarzami hotelu. The Grand Hyatt. Panna mloda i pan mlody w apartamencie. Campbell dostaje sie do srodka i zabija ich bez chwili namyslu. "Jednym aktem - czytala Jill - zmyl odor zdrady i zamienil go w swieze, dopotad niewyobrazalne pozadanie. Lubil zabijac". Patrzylysmy przez chwile na siebie nieruchomo. To juz nie bylo straszne. Jenks byl oblakany - ale czy byl tez przebiegly? Nastepna czytala Claire. Kolejny slub. Tym razem scena przed kosciolem. Panna mloda i pan mlody schodza po stopniach, sypie sie ryz, okrzyki, gratulacje, oklaski. Ten sam czlowiek, Phillip Campbell za kierownica limuzyny, ktora zabierze nowozencow. Znowu popatrzylysmy na siebie w milczeniu. Tak zostalo popelnione drugie morderstwo. -Jasna cholera - mruknela Jill. Claire tylko pokrecila glowa. Byla smutna, wstrzasnieta. Jak my wszystkie. W piersi narastal mi krzyk dlugo powstrzymywanej satysfakcji. Dokonalysmy swego. Rozwiazalysmy sprawe morderstw nowozencow. -Ciekawa jestem, jak sie konczy? - mruknela Cindy, kartkujac ksiazke do konca. -A jak ma sie konczyc? - powiedziala Jill. - Aresztowaniem. ROZDZIAL 86 Pojechalam z Chrisem do domu Jenksa. Prawie nie rozmawialismy, niespokojnie wygladajac tego, co nastapi. Na zewnatrz czekal na nas Charlie Clapper ze swoja ekipa. Mieli kawalek po kawalku przeszukac dom, kiedy zabierzemy juz Jenksa. Zadzwonilismy. Z kazda sekunda czekania serce bilo mi coraz mocniej. To bylo to. Dlatego zostalam glina. Drzwi otworzyla ta sama gospodyni. Szeroko otworzyla oczy na widok tylu bialo-niebieskich wozow. Mignelam blacha. -Musimy sie widziec z panem Jenksem. Ruszylismy w strone tego samego pokoju, w ktorym poprzedniego dnia rozmawialismy z Jenksem. W holu pojawila sie wystraszona Chessy Jenks. -Pani inspektor... - zatchnela sie, rozpoznawszy mnie. - Co sie dzieje? Skad te policyjne wozy przed domem? -Przykro mi - powiedzialam. I rzeczywiscie bylo mi przykro. Ze wzgledu na nia. - Czy maz jest w domu? -Nick! - zawolala w panice. Zrozumiala, dlaczego przyjechalismy. Probowala zatrzymac nas, zastapic droge. Krzyczala: - Nie mozecie tak tu wchodzic. To nasz dom. -Pani Jenks - odezwal sie proszacym glosem Raleigh. Bylam zbyt nakrecona, zeby sie zatrzymac. Tak bardzo chcialam dostac Jenksa, do bolu. Pojawil sie w chwile pozniej, wszedl z ogrodu otwierajacego sie na Pacyfik, z kijem golfowym w dloni, w bialej koszuli, lnianych szortach. -Wydaje mi sie, ze jasno sie wyrazilem: bedziecie chcieli czegos ode mnie, kontaktujcie sie z moim adwokatem -powiedzial nieporuszony. -Sam mu pan to zakomunikuje - powiedzialam. Serce walilo mi jak oszalale. - Nicholasie Jenks, jest pan aresztowany pod zarzutem zamordowania Davida i Melanie Brandt, Michaela i Rebeki DeGeorge, Jamesa i Kathleen Voskuhl. Chcialam, zeby uslyszal pelna liste, zeby przypomnial sobie wszystkich tych, ktorych zabil. Chcialam zobaczyc w jego oczach nieczula obojetnosc. -To jakis obled. - Wpil we mnie spojrzenie. -Nick? - zawolala jego zona. - O czym oni mowia? Skad sie tu wzieli? -Wiecie, co robicie? - zapytal. Zyly wystapily mu na szyi. - Pytam, czy zdajecie sobie sprawe, co robicie? Nie odpowiedzialam, wyrecytowalam tylko zwyczajowe ostrzezenie: "Wszystko, co od tej chwili... ma pan prawo...", itd. -Popelniacie najwiekszy blad w swoim zyciu. -Co oni mowia? - Jego zona byla blada jak plotno. - Nick, powiedz mi, prosze. Co sie dzieje? -Zamknij sie - rzucil i odwrocil sie w moja strone ze zlym blyskiem w oku. Przypadl do mnie z piesciami. Zamierzyl sie. Podcielam go. Uderzyl o kant stolu i rozciagnal sie na podlodze. Spadly zdjecia, potluklo sie szklo. Jeknal glosno z bolu. Chessy Jenks krzyknela. Stala bez ruchu, sparalizowana. Chris Raleigh skul jej meza i postawil na nogi. -Dzwon do Shermana - ryknal Jenks do zony. - Powiedz mu, gdzie jestem, co sie stalo. Raleigh i ja pchnelismy go do naszego wozu. -Jaka ma pan teraz teorie zbrodni? - zapytalam. ROZDZIAL 87 Kiedy skonczyla sie ostatnia konferencja prasowa, zgasl ostami blysk flesza, po raz setny powtorzylam, jak doszlismy do Jenksa, a szofer odwiozl rozpromienionego Mercera -wy sciskalam Claire, Cindy i Jill. Uczcilam jeszcze sukces piwem i wrocilam do Hallu. Bylo dobrze po osmej i tylko cicha rozmowa dyzurnych przerywala moja samotnosc. Usiadlam przy biurku i usilowalam sobie przypomniec, kiedy po raz ostatni czulam sie tak dobrze. Jutro zaczniemy drobiazgowe przygotowania do sprawy Jenksa. Bedziemy go przesluchiwac, gromadzic kolejne dowody, sporzadzac raport po raporcie. Ale udalo sie. Zlapalismy go. Spelnilam obietnice dana Melanie Brandt tamtego strasznego wieczoru w Apartamencie Chinskim w Grand Hyatt. Bylam dumna z siebie. Cokolwiek sie ze mna stanie, nawet jesli nigdy nie zostane porucznikiem, tego nikt mi nie zabierze. Wstalam i podeszlam do tablicy, by popatrzec na wypisana na niej liste spraw, nad ktorymi pracowalismy. Pod "Sprawy otwarte", gdzies na samej gorze, widnialo nazwisko: Melanie Brandt. Wzielam gabke i wytarlam je, potem to samo zrobilam z nazwiskiem jej meza, az obydwa zniknely, a po nich ostatni slad rozmazanej kredy. -Jest naprawde dobrze. - Za moimi plecami rozlegl sie glos Chrisa. Odwrocilam sie. Stal z zadowolona mina. -Co tu robisz? O tej porze? -Pomyslalem, ze bede dobrym skautem i uporzadkuje biurko Rotha. Zartuje, Lindsay? Przyszedlem po ciebie. Stalismy w kacie pokoju, nie bylo nikogo poza nami. Nie musial podchodzic. Ja podeszlam do niego. Nic nie stalo na przeszkodzie. Nie musialam niczemu zaprzeczac. Pocalowalam go. Nie tak jak przedtem. Chcialam, by poznal, ze jestem nim zainteresowana. Pocalowalam tak, jak pragnelam pocalowac go tamtego wieczoru w Cleveland. Do utraty tchu. I zeby zrozumial, ze chcialam to zrobic od chwili, kiedy go zobaczylam. Kiedy wreszcie odsunelismy sie od siebie, powtorzyl z usmiechem: -A nie mowilem, ze jest naprawde dobrze. To prawda. Bylo dobrze. I nie dalo sie tego uniknac. -Jakie masz plany? - Ja tez sie usmiechnelam. -W ogole? -W szczegole. Dzisiaj wieczorem. Na kilka najblizszych godzin. -Mialem zamiar uporzadkowac biurko Przyjemniaka i zobaczyc, czy nie bedziesz miala przypadkiem ochoty zabrac mnie do siebie. -Wezme tylko torebke. ROZDZIAL Nie wiem, jak dostalismy sie do mojego mieszkania w Po-trero. Kiedy zamknelismy za soba drzwi, nic nas nie moglo zatrzymac. Ja garnelam sie do niego, on garnal sie do mnie. Wystarczyl nam chodnik w przedpokoju, dalej nie doszlismy, calujac sie, dotykajac, walczac z guzikami i zamkami, posa-pujac glosno. Zapomnialam juz, jak dobrze byc w czyichs ramionach, czuc pragnienie. Obydwoje tego chcielismy. Do konca. Chris mial delikatne rece, a tego potrzebowalam najbardziej. Cudownie bylo calowac go, cudowny byl jego dotyk, delikatnosc, potem jej brak, prosty fakt, ze zalezalo mu na mojej rozkoszy tak samo jak na swojej. Czlowiek nigdy nie wie, dopoki nie sprobuje, ale cudownie bylo byc z Chrisem. Absolutnie cudownie. Wiem, ze to banal, ale tej nocy kochalam sie tak, jakby nigdy wiecej nie mialo mi sie to przydarzyc. Czulam Chrisa w sobie, cieply, elektryzujacy prad - od brzucha przez uda po czubki palcow. Gdyby mnie nie obejmowal, rozsypalabym sie na drobiny. Ufalam mu bez zastrzezen. Nic nie zachowalam dla siebie. Oddalam sie Chrisowi tak, jak nikomu przedtem. Nie tylko cialem i sercem, te moglam odzyskac. Oddalam mu swoja nadzieje, ze bede dalej zyla. Kiedy krzyknelam, kiedy eksplodowal we mnie dreszcz, kiedy zesztywnialam w radosci, jakis glos wewnetrzny szepnal cos, co bylo, wiedzialam, prawda. Dalam mu wszystko. Oddal to. Wreszcie odsunal sie ode mnie. Oboje jeszcze rozedrgani, rozpaleni. -Co? - wysapalam. - Co teraz? Spojrzal na mnie z usmiechem. -Chcialbym zobaczyc sypialnie. ROZDZIAL Chlodna bryza owiewala mi twarz. Boze, co za noc. Co za dzien. Co zajazda. Owinieta koldra siedzialam na moim tarasie wychodzacym na poludniowy koniec zatoki. Zupelny bezruch, tylko swiatla San Leonardo w oddali. W sypialni spal Chris. Zasluzyl sobie na troche odpoczynku. Ja nie moglam spac. Moje cialo bylo zbyt ozywione, rozedrgane, niczym odlegly brzeg tysiacami migotliwych swiatelek. Usmiechnelam sie mimo woli na te mysl: To byl wspanialy dzien. -Dwudziesty siodmy czerwca - powiedzialam na glos. - Zapamietani cie. Najpierw znalazlysmy ksiazke. Potem aresztowalismy Jenksa. Nie wyobrazalam sobie, ze cos jeszcze moze sie zdarzyc. A jednak sie zdarzylo. O wiele wiecej. Jeszcze dwa razy kochalismy sie z Chrisem tej nocy. Trzy godziny slodkiego tanca dotykow, posapywan, milosci. Nie chcialam poczuc, ze odejmuje ode mnie dlonie. Nie chcialam, zeby zabraklo mi ciepla jego ciala. Nowe, elektryzujace doznanie. Przynajmniej raz niczego nie zachowalam dla siebie i to bylo bardzo, bardzo dobre. Ale teraz, w mroku nocy odezwal sie oskarzycielski glos. Klamalam. Nie dalam wszystkiego. Byla prawda, przed ktora nie mialam ucieczki i ktora zachowalam dla siebie. Nie powiedzialam mu o Neglim. Nie wiedzialam jak. Kiedy tak bardzo czulismy, ze zyjemy, jak mialam mu powiedziec, ze umieram. Ze moje cialo, jeszcze przed chwila tak bardzo ozywione namietnoscia, jest zakazone. W ciagu jednego dnia moje zycie sie przeobrazilo. Mialam ochote wzbic sie w powietrze, szybowac. Zasluzylam na to. Zasluzylam, zeby byc szczesliwa. A on zaslugiwal na to, zeby wiedziec. Uslyszalam szelest. To Chris. -Co ty tutaj robisz? - zapytal. Stanal za mna i polozyl mi dlonie na karku. Obejmowalam ramionami kolana, koldra zsunela sie z plecow, ledwie zaslaniala mi piersi. -Trudno bedzie wrocic do tego, co bylo przedtem -mruknelam. -Kto mowi o wracaniu? -Mysle o pracy. Gdy usiadziemy przy biurkach w tym samym pokoju. Jutro mamy przesluchiwac Jenksa. Trudny dzien dla nas obojga. Jego palce piescily moje piersi, potem kark. Doprowadzal mnie do szalenstwa. -Nie musisz sie martwic - uspokoil mnie. - Kiedy zamkniemy sprawe, wroce do siebie. -Chris. - Przeszedl mnie dreszcz. Przyzwyczailam sie do niego. -Mowilem ci, ze nie bedziemy wiecznie partnerami. - Nachylil sie, wdychajac zapach moich wlosow. - W kazdym razie nie w tym sensie. -A w jakim? - Czulam ogien na karku, kiedy tak mnie piescil. Och, niech to wszystko gdzies zniknie, prosilam w duchu. Wyniesie sie na ksiezyc. Czy moglam mu powiedziec? Juz nie chodzilo o to, ze nie wiedzialam jak. Bylismy tu razem, nie chcialam tego przerywac, konczyc. Pozwolilam, zeby zabral mnie do sypialni. -Jest coraz lepiej - szepnelam. -Prawda? Nie moge sie doczekac, co bedzie za chwile. ROZDZIAL 90 Ledwie nastepnego dnia rano usiadlam za biurkiem i zaczelam szukac w "Chronicie" dalszego ciagu artykulu Cindy o aresztowaniu Jenksa, kiedy odezwal sie telefon.Dzwonil Charlie Clapper. Jego ekipa do poznej nocy dokladnie przeszukiwala dom Jenksa, przetrzasajac wszystko. -Masz cos dla mnie, Charlie? - Mialam nadzieje, ze znalazl pistolet, moze nawet obraczki. Cos konkretnego, co zlamaloby Jenksa. Byl wyzywajacy, drwil z nas, widzialam to. Charlie wydal znuzone westchnienie. -Mysle, ze powinnas przyjechac tutaj i zobaczyc. Chwycilam torebke i kluczyki od naszego wozu sluzbowego. W korytarzu wpadlam na Jacobiego. -Chodza sluchy, ze przestalem byc mezczyzna twoich marzen. -Och, nie powinienes wierzyc we wszystko, co pisza w "Star". -Aha. Ani co mowia ci z nocnej zmiany. Stanelam jak wryta. Ktos nas wczoraj podpatrzyl. Juz slyszalam te gorace komentarze. Bylam wsciekla, zaczerwienilam sie. -Spokojnie - powiedzial Jacobi. - Czasem czlowiek da sie zlapac na obroze. To jest dobra obroza. -Dzieki, Warren. - To byl jeden z tych rzadkich momentow, kiedy zadne z nas nie mialo nic do ukrycia. Mrugnelam do niego i zbieglam ze schodow. -Pamietaj - zawolal za mna. - To moj szampan naprowadzil cie na slad. -Pamietam. Jestem wdzieczna. Dzieki, Warren. Pojechalam Szosta do Taylor, a potem California do domu Jenksa w Sea Cliff. Kiedy dotarlam na miejsce, dwa wozy policyjne blokowaly ulice, nie dopuszczajac dziennikarzy. Clappera znalazlam przy stole w jadalni. Zmeczony, nieogolony, zrobil sobie chwile odpoczynku. -Znalazles mi pistolet, z ktorego zabil? -Tylko to. - Wskazal bron w plastykowym worku na podlodze. Strzelby mysliwskie, piekny minelli, automatyczny colt 45. Tego, na ktorym mi zalezalo, nie bylo. Nie musialam nawet podchodzic, zeby to wiedziec. -Przetrzasnelismy jego gabinet - parsknal Charlie. - Ani slowa o jakiejkolwiek ofierze. Nie ma zadnych wycinkow, zadnych trofeow. -Mialam nadzieje, ze znajdziecie obraczki. -Chcesz obraczki? - Zmeczonym ruchem podniosl sie zza stolu. - Jego zona ma mnostwo zlota, pokaze ci. Moze cos znajdziesz. Cos jednak mamy. Chodz ze mna. Na podlodze w kuchni stala skrzynka wina, szampan. Cios du Mesnil. I napis "Dowod" zoltym markerem na boku. -To juz wiedzielismy - powiedzialam. Spojrzal na mnie tak, jakbym go obrazila tym oczywistym stwierdzeniem, po czym wyjal ze skrzynki jedna butelke. -Sprawdz numery, Lindsay. Kazda butelka opatrzona jest tym samym. Patrz, cztery-dwa-trzy-piec-piec-dziewiec. Widac dla porzadku. - Wyjal z kieszeni zielone pokwitowanie z naszego magazynu. - Ta z Hyatta. Ten sam numer. - Usmiechnal sie. Te same butelki. Oczywisty dowod laczacy Jenksa z miejscem, gdzie zamordowani zostali David i Melanie Brandt. Dowod, juz nie poszlaka. Nawet jesli nie mielismy broni, wystarczyl. Ogarnela mnie fala podniecenia. Przybilam Char-liemu piatke. -Ale nie sciagalbym cie tu tylko dlatego - powiedzial prawie przepraszajaco. Zaprowadzil mnie do sypialni z ogromnym oknem otwierajacym sie na most Golden Gate i wprowadzil do duzej garderoby. Garderoby Jenksa. -Pamietasz zakrwawiona marynarke, ktora znalezlismy w hotelu? - Charlie podszedl do stojacego w glebi stojaka na buty. - Teraz mamy komplet. - Nachylil sie i zza stojaka wyciagnal pomieta reklamowke Nordstroma. - Tutaj to znalezlismy. Wyciagna! z torby zwiniete w klebek spodnie od smokingu. -Juz sprawdzilem. Ten sam krawiec. Ten sam numer modelu. Rownie dobrze moglabym wpatrywac sie w milion dolarow w gotowce albo tone ukradzionej kokainy. Nie moglam oderwac oczu od tych spodni. Wyobrazalam juz sobie grymas na twarzy Nicholasa Jenksa. Claire miala racje. Miala racje od samego poczatku. Marynarka nie nalezala do ofiary, tylko do Jenksa. -I co myslisz. Hej, inspektorze? - Charlie Clapper usmiechnal sie szeroko. - Zamkniesz sprawe? A, prawda -zawolal glosem czlowieka lekko rozkojarzonego. - Gdzie ja to mam? Zaczal klepac sie po kieszeniach. W koncu znalazl mala plastykowa torebke. -Prosto z maszynki elektrycznej skurwiela - oznajmil. W torebce byly krotkie rude wloski. ROZDZIAL 91 -Spodziewalam sie ciebie - powiedziala Claire. Wziela mnie pod ramie i poprowadzila przez laboratorium do malego pomieszczenia pelnego chemikaliow. Na granitowym blacie staly jeden przy drugim dwa mikroskopy.-Charlie mowil mi juz, co znalazl - powiedziala. - Szampana. Spodnie. Masz go w garsci, Lindsay. -Jesli jeszcze to sie zgodzi, poslemy go na krzeslo. - Podalem jej torebke z wlosami. -Zobaczmy. - Usmiechnela sie i otworzyla zolta koperte1 z napisem grubym markerem: "Dowod #62340: Rebeca DeGeorge", a z niej naczynko Petriego, to samo, ktore widzialam po drugim morderstwie. Za pomoca pincety umiescila znaleziony wowczas wlos miedzy szkielkami, wsunela je pod mikroskop. Nachylona ustawiala przez moment ostrosc, po czym zapytala nieoczekiwanie: -No i jak sie czujesz, moja pani? -Mowisz o Neglim? -A o czym by innym? - powiedziala, nie odrywajac oka od mikroskopu. Tak bylam pochlonieta Jenksem, ze dopiero teraz po raz pierwszy od kilku dni pomyslalam o swoim samopoczuciu. -W zeszlym tygodniu widzialam sie z Medvedem. Liczba czerwonych cialek ciagle spada. Teraz podniosla glowe. -Tak mi przykro, Lindsay. Probujac mowic w miare dziarskim tonem, opowiedzialam jej o zmianach w kuracji. Zwiekszone dawki. Wieksza czestotliwosc. Wspomnialam o mozliwosci przeszczepu szpiku. Usmiechnela sie filuternie. -Musimy znalezc jakis sposob, zeby rozruszac te twoje krwinki. Nawet w laboratorium musze oblewac sie rumiencem. -Co tam? - zapytala Claire. - Co probujesz nieudolnie ukryc. -Nic. -Cos jest grane. Miedzy toba i panem Chrisem Raleigh, zaloze sie. Daj spokoj, nie bedziesz mi sie tu wykrecala milczeniem. Powiedzialam jej. Od pierwszego pocalunku w biurze, przez zdecydowanie zbyt wolna jazde do domu, po erupcje namietnosci na chodniku w przedpokoju. Claire chwycila mnie za ramiona. Jej oczy jasnialy podnieceniem chyba tak samo jak moje. - - No i? -No i? - Zasmialam sie. - No i... bylo niesamowicie. Bylo... jak powinno byc. Nie wiem, czy dobrze robie. Zwazywszy na to, co sie dzieje. -Zawahalam sie. - Moglabym go kochac, Claire. Moze juz go kocham. Popatrzylysmy na siebie. Niewiele wiecej bylo do powiedzenia. -Coz. - Claire nachyUla sie nad mikroskopem. - Zobaczmy, co my tu mamy. Wlosy z jego szcze-szcze-szczeki. Trzy wlosy z maszynki Jenksa powedrowaly na szkielko i do mikroskopu stojacego tuz obok pierwszego. Claire nastawila ostrosc, spojrzala w okular jednego mikroskopu, potem drugiego. -Hmmm - mruknela. Wstrzymalam oddech. -Co myslisz? - zapytalam. -Sama zobacz.. Nachylilam sie. Natychmiast rozpoznalam pierwszy wlos, j ten znaleziony w pochwie Rebeki. Gruby, rudawy, z biala j jakby niteczka owinieta niby waz wokol nasady. Potemi obejrzalam wlosy z maszynki Jenksa. Krotsze, przyciete, ale - identycznego koloru, z ta sama jakby niteczka. Nie jestem ekspertem, ale nie mialam watpliwosci. 5 Wlosy wygladaly identycznie.? ROZDZIAL 92? Nicholas Jenks przebywal w celi na dziesiatym pietrze Hallu. Po poludniu mial zostac postawiony w stan oskarzenie. Jego adwokat, Sherman Leff, zachowywal sie tak, jakby cala sprawa byla czysta formalnoscia, a szale sprawiedliwosci spoczywaly na jego obleczonych w doskonale skrojony angielski garnitur ramionach. Mnie i Raleighowi towarzyszyla Jill. Jenks nie wiedzial, co uslyszy. Mielismy szampana, spodnie od smokingu, wlosy z brody. Byl w apartamencie Melanie i Davida Brandtow. A ja nie moglam sie doczekac, kiedy przekaze mu te dobra ' wiadomosc. Usiadlam naprzeciwko niego i spojrzalam mu w oczy. -To jest zastepca prokuratora rejonowego, Jill Bern-hardt - zaczelam. - Bedzie prowadzila pana sprawe. I zazada wyroku skazujacego. Usmiechnal sie - laskawym, pewnym siebie, protekcjonalnym usmiechem -zupelnie jakby przyjmowal nas u siebie w domu. Skad ta pewnosc? - przemknelo mi przez mysl. -Jesli wolno, ja zaczne - powiedziala Jill. -Wy prowadzicie spotkanie, nie zglaszam sprzeciwu -oswiadczyl Sherman Leff. Jill wziela oddech. -Panie Jenks, za godzine zostanie pan postawiony w stan | oskarzenia pod zarzutem dokonania morderstwa pierwszego stopnia na Davidzie i Melanie Brandt w hotelu Grand Hyatt w dniu czwartym czerwca. Wkrotce najprawdopodobniej z analogicznym oskarzeniem wystapi sad w Cleveland w sprawie o morderstwo Jamesa i Kathleen Voskuhl. Na podstawie orzeczenia lekarza policyjnego ta sama procedura zostanie zapewne wszczeta przez sad w Napa Valley. Dysponujemy powaznymi dowodami przeciwko panu we wszystkich trzech sprawach. Informujemy o tym zarowno pana, jak i pana pelnomocnika w nadziei, ze panska reakcja wobec przedstawionych dowodow zaoszczedzi miastu, rodzinom zmarlych i panskiej rodzinie dalszych upokorzen procesu. W tym momencie wlaczyl sie Sherman Leff: -Dziekuje, pani Bernhardt. Poniewaz tym spotkaniem rzadzi rozwaga, chcialem w imieniu mojego klienta wyrazic inspektor Boxer jego ubolewanie, iz w czasie aresztowania dal sie poniesc emocjom. Jak moga sie panstwo domyslac, oskarzenia, ktore wowczas padly, musialy byc dla mojego klienta wstrzasem, tak nieoczekiwane, tak niedorzeczne po tym, jak z dobra wiara zgodzil sie na rozmowe... we wlasnym domu. Jestem pewien, iz zrozumiecie panstwo, dlaczego wziely gore niewlasciwe emocje. -Gleboko zaluje, inspektorze - odezwal sie Jenks. - Zdaje sobie sprawe, jak to musialo wygladac, szczegolnie kiedy bylem tak, najlagodniej mowiac, powsciagliwy, gdy byla mowa o relacjach laczacych mnie z jedna z niezyjacych. A teraz jeszcze ta nieszczesna ksiazka. -Uprzedzam - wlaczyl sie Leff - ze bedziemy zadali oddalenia tego dowodu. Sposob jego pozyskania narusza dobra osobiste mojego klienta... -Nakaz nie budzi zadnych zastrzezen - powiedziala Jill spokojnie. -Na jakiej podstawie? -Na takiej, ze panski klient zlozyl falszywe swiadectwo co'do miejsca pobytu w czasie, kiedy zostala zamordowana Kathy Voskuhl. Leff zastygl w pol ruchu. -Panski klient byl w Cleveland, mecenasie - prawie wykrzyknelam, a potem zwrocilam sie do Jenksa: - Zatrzymal sie pan w hotelu Westin, spedzil pan tam dwie noce, w tym samym czasie, kiedy zamordowano Voskuhlow. Powiedzial pan, ze nie ruszal sie pan z domu, a to nieprawda. Byl pan w Hall of Fame. Usmiech znikl z twarzy Jenksa. Przelknal nerwowo sline, spojrzal niemal przepraszajaco na Leffa. -Bylem w Cleveland - przyznal. - Mialem spotkanie z czytelnikami. Moze pani sprawdzic. W ksiegarni Argosy. Ukrylem to, bo nie wiedzialem, jak mialbym wyjasnic koincydencje. Myli sie pani jednak co do wesela, tam mnie nie bylo. Nie wierzylam w ani jedno jego slowo. -Mial pan spotkanie? Kiedy, panie Jenks? -W sobote po poludniu. O czwartej. Z mala grupka moich wiernych czytelnikow. Kiedy zaczynalem pisac, Argosy bardzo mi pomogl. -A potem? -Potem uczynilem to, co zawsze w podobnych sytuacjach, wrocilem do hotelu i pisalem. Poplywalem troche w basenie, zjadlem wczesna kolacje. Moze pani zapytac moja zone. Kiedy jestem poza domem, zawsze spedzam wieczory samotnie. Pisano o tym nawet w "People". Nachylilam sie przez stol. -Rzeczywiscie bardzo dziwna koincydencja, prawda? Kobieta, z ktora utrzymywal pan stosunki seksualne, czemu pan zaprzeczal, ginie, brutalnie zamordowana, a pan akurat w tym samym czasie jest w Cleveland. Klamal pan, ze jej pan nie znal, i klamal, ze nigdzie nie wyjezdzal. Kamera zauwazyla pana jednak na miejscu zbrodni. Tak bylo, panie Jenks? Leff polozyl Jenksowi przestrzegajacym gestem dlon na ramieniu. -Nie! - wyrzucil z siebie, tracac opanowanie. Zaraz ochlonal, otarl pot z czola. -Klamalem... ze wzgledu na Chessy... nie chcialem niszczyc mojego malzenstwa. - Wyprostowal sie na drewnianym krzesle. Jego alibi sie sypalo. - Nie jestem czlowiekiem bez wad, inspektorze. Popelniam omylki. Oszukalem pania, jesli idzie o Kathy. Zle zrobilem. Odpowiedz brzmi: tak. Pani przypuszczenia sa prawdziwe. Bylismy kochankami i ten zwiazek, z przerwami, trwal... przez ostatnich piec lat az do chwili, kiedy poznala Jamesa. To bylo niemadre. Desperackie zauroczenie. Ale nie morderstwo. Nie zabilem Kathy. Ani pozostalych! Jenks wstal. Po raz pierwszy wygladal na wystraszonego. Najwyrazniej zaczynal zdawac sobie sprawe z sytuacji. Nachylilam sie i powiedzialam: -W apartamencie, gdzie zamordowano Davida i Melanie Brandt, znalezlismy butelke szampana. Identyczna jak te, ktore kupil pan na aukcji u Butterfielda w listopadzie dziewiecdziesiatego szostego roku. Leff zaoponowal: -Wiemy o tym. Fakt, ze moj klient lubi dobrego szampana, nie moze implikowac, ze to on dokonal morderstwa. Nie znal Brandtow. To wino mozna kupic wszedzie. -Owszem, ale butelka z Hyatta opatrzona jest identycznym numerem rejestracyjnym, co te znalezione wczoraj w domu pana Jenksa. -To zaczyna byc absurdalne. - Jenks sie zirytowal. - Takie bzdury nie przeszlyby nawet w jednej z moich ksiazek. -Postaramy sie poprawic. - Wyjelam spod krzesla torbe od Nordstroma ze spodniami od smokingu. Rzucilam je na stol. -Poznaje pan to? -Spodnie... O co tym razem chodzi? -Znalezlismy je wczoraj wieczorem. W tej torbie. W garderobie przy panskiej sypialni. -I co z tego? Ze moje? Joseph Abboud. Moga byc moje. Nie rozumiem, do czego pani zmierza. -Zmierzam do tego, ze spodnie stanowia calosc z marynarka znaleziona w apartamencie Brandtow. Garnitur, panie Jenks. -Garnitur? -To sa spodnie od marynarki, ktora zostawil pan w pokoju hotelowym zamordowanych. Ta sama marka. Ten sam numer modelu. Ten sam rozmiar. Byl coraz bardziej przerazony. -Jesli i to ciagle nie jest material wystarczajacy do napisania ksiazki, mamy jeszcze cos innego. Wlos. Wlos, ktory zostawil pan w ciele Becky DeGeorge. Taki sam, jak pobrane z pana domu. Jest pan zwierzeciem. I wydal pan na siebie wyrok. Teraz odezwala sie Jill: -Odchodzi pan, Jenks. Kiedy skoncza sie kolejne apelacje, wbija panu igle w ramie. -To chore - zawolal. Nachylony ku mnie, z nabrzmialymi zylami na szyi, wykrzyczal mi w twarz: - Ty suko. Wrabiasz mnie, ty pierdolona, zimna suko. Nikogo nie zabilem. Nagle poczulam, ze nie jestem w stanie wykonac najmniejszego ruchu. Nie chodzilo tylko o wybuch Jenksa Dzialo sie ze mna cos niedobrego. Siedzialam przygwozdzona do krzesla. Wiedzialam, ale nie bylam w stanie tego przemoc. To Negli. Wreszcie udalo mi sie podniesc. Ruszylam w strone drzwi. Krecilo mi sie w glowie, pokoj sie kolysal. Nogi ugiely sie pode mna. Nie tutaj, pomyslalam blagalnie. Poczulam, ze Raleigh mnie podtrzymuje. -Lindsay... nic ci nie jest? - Patrzyl na mnie zmartwiony, daleki od podejrzen. Zobaczylam tez Jill. -Wszystko w porzadku, Lindsay? Oparlam sie o sciane. -Juz dobrze - szepnelam, chwytajac Chrisa za ramie. -Nienawidze tego skurwysyna - powiedzialam i wyszlam z pokoju przesluchan. Bylam bardzo oslabiona. Ledwie doszlam do toalety. Najpierw wydawalo mi sie, ze zemdleje, potem poczulam nudnosci, jakby jakis rozezlony duch usilowal wyszarpnac sie z mojego wnetrza. Zamknelam oczy, nachylilam sie nad umywalka. Rozkaszlalam sie, palacym, klujacym kaszlem. Zwrocilam. Znowu kaszel. Powoli wracalam do siebie, jakbym zrzucila zly urok. Wzielam oddech, otworzylam oczy. Przeszedl mnie dreszcz. Umywalka byla pelna krwi. ROZDZIAL Cztery godziny pozniej czulam sie juz na tyle dobrze, ze moglam pojechacdo sadu, gdzie Nicholas Jenks mial byc postawiony w stan oskarzenia. Przed sala, w ktorej sadzil sedzia Stephen Bowen, huczalo. Tlum fotografow i dziennikarzy przepychal sie, zeby zobaczyc zgnebiona twarz autora bestsellerow. Przecisnelismy sie z Chrisem miedzy nimi i usiedlismy w pierwszym rzedzie, tuz za Jill. Czulam sie silniejsza, sensacje ustapily. Chcialam, zeby Jenks zobaczyl mnie na sali. Dojrzalam Cindy, siedziala na miejscach dla prasy. W glebi sali spostrzeglam Weila i jego zone. Wszystko odbylo sie blyskawicznie. Wprowadzono Jenksa, mial martwe, zapadniete oczy, jak kratery na ksiezycu. Po wstepnych formalnosciach na pytanie sedziego odpowiedzial: niewinny. Jak zamierzali sie bronic, skoro dowody byly niezaprzeczalne? Leff, wytrawny aktor, zachowywal sie niezwykle powsciagliwie i z szacunkiem odnosil do sedziego Bowena. Prosil, by jego klient, zwazywszy na nieposzlakowana opinie i spoleczne powazanie, odpowiadal z wolnej stopy. Przez moment nawet ja bylam pod wrazeniem. Jill ostro sie sprzeciwila, dajac obrazowy opis zbrodni dokonanych przez Jenksa. Argumentowala, ze przy swoich zasobach finansowych oskarzony moze z latwoscia uciec z kraju. Ogarnela mnie fala triumfu, kiedy sedzia uderzyl mlotkiem i oswiadczyl: -Sad nie wyraza zgody na kaucje. ROZDZIAL 94 Swietowalysmy.Dzien, na ktory tak dlugo czekalam, dobiegal konca. Umowilysmy sie na drinka U Susie. Zasluzylysmy na to. Nicholas Jenks zostal postawiony w stan oskarzenia. Sedzia nie zgodzil sie wypuscic go za kaucja, nie mial dla niego zadnych wzgledow. Dopielysmy swego. -Za Kobiecy Klub Zbrodni. - Cindy podniosla kufel z piwem. -Dobry toast. Za wolne od meskiego towarzystwa kobiety w sluzbie publicznej - zgodzila sie Claire. -Jak Jenks mnie nazwal? - Pokrecilam glowa z usmiechem. - "Zimna, pierdolona suka"? -Ja tez jestem zimna suka - powiedziala Jill, szczerzac zeby. -Za wszystkie zimne suki na calym swiecie - wzniosla kolejny toast Cindy. - I za facetow, ktorzy nie potrafia nas rozgrzac. -Mow za siebie - obruszyla sie Claire. - Moj Edmund rozgrzewa mnie calkiem niezle. Rozesmialysmy sie i stuknelysmy kuflami. -Chcialabym znalezc pistolet, z ktorego zabil. Niechby odpowiadal i za drugie morderstwo - powiedzialam po chwili z westchnieniem. Jill zamknela swoj kufel w dloniach. -Tak go urzadze, ze drugi wyrok nie bedzie juz potrzebny. -Widzialas, jak Jill obciela jego adwokata, kiedy prosil 0 wypuszczenie Jenksa za kaucja? - rzekla Cindy z podziwem. - Jaka mial mine? Jaki sie zrobil malutki? Parsknelysmy smiechem. -Ciach, ciach, ciach. - Cindy zlozyla palce w nozyczki 1 poruszyla nimi kilka razy. -Dopoki nie znajdziemy broni, nie mozemy mowic o motywie. -Do diabla z motywem, dziecko - zawolala Claire. - Wystarczy, ze zrobil to, co zrobil. Jill przytaknela. -Motyw... Po prostu chory skurwiel. Seksualny sadysta. Znecal sie przynajmniej nad trzema kobietami, tyle wiemy, a w czasie procesu dowiemy sie zapewne o wiele wiecej. -Widzialas tego drania, Lindsay - ciagnela. - Jest szalony. Kiedy jego maly swiatek sie zachwial, facet zaczal wariowac. Dzis rano wygladal tak, jakby zamierzal rzucic ci sie do gardla. - Usmiechnela sie do dziewczat. - Lindsay zmierzyla go takim spojrzeniem, jakby chciala powiedziec: zabierzcie mi to gowno sprzed oczu. Mialy wlasnie uniesc kufle i wypic za moje zdrowie, zdrowie twardej gliny, ktora przyskrzynila Jenksa, kiedy uswiadomilam sobie nagle, ze bez nich nigdy bym tego nie dokonala. W pokoju przesluchan nie okazalam wcale stalowych nerwow, zmogl mnie atak choroby. Ukrywalam to nawet przed tymi, ktore staly sie moimi najblizszymi przyjaciolkami. -Nie chodzilo o Jenksa - powiedzialam. -Wszystko wskazywalo, ze tak. -Mam na mysli to, co stalo sie pozniej - przerwalam. - Kiedy nie omal zemdlalam. To nie z powodu Jenksa. Usmiechaly sie jeszcze, tylko Claire patrzyla na mnie powaznie. Po chwili i one spowaznialy. Dostrzegly w mojej twarzy cos, co obudzilo ich czujnosc. Opowiedzialam im o chorobie, ktora zzerala czerwone cialka, o tym, ze od trzech tygodni chodze na transfuzje, 0 tym, ze wyniki sie pogarszaja, ze jest niedobrze. Zaczelam mocnym, pewnym glosem, ale skonczylam szeptem, polykajac lzy. Jill i Cindy milczaly, jakby jeszcze nie mogly uwierzyc w to, co uslyszaly. A potem wyciagnely sie ku mnie trzy dlonie. Cindy, Jill 1 wreszcie ta najserdeczniejsza, Claire. Przez dluga chwile przy stole panowalo milczenie. Usmiechnelam sie, powstrzymujac naplywajace do oczu lzy. Zadna nie powiedziala,,jestesmy z toba", zadna nie probowala zapewniac "wszystko bedzie dobrze". Nie musialy nic mowic. -Mialysmy swietowac - wykrztusilam wreszcie. Potem nieoczekiwanie odezwala sie Jill. Mowila cichym, powaznym glosem: -Kiedy bylam mala dziewczynka, ciezko chorowalam. Miedzy czwartym a siodmym rokiem zycia wiekszosc czasu spedzalam w szpitalach. Rodzicow zupelnie to zalamalo, ich malzenstwo sie rozpadlo. Rozwiedli sie, kiedy tylko zaczelam wracac do zdrowia. Dlatego chyba zyje ze swiadomoscia, ze musze byc silniejsza niz inni. Ze musze wygrywac. -To sie zaczelo w szkole sredniej - ciagnela po chwili. Nie bylam pewna, co ma na mysli. -Nie wiedzialam, czy dam sobie rade. I wtedy... - Rozpiela mankiety bluzki i podwinela rekawy do lokcia. - Nie pokazywalam tego nikomu poza Steve'em. Jej rece byly pokryte bliznami. Od razu zrozumialam, ze Jill zadawala sobie rany, samookaleczala sie. -Chcialam ci tylko powiedziec, ze trzeba walczyc, walczyc i jeszcze raz walczyc. Z kazda wygrana czlowiek czuje sie silniejszy. Walcz. -Staram sie - szepnelam zdlawionym glosem. - Naprawde sie staram. - Teraz rozumialam, co popycha ja do przodu, co kryje sie za jej zimnym spojrzeniem. - Ale jak? Zamknela moje dlonie w swoich. Obydwie mialysmy lzy w oczach. -To tak jak z Jenksem, Lindsay - powiedziala. - Nie mozesz pozwolic, zeby choroba wziela gore. ROZDZIAL 95 Nicholas Jenks krazyl niespokojnie po zimnej, ciasnej celi. Czul sie tak, jakby za chwile w jego piersi mial eksplodowac dynamit. Nic nie zrobil. Dlaczego chca zniszczyc jego dobre imie, stawiaja absurdalne, wymyslone zarzuty, oczerniaja go w mediach? Bylo ciemno, przemarzl. Prycza nie nadawalaby sie nawet dla mnicha. Nadal mial na sobie wilgotne ubranie, w ktorym go tu przyprowadzili. Dlonie mu sie pocily bez przerwy. Ta suka zaplaci mu za wszystko. Dostanie ja, tak czy inaczej. Obiecal to sobie. Co robi Leff? Kiedy skurwiel wreszcie go stad wyciagnie? Mial wrazenie, ze caly jego swiat stracil sens. Co sie, do choleiy, dzieje? W kazdym razie Phillip Campbell wyobrazal sobie, ze tak wlasnie powinien czuc sie Jenks. Tak powinien, jego zdaniem, teraz myslec. Campbell siedzial przed lustrem. Pora na ciebie. Skonczyles swoja robote. Ostatni rozdzial zostal napisany. Zamoczyl szmatke w misce z ciepla woda. Po raz ostatni mial odegrac swoja role. Jak sie czujesz, Nicholasie? Wyciagnal spinki z wlosow, potrzasnal lokami, pozwalajac im opasc swobodnie. Jak to jest byc ofiara, wiezniem? Czuc to samo ponizenie, ten wstyd, ktore za twoja sprawa czuli inni? Powoli starl makijaz z oczu, twarz pojasniala, odzyla. Jak to jest byc bezradnym, zdanym wylacznie na siebie? Byc przetrzymywanym w mrocznym pomieszczeniu? Czuc sie zdradzonym? Phillip Campbell zaczal odklejac brode. Nie moc odnalezc w lustrze osoby, ktora kiedys sie bylo? Wytarl do czysta twarz i rozpial koszule, koszule Nicholasa, spod ktorej ukazalo sie kobiece cialo: zarys piersi, szczuple, mocne ramiona. Siedziala tak, na powrot we wlasnej skorze, z blyszczacymi oczami. Jest dobrze. Jak to jest, Nicholasie, zostac po krolewsku zalatwionym? Przynajmniej raz role sie odwrocily. Nie mogla powstrzymac sie od mysli, ze tak powinno byc. W koncu Nicholas padl ofiara wlasnego chorego umyslu. Zabawne. Wiecej niz zabawne. Wspaniale. I kto sie teraz smieje, Nick? Czesc czwarta Cala prawda ROZDZIAL Nastepnego wieczoru po zatrzymaniu Jenksa na PacBell odbywal sie meczGiantsow. Mercer dostal od jednego ze swoich zamoznych kumpli loze. Zaprosil mnie, Chrisa, Przy-jemniaka. Nie chcialam isc, obnosic sie publicznie ze swoja chwala tej, ktora zlapala Jenksa, ale Mercer nalegal. W koncu dalam sie namowic. Wlozylam wiatrowke i pojechalam na stadion. Przez caly wieczor zerkalismy na siebie ukradkiem z Chrisem. Czulam jakas szczegolna energie, jakby swietlisty krag otaczal nas oboje i oddzielal od innych. Mecz przestal sie liczyc. Nie zwracalam uwagi na to, co sie dzieje na boisku. Patrzylam caly czas na Chrisa, trzymalismy nogi na tym samym krzesle, od czasu do czasu dotykalismy sie kostkami. To bylo znacznie lepsze niz gra na boisku. W pewnym momencie mrugnal do mnie. -Chcesz cos do picia? - zapytal. Podeszlismy do skrzynki z napojami, tu nikt nas nie widzial, zreszta nikt nawet sie nie obejrzal, kiedy odchodzilismy. Chris polozyl mi dlonie na biodrach i pocalowal mnie. Mialam wrazenie, ze plone. -Znikamy stad? -Jest jeszcze troche piwa - zazartowalam. Musnal dlonia moja piers. Przeszedl mnie dreszcz. Delikatne dlonie. Zaczelam szybciej oddychac. Pot wystapil mi na kark. Znowu mnie pocalowal, przyciagnal do siebie. Czulam mocne bicie serca, nie wiedzialam, czyjego. -Nie moge czekac - powiedzial. -Dobrze, zabierajmy sie stad. -Nie. Ja nie moge czekac. -Jezu - westchnelam. I ja nie moglam sie pohamowac. Wrzalam. Zerknelam w dol, na Przyjemniaka, Mercera i jakichs dwoch jego znajomych, ktorzy sprawiali wrazenie typow z Mili Valley. To szalenstwo, Lindsay. Ale ostatnio wszystko bylo szalone, nabieralo zawrotnego tempa, wymykalo sie spod kontroli. Jakby wiedzeni ta sama sila kosmiczna, znalezlismy ustronny kat. W lozy byla lazienka, malenka, ze ledwie mozna sie w niej bylo obrocic, ale nam to nie przeszkadzalo. Weszlismy tam przy wtorze okrzykow dochodzacych ze stadionu. Ledwie sie wcisnelismy. Chryste, nie wierzylam, ze robie to w takim miejscu. Rozpial mi bluzke, ja odpielam mu pasek od spodni. Uniosl mnie delikatnie i oparl na biodrach. Tlum na stadionie znowu krzyczal. Moze McGwire rzucil pilke na baze, moze Bonds ja odbil - wszystko jedno. Kolysalismy sie w jednym rytmie. Ja i Chris. Nie moglam oddychac. Bylam zlana potem. Nie moglam przestac. Chris tez nie przestawal. Ogarnelam go mocno udami. Dwoje bohaterskich gliniarzy, pomyslalam. Nigdy nie czulam sie rownie wolna, rownie podniecona. Chris oparl czolo na moim ramieniu. Pocalowalam go w policzek, w szyje. I wtedy przyszla mi do glowy przedziwna mysl. Zaczelam sie smiac. Cisnelismy sie tutaj, zaledwie kilka metrow od szefa. Chichotalam jak wariatka. -Co cie tak rozsmieszylo? - szepnal Chris. Pomyslalam o Claire i Cindy. O tym, co opowiadaly. -Chyba wlasnie dostalam sie na liste - powiedzialam. ROZDZIAL 97 Nastepnego dnia Jenks poprosil o rozmowe. Poszlysmy z Jill na dziesiate pietro, zeby sie z nim zobaczyc. Tym razem nie bawil sie z nami w kotka i myszke, nie probowal nic wmawiac. Leff, ktory tez sie stawil, przywital nas z pokorna mina. Jenks w szarym wieziennym ubraniu wygladal znacznie mniej groznie. Byl zgnebiony. -Moj klient chcialby zlozyc oswiadczenie - oznajmil Leff, ledwie usiadlysmy. Chce sie ukladac, pomyslalam. Zrozumial, ze sie wyglupil i ze musi zmienic taktyke. To, co powiedzial, zaskoczylo mnie. -Ktos mnie wrobil! - zakomunikowal ze zloscia. Wymienilysmy z Jill szybkie spojrzenia. -Chcialabym uslyszec to jeszcze raz - poprosila. - O co tu chodzi? - Popatrzyla na Jenksa, potem na Leffa. -Panski klient jest podejrzany o trzy podwojne morderstwa. Byl w Cleveland w czasie, kiedy dokonano ostatniej zbrodni. Zaprzeczal, ze cos go laczylo z Kathy Kogut. Mamy jego ksiazke, w ktorej pojawiaja sie niemal identyczne zbrodnie, mamy wlos z jego brody znaleziony w waginie jednej z ofiar. Chce pan powiedziec, ze ktos celowo probuje go obciazac? -Chce powiedziec, ze ktos to wszystko starannie przygotowal -powtorzyl Jenks. -Prosze posluchac, panie Jenks. - Jill w dalszym ciagu patrzyla na Leffa. - Od osmiu lat jestem prokuratorem. Zetknelam sie z setkami przestepcow, sama oskarzalam ponad piecdziesieciu mordercow. Nigdy nie mialam do czynienia z tak oczywistymi dowodami. Sprawa jest oczywista. -Zdaje sobie z tego sprawe - westchnal Jenks. - Dalem dosc powodow, zeby nie wierzyla pani moim zapewnieniom. Twierdzilem, ze nie bylem w Cleveland, wypieralem sie, ze cokolwiek laczylo mnie z Kathy. W dwoch pozostalych przypadkach nie potrafie przedstawic alibi. Ale znam sie na pulapkach. Wymyslilem ich wiecej niz ktokolwiek inny. Jestem w tym mistrzem i moge panie zapewnic, ze ktos zastawil na mnie pulapke. Pokrecilam glowa z niedowierzaniem. -Kto, panie Jenks? Wciagnal gleboko powietrze. Byl wyraznie wystraszony. -Nie wiem. -Ktos az tak bardzo pana nienawidzi? - Jill nie mogla powstrzymac sie od ironii. - Prosze wybaczyc, ale nie moge w to uwierzyc. - Zwrocila sie do Leffa. - Ma pan cos do dodania? -Prosze wysluchac mojego klienta, pani Bemhardt. -Wiem, co pani o mnie mysli - podjal Jenks. - Wiele mozna mi zarzucic: egoizm, okrucienstwo, niewiernosc. Jestem porywczy, czasami mnie ponosi. Jesli chodzi o kobiety... znajdzie pani tuzin takich, ktore chetnie zobaczylyby mnie w celi smierci. Jedno jednak jest pewne - ja nie zabilem tych ludzi. Ktos mnie obciaza. Tak wyglada prawda. Ktos wspaniale to obmyslil. ROZDZIAL 98 -Wierzysz w te bzdury? - prychnela Jill, kiedy czekalysmy na winde. -Moge uwierzyc, ze on sam wierzy - powiedzialam. -Lepsza linia obrony bylaby niepoczytalnosc. Jesli Nicholas Jenks chce nam wskazac liste osob, ktore moglyby go wrobic, niech zacznie od tych, z ktorymi kiedykolwiek sie pieprzyl. Zasmialam sie; lista musialaby byc bardzo dluga. Drzwi windy otworzyly sie i, ku mojemu zaskoczeniu, z kabiny wysiadla Chessy Jenks ubrana w dluga letnia sukienke z szarego plotna. Wygladala slicznie, nie moglam tego nie zauwazyc. Nasze oczy spotkaly sie na moment. Poczulam sie niezrecznie. Aresztowalam w koncu jej meza. Moi ludzie przetrzasneli jej dom od piwnic po strych. Miala pelne prawo nienawidzic mnie, ale w jej wzroku nie bylo zlosci. -Przyszlam zobaczyc sie z mezem - powiedziala drzacym glosem. Przedstawilam ja Jill, potem wskazalam droge. Wydawala sie zupelnie zagubiona i bardzo samotna. -Sherman mowi, ze jest bardzo duzo dowodow - ciagnela. Skinelam glowa. Nie wiem dlaczego, ale wspolczulam jej. Byla mloda, bezbronna, los zrzadzil, ze pokochala potwora. -Nick tego nie zrobil, pani inspektor - wyrzucila z siebie. Zdziwila mnie ta impulsywna deklaracja. -To normalne, ze zona broni meza - rzeklam. - Gdyby mogla pani przedstawic konkretne alibi. Pokrecila glowa. -Nie. Po prostu znam swojego meza. Drzwi windy sie zamknely. Znowu musialysmy czekac, zanim kabina pojawi sie znowu. Chessy Jenks sie nie ruszala. -Moj maz jest skomplikowanym czlowiekiem. Potrafi byc bardzo trudny. Wiem, ze ma wielu wrogow. Wiem, jak napadl na pania. Trudno w to zapewne uwierzyc, ale potrafi byc czuly, wielkoduszny i kochajacy. -Nie chcialabym byc niemila - odezwala sie Jill - lecz w zaistnialej sytuacji naprawde nie powinna pani z nami rozmawiac. -Nie mam nic do ukrycia. - Spuscila wzrok. - Wiem juz to samo, co wy. Oslupialam. Wiem juz to samo, co wy? -Rozmawialam z Joanna - ciagnela Chessy Jenks. - Mowila mi o waszej rozmowie. Wiem, co mowila o Nicku. Jest zgorzkniala i ma do tego pelne prawo, ale nie zna Nicka tak, jak ja go znam. -Powinna pani przyjrzec sie dowodom - powiedzialam. Znowu pokrecila glowa. -Pistolet... moze. Jesli w ogole. Ale noz... Mysle o tym pierwszym morderstwie. Dwoje zadzganych ludzi. Nick nie potrafi nawet oprawic ryby. W pierwszej chwili pomyslalam, ze jest mloda i zyje iluzjami. Cos jednak uderzylo mnie w jej slowach. -Utrzymuje pani kontakty z Joanna? -Tak. Od roku dosc bliskie. Zapraszalam ja nawet do siebie. Oczywiscie pod nieobecnosc Nicka. Wiem, ze byla ogromnie rozgoryczona po rozwodzie. Bardzo ja zranil. Wspieramy sie wzajemnie. -Pani maz o tym wiedzial? - zapytalam. Usmiechnela sie z przymusem. -Nie mial nic przeciwko temu. Nadal lubi Joanne. A ona ciagle go kocha. Winda wrocila, pozegnalysmy sie. Kiedy drzwi sie zamknely, spojrzalam na Jill. Miala rozszerzone oczy, wypychala policzek jezykiem. -Pieprzona rodzinka. - Wzdrygnela sie. ROZDZIAL 99 Kiedy Medved wszedl do gabinetu, wyczytalam wszystko z jego twarzy. Nie musial nic mowic.-Obawiam sie, ze nie mam dla ciebie najlepszych wiadomosci, Lindsay - powiedzial, napotykajac moj wzrok. - Liczba czerwonych cialek nadal spada. Zawroty glowy, zmeczenie, krwawe wymioty. Choroba postepuje. -Postepuje? Medved pokiwal glowa. -Trzecie stadium. Slowa doktora zadudnily mi w glowie; oznaczaly intensywne leczenie, ktorego tak sie balam. -Co teraz? - zapytalam slabym glosem. -Poczekamy jeszcze miesiac. W tej chwili masz dwa tysiace czterysta czerwonych cialek. Jesli ich poziom nadal bedzie spadal, zaczniesz tracic sily, a wtedy musimy cie hospitalizowac. Z trudem rozumialam, co mowi. Miesiac. Tylko miesiac. Za szybko. Teraz, kiedy po aresztowaniu Jenksa wszystko zaczynalo sie ukladac, kiedy wreszcie pojawilo sie cos, na czym naprawde mi zalezalo. Miesiac - cztery nedzne tygodnie. Kiedy wrocilam do pracy, przywitaly mnie glupawe usmieszki kolegow. Na moim biurku stal piekny bukiet kwiatow. Polnych. Powachalam je, wdychajac naturalna won. Przeczytalam bilecik. Pelno ich na wzgorzu kolo mojego domku w Heaven-ly. Jutro piatek. Wez dzien wolny. Jedzmy tam. I podpis Chris. Tego potrzebowalam. Gory. Chris. Bede musiala mu powiedziec, skoro prawda i tak wkrotce miala wyjsc na jaw. Zadzwonil telefon. W sluchawce uslyszalam glos Chrisa. -I jak? - Ktorys z kolegow zabawil sie widocznie w Ku-pidyna i dal mu znac, ze wrocilam. -Nie przeczytalam jeszcze bileciku. - Przygryzlam warge. - Nie zdazylam. Za duzo ich dostaje. Uslyszalam pelne rozczarowania westchnienie, wytrzymalam go jeszcze chwile. -Gdybys jednak proponowal mi przypadkiem wyjazd, to bardzo chetnie. Jedzmy. Mozemy ruszyc w droge o osmej. -Spioch - mruknal. - Mialem nadzieje, ze uda nam sie ominac poranne korki. -O osmej dzisiaj wieczorem. Mialam przed soba miesiac. Gorskie powietrze, rwace strumienie i polne kwiaty to dobry poczatek, pomyslalam. ROZDZIAL 100 Nastepne dwa dni spedzilismy jak we snie. Chatka Chrisa byla urocza. Z sekwojowych bali, ze spadzistym dachem, przycupnieta na Mason Ridge nad Heaven-ly. Spacerowalismy po lesie ze Slodka Marta, wjechalismy kolejka na szczyt gory i potem zeszlismy w dol pieszo. Jedlismy ryby z grilla. W przerwach kochalismy sie w wygodnym lozu z baldachimem, na owczych skorach kolo buzujacego pieca, pod zimnym prysznicem. Smialismy sie, dotykalismy nawzajem jak nastolatki i odkrywalismy na nowo milosc. Ale nie bylam juz nastolatka o roziskrzonych oczach. Dokladnie wiedzialam, co sie dzieje. Co dzieje sie w moim organizmie. Choroba wzbierala niczym rzeka, ktora za chwile wystapi z brzegow. Czulam sie bezradna. W sobote Chris przyrzekl mi niezapomniany dzien. Pojechalismy nad Lake Tahoe, do slicznej mariny po kalifornijskiej stronie. Wynajelismy plaskodenna motorowke. Kupilismy sandwicze, butelke chardonnay i wyplynelismy na srodek jeziora. Tafla wody byla gladka, turkusowa, niebo bezchmurne. Skaliste, przykryte czapami sniegu szczyty gor otaczaly jezioro niczym korona. Wylaczylismy silnik i znalezlismy sie w naszym prywatnym swiecie. Zostalismy, ja w kostiumie, Chris w kapielowkach. Myslalam, ze bedziemy grzac sie na sloncu, popijac wino i podziwiac widoki, ale Chris zrobil wyczekujaca mine, w oczach zablysly mu chochliki. Zanurzyl dlon w wodzie. -Mowy nie ma - powiedzialam, krecac glowa. - Woda musi byc lodowata. -Taka kapiel orzezwia - draznil sie ze mna. -To wskakuj. - Zasmialam sie. - I nie zapomnij zlapac mi lososia, jesli jakis bedzie akurat przeplywal. Zblizyl sie do mnie z mina nie wrozaca nic dobrego. -Sama mozesz go sobie zlapac. -Wykluczone. - Ponownie pokrecilam glowa, rozbawiona, i cofnelam sie na sama rufe lodzi, dalej juz nie moglam. Objal mnie. -To inicjacja. -Jaka inicjacja? - zapytalam. -Wprowadzenie do ekskluzywnego klubu. Kazdy, kto chce do niego nalezec, musi skoczyc. -W takim razie nie zamierzam do niego wstepowac. - Zasmialam sie, probujac uwolnic z jego objec. Niewiele sobie robiac z moich wysilkow, posadzil mnie na lawce na rufie. -Nie wyglupiaj sie, Chris! - zawolalam, kiedy chwycil mnie za reke i mocno pociagnal. - Ty draniu - krzyknelam i oboje znalezlismy sie w wodzie. Woda byla rzeczywiscie lodowata i tak jak mnie zapewnial, niezwykle rzeska. -Niech cie wszyscy diabli - awanturowalam sie. Chris w odpowiedzi pocalowal mnie i w jednej chwili przestalo mi byc zimno. Przytulilam sie do niego. Nie chcialam, zeby mnie puscil. Ufalam mu tak bardzo, tak calkowicie, ze to moje zaufanie napawalo mnie lekiem. W wodzie bylo tak zimno, a ja plonelam. -Scigajmy sie - powiedzialam, wskazujac kolyszaca sie w oddali pomaranczowa boje i zaczelam plynac jak torpeda. Chris probowal wytrzymac narzucone tempo, ale zostal w tyle. Zatrzymalam sie kolo boi, czekajac na niego. -Gdzies sie tak nauczyla plywac? - zapytal z nietega mina. -W YWCA w poludniowym San Francisco, w grupie dla czternasto-, szesnastolatkow. - Zasmialam sie. - Bylam najlepsza. Chyba mi to zostalo. Po kapieli wprowadzilismy lodz do niewielkiej zatoczki. Chris wylaczyl silnik, rozpial nad kabina plocienny daszek, ktory mial nas jakoby chronic przed sloncem. Wciagnal mnie tam, umykajac przed ludzkimi spojrzeniami. Rozpial mi stanik od kostiumu i zaczal zlizywac krople wody z ramion i piersi. Potem ja sciagnelam z niego slipki. Nie zamienilismy slowa, nie bylo potrzeby, nasze ciala wszystko wyrazaly. Pociagnelam go na siebie. Nigdy z nikim nie czulam sie tak blisko. Przywarlam do niego, wsluchana w cichy plusk wody. Jesli sie teraz odezwe, czar prysnie, pomyslalam. Potem lezalam, rozkoszujac sie falami ciepla promieniujacymi po calym ciele. Chcialam, zeby ta chwila trwala wiecznie, i wiedzialam, ze musi sie skonczyc. Rzeczywistosc jest twarda. ROZDZIAL 101 Tego samego wieczoru poplakalam sie nieoczekiwanie. Przygotowalam spaghetti carbonara, otworzylismy butelke pinot noir i usiedlismy do kolacji na pokladzie. Chris wlaczyl kasete z koncertem Dworzaka, ale po chwili sluchalismy juz Dixie Chicks. Przy jedzeniu zaczal mnie wypytywac o dziecinstwo. Opowiedzialam mu o matce, o odejsciu ojca, o pracy mamy, ktora przez dwadziescia lat byla ksiegowa w Emporium, o tym, jak wlasciwie sama wychowalam siostre. -Mama miala zaledwie piecdziesiat lat, kiedy umarla na raka piersi. - Nie uszla mojej uwagi ironia tego faktu. -A twoj ojciec? Chcialbym wiedziec o tobie wszystko. Upilam lyk wina. Ojca widzialam zaledwie dwa razy, odkad nas zostawil. Na pogrzebie mamy i w dniu, kiedy zostalam policjantka. -Siedzial z tylu, samotnie. - Nagle zrobilo mi sie strasznie smutno na duszy, lzy naplynely mi do oczu. - Dlaczego sie w ogole pojawil? Chcial wszystko zepsuc? -Tak bardzo nie chcialas go widziec? Nie odpowiedzialam. Nagle uswiadomilam sobie, ze jeszcze nigdy nie bylam taka szczesliwa jak w tej chwili i ze to szczescie oparte jest na klamstwie. Probowalam zagluszyc te mysl. Bezskutecznie. I wtedy zaczelam plakac. Chris polozyl dlon na mojej. -Przepraszam, Lindsay. Nie mialem prawa... -Nie o to chodzi - wyszeptalam i uscisnelam jego dlon. Nadszedl czas, zeby zaufac mu do konca, oddac sie bez reszty. Balam sie, drzalam, z trudem powstrzymywalam lzy. - Musze ci cos powiedziec. To bedzie dosc trudne, Chris. Spojrzalam na niego z cala szczeroscia, na jaka moglam sie zdobyc w takiej chwili. -Pamietasz, jak prawie zemdlalam, wtedy w czasie rozmowy z Jenksem? Skinal glowa, zasepil sie, na jego czole pojawily sie glebokie faldy. -Wszyscy mysleli, ze to przez tego drania, ale prawda wyglada inaczej. Jestem chora, Chris. Niedlugo bede musiala isc do szpitala. Widzialam, jak jego oczy nagle przygasly. Zaczal cos mowic, ale polozylam mu palec na ustach. -Wysluchaj mnie najpierw, dobrze? -Dobrze. Przepraszam. Wyrzucilam z siebie wszystko. Powiedzialam, ze dotychczasowa kuracja nie zadzialala, ze lekarze nie maja wielkiej nadziei. Przytoczylam slowa Medveda: trzecie stadium choroby, naprawde powazne. Najprawdopodobniej czeka mnie przeszczep szpiku. Juz nie plakalam. Mowilam bez ogrodek, spokojnie, jak przystalo na gline. Chcialam dodac mu otuchy, pokazac, ze walcze, ze jestem silna i ze taka wlasnie powinien mnie kochac. Kiedy skonczylam, zamknelam jego dlonie w swoich, wzielam gleboki oddech. -Prawda jest taka, ze wkrotce moge umrzec. Nasze rece byly splecione, wpatrywalismy sie w siebie nieruchomo. Trudno chyba o wieksza bliskosc. Po chwili podniosl dlon i poglaskal mnie po policzku. Nie powiedzial slowa, po prostu wzial mnie w ramiona i przygarnal do siebie. I dopiero wtedy sie rozplakalam. Byl dobrym czlowiekiem, a ja mialam go stracic. Plakalam za tym wszystkim, co oboje mielismy stracic. Plakalam i plakalam. A Chris tulil mnie coraz mocniej. -Juz dobrze, Lindsay - szeptal. - Juz dobrze. -Musialam ci powiedziec. -Rozumiem, dlaczego nie mowilas. Od jak dawna wiesz? Powiedzialam mu. -Od dnia, kiedy sie poznalismy. Tak mi wstyd. -Nie masz sie czego wstydzic. Skad mialas wiedziec, ze mozesz mi zaufac? -Zaufalam ci niemal od razu. To sobie nie ufalam. -Teraz juz ufasz - szepnal. ROZDZIAL 10 Spedzilismy cala noc na pokladzie, tulac sie do siebie. Smialismy sie, to znowu plakalismy. Nie pamietam, jak wyladowalam w lozku. Nastepnego dnia szukalam bez przerwy jego dotyku. Przy calym zagrozeniu, niepewnosci, czulam sie w jego ramionach bezpieczna. Nie chcialam sie od niego odrywac. Ale cos jeszcze zdarzylo sie w czasie tego weekendu, poza opowiescia o chorobie, poza nasza bliskoscia. Dreczylo mnie cos, co zaklocalo spokoj, niszczylo poczucie bezpieczenstwa. Cos, co powiedzial Jacobi. Mimochodem rzucona uwaga, do jakiej czlowiek nie przywiazuje wielkiej wagi, a ktora potem wraca nieoczekiwanie, w najmniej spodziewanym momencie i dreczy mysli sila swojej logiki. Byl niedzielny wieczor, weekend dobiegl konca. Chris odwiozl mnie do domu. Ciezko mi bylo sie z nim rozstac, ale musialam na kilka godzin zostac sama, przemyslec ostatnie trzy dni, zastanowic sie, co robic dalej. Rozpakowalam sie, zaparzylam herbate i zwinelam na kanapie z Jej Slodkoscia u boku. Myslami wracalam do sprawy Jenksa. Wlasciwie juz z nim skonczylam, pozostalo jeszcze kilka raportow do napisania. To, ze sie awanturowal, juz mnie nie obchodzilo. Kolejne klamstwa, kolejne wymysly chorego umyslu. I znowu wrocily do mnie slowa Jacobiego. Dobra obroza, tak powiedzial we wtorek rano, z tym swoim natarczywym, denerwujacym spojrzeniem. Pamietaj, ze to szampan naprowadzil cie na trop, zawolal za mna. Jak myslisz, dlaczego Jenks zostawil szampana? Nie zwrocilam wtedy na to uwagi. Jenks siedzial za kratkami. Sprawa zostala zamknieta. Myslalam o minionej nocy i o Chrisie. Zatrzymalam sie na schodach, odwrocilam. Nie wiem, Warren, odkrzyknelam. Zastanawialismy sie juz nad tym. Moze go ponioslo, moze stracil glowe, nie zastanowil sie, co robi. Pokiwal glowa. Pewnie masz racje. Widac dlatego nie zabral tez swojej marynarki. Popatrzylam na niego, troche zdziwiona, ze wracamy do tego tematu. Jenks potrzebowal czystej marynarki, jesli chcial wyjsc z hotelu, nie wzbudzajac podejrzen. Badanie DNA wlosa nie pozostawialo watpliwosci. Rozmowa stawala sie czysto akademicka. I wtedy to powiedzial. Przeczytalas ksiazke do konca? Jaka ksiazke? Jenksa. Na zawsze oblubienica. Tylko najwazniejsze fragmenty, odpowiedzialam. Dlaczego pytasz? -Nie wiem - powiedzial. - Moze to wazne. Mowilem ci, ze moja zona jest jego wielbicielka. Zrobilas kilka kopii rekopisu, wzialem sobie jedna do domu. Ciekawie sie konczy. Patrzylam na niego, usilujac odgadnac, do czego zmierza. Okazuje sie, ze szlo o pulapke, wyjasnil Jacobi. Ten bohater, Phillip Campbell, wychodzi calo i zrzuca wine na kogos innego. Rozbrzmiewaly mi teraz w uszach wtedy zlekcewazone slowa Warrena. Podstep. Zrzuca wine. Idiotyzm, pomyslalam, zla, ze w ogole rozwazam scenariusz podsuniety mi przez Jacobiego. Sprawa byla przeciez oczywista, nie pozostawiala najmniejszych watpliwosci. Pulapka. Obracalam w myslach to slowo. -Kretynka - powiedzialam na glos. - Jenks po prostu gotow bedzie wymyslic wszystko, najmniej prawdopodobne tlumaczenie, byle ratowac skore. Podnioslam sie, zabralam herbate do lazienki i zaczelam sie myc. Rano postanowilam powiedziec Przyjemniakowi o mojej chorobie. Mialam jeszcze troche czasu. Zdaze sie przygotowac, stawic czolo chorobie. Teraz, kiedy zamknelam sprawe, moglam myslec o sobie. Zamknelam sprawe! Przeszlam do sypialni, rozpakowalam koszule nocna, ktora dostalam od Chrisa, i polozylam sie do lozka. Marta przyszla na swoje cowieczorne pieszczoty. Przed oczami przesuwaly mi sie sceny z weekendu. Przymknelam powieki. Nie moglam sie doczekac, kiedy opowiem 0 wszystkim dziewczetom. Nagle cos mi sie przypomnialo. Usiadlam gwaltownie na lozku, jakby przysnil mi sie koszmar. -Chryste, nie - szepnelam. Kiedy Jenks rzucil sie na mnie u siebie w domu, zamierzyl sie lewa reka. Kiedy nalewal mi herbate z dzbanka, trzymal go w lewej dloni. Niemozliwe, pomyslalam, to sie nie dzieje naprawde. Claire byla pewna, ze morderca Davida Brandta zadal cios prawa reka. ROZDZIAL 103 Jill, Claire i Cindy patrzyly na mnie jak na wariatke. Ledwo moglam wykrztusic pytanie: -A jesli Jenks ma racje? Jesli naprawde ktos probuje go wrobic? -Bzdura - prychnela Jill. - Jenks jest zdesperowany 1 srednio sprytny. Przyskrzynilysmy faceta. -Nie wierze, ze to mowisz - zawolala Cindy. - Ty go zlapalas. To twoja sprawa. -Wiem, moja. Wiem, ze to brzmi idiotycznie. Miejmy nadzieje, ze jest idiotyzmem, ale wysluchajcie mnie. Opowiedzialam im o komentarzu Jacobiego na temat powiesci, a potem o tym, jak w blysku przypomnienia uswiadomilam sobie, ze Jenks jest leworeczny. -Nie moge powatpiewac w wyniki badan, Lindsay -odezwala sie Claire. - A badanie DNA potwierdzilo, ze na miejscu zbrodni znalezlismy jego wlos. -Teraz, kiedy mamy wszystkie dowody, nie przychodzi wam do glowy, ze wszystko... uklada sie zbyt precyzyjnie? Marynarka, szampan. Jenks uklada w swoich ksiazkach skomplikowane lamiglowki. Dlaczego mialby zostawiac tak oczywiste slady? -Bo to oblakany skurwiel, Lindsay. Kutas, ktory zamordowal szesc osob. Jill pokiwala glowa. -Jest pisarzem. Amatorem we wszystkim, co robi. Pierdolniety. -Widzialas jego reakcje, Jill. To cos wiecej niz desperacja. Widzialam juz mordercow, ktorzy do konca szli w zaparte. U niego zobaczylam cos innego. Niedowierzanie. Jill wstala, wpila we mnie lodowate spojrzenie. -Skad ta nagla zmiana frontu, Lindsay? Po raz pierwszy czulam sie sama, izolowana od ludzi, ktorym nauczylam sie ufac. -Nikt chyba nienawidzi tego czlowieka bardziej niz ja -oznajmilam. - Scigalam go. Widzialam kobiety, ktore zabil. - Zwrocilam sie do Claire: -Sama powiedzialas, ze morderca byl praworeczny. -Prawdopodobnie praworeczny - powiedziala Claire. -Mogl po prostu przelozyc noz do prawej reki - podsunela Cindy. -Cindy, gdybys miala zabic kogos wyzszego i silniejszego od siebie, atakowalabys go reka, ktora gorzej sie poslugujesz? -Moze nie - wtracila Jill - ale ty chcesz teraz podwazyc oczywiste fakty. Wbrew rozsadkowi, wbrew dowodom, wbrew wszystkiemu, co udalo nam sie zgromadzic. W zamian proponujesz jakies hipotezy., Jenks trzymal dzbanek w lewej rece". "Phillip Campbell na koncu ksiazki wrabia kogos innego w morderstwo". Powtarzam, ten facet zamordowal szesc osob, dowiodlysmy tego. Nie moge teraz sluchac, jak obracasz wszystko o 180 stopni. - Broda jej drzala ze zdenerwowania. - Bedziesz zeznawala w jego procesie. Potrzebuje cie. Nie wiedzialam, jak sie bronic. Zalezalo mi na skazaniu Jenksa tak samo jak im. Bardziej. Ale nie moglam zapomniec o watpliwosciach i udawac, ze ich nie mam. Czy na pewno ujelysmy wlasciwego czlowieka? -Nadal nie mamy broni - powiedzialam do Jill. -Nie potrzebujemy broni, Lindsay. Mamy wlos, ktory znaleziono w ciele jednej z ofiar. Nagle zdalysmy sobie sprawe, ze ludzie od innych stolikow zaczynaja sie nam przygladac. Jill zamilkla i usiadla z powrotem na swoim miejscu. Claire objela mnie ramieniem. Zwiesilam glowe w rezygnacji, nic juz nie probowalam tlumaczyc. -Stalysmy za toba przez cale dochodzenie. Nie zostawimy cie teraz -powiedziala wreszcie Cindy. Jill pokrecila glowa. -Chcecie, zeby wyszedl? Jesli go wypuscimy, zajmie sie nim Cleveland. -Nie chce, zeby wyszedl - zaprotestowalam. - Chce tylko miec stuprocentowa pewnosc. -Ja jestem pewna - sarknela Jill z blyskiem w oku. Spojrzalam na Claire, ale nawet ona miala sceptyczna mine. -Mamy niepodwazalne dowody. -Jesli on wyjdzie, moge wyrzucic moja kariere do kosza. Bennett laknie krwi tego faceta. -Spojrz na to inaczej - zaczela Cindy, krztuszac sie ze smiechu. - Jesli Lindsay ma racje, nikt faceta nie bedzie wypuszczal, niech nadal siedzi. Proces bedzie sie ciagnal przez nastepnych dwadziescia lat. Popatrzylysmy po sobie martwym wzrokiem. Czulysmy sie tak, jakbysmy siedzialy nad rozbita piekna waza, ktorej zadna inna nie zastapi. Jakbysmy znowu wrocily do samego poczatku, do pierwszego morderstwa. Czulam sie okropnie. -Jesli to nie on, jak dowiedziemy, kto jest morderca? - zapytala Claire z westchnieniem. -Dzieki czemu nabralysmy pewnosci, ze morderca jest Jenks? - zapytalam. -Za sprawa wlosa - odpowiedziala Claire. -Niezupelnie. Rozmawialismy z Jenksem, nie wiedzac, do kogo nalezy wlos. -Merrill Shortley - odezwala sie Jill. - Jenks i Merrill? Tak myslisz? Pokrecilam glowa. -Jeszcze czegos potrzebowalysmy, zeby nabrac pewnosci. -Na zawsze oblubienica. To byla rozmowa z jego pierwsza zona -powiedziala Cindy. Powoli wyszlysmy z U Susie. ROZDZIAL 104 Przez kilka nastepnych dni sprawdzalam wszystkie dostepne informacje na temat Joanny Wade. Przejrzalam zachowany material z interwencji u Jenksow. Obejrzalam zdjecia spuchnietej, posiniaczonej Joanny zrobione na posterunku. Przeczytalam jej zeznania, protokol sporzadzony przez interweniujacych policjantow. Inwektywy, miotajacy sie wsciekle pan domu, ktorego trzeba bylo obezwladnic. Raport podpisalo dwoch funkcjonariuszy z Komendy Polnocnej, Samuel Delgado i Anthony Fazziola. Nastepnego dnia wybralam sie, by odwiedzic Grega Marksa, dawnego agenta Jenksa. Byl bardzo zaskoczony, kiedy mu powiedzialam, w jakiej sprawie do niego przychodze. -Joanna? - zapytal rozbawiony. - Kiepsko znala sie na ludziach, a wyczucie czasu miala jeszcze gorsze, inspektorze. Wyjasnil, ze rozwod zostal sfinalizowany na szesc miesiecy przed ukazaniem sie Zasiekow. Ksiazka sprzedala sie w milionie egzemplarzy, i to nie liczac nakladow w miekkiej okladce. -Przezyla tyle chudych lat z Nicholasem, odeszla doslownie bez grosza przy duszy... - Pokrecil glowa. - Gdyby wytrzymala jeszcze rok i wtedy zdecydowala sie na rozwod, bylaby bogata kobieta. To, co mowil, klocilo sie z moimi wrazeniami wyniesionymi z rozmowy w silowni. Wtedy wydawalo mi sie, ze wszystko przebolala. -Czula sie niepotrzebna, jak wyrzucony smiec. Joanna pomagala mu w czasie studiow, utrzymywala go, kiedy zaczal pisac. Gdy rzucil uniwersytet, wrocila do pracy. -A po rozwodzie nadal go nienawidzila? - zapytalam. -Chyba tak. W kazdym razie probowala wydobyc od niego pieniadze, awansem, na poczet przyszlych jego zarobkow. Ciagala go po sadach. Zlamanie kontraktu malzenskiego, niedopelnienie zobowiazan. Wytaczala rozmaite zarzuty, chwytala sie wszystkiego. Zal mi bylo Joanny Wade. Czy moglaby jednak zdobyc sie az na taka zemste? Mordowac ludzi, zeby odegrac sie na bylym mezu? Nastepnego dnia wydobylam z archiwum miejskiego akta postepowania rozwodowego. Spod suchych prawniczych sformulowan wyzierala oczywista prawda: sprawa byla wyjatkowo przykra. Joanna usilowala wydostac od Jenksa awansem trzy miliony dolarow liczonych od jego przyszlych honorariow. Przyznano jej piec tysiecy miesiecznie z ewentualnoscia podniesienia sumy do dziesieciu tysiecy, jesli dochody Jenksa wzrosna. Sama nie dowierzalam przedziwnej transformacji, jaka dokonywala sie w mojej glowie. To Joanna wspomniala o ksiazce, naprowadzila mnie na jej slad. Czula sie oszukana, wzgardzona, odrzucona. Nosila w sercu resentymenty znacznie glebsze, niz chciala to okazac. Joanna, ktora chodzila na tai bo i potrafilaby obalic mezczyzne znacznie potezniejszego od niej. I ktora miala wstep do domu Jenksow. Ten kierunek myslenia wydawal mi sie szalony. Nieprawdopodobny... niemozliwy do przyjecia. Morderstwa popelnil mezczyzna. Nicholas Jenks. ROZDZIAL 105 Nastepnego dnia, kiedy zajadalismy hot dogi w poblizu Ratusza,opowiedzialam Chrisowi, do czego doszlam. Spojrzal na mnie tak, jak kilka dni wczesniej patrzyly dziewczeta. Szok, zaskoczenie, niedowierzanie. Ale nie odrzucil z miejsca moich podejrzen. -Mogla to wszystko specjalnie zaaranzowac - mowilam. - Wiedziala o ksiazce. Postarala sie, zebysmy ja odnalazly. Znala gusty Jenksa, zamilowanie do szampana, do dobrych ciuchow. Wiedziala tez, ze ma udzialy w Spar-row Ridge. Bywala w jego domu. -Moglbym to kupic, ale te morderstwa popelnil mezczyzna, Lindsay. Jenks. Mamy go na filmie. -Albo ktos, kto staral sie wygladac jak Jenks. Zdjecie jest niewyrazne. -DNA sie zgadza. -Rozmawialam z policjantami, ktorzy byli w ich domu, kiedy Jenks pobil Joanne. Mowili, ze Jenks byl rozwscieczony, ale ona zachowywala sie nie lepiej. Musieli ja powstrzymywac, kiedy zabierali go na posterunek. -Zrezygnowala z wniesienia skargi, Lindsay. Wtedy musiala przekroczyc punkt krytyczny. Bil ja przeciez. W koncu miala tego dosc, wniosla pozew, dostala rozwod. -W tym rzecz, Chris, ze wcale nie wniosla pozwu. To Jenks od niej odszedl. Poswiecila dla niego wszystko. Marks mowi, ze byla od niego calkowicie uzalezniona. Chris chcial mi wierzyc, ale widzialam, ze te wywody go nie przekonuja. Mialam w wiezieniu czlowieka, ktorego wina wydawala sie calkowicie bezsporna, tymczasem usilowalam podwazyc efekty wlasnego dochodzenia. Co sie ze mna dzialo? Wtem przypomnialam sobie cos, co uslyszalam dawno temu. Laurie Birnbaum, swiadek z wesela Brandtow. Jak ona opisala czlowieka, ktorego widziala na przyjeciu? To bylo bardzo dziwne. Broda do niego nie pasowala, jakby nalezala do kogos znacznie starszego. Reszta byla mloda. Joanna Wade, sredniego wzrostu, praworeczna, cwiczaca tai bo, wystarczajaco silna, zeby unieszkodliwic mezczyzne dwa razy potezniejszego od niej. I dziewieciomilimetrowy pistolet Jenksa. Twierdzil, ze nie widzial go od lat. W domu w Montanie... Z dokumentow wynikalo, ze kupil te bron dziesiec lat temu. Kiedy byl jeszcze mezem Joanny. -Powinienes ja zobaczyc - powiedzialam z narastajaca pewnoscia. - Jest twarda, obojgu nam dalaby rade. Ona jedna wiedziala o wszystkim, o winach, ubraniach, ksiazce. Zdjecie nie jest zadnym dowodem, opisy swiadkow tez wlasciwie sa zadne, jesli ktos widzial morderce, to z daleka, przez chwile. A jesli to rzeczywiscie ona, co wtedy, Chris? Trzymalam go za reke, w glowie klebily mi sie rozne mysli, kiedy poczulam raptowny, paskudny ucisk w piersi. Pomyslalam, ze to ze zdenerwowania, ale bol uderzyl mnie z sila rozpedzonego pociagu. Zawrot glowy. Nudnosci. -Lindsay? - uslyszalam glos Chrisa i poczulam jego dlon na ramieniu. -Dziwnie sie czuje - szepnelam. Oblal mnie pot, krew uderzyla mi do glowy, potem ogarnela mnie niezwykla lekkosc. -Lindsay - powtorzyl, na dobre juz zaniepokojony. Oparlam sie o niego. Bylam przerazona i oszolomiona. To slablam, to znowu panowalam nad swoim cialem, to znowu czulam sie jak pijana. Twarz Chrisa rozplynela sie przed moimi oczami. Zobaczylam morderce nowozencow i obraz zniknal. Poczulam, ze osuwam sie na chodnik. ROZDZIAL 106 Odzyskalam przytomnosc na drewnianej parkowej lawce, w ramionach Chrisa. Obejmowal mnie mocno, a ja czulam, jak powoli wracam do siebie. Orenthaler mnie uprzedzal. Trzecie stadium. Moj organizm slabl, cialo odmawialo posluszenstwa. Nie wiem, co bylo gorsze, perspektywa chemioterapii i czekanie na przeszczep szpiku, czy swiadomosc, ze choroba odbiera mi sily. Nie pozwolisz jej wygrac, nie mozesz. -Juz mi lepiej. Lekarz mnie ostrzegal, ze tak moze byc. -Za wiele na siebie bierzesz, Lindsay, a teraz chcesz jeszcze otworzyc nowe dochodzenie. Odetchnelam gleboko i skinelam glowa. -Musze miec sily, zeby doprowadzic sprawe do konca. Siedzielismy tak przez jakis czas. Naprawde czulam sie lepiej, wracaly mi rumience, krew zaczynala krazyc normalnie. Chris nie wypuszczal mnie z objec. Tulil czule. Musielismy wygladac jak para kochankow usilujacych w publicznym miejscu wygospodarowac kawalek przestrzeni dla siebie. -Naprawde wierzysz w to, co mowilas o Joannie? - zapytal po chwili. Byc moze szlam zlym tropem. Nie klamala, kiedy opowiadala, w jaki sposob rozstala sie z Jenksem. Ani na temat obecnych relacji laczacych ja z nim i Chessy. Czy kryla gorzka nienawisc? Miala mozliwosci, potrzebna orientacje. -Uwazam, ze morderca jest nadal na wolnosci - powiedzialam. ROZDZIAL 107 Postanowilam zaryzykowac, pojsc na calosc. Chcialam sprawdzic swoje podejrzenia w rozmowie z Jenksem. Odbyla sie w tym samym pokoju widzen co przedtem i jak przedtem obecny byl adwokat Jenksa, Leff. Poczatkowo nie chcial sie zgodzic na rozmowe, twierdzac, ze jego klient nie ma juz nic do powiedzenia, ja zas nie chcialam wyjasniac powodu spotkania, zeby nie dawac im czasu na przygotowanie Unii obrony. Moglam sie przeciez mylic. Jenks byl osowialy, przybity, jak czlowiek cierpiacy na depresje. Zawsze tak dbaly o siebie, teraz wygladal niechlujnie. -Czego pani chce ode mnie? - zapytal napastliwym tonem, nie zaszczycajac mnie nawet spojrzeniem. -Chcialabym wiedziec, czy jest ktos, komu mogloby zalezec, zeby pan tutaj trafil. -Ktos, kto chcial mnie poslac na krzeslo elektryczne? - mruknal z martwym usmiechem. -Powiedzmy, ze z poczucia obowiazku daje panu jeszcze jedna szanse. Jenks prychnal z niedowierzaniem. -Sherman mowi, ze mam stanac przed sadem w Napa za dwa kolejne morderstwa. Mile, prawda? Jesli w ten sposob ma wygladac pani pomoc, obejde sie bez niej. -Nie przyszlam tutaj, zeby zastawiac na pana pulapki, ale wysluchac pana, panie Jenks. Leff nachylil sie i szepnal mu cos do ucha. Mialam wrazenie, ze zacheca Jenksa do mowienia. Ten podniosl na mnie pelen niecheci, zimny wzrok. -Ktos podszywal sie pode mnie, ktos, kto znal moja pierwsza powiesc i chcial, zebym cierpial. Tak trudno sie domyslic, kto taki? -Chcialabym uslyszec jakies nazwisko. -Greg Marks. -Panski dawny agent? -Uwaza, ze zawdzieczam mu moja pieprzona kariere. Stracil przeze mnie miliony. Od chwili, kiedy od niego odszedlem, nie mial zadnego godnego wzmianki klienta. To bezwzgledny, gwaltowny czlowiek. I nalezy do klubu strzeleckiego. -A jak zdobyl panskie ubranie? I wlos? -Prosze samej do tego dojsc, to pani jest policjantka. -Wiedzial, ze tamtego wieczoru byl pan w Cleveland? Wiedzial o panu i Kathy Kogut? -To tylko przypuszczenie Nicka - wlaczyl sie Leff. - Sa jeszcze inne mozliwosci, kto kryje sie za tymi morderstwami. Obrocilam sie na krzesle. -Kto jeszcze wiedzial o ksiazce? Jenks sie skrzywil. -Nie chwalilem sie nia specjalnie. Kilku starych przyjaciol, moja pierwsza zona, Joanna... -Czy ktos z nich mial powody, zeby pana obciazyc zbrodniami? Jenks westchnal. -Moj rozwod, jak moze pani wie, nie byl zbyt mily. Zapewne w swoim czasie Joanna chetnie rozjechalaby mnie na pustej drodze, ale teraz stanela na nogi, ulozyla sobie zycie, nawet zaakceptowala Chessy... Nie sadze, by to byla Joanna. Moze mi pani wierzyc. Zignorowalam te ostatnia uwage i spojrzalam mu prosto w oczy. -Mowil pan, ze bywala w pana domu. -Byla raz czy dwa. -Mogla zatem miec dostep do pana ubran? Do piwnicy? Jenks zastanawial sie przez chwile nad ta mozliwoscia, po czym na jego twarzy pojawil sie pogardliwy usmiech. -Wykluczone, to nie Joanna. -Skad ta pewnosc? -Joanna mnie kochala - powiedzial takim tonem, jakby to byla najoczywistsza w swiecie rzecz. - Nadal mnie kocha. Z jakiego innego powodu utrzymywalyby z nami kontakty, zaprzyjaznila sie z moja obecna zona? Bo teskni za tym, co jej dawalem. Jak ja kochalem. Beze mnie jej zycie jest puste... Uwaza pani, ze od naszego rozwodu przetrzymuje probki moich wlosow? - Prychnal i zaczal gladzic brode. Nagle w jego oczach pojawil sie ledwie zauwazalny blysk przypuszczenia. - Ktos chcial mnie wrobic... ale Joanna... kiedy ja poznalem, byla zahukana biuralistka. Nie wiedziala, jak sie ubierac, nie potrafila odroznic Ralpha Laurena od JCPenneys. Za moja sprawa nabrala pewnosci siebie. Bylem jej oddany i ona byla oddana mnie. Poswiecala sie dla mnie, pracowala na dwoch posadach, kiedy postanowilem zostac pisarzem. Trudno mi bylo wyobrazic sobie, ze ktos inny niz Jenks jest odpowiedzialny za te okrutne morderstwa, ale nie ustepowalam: -Mowil pan, ze ten smoking to stara rzecz. Nie rozpoznal go pan nawet. A pistolet dziewiatka, panie Jenks? Utrzymuje pan, ze nie widzial go pan od lat i ze powinien byc gdzies w pana domu w Montanie. Moze ktos planowal to od dawna? Wyraz twarzy Jenksa nieznacznie sie zmienil, jakby zaczynal powoli brac pod uwage to, co jeszcze przed chwila wydawalo mu sie niemozliwe. -Wspomnial pan, ze kiedy zaczal pan pisac, Joanna przyjela druga posade, zeby panu pomoc. Co to byla za posada? Jenks spojrzal w sufit, probowal skupic mysli. -U Saksa. ROZDZIAL 108 Powoli acz nieuchronnie zaczynalam czuc sie jak pasazerka, ktora pomylila samolot, i leci nie tam, dokad zamierzala. Wbrew wszelkiej logice nabieralam coraz wiekszej pewnosci, ze Nicholas Jenks nie jest morderca. Cholera! Musialam sie zastanowic, co robic. Jenks w kajdankach pojawial sie w "Timie" i "Newsweeku". Czekal go proces w Napa, nastepnego dnia miano go tam postawic w stan oskarzenia. Moze powinnam zostac w zlym samolocie, wyladowac w zlym miescie i nigdy wiecej nie pokazywac sie juz w San Francisco. Zwolalam dziewczeta. Wyliczylam im elementy mozaiki, ktore zaczynaly ukladac sie w czytelny obraz: spoiy rozwodowe, uraza Joanny, ze zostala porzucona, zlekcewazona, praca U Saksa, gdzie musiala miec nadal znajomych wsrod personelu. -Byla zastepca kierownika dzialu - oznajmilam. - Koincydencja? -Daj mi dowod - upierala sie Jill. - Na razie mam dowody przeciwko Nickowi Jenksowi. Az nadto. W jej glosie slyszalam zlosc i zniechecenie. Caly kraj sledzil te sprawe, obserwowal kazdy ruch oskarzyciela. Zrobilysmy wszystko, by przekonac Mercera i jej szefa, ze morderca jest Jenks. A teraz mialybysmy nagle zaproponowac im zupelnie nowa teorie i nowego podejrzanego? -Wydaj mi pozwolenie na przeszukanie domu Joanny Wade -prosilam. - Cos tam musi byc. Obraczki, pistolet, jakies informacje na temat zamordowanych. Tylko w ten sposob mozemy sie upewnic. -Mam wydac pozwolenie? Na jakiej podstawie? Domniemania, ze znajdziesz dowody? Nie moge tego zrobic, nie otwierajac na powrot sprawy. Jesli same nie bedziemy pewne, jak przekonam lawe przysieglych? -Mozemy sprawdzic w miejscu pracy, czy miala... czy mogla miec dostep do informacji na temat panien mlodych -podsunela Cindy. -To znowu zaledwie poszlaka. - Jill machnela reka. - Jedna z moich sasiadek pracuje u Saksa. Moze to ona mordowala. -Nie mozesz go oskarzac, Jill, jesli istnieja watpliwosci -probowala argumentowac Cindy. -Ja nie mam watpliwosci - uciela Jill. - Przeciwnie, dysponuje wystarczajacym materialem, zeby osadzic Jenksa i skazac go na kare smierci. Dla ciebie to tylko temat, idziesz jego sladem, a dla mnie to byc albo nie byc w zawodzie. Cala moja kariera sie posypie, jesli zrobie falszywy krok. Cindy najwyrazniej sie obrazila. -Myslisz, ze zaangazowalam sie w to wszystko ot tak sobie, w poszukiwaniu tematu? I spotykam sie z wami, liczac po cichu, ze jak sie proces skonczy, to usiade i napisze ksiazke, ktora sprzedam na pniu za okragly milion? -Dajcie spokoj, dziewczyny - lagodzila Claire, kladac dlon na ramieniu Cindy. - Powinnysmy trzymac sie razem. Jill powoli sie uspokoila, lagodniej juz spojrzala na Cindy. -Przepraszam. Chodzi o to, ze poddacie Leffowi argumenty obrony. Jeszcze chwila, a zorientuje sie, jak posiac watpliwosci wsrod przysieglych. -Nie mozemy sie teraz wycofac tylko dlatego, ze to niewlasciwa taktyka - wtracila Claire. - Byc moze morderca nadal jest na wolnosci. Wielokrotny morderca. -Daj mi zgode na przeszukanie, nie wyglupiaj sie, Jill -obstawalam. Nigdy nie widzialam Jill tak zdenerwowanej. Wszystko, co sie liczylo w jej zyciu, o co zabiegala przez lata, stanelo teraz pod znakiem zapytania. Pokrecila glowa. -Sprobujmy zrobic tak, jak proponowala Cindy. Zacznijmy od Saksa. -Dzieki, Jill - mruknelam. - Jestes niezastapiona. -Sprawdzcie, czy miala kontakt z kims, kto z kolei mial dostep do danych na temat panien mlodych. Jesli cos znajdziecie, wydam nakaz. Jesli nie, przygotujcie sie, ze wezme Jenksa na ruszt. Ujelam jej dlon przez stol. Wymienilysmy uscisk i usmiechnelysmy sie niepewnie. Jill zdobyla sie na zart: -Osobiscie uwazam, ze nie znajdziecie nic poza kilkoma hitami do gwiazdkowego katalogu. -To tez jakas korzysc. - Claire parsknela smiechem. ROZDZIAL 109 Nastepnego dnia Nicholas Jenks mial byc postawiony w stan oskarzenia w Napa za zamordowanie Rebeki i Michaela DeGeorge'ow, ja zas ruszylam szukac prawdziwego mordercy. Jenks nie mogl sie dowiedziec, ze zaczynamy deptac po pietach jego bylej zonie. Joanna tez nie mogla sie domyslic, ze ja podejrzewamy. Wolalam tez unikac Rotha i Mercera w obawie o ich reakcje. W dodatku, jakby tego bylo malo, mialam wyznaczona wizyte u Medveda. Po tym jak trzy dni wczesniej zaslablam w parku, poszlam zrobic badanie krwi. Medved zadzwonil do mnie osobiscie i poprosil, zebym do niego przyszla. Przestraszylam sie. Jak przy pierwszej wizycie u doktora Roya. Nie od razu mnie przyjal, musialam czekac, a kiedy wreszcie weszlam do gabinetu, oprocz Medveda byl tam jakis inny lekarz, starszy, siwowlosy pan o krzaczastych brwiach; niejaki doktor Robert Yatto. Jego obecnosc przyprawila mnie o dreszcz. Zapewne pojawil sie, zeby rozmawiac ze mna o przeszczepie szpiku, nie widzialam innego powodu. -Doktor Yatto jest hematologiem w Moffet. - Medved dokonal prezentacji. - Poprosilem go, zeby obejrzal twoje ostatnie wyniki. Doktor Yatto sie usmiechnal. -Jak sie czujesz, Lindsay? -Czasami zupelnie dobrze, czasami fatalnie - powiedzialam. Czulam nieprzyjemny ucisk w piersi. Dlaczego musze przechodzic przez wszystko jeszcze raz, z kims zupelnie nowym? -Opowiedz mi, co sie stalo kilka dni temu. Opowiedzialam najwierniej, jak potrafilam, o swoim zaslabnieciu w City Hall Park. -Jakies krwawienia? - zapytal rzeczowym tonem. -Nie, ostatnio nie. -Wymioty? -Raz, w zeszlym tygodniu. Wstal, podszedl do mnie. -Pozwolisz? - zapytal, ujmujac moja twarz w dlonie, po czym odchylil kciukami dolne powieki, zajrzal w zrenice. -Wiem, ze moj stan sie pogorszyl. Yatto uwolnil moja twarz i skinal glowa w strone Medve-da, a ten po raz pierwszy sie usmiechnal. -Twoj stan sie wcale nie pogorszyl, Lindsay. Dlatego poprosilem Boba o konsultacje. Poziom erytrocytow podniosl sie. Do dwoch tysiecy osmiuset. Nie bylam pewna, czy sie nie przeslyszalam, czy to zyczeniowy sen, rozgrywajacy sie w mojej glowie. -A to omdlenie, uderzenia krwi do glowy, zimne poty? Tam w parku czulam sie tak, jakby w moim organizmie toczyla sie wojna. -Bo tez sie toczy - przytaknal doktor Yatto. - Wojna o reprodukcje czerwonych krwinek. Tam w parku to nie Negli cie dopadl, to twoj wlasny organizm walczy o powrot do zdrowia. Odebralo mi mowe. Czulam suchosc w gardle. -Prosze powiedziec to jeszcze raz... - wykrztusilam po chwili. -Kuracja zaczyna dzialac - powtorzyl Medved. - Poziom czerwonych cialek podniosl sie juz drugi raz. Nie chcialem mowic ci wczesniej, balem sie, ze to moze blad w badaniu, ale slyszalas, co mowi doktor Yatto, twoj organizm zaczyna odbudowywac erytrocyty. Nie wiedzialam, czy mam sie smiac, czy plakac. -To prawda? Moge wam wierzyc? -Najprawdziwsza prawda - przytaknal Medved. Podnioslam sie na miekkich nogach, jeszcze nie dowierzajac temu, co uslyszalam. Przez chwile w mojej glowie klebilo sie wszystko, do czego zabranialam sobie tesknic: praca, bieganie w Marina Green, zycie z Chrisem. Zbyt dlugo zylam w strachu, by pozwolic sobie o tym myslec, teraz wrocilo do mnie w ataku radosci. -Nie jestes jeszcze wyleczona, Lindsay - przestrzegl mnie Medved. - Bedziemy kontynuowac kuracje dwa razy w tygodniu, ale rokowania sa dobre. Jest nadzieja. -Nie wiem, co mam powiedziec. - Bylam kompletnie odretwiala. - Nie wiem, co robic. -Na twoim miejscu zafundowalbym sobie cos, za czym najbardziej ostatnio tesknilas - poradzil doktor Yatto. Wyszlam z gabinetu jak we mgle. Wsiadlam do windy, przeszlam przez hol na parterze, wyszlam na pelen kwiatow dziedziniec z widokiem na park Golden Gate. Nigdy chyba jeszcze niebo nie bylo takie niebieskie, a powietrze idace znad zatoki slodsze, bardziej rzeskie i czyste. Stalam tam i wszystko we mnie spiewalo. Odzyskalam cos, z czym sie pozegnalam, myslac, ze nigdy juz tego nie zaznam. Nadzieje. ROZDZIAL 110 -Musze ci cos powiedziec - oznajmilam Chrisowi przez telefon, polykajacw pospiechu gloski. - Mozemy zjesc razem lunch? -Jasne. Powiedz tylko gdzie. - Na pewno pomyslal, ze mam jakas wazna informacje zwiazana ze sprawa. -Casa Boxer - powiedzialam z usmiechem. -Wiec o to chodzi? - Rozesmial sie do sluchawki. - Zaczynam miec na ciebie zly wplyw. O ktorej mam przyjsc? -Zaraz. Przyjechal w ciagu pietnastu minut. Ja zatrzymalam sie po drodze w piekarni Nestora i kupilam kilka jeszcze cieplych bulek cynamonowych, a potem wyciagnelam z lodowki butelke piper-heisieck, chowana na specjalna okazje. Przez szesc lat pracy nigdy jeszcze nie machnelam reka na dochodzenie, szczegolnie tak wazne, ale nie czulam najmniejszych wyrzutow sumienia. Myslalam, jak przekazac Chrisowi dobra wiesc w najbardziej szalony sposob. Otworzylam mu drzwi owinieta przescieradlem. Kiedy mnie zobaczyl w takim stroju, zrobil wielkie oczy ze zdumienia. -Prosze okazac jakis dokument - zazadalam z szerokim usmiechem. -Pilas? -Nie, ale zaraz sie napijemy. - Pociagnelam go do sypialni. Na widok szampana pokrecil glowa. -Co takiego chcesz mi powiedziec? -Pozniej. - Napelnilam mu kieliszek i zaczelam rozpinac guziki koszuli. - W kazdym razie nie denerwuj sie, to nie bedzie nic zlego. -Masz dzisiaj urodziny? - zapytal z usmiechem. Pozwolilam, by przescieradlo opadlo. -Nigdy nie robilabym tego tylko z powodu swoich urodzin. -To moze moich? -Nie pytaj. Pozniej ci powiem. -Rozwiazalas sprawe - zawolal. - Chodzi o Joanne. Znalazlas cos na temat Joanny. Polozylam mu palec na ustach. -Powiedz mi, ze mnie kochasz. -Kocham cie. -Powiedz mi jeszcze raz, jak wtedy w Heavenly. Powiedz, ze nigdy mnie nie opuscisz. Byc moze pomyslal, ze przemawia przeze mnie choroba, ze wpadlam w histerie, ze trzeba mnie utulic, uspokoic, bo objal mnie mocno. -Nie zostawie cie, Lindsay. Jestem przy tobie. Zdjelam z niego koszule - powoli, bardzo powoli - potem spodnie. Musial sie czuc jak chlopak, ktory przyjezdza z pizza na telefon, i trafia na zwariowana, napalona facetke. Podsunelam mu kieliszek do samych warg i oboje upilismy z niego po lyku. -W porzadku, jak chcesz, moge to zrobic. Nie powinno byc specjalnych klopotow - powiedzial. Zaciagnelam go do lozka i przez nastepna godzine robilismy to, czego bardzo, ale to bardzo by mi brakowalo. Bylismy pochlonieci soba, kiedy poczulam pierwsze drgania. W pierwszej chwili wrazenie bylo bardzo dziwne, jakby lozko wprawione w ruch nasza energia zaczelo podskakiwac szybciej od nas samych. Po chwili rozlegl sie gleboki, zgrzytliwy dzwiek dochodzacy ze wszystkich stron niczym w komorze ech, zaraz potem brzek tluczonego szkla w mojej kuchni, loskot spadajacego ze sciany obrazu. -Trzesienie ziemi - powiedzialam. Przezylam ich wiele. Kazdy, kto mieszka w Kalifornii, musial ich doswiadczyc, ale za kazdym razem sa rownie przerazajace. Czlowiek nigdy nie wie, czy tym razem nie zdarzy to Naprawde Wielkie. Nie zdarzylo sie. Pokoj sie zatrzasl, stluklo sie kilka naczyn. Na zewnatrz rozkrzyczaly sie alarmy samochodowe, klaksony. Wszystko trwalo moze dwadziescia sekund. Trzy, cztery wibrujace drgnienia. Pobieglam do okna. Miasto stalo na swoim miejscu i slychac bylo tylko gluchy pomruk ziemi, jakby kotlowal sie uwieziony w niej ogromny wieloryb. A potem cisza - niesamowita, nasycona niepewnoscia, jakby wstrzasniete miasto usilowalo odzyskac rownowage. Uslyszalam ryk syren, nawolywania na ulicy. -Myslisz, ze powinnismy wyjsc? - zapytalam. -Chyba tak. Jestesmy glinami. - Wyciagnal do mnie reke, poczulam ciarki na calym ciele i juz lezelismy mocno wtuleni w siebie. -E, tam. W koncu pracujemy w zabojstwach. Zaczelismy sie calowac. Znowu bylismy jednym ksztaltem, jedna forma Zaczelam sie smiac. Najpierw loza na stadionie, teraz trzesienie ziemi. Moja lista zaczynala sie zapelniac. Moj beeper wreszcie sie wylaczyl. Co za upierdliwy cholernik. Przewrocilam sie i spojrzalam na jego ekran. Biuro. -Kod jeden jedenascie - powiedzialam do Chrisa. Alarm. -Szlag - mruknelam. - To tylko trzesienie ziemi. Usiadlam, owinelam sie przescieradlem i wystukalam nasz numer. To Roth mnie wzywal. Nigdy dotad nie wzywal mnie przez beeper. Co sie dzieje? Natychmiast przestukalam na jego wewnetrzny. -Gdzie jestes? - zapytal. -Strzepuje z siebie tynk - poinformowalam go, usmiechajac sie do Chrisa. -Przyjezdzaj. Natychmiast - szczeknal. -O co chodzi, Sam? Ze wzgledu na trzesienie? -Uhh - odpowiedzial. - Gorzej. Nicholas Jenks uciekl. ROZDZIAL 111 W drodze powrotnej z Napa przytroczony do siedzenia wozu policyjnego Nicholas Jenks obserwowal zamknieta twarz siedzacego naprzeciwko funkcjonariusza i knul cos w glowie. Zastanawial sie, ile musialby zaplacic za swoja wolnosc. Milion? Dwa miliony? Ile taki dupek moze dostawac? Czterdziesci tysiecy rocznie, wliczajac w to premie i nadgodziny? Jest pewnie bez skazy. Sluzbista stojacy wiernie na strazy prawa. Gdyby rzecz dziala sie w jego powiesci, gdyby o tym pisal, wlasnie kogos takiego wyznaczylby sobie do konwojowania. Moze w takim razie piec milionow. Usmiechnal sie pod nosem. f Gdyby o tym pisal. He w tych slowach zimnej, gryzacej ironii. Przeciez pisal. Poruszyl sie niespokojnie. Rece skute, pas uciskajacy tors wciska go w fotel. Przed kilkoma minutami stal w sali sadu w Santa Rosa, a prokurator w kostiumiku od Liz Claiborne, wyciagajac w jego strone palec, sypala zarzutami, oskarzala go o rzeczy, ktore mogly zrodzic sie tylko w tak wytrawnym jak jego umysle. Patrzyl na nia zimno i sluchal, jak nazywa go potworem. Chwilami myslal, ze chetnie zamknalby ja w bibliotece pelnej prawniczych ksiazek i pokazal, do czego naprawde jest zdolny. Za waskim okienkiem w tylnych drzwiach widzial kawalek nieba, spieczone sloncem wzgorza i probowal sie na nich skupic. Oparl policzek o blaszana sciane kabiny. Musi sie wydostac. W jego ksiazkach zawsze byla jakas droga ucieczki. Spojrzal na konwojenta. Jak szla ta historia, Jasiu Jakis-tam? Co stalo sie pozniej? -Pan zonaty? - zagadnal. Policjant spojrzal na niego jak na powietrze, po chwili skinal glowa. -Dzieciaki? -Dwojka. - Ubral twarz w nikly usmiech. Chocby nie wiem jak sie zapierali, w koncu kazdego fascynowala mozliwosc rozmowy z potworem. Z facetem, ktoiy mordowal nowozencow. Mogli potem opowiedziec o tym zonie, przyjaciolom, usprawiedliwiajac w ten sposob nedzne szescset papierkow, ktore co tydzien przynosili do domu. Pochwalic sie, ze zetkneli sie z kims slawnym, z figura. -Zona pracuje? Policjant ponownie skinal. -Uczy. Podstaw biznesu. W osmej klasie. Podstawy biznesu. Niezle. Moze dupek zrozumie, ze tu tez chodzi o biznes. -Moja tez kiedys pracowala - mruknal Jenks. - Moja pierwsza. W handlu. Druga tez. W telewizji. Teraz juz tylko ja tam pokazuja. Uwaga wywolala przelotny usmiech. Scislodupy zaczynal sie rozluzniac. Jenks rozpoznal okolice, przez ktora jechali. Dzielilo ich dwadziescia minut drogi od mostu Golden Gate. Zostalo mu niewiele czasu. Zerknal na woz patrolowy jadacy za ich furgonetka. Z przodu towarzyszyl im drugi. Ogarnela go ponura rezygnacja. Nie widzial zadnego wyjscia z opresji. Eleganckiego sposobu ucieczki, jak w jego ksiazkach. Byl zalatwiony. Nagle furgonetka przechylila sie gwaltownie, Jenks polecial do przodu, na siedzacego naprzeciwko policjanta. Przez sekunde usilowal zrozumiec, co sie dzieje, gdy furgonetka przechylila sie znowu. Rozlegl sie gluchy odglos. Kurewskie trzesienie. Zobaczyl, jak woz z przodu tanczy, usilujac rozpaczliwie wyminac samochod nadjezdzajacy z naprzeciwka, i jak wyrzuca go z drogi. Zaczal sie obracac gwaltownie, szukajac czegos, czego moglby sie chwycic. Furgonetka podskakiwala i trzesla sie niebezpiecznie. Woz patrolowy jadacy z tylu wpadl na garb pekajacego asfaltu i ku kompletnemu zaskoczeniu Jenksa wywrocil sie na dach. Przerazony kierowca furgonetki zerknal do tylu. Prawie w tej samej chwili policjant jadacy na miejscu dla pasazera wrzasnal, zeby hamowal. W poprzek drogi lezal potezny osiemnastokolowy trak. Jechali prosto na niego. Furgonetka wpadla w poslizg, znowu podskoczyla gwaltownie i zakreslila luk w powietrzu. Umre tutaj i nikt nigdy nie pozna prawdy, pomyslal Nicholas Jenks. Van uderzyl o barierke kolo stacji Conoco, obrocil sie jeszcze ze zgrzytem i znieruchomial. Konwojent uderzyl glowa w sciane kabiny, teraz zwijal sie z bolu na podlodze. -Nie ruszaj sie - wyrzucil z siebie, dyszac. Jak, do cholery, mialby sie ruszyc? Byl nadal przywiazany do siedzenia. I wtedy uslyszeli ten straszny, skrzypliwy, dojmujacy dzwiek. Obaj spojrzeli w gore, by zobaczyc walaca sie na nich wysoka latarnie. Stalowy slup przebil dach, grzebiac pod soba konwojenta. Jenks byl pewien, ze umiera: dym, ogien, krzyki, odglosy miazdzonego metalu. Nic mu sie nie stalo. Przez dziure w boku kabiny wybita przy zderzeniu mogl sie wydostac na zewnatrz. Co prawda w kajdankach, ale uwolniony od pasa, ktory nie wytrzymal wypadku. Ulica biegli przerazeni ludzie, cos krzyczeli. Kierowcy zjezdzali na pobocze, wyskakiwali z samochodow. Jenks wmieszal sie w tlum. Byl wolny! I wiedzial, kto chcial go obciazyc, kto to wszystko zaaranzowal. Policja nie dojdzie prawdy i za milion lat. ROZDZIAL 112 Ubralismy sie w ciagu trzech minut, wskoczylismy do samochodu i ruszylismy w strone Hallu. W zamieszaniu nie zdazylam podzielic sie z nim nowina. Trzesienie nie wyrzadzilo powaznych szkod. Chyba ze czlowiek spedzil ostatnie piec tygodni na tropieniu seryjnego mordercy. Na ulicach nie widzialo sie zniszczen; troche potluczonych witryn sklepowych, troche wypadkow samochodowych, w sumie nic powaznego, jak na kataklizm. Dopiero kiedy przeciskalismy sie przez tlum dziennikarzy, zrozumielismy, ze miasto zna juz najgoretsza informacje dnia. Morderca nowozencow wydostal sie na wolnosc. Nicholas Jenks uciekl, kiedy policyjna furgonetka wiozaca go do wiezienia rozbila sie w poblizu Novato, jak wiele samochodow tego dnia. Konwojent odniosl smiertelne obra-zenia. Dwoch pozostalych policjantow, ktorzy jechali z przodu, trafilo do szpitala, W wydziale zabojstw zorganizowano potezne centrum dowodzenia, ktorym zawiadywal Roth. W Hallu roilo sie od waznia-kow ze srodmiescia i, oczywiscie, prasy. Trzeba bylo przygotowac krotki biuletyn, rozdac i rozeslac zdjecia i rysopis wszystkim policjantom po obu stronach mostu. Kontrolowano wszystkie wyjazdy z miasta, wszedzie byly potezne korki. Zawiadomiono lotniska, hotele, wypozyczalnie samochodow. Poniewaz to ja i Raleigh wytropilismy Jenksa, teraz oboje natychmiast znalezlismy sie w centrum wydarzen. Zarzadzilismy otoczenie nadzorem jego rezydencji. Policja patrolowala cala okolice Sea Cliff, od Presidio po Lands End. W podobnych akcjach najwazniejsze jest pierwsze szesc godzin. Chodzilo o to, zeby Jenks nie mogl sie wydostac z terenu, na ktorym uciekl, zeby nie pozwolic mu na kontakt z nikim, kto moglby mu pomoc. Nie mial pieniedzy, jedzenia, nikogo, kto udzielilby mu schronienia. Chyba ze byl sprytniejszy, niz sadzilam. Jego ucieczka zupelnie mnie ogluszyla. Toczylam ze soba spor wewnetrzny i nie potrafilam go rozwiazac. Uciekl czlowiek, ktorego udalo mi sie wytropic, jednoczesnie zastanawialam sie, czy to wlasnie jego powinnismy szukac. Kazdy mial wlasna teorie, dokad zbieg sie skieruje. Do winnic, na wschod do Nevady. Ja tez mialam swoja teorie. Uwazalam, ze nie wroci do domu. Na to byl zbyt szczwany, poza tym nie mial tam czego szukac. Zapytalam Rotha, czy da Jacobiego i Paula China. Postanowilam dzialac, kierujac sie wlasna intuicja. Wzielam Jacobiego na strone. -Chcialam cie prosic, zebys wyswiadczyl mi wielka przysluge, Warren - oznajmilam i poprosilam, zeby pilnowal domu Joanny Wade na Russian Hill. Z podobna prosba zwrocilam sie do China, posylajac go pod dom Grega Marksa, dawnego agenta Jenksa. Jesli Jenks naprawde uwazal, ze zostal wrobiony, powinien przede wszystkim skierowac sie pod te dwa adresy.i Jacobi spojrzal na mnie, jakbym znowu kazala mu szukac amatorow drogiego szampana. -Do cholery, Lindsay... po kiego? Chcialam, zeby mi zaufal, potrzebowalam jego zaufania, jego pomocy. -Bo mnie tez wydalo sie smieszne, ze zostawil w hotelu te przekleta marynarke od smokingu. Mysle, ze bedzie chcial porozmawiac z Joanna. Zrob, o co cie prosze. Teraz moglam juz tylko czekac na raporty. Po szesciu godzinach poszukiwania nadal nie daly zadnego rezultatu. ROZDZIAL 113 Okolo czwartej dostrzeglam Jill: z trudem torowala sobie droge do mojego biura przez klebowisko na korytarzu. -Ciesze sie, ze przyszlas - powiedzialam, chwytajac ja za reke. - Mozesz mi ufac. -Na dole czeka Cindy. Musimy porozmawiac. Jakos przemknelysmy na dol i znalazlysmy Cindy wsrod reporterow, ktorzy wczepiali sie w kazdego, kto schodzil z drugiego pietra. Wydzwonilysmy Claire i po pieciu minutach siedzialysmy juz wszystkie przy stoliku w barze na rogu. Ucieczka Jenksa obrocila moje spekulacje w jeden chaos. -Ciagle wierzysz, ze jest niewinny? - Jill przeszla od razu do sedna. -To zalezy, gdzie sie pojawi. - Poinformowalam je, ze postawilam obserwatorow pod domami Joanny Wade i Grega Marksa. -Teraz? - Jill zrobila taka mine, jakby za chwile miala peknac ze zlosci. - Niewinni ludzie nie uciekaja z aresztu, Lindsay. -Niewinni ludzie moga uciekac, jesli, nie wierza w sprawiedliwosc sprawiedliwosci - odparlam. Claire rozejrzala sie, przelknela nerwowo sline. -Cos mi sie wydaje, moje drogie, ze wkraczamy na bardzo grzaski teren. Trwa polowanie na Jenksa - w kazdej chwili moga go zastrzelic, jesli nie da sie ujac, a my rozprawiamy o szukaniu wlasciwego mordercy i montowaniu nowego dochodzenia. Jezeli ktos sie dowie, poleca glowy. Miedzy innymi te, ktore wlasnie podziwiam. -Jesli naprawde wierzysz w swoja teorie, Lindsay, powinnas z tym pojsc do kogos. Do Rotha, do Mercera -pouczyla mnie Jill. -Mercera nie ma w miescie, a reszta zajeta jest szukaniem Jenksa. A poza tym, kto, do choleiy, mi uwierzy? Sama mnie przekonywalas, ze to tylko kupa hipotez. -Rozmawialas z Chrisem? - zapytala Claire. Skinelam glowa. -I co on na to? -Uczepil sie wlosa. To dla niego mocny dowod. Ucieczka Jenksa nie podzialala za bardzo na moja korzysc. -Od poczatku ten facet mi sie podobal. - Jill usmiechnela sie nieznacznie. Spojrzalam na Claire, szukajac u niej wsparcia. -Trudno wspierac twoj sposob myslenia, Lindsay -rzekla z westchnieniem. - Choc zwykle masz trafne przeczucia. -Zabieramy sie do Joanny, tak jak proponowala Lindsay? - odezwala sie Cindy. Im blizej ja poznawalam, tym bardziej kochalam. Sytuacja byla naprawde trudna. Zwrocilam sie do Claire: -Czy moglysmy pominac cos, co mogloby obciazac Joanne? Pokrecila glowa. -Juz to omowilysmy. Wszystkie punkty, dowody wskazuja bezposrednio na Nicholasa Jenksa. -Ja mowie o czyms tak oczywistym, ze moglysmy to przeoczyc. -Chcialabym ci pomoc, Lindsay, ale naprawde wszystko juz przerobilysmy. Wszystko. -Musi cos byc, cos, co nam podpowie, czy morderca byl mezczyzna, czy kobieta. Jesli to Joanna, niewiele sie rozni od mordercow, z ktorymi wczesniej mialam do czynienia. Musiala zostawic jakis trop, a my go nie zauwazylysmy. Jenks zostawil slad - albo ktos zrobil to za niego - i w koncu go znalazlysmy. -I teraz powinnysmy zajac sie dokladnie tym samym -oznajmila Jill z uporem. - Zanim sie okaze, ze zamordowano czwarta pare mloda. Bylam sama, ale nie moglam sie poddac. -Prosze cie - zwrocilam sie do Claire - zastanowmy sie jeszcze raz nad wszystkim. Zlapalysmy nie tego czlowieka. ROZDZIAL 114 Morderca siedzial przed lustrem do charakteryzacji, zapatrzony w blekitne oczy, ktore za chwile mialy byc szare. Najpierw trzeba bylo jednak wetrzec we wlosy farbe, az zniknie ostatni zlocisty slad, i szczotkowac je dlugo do tylu, na gladko, dopoki nie straca calego blasku i polysku. -Zmusiles mnie, zebym to zrobila - powiedziala do zmieniajacej sie twarzy. - Zmusiles mnie, zebym pojawila sie jeszcze raz. Powinnam byla sie tego spodziewac. To twoje gry milosne, prawda, Nick? Wacikiem zaczela rozprowadzac przezroczysty, kleisty, pachnacy guma podklad. Najpierw skronie, potem linia brody, delikatna skora pod nosem nad gorna warga. Wreszcie kozia brodka: nakladane pinceta kepki ciemno-rudych wlosow. Twarz byla prawie gotowa. Jeszcze oczy... kazdy by poznal, ze naleza do niej. Wyjela z pudelka kolorowe soczewki kontaktowe, nawilzyla je, odciagnela powieki i wsunela szkla. Zamrugala zadowolona z efektu. Zmienila sie calkowicie. Stalowoszare, pozbawione swiatla oczy spogladaly martwo. Oczy Nicholasa. Byla nim. ROZDZIAL 11 Telefon Claire obudzil mnie z glebokiego snu.-Przyjezdzaj tu - rzucila rozkazujacym tonem. Nieprzytomnym wzrokiem spojrzalam na budzik. Bylo po piatej. -Gdzie mam przyjezdzac? - jeknelam. -Do biura, cholera, do laboratorium. Straznik juz wie, wpusci cie. Zbieraj sie i badz tu zaraz. Powiedziala to tak, ze otrzezwialam w ciagu kilku sekund. -Jestes w laboratorium? -Od wpol do trzeciej, spiochu. Chodzi o Nicholasa Jenksa. Wydaje mi sie, ze cos znalazlam. Porazi cie, jak uslyszysz. O tej porze droga do kostnicy zajela mi dziesiec minut. Zaparkowalam na niewielkim okraglym placu przed biurem koronera zarezerwowanym dla wozow sluzbowych i wyskoczylam z samochodu: nieuczesana, w bluzie i dzinsach. Straznik otworzyl mi drzwi niemal natychmiast. Wiedzial, ze przyjade. Claire czekala juz na mnie przy wejsciu do laboratorium. -Wiele po tobie oczekuje - uprzedzilam. Nic nie odpowiedziala, tylko przyparla mnie do drzwi, bez slowa powitania czy wyjasnienia. -Jestesmy w Hyatcie - zaczela. - Morderstwo numer jeden. David Brandt ma wlasnie otworzyc drzwi. - Udawaj pana mlodego - powiedziala, kladac dlon na moim ramieniu i ustawiajac mnie we wlasciwej pozycji. - Ja bede morderca. Z zaskoczenia zadaje cios, prawa reka, chociaz teraz nie ma to wielkiego znaczenia. Wrazila mi piesc pod lewa piers. -Upadasz i w tym miejscu potem cie znajdujemy. Skinelam glowa na znak, ze jak dotad nadazam za jej rekonstrukcja. -Co znajdujemy kolo ciebie? - zapytala, szeroko otwierajac oczy. Usilowalam przypomniec sobie scene zbrodni. -Szampana, marynarke od smokingu. -Tak, ale mnie nie o to chodzi. -Krew... mnostwo krwi. -Cieplej. Pamietasz, umarl na atak serca, zawal elektromechaniczny. Uznalysmy, ze byl smiertelnie przerazony. Podnioslam sie, spojrzalam na podloge i nagle tamten obraz stan,al mi wyraznie przed oczami. -Uryna. -Wlasnie - zawolala Claire. - Znajdujemy niewielka ilosc uryny. Na butach Brandta, na podlodze. Wszystkiego szesc centymetrow szesciennych, tyle mam w probowce. Wydawalo sie logiczne, ze nalezala do pana mlodego. Zwieracze zawodza w chwili panicznego strachu, naglej smierci. Zaczelam sie wczoraj zastanawiac: w Cleveland tez byly slady uryny. Tej z Hyatta w ogole nie badalam. Bo i po co? Z gory zalozylam, ze pochodzi z organizmu Davida Brandta. -Skoro lezalas tutaj, zwinieta na podlodze, ja, morderca, stalam nad toba, a siuski byly tu - mowila, wskazujac miejsca na podlodze - to kto sie, do cholery, zesikal? Wpatrywalysmy sie w siebie przez chwile nieruchomo, w jednej z tych chwil swietlistej epifanii. -Morderca - odpowiedzialam. Claire obdarzyla swoja pojetna uczennice usmiechem. -Annaly medycyny sadowej pelne sa przykladow, jak to mordercy robia w portki, kiedy zabijaja, sikanie jest tym bardziej prawdopodobne. Kompulsywna staruszka, obsesyjna w kazdym detalu, schowalam probowke Bog wie po co do lodowki. A zeby wszystko do konca wyjasnic, trzeba ci wiedziec, ze uryne mozna testowac. -Testowac? Na co? -Na plec, Lindsay. Na podstawie uryny mozna okreslic plec. -Jezu, Claire. - Nic wiecej nie bylam w stanie powiedziec. Zaprowadzila mnie do laboratorium, do blatu, na ktorym staly dwa mikroskopy, jakies chemikalia w buteleczkach i cos, co rozpoznalam z wykladow chemii w college'u jako aparat do odwirowywania. -Nie ma w naszej ludzkiej urynie spektakularnych roznic, ale kilku rzeczy mozna sie doszukac. Najpierw potraktowalam ja wodorotlenkiem potasu, ktory wytraca rozne zanieczyszczenia z kultur krwi. - Popchnela mnie lekko do pierwszego mikroskopu. - Widzisz te male wlo-skowate niby galazki z gronami komorek. Candida albi-cans. Spojrzalam na nia tepo. -Komorki drozdzy, skarbie. Ta uryna ma sporo drozdzy. U chlopcow nie wystepuja. Zaczelam sie usmiechac, ale zanim zdazylam odpowiedziec, pociagnela mnie do nastepnego mikroskopu. -Tutaj masz inna probke powiekszona trzy tysiace razy. Przyjrzyj sie. Zajrzalam. -Widzisz te ciemne komorki w ksztalcie malenkich polksiezycow? - zapytala. -Aha. -Czerwone cialka krwi. Mnostwo czerwonych cialek. Podnioslam glowe znad mikroskopu i spojrzalam na Claire. -Nie wystepuja w urynie mezczyzny, a juz na pewno nie w takich ilosciach. Chyba ze przy krwawieniu z nerek, a z tego, co wiem, nasi sprawcy nie uskarzaja sie na podobne dolegliwosci. -Chyba ze - mruknelam - nasz morderca mial okres. ROZDZIAL 116 Patrzylam na Claire i czekalam, az informacja zadomowi sie w moim mozgu. A wiec Nicholas Jenks caly czas mowil prawde. Nie bylo go w pokoju hotelowym tamtej nocy, kiedy zgineli Melanie i David Brandtowie. Nie bylo go w Napa. Najpewniej i w clevelandzkim Hall of Fame. Tak bardzo nienawidzilam Jenksa, ze przestalam jasno rozumowac. Zadna z nas tego nie potrafila. Chcialysmy, zeby okazal sie winien. Wszystkie dowody - wlos, marynarka, szampan - mialy nas po prostu zmylic. Jenks byl mistrzem nieoczekiwanych zakonczen, ale ktos przerosl mistrza. Objelam Claire i usciskalam. -Jestes wspaniala. -A zebys wiedziala. Nie wiem, czego to dowodzi -mowila, klepiac mnie po plecach - ale osoba stojaca nad tym biednym chlopcem na miejscu zbrodni byla kobieta. I jestem pewna, ze zadala cios prawa reka. W glowie mi huczalo. Jenks na wolnosci, setki gliniarzy go szukaja, a on okazuje sie niewinny. -I co? - Claire usmiechnela sie do mnie. -To druga najlepsza wiadomosc, jaka ostatnio uslyszalam. -Druga? Wzielam ja za reke. Powiedzialam, czego dowiedzialam sie od Medveda. Raz jeszcze sie usciskalysmy. Odtanczylysmy nawet maly taniec zwyciestwa. A potem obydwie wrocilysmy do pracy. ROZDZIAL 117 Poszlam na gore, do swojego pokoju i wywolalam przez radiotelefon Jacobiego. Biedak nadal tkwil przed domem Joanny Wade na rogu Filbert i Hyde. -Jak tam, Warren? -Tak, ze tylko prysznic i kilka godzin snu moglyby uratowac sytuacje. -Powiedz, co sie dzieje? -Co sie dzieje? - powtorzyl smetnie, jakby recytowal zapiski sluzbowe. - Czwarta pietnascie wczoraj, obiekt wychodzi z domu i zasuwa wdziecznym kroczkiem do Gold's Gym o jedna przecznice stad, troche pocwiczyc. Szosta dziesiec, obiekt znow sie objawia, idzie na spacer do Pasqua Coffee, wychodzi z plastykowa torba. Podejrzewam, ze chodzi o palone migdaly. Wchodzi do butiku Contemo Casuals, wychodzi bez zadnej dodatkowej torby. Podejrzewam, ze nowa kolekcja jesienna jeszcze nie przyjechala, Boxer. Obiekt idzie do domu. Zapalaja sie swiatla na drugim pietrze. Czyzbym czul kurczaka? Nie wiem, jestem tak kurewsko glodny, ze moge miec omamy. Swiatla gasna o dziesiatej dwadziescia piec. Od tamtej chwili obiekt oddaje sie zajeciu, ktoremu ja tez chcialbym sie oddawac. Dlaczegos mnie tu wystawila jak jakiegos bubka po szkole, Lindsay? -Poniewaz Nicholas Jenks bedzie chcial skontaktowac sie ze swoja byla zona. Uwaza, ze go wrobila. Chyba wie, ze to ona jest morderca. -Chcesz mnie pocieszyc, Boxer? Nadac sens mojemu zyciu? -Moze. Ja mysle podobnie. Jak to brzmi w twoich uszach? Jesli zauwazysz Jenksa, natychmiast daj mi znac. Okolo osmej przyszedl Chris Raleigh. Popatrzyl zdziwiony na moje podkrazone oczy i ogolnie niechlujny wyglad. -Sprobuj czesac sie rano. Czlowiek czasami powinien. -Claire wydzwonila mnie o piatej. O wpol do szostej bylam w kostnicy. -Po kiego? -To troche trudno wytlumaczyc. Chcialabym, zebys poznal kilka moich przyjaciolek. -O osmej rano? -Uhu. To przyjaciolki. Zupelnie zbaranial. -Czegos tu nie lapie? -Chris. - Chwycilam go za ramie. - Jest przelom w sprawie. ROZDZIAL 118 Godzine pozniej zwolalam zebranie naszego klubu. Z nadzieja, ze to juz po raz ostatni. Przyszly dwa zgloszenia, ze ktos gdzies jakoby widzial Nicholasa Jenksa. W Tiburon w poblizu mariny i na poludnie od Market, miedzy bezdomnymi. Oba zgloszenia okazaly sie falszywe. Wymknal sie nam i im dluzej pozostawal na wolnosci, tym rozmaitsze budzilo to spekulacje. Zamknelysmy sie w pokoju przesluchan, ktorego czasami uzywala obyczajowka. Claire przeszmuglowala Cindy, a kiedy juz byly na gorze, zadzwonilysmy po Jill. -Widze, ze nastapilo rozluznienie regulaminu - rzucila na widok Chrisa. Raleigh tez byl zaskoczony. -Nie zwracajcie na mnie uwagi. Jestem tutaj, zeby nikt was nie posadzil o dyskryminacje. -Pamietasz Claire i Jill Bernhardt z biura prokuratora rejonowego -powiedzialam. - Cindy poznales w Napa. To caly zespol. Chris powoli przesunal wzrokiem po wszystkich twarzach. Zatrzymal spojrzenie na mojej. -Pracowalas nad sprawa niezaleznie od dochodzenia? -Nie pytaj, tylko sluchaj - przerwala mu Jill, sadowiac sie na krzesle. Teraz wszystkie oczy skierowaly sie na mnie. -Chcesz zaczac? - zwrocilam sie do Claire. Skinela glowa i przybrala taka mine, jakby miala wlasnie zaprezentowac referat na konferencji medycznej. -W wyniku nalegan Lindsay ostatnia noc spedzilam nad dokumentacja naszych trzech spraw, szukajac czegos, co byloby dowodem przeciwko Joannie. Poczatkowo nic nie moglam znalezc, utwierdzilam sie jedynie we wczesniejszym wniosku, ze morderca musial byc praworeczny. Jenks jest leworeczny. I tyle. Dopiero potem uderzylo mnie cos, na co wczesniej nie zwrocilam uwagi. Na miejscu i pierwszej, i trzeciej zbrodni znaleziono slady uryny. Ani ja, ani zapewne lekarz w Cleve-land nie przywiazywalismy do tego wagi. A jednak zastanawiajaca byla lokalizacja tych sladow. Rano, bardzo wczesnie rano przyjechalam do laboratorium i przeprowadzilam kilka testow. W pokoju zapadla martwa cisza, wszyscy wstrzymali oddech. -W urynie, ktora znalezlismy w Grand Hyatt, badania wykazaly wysoka zawartosc drozdzy oraz czerwonych cialek krwi. Ten poziom czerwonych cialek pojawia sie w moczu tylko w czasie menstruacji. Zwazywszy tez drozdze, nie mialam juz watpliwosci, ze to uryna kobiety. To kobieta zabila Davida Brandta i jestem niemal pewna, ze kobieta byla w toalecie w Cleveland. Jill oslupiala, Cindy rozchylila usta w polusmiechu. Raleigh tylko pokrecil glowa. -Jenks tego nie zrobil - wlaczylam sie. - To Joanna. Znecal sie nad nia, a potem rzucil dla nowej zony. Na domiar zlego wkrotce stal sie bogaty. Joanna dwa razy pozywala go do sadu, bez powodzenia. Otrzymala o wiele mniej, niz gdyby rozwod nastapil rok pozniej. Patrzyla, jak staje sie slawny, patrzyla na jego bogactwo, na jego z pozoru szczesliwe, beztroskie zycie. Chris spojrzal na mnie z niedowierzaniem. -Naprawde uwazasz, ze kobieta podolalaby temu fizycznie? Pierwsze ofiary zostaly zadzgane, drugie malzenstwo morderca przeciagnal jakies dwadziescia, trzydziesci metrow. -Nie widziales jej - obstawalam przy swoim. - Ona jedna wiedziala, jak wrobic Jenksa. Zna jego gusty, jego sytuacje, miala dostep do jego rzeczy. W dodatku pracowala u Saksa. -Byla jedna z niewielu osob, ktore wiedzialy o istnieniu Oblubienicy -zaszczebiotala Cindy. Zwrocilam sie do Jill. -Miala mozliwosci, miala motyw i jestem pewna jak cholera, ze miala tez wielka ochote. W pokoju zapadlo ciezkie milczenie. -Jak chcecie to rozegrac? - zapytal w koncu Chris. - Polowa policji San Francisco ugania sie za Jenksem. -Zamierzam poinformowac Mercera i przekonac jakos Jenksa, ze nikt go nie zabije, jesli wyjdzie z ukrycia. Potem sprobuje zdemaskowac Joanne. Trzeba bedzie sprawdzic jej billingi, wyciagi z kart kredytowych. Jesli byla w Cleve-land, musiala zostawic jakis slad. Mysle - zwrocilam sie do Jill - ze teraz bedziesz juz mogla wystawic nakaz przeszukania. Jill pokiwala glowa, zrazu niepewnie, potem z troche wiekszym przekonaniem. -Az trudno uwierzyc, ze teraz trzeba bedzie bronic tego sukinsyna. Nagle rozleglo sie glosne pukanie do drzwi i do pokoju wpadl jeden z naszych inspektorow, John Kersey. -Jenks... widziano go. Jest w Pacific Heights. ROZDZIAL 119 Raleigh i ja poderwalismy sie niemal rownoczesnie i pognalismy do centrum dowodzenia. Jenksa widziano w lobby malego hotelu o nazwie El Dri-sco. Zobaczyl go boy hotelowy. Byl bez kajdanek. Teraz pewnie znowu zgubil sie na Ulicach Pacific Heights. Dlaczego tam? - zastanawialam sie goraczkowo. Wkrotce sie wyjasnilo. W Pacific Heights mieszkal Greg Marks. Wywolalam przez radiotelefon Paula China, ktory nadal obserwowal dom agenta. -Miej oczy otwarte - mowilam. - Byc moze w poblizu pojawi sie Jenks. Widziano go w Pacific Heights. Odezwala sie moja komorka. Dzwonil Jacobi. Wszystko dzialo sie rownoczesnie. -Boxer, jest polecenie - wszystkie posilki na Heights, jestem juz niedaleko. Jade za Jenksem. -Nie ruszaj sie z miejsca, Warren - krzyknelam do sluchawki. Nadal wierzylam, ze Joanna jest morderca, nie moglam zdjac Warrena, tym bardziej gdy ciagle nie mielismy Jenksa. - Zostan na stanowisku. -Znam pewne precedensy - klocil sie Jacobi. - Poza tym tu sie nic nie dzieje. Wezwe patrol, zastapia mnie. -Jacobi - krzyczalam, ale juz sie wylaczyl. Odwrocilam sie do Chrisa. -Warren zostawil Joanne. Raptem w ogolnym zamieszaniu rozleglo sie wolanie Ka-ren, naszej cywilnej urzedniczki. -Lindsay, telefon do ciebie na jedynce. -Nie mam czasu, wyjezdzamy - ryknelam w odpowiedzi. Przypielam pistolet, chwycilam kluczyli od samochodu. - Kto dzwoni? -Mowi, ze bedziesz chciala porozmawiac z nim o sprawie Jenksa. Nazywa sie Phillip Campbell. ROZDZIAL 120 Zamarlam, przez chwile wpatrywalam sie w Raleigha, a potem rzucilam sie do swojego biurka. Dalam znak Karen, zeby przelaczyla, i rownoczesnie syknelam do Chrisa: -Sprobuj go namierzyc. Czekalam jak w transie, kazda sekunda mogla sie liczyc. -Wie pani, kto mowi - w sluchawce rozlegl sie arogancki glos Jenksa. -Wiem. Gdzie pan jest? -Mowy nie ma, inspektorze. Dzwonie tylko po to, by pani powiedziec, ze niezaleznie od tego, co sie wydarzy, nie zabilem zadnego z nich. Nie jestem morderca. -Wiem o tym. Wydawalo mi sie, ze uslyszalam zdziwienie w jego glosie, -Wie pani...? Nie moglam mu powiedziec, kto to. -Zapewniam, dowiedziemy, ze to nie pan. Prosze powiedziec, gdzie pan jest. -Cos pani powiem? Nie za bardzo pani wierze - oznajmil Jenks. - Poza tym juz za pozno. Powiedzialem pani, ze sam sie tym zajme. Rozwiaze za pania sprawe. Mogl sie rozlaczyc w kazdej chwili i znowu stracilibysmy trop. Musialam wykorzystac szanse. -Spotkam sie z panem. Gdzie tylko pan zechce. -Dlaczego mialbym sie z pania spotykac? Ostatnio dosc sie pani naogladalem. -Wiem, kto to zrobil - probowalam go przekonac. -Ja tez. I odwiesil sluchawke. ROZDZIAL 121 Szosta... Market... Taylor... ulice smigaly mimo, kogut na dachu samochodu Chrisa blyskal jak oszalaly. Ellis. Larkin. Skrecilismy z piskiem opon w Larkin, potem jeszcze brukowana nawierzchnia Nob Hill i po chwili bylismy na Russian Hill. Joanna zajmowala mieszkanie na drugim pietrze domu przy rogu Filbert i Hyde. Nie moglismy dluzej czekac, zeby ja zdjac. Jenks byl na wolnosci. Moze juz u Joanny. Teraz chodzilo juz tylko o to, zeby nie dopuscic do kolejnych morderstw. Zwolnilismy, wylaczylismy koguta i pielismy sie stromymi uliczkami. Dom pozostawal niestrzezony najwyzej przez pietnascie minut. Nie wiedzialam, gdzie jest Joanna, nie mialam zadnej pewnosci, gdzie podziewa sie Jenks. Chris zgasil silnik. Odbezpieczylismy pistolety i ustalilismy sposob dzialania. I wtedy zobaczylam cos, co zaparlo mi dech w piersiach. Chris tez zobaczyl. -Chryste, to on. Z waskiego zaulka o dwa domy dalej wyszedl brodaty mezczyzna w luznym sportowym plaszczu. Rozejrzal sie na obie strony i ruszyl przed siebie. Jenks. Raleigh odbezpieczyl pistolet, zlapal za klamke. Przyjrzalam sie uwazniej, z niedowierzaniem, chwycilam go za reke. -Poczekaj, przyjrzyj mu sie jeszcze raz. Obydwoje, szeroko otwierajac ze zdumienia oczy, wpatrywalismy sie w postac przed nami. Te same, nie do pomylenia, ciemnorude, przysypane siwizna wlosy, ta sama brodka. Tylko ze to nie byl Jenks. Szczuplejsza sylwetka, jasniejsza karnacja, wlosy sczesane do tylu, by ukryc ich dlugosc. Tyle moglam dostrzec. Kobieta. -To Joanna - wykrztusilam. -Gdzie jest Jenks? - zapytal Chris. - To wszystko zaczyna coraz bardziej przypominac zly sen. Patrzylismy, jak postac powoli zbliza sie do rogu ulicy. W glowie czulam kompletny chaos. To byl zly sen. -Pojade za nia, a ty idz na gore - zdecydowal Chris. - Upewnij sie, czy nie ma jej w domu. Wezwe posilki. Idz, Lindsay. Po chwili bylam juz na ulicy, szlam w strone mieszkania Joanny, Chris ruszyl za nia. Zaczelam na chybil trafil naciskac przyciski domofonu, az w glosniku odezwal sie jakis rozzloszczony kobiecy glos. Przedstawilam sie i zobaczylam przez szybe, ze w drzwiach mieszkania pojawila sie siwa pani. Wlascicielka domu, jak sie okazalo. Pokazalam odznake, kazalam natychmiast odszukac zapasowy klucz i kazalam jej wracac do mieszkania. Wyjelam pistolet. Na twarzy i karku czulam warstewke goracego potu. Dotarlam do mieszkania Joanny na drugim pietrze. Serce mi walilo. Ostroznie, Lindsay, ostrzegal mnie wewnetrzny glos. Czy zastane tu Nicholasa Jenksa? Wiele razy w swojej karierze policyjnej nie wiedzialam, co mnie spotka za drzwiami, ktore otwieralam, ale nigdy nie czulam sie tak okropnie. Wlozylam klucz do zamka, przekrecilam, a kiedy ustapil, pchnelam drzwi noga. Otworzyly sie na osciez... stalam w progu pelnego swiatla, dobrze urzadzonego mieszkania Joanny Wade. -Jest tam ktos? Nie bylo zadnej odpowiedzi. W salonie ani zywej duszy. Podobnie w jadalni i w kuchni. W zlewozmywaku kubek po kawie. Na stole "Chronicie" otwarta na stronie "Style". Ani zadnego sladu, ze trafilam do domu oblakanej morderczyni. Troche mnie to zaniepokoilo. Przeszlam dalej. Na stoliku do kawy magazyny "Food and Wine", "San Francisco", kilka ksiazek z cwiczeniami jogi. W sypialni niezaslane lozko. W calym mieszkaniu atmosfera swobodnej przytulnosci, niewymuszonej elegancji. Joanna Wade zdawala sie zupelnie zwykla kobieta. Czytala, pila kawe, cwiczyla, regularnie placila rachunki. Mordercy mieli obsesje na punkcie swoich ofiar, zyli ich zyciem. Nic sie nie zgadzalo. Ruszylam w strone lazienki. -Cholera! - Ostatni, nieodwolalny zwrot w sprawie. Na podlodze w kostiumie do cwiczen lezala Joanna Wade. Oparta o wanne, patrzyla na mnie. Wlasciwie nie na mnie. W rzeczywistosci patrzyla na swojego morderce - szeroko otwartymi, przerazonymi oczami. Uzyl noza. Jenks? Jesli nie on, to kto? -Chryste - tchnelam. W glowie mi wirowalo, narastal bol. Podeszlam szybko do niej, ale nic nie moglam juz zrobic. I wtedy zdjela mnie przyprawiajaca o dreszcz, ostatnia mysl. -Jesli to nie Joanna, za kim pojechal Chris? ROZDZIAL 122 W ciagu paru minut pod dom zajechaly z piskiem opon dwa wozy patrolowe. Poslalam mundurowych na gore, gdzie lezalo cialo Joanny, ale myslami bylam przy Chrisie. I tej, ktora sledzil. Spedzilam w mieszkaniu dziesiec, dwanascie minut, w tym czasie nie mogl nawiazac ze mna kontaktu. Martwilam sie. Mial do czynienia z morderca, z osoba, ktora zabila wlasnie Joanne Wade. Podeszlam do otwartego wozu patrolowego. Targana niepokojem wywolalam Centrum Dowodzenia, zeby sie dowiedziec, co u nich. Czy to mozliwe, zeby sprawca byl jednak Jenks? Czy to Jill miala racje? Manipulowal nami od samego poczatku? Zaaranzowal wszystko, lacznie z pojawieniem sie w Pacific Heights? Jesli to on, to dlaczego? Tym bardziej teraz, kiedy powiedzialam, ze mu wierze? Po co zabil? Czy moglam jakos zapobiec smierci Joanny? Co sie, do choleiy, dzieje? Gdzie podziewa sie Chris? Moj telefon wreszcie sie odezwal. Dzwonil Chris. -Gdzie jestes? Smiertelnie mnie wystraszyles. Nie rob mi takich numerow. -Kolo mariny. Jade za niebieskim saabem. -Uwazaj, to nie jest Joanna. Joanna nie zyje. Zostala zabita w swoim mieszkaniu, nozem. Kilkanascie ran klutych. -Nie zyje? - powtorzyl. - W takim razie, kto jedzie tym saabem? -Powiedz mi, gdzie dokladnie jestes. -Przy Bay i North Point. Ten z saaba zatrzymuje sie. Wysiada z samochodu. Zabrzmialo mi to znajomo. Bay i North Point? Co tam jest? W zamieszaniu panujacym pod domem Joanny nie moglam sobie przypomniec. -On zaczyna uciekac, Lindsay. Nagie mnie olsnilo. Zdjecie, ktore ogladalam w domu Jenksow, Piekna, oswietlona ksiezycowym swiatlem kopula. The Palace of Fine Arts. Tam, gdzie bral slub. -Wiem chyba, dokad pobiegl! - zawolalam. - The Palace of Fine Arts. ROZDZIAL 123 Zabralam jeden z wozow patrolowych i na syrenie ruszylam w kierunku Presidio. Droga zabrala mi raptem siedem minut. Przez Lombard i Richard son do poludniowego konca Presidio. Z oddali juz widzialam kopule palacu, a w chwile potem dostrzeglam taurusa Chrisa zaparkowanego na skraju parku, tuz obok wozu patrolowego, ale ani sladu policji. Dlaczego nie przyslali jeszcze posilkow? Odbezpieczylam pistolet i ruszylam do parku w kierunku poteznej rotundy. Nie zamierzalam czekac. Zobaczylam biegnacych naprzeciwko mnie wystraszonych ludzi. Uciekali od rotundy. -Tam jest strzelanina! - krzyknal ktos. Ruszylam pedem. -Wszyscy z parku! Jestem policjantka! - wolalam, zderzajac sie z uciekajacymi. -Ma pistolet! - zawolal ktos. Bieglam wokol basenu, wzdluz marmurowej kolumnady. Nie slyszalam zadnych strzalow. Dopiero w poblizu rotundy z wznoszacymi sie wysoko korynckimi kolumnami uslyszalam kpiacy glos kobiety: -Tylko ty i ja, Nick. Pomysl. Czy to nie romantyczne? I meski glos: -Spojrz na siebie, jestes zalosna. Jak zawsze. Glosy niosly sie echem pod wielka kopula glownej rotundy. Gdzie jest Chris? Gdzie posilki? Gliny dawno juz powinny tu byc. Wstrzymujac oddech nasluchiwalam odglosu syren. Przestrzen pod kopula zdawala sie wzmacniac stukrotnie odglos kazdego mojego kroku. -Czego chcesz? - uslyszalam dudniacy o kamienie krzyk Jenksa. A potem kobiecy glos: -Chce, zebys je zapamietal! Wszystkie kobiety, ktore pieprzyles. Ciagle nie moglam nigdzie dojrzec Chrisa. Polozylam sie na ziemi i ostroznie wychylilam glowe zza kolumnady. Zobaczylam Chrisa. Siedzial oparty o filar i obserwowal scene, ktora rozgrywala sie pod kopula. W pierwszej chwili chcialam powiedziec: Poloz sie, schowaj, zobacza cie przeciez. Jak na filmie w zwolnionym tempie moje oczy byly szybsze niz mozg. Zrobilo mi sie niedobrze i zdjal mnie okropny smutek. Siedzial tam i po prostu sie przygladal, nie probowal sie chowac. W skrwawionej koszuli. Zapomnialam o policyjnym treningu, o wyrobionych nawykach. Mialam ochote krzyczec w glos. Trzeba bylo calej sily woli, zebym sie powstrzymala. Mial na piersi dwie plamy krwi. Podeszlam do niego powoli, choc nogi odmawialy mi posluszenstwa. Ukleklam. Serce walilo mi jak mlotem. Patrzyl niewidzacymi oczami, mial szara jak popiol twarz. Poszukalam pulsu. Byl. Ledwie wyczuwalny. -Och, Chris. - Stlumilam szloch. Kiedy sie odezwalam, chyba mnie zobaczyl, jego oczy na chwile ozyly. Na ustach pojawil sie cien usmiechu. Uslyszalam oddech. Probowalam zatamowac krew. -Wytrzymaj, Chris. Wytrzymaj. Sprowadze pomoc. Poszukal mojej dloni, probowal cos powiedziec, ale z ust dobyl sie tylko slaby szmer. -Nic nie mow. Pognalam z powrotem do wozu patrolowego, chwycilam radiotelefon, chwile trwalo, zanim znalazlam kanal dyspozytora i zaczelam nadawac: -Cztery osiem szesc - wolalam. - Cztery osiem szesc. Ranny funkcjonariusz w rotundzie Palace of Fine Arts. Natychmiast ambulans i posilki. Nicholas Jenks na terenie. Powtorz, cztery osiem szesc, potrzebna pomoc. Kiedy dyspozytor powtorzyl moje histeryczne nawolywanie, rzucilam radiotelefon i wrocilam do parku. Chris jeszcze oddychal, na jego wargach pojawily sie krwawe pecherzyki. -Kocham cie - szepnelam, sciskajac jego dlon. Z rotundy nadal dobiegaly glosy, nie rozumialam slow, ale ciagle byly to te same dwa glosy, meski i kobiecy. Rozlegl sie strzal. -Idz - wycharczal Chris. - Wytrzymam. - Popchnal mnie slabym ruchem i usmiechnal sie. - Bede cie oslanial. Pobieglam ku rotundzie z pistoletem gotowym do strzalu. Dwa razy obejrzalam sie przez ramie. Chris patrzyl na mnie. Oslanial mnie. Bieglam nisko nachylona wzdluz ostatniego wewnetrznego rzedu kolumn. Stali oboje na samym srodku. Jenks w bialej koszuli. Trzymal sie za ramie, krwawil. Naprzeciwko niego w meskim ubraniu, z pistoletem w dloni stala Chessy Jenks. ROZDZIAL 124 Z ruda brodka, pokrytymi farba wlosami wygladala jak przedziwnakarykatura samej siebie. Trzymala kurczowo pistolet i celowala w Jenksa. -Mam dla ciebie prezent, Nick. -Prezent? - W glosie Jenksa slychac bylo desperacje. - O czym ty, do diabla, mowisz? -Dlatego tu jestesmy. By odnowic nasze sluby. Chessy wyjela z kieszeni marynarki maly woreczek i rzucila go Jenksowi do stop. -Dalej, otworz go. Nicholas Jenks przykleknal sztywno i podniosl sakiewke. Otworzyl, wysypal zawartosc na reke. Oslupial z przerazenia. Szesc obraczek. -Chessy, na litosc boska. Jestes oblakana. Co mam z tym zrobic? - Podniosl jedna z obraczek. - Pojdziesz za to na krzeslo elektryczne. -Nie, Nick. - Chessy pokrecila glowa. - Chce, zebys je polknal. Pozbyl sie dowodu. Zrobisz to dla mnie. Twarz Jenksa wykrzywila sie w grymasie odrazy. -Co mam zrobic? -Polknac je. Kazda z nich to ktos, kogo zniszczyles. Zabiles ich piekno. Byly niewinne. Jak ja. Niewinne panienki w dniu swoich zaslubin. Zabiles nas wszystkie, Nick: mnie, Kathy, Joanne. Teraz powinienes dac nam cos w zamian. Nakladam ci na palec obraczke i slubuje. -Dosc, Chessy! - ryknal Jenks. -To ja bede decydowala, czy dosc. Kochasz gry milosne, mozesz teraz grac. Tym razem w mojej grze. Polknij obraczki! - Poruszyla pistoletem. - Nie watpisz chyba, ze strzele, co, kochanie? Jenks podniosl jedna z obraczek i podniosl do ust trzesaca sie dlonia. -To byla Melanie, Nick. Podobalaby ci sie. Wysportowana... narciarka... nurek. Twoj typ, prawda? Walczyla do samego konca. A ty nie lubisz, kiedy walczymy. Chcesz miec nad nami totalna kontrole. - Wycelowala lufe w glowe Jenksa. Jenks wlozyl obraczke do ust i przelknal z takim wyrazem twarzy, jakby zaraz mial zwrocic. Cos zlego dzialo sie z Chessy. Zaczela drzec, tracila panowanie nad sytuacja. Uznalam, ze nie moge dluzej czekac. -Policja - zawolalam, zblizajac sie ze swoja trzydzie-stkaosemka wycelowana w Chessy. Odwrocila sie gwaltownie, nie byla nawet zdziwiona. Spojrzala znowu na Jenksa. -To on powinien byc ukarany! -To koniec, Chessy - powiedzialam, podchodzac ostroznie. - Prosze, Chessy, dosc zabijania. Popatrzyla na mnie takim wzrokiem, jakby nagle zdala sobie sprawe, czym sie stala, jakie obrzydliwosci popelnila. -Przepraszam... za wszystko, co sie stalo. Z wyjatkiem tego! I strzelila. Do Jenksa. Ja tez strzelilam. Do niej. Jej szczuple cialo polecialo do tylu, uderzylo o sciane. Szeroko otworzyla oczy, rozchylila usta. Dopiero teraz spostrzeglam, ze chybila. Jenks stal na swoim miejscu i patrzyl na zone z niedowierzaniem. Nie miescilo mu sie w glowie, ze mogla to wszystko zrobic, nie przypuszczal, ze az tak bardzo go nienawidzila. Ciagle mu sie wydawalo, iz ma calkowita wladze nad Chessy, moze nawet wierzyl, ze zona nadal go kocha. Podbieglam do niej, ale bylo za pozno. Oczy byly martwe, z rany na piersi plynela krew. Unioslam jej glowe, myslac, jaka jest piekna - jak Melanie, Rebeca, Kathy. Teraz i ona nie zyla, jak tamte. -Mowilem pani... mowilem, ze jestem niewinny - odezwal sie Nicholas Jenks z ulga w glosie. Spojrzalam na niego z odraza. Osmioro ludzi nie zylo. Nowozency, Joanna, teraz jego zona. Mowilem, ze jestem niewinny? O tym myslal? Zacisnelam dlon i z calych sil zdzielilam go w zeby. Rozlegl sie jakis trzask, klekot i Jenks osunal sie na kolana. -To za niewinnosc, Jenks! ROZDZIAL 125 Bieglam. Nie wiedzialam, co robie, gdzie wlasciwie jestem. Instynkt zaprowadzil mnie do miejsca, gdzie zostawilam postrzelonego Chrisa. Ciagle siedzial pod filarem w tej samej pozycji. Jakby czekal na moj powrot.Przykleklam przy nim. Przyjechala juz karetka, zjawila sie policja. Wreszcie. Nie spieszyli sie specjalnie. -Co sie stalo? - szepnal Chris ledwie slyszalnym szeptem. -To Chessy Jenks byla morderca, Chris. Dostalam ja. Skinal slabo glowa. -Moja dziewczyna. Usmiechnal sie blado i umarl w moich ramionach. Nigdy nie przypuszczalam, nigdy nie postalo mi w glowie, ze to on umrze pierwszy. Straszny, niewyobrazalny wstrzas. To przeciez ja bylam chora, mnie miala zabrac smierc. Przylozylam glowe do jego piersi. Nic, sladu oddechu, bicia serca, tylko przerazliwy bezruch. Wszystko wydawalo sie zupelnie nierealne. Zaloga karetki podjela jakies heroiczne i niepotrzebne juz proby ratowania Chrisa. Siedzialam obok niego i trzymalam go za reke. Bylam kompletnie otepiala, pusta i strasznie smutna. Plakalam, ale mialam mu jeszcze cos do powiedzenia, musialam mu przekazac te ostatnia rzecz. -- Medved mowi, ze wyzdrowieje, Chris. ROZDZIAL 126 Nie bylam w stanie pracowac. Dostalam tygodniowy urlop.Wykorzystalam ten czas dla siebie, ogladalam kasety ze starymi filmami, chodzilam na transfuzje, raz czy dwa pobieglam nawet troche w marinie. Gotowalam, przesiadywalam na tarasie z widokiem na zatoke, tak jak pierwszej nocy z Chrisem. Ktoregos wieczoru mocno sie upilam i zaczelam sie bawic pistoletem. To Slodka Marta wyperswadowala mi, zebym cofnela sie znad krawedzi. Ona i swiadomosc, ze w ten sposob zdradzilabym pamiec Chrisa. Nie moglam tego zrobic. Dziewczyny tez nigdy by mi tego nie wybaczyly. Mialam pekniete serce, czulam ogromny bol. Nawet choroba tak nie bolala. Bylam w zupelnej prozni, nie mialam nic, nikogo. Claire dzwonila do mnie trzy razy dziennie, ale nie bylam w stanie zbyt dlugo z nia rozmawiac. Nawet z nia. -Nie moglas nic zrobic, Lindsay. To nie twoja wina -pocieszala mnie. -Wiem o tym - odpowiadalam. Ale bez przekonania. Probowalam wmawiac sobie, ze mam jakis cel. Sprawa morderstw nowozencow zostala zakonczona. Nicholas Jenks bezwstydnie spijal smietanke wlasnej slawy. Byl gwiazda i ozdoba najwiekszych talk-show w kraju, kazdy chcial go miec chociaz na chwile w swoim programie. Moja choroba cofala sie powoli. Chris odszedl. Probowalam myslec, co dalej, i nic specjalnie porywajacego nie przychodzilo mi do glowy. I wtedy przypomnialam sobie, co powiedzialam Claire, kiedy pojawila sie choroba, najgorsze zagrozenie. To chec zlapania tego faceta daje mi sile, to jedyna oczywista rzecz, dzieki ktorej trwam. Niewazne, ile w tym racji. Nie chodzi o dobro i zlo. O wine i niewinnosc. Po prostu w tym jestem dobra i lubie to robic. Cztery dni po strzelaninie poszlam na pogrzeb Chrisa. Odbywaj sie w katolickim kosciele w Hayward, skad pochodzil. Siedzialam w lawkach z Rothem, Jacobim i Mercerem. Czulam straszny bol w sercu. Chcialam byc blisko Chrisa. Obok. Jego byla zona i synowie usilowali ze wszystkich sil panowac nad soba. Patrzylam na nich i myslalam, jak bardzo moje zycie zblizylo sie do ich zycia, a oni nic o tym nie wiedzieli. Policjant bohater, tak go zegnali. Co za zaslugi, pomyslalam z usmiechem. A potem zaczelam plakac. Poczulam, ze Jacobi wzial mnie za reke. Kto by przypuszczal. Jeszcze bardziej nieprawdopodobne, ze odwzajemnilam uscisk. Zbierz sie, dziewczyno. To chyba chcial mi powiedziec. Placz, ale idz dalej. Przy grobie podeszlam do bylej zony Chrisa, Marion. -Chcialam pania poznac - powiedzialam. - Bylam z nim, kiedy umieral. Popatrzyla na mnie z ta krucha odwaga serca, ktora tylko druga kobieta potrafi zrozumiec. -Wiem, kim pani jest - odpowiedziala, usmiechajac sie wspolczujaco. -I jest pani ladna. Chris mowil mi, ze jest pani ladna. I bystra. Usmiechnelam sie i ujelam jej dlon. Wymienilysmy mocny uscisk. -Mowil tez, ze jest pani dzielna. Poczulam, ze lzy naplywaja mi do oczu. Ujela mnie pod ramie i powiedziala cos, co bardzo chcialam uslyszec: -Niech pani stanie z nami. Chris mial pogrzeb bohatera. Ceremonie otworzyly smutne, zalobne dzwieki melodii granej przez kobziarzy. I szeregi glin w galowych mundurach. Dwadziescia jeden salutow karabinowych. Kiedy bylo juz po wszystkim, ruszylam powoli do samochodu, zastanawiajac sie, co mam dalej ze soba poczac. Przy bramie cmentarnej dostrzeglam Claire, Jill i Cindy. Czekaly na mnie. Nie wykonalam zadnego ruchu. Stalam tak i nogi trzesly sie pode mna. Zrozumialy, ze jesli nie podejda pierwsze, gotowam sie zupelnie rozkleic. -Wroc z nami - zaproponowala Claire. Glos mi sie lamal, ledwie moglam wykrztusic kilka slow. -To mialam byc ja, nie on - powiedzialam, a one wysci-skaly mnie po kolei. Objelysmy sie cala czworka i wszystkie cztery zaczelysmy plakac. -Nigdy mnie nie opusccie, chlopaki. -Opuscic? - zapytala Jill, szeroko otwierajac oczy. -Nigdy, my to zespol, nie pamietasz. Zawsze bedziemy razem -zapewnila Cindy. Claire wziela mnie pod ramie. -Kochamy cie, skarbie - szepnela. Wyszlysmy ramie w ramie z cmentarza. Chlodny wiatr owiewal nam twarze, osuszal lzy. O szostej wieczorem pojawilam sie w Hallu. Mialam cos waznego do zrobienia. W holu, niemal zaraz przy wejsciu, na najbardziej widocznym miejscu, jest duza marmurowa tablica z nazwiskami dziewiecdziesieciu jeden policjantow i dwoch policjantek, ktorzy polegli na sluzbie. Kamieniarz juz pracowal, kiedy przyszlam. Jest taka niepisana zasada, ze nie liczymy tych nazwisk, ale dzisiaj je policzylam. Dziewiecdziesiat trzy nazwiska, poczynajac od Jamesa S. Coontsa, ktory zginal 5 pazdziernika 1878 roku, wkrotce po tym, jak powstal SFPD, departament policji San Francisco. Jutro bedzie o jedno wiecej: Christopher John Raleigh. Przyjdzie burmistrz i szef SFPD, Mercer. Reporterzy sledzacy zycie miasta. Marion z chlopcami. Beda go wspominac, mowic o jego bohaterskiej smierci. Dzisiaj wieczorem nie chcialam przemowien i ceremonii. Chcialam byc tylko z nim - on i ja. Kamieniarz konczyl wykuwac nazwisko. Czekalam, az przetrze marmur, usunie ostatnia drobine kamiennego kurzu. Podeszlam i przesunelam dlonia po marmurowej gladzi. Po jego nazwisku. Christopher John Raleigh. Kamieniarz patrzyl na mnie. Zobaczyl bol w moich oczach. -Znala go pani? Kiwnelam glowa, gdzies z glebi serca naplywal usmiech. Znalam go. -Moj partner. Epilog Coup de grace ROZDZIAL 127 Nauczylam sie juz, ze w dochodzeniu w sprawie morderstwa zawsze pozostaja jakies niedomkniecia, jakies pytania, ktore domagaja sie odpowiedzi. Ale nie tym razem. Ktoregos wieczoru w miesiac po pogrzebie Chrisa skonczylam wlasnie kolacje, nakarmilam i zdazylam wyprowadzic Jej Slodkosc, kiedy rozleglo sie pukanie do drzwi, pojedyncze, wladcze. Nie slyszalam dzwonka domofonu, podeszlam wiec i spojrzalam przez judasza. Nie moglam uwierzyc wlasnym oczom. Nicholas Jenks. Mial na sobie blekitny blezer, biala koszule i ciemnoszare spodnie. I arogancka, odpychajaca mine; jak zawsze. -Nie zamierza mnie pani wpuscic? - zapytal i usmiechnal sie, jakby chcial powiedziec: Jasne, ze wpuscisz. Nie potrafisz sobie odmowic. -Rzeczywiscie, nie zamierzam - odpowiedzialam i odeszlam od drzwi. -Spadaj, dupku. Zapukal ponownie, zatrzymalam sie. -Nie mamy sobie nic do powiedzenia - zawolalam. -Oczywiscie, ze mamy - odkrzyknal. - Spieprzyla pani sprawe, inspektorze. Przyszedlem, zeby powiedziec, w jaki sposob. Zamarlam. Poczulam, ze zalewa mnie fala goraca. Wrocilam do drzwi, otworzylam. Spieprzyla pani. Usmiechal sie, a moze naigrawal ze mnie. -Bawie sie - oznajmil. - Swietuje. Jestem szczesliwym facetem. A dlaczego? -Niech mi pan nie mowi, ze dlatego iz jest pan znowu kawalerem. -To tez. I cos jeszcze. Sprzedalem wlasnie prawa do najnowszej ksiazki. Osiem milionow dolarow. Nastepne cztery za adaptacje filmowa. Zgadnij, Lindsay, o czym jest ta ksiazka. No, miej odwage przyjac cios. Mialam ogromna ochote znowu mu przylozyc. -I wlasnie ze mna musi pan sie dzielic ta nowina. Jakie to smutne. Jenks nie przestawal sie usmiechac. -Przyszedlem, zeby powiedziec pani cos innego. I tylko z pania chce sie tym podzielic. Slucha mnie pani uwaznie, Lindsay? Nawalilas na wielka skale, dziecino. Zachowywal sie jak wal; tak bezczelny i wyzywajacy, ze bylo to az straszne. -Nie zaproponuje panu drinka, bo bierze mnie obrzydzenie na pana widok - sarknelam. -A wie pani - odpowiedzial, nasladujac moj ton - ze ja czuje dokladnie to samo do pani. Dlatego chcialbym powiedziec cos tylko pani. - Znizyl glos do szeptu. - Chessy robila dokladnie to, co jej kazalem, az do samiutkiego konca. Morderstwa? Prowadzilismy straszna, wspaniala gre. Tragiczni maz i zona zabijaja szczesliwe, niewinne pary. Realizowalismy w zyciu fabule powiesci. Mojej powiesci. Spieprzylas to, Lindsay. Wyszedlem czysty. Jestem wolny. Bardzo wolny. I bogatszy niz kiedykolwiek. Patrzyl na mnie przez chwile, a potem zaczal sie smiac. Nigdy chyba nie slyszalam rownie obrzydliwego, przyprawiajacego o mdlosci dzwieku. -To prawda. Chessy gotowa byla zrobic wszystko, co chcialem. Wszystkie byly gotowe. Dlatego je wybieralem. Wymyslilem taka zabawe: mialy szczekac jak psy. Uwielbialy to. Chcesz sprobowac, Lindsay? Hau, hau? -Nie czuje sie pan troche nie na miejscu... powtarzajac obyczaje pana ojca? Joanna mi mowila. -Posunalem sie o wiele, wiele dalej niz ojciec. Ja lo wszystko zaaranzowalem, pani inspektor, i uszlo mi nu sucho. Zaplanowalem kazde z tych morderstw. Nie przechodza pani ciarki? Nie czuje sie pani, kurwa, troche nie na miejscu? Nagle wyjal z kieszeni plastykowe rekawiczki i zaczal je naciagac. Co u diabla? -To tez zaplanowalem w sposob doskonaly. Nie ma mnie tu, Lindsay. Jestem z mala rozkoszna klamczuszka na plazy w Tahoe. Kupilem alibi. Zaplacilem za nie. Zbrodnie doskonale to moja specjalnosc. Kiedy zaczelam sie cofac, wyjal noz. -Chce czuc, jak wchodzi w ciebie ostrze, Lindsay. Gleboko. Coup de grace. -Pomocy! - krzyknelam. Uderzyl mnie z calych sil. Bylam wstrzasnieta tym, jaki potrafi byc szybki i silny. Polecialam na sciane i prawie stracilam swiadomosc. Marta instynktownie rzucila sie, by mnie bronic. Nigdy nie widzialam jej szczerzacej zeby. Jenks cial ja po grzbiecie, przewrocila sie ze strasznym skomleniem. -Nie ruszaj, Marta! - wrzasnelam. Jenks podniosl mnie i pchnal do sypialni. Zatrzasnal drzwi. -Kiedy siedzialem w areszcie, miala zginac nastepna para. Mial sie pojawic nowy dowod. I pewnosc, ze jestem niewinny. Potem ksiazka! Ale Chessy mnie przechytrzyla. Nigdy nie mialem dla niej wiecej szacunku niz wtedy, Lindsay. Niemal ja kochalem. Pokazala wreszcie, ze ma ikre! Odczolgalam sie od Jenksa, ale nie mialam dokad uciec. Czulam, ze chyba zlamalam zebro. -Musisz najpierw mnie zabic - wyszeptalam schrypnietym glosem. Doczolgalam sie do lozka od strony drzwi na taras, oddychalam z trudem. Zblizal sie do mnie. -Stoj, Jenks! - krzyknelam. - Nie ruszaj sie. Zblizal sie, wymachujac nozem. Chryste, cieszylo go to. Smial sie. Kolejna zbrodnia doskonala. Siegnelam pod lozko, gdzie trzymam pistolet. Taki moj domowy system bezpieczenstwa. Nie mialam czasu wycelowac, ale nie musialam. Jenks sial oslupialy, z uniesionym nozem. Strzelilam trzy razy. Krzyknal, wybaluszyl pelne niedowierzania oczy i runal martwy na mnie. -Smaz sie w piekle - szepnelam. Najpierw zadzwonilam do Claire, potem do Cindy, najlepszej dziennikarki od spraw kryminalnych w San Francisco, potem do Jill - mojej prawniczki. Dziewczeta przybiegly natychmiast. This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-11-07 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/