3829

Szczegóły
Tytuł 3829
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

3829 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 3829 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

3829 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Brian Stableford Gry wojenne T�umaczy� Juliusz P. Szeniawski War Games - 1981 Pl - 1990 �Kto walczy z potworami powinien si� strzec, by walka nie uczyni�a go jednym z nich. Bo kiedy d�ugo patrzysz w odch�a�, odch�a� zaczyna patrzy� w ciebie� F.W. Nietzche (1844-1900) 1. Remy si�gn�� do niszy umieszczonej na wysoko�ci ramienia i poci�gn�� za sznur dzwonka. Jego technika polega�a na ostrym szarpni�ciu i szybkim wypuszczeniu sznura z d�oni. Spos�b, w jaki odzywa� si� dzwonek, by� czym� w rodzaju wizyt�wki; nie by�o dw�ch ludzi, kt�rzy poci�galiby za jego sznur w dok�adnie taki sam spos�b. W Ziaracie bogaty cz�owiek zawsze zawczasu wiedzia�, kto stoi u jego drzwi. Otworzy� mu sioco�ski s�u��cy; wyprostowany, ze wzrokiem utkwionym wprost przed siebie, odsun�� si� bez s�owa na bok i przepu�ci� Remy�ego do g��wnego hallu. Na dworze powietrze by�o ciep�e i ci�kie od zapachu nocnych kwiat�w, kt�rymi g�sto obsadzono ca�e centrum miasta, by uchroni� je od odoru niesionego przez wiatr z zamieszkanych przez biedot� przedmie��. Wewn�trz domu powietrze by�o ch�odniejsze, a pokrywaj�ce �ciany girlandy ��tych pn�czy rozsiewa�y zapachy znacznie subtelniejsze, lecz mimo to szybko usuwaj�ce z pami�ci wspomnienie intensywnych woni miasta. Mrok hallu rozja�nia� kandelabr woskowych �wiec. W wi�kszo�ci pokoj�w Yerema zainstalowa� o�wietlenie elektryczne, lecz id�c za przyk�adem Calvar�w pozostawi� miejsca, gdzie na�ladowano zwyczaje sioco�skiej arystokracji. Ka�dy sioco�ski wielmo�a przest�puj�cy pr�g jego domu dowiadywa� si� od razu, �e gospodarz, tak jak wszyscy obcy w tym mie�cie, szanuje miejscowe zwyczaje i piel�gnuje tradycje Ziaratu. By� to element ceny za tolerancj�, a tej potrzebuj� nawet dobroczy�cy. Ziarat zawdzi�cza� sw�j dobrobyt kupcom z klanu Calvar�w, a bezpiecze�stwo najemnikom Yeremy, ale veichowie nie stali si� przez to wcale mniej obcy i nie mogli sobie pozwoli� na lekcewa�enie nawet subtelno�ci mi�dzyrasowej dyplomacji. Odnosi�o si� to r�wnie� do Remy�ego, z tym �e jego sytuacja by�a jeszcze bardziej skomplikowana: �y� w mie�cie siocon�w, pod protekcj� veicha, sam b�d�c cz�owiekiem. Nie czekaj�c a� s�u��cy zamknie za nim ci�kie drzwi, ruszy� dalej. Skierowa� si� do pokoju zarezerwowanego do przyjmowania go�ci nie b�d�cych sioconami, sam otwieraj�c i zamykaj�c za sob� drzwi przedpokoju i rozsuwaj�c ci�kie zas�ony. St� zastawiony by� do lekkiego posi�ku, b�d�c raczej symbolem go�cinno�ci gospodarzy, ni� obiecuj�c pe�ne zaspokojenie g�odu. Yeremy nie by�o w pokoju; na go�cia czeka�a jego c�rka, Valla. Koniuszkami palc�w dotkn�a delikatnie koniuszki palc�w jego d�oni, a potem przy�o�y�a je do swego czo�a. Remy post�pi� podobnie, ko�cz�c powitanie rytualnym pochyleniem g�owy. Usiedli na wysokich krzes�ach o twardych, prostych oparciach. Sioco�ska arystokracja biesiadowa�a na mi�kkich poduszkach, ale nawet - Calvarowie, kt�rzy nie byli klanem wojownik�w, uwa�ali nadmiern� dba�o�� o wygody cia�a za przejaw dekadencji i upadku ducha. - Przyszed�e� za wcze�nie - powiedzia�a Valla w j�zyku klan�w. - Yerema bierze jeszcze k�piel. - Da� mi do zrozumienia, �e to pilne - odpar� Remy w tym samym j�zyku. Si�gn�� odruchowo do kieszeni koszuli, jakby chcia� pokaza� list, ale nie doko�czy� tego gestu. - To nie ma znaczenia - powiedzia�a, przechodz�c na j�zyk nie nale��cych do klan�w; z trzech j�zyk�w, kt�re znali oboje, tym w�a�nie najwygodniej by�o im si� pos�ugiwa�. Obyczajom sta�o si� ju� zado��. - Na przedmie�ciach zacz�a kr��y� pog�oska o gromadzeniu si� plemion kresh�w. Czy to o tym Yerema chce ze mn� m�wi�? - Cz�ciowo - odpar�a. - Dzi� w po�udnie pr�bowano zamordowa� kr�la. Niedosz�y zab�jca nale�a� do jednego z tych plemion. Remy pozwoli� sobie na okazanie zaskoczenia i przez d�u�sz� chwil� trawi� w milczeniu us�yszan� wiadomo��. Zdecydowa� nie analizowa� jej w tej chwili; w odpowiednim momencie Yerema sam mu powinien wszystko wyja�ni�. Od�o�y� ca�� spraw� na bok i powr�ci� do j�zyka klan�w, by powiedzie� Valli: - Pi�knie wygl�dasz. U�miechn�a si� na spos�b swej rasy, bardziej oczami ni� ustami. Delikatne, srebrzyste futerko, tworz�ce mask� wok� jej oczu, by�o jedwabi�cie g�adkie, starannie wyczesane i wypiel�gnowane. Przy ka�dym jej ruchu czu� subtelny zapach, ledwie wyczuwalny przez jego powonienie. Ubrana by�a w bia�� tunik�, tradycyjny letni ubi�r wszystkich wy�szych klas Ziaratu, obojga p�ci. Szata by�a oczywi�cie nieskazitelnie czysta - w�a�nie ta czysto�� by�a g��wnym symbolem statusu jej w�a�ciciela. Valla nie nosi�a jej z t� sam� niedba�� pewno�ci� siebie, z jak� robi�y to na przyk�ad dziewcz�ta z klanu Calvar�w. Jako cz�onek klanu wojownik�w przyzwyczajona by�a do bardziej praktycznych ubior�w. Remy spojrza� na nakrycie sto�u. Przygotowano zimne mi�so, solone pokrojone na bardzo cienkie plastry, r�wnie cienkie kromki twardego chleba i ch�odzone owoce. Tak�e wytrawne wino ch�odzi�o si� w kube�ku lodu, kt�ry zaczyna� si� dopiero topi�. - Czy przy twoich sioco�skich go�ciach r�wnie� stawiacie na stole l�d? - spyta�. - Czy te� przeszkadza�oby im to, �e wasze lod�wki zasilane s� elektryczno�ci�? - Calvarowie codziennie dostarczaj� l�d do pa�acu - odpar�a. - L�d jest w ko�cu tylko zestalon� wod�. M�dry cz�owiek po prostu jej u�ywa. I nie pyta w jaki spos�b zosta�a ona zestalona w ostatnich miesi�cach lata. Jego spojrzenie pow�drowa�o ku oknu, nie oszklonemu, lecz przes�oni�temu jakim� zwiewnym, b��kitnym mu�linem, kt�ry jednak powstrzymywa� jako� nap�yw natr�tnego zapachu nocnych kwiat�w. - A wi�c lato si� ko�czy? - spyta� z nut� zaskoczenia w g�osie. - Mieszkam tu ju� pi�tna�cie lat, a jednak ci�gle jeszcze nie potrafi� si� zorientowa�, kiedy nast�puje zmiana pory roku. Tego nie da si� wyczyta� z kalendarza - powiedzia�a. - Oznakami s� zapachy godzin po�udnia i nocy. Veichowie znacznie �atwiej potrafi� je wykrywa� ni� ludzie. Jeste�my w tym bli�si sioconom. Ale wy za to znacznie lepiej przystosowali�cie si� do �ycia w pe�nym s�o�cu. To, �e ludzie lepiej widz� w dzie�, zaledwie r�wnowa�y wasze i siocon�w lepsze widzenie noc� - odpar� uprzejmie. - Je�eli otrzymali�my w og�le jak�� rekompensat� za niedoskona�o�� powonienia, to mo�e ni� by� tylko wi�ksza wra�liwo�� naszego dotyku. Wy macie nosy; ja mam czubki palc�w. Uwa�nym spojrzeniem obrzuci�a opuszki swoich palc�w, cie�szych ni� u ludzi, pokrytych twardsz� pow�ok� i zako�czonych w�szymi paznokciami. - Tak - powiedzia�a po chwili. - Chyba masz racj�. - Ale to jest tylko kwestia mniejszej lub wi�kszej wra�liwo�ci tego samego zmys�u - doda� Remy. - S� ludzie o wzroku i powonieniu takim jak u veich�w, s� veichowie r�wnie zr�czni jak ludzie. By�oby niedorzeczno�ci� przesadza� w ocenie wyst�puj�cych mi�dzy nami r�nic. Pochodzimy ze wsp�lnego pnia. Tak przynajmniej o nas m�wi�. - Wierzysz w to? - spyta�a cicho. - �e pochodzimy z jednego pnia? Na to wygl�da, cho� ja sam nie jestem zagorza�ym wyznawc� teorii zasiedlenia. Z tej cz�ci �cie�ki naszego ewolucyjnego rozwoju, kt�r� uda�o si� po�wiadczy� jakimikolwiek dowodami, wynika jasno, �e wszyscy jeste�my potomkami ma�ych lemuroidalnych stworze� niemal identycznego rodzaju. Ale dlaczego pytasz? - To nie ma znaczenia - odpar�a. Remy przygl�da� si� jej przez chwil� uwa�nie, zupe�nie zaskoczony. Nigdy do tej pory nie zadawa�a takich pyta�. Jako cz�onek klanu wojownik�w nie mia�a najmniejszych sk�onno�ci do oddawania si� rozmy�laniom na podobne tematy. Cho� z drugiej strony klan Syroleth trudno by�oby nazwa� typowym klanem wojennym, cho�by tylko dlatego, �e skazany by� na wymarcie. Nie licz�c setek veich�w nie nale��cych do klanu, kt�rzy w dalszym ci�gu uznawali sw� wasaln� zale�no�� od Yeremy, r�d liczy� sobie ju� tylko dw�ch cz�onk�w. Pomy�la�, �e za jej pytaniem kry�o si� zapewne wspomnienie wojny. Wojna ludzi z veichami trwa�a ju� sze��set lat, od XXI wieku wed�ug ziemskiego kalendarza. Jej pocz�tki zosta�y ju� dawno zapomniane, a na koniec trudno by�o mie� nawet nadziej�. Tym niemniej tutaj, w mie�cie Ziarat, na kontynencie Azreon planety o nazwie Haidra, rozci�ga�a si� przestrze�, w kt�rej wojna nale�a�a ju� do przesz�o�ci, kiedy to veichowie byli raczej obywatelami ni� naje�d�cami i kiedy to ludzie walczyli nie przeciwko nim, a u ich boku. By�a to swego rodzaju anomalia historyczna, ale pewnie nie ewolucyjna, je�eli to, �e kosmos zosta� niegdy� zasiedlony by�o rzeczywi�cie prawd� i je�eli wszystkie lemuroidalne rasy by�y ze sob� spowinowacone. Sam Remy nie odbiera� tego w taki w�a�nie spos�b; nie uwa�a� wcale, by pr�ba eksterminacji rod�w, podj�ta przez nawet najbli�szych sobie kuzyn�w, by�a w jakimkolwiek stopniu nienaturalna. Potrafi� jednak zrozumie� tych, dla kt�rych taka sytuacja by�a prawdziwie k�opotliw� zagadk�. A jednak by� zadowolony, gdy w tym w�a�nie momencie otworzy�y si� drzwi i zza ci�kich zas�on pojawi� si� Yerema. Ostatni veich rodu Syroleth by� stary, jak na przedstawiciela swojej rasy. Barwy jego maski wyblak�y do najczystszej bieli i nie sprawia� ju� wra�enia tak wysokiego, jak wtedy, kiedy Remy ujrza� go po raz pierwszy. Wtedy wydawa� si� dor�wnywa� wzrostem ludziom. Dzi� jednak spojrzenie mu w oczy wymaga�o od Remy�ego pochylenia g�owy. By� jednak w dalszym ci�gu silny, wytrzyma�y i bardzo aktywny. Ubrany w identyczn� bia�� tunik� jak jego c�rka, nosi� j� jak wojownik. I ju� na pierwszy rzut oka wida� by�o, �e �le si� w tym stroju czuje, �e jest on przeciwny jego naturze. Remy wsta� i obaj m�czy�ni powitali si� dotkni�ciem palc�w, a potem przy�o�eniem ich do pochylonych cz�. - Dzi�kuj� ci za tak szybkie przybycie - powiedzia� Yerema w j�zyku klan�w. - Wdzi�czny ci jestem, �e zechcia�e� przyj�� mnie w swoim domu - odpar� cicho Remy, maj�c nadziej�, �e prawid�owo moduluje g�os. Mowa klan�w by�a nie tyle j�zykiem w pe�nym tego s�owa znaczeniu, co pewnym zestawem regu� zachowania i form zwracania si� do innych, podkre�laj�cym wy�szo�� cz�onk�w klan�w nad ich nie nale��cymi do rod�w poddanymi i skutecznie utrzymuj�cym w�a�ciwe dystanse spo�eczne. Nie by�o sposobu, by Remy m�g� kiedykolwiek opanowa� wszystkie subtelno�ci i niuanse tego j�zyka, ale ju� samo to, �e pozwolono mu si� w nim kszta�ci�, �wiadczy�o o specjalnych wzgl�dach jakimi darzy� go Yererna i klan Syroleth. Wi�c te� sumiennie korzysta� ze wszystkich sposobno�ci do cieszenia si� tym przywilejem. Tylko w ten spos�b m�g� mie� nadziej�, �e powa�anie, jakim cieszy� si� u Calvar�w ze wzgl�du na swoje zwi�zki z Yerem�, b�dzie trwa�e. Zasiedli do sto�u i zacz�li je��, wymieniaj�c konwencjonalne uwagi wy��cznie w j�zyku klan�w. Ten rytua� wydawa� si� Remy�emu bardzo nudny, ale potrafi� doceni� jego znaczenie. Jad� bardzo niewiele, a pi� nawet jeszcze mniej. W domu czeka� na niego jeszcze jeden obfity posi�ek, a do Yeremy przyszed� tylko po to, by porozmawia�. Jak na veichianskie stosunki, otrzymany przez niego list by� praktycznie rozkazem natychmiastowego stawienia si� u Yeremy - jego tre�� sugerowa�a, �e zaistnia�a nie cierpi�ca zw�oki potrzeba przedyskutowania jakiego� wa�nego i trudnego problemu. Odczeka� tylko 12 minut, nim da� znak, �e nie ma ju� ochoty na jedzenie. Cierpliwo�� by�a kardynaln� cnot� veich�w, ale nie widzia� potrzeby, dla kt�rej sam mia�by j� sobie przyswoi�. W�a�nie fetysz cierpliwo�ci ponosi� znaczn� cz�� odpowiedzialno�ci za utracenie przez veich�w ponad pi��dziesi�ciu �wiat�w - w tym Haidry - w ci�gu ostatniego tylko pokolenia. W�a�nie przez niego przegrywali wojn�, kt�rej wygrania byli niegdy� niemal zupe�nie pewni. Wstali od sto�u i przez zawieszone kotar�, sklepione przej�cie udali si� do innego pokoju - mniejszego, pozbawionego okien, bardziej odpowiedniego do prowadzenia poufnych rozm�w. Usiedli na masywnych krzes�ach z wysokimi oparciami, ustawionych wok� prostok�tnego sto�u, kt�rego poci�ty blat wskazywa�, �e nie s�u�y on wy��cznie do ozdoby. Yerem� wsun�� r�k� w fa�d� swojej tuniki i wydoby� z niej ma�e, cylindryczne zawini�tko z jakiego� materia�u. Rozpostar� je na stole, ukazuj�c niewielki zw�j pergaminu, szeroko�ci mniej wi�cej jego kciuka. Pergamin nie bardzo chcia� si� rozwin��, wi�c przyszpili� jeden jego koniec do blatu cienkim jak sztylet no�em. Rozprostowany na ca�� d�ugo�� zw�j mierzy� oko�o trzydzie�ci centymetr�w. Remy musia� mocno pochyli� si� do przodu, �eby dojrze� zapisany na nim tekst, lecz mimo to w dalszym ci�gu nie potrafi� rozpozna� ideogram�w. Przypomina�y one pismo siocon�w, ale nie by�y z nim identyczne. - Co to jest? - spyta� Remy, przechodz�c ju� teraz na j�zyk nie nale��cych do klan�w. - Pos�annictwo bog�w niebios, Ducha W�d i duch�w z Zielonego Raju, przodk�w wszystkich ludzi. Z tym oczywi�cie, �e �wszyscy ludzie� oznaczaj� tu wy��cznie �er�kresha�. Jest to �wi�ty rozkaz zawieraj�cy obietnic�, �e je�li jego posiadacz zostanie w trakcie pr�by jego wykonania zabity, to uzyska natychmiastowy wst�p do raju, i to ze wszystkimi honorami, zarezerwowanymi normalnie tylko dla Wybranych. Remy spojrza� na swojego gospodarza i powiedzia�: - Nawet nie wiedzia�em, �e er�kresha potrafi� pos�ugiwa� si� pismem. - W zasadzie nie potrafi� - odpar� Yerema. - Pismo nie jest im specjalnie potrzebne. Pisa� i czyta� potrafi� tylko ich �wi�ci m�owie. Ale to nie znaczy, �e kreshowie zawsze byli dzikusami. Dawno temu, kiedy zjawili si� tutaj po raz pierwszy, zbudowali cywilizacj� niewiele mniej rozwini�t� ni� p�niejsza kultura siocon�w z okresu najazdu veich�w. Sioconowie przybyli tutaj z Omeru kilkaset lat po osiedleniu si� er�kresha i wyparli ich w rejon p�nocnych wzg�rz i obrze�y Syren�. Ustne przekazy kresh�w w dalszym ci�gu pe�ne s� poda� o Z�otym Wieku przesz�o�ci i krzywdzie doznanej od z�ych siocon�w, kt�rzy wyzuli ich z prawego dziedzictwa. W�a�nie w ten spos�b usprawiedliwiaj� sw�j �upie�czy tryb �ycia, uwa�aj�c to za rodzaj zemsty za zbrodnie, kt�rych ofiarami padli w przesz�o�ci. Wierz� tak�e, �e ich ostatecznym celem jest odzyskanie ca�ego Azreonu, zniszczenie Ziaratu i Tzary i wszystkich ziem uwa�anych przez te miasta za cz�� swoich imperi�w. Nie mog�e� nigdy do tej pory widzie� pisma kresh�w; w normalnych okoliczno�ciach stosowane jest wy��cznie do ozdabiania obiekt�w kultu. Uczeni Calvar�w zdo�ali zbada� spor� ilo�� takich obiekt�w, zar�wno wsp�czesnych jak i staro�ytnych, ale dopiero bardzo niedawno uda�o im si� to pismo odcyfrowa�. Samych siocon�w, co bardzo dla nich typowe, nigdy ono nie interesowa�o. Remy odczeka� cierpliwie, a� Yerema sko�czy, po czym powr�ci� do sedna sprawy. - Co ten rozkaz nakazywa� jego posiadaczowi zrobi�? - spyta� bez ogr�dek. - Zabi� kr�la - w��czy�a si� do rozmowy Valla. - Zgadza si� - potwierdzi� Yerema, nie zwracaj�c na ni� uwagi. - Niedosz�y morderca zosta� zabity na terenie pa�acu i ju� samo to, �e uda�o mu si� przedrze� tak daleko, budzi spore zaniepokojenie. Mo�na przypuszcza�, �e po nim mog� si� pojawi� nast�pni. - Kto go nas�a�? - spyta� Remy. - I z jakiego powodu? - Na ten temat kr��y wiele r�nych pog�osek i wcale nie�atwo jest wydoby� z nich element prawdy. Ale kiedy doda si� ich tre�� do tego, co uczeni Calvar�w wiedz� na temat er�kresha, to wszystko zaczyna si� uk�ada� w logiczn� ca�o��. Wygl�da na to, �e w jednym z pustynnych plemion pojawi� si� nowy prorok: cz�owiek rodem z Syren�, szaman i wizjoner. Tacy ludzie zdaj� si� pojawia� periodycznie, zawsze wtedy, kiedy �ycie er�kresha zak��ca jaki� gro�ny dla nich czynnik, taki jak na przyk�ad g��d czy zaraza. On nie jest zwyk�ym szamanem, jest tak�e wojownikiem roszcz�cym sobie pretensje do statusu p�boga. Pergamin precyzuje jego imi� na Sigor Belle Yella, ale to nie jest w�a�ciwe nazwisko, tylko pseudonim, nom de guerre. Zdoby� sobie uznanie i pozycj� przyw�dcy nie tylko w�r�d cz�onk�w swojego plemienia, ale tak�e w�r�d plemion s�siednich i er�kresha koczuj�cych dalej na p�nocy. Jego celem jest zjednocz� nie plemion i utworzenie wielkiej wsp�lnej armii, kt�ra mog�aby odzyska� wszystkie terytoria nale��ce niegdy� do rasy kresh�w. Jedyn� drog� do tego celu jest zepchni�cie siocon�w i ich pozaplanetarnych sprzymierze�c�w - my w tych opowie�ciach nabieramy cech demonicznych potwor�w - wprost do morza. - Jak� rol� w tym wszystkim odgrywa pr�ba zamordowania kr�la? - Plemiona er�kresha walcz� ze sob� r�wnie zawzi�cie jak z sioconami. Nienawi�� istniej�ca mi�dzy nimi jest niemal r�wnie wielka jak ta, kt�r� darz� Ziarat i Tzar�. Zjednoczy� ich dla osi�gni�cia wsp�lnego celu wcale nie jest �atwo. Mo�na ich do tego nak�oni� tylko dlatego, �e ich tradycja zna takie chwilowe sojusze i �e takie zjednoczenie mo�e by� zwiastunem spe�nienia marze� wszystkich kresh�w, marze� o w�asnym imperium. Tym niemniej zanim takim namowom ulegn�, oczekuj� znak�w. Oczekuj� na zdarzenie, kt�re mo�na by�oby poczyta� za szcz�liwy omen. Obserwuj� uwa�nie wszystkie miejsca, w kt�rych tradycyjnie takie wr�by mog� si� pojawi�, wygl�daj�c jakiego� cudu. Oczekuj� proroczych sn�w od swych szaman�w, a ci z kolei �ni� o uzyskaniu na ziemi statusu p�bog�w. Ale przede wszystkim oczekuj� od Belle Yelli, �e on sam dokona czego� nadprzyrodzonego. Gdyby kr�l zosta� zabity, Belle Yella og�osi�by, �e to znak, a wszyscy plemienni wodzowie poparliby go. Jest oczywi�cie ma�o prawdopodobne, by Belle Yella postawi� wszystko na kart� zamachu, kt�rego powodzenie jest b�d� co b�d� niepewne; r�wnolegle b�dzie zabiega� o r�ne inne znaki. W ko�cu uda mu si� zrobi� co�, co wodzowie zgodz� si� uzna� za wr�b�, a zrobi� to, bo bardzo tego chc�... By� mo�e nawet bardzo tego potrzebuj�. Wed�ug mnie Belle Yella jest wytworem swoich czas�w. Ten rodzaj ruch�w spo�ecznych jest typow� reakcj� na to, co er�kresha uwa�aj� za totalny kryzys; jest to tysi�cletni kult, kt�rego mitologia pr�buje poczuciu rozpaczy nada� sens nieuchronnie zbli�aj�cego si� i triumfalnego przeznaczenia. - Nie rozumiem tego - powiedzia� Remy, poruszaj�c si� niespokojnie w krze�le. - M�wisz, �e ostatecznym celem tego kresha jest zjednoczenie wszystkich plemion i zepchni�cie siocon�w i veich�w do morza? - Poprawniej by�oby powiedzie�, �e jest to cel er�kresha jako rasy - odpar� Yerema. - Cel na nowo w nich rozbudzony rozpaczliwo�ci� ich po�o�enia. Belle Yella jest tylko narz�dziem; jest �rodkiem, kt�ry pozwoli rytualnie pogrzeba� wszystkie dziel�ce plemiona r�nice i zgodnie wyst�pi� we wsp�lnej sprawie. - Ale to przecie� niemo�liwe! - zaprotestowa� Remy. - Sioconi s� dziesi�ciokrotnie liczniejsi od er�kresha. Dzi�ki Calvarom maj� znacznie lepsze uzbrojenie, a dzi�ki nam, kilkutysi�czn� armi� doskonale wyszkolonych najemnik�w. I to tylko w samym Ziaracie. Gdyby zasz�a taka potrzeba, kr�l m�g�by postawi� pod bro� dziesi�� tysi�cy ludzi, a gdyby nakaza� mobilizacj� tak�e w s�siednich okr�gach, to mo�e nawet dwa razy tyle. Calvarowie nie mogliby co prawda uzbroi� takiej masy �o�nierzy, ale i tak armia ta mia�aby znacznie lepsz� bro� ni� jakakolwiek si�a, kt�r� mog� wystawi� wszystkie plemiona kresh�w razem wzi�te. Wi�kszo�� z tych plemion liczy sobie tylko dwustu czy trzystu zdolnych do walki kresh�w; je�li przypada na nich tuzin strzelb, to plemi� uwa�a si� za zamo�ne. Nawet gdyby istnia�o pi��set plemion, a nie ma ich tyle, to i tak nie mog�yby one wystawi� �adnej licz�cej si� armii. - Prawd� m�wi�c - odpar� Yerema spokojnie - je�eli policzymy wszystkie plemiona pustynne i g�rskie, to jest ich nieco ponad pi��set pi��dziesi�t. Ty walczy�e� do tej pory niemal wy��cznie z plemionami pustynnymi; plemiona zamieszkuj�ce wzg�rza na p�nocy s� znacznie liczebniejsze, cho� gorzej uzbrojone. Teoretycznie er�kresha mogliby wystawi� armi� licz�c� oko�o stu tysi�cy �o�nierzy, cho� w praktyce jest ma�o prawdopodobne, by uda�o im si� postawi� pod bro� cho�by jedn� dziesi�t� tego. Najrozs�dniej by�oby chyba za�o�y�, �e jakie� osiem tysi�cy wojownik�w, podzielonych na kilkana�cie odr�bnych oddzia��w jest wszystkim, na co ich sta�. Walka, kt�r� b�d� prowadzili, b�dzie bardzo odbiega�a od tego co ty i ja rozumiemy pod poj�ciem wojny. Nie opracuj�, �adnej og�lnej strategii. Po prostu b�d� naje�d�a� wszystkie ziemie uznaj�ce zwierzchnictwo Ziaratu, a tak�e oczywi�cie Tzary, niszcz�c i morduj�c wszystko, co napotkaj� na swej drodze. B�dzie to raczej ca�y �a�cuch przypadkowych rzezi ni� wojna. Er�kresha nie s� w stanie postawi� sobie �adnych cel�w w militarnym znaczeniu tego s�owa. - Chcesz przez to powiedzie�, �e has�o walki o odzyskanie Azreonu jest tylko pustym sloganem, mitem, kt�ry pozwoli im odda� si� pe�nemu szale�stwa mordowaniu dla samego mordowania? - W�a�nie - powiedzia� stary veich. - To nie jest wojna w naszym rozumieniu. To jest reakcja na ca�kowit� beznadziejno�� sytuacji, w jakiej znale�li si� er�kresha. Nie mog� polepszy� swego po�o�enia w kategoriach praktycznych, zmuszeni s� zatem do szukania rozwi�za� transcendentalnych. Oczekuj�, �e wybawienie ze�l� im bogowie i przodkowie z Zielonego Raju i �e Belle Yella b�dzie w tym po�redniczy�. - I tak w�a�nie reagowali w przesz�o�ci na zagro�enie g�odem czy zaraz�? - Mniej wi�cej - potwierdzi� Yerema. - Tego typu spo�eczne reakcje na beznadziejno�� po�o�enia obserwuje si� u wielu kultur niemal wszystkich �wiat�w. Mo�na by�oby przytoczy� podobne przyk�ady z historii veich�w, a pewnie te� i ludzi. - Ale dlaczego teraz? - spyta� Remy. - Nie by�o przecie� �adnego g�odu, w ka�dym razie wi�kszego ni� zwykle. Nie by�o te� �adnej zarazy. Yerema u�miechn�� si� blado. - To, co si� sta�o - powiedzia� - jest w pewnym sensie jeszcze gorsze. G��d i zaraza ust�puj�. A tym razem er�kresha stan�li wobec konieczno�ci zmiany ca�ego trybu �ycia. Przez setki lat, a by� mo�e nawet tysi�ce, prowadzili �ywot koczowniczych pasterzy i rabusi�w. Ziemia, na kt�rej wypasaj� swoje byd�o, jest zbyt uboga, by sioconom chcia�o si� j� sobie przyw�aszczy�. Tam, gdzie jest uprawiana, a metody tej uprawy s� bardzo prymitywne, daje bardzo niskie plony. Przetrwanie er�kresha zawsze zale�a�o od ziarna, kt�re mogli uzyska� od siocon�w. Wymuszali ziarno z wiosek zagro�onych ich najazdem; napadali na jego transporty i pl�drowali spichrze. Czasami nawet je kupowali, ale zawsze za towary i pieni�dze zrabowane sioconom, g��wnie podczas napad�w na karawany w�druj�ce drogami ��cz�cymi Ziarat z wybrze�em. Er�kresha zawsze �yli z �upienia siocon�w, a sioconi, pomimo swoich otoczonych murami miast i licznych armii, nie byli w stanie si� przed tym uchroni�. Wszystko to zmieni�o si� mniej wi�cej w zesz�ym pokoleniu. Z Omeru przyjechali do Azreonu Calvarowie, przynosz�c ze sob� zupe�nie nowe technologie. Uzbroili armie siocon�w i wyposa�yli karawany w nowe pojazdy. A potem, kiedy wojna ogarn�a tak�e Haidr�, zjawi�o si� tu wielu ludzi zaprawionych w walkach. Ludzi takich jak ty i ja, Remy, kt�rzy stworzyli now� armi� z�o�on� z veich�w, siocon�w i nawet ludzi - zawodowych �o�nierzy, wyszkolonych w u�ywaniu broni, w kt�re Calvarowie nie wyposa�yliby samych tylko siocon�w. Dzi�ki broni Calvar�w wszystkie ziemie pozostaj�ce pod nominalnym zwierzchnictwem Ziaratu zosta�y po raz pierwszy w historii ca�kowicie zabezpieczone przed napadami kresh�w i ju� samo to oznacza�o dla kresh�w pocz�tek ko�ca. Dzi� nasi najemnicy zapewniaj� bezpiecze�stwo na wszystkich drogach ��cz�cych Ziarat z innymi miastami. Sprowadzili�my specjalne zwierz�ta, wyhodowane g��wnie z my�l� o rozwijaniu na nich jak najwi�kszej szybko�ci i wierzchowce er�kresha, kt�re s� produktem doboru naturalnego, a nie in�ynierii genetycznej, nie s� w stanie z nimi konkurowa�. Jeste�my ruchliwsi od nich i znacznie lepiej uzbrojeni. I dlatego w�a�nie wszyscy er�kresha stan�li w obliczu kulturowej zag�ady. Jedyne co im pozosta�o, to podporz�dkowa� si� sioconom, da� si� wch�on�� ich cywilizacji i sta� si� jej najpodlejszymi, pogardzanymi przez wszystkich obywatelami najni�szej z niskich kategorii. Wojownicy kresh�w nie mog� tego zaakceptowa�. Dla nich jest to rzecz po prostu nie do pomy�lenia. Remy zn�w poruszy� si� na krze�le, patrz�c uparcie na ci�gle jeszcze rozpostarty na stole pergamin. Czeka�, by us�yszana historia dotar�a do ka�dego zak�tka jego m�zgu i rozja�ni�a tre�� mglistych pog�osek, kt�re ju� wcze�niej dotar�y do jego uszu. Powoli zacz�a do niego dociera� ca�a z�o�ono�� sytuacji przed�o�onej jego analizie. - No dobrze - powiedzia� po chwili. - Za��my, �e to wszystko prawda. Co mo�emy na to poradzi�? - Pewnie nic - odpar� spokojnie veich. - Ale by� mo�e jeste�my w stanie ich powstrzyma�. Przynajmniej na jaki� czas. Musimy wytropi� Sigor Belle Yell�, zabi� go i rozp�dzi� wyznawc�w jego kultu. - Doskonale - powiedzia� z ch�odnym spokojem Remy. - Ale jak? 2. Justina Magna wysz�a przed sw�j namiot i zadr�a�a od przejmuj�cego ch�odu nocnego powietrza. By�a ca�kowicie ubrana, ale w str�j, kt�ry nosi�a zwykle podczas dnia. Z nastaniem nocy doda�a do niego jedynie lekk� kurtk�, Przez chwil� sta�a w zupe�nym bezruchu, hartuj�c si� i przezwyci�aj�c dojmuj�ce zimno, a potem ruszy�a przed siebie. Gwiazdy nad jej g�ow� �wieci�y zaskakuj�co jasno - tutaj, na obrze�ach Syren�, powietrze by�o krystalicznie czyste. Ob�z pogr��ony by� w zupe�nej ciszy. W ciemno�ci majaczy�y dwie linie wartownik�w: jedna wystawiona przez eskort� wynaj�t� w Pirze dla ochrony karawany handlowej; druga - przez �o�nierzy plutonu towarzysz�cego ekspedycji, w kt�rej ona sama bra�a udzia�. Wozy karawany i pojazdy, kt�re ludzie przywie�li ze sob� z Omera, ustawiono z dala od siebie; ani kieruj�cy karawan� veich, ani jego najemnicy za grosz nie ufali ludziom, a nieufno�� ludzi do veich�w by�a chyba jeszcze wi�ksza. Tym niemniej, maj�c przed sob� d�ug� drog� do Ziaratu, obie grupy zgodzi�y si� podr�owa� wsp�lnie, kieruj�c si� g��wnie obaw� przed napadem er�kresha. Porucznik Verdi, oficer dowodz�cy plutonem, protestowa� przeciwko tej decyzji, twierdz�c, �e podr�owanie w towarzystwie uzbrojonych veich�w mo�e si� okaza� znacznie bardziej niebezpieczne ni� jakikolwiek napad bandyt�w, ale jego protesty nie zosta�y uwzgl�dnione. Cesar Scapaccio, organizator i kierownik grupy ekspedycyjnej, doskonale zdawa� sobie spraw�, �e w Azreonie faktyczn� w�adz� sprawuj� veichowie i �e na tym kontynencie prowadzenie wojny wymaga stosowania bardziej dyplomatycznych metod. Justina Magna min�a wartownika strzeg�cego obozu od wschodu, gdzie ci�gn�y si� rozleg�e po�acie mizernych, zeschni�tych zaro�li. M�czyzna wpatrywa� si� w ni� uwa�nie, kiedy przechodzi�a obok niego, ale uda�a, �e tego nie dostrzega. Kilka krok�w dalej natkn�a si� na sier�anta Garstona, zaj�tego najwyra�niej pilnym obserwowaniem wartownika. Pocz�stowa�a go papierosem, ale odm�wi�, patrz�c przy tym na ni� badawczo swymi wodnistymi oczami, w kt�rych odbija�o si� �wiat�o lampy zawieszonej na podp�rce kopu�y kt�rego� z woz�w. - Zuchwali tubylcy jeszcze si� nie pojawili? - spyta�a z ledwie wyczuwaln� nut� drwiny w g�osie. - Nie - odpar� kr�tko. - �adna banda pustynnych dzikus�w nie odwa�y si� na nas napa�� - powiedzia�a. - Przy naszym uzbrojeniu mogliby�my odeprze� atak ca�ej armii. - Tylko �e oni mog� o tym nie wiedzie� - zauwa�y� Garston. - W czasie tych d�ugich nocy najgorszy jest ch��d - podj�a po chwili, nie zra�ona jego brakiem zainteresowania rozmow�. - Nawet tu, na pustyni, wraz z zachodem s�o�ca robi si� przera�liwie zimno... A w dzie� sma�y si� cz�owiek jak na patelni. Gdyby Haidra obraca�a si� wok� swej osi nieco szybciej, �ycie na niej nie by�oby dla tych ludzi takim piek�em. Poniewa� w tym, co powiedzia�a, nie by�o �adnego pytania, Garston nie czu� si� w obowi�zku odpowiedzie�. - Nie jest pan zbyt rozmowny - zauwa�y�a kobieta. - Nie - zgodzi� si� sier�ant. - Nie mog�am zasn��. Cz�owiek chyba nigdy nie potrafi w pe�ni przywykn�� do innego rytmu czasu.. Licz�c w ziemskich kategoriach, sp�dzi�am tu ju� dziesi�� lat. Jedn� trzeci� ca�ego �ycia. I ci�gle jeszcze nie mog� si� przyzwyczai� do doby, kt�ra ma czterdzie�ci godzin i cywilizacji funkcjonuj�cej w oparciu o siedmiogodzinny sen w �rodku nocy i drugi taki sam w ci�gu dnia. Przypuszczam, �e kiedy �wiat naszych narodzin raz zakoduje w zachodz�cych w nas procesach chemicznych sw�j w�asny rytm, to ju� nic nie mo�e tego zmieni�. Mam wra�enie, �e nawet ludzie urodzeni na obcych planetach tak naprawd� nigdy si� do nich nie przystosowuj�... Mo�e jest to zapisane w naszych genach. Co pan o tym s�dzi? - S�dz�, �e t�skno pani do mi�ciutkiego, domowego ��eczka - odpar� lapidarnie Garston. - Przywykn�� mo�na do wszystkiego. - A jednak pan sam tak�e nie �pi - odparowa�a. - I wcale nie dlatego, �e musi pan sta� na warcie. Przecie� pana kolej nadejdzie dopiero za kilka godzin. A mo�e wojsko zawsze wystawia wartownik�w do pilnowania w�asnych wartownik�w? - Ja nie potrzebuj� wiele snu - powiedzia� sier�ant. Kobieta obliza�a wargi, smakuj�c metaliczny py�, kt�ry osadza� si� na nich od kiedy zdj�a chust� chroni�c� usta i nos. Garston �ledzi� wzrokiem ruch jej j�zyka, dziel�c jego doznanie. Wszyscy zd��yli ju� pozna� smak srebrzystego py�u, a w czasie najbli�szych miesi�cy mieli zaznajomi� si� z nim tak blisko, by nie zapomnie� go ju� nigdy w �yciu. - Dlaczego pan tu przyjecha�, sier�ancie? - Otrzyma�em taki rozkaz. - Nie to mia�am na my�li. - Tak w�a�nie przypuszcza�em. Kobieta popatrzy�a na niego z udawanym wyrzutem. - Czy to strach przede mn� ka�e by� panu tak nieuprzejmym? - spyta�a. Garston wzruszy� ramionami. - A mo�e pan jest mizoginem? - zaciekawia si�. - Podoficerem - odpar� ze spor� doz� cierpkiego humoru. - Je�li interesuj� pani� sprawy zwi�zane z bezpiecze�stwem obozu, to prosz� o nie pyta� porucznika Verdiego. - Przecie� on �pi. - Niech go pani zapyta, kiedy si� obudzi. - Wiem z g�ry, co by na to odpowiedzia�. Odpowiedzia�by, �e wype�nia tylko sw�j obowi�zek i rozkazy prze�o�onych. Da�by do zrozumienia, podobnie zreszt� jak robi to pan, �e ca�a ta historia jest idiotyczn� strat� czasu i �e marzy tylko o powrocie do koszar, by czeka�, a� wojna wezwie go na bitewne pola. Ale gdyby dow�dztwo Haidry r�wnie� tak uwa�a�o, to pro�ba Scapaccia o przydzielenie mu eskorty zosta�aby po prostu odrzucona. Prawd� m�wi�c, w pierwszej chwili tak w�a�nie zrobili. Jak pan my�li, dlaczego p�niej zmienili zdanie? - Nie wiem, nie potrudzili si�, �eby mi to powiedzie�. Pewnie zwyk�e uk�ady. W ko�cu Scapaccio jest pu�kownikiem, nawet je�eli przybywa spoza planety i czynn� s�u�b� ma ju� dawno za sob�. Pogna� kota kilku kapitanom i majorom w Kwaterze G��wnej, ci po�onglowali troch� odpowiednimi papierkami i ju� mia� do dyspozycji pluton �o�nierzy. I �adna z grubych ryb o tym nawet nie wie, a gdyby wiedzia�a, to i tak nic by j� to nie obchodzi�o. - Mo�e i tak - powiedzia�a Justina Magna, patrz�c z zadum� w ciemno�� i dopalaj�c swojego papierosa. - A mo�e i nie. - Jakie to mo�e mie� znaczenie? - spyta� sier�ant. - Chcieli�cie wyprawy, macie wypraw�. D�ugie, mi�e wakacje w dzikiej g�uszy z mo�liwo�ci� podziwiania pustynnych kwiat�w i morza skrz�cych si� gwiazd. Uwolnili�cie si� od Kwatery G��wnej, jej nudy i biurokracji. Mo�e uda si� pani by� �wiadkiem podniecaj�cego odkrycia archeologicznego dokonanego przez Scapaccia i na w�asne oczy ujrzy pani skarb sprzed miliona lat. Mo�e nawet zobaczy pani, jak jej wierni obro�cy zabijaj� kilku dzikich tubylc�w. Na deser jest jeszcze egzotyczne miasto Ziarat, �ywcem przeniesione z jakiej� staro�ytnej ba�ni. Powinna si� pani �wietnie bawi�. - Kiedy si� pan postara, staje si� pan bardzo elokwentny - powiedzia�a. - Trzeba pana tylko troch� rozrusza�. A filozofia, kt�r� usi�uje mi pan sprzeda�, jest zupe�nie niez�a. Szkoda tylko, �e nie potrafi pan wzi�� jej sobie do serca. Bo pan przecie� wcale tak nie uwa�a, prawda? Nienawidzi pan pustyni, nienawidzi pan Scapaccia, gardzi pan Ramonem Delizi�, a konieczno�� obcowania z niespacyfikowanymi veichami po prostu pana mierzi. Czasami podejrzewam, �e i moje towarzystwo nie bardzo przypada panu do gustu. - A powinno? - To zale�y - odpar�a. - Powiedzia�abym, �e powinno... ale ja jestem stronnicza. Odwr�ci�a si� z min� cz�owieka, kt�ry wyszed� zwyci�sko ze s�ownego pojedynku i odesz�a w kierunku obozu, z pe�n� premedytacj� wyzywaj�co ko�ysz�c biodrami. - Kurwa - mrukn�� Garston. Przesun�� d�oni� po lufie swego karabinu i prawie z nadziej� pomy�la�, �e jeszcze tej nocy, przed nast�pnym wymarszem, mo�e nast�pi� atak er�kresha. By� cz�owiekiem cierpliwym - jak ka�demu �o�nierzowi i jemu d�ugo wpajano t� cech� - ale nawet najwi�kszy flegmatyk kumuluje frustracje, kt�re roz�adowa� mo�e tylko czynem. Remy pr�bowa� dojrze� cho�by cokolwiek w rozedrganej mgle ��cz�cej niebo z ziemi� w miejscu, gdzie powinien znajdowa� si� horyzont, ale nic mu z tego nie wysz�o. Mieszanina mg�y i py�u drwi�a sobie z jego wysi�k�w i jedynym dowodem nieustannej obecno�ci er�kresha pozostaje bij�ca w niebo kolumna kurzu, kt�ry mieni� si� w s�o�cu jak zmarzni�te krople rosy - kopyta wierzchowc�w er�kresha wyrzuca�y w rozpalone powietrze dodatkowe ilo�ci ruchliwego, srebrzystego py�u. - Psiakrew! - zakl�� pod nosem Remy. - Co� tam wypatrzy�? - spyta� Doon, rozci�gni�ty p�asko tu� obok niego. Remy poda� mu lornetk�. - Zmierzaj� wprost do Syren� - powiedzia�. - Na p�nocny wsch�d. A wi�c tam w�a�nie musi znajdowa� si� Belle Yella. W najgorszym miejscu, jakie m�g� sobie wybra�, oczywi�cie z naszego punktu widzenia. Doon spr�bowa� wyostrzy� obraz, ale nie powiod�o mu si� wcale lepiej ni� Remy�emu. - Dlaczego, u diab�a, pchaj� si� w g��b pustyni? - spyta� Madoc, stoj�cy kilka metr�w ni�ej, ukryty za ska��, z wierzcho�ka kt�rej Remy i Doon obserwowali ruchy er�kresha. - Z tego, co m�wi Yerema wynika, �e maj� po temu dwa powody - powiedzia� Remy. - Po pierwsze, g�ry w sercu Syren� uwa�ane s� przez nich za �wi�te. Nikt ich nie zamieszkuje, ale er�kresha zawsze traktowali je jako co� w rodzaju centrum swego mitycznego imperium. A po drugie, jest to najdzikszy, najbardziej odludny i naturalnie chroniony przed intruzami teren, jaki mo�na sobie wyobrazi�. Idealne miejsce do robienia cud�w. - Nie bardzo rozumiem dlaczego mia�oby to by� lepsze miejsce do robienia cud�w ni� jakiekolwiek inne - mrukn�� Doon. - Uczeni Calvar�w twierdz�, �e er�kresha maj� do�� konkretne wyobra�enia na temat tego, co mo�e by� uznane za cud. Jedn� z takich rzeczy jest sprowadzenie deszczu, kt�ry sprawi, �e pustynia zakwitnie. Doon zni�y� nieco lornetk� i spojrza� z ukosa na absolutnie p�ask� r�wnin� szarego piasku i spalonych s�o�cem kamieni, kt�rej jednostajno�� m�ci�a tylko tu i �wdzie k�pka ciernistych krzew�w i kolczastej trawy. - Trzeba przyzna�, �e to rzeczywi�cie by�by nie lada cud - powiedzia�. - Czasami deszcze padaj� i tutaj - powiedzia� Remy. - Ale w g�rach gra� b�d� kartami znakowanymi przez Belle Yell�. Jak ju� m�wi�em, nikt nie mieszka tam na sta�e, wi�c trudno co� powiedzie� o regularno�ci wyst�puj�cych tam opad�w, ale Yerema uwa�a, �e pora deszczowa musi si� tam powtarza� co roku, tak samo jak na p�nocy, po�udniu i wschodzie. Chmury gnane z ko�cem lata od wschodu napotykaj� tam na swej drodze �a�cuch g�rski, wznosz� si� tak wysoko, �e ca�a niesiona przez nie para wodna ulega natychmiastowemu skropleniu i spadaj� na ziemi� w postaci ulewnych deszcz�w. Dlatego w�a�nie wysychaj�ce latem zupe�nie rzeki Syren� w tym okresie zn�w nape�niaj� si� wod�. Ze wszystkich stron, i to w promieniu wielu setek mil, g�ry otoczone s� pustyni�, lecz one same maj� nieco bardziej �askawy klimat. W tej chwili czciciele Belle Yelli gromadz� tam powoli akolit�w i innych naocznych �wiadk�w, kt�rzy sp�dz� wiele dni na mod�ach w upalnym s�o�cu, a� doprowadz� si� do stanu, w kt�rym zaczn� miewa� regularne halucynacje i wizje. Wtedy Belle Yella sprowadzi deszcz i zmusi pustyni�, by zakwit�a, a jego zwolennicy og�osz� go czym� w rodzaju Boga. Od tego momentu wszyscy er�kreshe udziel� mu ca�kowitego poparcia, zaczn� si� wok� niego gromadzi� i wybuchnie wojna. Kiedy ludzie potrzebuj� cud�w, to znajduj� je do�� �atwo. Calvarowie uwa�aj�, �e znaj� histori� er�kresha wystarczaj�co dobrze, by ju� teraz napisa� dok�adny scenariusz ca�ej tej idiotycznej krucjaty. - Ale co w zwi�zku z tym robimy my? - spyta� Madoc. Remy i Doon odwr�cili g�owy, by spojrze� na niego, ale nie ruszyli si� ze swego punktu obserwacyjnego. - Sioconi m�wi�, �e koniec lata na tych terenach ju� nadszed�. Nie wiem, kiedy ma si� zdarzy� cud Belle Yelli, ale przypuszczam, �e mamy jeszcze jakie� dwana�cie do dwudziestu dni. Nie wydaje mi si�, �eby�my mieli jak�� alternatyw�; musimy ruszy� za prorokiem do matecznika Syren�. Podej�cie Belle Yelli w takim terenie, otoczonego setkami op�tanych wyznawc�w nie b�dzie wcale takie �atwe, ale stawiam, �e i tak mamy wi�ksze szans� ni� ludzie, kt�rych wys�a� do Ziaratu, by zabili kr�la. Przy odrobinie szcz�cia wszyscy er�kresha, kt�rych zastaniemy w g�rach, b�d� ca�kowicie zaprz�tni�ci swymi religijnymi obrz�dkami, a ju� z ca�� pewno�ci� nie spodziewaj� si� go�ci. Ale i tak nie jest to robota, na kt�r� mo�na by si� cieszy�. - A co z tak zwan� armi� Yamby? - spyta� Doon. - Od kiedy kr�l i Calvarowie zacz�li u�ywa� nas do wszystkich wa�niejszych operacji, ludzie Yamby nie robi� nic poza patrolowaniem ulic w Ziaracie. Czy nie mogliby�my podrzuci� im tej roboty? - Oni nie s� w stanie jej wykona� - odpar� Remy. - A poza tym postawi�oby to nas w fatalnym �wietle. Yamba i jego przyjaciele ju� i tak wystarczaj�co nas nienawidz�. Je�eli umyjemy r�ce od pierwszego powa�niejszego kryzysu, kryzysu, kt�ry niejako sami wywo�ali�my swoim pojawieniem si� w Ziaracie, to straciliby�my ca�� pozycj�, kt�r� z takim trudem uda�o nam si� tutaj wywalczy�. A skutki tego mog�yby by� po prostu fatalne. W pewien spos�b jest to problem nie tyle Ziaratu, co nasz i sami musimy go rozwi�za�. - Wi�c jakiego rodzaju si�� masz zamiar zabra� ze sob� na pustyni�? - spyta� Madoc. - Kilku komandos�w czy ca�� armi�? Remy poprawi� chust� zakrywaj�c� mu ca�� doln� cz�� twarzy i zwil�y� j�zykiem usta. - Jeszcze nie wiem - powiedzia�. - Wszystkie plany opracujemy dopiero po powrocie do Ziaratu. Mam wra�enie, �e tym razem Yerema sam zechce obj�� dow�dztwo. Doon zn�w przy�o�y� lornetk� do oczu i patrzy� gdzie� daleko przed siebie, ale nie na wsch�d, gdzie znikn�li er�kresha, tylko na po�udnie. - Je�d�cy - powiedzia�, podaj�c lornetk� Remy�emu - nasi. Remy bez trudu dostrzeg� zbli�aj�cych si� ludzi; p�dzili galopem na zwierz�tach Calvar�w. Ten galop nie wr�y� niczego dobrego. Zwierz�ta sprowadzone przez Calvar�w z Omera - dla wygody nazywane przez Remy�ego w my�lach ko�mi, cho� nie mia�y z nimi nic wsp�lnego - wyhodowano kieruj�c si� wzgl�dami wytrzyma�o�ci i zdolno�ci do pracy w ci�kich warunkach pustynnych, a nie z my�l� o uzyskaniu zwierz�t mog�cych rozwija� du�e pr�dko�ci na kr�tkich dystansach. Mia�y co prawda d�u�sze nogi i by�y szybsze od gatunk�w tubylczych, ale do galopu zmuszano je zwykle tylko w czasie walki lub po�cigu. Jeden z je�d�c�w by� veichem, drugi sioconem. Obaj byli zaufanymi lud�mi Yeremy, najemnikami jego prywatnej armii. Remy da� r�k� znak zbli�aj�cym si� m�czyznom, a veich, Subala, odpowiedzia� mu takim samym, um�wionym gestem i nadje�d�aj�cy natychmiast zwolnili. Remy zeskoczy� ze szczytu ska�y wprost na siod�o swego �konia�, kt�ry �achn�� si� gwa�townie, z wyra�n� niech�ci� odnosz�c si� do takich sztuczek. Natomiast Doon zszed� na d� i wsiad� na swego wierzchowca w bardziej tradycyjny spos�b, po czym ca�a czw�rka ruszy�a z powrotem w kierunku pustynnego traktu, kt�rym tu przyby�a. Spotkali si� z lud�mi Yeremy na dnie p�ytkiej kotlinki, gdzie droga - kt�rej istnienia tylko wprawne oko mog�o si� domy�li� - skr�ca�a w kierunku Ziaratu. Iasus Fiemme, siocon, wr�czy� Remy�emu z�o�on� kartk� papieru. Remy zeskoczy� z siod�a nim jeszcze zd��y� j� roz�o�y�, a pozostali m�czy�ni poszli jego �ladem. - Wiadomo�� zosta�a nadana z Piru przez radio - powiedzia� Fiemme. - Pochodzi sprzed kilku dni. Odebrali�my j� w ma�ej wiosce trzy godziny drogi st�d na po�udnie. Remy przebieg� wzrokiem tre�� informacji i popatrzy� z namys�em na siocona. Fiemme by� odrobin� wy�szy od niego, ale w por�wnaniu z masywno�ci� jego w�asnej sylwetki wydawa� si� bardzo szczup�y i ko�cisty. Chocia� Remy by� spalony s�o�cem na ciemnobr�zowy kolor, w dalszym ci�gu wyst�powa�a mi�dzy nimi znaczna r�nica karnacji; br�z siocona mia� dziwny, b��kitnawy odcie�. Jego �ysa g�owa mia�a z ka�dej strony po kilka bocznych fa�d, a bardzo ciemne oczy zabezpiecza�a mu przed porannym s�o�cem naturalna przes�ona, ewolucyjny odpowiednik b�ony mru�nej jego dalekich przodk�w. Na twarzy mia� oczywi�cie zawi�zan� chust�, chroni�c� przed w�eraj�cym si� we wszystko mia�kim py�em, ale jego zas�ona ufarbowana by�a na kolor zbli�ony do barwy sk�ry. Sioconi i er�kresha byli jednak znacznie ni�si i przewa�nie bardziej przysadzi�ci. - Ju� i bez tego mamy dosy� k�opot�w - powiedzia� Remy. - Co wed�ug Yeremy mamy z tym zrobi�? - Yerema chce, �eby� pojecha� im na spotkanie - odpar� Fiemme. - Masz im pom�c dosta� si� do Ziaratu i dowiedzie� si� po co tu przyjechali. Mnie poleci� jecha� z tob�, a Subali przywie�� do Ziaratu tw�j raport na temat Belle Yelli. Przed podj�ciem decyzji co dalej, chcia�by si� z nim zapozna�. To jego ustne polecenia przekazane razem z tym? - spyta� Remy, podnosz�c list. - Zgadza si� - odpar� Fiemme. - On chyba zdaje sobie spraw� z tego, �e mog� tam by� niezbyt mile widziany? W ko�cu jakkolwiek by na to patrze�, jestem dezerterem z ludzkiego wojska. Na to Fiemma nic nie odpowiedzia�. - Co tam masz? - spyta� Doon, wychylaj�c si� daleko z siod�a, �eby rzuci� okiem na list. Nic mu to nie da�o, gdy� wiadomo�� napisana by�a w j�zyku klan�w. - Kilka dni temu w Pirze wyl�dowa� statek z Omera - odpar� Remy z wyrazem zawzi�to�ci na twarzy. - Przywi�z� transport towar�w zam�wionych przez Calvar�w, a tak�e kilka woz�w, odpowiedni� ilo�� koni i oko�o dwudziestu ludzi, w wi�kszo�ci �o�nierzy. Udaj� si� do Ziaratu razem z karawan� Calvar�w. - Armia inwazyjna to to nie jest - powiedzia� Doon. - W ko�cu wozy i konie to nie transportery i czo�gi. Wygl�da raczej na to, �e licz� si� z d�ugim pobytem tutaj bez kontaktu z domem. Dlaczego Dow�dztwo nie przerzuci�o ich drog� powietrzn�? - Nie wiem - mrukn�� Remy. - Mo�e to jeszcze kilku takich, co przejrzeli na oczy? - zasugerowa� Madoc. - Albo te� takich - powiedzia� Remy - co dostali rozkaz aresztowa� nas wszystkich i postawi� przed s�d. - Nigdy nie mieli zwyczaju �ciga� dezerter�w - zauwa�y� Madoc, ale w g�osie zadrga�a mu ledwie wyczuwalna nutka niepokoju. - Uwa�ali zawsze, �e nie warto. Dzia�ali zgodnie z zasad�, �e je�eli kto� chce zmieni� si� w tubylca, to mu wolno. - No c� - powiedzia� Remy - wkr�tce wszystkiego si� dowiemy. Karawana nie mo�e si� znajdowa� w tej chwili dalej ni� o dzie� jazdy st�d, a Yerema chce, �ebym wybada� po co tu przyjechali. Zostajesz ze mn�, czy wolisz ruszy� na po�udnie z Subal�? - A s� w�r�d nich jakie� kobiety? - spyta� Doon. - List nic o tym nie m�wi. - Szkoda, ale i tak pojad� z tob�. - Ja te� - powiedzia� Madoc. - Dlaczego nie? Przecie� nie zastrzel� nas chyba tak od razu. Remy z�o�y� starannie kartk�, schowa� j� do kieszeni, po czym wskoczy� z powrotem na siod�o. Przypomnia� sobie, kiedy ostatni raz widzia� mundury wojskowe. By�o to podczas ostatnich miesi�cy tego, co Dow�dztwo Haidry nazywa�o w swych oficjalnych komunikatach �pacyfikacj��. Prawdziwym celem tej operacji by�o poddanie wszystkich veich�w zamieszkuj�cych Omer bezpo�redniej w�adzy ziemskiego gubernatora, kt�rego g��wnym zadaniem by�o dopingowanie, by ca�y ich maj�tek wspom�g� s�uszn� spraw� - wysi�ek wojenny Ziemian. Wk�ad Remy�ego w pacyfikacj� veich�w polega� na prowadzeniu przez ca�y d�ugi rok roboty policyjnej, wymagaj�cej od czasu do czasu wzi�cia udzia�u w jakich� wi�kszych potyczkach. W ci�gu dziesi�ciu lat, kt�re up�yn�y od czasu jego dezercji, cz�sto wspomina� g��wne wydarzenia tamtego roku - swoje pierwsze prawdziwe spotkanie z wojn�. Wcze�niej bra� udzia� tylko w inwazji na Haidr�, ale toczone wtedy walki trwa�y kr�tko, a jego rola ograniczy�a si� do obs�ugi dzia� laserowych strzeg�cych floty desantowej przed atakiem z powietrza; by�a to wojna bardzo bezosobowa. Pacyfikacja by�a czym� zupe�nie innym. - No dobrze - powiedzia�, kiedy Iasus Fiemme wskoczy� na swego wierzchowca. - Nie ma na co czeka�. Subal�, pojedziesz kawa�ek z nami, powiem ci, co masz przekaza� Yeremie. Niewiele jest takich rzeczy, kt�rych by sam si� do tej pory nie domy�li�. Skierowa� swego konia na p�noc i zmusi� go do powolnego k�usa. Przypomnia� sobie nagle rozpowszechniane na statkach slogany, kt�rymi Dow�dztwo Mi�dzygwiezdne z uporem pomaga�o �o�nierzom w my�leniu odpowiednimi kategoriami. �Przed wojn� nie ma ucieczki� - g�osi� jeden z nich. �Nie ma planety tak du�ej, by mog�a pos�u�y� za mysi� dziur�. To tyle je�eli chodzi o wojskow� filozofi�. 3. Justina Magna ukl�k�a obok cia�a porucznika Verdiego, �ci�gn�a mu z g�owy przeciws�oneczny kapelusz i przykry�a nim twarz. Zbli�a�a si� noc. S�o�ce zasz�o ju� jaki� czas temu i lada chwila zmierzch mia� si� przekszta�ci� w zupe�n� ciemno��. Mog�a ona przynie�� nast�pny atak bandyt�w, ale Justina Magna nie bardzo w to wierzy�a. Karawana wysun�a si� ju� z w�wozu na otwart� ze wszystkich stron r�wnin�, a do tego chyba tylko niewielkiej grupce er�kresha uda�o si� umkn�� przed zmasowanym ogniem obro�c�w. Ich atak by� bez w�tpienia samob�jczy; musieli straci� ponad pi��dziesi�ciu ludzi. Zapewne, tak jak sugerowa� Garston, nie zdawali sobie po prostu sprawy na co si� porywaj�. By�o ma�o prawdopodobne, by kiedykolwiek do tej pory spotkali si� z tak� si�� ognia. Garston zauwa�y�, �e kobieta zakrywa twarz Verdiego i podszed� bli�ej nie odrywaj�c wzroku od martwego porucznika. Nie wygl�da� ani na pogr��onego w �alu, ani na zaskoczonego. Ju� w momencie, w kt�rym porucznik zosta� trafiony, sier�ant wiedzia�, �e to sprawa beznadziejna. Nigdy nie lubi� tego oficera i nigdy mu nie ufa�, ale przecie� nie mia�o to �adnego znaczenia - Verdi wydawa� rozkazy. - Nie mog� tego zrozumie� - powiedzia�a kobieta, podnosz�c wzrok na Garstona. - Dlaczego nie przepu�cili nas i nie zaatakowali jad�cych za nami veichow? Mogli przecie� uderzy� na kilka ostatnich woz�w, a my nie byliby�my w stanie zawr�ci�, by ruszy� im z pomoc�. Zamiast tego wpakowali si� prosto pod lufy naszych karabin�w. - Powodem, dla kt�rego napadli na nas - powiedzia� szorstko Garston - by�o to, �e my wieziemy co� znacznie dla nich cenniejszego ni� towary znajduj�ce si� na wozach kupc�w. Karabiny, granaty, materia�y wybuchowe, amunicj�. Musieli uzna�, �e op�aci si� podj�� nawet tak du�e ryzyko. - A gdzie si� podzia� ich strach? - spyta�a Justina Magna r�wnie nieprzyjemnym tonem. - By� mo�e oni nie maj� naszych edukacyjnych przewag - odpar� Garston - ale to wcale nie znaczy, �e mo�na ich s�dzi� wed�ug kryteri�w, kt�rymi pos�uguj� si� kreatury takie jak Delizia. Oni nie boj� si� �mierci ani ran wcale nie dlatego, �e to uczucie zosta�o w nich zabite, lecz dlatego, �e tak po prostu nakazuje im �ycie. �mier� jest tak tania na planetach takich jak ta, �e musz� �mia�o stawia� jej czo�a. Niech pani sobie nie wyobra�a, �e ka�dy cz�owiek, kt�ry potrafi odczuwa� strach, koniecznie musi go czu�. Strach i tch�rzostwo to dwie zupe�nie r�ne rzeczy. - Czy my�li pan, �e wr�c� z posi�kami? - spyta�a. - Czy nasz �adunek jest dla nich a� tak cenny? - Mo�e - odpar� sier�ant. - Ale to nie ma �adnego znaczenia; i tak damy sobie z nimi rade. Mieli�my pecha trac�c a� czterech ludzi. To wy trza�nie z pozosta�ych g�wniarzy to ich pieprzone zadufanie w sobie. Tak czy inaczej jeste�my ju� prawie w po�owie drogi do Ziaratu. To jest jeszcze teren pustynny, oddalony o dziesi�tki mil od czegokolwiek, domena kresh�w. Ale teraz z ka�dym krokiem b�dziemy ju� zbli�ali si� do cywilizacji, a wraz z tym prawdopodobie�stwo ataku b�dzie mala�o. W mie�cie nikt nie odwa�y si� tkn�� nas nawet palcem. Ostatnia rzecz, jakiej by tu chciano, to inwazja ludzi na Azreon. - Czy aby nie przecenia pan swej warto�ci? - odezwa� si� zza ich plec�w jaki� nowy g�os. - Sk�d pan ma pewno��, �e w odwet za to, co mog�oby si� panu przydarzy� w Ziaracie, Dow�dztwo Haidry dokona�oby najazdu na Azreon. Garston odwr�ci� g�ow� i ujrza� stoj�cego trzy metry dalej i wpatruj�cego si� w niego archeologa Raniona Delizi�. Delizia by� niski, �niady i porusza� si� zawsze w ten sam spos�b, sugeruj�cy lenistwo i zupe�ny brak wewn�trznej dyscypliny. W Garstonie wszystko si� buntowa�o ju� przeciwko samemu faktowi jego istnienia. - Niech si� pan st�d natychmiast wynosi - warkn�� sier�ant. - Niech si� pan nie rusza z ukrycia. - Przyszed�em zobaczy�, co z porucznikiem - powiedzia� g�adko Delizia. - Ale widz�, �e nie �yje. Przykro mi. Nie mia�em zamiaru wam przeszkadza�.