12710

Szczegóły
Tytuł 12710
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

12710 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 12710 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

12710 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Timothy Zahn Bohater Cartao Tytuł oryginału: STAR WARS: Hero of Cartao 1: Hero’s Call. Przekład: Wojciech „Quother”Bogucki. Korekta: Mateusz „Freedom Nadd”Smolski. Bastion Polskich Fanów Star Wars, Stopklatka i tłumacze nie czerpią żadnych docho- dów z opublikowanie poniższych treści. Tłumaczenie jest wykonane dla fanów, przez fanów. Część I: Wezwanie dla bohatera ROK PO BITWIE NA GEONOSIS - Mistrzu Doriana? - odezwał się głęboki głos Emila Kerseage’a. - Jesteśmy na miej- scu. Kinman Doriana obudził się natychmiast, mrużąc oczy w blasku słońca, wpadającym przez okna do wnętrza promu. Przez chwilę przyglądał się przesuwającemu się w dole krajo- brazowi, próbując sobie przypomnieć, gdzie tak właściwie się znajdował. Tyle było systemów... Dezorientacja minęła. Był na Cartao, głównym ośrodku handlowym sektora Prackla, próbującym nie opowiadać się po żadnej ze stron w toczącej się wojnie pomiędzy Republiką i Separatystami. Był to także ośrodek... - To tam - wskazał Kerseage. Lekko pociągnął drążkiem, kładąc prom na lewe skrzy- dło, by dać Dorianie lepszy widok. - „Spaarti Creations”. Doriana wyjrzał przez okno, będąc, wbrew sobie, pod wrażeniem tego, co zobaczył. Położona wśród zalesionych wzgórz na północ od niewielkiego miasta Foulahn, jakieś trzy kilometry na północny zachód od równie niewielkiego Portu Kosmicznego Triv, znajdowała się tam jedyna w swoim rodzaju fabryka, znana jako „Spaarti Creations”. Szeroka na ponad kilometr w najszerszym miejscu, wyglądała niczym mozaika, do której w ciągu ostatnich dekad dokładano wciąż nowe klocki. Linia dachów budowli odzwier- ciedlała zastygły chaos, z wieżami, wymiennikami ciepła, antenami i świetlikami, usianymi w najwyraźniej przypadkowych odstępach, wzdłuż całej, znajdującej się na wysokości dru- giego piętra powierzchni. Nie dostrzegał żadnych okien, więc wymianę powietrza zapewniał najprawdopodobniej szereg niewielkich szczelin wentylacyjnych, pokrywających zewnętrzne ściany, mniej więcej w połowie wysokości budynku. - Imponujące - stwierdził. - Tak pan myśli? - Kerseage wzruszył ramionami. - Osobiście, zawsze uważałem ten widok za architektoniczną wersję zagonu chwastów. Zero organizacji. - Był pan kiedyś wewnątrz? - Jedynie pracownicy mogą tam wchodzić - odpowiedział pilot, wykrzywiając usta ze wstrętem. - Oni, i wielcy tego świata. - Tak jak ja? - spytał Doriana. Kerseage spojrzał na niego, jak gdyby nagle sobie przypomniał, kim był jego pasażer. - Nie, nie, myślałem o kompanach Lorda Binalie’go - wycofał się pospiesznie. - Mia- łem na myśli Radę Handlową sektora Prackla, i im podobnych. - Nie ma pan o nich najlepszego zdania? Kerseage ponownie wzruszył ramionami, tym razem z zażenowaniem. - To nie moja sprawa - mruknął. - Ja tu tylko latam promem. To wszystko. - Rozumiem - Doriana znów popatrzył na fabrykę, która tym razem znajdowała się tuż pod nimi. Najwyraźniej Kerseage nie chciał już nic mówić. Ale nie musiał. Jak zawsze, gdy coś robił, Doriana przeprowadził wcześniej szczegó- łową analizę sytuacji na Cartao i wybrał właśnie tego człowieka, by przewiózł go przez słabo zaludnioną planetę do „Spaarti Creations”. Firma transportowa, której właścicielem był swe- go czasu Kerseage, została przypadkiem wyeliminowana z rynku rok wcześniej, dzięki niesta- rannie sformułowanemu przepisowi, wydanemu przez Radę Handlową po Bitwie na Geono- sis. Apelacja Kerseage’a nadal krążyła po sądach, ale kwestia była już czysto akademicka. Jego firma nie istniała, a on sam winił o to Lorda Binalie’go. - A co z infrastrukturą pomocniczą? - spytał przyglądając się zalesionym terenom na północ i zachód od głównego kompleksu. - Myślę, o budynkach. Gdzie składowane są surow- ce i wytworzone produkty? - Ma pan na myśli te trzy przyłączniki? - Zgadza się - powiedział Doriana. - Gdzie one są? - Nie wiem dokładnie - przyznał Kerseage. - Najbliższy z nich jest chyba jakieś trzy kilometry na północny wschód, gdzieś za tym dużym, szarym barakiem dla pracowników - wskazał ręką. - Mmm - mruknął Doriana, patrząc się w tamtym kierunku. Nic tam nie dostrzegał. Dobrze zakamuflowane, przypadkiem lub celowo. To mogło się przydać. - Gdzie mieszka Lord Binalie? - Tam - Kerseage wskazał na lewo, zawracając promem w szerokim łuku. - Widzi pan miasto Foulahn, tam na południe od tego szerokiego na kilometr pasa trawy? - Widzę - powiedział Doriana. - Chyba nigdy nie widziałem, żeby granice miasta ury- wały się tak gwałtownie. No, chyba, że wymusza taką sytuację jakieś jezioro albo urwisko, rzecz jasna. - To równie dobrze mogłoby być urwisko - mruknął Kerseage. - Ten szczególny pas trawy wyznacza południową granicę fabryki i nikt tamtędy ani nie przechodzi, ani się nie bu- duje. Cranscocy na to nalegają. No, nieważne. Widzi pan tą dużą otwartą przestrzeń na pół- nocnym skraju miasta, przylegającą do pasa trawy? - Tak - przytaknął Doriana. Trawiasty obszar z kilkoma kępami drzew i dużą połacią przystrzyżonego żywopłotu wyglądał jak park. Wśród zieleni stało kilka niewielkich budyn- ków i jeden bardzo duży. Nawet z tej odległości, dobiegał stamtąd zapach władzy i bogactwa. Na jednym z niskich pagórków wychodzących na fabrykę, mógł dostrzec stojące obok siebie dwie sylwetki. - Posiadłość Binalie’go? - W rzeczy samej - odrzekł Kerseage. - Napatrzył się pan? Doriana rzucił ostatnie spojrzenie, zapisując w pamięci ukształtowanie terenu. Miasta Foulahn i Navroc położone były na południe i południowy wschód od fabryki, będąc ograni- czonymi od południa skalistymi Czerwonymi Wzgórzami. Leżący na zachód Port Kosmiczny Triv, otaczały od północy niskie i coraz bardziej porośnięte lasem walcowate wzgórza. Po- między obu miastami wiła się niewielka rzeka, oddzielająca od siebie także kosmoport i Foulahn. - Tak - oznajmił pilotowi, poprawiając się na fotelu. - Lećmy zobaczyć się z Binalie’m. - Znowu zawracają - oznajmił wpatrujący się w niebo Corf Binalie, osłaniając oczy ręką. - Myślę, że lecą do nas. - Ci ludzie w promie? - spytał Jafer Tories, którego białe włosy układały mu się na po- liczkach, gdy wpatrywał się w ziemię, próbując znaleźć to szczególne pnącze siviv, którego razem z chłopcem szukali już od pół godziny. - Wiem. - Wiesz, kim są? - spytał Corf, marszcząc brwi. - Czy ojciec mówił ci coś o naszych gościach? - Nie, ale nie musiał - zapewnił go Tories. - Jest to dla mnie oczywiste od niemal mi- nuty. - Jak to? - naparł na niego Corf, tonem wystawionej na próbę cierpliwości dwunasto- latka. - Skąd wiedziałeś? - Prosta, logiczna dedukcja - oznajmił Tories, tonem pedantycznego nauczyciela, który chodzi po świecie już siedemdziesiąty trzeci rok. - Nie mieli powodu, żeby lecieć bezpośred- nio nad fabryką chyba, że chcieli się jej specjalnie bliżej przyjrzeć. Gdy przekonali się, że niewiele mogą dostrzec z zewnątrz, naturalnym jest, że będą chcieli ją obejrzeć od wewnątrz. A więc muszą zobaczyć się z twoim ojcem. Zdumiony Corf potrząsnął głową. - O rany - odezwał się. - Chciałbym być Jedi. - Gdybyś nim był, może pewnego dnia musiałbyś pójść na wojnę - ostrzegł Tories. - Ty nie musiałeś - zauważył Corf. - Jeszcze nie - skrzywił się Tories. - Ale mogę zostać wezwany w każdej chwili. Rada zdecydowała się pozostawić na razie kilku Jedi w dotychczasowych miejscach, na wypadek jakichś niespodziewanych operacji Separatystów. W razie kłopotów, mógłbym wkroczyć do akcji w sektorze Prackla lub Locris o wiele wcześniej, niż dotarłby tam ktoś wysłany z Coruscant lub z obszaru toczących się właśnie walk. Bycie Jedi nigdy nie jest łatwe, a bywa wręcz niebezpieczne. - To prawda, ale ty jesteś sprytny - powiedział Corf. Najwidoczniej echa wojny nie peszyły go w najmniejszym stopniu. - Wiesz, jak łączyć ze sobą fakty. - Logiczne myślenie nie jest wyłączną domeną Jedi - upomniał go Tories. - Każdy może się nauczyć kojarzyć ze sobą fakty w logiczną całość. - Być może - przyznał Corf. - Ale ja nadal sądzę, że tylko Jedi tak może. Tories uśmiechnął się, osłaniając oczy ręką, gdy patrzył na zbliżający się prom. Oczywiście tak naprawdę nie wiedział, że prom leci do rezydencji Binalie’go, ale doszedł do wniosku, że istnieje tego duże prawdopodobieństwo. Gdyby się okazało, że jakiś pilot chciał pokazać swojemu znajomemu kompleks „Spaarti Creations”, wyszedłby na niezbyt przeni- kliwego Mistrza Jedi. Zresztą nie musiałoby to być wcale takie złe. Tories spędził ostatnie trzydzieści lat na Cartao ucząc, mediując i mając od czasu do czasu do czynienia z piratami lub zbyt pazernymi przestępczymi kacykami. Część mieszkań- ców zaczęła darzyć go szacunkiem, część nienawiścią, ale większość była ledwo świadoma faktu, że sektor Prackla posiada odkomenderowanego na stałe Jedi. Ale w ciągu tych trzydziestu lat, nigdy nie spotkał się z takim uwielbieniem, jak w przypadku Corfa Binalie’go. Gdyby był młodszy, tak wielki szacunek sprawiałby mu satysfakcję, a nawet pochle- biał. Ale z perspektywy upływu czasu, dostrzegał niebezpieczeństwo, czające się w nieprzemyślanym uleganiu pochlebstwom. Nawet w wieku dwunastu lat, Corf powinien umieć rozpoznać w innych zarówno ich mocne strony, jak i słabości; powinien się uczyć jak zaakceptować innych takimi, jakimi są, bez tworzenia jakiejś perspektywy doskonałości, by przez nią spoglądać. Zamiast tego, chłopak traktował go, niczym Jedi Bez-Skazy: wysokiego i silnego, mądrego i uprzejmego, a przede wszystkim nieomylnego. Ewentualny incydent z promem, nie wpłynąłby w znaczącym stopniu na jego sposób postrzegania. Tymczasem pojazd przeleciał nisko nad ich głowami, nie pozostawiając wątpliwości, że zmierza w kierunku prywatnego lądowiska obok rezydencji Lorda Binalie’go. Tories dostrzegł napis z nazwą firmy na burcie promu. - Chodźmy - powiedział, biorąc Corfa pod ramię i zawracając go w kierunku domu. - Wracamy? - spytał Corf marszcząc brwi. - Myślałem, że pomożesz mi wytropić miejsce, z którego wyrasta pnącze siviv? - Możemy zająć się tym później - zdecydował Tories. - A teraz, wydaje mi się, że po- winniśmy dowiedzieć się, czego ci ludzie mogą chcieć od twojego ojca. - W porządku - Corf nie rozumiał decyzji Toriesa, ale był skłonny ją zaakceptować. - Ty tu rządzisz. - Nie rządzę - przypomniał mu Tories, gdy schodzili ze wzgórza w kierunku odległej rezydencji, obok której właśnie lądował prom. - Jestem tylko Jedi. - Taa... - wypalił bezceremonialnie Corf. - Na jedno wychodzi. Tories westchnął do siebie. Przy odrobinie szczęścia, chłopak z tego wyrośnie. Jedną z aktualnych rozrywek Doriany było obliczanie czasu pomiędzy chwilą, w której droid lub służący, wyposażony w jego listy uwierzytelniające, znikał w osobistym gabinecie swojego pana, a momentem, w którym był zapraszany do środka. W przypadku Lorda Pilestera Binalie’go przerwa nie trwała dłużej niż minutę. Albo Binalie był wyjątkowo pełen szacunku dla władz Coruscant, albo zbyt się obawiał niespodziewanego gościa, żeby trzymać go pod drzwiami. - Mistrz Doriana - Binalie podniósł się z obszernego fotela, stojącego za jeszcze bar- dziej obszernym biurkiem, gdy droid protokolarny wprowadził Dorianę do gabinetu. - To wielki zaszczyt podejmować osobistego wysłannika Najwyższego Kanclerza Palpatine’a. - Ja również się cieszę, widząc pana, Lordzie Binalie - odparł z kolei Doriana, pod- chodząc do biurka. - Doceniam, że poświęcił mi pan swój czas. - Do usług - stwierdził Binalie, zapraszając ruchem ręki Dorianę, by usiadł w fotelu na przeciwko i samemu również siadając. - Szkoda, że nie powiadomił mnie pan o swojej wizy- cie. Wysłałbym na spotkanie prom lub skierował pana do Portu Kosmicznego Triv, skąd mógłby się pan tu dostać śmigaczem. - Miałem powody, by przybyć na Cartao - oświadczył Doriana, przyglądając się ba- dawczo Binalie’mu. - Te same powody kazały mi wybrać właśnie taki środek transportu. Mięsień na policzku Binalie’go drgnął. A więc on także dostrzegł napis na promie Kerseage’a. - Tak, Emil Kerseage - powiedział. - Znam jego sprawę, Mistrzu Doriana, i zapewniam pana, że Rada Handlowa pracuje nad jej pomyślnym zakończeniem - machnął ręką z zażenowaniem. - Ale to chyba nie jest przedmiotem zainteresowania Palpatine’a. - Najwyższy Kanclerz Palpatine interesuje się losem zwykłych obywateli - przypo- mniał mu Doriana. - Naturalnie - zapewnił go pośpiesznie Binalie, a pierwsze krople potu zaczęły poły- skiwać mu na twarzy. - Chodziło mi o... - nagle przerwał. - Tak? - zachęcił go Doriana. Mięsień na policzku Binalie’go drgnął ponownie. - Będę z panem szczery - zaczął Binalie. - Cartao stara się trzymać w cieniu konfliktu z Separatystami. Nie mamy wystarczającej siły militarnej, by wysyłać żołnierzy lub okręty w misje ekspedycyjne na drugą stronę galaktyki. Jak dotąd udawało się nam unikać uwagi czynników oficjalnych, ale jeśli Kanclerz Palpatine zaczyna się interesować drugorzędnymi, biurokratycznymi sporami, to tę uwagę prawdopodobnie na siebie zwrócimy - uderzył parę razy palcem wskazującym w stół. - I to nie będzie jedynie uwaga czynników oficjalnych z Coruscant - dodał znacząco. - Separatyści też nas dotychczas ignorowali. - Rozumiem pańskie obiekcje - zapewnił Doriana. - Ale pan musi z kolei zrozumieć, że nikt nie posiada luksusu decydowania o stopniu, w jakim zostanie dotknięty przez wojnę. Podobnie jak nikomu nie wolno wybierać, w jaki sposób może się najlepiej przysłużyć w tym konflikcie. Spojrzenie Binalie’go utkwione było nieruchomo w Dorianę. - Nie przybył pan tu wcale w sprawie Kerseage’a - powiedział cicho. Ten potrząsnął głową. - To był, i nadal jest, wdzięczny kamuflaż. Ale istotnie, Najwyższy Kanclerz Palpatine przysłał mnie tu w o wiele ważniejszej sprawie. Kamienna twarz Binalie’go skamieniała jeszcze bardziej. - „Spaarti Creations”. - W rzeczy samej - przyznał Doriana. - Najwyższy Kanclerz jest zaintrygowany rapor- tami, mówiącymi o tym, że linie produkcyjne tej fabryki mogą zostać praktycznie w ciągu jednej nocy przestawione na inną produkcję. Gdyby można było powielić tą technologię, wniosłoby to wielki wkład na rzecz Republiki w toczącej się wojnie. - To niewykonalne - stwierdził kategorycznie Binalie. - Przestawienie jest możliwe je- dynie dzięki Cranscocom i ich fluidowemu systemowi tłoczenia. A z tego co wiem, kolonia na Cartao jest jedynym miejscem, w którym oni żyją. - Przypuszczam, że są ich tysiące? Binalie zawahał się jedynie na ułamek sekundy, jak gdyby się zastanawiał, czy zdoła wykpić się kłamstwem. - Tak, pięćdziesiąt tysięcy - przyznał, nie ryzykując powiedzenia nieprawdy. - Ale rozmnażają się bardzo powoli i jedynie ułamek z każdego pokolenia posiada odpowiedni ta- lent, by pracować w charakterze twillera. Tak nazywamy tych, którzy obsługują fluidowy system tłoczenia. - Rozumiem - powiedział się Doriana, jak gdyby już dokładnie pojął istotę całego pro- cesu. - A jednak Najwyższy Kanclerz chciałby, żebym się całkowicie upewnił. Czy byłoby możliwe, żebym osobiście dokonał inspekcji obiektu? Dyskretnie i prywatnie, oczywiście. Binalie wiedział, że właśnie tak brzmi uprzejmie zawoalowany rozkaz. - Oczywiście - odparł, podnosząc się z fotela. - Mam prywatną drogę, wiodącą do fa- bryki. Znajdowali się już w połowie korytarza, prowadzącego w stronę lądowiska, kiedy chłopięcy głos przerwał panującą w posiadłości wytworną ciszę. - Hej! Tato! Mężczyźni zatrzymali się i odwrócili. Spieszył ku nim młody chłopak, wyglądający na dwanaście lat. Syn Lorda Binalie’go, Corf, zidentyfikował go wstępnie Doriana. Za chłopa- kiem, stawiając dłuższe kroki i zachowując bardziej miarowe tempo, szedł ostatni uczestnik nadchodzącego dramatu: Mistrz Jedi, Jafer Tories. - Corf - Binalie wyglądał na nieco zaskoczonego i skrępowanego. - Myślałem, że tego ranka zajmujesz się botaniką. - Zauważyliśmy prom - wyjaśnił Corf, podbiegając do ojca i rzucając okiem na Doria- nę. - Idziesz do fabryki? - Na parę minut - odparł Binalie. - Mogę iść z tobą? Binalie potrząsnął głową. - Nie tym razem. Chłopak zamrugał. Najwidoczniej nie takiej odpowiedzi się spodziewał. - Dlaczego nie? - Interesy - powiedział stanowczo Binalie. - Tylko mistrz Doriana i ja idziemy. - Ale... - I bez dyskusji - zakończył surowo Binalie, przenosząc uwagę z Corfa na podchodzą- cego do nich Jedi. - Chciałbym panu przedstawić Jafera Toriesa, Jedi naszego sektora. A to jest Kinman Doriana, specjalny doradca Najwyższego Kanclerza Palpatine’a. Na wzmiankę o Palpatinie, skóra w kącikach oczu starego Mistrza lekko się zmarsz- czyła. Nie było w tym nic dziwnego. Najwyższy Kanclerz i Rada Jedi coraz bardziej spierali się ze sobą w ciągu ostatnich kilku miesięcy. - Mistrzu Tories - ukłonił się Doriana. - Cieszę się, że tu jesteś. Jak zauważył Lord Bi- nalie, udajemy się właśnie do fabryki. Czy zechciałbyś nam towarzyszyć? Zaskoczony Corf spojrzał na ojca. - Ale mówiłeś, że... - Bądź cicho, Corf - uciął Binalie, patrząc na Dorianę z nie mniejszym zaskoczeniem. - Myślałem, że to była prywatna sprawa. - Istotnie, ale wtedy jeszcze nie wiedziałem, że Mistrz Tories jest w pobliżu - odparł Doriana, patrząc na Binalie’go. Nagle zdecydował, że warto zaryzykować, żeby stwierdzić, jak wielki nacisk może na niego wywrzeć. - Z tego powodu - dodał - nie widzę również prze- szkód, dla których nie miałby z nami iść również pański syn. Za parę lat zacznie go pan z pewnością wprowadzać w kwestie zarządzania fabryką, nieprawdaż? Gardło Binalie’go ścisnęło się, a jego oczy niebezpiecznie zwęziły. Lord Pilester Bi- nalie, największa szycha w lokalnym establishmencie, nie był przyzwyczajony, żeby beztro- sko usuwano mu grunt spod nóg. Ale Doriana także rozumiał władzę. Bez złości i szyderstwa wytrzymał spojrzenie Bi- nalie’go, zastanawiając się, czy irytacja Lorda pozwoliła mu zapomnieć, z kim ma do czynie- nia. Najwidoczniej nie pozwoliła. - Jak sobie życzysz, mistrzu - oznajmił sztywno Binalie. - Proszę za mną. Tories parę razy miał okazję lecieć do fabryki prywatnym tunelem Binaliego i zawsze wzbudzało to w nim uczucie zachwytu. Korytarz został wykopany na polecenie Lorda przez Cranscoców, którzy nie użyli w tym celu żadnych maszyn. W rezultacie powstał surowy tu- nel, w którym wiecznie unosił się ostry zapach dopiero co poruszonej ziemi. Ale mimo rześkiego powietrza, wiedział, że podczas procesu drążenia, ziemne ściany zostały w jakiś sposób przekształcone w materiał równie twardy, jak permabeton. Pozorna chropowatość powierzchni ukrywała bardziej subtelne i delikatne wzory, które kopacze Cranscoców na niej wyrzeźbili. Funkcjonalny, pełen artyzmu i według wszelkich powszech- nie akceptowanych norm, niemożliwy do wykonania korytarz. Według Toriesa, ten opis odnosił się także do „Spaarti Creations”. - Cranscocy nie chcą, żeby ktokolwiek, również pojazdy, poruszał się po pasie trawy pomiędzy fabryką a Foulahn - wyjaśnił Dorianie Binalie, podczas gdy śmigacz cicho prześli- zgiwał się przez tunel. - Mówią, że to wyprowadza z równowagi, choć nie wiemy jak i dlaczego. I stąd ten tunel. - Co z pozostałymi pracownikami? - spytał Doriana. - Nie-Cranscocami. W jaki spo- sób dostają się do fabryki? - Większość z nich mieszka na miejscu - poinformował go Binalie. - Kwatery miesz- kalne dla nie posiadających rodzin znajdują się wzdłuż południowego skraju fabryki, pomię- dzy głównym budynkiem a Przyłącznikiem Jeden. Cranscocy mają mieszkania na północy fabryki, pomiędzy Przyłącz ni karni Jeden i Dwa, zaś posiadający rodziny nie- Cranscocy mieszkają w kwaterach na północnym zachodzie, pomiędzy Przyłącz ni karni Dwa i Trzy. - A w jaki sposób dostają się do fabryki? - upierał się Doriana. - Innymi tunelami? - Istnieją tunele pomiędzy fabryką i Przyłącz ni karni - powiedział Binalie. - Ale są one wyko- rzystywane głównie do transportu ładunków i wyposażenia. Pracownicy zwykle chodzą do pracy trawnikami. Uśmiechnął się nieznacznie, widząc zdziwione spojrzenie Doriany. - Wiem. Ale najwyraźniej wspomniany pas trawy jest jedynym, który Cranscocowie chcą, żeby pozostał całkowicie nietknięty. I nikt nie wie dlaczego. Podłoga korytarza zaczęła się nachylać pod górę, a Tories przyłapał się na ukradko- wym przyglądaniu się Dorianie. Kiedy po raz pierwszy szedł korytarzem, spodziewał się, że zaprowadzi on go do jakiegoś rodzaju przedsionka i nadal pamiętał swoje zaskoczenie, gdy okazało się, że znalazł się nagle w samym środku jednej z hal produkcyjnych. To mogło być pouczające zobaczyć, czy Doriana także dozna zaskoczenia. Doznał. Choć jego wyraz twarzy pozostał beznamiętny, gdy część sufitu uniosła się nad nimi niczym zwodzony most i śmigacz ruszył w górę po rampie prowadzącej w sam środek tętnią- cej życiem fabryki, Tories mógł wyczuć iskierkę zdumienia w pozbawionych wyrazu oczach. - Interesujący koniec podróży - to było wszystko, co powiedział, gdy Binalie zatrzy- mał pojazd. - Cranscocy lubią wiedzieć co się wokół nich dzieje - stwierdził Binalie, wysiadając z pojazdu i zamykając wejście. - A my znajdujemy się w Hali Produkcyjnej Numer Cztery, gdzie obecnie produkuje się wyspecjalizowane maszyny przeznaczone do żniw na moczarach Caamas. Tamtejsze tereny zbyt obfitują w winokorzenie, żeby zwykły sprzęt mógł tam pra- cować bez usterek dłużej niż kilka standardowych dni. - A więc stara się pan zaopatrywać rynki niszowe? - spytał Doriana. - Zasadniczo, tak - odparł Binalie, kiwając głową. - Na obszarze Republiki nie ma wy- starczająco wielu nadających się do uprawy moczarów, żeby usprawiedliwiało to wybudowa- nie stałej linii montażowej, wytwarzającej wyposażenie służące do ich kultywacji. Ale mając do dyspozycji stworzony przez Cranscoców system, możemy poświęcić parę dni lub tygodni, produkując wszystko, czego Caamasjanie będą mogli potrzebować przez najbliższy rok lub dwa, a następnie zreorganizować linie produkcyjne i zająć się innymi projektami. - A gdzie ta cała, magiczna reorganizacja ma miejsce? - spytał Doriana. - Zaczyna się w głównej stacji kontrolnej - Binalie wskazał na okrągłą platformę uno- szącą się dwa metry nad podłogą, pomiędzy dwoma liniami montażowymi. - To jest stacja, która obsługuje tą halę. Prowadzeni przez Binalie’go, podeszli do platformy, mijając labirynt przekaźników, wózków transportowych oraz ludzkich i nie-ludzkich pracowników. Wspinając się po scho- dach, znaleźli się obok długiej konsoli, która zawsze przypominała Toriesowi krzyż, znajdu- jący się pomiędzy wydłużonym wulkanem, a błotnistym zboczem wzgórza, z wodospadami blado zielonej substancji, spływającej ociężale i nieustannie po różnych częściach zbocza. Na przeciwko zbierającej substancję niecki stało pięciu Cranscoców, których chitynowe, ze- wnętrzne pancerze lśniły w promieniach słońca, przechodzących przez znajdujący się trzy piętra nad nimi świetlik. Ich długie, wieloprzegubowe nogi wystukiwały synkopowe rytmy na grubej warstwie trawy, całkowicie pokrywającej górę platformy. Wszystko to w rytm muzyki, którą najwidoczniej jedynie oni byli w stanie usłyszeć. - Oto pięciu z Cranscocańskich twillerów - powiedział Binalie, zniżając głos. - Bez względu na to, co właśnie wyczyniają z tą płynną masą, ma to wpływ na linie produkcyjne, które widzieliśmy. - Czy z tego miejsca mogą przeprowadzić całą reorganizację? - spytał Doriana. - Nie, każda maszyna wymaga odrębnych modyfikacji - wyjaśnił Binalie. - Na tą oka- zję, każdy twiller jest przypisany do określonych miejsc. W zależności od złożoności prze- kształceń, dana hala produkcyjna może być zreorganizowana w przeciągu dwóch do ośmiu godzin. - A więc przebudowa w ciągu nocy - zauważył Doriana, kiwając głową. - I to dosłownie w ciągu nocy - zgodził się Binalie. - Cranscocy dokonują niewielkich modyfikacji w ciągu dnia i stąd obecność tej grupy, na wypadek, gdyby z powodu jakichś kłopotów, któraś z maszyn musiała zostać ponownie skalibrowana. Natomiast główna reorga- nizacja ma miejsce dopiero, kiedy na zewnątrz panuje całkowita ciemność. - A pan nie wie, jaka jest tego przyczyna? - Szczerze mówiąc, o Cranscocach nie wiemy niemal nic - przyznał Binalie. - Oddy- chają tlenem, ich pożywienie składa się głównie z lokalnych warzyw i ziaren, z zastrzeżeniem, że muszą być one wzbogacone w magnez i kobalt, oraz lubią uprawiać zie- mię, kopać i tworzyć artystyczne obiekty. - Na szczęście, sprzęt do uprawy moczarów podpada pod tą ostatnią kategorię? - Sprzęt do uprawy i wszystko inne - przyznał Binalie. - Wydają się uwielbiać wyko- rzystywanie fabryki do tworzenia różnych rzeczy - sprowadził ich z powrotem na dół. - Powiedział pan, że to Hala Produkcyjna Numer Cztery - rzekł Doriana. - Ile jest po- zostałych hal? - W tej chwili pracuje dwadzieścia siedem takich - odparł Binalie. - Osiem z nich jest większych i o wiele bardziej złożonych niż ta, podczas gdy reszta jest porównywalna lub nie- wiele mniejsza. - Chciałbym rzucić okiem na jedną z większych. Wargi Binalie’go zacisnęły się, ale po prostu skinął głową. - Oczywiście. Proszę tędy. Zwiedzili jeszcze dwie duże hale, zanim Doriana stwierdził, że zobaczył już to, co chciał. - Wystarczy - powiedział, gdy Binalie zaczął ich prowadzić w stronę następnego po- mieszczenia. - Czy moglibyśmy porozmawiać gdzieś na osobności? Binalie spojrzał na niego z ukosa. - A o czym mielibyśmy rozmawiać? - spytał podejrzliwie. - Z pewnością już się pan przekonał, że ta technologia nie może być powielona w innym miejscu. - Może w pana prywatnym gabinecie, jeśli łaska? - zaproponował Doriana. Binalie nabrał powietrza. - I byłoby najlepiej, gdybyśmy teraz pozwolili chłopcu nas opuścić - dodał Doriana. Oczy Binalie’go stwardniały. Wyglądało na to, że miał już dość wodzenia się za nos. - Nie mam przed synem żadnych tajemnic - odparował. - Jeśli ma mi pan coś do powiedzenia, może pan to zrobić w jego obecności. Doriana pozwolił, by opadła mu warga, jak gdyby nie przewidział wcześniej, że tak się to skończy. - Skoro pan nalega - odrzekł. Binalie krótko skinął głową. - Proszę za mną. Wprowadził ich do pomieszczenia opatrzonego napisem „Sala Projektowa”, wyprosił stamtąd pracujących na stołach kreślarskich człowieka i Durosa, i zamknął drzwi na klucz. Podsuwając jedno ze znajdujących się tam krzeseł gościowi, sam oparł się o jeden ze stołów. - Słuchamy - powiedział szorstko. - Sprawa jest dość prosta - zaczął Doriana, siadając i spoglądając na górującego nad nim mężczyznę. - Jak pan powiedział, Spaarti jest jedyna w swoim rodzaju. Ponieważ nie da się jej skopiować, będziemy musieli ją wykorzystać tak jak stoi. Wyraz twarzy Binalie’go nawet nie drgnął. Najwyraźniej odgadł już wcześniej cel wi- zyty. - To wbrew prawu - odezwał się. - To jest jedyna możliwa działalność, która może być prowadzona przez będącą w mniejszości rasę, Cranscoców, i jako taka, podlega działaniu czterysta dwudziestej drugiej Dyrektywy Senatu. Jakakolwiek rządowa w nią ingerencja jest surowo i kategorycznie zabroniona. - Desperackie czasy wymagają desperackich posunięć - odparł Doriana, wyciągając z wewnętrznej kieszeni datakartę. Dyrektywa Senatu numer 3591, upoważniła Najwyższego Kanclerza Palpatine’a do nieograniczonego wykorzystania wszelkich możliwych środków, które uzna za konieczne, w celu jak najszybszego zakończenia działań wojennych - podał datakartę Binalie’mu. - Poczynając od dzisiejszego popołudnia, Spaarti Creations udostępni wszystkie swoje zasoby w celu produkcji nowego rodzaju komór klonujących. Binalie wziął powoli datakartę i wsunął ją do swojego notesu elektronicznego. Przez dłuższą chwilę, w czasie której raz po raz zapoznawał się z dyrektywą Senatu, jedynym dźwiękiem w pokoju był wyciszony hałas linii montażowej, widocznej przez przezroczystą ścianę pomieszczenia. - Nie może pan tego zrobić - stwierdził, gdy w końcu oderwał wzrok od tekstu. - Czy nie słuchał pan tego, co mówiłem wcześniej w biurze? Jeśli przejmiecie fabrykę, pozostanie tylko kwestią czasu, zanim pojawią się tutaj Separatyści. - Po pierwsze: nie ma pan w tej kwestii wyboru - oznajmił twardszym głosem Doria- na. - Dyrektywa Senatu jest jasna, a Najwyższy Kanclerz podjął już decyzję. Po drugie: Sepa- ratyści nie muszą o tym wiedzieć. Jeśli właściwie się do tego zabierzemy, nikt się nie zorien- tuje, że skrzynie z wyposażeniem dla farmerów czy maszynami drążącymi zawierają w rzeczywistości klonujące cylindry. A jeśli chodzi o moją tutaj obecność, przygotowałem już zasłonę dymną, sprawiając wrażenie, że występuję w imieniu Emila Kerseage’a. - A co z moimi pracownikami? - rzucił Binalie. - Nie licząc twillerów, zatrudniamy tu- taj niemal trzynaście tysięcy ludzi i nie-ludzi. Jak zagwarantuje pan ich milczenie? - Nie będą mówili o tym, czego nie wiedzą - odparł Doriana. - A za jakieś cztery stan- dardowe godziny wyśle pan ich wszystkich do domów. - Och, z pewnością - powiedział sarkastycznie Binalie. - A jak niby pan myśli, że to uzasadnię? - Nie będzie co uzasadniać - odpowiedział bez mrugnięcia okiem Doriana. - Okres kwarantanny jest wymagany przez prawo w przypadku epidemii gorączki plyridian. Szczęka Binalie’go opadła o centymetr. - Gorączka ply...? - Wyjrzał na halę przez przezroczystą ścianę. - Co pan zrobił? - Proszę się uspokoić Lordzie Binalie - odezwał się łagodnie Doriana. - Potraktowałem nią trzech ludzi i dwóch nie-ludzi, gdy przechodziliśmy... - Co takiego! - warknął Binalie. - Zakaził ich pan celowo? - Powiedziałem, żeby się pan uspokoił - powtórzył trochę ostrzej Doriana. - To oczy- wiste, że nikogo nie zakaziłem. Okres inkubacji gorączki plyridian wynosi cztery tygodnie. Zadałem im jedynie coś, co imituje chorobę, powodując pojawienie się jej przekonujących symptomów. Ani oni, ani nikt inny nie są zagrożeni. Ale nikt o tym nie będzie wiedział przez przynajmniej cztery tygodnie. Wyraz twarzy Binalie’go przypominał kogoś, żującego kwaśną mifkę. - A kiedy będą poddani kwarantannie, zaoferuje mi pan pewnie tymczasowe zastępstwo? - mruknął. - To, albo całkowite zamknięcie fabryki - zaznaczył Doriana. - Cranscocy, jako zim- nokrwiści, są uodpornieni na gorączkę plyridian, więc będą mogli kontynuować pracę. - To całkowita przesada - odezwał się z rogu pokoju Tories. Doriana zastanawiał się, kiedy mistrz Jedi w końcu zabierze głos. Zastanawiał się na- wet szyderczo, czy staruszek czasem się nie zdrzemnął, przesypiając część rozmowy. - Słucham? - spytał, odwracając się do Jedi. - To jest rażące naruszenie jakichkolwiek akceptowalnych norm postępowania - po- wtórzył Tories. - Nie mogę i nie będę brał w tym udziału. - To jest wojna Mistrzu Tories - przypomniał mu Doriana. - I to wojna o przetrwanie. Jeśli przegramy, Republika jest skończona. - Nie obchodzi mnie to - stwierdził kategorycznie Tories. - Mogę pana zapewnić, że Rada Jedi nie będzie się temu przyglądać z daleka i pozwalać panu straszyć mieszkańców Cartao jakąś nieistniejącą zarazą. - Więc prawdopodobnie Rada Jedi postrzega rzeczy inaczej niż ty, Mistrzu - oświad- czył Doriana, wyciągając z kieszeni drugą datakartę. - Oto instrukcje, nakazujące ci współ- pracę ze mną i moimi ludźmi. Uniósł brwi. - Wszak nadal uznajesz zwierzchnictwo Rady, nieprawdaż? W kompletnej ciszy, z tym samym brakiem entuzjazmu, z którym zrobił to Binalie, Tories wziął datakartę. - Doskonale - powiedział Doriana, podnosząc się dziarsko z fotela. - A więc jedyne, co panu pozostało, to wrócić do domu i przygotować się na chwilę, w której pięciu pańskich pra- cowników osunie się na ziemię z gorączką i zawrotami głowy. - A pan, jak przypuszczam, zajmie się resztą? - stwierdził gorzko Binalie. - Zgadza się - przyznał Doriana. - Po to tutaj jestem. Pierwszy z pracowników zaczął narzekać na zawroty głowy dokładnie pięć minut po spodziewanym czasie. Dziewięć standardowych minut później, gdy był badany przez lekarza fabryki, upadł, zaczął się skręcać i jęczeć. Drugi z pracowników był bardziej wytrzymały i nadal stał przy swoim stanowisku, kiedy piętnaście minut później osunął się na podłogę. Trzy minuty później, Lord Binalie zarządził ewakuację fabryki. - Ach, Doriana - pozdrowiła go stateczna twarz, unosząca się nad holoprojektorem. - Ma pan coś nowego? - Fabryka jest przygotowana, komandorze Roshton - odezwał się Doriana. - Może pan lądować w dogodnym dla pana czasie. - Świetnie - odrzekł Roshton. - I to w mniej niż dzień. Wykonuje pan godną podziwu pracę. - Wykonuję rozkazy Najwyższego Kanclerza - w głosie Doriany dało się wyczuć ostrzegawczy ton. W czasach niepewności i podejrzeń, zawsze warto było przypomnieć lu- dziom, komu się jest lojalnym. - Ni mniej, ni więcej. - Oczywiście - zgodził się spokojnie Roshton. - Jak my wszyscy. - Tak - potwierdził Doriana, patrząc przez przezroczystą ścianę biura na ciemniejący świetlik w środku hali. - Zbliża się zmrok, a wtedy Cranscocy zabierają się do poważnej pra- cy. Kiedy mogę się spodziewać pańskich ludzi? - Pierwszy transporter jest już w drodze, z szefem techników i schematami operacyj- nymi na pokładzie - oznajmił Roshton. - Będą tam za godzinę. - W porządku - powiedział Doriana. - Upewnię się, że Cranscocy będą gotowi. Już im powiedziano, że tej nocy mają przeprowadzić całkowitą reorganizację. - Czy jest pan pewien, że dwutysięczny kontyngent wystarczy? - spytał Roshton, marszcząc czoło. - Przeprowadziłem na własną rękę badania, z których wynikało, że taka fa- bryka wymaga zwykle ponad sześć razy tyle ludzi. - Mamy być jednostką zastępczą - przypomniał mu Doriana. - Nie wyglądałoby to do- brze, gdybyśmy na nowo zaludnili fabrykę. -Ale... - Oprócz tego, większość z tych trzynastu tysięcy pracowników jest zaangażowana w utrzymanie, zaopatrzenie i transport surowców - przerwał mu Doriana. - Gdy Najwyższy Kanclerz zdecyduje, żeby rozszerzyć naszą operację, możemy sprowadzić dodatkowy perso- nel, by się tym zajął. Ale teraz skoncentrujmy się na naszej misji: wyprodukowania i przygotowania zapasu cylindrów klonujących, niezbędnych do stworzenia większej ilości żołnierzy. - Tak jest - mruknął Roshton. - Będzie miał pan plany w ciągu godziny, a kolejne transportowce nadlecą w trzydziestominutowych odstępach. - Będę ich oczekiwał, komandorze - zakonkludował Doriana. - Bez odbioru. Przerwał połączenie, położył sobie holoprojektor na kolanach i ponownie rozejrzał się po pomieszczeniu. Siedzenie w tak wielkim pokoju wywoływało upiorne uczucia. Coś jak bycie ostatnią żywą komórką w martwym ciele. Po drugiej stronie hali, przy platformie kontrolnej, niewielki ruch przykuł jego uwagę. Dobiegał stamtąd terkot kroków grupy przechodzących Cranscoców. Doszedł do wniosku, że prawdopodobnie wciąż wygrywają swoją cichą muzykę, choć częstotliwość wydawanych przez nich dźwięków była niesłyszalna dla ludzkiego ucha. Dziwne istoty. Dziwna technolo- gia. Ale poza tym bardzo prosta robota. Unosząc ponownie holoprojektor, wstukał nowy kod. Tym razem uzyskanie połączenia zabrało o wiele więcej czasu. Doriana zmusił się do cierpliwości, obserwując szyby odległego świetlika, które zasnuwały się mrokiem. I wtedy, z gwałtownością, która go zawsze zadziwiała, pojawił się upiorny wizerunek. - Melduj - zażądała cicho zakapturzona postać. - Fabryka „Spaarti Creations” została zabezpieczona, Lordzie Sidious - odezwał się Doriana. - Pierwsi republikańscy technicy pojawią się tu za godzinę. Reszta techników, pra- cowników i żołnierzy przybędzie w ciągu tej nocy. - Ilu żołnierzy? Doriana zawahał się. - Nie jestem pewny - przyznał, tężejąc. Darth Sidious nie lubił, gdy jego ludzie nie po- trafili odpowiedzieć na zadawane przez niego pytania. - Palpatine zlecił tą fazę planowania komandorowi Roshtonowi, który był bardzo tajemniczy, jeśli chodzi o dokładny skład kon- tyngentu. Nie może mieć ze sobą więcej niż tysiąc żołnierzy-klonów, choć prawdopodobnie jest ich około pięciuset, plus Roshton i kilku oficerów. Ku jego uldze, Sidious tylko skinął głową. - Roshton jest ambitny i myśli, że wie co robi - syknął wzgardliwie. - To bez znacze- nia. Nawet tysiąc żołnierzy nie będzie robiło problemu. A co z właścicielem i z Jedi? - Nie są za szczęśliwi, ale ugięli się przed nieuchronnym - odparł Doriana. - Jedyny problem powstanie w chwili, gdy Tories skontaktuje się z Radą Jedi, by potwierdzić rozkazy. Jak wcześniej mówiłem, nie była ona entuzjastycznie nastawiona do sprawy i jeśli uda mu się złapać Yodę lub Windu w niedobrym momencie, jeden z nich może się zdecydować na jedno- stronną zmianę decyzji. Nawet jeśli ośmieliliby się tak uczynić, wszystko, co Tories mógłby potem zrobić, to dużo hałasu - zapewnił go nikczemnym tonem Sidious. - Nie, wszystko idzie zgodnie z planem. Dobrze się spisałeś. - Dziękuję ci, Panie - Doriana poczuł ulgę i jednocześnie przeszyło go ukłucie dumy. - Jakieś nowe rozkazy? - Na razie nie - stwierdził Sidious. - Rób swoje i niech sytuacja rozwija się samodziel- nie. - uśmiechnął się sardonicznie. - Melduj ponownie, gdy wydarzenia staną się interesujące. - Tak zrobię, mój Panie - zapewnił Doriana. Zakapturzona postać skinęła głową i wizerunek zniknął. Wziąwszy głęboki oddech, Doriana wstał i wsunął holoprojektor do schowka w pasie. Kości rzucono, gra była w toku. Następny ruch należał do Republiki. Zatrzymał się przy wyjściu z pomieszczenia, nasłuchując ciszy i zastanawiając się, jak zawsze w takich momentach, nad niezwykle cienką liną, po której zdecydował się kroczyć. Palpatine nie miał pojęcia, że jego zaufany współpracownik i doradca był w rzeczywistości wysłannikiem Mrocznego Lorda Sithów, poruszającemu się w ciemności, starającego się zniszczyć wszystko to, co reprezentował sobą Najwyższy Kanclerz. Gdyby Palpatine kiedyś to odkrył... Potrząsnął zdecydowanie głową. Nie, do tego nigdy nie dojdzie. Sidious był zbyt po- tężny, a Doriana zbyt sprytny, żeby pozwolić na zniszczenie takiej owocnej współpracy. Jego kroki odbijały się od wysokiego sufitu, gdy kroczył przez pustą halę. Binalie będzie czekał przy głównym wejściu do fabryki na zbliżające się siły Republi- ki. Szacowny przedstawiciel Najwyższego Kanclerza Palpatine’a powinien czekać razem z nim. - To nie fair - narzekał Corf, rzucając niewielki kamyk w gromadkę motyli siedzących na kępce kwiatów u szczytu wzgórza. - Jak mogą tak po prostu przyjść i wszystko przejąć? - Toczy się wojna - przypomniał mu Tories. - Wszyscy muszą się poświęcać. - Założę się, że Palpatine wcale się nie poświęca - Corf pociągnął nosem i posłał drugi kamyk w ślad za pierwszym. Tories użył Mocy i kamyk zatrzymał się nagle w połowie drogi. - Rozumiem twoją złość, Corf - napomniał chłopca, pozwalając kamykowi opaść na ziemię. - Ale nie ma powodu, żebyś ją wyładowywał na niewinnych motylach. Corf syknął przez zaciśnięte zęby. - Wiem - przyznał z ociąganie, wpatrując się w bezchmurne niebo. - Ale... oho, nadla- tuje jeszcze jeden. Tories spojrzał na niebo. W oddali dostrzegł czarny punkcik, opadający w ich kierun- ku. - Myśl pozytywnie - zasugerował. - Może ten statek przylatuje, żeby ich wszystkich stąd zabrać. - Taa. Pewnie - mruknął Corf, schylając się i podnosząc następny kamyk. Tories przy- patrywał mu się z uwagą, ale chłopak zaczął tylko się nim bawić. - Tata by coś powiedział, gdyby zamierzali stąd odlecieć. Albo przynajmniej zacząłby się znowu uśmiechać. Poza tym, minął dopiero tydzień, a ten Doriana w cudacznych gaciach powiedział, że będą tu przez czte- ry. - Mistrz Doriana - sprostował go automatycznie Tories. - A ty nie powinieneś ciągle patrzeć na negatywną stronę wydarzeń. Biorąc pod uwagę postęp, jaki tu poczynili, mogą się równie dobrze zdecydować na szybszy odlot. - Dlaczego mieliby to zrobić? - odparł Corf. - Jeśli tak dobrze im idzie, to po co to kończyć? Tories musiał przyznać, że to było dobre pytanie. Gdyby potrafił na nie dobrze od- powiedzieć, mógłby wdać się z Doriana w długą dyskusję na ten temat. „Myśl, Jedi,” napomniał się. W końcu przez ostatnie trzydzieści lat zajmował się głównie mediacją. Z pewnością był w stanie wystąpić z jakąś propozycją kompromisowego wyjścia z sytuacji. I wydawało mu się, że takie znalazł. Chyba. - Gdzie jest twój ojciec? - spytał. - W fabryce - odparł Corf, marszcząc brwi. - A o co chodzi? - Być może o odpowiedni środek nacisku na Dorianę - odrzekł Tories, wyciągając komlink. - Mistrza Dorianę. - Przyznaję się do błędu - powiedział sucho Tories, wstukując częstotliwość Lorda Bi- nalie’go. - Co chcesz zrobić? - spytał Corf. - No, powiedz mi. - Co najbardziej martwi Mistrza Dorianę? - spytał retorycznie Tories. - Odpowiedź: że Separatyści dowiedzą się o fabryce i będą chcieli nas powstrzymać. - No dobrze - zgodził się Corf. - I co z tego? - Więc wszystko co musimy zrobić, to przekonać go, że cztery tygodnie oznaczają ku- szenie losu - odparł zamyślony Tories. Komlink sprawiał wrażenie, jakby potrzebował ogromnie długiego czasu, żeby się połączyć. - Ponieważ gdy się jednak dowiedzą, straci Spa- arti na zawsze. Separatyści Dooku zablokują Cartao, i to będzie koniec. Corf zrobił minę. - O, nie. - W rzeczy samej „o, nie” - zgodził się Tories. - Jeśli, z drugiej strony, Doriana zabie- rze się do tego małymi kroczkami, przemycając tu swoich ludzi raz na jakiś czas, może wy- dłużyć czas trwania operacji w nieskończoność. - Mówisz, że przejmowałby fabrykę raz na miesiąc, albo coś w tym stylu? - spytał powątpiewająco Corf. - Nie. Tata na to nie pójdzie. - Pójdzie, jeśli przyjdzie mu wybierać pomiędzy rozdrażnieniem Doriany i blokadą Separatystów - powiedział Tories, wyłączając komlink i czując mrowienie na plecach. Coś tu było bardzo nie tak. Wstrzymał oddech, spojrzał w górę i cicho przeklął swój brak uwagi. Czarny punkt, któremu się wcześniej przyglądali, był teraz o wiele bliżej, opadając ku nim niczym niecierpliwa asteroida. Z tej odległości, Tories mógł już dostrzec szczegóły: bardzo wyraziste, zaopatrzone w podwójne skrzydła kształty. - Co to takiego? - spytał ściśniętym głosem Corf. - C-9979, okręt desantowy Federacji Handlowej - wyrzucił z siebie Tories, po raz ostatni próbując wystukać coś na komlinku. - O, nie - wyszeptał Corf, poszukując w pasie swojego własnego komlinku. - Musimy ostrzec tatę! - Nie możemy - odparł Tories, chowając swój do przegródki w pasie. - Zagłuszają nas. - A więc musimy się tam dostać - rzucił Corf, odwracając się w kierunku domu. - Idziemy. - Chwileczkę - Tories złapał chłopaka za rękę, zastanawiając się intensywnie. Zanim zdołaliby dotrzeć do rezydencji, a potem do tunelu, inwazja byłaby już poważnie posunięta do przodu. Teraz musieli w jakiś sposób powiadomić o niej ludzi w środku. - Co? - krzyknął Corf. - Idziemy. - Cicho - nakazał Tories. - Daj mi się zastanowić. Nad nimi, C-9979 zajął pozycję, unosząc się bezpośrednio nad fabryką i jakieś dwa- dzieścia niewielkich pojazdów wychynęło z jego przednich skrzydeł. - To STAP-y - stwierdził Tories. Zwinne, latające platformy, przewożące po jednym robocie bojowym każda, oddalały się od lądującego statku w coraz szerszych kręgach, szukając stanowisk obronnych lub innych zagrożeń, mogących zakłócić wyładunek desantu. Trzy z nich, w tej właśnie chwili, przelaty- wały nad zakazanym pasem zieleni, pomiędzy rezydencją Binalie’go i „Spaarti Creations.” Odległość była znaczna i to w każdym sensie tego słowa. Ale tylko to mu pozostało. Wycią- gnąwszy miecz świetlny, uaktywnił go i zablokował w tej pozycji, wybierając STĄP, który wydawał się znajdować najbliżej miejsca, w którym stali wraz z Corfem. Oceniając najlepiej jak mógł, odległość i prędkość pojazdów, sięgnął po Moc i rzucił miecz świetlny. Droid, któ- rego uwaga skierowana była na terenach wokół fabryki, prawdopodobnie nawet go nie za- uważył. Obracająca się broń przebiła jego pojazd, a jaskrawozielone ostrze przecięło ogniwo energetyczne, mieszczące się tuż ponad stopami robota. Z nijakim, elektronicznym piskiem zdziwienia, pojazd i robot runęły w dół i uderzyły w ziemię. Pozostałe dwa droidy zareagowały natychmiast. Oba STAP-y, zaczęły krążyć wokół swojego zestrzelonego towarzysza, a piloci obracali swoje metalowe głowy na wszystkie strony w poszukiwaniu źródła zagrożenia. - Uciekaj - rozkazał Tories Corfowi, przywołując z powrotem swój miecz. - Do domu i do schronu. Uczyniliśmy wszystko, co w naszej mocy. - Ale co z tatą? - spytał zaniepokojony Corf, dając kilka niechętnych kroków w dół wzgórza. - Wezmę śmigacz i polecę tunelem zaraz po tym, jak będziesz bezpieczny - zapewnił go Tories. Droidy już go dostrzegły, a podwójne działka STAP-ów zaczęły namierzanie. - Szybko. Będę zaraz za tobą. Para blasterowych strzałów minęła ich niebezpiecznie blisko. - Dobrze - Corf w końcu się odwrócił i zaczął biec. - Ale pójdę z tobą - krzyknął przez ramię. - Śmigacze nie polecą przez tunel, bez kogoś nie należącego do mojej rodziny. Miecz świetlny wrócił do ręki Toriesa jakieś pół sekundy przed chwilą, w której działka namierzyły cel. Ale dla Jedi, pół sekundy to wieczność. Broń jawiła się w jego dłoni jak rozmazana plama, wirując niczym makthier na ło- wach, gdy przechwytywał nadlatujące strzały i odbijał je z powrotem. Kilka chwil później, trzy pogięte STAP-y wraz z pilotami leżały rozbite w strefie zakazanej. Zgasiwszy miecz świetlny, Tories odwrócił się i zaczął biec za chłopcem, znajdują- cym się już w połowie drogi do rezydencji. Zrobił wszystko co mógł, by ostrzec tych w fabryce. Teraz chciał do nich dołączyć. Miał jedynie nadzieję, że zdąży tam przed droida- mi. Chyba zdaje pan sobie z tego sprawę, jak niewiarygodnie to wygląda - skomentował komandor Roshton, oddając notes elektroniczny technikom. - Przewidywaliśmy, że zgroma- dzone przez nas zapasy surowców wystarczą na pełne cztery tygodnie. Okazało się, że przy tej skali produkcji, będziemy musieli je uzupełnić już po dwóch. - Nie jestem zdziwiony - stwierdził Doriana. - „Spaarti Creations” już wcześniej zdo- była sobie sławę wykonywania niewykonalnego. - To niesamowite przedsięwzięcie, Lordzie Binalie - powtórzył Roshton, odwr