12710
Szczegóły |
Tytuł |
12710 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
12710 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 12710 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
12710 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Timothy Zahn
Bohater Cartao
Tytuł oryginału: STAR WARS: Hero of Cartao 1: Hero’s Call.
Przekład: Wojciech „Quother”Bogucki.
Korekta: Mateusz „Freedom Nadd”Smolski.
Bastion Polskich Fanów Star Wars, Stopklatka i tłumacze nie czerpią żadnych
docho-
dów z opublikowanie poniższych treści.
Tłumaczenie jest wykonane dla fanów, przez fanów.
Część I:
Wezwanie dla bohatera ROK PO BITWIE NA GEONOSIS
- Mistrzu Doriana? - odezwał się głęboki głos Emila Kerseage’a. - Jesteśmy na
miej-
scu.
Kinman Doriana obudził się natychmiast, mrużąc oczy w blasku słońca, wpadającym
przez okna do wnętrza promu. Przez chwilę przyglądał się przesuwającemu się w
dole krajo-
brazowi, próbując sobie przypomnieć, gdzie tak właściwie się znajdował.
Tyle było systemów...
Dezorientacja minęła. Był na Cartao, głównym ośrodku handlowym sektora Prackla,
próbującym nie opowiadać się po żadnej ze stron w toczącej się wojnie pomiędzy
Republiką
i Separatystami.
Był to także ośrodek...
- To tam - wskazał Kerseage. Lekko pociągnął drążkiem, kładąc prom na lewe
skrzy-
dło, by dać Dorianie lepszy widok. - „Spaarti Creations”.
Doriana wyjrzał przez okno, będąc, wbrew sobie, pod wrażeniem tego, co zobaczył.
Położona wśród zalesionych wzgórz na północ od niewielkiego miasta Foulahn,
jakieś trzy
kilometry na północny zachód od równie niewielkiego Portu Kosmicznego Triv,
znajdowała
się tam jedyna w swoim rodzaju fabryka, znana jako „Spaarti Creations”.
Szeroka na ponad kilometr w najszerszym miejscu, wyglądała niczym mozaika, do
której w ciągu ostatnich dekad dokładano wciąż nowe klocki. Linia dachów budowli
odzwier-
ciedlała zastygły chaos, z wieżami, wymiennikami ciepła, antenami i świetlikami,
usianymi
w najwyraźniej przypadkowych odstępach, wzdłuż całej, znajdującej się na
wysokości dru-
giego piętra powierzchni. Nie dostrzegał żadnych okien, więc wymianę powietrza
zapewniał
najprawdopodobniej szereg niewielkich szczelin wentylacyjnych, pokrywających
zewnętrzne
ściany, mniej więcej w połowie wysokości budynku.
- Imponujące - stwierdził.
- Tak pan myśli? - Kerseage wzruszył ramionami. - Osobiście, zawsze uważałem ten
widok za architektoniczną wersję zagonu chwastów. Zero organizacji.
- Był pan kiedyś wewnątrz?
- Jedynie pracownicy mogą tam wchodzić - odpowiedział pilot, wykrzywiając usta
ze
wstrętem. - Oni, i wielcy tego świata.
- Tak jak ja? - spytał Doriana.
Kerseage spojrzał na niego, jak gdyby nagle sobie przypomniał, kim był jego
pasażer.
- Nie, nie, myślałem o kompanach Lorda Binalie’go - wycofał się pospiesznie. -
Mia-
łem na myśli Radę Handlową sektora Prackla, i im podobnych.
- Nie ma pan o nich najlepszego zdania?
Kerseage ponownie wzruszył ramionami, tym razem z zażenowaniem.
- To nie moja sprawa - mruknął. - Ja tu tylko latam promem. To wszystko.
- Rozumiem - Doriana znów popatrzył na fabrykę, która tym razem znajdowała się
tuż
pod nimi. Najwyraźniej Kerseage nie chciał już nic mówić.
Ale nie musiał. Jak zawsze, gdy coś robił, Doriana przeprowadził wcześniej
szczegó-
łową analizę sytuacji na Cartao i wybrał właśnie tego człowieka, by przewiózł go
przez słabo
zaludnioną planetę do „Spaarti Creations”. Firma transportowa, której
właścicielem był swe-
go czasu Kerseage, została przypadkiem wyeliminowana z rynku rok wcześniej,
dzięki niesta-
rannie sformułowanemu przepisowi, wydanemu przez Radę Handlową po Bitwie na
Geono-
sis. Apelacja Kerseage’a nadal krążyła po sądach, ale kwestia była już czysto
akademicka.
Jego firma nie istniała, a on sam winił o to Lorda Binalie’go.
- A co z infrastrukturą pomocniczą? - spytał przyglądając się zalesionym terenom
na
północ i zachód od głównego kompleksu. - Myślę, o budynkach. Gdzie składowane są
surow-
ce i wytworzone produkty?
- Ma pan na myśli te trzy przyłączniki?
- Zgadza się - powiedział Doriana. - Gdzie one są?
- Nie wiem dokładnie - przyznał Kerseage. - Najbliższy z nich jest chyba jakieś
trzy
kilometry na północny wschód, gdzieś za tym dużym, szarym barakiem dla
pracowników -
wskazał ręką.
- Mmm - mruknął Doriana, patrząc się w tamtym kierunku. Nic tam nie dostrzegał.
Dobrze zakamuflowane, przypadkiem lub celowo. To mogło się przydać.
- Gdzie mieszka Lord Binalie?
- Tam - Kerseage wskazał na lewo, zawracając promem w szerokim łuku. - Widzi pan
miasto Foulahn, tam na południe od tego szerokiego na kilometr pasa trawy?
- Widzę - powiedział Doriana. - Chyba nigdy nie widziałem, żeby granice miasta
ury-
wały się tak gwałtownie. No, chyba, że wymusza taką sytuację jakieś jezioro albo
urwisko,
rzecz jasna.
- To równie dobrze mogłoby być urwisko - mruknął Kerseage. - Ten szczególny pas
trawy wyznacza południową granicę fabryki i nikt tamtędy ani nie przechodzi, ani
się nie bu-
duje. Cranscocy na to nalegają. No, nieważne. Widzi pan tą dużą otwartą
przestrzeń na pół-
nocnym skraju miasta, przylegającą do pasa trawy?
- Tak - przytaknął Doriana. Trawiasty obszar z kilkoma kępami drzew i dużą
połacią
przystrzyżonego żywopłotu wyglądał jak park. Wśród zieleni stało kilka
niewielkich budyn-
ków i jeden bardzo duży. Nawet z tej odległości, dobiegał stamtąd zapach władzy
i bogactwa.
Na jednym z niskich pagórków wychodzących na fabrykę, mógł dostrzec stojące obok
siebie
dwie sylwetki. - Posiadłość Binalie’go?
- W rzeczy samej - odrzekł Kerseage. - Napatrzył się pan?
Doriana rzucił ostatnie spojrzenie, zapisując w pamięci ukształtowanie terenu.
Miasta
Foulahn i Navroc położone były na południe i południowy wschód od fabryki, będąc
ograni-
czonymi od południa skalistymi Czerwonymi Wzgórzami. Leżący na zachód Port
Kosmiczny
Triv, otaczały od północy niskie i coraz bardziej porośnięte lasem walcowate
wzgórza. Po-
między obu miastami wiła się niewielka rzeka, oddzielająca od siebie także
kosmoport
i Foulahn.
- Tak - oznajmił pilotowi, poprawiając się na fotelu. - Lećmy zobaczyć się
z Binalie’m.
- Znowu zawracają - oznajmił wpatrujący się w niebo Corf Binalie, osłaniając
oczy
ręką. - Myślę, że lecą do nas.
- Ci ludzie w promie? - spytał Jafer Tories, którego białe włosy układały mu się
na po-
liczkach, gdy wpatrywał się w ziemię, próbując znaleźć to szczególne pnącze
siviv, którego
razem z chłopcem szukali już od pół godziny. - Wiem.
- Wiesz, kim są? - spytał Corf, marszcząc brwi. - Czy ojciec mówił ci coś o
naszych
gościach?
- Nie, ale nie musiał - zapewnił go Tories. - Jest to dla mnie oczywiste od
niemal mi-
nuty.
- Jak to? - naparł na niego Corf, tonem wystawionej na próbę cierpliwości
dwunasto-
latka. - Skąd wiedziałeś?
- Prosta, logiczna dedukcja - oznajmił Tories, tonem pedantycznego nauczyciela,
który
chodzi po świecie już siedemdziesiąty trzeci rok. - Nie mieli powodu, żeby
lecieć bezpośred-
nio nad fabryką chyba, że chcieli się jej specjalnie bliżej przyjrzeć. Gdy
przekonali się, że
niewiele mogą dostrzec z zewnątrz, naturalnym jest, że będą chcieli ją obejrzeć
od wewnątrz.
A więc muszą zobaczyć się z twoim ojcem.
Zdumiony Corf potrząsnął głową.
- O rany - odezwał się. - Chciałbym być Jedi.
- Gdybyś nim był, może pewnego dnia musiałbyś pójść na wojnę - ostrzegł Tories.
- Ty nie musiałeś - zauważył Corf.
- Jeszcze nie - skrzywił się Tories. - Ale mogę zostać wezwany w każdej chwili.
Rada
zdecydowała się pozostawić na razie kilku Jedi w dotychczasowych miejscach, na
wypadek
jakichś niespodziewanych operacji Separatystów. W razie kłopotów, mógłbym
wkroczyć do
akcji w sektorze Prackla lub Locris o wiele wcześniej, niż dotarłby tam ktoś
wysłany
z Coruscant lub z obszaru toczących się właśnie walk. Bycie Jedi nigdy nie jest
łatwe, a bywa
wręcz niebezpieczne.
- To prawda, ale ty jesteś sprytny - powiedział Corf. Najwidoczniej echa wojny
nie
peszyły go w najmniejszym stopniu. - Wiesz, jak łączyć ze sobą fakty.
- Logiczne myślenie nie jest wyłączną domeną Jedi - upomniał go Tories. - Każdy
może się nauczyć kojarzyć ze sobą fakty w logiczną całość.
- Być może - przyznał Corf. - Ale ja nadal sądzę, że tylko Jedi tak może.
Tories uśmiechnął się, osłaniając oczy ręką, gdy patrzył na zbliżający się prom.
Oczywiście tak naprawdę nie wiedział, że prom leci do rezydencji Binalie’go, ale
doszedł do
wniosku, że istnieje tego duże prawdopodobieństwo. Gdyby się okazało, że jakiś
pilot chciał
pokazać swojemu znajomemu kompleks „Spaarti Creations”, wyszedłby na niezbyt
przeni-
kliwego Mistrza Jedi. Zresztą nie musiałoby to być wcale takie złe.
Tories spędził ostatnie trzydzieści lat na Cartao ucząc, mediując i mając od
czasu do
czasu do czynienia z piratami lub zbyt pazernymi przestępczymi kacykami. Część
mieszkań-
ców zaczęła darzyć go szacunkiem, część nienawiścią, ale większość była ledwo
świadoma
faktu, że sektor Prackla posiada odkomenderowanego na stałe Jedi.
Ale w ciągu tych trzydziestu lat, nigdy nie spotkał się z takim uwielbieniem,
jak
w przypadku Corfa Binalie’go.
Gdyby był młodszy, tak wielki szacunek sprawiałby mu satysfakcję, a nawet
pochle-
biał. Ale z perspektywy upływu czasu, dostrzegał niebezpieczeństwo, czające się
w nieprzemyślanym uleganiu pochlebstwom. Nawet w wieku dwunastu lat, Corf
powinien
umieć rozpoznać w innych zarówno ich mocne strony, jak i słabości; powinien się
uczyć jak
zaakceptować innych takimi, jakimi są, bez tworzenia jakiejś perspektywy
doskonałości, by
przez nią spoglądać. Zamiast tego, chłopak traktował go, niczym Jedi Bez-Skazy:
wysokiego
i silnego, mądrego i uprzejmego, a przede wszystkim nieomylnego.
Ewentualny incydent z promem, nie wpłynąłby w znaczącym stopniu na jego sposób
postrzegania.
Tymczasem pojazd przeleciał nisko nad ich głowami, nie pozostawiając
wątpliwości,
że zmierza w kierunku prywatnego lądowiska obok rezydencji Lorda Binalie’go.
Tories dostrzegł napis z nazwą firmy na burcie promu.
- Chodźmy - powiedział, biorąc Corfa pod ramię i zawracając go w kierunku domu.
-
Wracamy? - spytał Corf marszcząc brwi. - Myślałem, że pomożesz mi wytropić
miejsce,
z którego wyrasta pnącze siviv?
- Możemy zająć się tym później - zdecydował Tories. - A teraz, wydaje mi się, że
po-
winniśmy dowiedzieć się, czego ci ludzie mogą chcieć od twojego ojca.
- W porządku - Corf nie rozumiał decyzji Toriesa, ale był skłonny ją
zaakceptować. -
Ty tu rządzisz.
- Nie rządzę - przypomniał mu Tories, gdy schodzili ze wzgórza w kierunku
odległej
rezydencji, obok której właśnie lądował prom. - Jestem tylko Jedi.
- Taa... - wypalił bezceremonialnie Corf. - Na jedno wychodzi.
Tories westchnął do siebie. Przy odrobinie szczęścia, chłopak z tego wyrośnie.
Jedną z aktualnych rozrywek Doriany było obliczanie czasu pomiędzy chwilą,
w której droid lub służący, wyposażony w jego listy uwierzytelniające, znikał w
osobistym
gabinecie swojego pana, a momentem, w którym był zapraszany do środka. W
przypadku
Lorda Pilestera Binalie’go przerwa nie trwała dłużej niż minutę. Albo Binalie
był wyjątkowo
pełen szacunku dla władz Coruscant, albo zbyt się obawiał niespodziewanego
gościa, żeby
trzymać go pod drzwiami.
- Mistrz Doriana - Binalie podniósł się z obszernego fotela, stojącego za
jeszcze bar-
dziej obszernym biurkiem, gdy droid protokolarny wprowadził Dorianę do gabinetu.
- To
wielki zaszczyt podejmować osobistego wysłannika Najwyższego Kanclerza
Palpatine’a.
- Ja również się cieszę, widząc pana, Lordzie Binalie - odparł z kolei Doriana,
pod-
chodząc do biurka.
- Doceniam, że poświęcił mi pan swój czas.
- Do usług - stwierdził Binalie, zapraszając ruchem ręki Dorianę, by usiadł w
fotelu na
przeciwko i samemu również siadając. - Szkoda, że nie powiadomił mnie pan o
swojej wizy-
cie. Wysłałbym na spotkanie prom lub skierował pana do Portu Kosmicznego Triv,
skąd
mógłby się pan tu dostać śmigaczem.
- Miałem powody, by przybyć na Cartao - oświadczył Doriana, przyglądając się ba-
dawczo Binalie’mu. - Te same powody kazały mi wybrać właśnie taki środek
transportu.
Mięsień na policzku Binalie’go drgnął. A więc on także dostrzegł napis na promie
Kerseage’a.
- Tak, Emil Kerseage - powiedział. - Znam jego sprawę, Mistrzu Doriana,
i zapewniam pana, że Rada Handlowa pracuje nad jej pomyślnym zakończeniem -
machnął
ręką z zażenowaniem. - Ale to chyba nie jest przedmiotem zainteresowania
Palpatine’a.
- Najwyższy Kanclerz Palpatine interesuje się losem zwykłych obywateli - przypo-
mniał mu Doriana.
- Naturalnie - zapewnił go pośpiesznie Binalie, a pierwsze krople potu zaczęły
poły-
skiwać mu na twarzy. - Chodziło mi o... - nagle przerwał.
- Tak? - zachęcił go Doriana.
Mięsień na policzku Binalie’go drgnął ponownie.
- Będę z panem szczery - zaczął Binalie. - Cartao stara się trzymać w cieniu
konfliktu
z Separatystami. Nie mamy wystarczającej siły militarnej, by wysyłać żołnierzy
lub okręty
w misje ekspedycyjne na drugą stronę galaktyki. Jak dotąd udawało się nam unikać
uwagi
czynników oficjalnych, ale jeśli Kanclerz Palpatine zaczyna się interesować
drugorzędnymi,
biurokratycznymi sporami, to tę uwagę prawdopodobnie na siebie zwrócimy -
uderzył parę
razy palcem wskazującym w stół. - I to nie będzie jedynie uwaga czynników
oficjalnych
z Coruscant - dodał znacząco. - Separatyści też nas dotychczas ignorowali.
- Rozumiem pańskie obiekcje - zapewnił Doriana. - Ale pan musi z kolei
zrozumieć,
że nikt nie posiada luksusu decydowania o stopniu, w jakim zostanie dotknięty
przez wojnę.
Podobnie jak nikomu nie wolno wybierać, w jaki sposób może się najlepiej
przysłużyć w tym
konflikcie. Spojrzenie Binalie’go utkwione było nieruchomo w Dorianę.
- Nie przybył pan tu wcale w sprawie Kerseage’a - powiedział cicho. Ten
potrząsnął
głową.
- To był, i nadal jest, wdzięczny kamuflaż. Ale istotnie, Najwyższy Kanclerz
Palpatine
przysłał mnie tu w o wiele ważniejszej sprawie.
Kamienna twarz Binalie’go skamieniała jeszcze bardziej.
- „Spaarti Creations”.
- W rzeczy samej - przyznał Doriana. - Najwyższy Kanclerz jest zaintrygowany
rapor-
tami, mówiącymi o tym, że linie produkcyjne tej fabryki mogą zostać praktycznie
w ciągu
jednej nocy przestawione na inną produkcję. Gdyby można było powielić tą
technologię,
wniosłoby to wielki wkład na rzecz Republiki w toczącej się wojnie.
- To niewykonalne - stwierdził kategorycznie Binalie. - Przestawienie jest
możliwe je-
dynie dzięki Cranscocom i ich fluidowemu systemowi tłoczenia. A z tego co wiem,
kolonia
na Cartao jest jedynym miejscem, w którym oni żyją.
- Przypuszczam, że są ich tysiące?
Binalie zawahał się jedynie na ułamek sekundy, jak gdyby się zastanawiał, czy
zdoła
wykpić się kłamstwem.
- Tak, pięćdziesiąt tysięcy - przyznał, nie ryzykując powiedzenia nieprawdy. -
Ale
rozmnażają się bardzo powoli i jedynie ułamek z każdego pokolenia posiada
odpowiedni ta-
lent, by pracować w charakterze twillera. Tak nazywamy tych, którzy obsługują
fluidowy
system tłoczenia.
- Rozumiem - powiedział się Doriana, jak gdyby już dokładnie pojął istotę całego
pro-
cesu. - A jednak Najwyższy Kanclerz chciałby, żebym się całkowicie upewnił. Czy
byłoby
możliwe, żebym osobiście dokonał inspekcji obiektu? Dyskretnie i prywatnie,
oczywiście.
Binalie wiedział, że właśnie tak brzmi uprzejmie zawoalowany rozkaz.
- Oczywiście - odparł, podnosząc się z fotela. - Mam prywatną drogę, wiodącą do
fa-
bryki.
Znajdowali się już w połowie korytarza, prowadzącego w stronę lądowiska, kiedy
chłopięcy głos przerwał panującą w posiadłości wytworną ciszę.
- Hej! Tato!
Mężczyźni zatrzymali się i odwrócili. Spieszył ku nim młody chłopak, wyglądający
na
dwanaście lat. Syn Lorda Binalie’go, Corf, zidentyfikował go wstępnie Doriana.
Za chłopa-
kiem, stawiając dłuższe kroki i zachowując bardziej miarowe tempo, szedł ostatni
uczestnik
nadchodzącego dramatu: Mistrz Jedi, Jafer Tories.
- Corf - Binalie wyglądał na nieco zaskoczonego i skrępowanego. - Myślałem, że
tego
ranka zajmujesz się botaniką.
- Zauważyliśmy prom - wyjaśnił Corf, podbiegając do ojca i rzucając okiem na
Doria-
nę. - Idziesz do fabryki?
- Na parę minut - odparł Binalie.
- Mogę iść z tobą? Binalie potrząsnął głową.
- Nie tym razem.
Chłopak zamrugał. Najwidoczniej nie takiej odpowiedzi się spodziewał.
- Dlaczego nie?
- Interesy - powiedział stanowczo Binalie. - Tylko mistrz Doriana i ja idziemy.
- Ale...
- I bez dyskusji - zakończył surowo Binalie, przenosząc uwagę z Corfa na
podchodzą-
cego do nich Jedi. - Chciałbym panu przedstawić Jafera Toriesa, Jedi naszego
sektora. A to
jest Kinman Doriana, specjalny doradca Najwyższego Kanclerza Palpatine’a.
Na wzmiankę o Palpatinie, skóra w kącikach oczu starego Mistrza lekko się
zmarsz-
czyła. Nie było w tym nic dziwnego. Najwyższy Kanclerz i Rada Jedi coraz
bardziej spierali
się ze sobą w ciągu ostatnich kilku miesięcy.
- Mistrzu Tories - ukłonił się Doriana. - Cieszę się, że tu jesteś. Jak zauważył
Lord Bi-
nalie, udajemy się właśnie do fabryki. Czy zechciałbyś nam towarzyszyć?
Zaskoczony Corf spojrzał na ojca.
- Ale mówiłeś, że...
- Bądź cicho, Corf - uciął Binalie, patrząc na Dorianę z nie mniejszym
zaskoczeniem.
- Myślałem, że to była prywatna sprawa.
- Istotnie, ale wtedy jeszcze nie wiedziałem, że Mistrz Tories jest w pobliżu -
odparł
Doriana, patrząc na Binalie’go. Nagle zdecydował, że warto zaryzykować, żeby
stwierdzić,
jak wielki nacisk może na niego wywrzeć. - Z tego powodu - dodał - nie widzę
również prze-
szkód, dla których nie miałby z nami iść również pański syn. Za parę lat zacznie
go pan
z pewnością wprowadzać w kwestie zarządzania fabryką, nieprawdaż?
Gardło Binalie’go ścisnęło się, a jego oczy niebezpiecznie zwęziły. Lord
Pilester Bi-
nalie, największa szycha w lokalnym establishmencie, nie był przyzwyczajony,
żeby beztro-
sko usuwano mu grunt spod nóg.
Ale Doriana także rozumiał władzę. Bez złości i szyderstwa wytrzymał spojrzenie
Bi-
nalie’go, zastanawiając się, czy irytacja Lorda pozwoliła mu zapomnieć, z kim ma
do czynie-
nia.
Najwidoczniej nie pozwoliła.
- Jak sobie życzysz, mistrzu - oznajmił sztywno Binalie. - Proszę za mną.
Tories parę razy miał okazję lecieć do fabryki prywatnym tunelem Binaliego i
zawsze
wzbudzało to w nim uczucie zachwytu. Korytarz został wykopany na polecenie Lorda
przez
Cranscoców, którzy nie użyli w tym celu żadnych maszyn. W rezultacie powstał
surowy tu-
nel, w którym wiecznie unosił się ostry zapach dopiero co poruszonej ziemi.
Ale mimo rześkiego powietrza, wiedział, że podczas procesu drążenia, ziemne
ściany
zostały w jakiś sposób przekształcone w materiał równie twardy, jak permabeton.
Pozorna
chropowatość powierzchni ukrywała bardziej subtelne i delikatne wzory, które
kopacze
Cranscoców na niej wyrzeźbili. Funkcjonalny, pełen artyzmu i według wszelkich
powszech-
nie akceptowanych norm, niemożliwy do wykonania korytarz.
Według Toriesa, ten opis odnosił się także do „Spaarti Creations”.
- Cranscocy nie chcą, żeby ktokolwiek, również pojazdy, poruszał się po pasie
trawy
pomiędzy fabryką a Foulahn - wyjaśnił Dorianie Binalie, podczas gdy śmigacz
cicho prześli-
zgiwał się przez tunel. - Mówią, że to wyprowadza z równowagi, choć nie wiemy
jak
i dlaczego. I stąd ten tunel.
- Co z pozostałymi pracownikami? - spytał Doriana. - Nie-Cranscocami. W jaki
spo-
sób dostają się do fabryki?
- Większość z nich mieszka na miejscu - poinformował go Binalie. - Kwatery
miesz-
kalne dla nie posiadających rodzin znajdują się wzdłuż południowego skraju
fabryki, pomię-
dzy głównym budynkiem a Przyłącznikiem Jeden. Cranscocy mają mieszkania na
północy
fabryki, pomiędzy Przyłącz ni karni Jeden i Dwa, zaś posiadający rodziny nie-
Cranscocy
mieszkają w kwaterach na północnym zachodzie, pomiędzy Przyłącz ni karni Dwa i
Trzy.
- A w jaki sposób dostają się do fabryki? - upierał się Doriana. - Innymi
tunelami? -
Istnieją tunele pomiędzy fabryką i Przyłącz ni karni - powiedział Binalie. - Ale
są one wyko-
rzystywane głównie do transportu ładunków i wyposażenia. Pracownicy zwykle
chodzą do
pracy trawnikami. Uśmiechnął się nieznacznie, widząc zdziwione spojrzenie
Doriany.
- Wiem. Ale najwyraźniej wspomniany pas trawy jest jedynym, który Cranscocowie
chcą, żeby pozostał całkowicie nietknięty. I nikt nie wie dlaczego.
Podłoga korytarza zaczęła się nachylać pod górę, a Tories przyłapał się na
ukradko-
wym przyglądaniu się Dorianie. Kiedy po raz pierwszy szedł korytarzem,
spodziewał się, że
zaprowadzi on go do jakiegoś rodzaju przedsionka i nadal pamiętał swoje
zaskoczenie, gdy
okazało się, że znalazł się nagle w samym środku jednej z hal produkcyjnych.
To mogło być pouczające zobaczyć, czy Doriana także dozna zaskoczenia.
Doznał.
Choć jego wyraz twarzy pozostał beznamiętny, gdy część sufitu uniosła się nad
nimi
niczym zwodzony most i śmigacz ruszył w górę po rampie prowadzącej w sam środek
tętnią-
cej życiem fabryki, Tories mógł wyczuć iskierkę zdumienia w pozbawionych wyrazu
oczach.
- Interesujący koniec podróży - to było wszystko, co powiedział, gdy Binalie
zatrzy-
mał pojazd.
- Cranscocy lubią wiedzieć co się wokół nich dzieje - stwierdził Binalie,
wysiadając
z pojazdu i zamykając wejście. - A my znajdujemy się w Hali Produkcyjnej Numer
Cztery,
gdzie obecnie produkuje się wyspecjalizowane maszyny przeznaczone do żniw na
moczarach
Caamas. Tamtejsze tereny zbyt obfitują w winokorzenie, żeby zwykły sprzęt mógł
tam pra-
cować bez usterek dłużej niż kilka standardowych dni.
- A więc stara się pan zaopatrywać rynki niszowe? - spytał Doriana.
- Zasadniczo, tak - odparł Binalie, kiwając głową. - Na obszarze Republiki nie
ma wy-
starczająco wielu nadających się do uprawy moczarów, żeby usprawiedliwiało to
wybudowa-
nie stałej linii montażowej, wytwarzającej wyposażenie służące do ich
kultywacji. Ale mając
do dyspozycji stworzony przez Cranscoców system, możemy poświęcić parę dni lub
tygodni,
produkując wszystko, czego Caamasjanie będą mogli potrzebować przez najbliższy
rok lub
dwa, a następnie zreorganizować linie produkcyjne i zająć się innymi projektami.
- A gdzie ta cała, magiczna reorganizacja ma miejsce? - spytał Doriana.
- Zaczyna się w głównej stacji kontrolnej - Binalie wskazał na okrągłą platformę
uno-
szącą się dwa metry nad podłogą, pomiędzy dwoma liniami montażowymi. - To jest
stacja,
która obsługuje tą halę.
Prowadzeni przez Binalie’go, podeszli do platformy, mijając labirynt
przekaźników,
wózków transportowych oraz ludzkich i nie-ludzkich pracowników. Wspinając się po
scho-
dach, znaleźli się obok długiej konsoli, która zawsze przypominała Toriesowi
krzyż, znajdu-
jący się pomiędzy wydłużonym wulkanem, a błotnistym zboczem wzgórza, z
wodospadami
blado zielonej substancji, spływającej ociężale i nieustannie po różnych
częściach zbocza. Na
przeciwko zbierającej substancję niecki stało pięciu Cranscoców, których
chitynowe, ze-
wnętrzne pancerze lśniły w promieniach słońca, przechodzących przez znajdujący
się trzy
piętra nad nimi świetlik. Ich długie, wieloprzegubowe nogi wystukiwały synkopowe
rytmy na
grubej warstwie trawy, całkowicie pokrywającej górę platformy. Wszystko to w
rytm muzyki,
którą najwidoczniej jedynie oni byli w stanie usłyszeć.
- Oto pięciu z Cranscocańskich twillerów - powiedział Binalie, zniżając głos. -
Bez
względu na to, co właśnie wyczyniają z tą płynną masą, ma to wpływ na linie
produkcyjne,
które widzieliśmy.
- Czy z tego miejsca mogą przeprowadzić całą reorganizację? - spytał Doriana.
- Nie, każda maszyna wymaga odrębnych modyfikacji - wyjaśnił Binalie. - Na tą
oka-
zję, każdy twiller jest przypisany do określonych miejsc. W zależności od
złożoności prze-
kształceń, dana hala produkcyjna może być zreorganizowana w przeciągu dwóch do
ośmiu
godzin.
- A więc przebudowa w ciągu nocy - zauważył Doriana, kiwając głową.
- I to dosłownie w ciągu nocy - zgodził się Binalie. - Cranscocy dokonują
niewielkich
modyfikacji w ciągu dnia i stąd obecność tej grupy, na wypadek, gdyby z powodu
jakichś
kłopotów, któraś z maszyn musiała zostać ponownie skalibrowana. Natomiast główna
reorga-
nizacja ma miejsce dopiero, kiedy na zewnątrz panuje całkowita ciemność.
- A pan nie wie, jaka jest tego przyczyna?
- Szczerze mówiąc, o Cranscocach nie wiemy niemal nic - przyznał Binalie. -
Oddy-
chają tlenem, ich pożywienie składa się głównie z lokalnych warzyw i ziaren,
z zastrzeżeniem, że muszą być one wzbogacone w magnez i kobalt, oraz lubią
uprawiać zie-
mię, kopać i tworzyć artystyczne obiekty.
- Na szczęście, sprzęt do uprawy moczarów podpada pod tą ostatnią kategorię?
- Sprzęt do uprawy i wszystko inne - przyznał Binalie. - Wydają się uwielbiać
wyko-
rzystywanie fabryki do tworzenia różnych rzeczy - sprowadził ich z powrotem na
dół.
- Powiedział pan, że to Hala Produkcyjna Numer Cztery - rzekł Doriana. - Ile
jest po-
zostałych hal?
- W tej chwili pracuje dwadzieścia siedem takich - odparł Binalie. - Osiem z
nich jest
większych i o wiele bardziej złożonych niż ta, podczas gdy reszta jest
porównywalna lub nie-
wiele mniejsza.
- Chciałbym rzucić okiem na jedną z większych.
Wargi Binalie’go zacisnęły się, ale po prostu skinął głową.
- Oczywiście. Proszę tędy.
Zwiedzili jeszcze dwie duże hale, zanim Doriana stwierdził, że zobaczył już to,
co
chciał.
- Wystarczy - powiedział, gdy Binalie zaczął ich prowadzić w stronę następnego
po-
mieszczenia. - Czy moglibyśmy porozmawiać gdzieś na osobności?
Binalie spojrzał na niego z ukosa.
- A o czym mielibyśmy rozmawiać? - spytał podejrzliwie. - Z pewnością już się
pan
przekonał, że ta technologia nie może być powielona w innym miejscu.
- Może w pana prywatnym gabinecie, jeśli łaska? - zaproponował Doriana. Binalie
nabrał powietrza.
- I byłoby najlepiej, gdybyśmy teraz pozwolili chłopcu nas opuścić - dodał
Doriana.
Oczy Binalie’go stwardniały. Wyglądało na to, że miał już dość wodzenia się za
nos. -
Nie mam przed synem żadnych tajemnic - odparował. - Jeśli ma mi pan coś do
powiedzenia,
może pan to zrobić w jego obecności. Doriana pozwolił, by opadła mu warga, jak
gdyby nie
przewidział wcześniej, że tak się to skończy.
- Skoro pan nalega - odrzekł. Binalie krótko skinął głową.
- Proszę za mną.
Wprowadził ich do pomieszczenia opatrzonego napisem „Sala Projektowa”, wyprosił
stamtąd pracujących na stołach kreślarskich człowieka i Durosa, i zamknął drzwi
na klucz.
Podsuwając jedno ze znajdujących się tam krzeseł gościowi, sam oparł się o jeden
ze stołów.
- Słuchamy - powiedział szorstko.
- Sprawa jest dość prosta - zaczął Doriana, siadając i spoglądając na górującego
nad
nim mężczyznę. - Jak pan powiedział, Spaarti jest jedyna w swoim rodzaju.
Ponieważ nie da
się jej skopiować, będziemy musieli ją wykorzystać tak jak stoi.
Wyraz twarzy Binalie’go nawet nie drgnął. Najwyraźniej odgadł już wcześniej cel
wi-
zyty.
- To wbrew prawu - odezwał się. - To jest jedyna możliwa działalność, która może
być
prowadzona przez będącą w mniejszości rasę, Cranscoców, i jako taka, podlega
działaniu
czterysta dwudziestej drugiej Dyrektywy Senatu. Jakakolwiek rządowa w nią
ingerencja jest
surowo i kategorycznie zabroniona.
- Desperackie czasy wymagają desperackich posunięć - odparł Doriana, wyciągając
z wewnętrznej kieszeni datakartę. Dyrektywa Senatu numer 3591, upoważniła
Najwyższego
Kanclerza Palpatine’a do nieograniczonego wykorzystania wszelkich możliwych
środków,
które uzna za konieczne, w celu jak najszybszego zakończenia działań wojennych -
podał
datakartę Binalie’mu. - Poczynając od dzisiejszego popołudnia, Spaarti Creations
udostępni
wszystkie swoje zasoby w celu produkcji nowego rodzaju komór klonujących.
Binalie wziął powoli datakartę i wsunął ją do swojego notesu elektronicznego.
Przez
dłuższą chwilę, w czasie której raz po raz zapoznawał się z dyrektywą Senatu,
jedynym
dźwiękiem w pokoju był wyciszony hałas linii montażowej, widocznej przez
przezroczystą
ścianę pomieszczenia.
- Nie może pan tego zrobić - stwierdził, gdy w końcu oderwał wzrok od tekstu. -
Czy
nie słuchał pan tego, co mówiłem wcześniej w biurze? Jeśli przejmiecie fabrykę,
pozostanie
tylko kwestią czasu, zanim pojawią się tutaj Separatyści.
- Po pierwsze: nie ma pan w tej kwestii wyboru - oznajmił twardszym głosem
Doria-
na. - Dyrektywa Senatu jest jasna, a Najwyższy Kanclerz podjął już decyzję. Po
drugie: Sepa-
ratyści nie muszą o tym wiedzieć. Jeśli właściwie się do tego zabierzemy, nikt
się nie zorien-
tuje, że skrzynie z wyposażeniem dla farmerów czy maszynami drążącymi zawierają
w rzeczywistości klonujące cylindry. A jeśli chodzi o moją tutaj obecność,
przygotowałem
już zasłonę dymną, sprawiając wrażenie, że występuję w imieniu Emila Kerseage’a.
- A co z moimi pracownikami? - rzucił Binalie. - Nie licząc twillerów,
zatrudniamy tu-
taj niemal trzynaście tysięcy ludzi i nie-ludzi. Jak zagwarantuje pan ich
milczenie?
- Nie będą mówili o tym, czego nie wiedzą - odparł Doriana. - A za jakieś cztery
stan-
dardowe godziny wyśle pan ich wszystkich do domów.
- Och, z pewnością - powiedział sarkastycznie Binalie. - A jak niby pan myśli,
że to
uzasadnię?
- Nie będzie co uzasadniać - odpowiedział bez mrugnięcia okiem Doriana. - Okres
kwarantanny jest wymagany przez prawo w przypadku epidemii gorączki plyridian.
Szczęka
Binalie’go opadła o centymetr.
- Gorączka ply...? - Wyjrzał na halę przez przezroczystą ścianę. - Co pan
zrobił?
- Proszę się uspokoić Lordzie Binalie - odezwał się łagodnie Doriana. -
Potraktowałem
nią trzech ludzi i dwóch nie-ludzi, gdy przechodziliśmy...
- Co takiego! - warknął Binalie. - Zakaził ich pan celowo?
- Powiedziałem, żeby się pan uspokoił - powtórzył trochę ostrzej Doriana. - To
oczy-
wiste, że nikogo nie zakaziłem. Okres inkubacji gorączki plyridian wynosi cztery
tygodnie.
Zadałem im jedynie coś, co imituje chorobę, powodując pojawienie się jej
przekonujących
symptomów. Ani oni, ani nikt inny nie są zagrożeni. Ale nikt o tym nie będzie
wiedział przez
przynajmniej cztery tygodnie.
Wyraz twarzy Binalie’go przypominał kogoś, żującego kwaśną mifkę. - A kiedy będą
poddani kwarantannie, zaoferuje mi pan pewnie tymczasowe zastępstwo? - mruknął.
- To, albo całkowite zamknięcie fabryki - zaznaczył Doriana. - Cranscocy, jako
zim-
nokrwiści, są uodpornieni na gorączkę plyridian, więc będą mogli kontynuować
pracę.
- To całkowita przesada - odezwał się z rogu pokoju Tories.
Doriana zastanawiał się, kiedy mistrz Jedi w końcu zabierze głos. Zastanawiał
się na-
wet szyderczo, czy staruszek czasem się nie zdrzemnął, przesypiając część
rozmowy.
- Słucham? - spytał, odwracając się do Jedi.
- To jest rażące naruszenie jakichkolwiek akceptowalnych norm postępowania - po-
wtórzył Tories. - Nie mogę i nie będę brał w tym udziału.
- To jest wojna Mistrzu Tories - przypomniał mu Doriana. - I to wojna o
przetrwanie.
Jeśli przegramy, Republika jest skończona.
- Nie obchodzi mnie to - stwierdził kategorycznie Tories. - Mogę pana zapewnić,
że
Rada Jedi nie będzie się temu przyglądać z daleka i pozwalać panu straszyć
mieszkańców
Cartao jakąś nieistniejącą zarazą.
- Więc prawdopodobnie Rada Jedi postrzega rzeczy inaczej niż ty, Mistrzu -
oświad-
czył Doriana, wyciągając z kieszeni drugą datakartę. - Oto instrukcje,
nakazujące ci współ-
pracę ze mną i moimi ludźmi.
Uniósł brwi.
- Wszak nadal uznajesz zwierzchnictwo Rady, nieprawdaż?
W kompletnej ciszy, z tym samym brakiem entuzjazmu, z którym zrobił to Binalie,
Tories wziął datakartę.
- Doskonale - powiedział Doriana, podnosząc się dziarsko z fotela. - A więc
jedyne, co
panu pozostało, to wrócić do domu i przygotować się na chwilę, w której pięciu
pańskich pra-
cowników osunie się na ziemię z gorączką i zawrotami głowy.
- A pan, jak przypuszczam, zajmie się resztą? - stwierdził gorzko Binalie.
- Zgadza się - przyznał Doriana. - Po to tutaj jestem.
Pierwszy z pracowników zaczął narzekać na zawroty głowy dokładnie pięć minut po
spodziewanym czasie. Dziewięć standardowych minut później, gdy był badany przez
lekarza
fabryki, upadł, zaczął się skręcać i jęczeć. Drugi z pracowników był bardziej
wytrzymały
i nadal stał przy swoim stanowisku, kiedy piętnaście minut później osunął się na
podłogę.
Trzy minuty później, Lord Binalie zarządził ewakuację fabryki.
- Ach, Doriana - pozdrowiła go stateczna twarz, unosząca się nad
holoprojektorem. -
Ma pan coś nowego?
- Fabryka jest przygotowana, komandorze Roshton - odezwał się Doriana. - Może
pan
lądować w dogodnym dla pana czasie.
- Świetnie - odrzekł Roshton. - I to w mniej niż dzień. Wykonuje pan godną
podziwu
pracę.
- Wykonuję rozkazy Najwyższego Kanclerza - w głosie Doriany dało się wyczuć
ostrzegawczy ton. W czasach niepewności i podejrzeń, zawsze warto było
przypomnieć lu-
dziom, komu się jest lojalnym. - Ni mniej, ni więcej.
- Oczywiście - zgodził się spokojnie Roshton. - Jak my wszyscy.
- Tak - potwierdził Doriana, patrząc przez przezroczystą ścianę biura na
ciemniejący
świetlik w środku hali. - Zbliża się zmrok, a wtedy Cranscocy zabierają się do
poważnej pra-
cy. Kiedy mogę się spodziewać pańskich ludzi?
- Pierwszy transporter jest już w drodze, z szefem techników i schematami
operacyj-
nymi na pokładzie - oznajmił Roshton. - Będą tam za godzinę.
- W porządku - powiedział Doriana. - Upewnię się, że Cranscocy będą gotowi. Już
im
powiedziano, że tej nocy mają przeprowadzić całkowitą reorganizację.
- Czy jest pan pewien, że dwutysięczny kontyngent wystarczy? - spytał Roshton,
marszcząc czoło. - Przeprowadziłem na własną rękę badania, z których wynikało,
że taka fa-
bryka wymaga zwykle ponad sześć razy tyle ludzi.
- Mamy być jednostką zastępczą - przypomniał mu Doriana. - Nie wyglądałoby to
do-
brze, gdybyśmy na nowo zaludnili fabrykę.
-Ale...
- Oprócz tego, większość z tych trzynastu tysięcy pracowników jest zaangażowana
w utrzymanie, zaopatrzenie i transport surowców - przerwał mu Doriana. - Gdy
Najwyższy
Kanclerz zdecyduje, żeby rozszerzyć naszą operację, możemy sprowadzić dodatkowy
perso-
nel, by się tym zajął. Ale teraz skoncentrujmy się na naszej misji:
wyprodukowania
i przygotowania zapasu cylindrów klonujących, niezbędnych do stworzenia większej
ilości
żołnierzy.
- Tak jest - mruknął Roshton. - Będzie miał pan plany w ciągu godziny, a kolejne
transportowce nadlecą w trzydziestominutowych odstępach.
- Będę ich oczekiwał, komandorze - zakonkludował Doriana. - Bez odbioru.
Przerwał połączenie, położył sobie holoprojektor na kolanach i ponownie
rozejrzał się
po pomieszczeniu. Siedzenie w tak wielkim pokoju wywoływało upiorne uczucia. Coś
jak
bycie ostatnią żywą komórką w martwym ciele.
Po drugiej stronie hali, przy platformie kontrolnej, niewielki ruch przykuł jego
uwagę.
Dobiegał stamtąd terkot kroków grupy przechodzących Cranscoców. Doszedł do
wniosku, że
prawdopodobnie wciąż wygrywają swoją cichą muzykę, choć częstotliwość wydawanych
przez nich dźwięków była niesłyszalna dla ludzkiego ucha. Dziwne istoty. Dziwna
technolo-
gia. Ale poza tym bardzo prosta robota. Unosząc ponownie holoprojektor, wstukał
nowy kod.
Tym razem uzyskanie połączenia zabrało o wiele więcej czasu. Doriana zmusił się
do
cierpliwości, obserwując szyby odległego świetlika, które zasnuwały się mrokiem.
I wtedy, z gwałtownością, która go zawsze zadziwiała, pojawił się upiorny
wizerunek.
- Melduj - zażądała cicho zakapturzona postać.
- Fabryka „Spaarti Creations” została zabezpieczona, Lordzie Sidious - odezwał
się
Doriana. - Pierwsi republikańscy technicy pojawią się tu za godzinę. Reszta
techników, pra-
cowników i żołnierzy przybędzie w ciągu tej nocy.
- Ilu żołnierzy? Doriana zawahał się.
- Nie jestem pewny - przyznał, tężejąc. Darth Sidious nie lubił, gdy jego ludzie
nie po-
trafili odpowiedzieć na zadawane przez niego pytania. - Palpatine zlecił tą fazę
planowania
komandorowi Roshtonowi, który był bardzo tajemniczy, jeśli chodzi o dokładny
skład kon-
tyngentu. Nie może mieć ze sobą więcej niż tysiąc żołnierzy-klonów, choć
prawdopodobnie
jest ich około pięciuset, plus Roshton i kilku oficerów. Ku jego uldze, Sidious
tylko skinął
głową.
- Roshton jest ambitny i myśli, że wie co robi - syknął wzgardliwie. - To bez
znacze-
nia. Nawet tysiąc żołnierzy nie będzie robiło problemu. A co z właścicielem i z
Jedi?
- Nie są za szczęśliwi, ale ugięli się przed nieuchronnym - odparł Doriana. -
Jedyny
problem powstanie w chwili, gdy Tories skontaktuje się z Radą Jedi, by
potwierdzić rozkazy.
Jak wcześniej mówiłem, nie była ona entuzjastycznie nastawiona do sprawy i jeśli
uda mu się
złapać Yodę lub Windu w niedobrym momencie, jeden z nich może się zdecydować na
jedno-
stronną zmianę decyzji.
Nawet jeśli ośmieliliby się tak uczynić, wszystko, co Tories mógłby potem
zrobić, to
dużo hałasu - zapewnił go nikczemnym tonem Sidious. - Nie, wszystko idzie
zgodnie
z planem. Dobrze się spisałeś.
- Dziękuję ci, Panie - Doriana poczuł ulgę i jednocześnie przeszyło go ukłucie
dumy. -
Jakieś nowe rozkazy?
- Na razie nie - stwierdził Sidious. - Rób swoje i niech sytuacja rozwija się
samodziel-
nie. - uśmiechnął się sardonicznie. - Melduj ponownie, gdy wydarzenia staną się
interesujące.
- Tak zrobię, mój Panie - zapewnił Doriana. Zakapturzona postać skinęła głową
i wizerunek zniknął.
Wziąwszy głęboki oddech, Doriana wstał i wsunął holoprojektor do schowka w
pasie.
Kości rzucono, gra była w toku. Następny ruch należał do Republiki.
Zatrzymał się przy wyjściu z pomieszczenia, nasłuchując ciszy i zastanawiając
się, jak
zawsze w takich momentach, nad niezwykle cienką liną, po której zdecydował się
kroczyć.
Palpatine nie miał pojęcia, że jego zaufany współpracownik i doradca był w
rzeczywistości
wysłannikiem Mrocznego Lorda Sithów, poruszającemu się w ciemności, starającego
się
zniszczyć wszystko to, co reprezentował sobą Najwyższy Kanclerz.
Gdyby Palpatine kiedyś to odkrył...
Potrząsnął zdecydowanie głową. Nie, do tego nigdy nie dojdzie. Sidious był zbyt
po-
tężny, a Doriana zbyt sprytny, żeby pozwolić na zniszczenie takiej owocnej
współpracy.
Jego kroki odbijały się od wysokiego sufitu, gdy kroczył przez pustą halę.
Binalie będzie czekał przy głównym wejściu do fabryki na zbliżające się siły
Republi-
ki.
Szacowny przedstawiciel Najwyższego Kanclerza Palpatine’a powinien czekać razem
z nim.
- To nie fair - narzekał Corf, rzucając niewielki kamyk w gromadkę motyli
siedzących
na kępce kwiatów u szczytu wzgórza. - Jak mogą tak po prostu przyjść i wszystko
przejąć?
- Toczy się wojna - przypomniał mu Tories. - Wszyscy muszą się poświęcać. -
Założę
się, że Palpatine wcale się nie poświęca - Corf pociągnął nosem i posłał drugi
kamyk w ślad
za pierwszym. Tories użył Mocy i kamyk zatrzymał się nagle w połowie drogi.
- Rozumiem twoją złość, Corf - napomniał chłopca, pozwalając kamykowi opaść na
ziemię. - Ale nie ma powodu, żebyś ją wyładowywał na niewinnych motylach.
Corf syknął przez zaciśnięte zęby.
- Wiem - przyznał z ociąganie, wpatrując się w bezchmurne niebo. - Ale... oho,
nadla-
tuje jeszcze jeden.
Tories spojrzał na niebo. W oddali dostrzegł czarny punkcik, opadający w ich
kierun-
ku.
- Myśl pozytywnie - zasugerował. - Może ten statek przylatuje, żeby ich
wszystkich
stąd zabrać.
- Taa. Pewnie - mruknął Corf, schylając się i podnosząc następny kamyk. Tories
przy-
patrywał mu się z uwagą, ale chłopak zaczął tylko się nim bawić. - Tata by coś
powiedział,
gdyby zamierzali stąd odlecieć. Albo przynajmniej zacząłby się znowu uśmiechać.
Poza tym,
minął dopiero tydzień, a ten Doriana w cudacznych gaciach powiedział, że będą tu
przez czte-
ry.
- Mistrz Doriana - sprostował go automatycznie Tories. - A ty nie powinieneś
ciągle
patrzeć na negatywną stronę wydarzeń. Biorąc pod uwagę postęp, jaki tu
poczynili, mogą się
równie dobrze zdecydować na szybszy odlot.
- Dlaczego mieliby to zrobić? - odparł Corf. - Jeśli tak dobrze im idzie, to po
co to
kończyć? Tories musiał przyznać, że to było dobre pytanie. Gdyby potrafił na nie
dobrze od-
powiedzieć, mógłby wdać się z Doriana w długą dyskusję na ten temat.
„Myśl, Jedi,” napomniał się. W końcu przez ostatnie trzydzieści lat zajmował się
głównie mediacją. Z pewnością był w stanie wystąpić z jakąś propozycją
kompromisowego
wyjścia z sytuacji. I wydawało mu się, że takie znalazł. Chyba.
- Gdzie jest twój ojciec? - spytał.
- W fabryce - odparł Corf, marszcząc brwi. - A o co chodzi?
- Być może o odpowiedni środek nacisku na Dorianę - odrzekł Tories, wyciągając
komlink.
- Mistrza Dorianę.
- Przyznaję się do błędu - powiedział sucho Tories, wstukując częstotliwość
Lorda Bi-
nalie’go.
- Co chcesz zrobić? - spytał Corf. - No, powiedz mi.
- Co najbardziej martwi Mistrza Dorianę? - spytał retorycznie Tories. -
Odpowiedź: że
Separatyści dowiedzą się o fabryce i będą chcieli nas powstrzymać.
- No dobrze - zgodził się Corf. - I co z tego?
- Więc wszystko co musimy zrobić, to przekonać go, że cztery tygodnie oznaczają
ku-
szenie losu - odparł zamyślony Tories. Komlink sprawiał wrażenie, jakby
potrzebował
ogromnie długiego czasu, żeby się połączyć. - Ponieważ gdy się jednak dowiedzą,
straci Spa-
arti na zawsze. Separatyści Dooku zablokują Cartao, i to będzie koniec.
Corf zrobił minę.
- O, nie.
- W rzeczy samej „o, nie” - zgodził się Tories. - Jeśli, z drugiej strony,
Doriana zabie-
rze się do tego małymi kroczkami, przemycając tu swoich ludzi raz na jakiś czas,
może wy-
dłużyć czas trwania operacji w nieskończoność.
- Mówisz, że przejmowałby fabrykę raz na miesiąc, albo coś w tym stylu? - spytał
powątpiewająco Corf. - Nie. Tata na to nie pójdzie.
- Pójdzie, jeśli przyjdzie mu wybierać pomiędzy rozdrażnieniem Doriany i blokadą
Separatystów - powiedział Tories, wyłączając komlink i czując mrowienie na
plecach. Coś tu
było bardzo nie tak. Wstrzymał oddech, spojrzał w górę i cicho przeklął swój
brak uwagi.
Czarny punkt, któremu się wcześniej przyglądali, był teraz o wiele bliżej,
opadając ku nim
niczym niecierpliwa asteroida.
Z tej odległości, Tories mógł już dostrzec szczegóły: bardzo wyraziste,
zaopatrzone
w podwójne skrzydła kształty.
- Co to takiego? - spytał ściśniętym głosem Corf.
- C-9979, okręt desantowy Federacji Handlowej - wyrzucił z siebie Tories, po raz
ostatni próbując wystukać coś na komlinku.
- O, nie - wyszeptał Corf, poszukując w pasie swojego własnego komlinku. -
Musimy
ostrzec tatę!
- Nie możemy - odparł Tories, chowając swój do przegródki w pasie. - Zagłuszają
nas.
- A więc musimy się tam dostać - rzucił Corf, odwracając się w kierunku domu. -
Idziemy.
- Chwileczkę - Tories złapał chłopaka za rękę, zastanawiając się intensywnie.
Zanim
zdołaliby dotrzeć do rezydencji, a potem do tunelu, inwazja byłaby już poważnie
posunięta do
przodu. Teraz musieli w jakiś sposób powiadomić o niej ludzi w środku. - Co? -
krzyknął
Corf. - Idziemy.
- Cicho - nakazał Tories. - Daj mi się zastanowić.
Nad nimi, C-9979 zajął pozycję, unosząc się bezpośrednio nad fabryką i jakieś
dwa-
dzieścia niewielkich pojazdów wychynęło z jego przednich skrzydeł.
- To STAP-y - stwierdził Tories.
Zwinne, latające platformy, przewożące po jednym robocie bojowym każda, oddalały
się od lądującego statku w coraz szerszych kręgach, szukając stanowisk obronnych
lub innych
zagrożeń, mogących zakłócić wyładunek desantu. Trzy z nich, w tej właśnie
chwili, przelaty-
wały nad zakazanym pasem zieleni, pomiędzy rezydencją Binalie’go i „Spaarti
Creations.”
Odległość była znaczna i to w każdym sensie tego słowa. Ale tylko to mu
pozostało. Wycią-
gnąwszy miecz świetlny, uaktywnił go i zablokował w tej pozycji, wybierając
STĄP, który
wydawał się znajdować najbliżej miejsca, w którym stali wraz z Corfem. Oceniając
najlepiej
jak mógł, odległość i prędkość pojazdów, sięgnął po Moc i rzucił miecz świetlny.
Droid, któ-
rego uwaga skierowana była na terenach wokół fabryki, prawdopodobnie nawet go
nie za-
uważył. Obracająca się broń przebiła jego pojazd, a jaskrawozielone ostrze
przecięło ogniwo
energetyczne, mieszczące się tuż ponad stopami robota. Z nijakim, elektronicznym
piskiem
zdziwienia, pojazd i robot runęły w dół i uderzyły w ziemię.
Pozostałe dwa droidy zareagowały natychmiast. Oba STAP-y, zaczęły krążyć wokół
swojego zestrzelonego towarzysza, a piloci obracali swoje metalowe głowy na
wszystkie
strony w poszukiwaniu źródła zagrożenia.
- Uciekaj - rozkazał Tories Corfowi, przywołując z powrotem swój miecz. - Do
domu
i do schronu. Uczyniliśmy wszystko, co w naszej mocy.
- Ale co z tatą? - spytał zaniepokojony Corf, dając kilka niechętnych kroków w
dół
wzgórza.
- Wezmę śmigacz i polecę tunelem zaraz po tym, jak będziesz bezpieczny -
zapewnił
go Tories. Droidy już go dostrzegły, a podwójne działka STAP-ów zaczęły
namierzanie. -
Szybko. Będę zaraz za tobą.
Para blasterowych strzałów minęła ich niebezpiecznie blisko.
- Dobrze - Corf w końcu się odwrócił i zaczął biec. - Ale pójdę z tobą -
krzyknął przez
ramię. - Śmigacze nie polecą przez tunel, bez kogoś nie należącego do mojej
rodziny.
Miecz świetlny wrócił do ręki Toriesa jakieś pół sekundy przed chwilą, w której
działka namierzyły cel.
Ale dla Jedi, pół sekundy to wieczność.
Broń jawiła się w jego dłoni jak rozmazana plama, wirując niczym makthier na ło-
wach, gdy przechwytywał nadlatujące strzały i odbijał je z powrotem. Kilka chwil
później,
trzy pogięte STAP-y wraz z pilotami leżały rozbite w strefie zakazanej.
Zgasiwszy miecz świetlny, Tories odwrócił się i zaczął biec za chłopcem,
znajdują-
cym się już w połowie drogi do rezydencji. Zrobił wszystko co mógł, by ostrzec
tych
w fabryce. Teraz chciał do nich dołączyć. Miał jedynie nadzieję, że zdąży tam
przed droida-
mi.
Chyba zdaje pan sobie z tego sprawę, jak niewiarygodnie to wygląda - skomentował
komandor Roshton, oddając notes elektroniczny technikom. - Przewidywaliśmy, że
zgroma-
dzone przez nas zapasy surowców wystarczą na pełne cztery tygodnie. Okazało się,
że przy
tej skali produkcji, będziemy musieli je uzupełnić już po dwóch.
- Nie jestem zdziwiony - stwierdził Doriana. - „Spaarti Creations” już wcześniej
zdo-
była sobie sławę wykonywania niewykonalnego.
- To niesamowite przedsięwzięcie, Lordzie Binalie - powtórzył Roshton,
odwr