12577

Szczegóły
Tytuł 12577
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

12577 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 12577 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

12577 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Marta Tomaszewska Serpente w raju 1. Nie otworzył oczu. Leżał ogłuszony, na wpół pogrzebany, twarz pokryta warstwą piasku, może popiołu. Nie wiedział, czy żyje. Nie był pewny w każdym razie. Poruszył głową i po-czuł powiew. Powiew świeży, wilgotny, miarowy jak oddech morza zdmuchiwał piasek z jego twarzy, wyłaniała się stopniowo, niczym twarz odkopywanej przez archeologa rzeźby. Sam uczynił to porównanie. Nie otwierał oczu. Gdyby je otworzył, musiałby napotkać wzrok kogoś, kto tak łagodnie omiata go z pyłu, a obawiał się tego spojrzenia. Nie mógł zdradzić, kim jest, skąd przybywa. Bo już przeczuwał niejasno, że żyje. Żyje, chociaż był razem z tamtymi, kiedy runął tunel. Co prawda znajdował się na przedzie. Szedł pierwszy, bo przecież tylko on wiedział, do-kąd idą. Zebrał ich, tych kilku mężczyzn, którzy wraz z nim mieli być ostatnimi ludźmi na Ziemi, aby byli świadkami jego triumfu. Tylko dlatego skorzystał z klauzuli zawartej w Przymierzu i wiódł ich z totalnej zagłady do świata, który sam stworzył, w którym mieli umrzeć bezpo-tomnie śmiercią naturalną. Ale kiedy już wszystko się stało, kiedy znajdowali się w drodze, coraz bardziej tracił ochotę, aby ich wyprowadzić. To uczucie opanowało go w połowie drogi. Pamiętał. A jednak szedł nie zatrzymując się, szedł aż do momentu, kiedy z niepojętej przyczyny zatrzęsła się ziemia. Teraz leżał na wpół pogrzebany, a twarz owiewał mu świeży, wilgotny powiew. Żył. Cho-ciaż powinien był zginąć jak tamci. Wiedział bowiem, aczkolwiek ciągle jeszcze nie otworzył oczu, że tamci zginęli. Było to nie mniej zagadkowe niż fakt, że tunel się zawalił, że sam żył. Jeżeli istotnie żył. Powiew miarowy jak oddech morza odsłaniał jego twarz. Walczył resztkami przytomności, aby nie uwierzyć w to, że jest rzeźbą. Długo nie mógł pozbyć się tego wrażenia, nawet wtedy, kiedy wreszcie otworzył oczy, i jeszcze później. Uniósł powieki i nie zobaczył nikogo. Leżał na wpół przywalony w leju po bombie czy też może w kraterze wulkanu. Raczej to – pomyślał – tutaj nie mogło być bomby. Lej czy krater wydawał się głęboki, nie na tyle jednak, aby należało zwątpić w możliwość wyjścia. Błękit, który rozpinał się w górze, był niby czasza spadochronu. Półokrągły, wydęty przez wiatr, kołysał się ledwo dostrzegalnie. Patrzył długo, tak długo aż nabrał pełne oczy tego błękitu. Potem usiadł i zaczął gorącz-kowo odgarniać piach, który pokrywał go nierówno, niczym niedbale narzucona kołdra. Na-gle bowiem zapragnął wydostać się z leja. Wydostać jak najszybciej. Ale to nie ciekawość przydawała gorączkowego drżenia jego rękom. W dniu, kiedy zobaczył Wielki Błysk – a była to rzecz ostatnia, jaką zobaczył na Ziemi stojąc już zresztą we włazie tunelu – wygasła w nim ciekawość i po raz pierwszy poczuł się zespolony ze światem, który za jego sprawą wkraczał po tym ostatnim rozbłyśnięciu w krainę kosmicznego mroku. Świat, który stworzył dla siebie i kilku wybranych, ku któremu szli tunelem aż do mo-mentu, kiedy z niezbadanej przyczyny tuż przed końcem drogi – runął, ten świat oczywiście miał być pozbawiony optymistycznych, oszukańczych błękitów; każdy z jego przyszłych mieszkańców był wszak Wysoką Inteligencją, którą stać na widzenie rzeczywiste. Nigdzie już nie powinno być t a k i e g o nieba – pomyślał odgarniając piaskową kołdrę, i nie ciekawość, ale przypuszczenie, że przeoczył coś w obliczeniach, przydawało gorączko-wego drżenia jego rękom. Tunel mógł się zawalić, siła wybuchu nigdy nie dawała się obliczyć z zadowalającą do-kładnością. Ta pomyłka nie peszyła go, aczkolwiek obróciła wniwecz plany przetrwania całej grupy. On sam przetrwał. Takiego nieba nie powinno być jednak już nigdzie na Ziemi, to właśnie było w najwyższym stopniu podejrzane. Nie dowierzał zmysłom. Od wieków wiedział, że nie można im ufać, patrzył, widział, ale nie wierzył w to, co widzi. Ogarnęła go tęsknota za zniszczonymi aparatami, ani na chwilę jednak nie przyszło mu na myśl, że bez nich był niczym. Po prostu drażniło go, że widzi coś, co nie może istnieć, i chciał jak najszybciej wspiąć się ku górze, aby stwierdzić, że błękit jest złudzeniem optycznym, że miał rację. Właśnie to, że miał rację. Uwolniony od piasku, spróbował wstać i ku swemu zdziwieniu obsunął się parę metrów. Przedtem nie spojrzał w dół, pewny, że leży na dnie leja. Ale to nie było dno, leżał na ka-miennym bloku tworzącym rodzaj skalnej półki. Pod nim stroma ściana spadała w przepaść rozjaśnioną w głębi słabym, opalizującym światłem. Natychmiast poznał to światło. Taki blask dawało słońce stworzonego przezeń świata. Wystarczyłoby zsunąć się po stromym stoku, aby znaleźć się u siebie, tam dokąd szedł, aby znowu zwielokrotnić się o to wszystko, co stworzył jego umysł. Tak zrobi. Ale wróci. Wróci uzbrojony w sztuczne zmysły i zdefiniuje ów urągający mu błękit. Powziął takie postanowienie, lecz... nie zsunął się w dół. Powodowany impulsem, którego nie rozumiał, rozpoczął w s p i n a c z k ę . Wiedział tylko jedno: chce znaleźć się tam w górze. Na brzegu leja. Dlaczego? Nieważne dlaczego. Nieważne są pytania. Myśli są nieważne. Ważny jest tylko przemożny impuls. Zwierzęcy instynkt. Tak by to określił, gdyby myślał. I skwitowałby rzecz całą ironicznym skrzywieniem warg. Wspinał się uparcie, cierpliwie, ani razu nie spojrzał w dół, bał się tylko jednego, że mógł-by spaść. Dlatego wspinał się uparcie, cierpliwie, jakby podchodzenie sprawiało mu wielką trudność. Było łatwe. Za łatwe, dlatego bał się obsunięcia. Podchodził całe godziny, pełzł w górę cal po calu, umazany ziemią, naznaczony ziemią, a błękit tam w górze nie ciemniał, nie popielał na zmierzch, w ogóle nie zmieniał odcienia, jak-by Ziemia stanęła w miejscu po słonecznej stronie. Nie dziwiło go to. Nie wierzył w ten błękit. Ktoś, kto pełznie, jeżeli pełznie wytrwale, też zdobywa przestrzeń. Przybliżyły się wresz-cie brzegi leja, były już o parę metrów, błękit oddalił się oczywiście, choć jeszcze ciągle przypominał wydętą wiatrem czaszę spadochronu, powiew świeży, wilgotny wzmagał się, już wyraźnie przesycony zapachem alg, orzeźwiający. Odetchnął głęboko raz i drugi, z zamkniętymi oczami smakował ten zapach. Potem zarzu-cił pełzanie. Ostatnie metry przebył w ciągu minuty. Jego ręce wczepiły się w brzeg leja. Były białe na tle tłustej, czarnej ziemi. Ale nie patrzył na swoje ręce. Nie wierzącymi oczami wpatrywał się w niespodziewany nadmorski pejzaż. Turkusowe morze leniwie podpływało na piasek rozległej plaży, mewy kołysały się na fali, horyzont przecięty skrzydłami żagli, a w głębi lądu kolorowe domy pośród drzew i kwiatów, okiennice szeroko otwarte. Deklaracja – pomyślał z podziwem. Sama doskonałość. I zaraz zawiść – chłodna struga szybko twardniejąca w sopel lodu: kto, KTO stworzył ten świat z pozoru przewyższający doskonałością świat przez niego stworzony ? Więc nie ma kresu walce? Więc wypełzł tutaj z tego leja, aby znowu stanąć w szranki? Oszukał mnie – stwierdził nie bez goryczy. Nie, nie zejdzie w dół, do siebie. Zostanie na powierzchni. Wejdzie między te kolorowe, beztroskie domy. Tylko najpierw musi wymyślić sobie imię. Nie wiedział wszak, kto mieszka na tym idyllicznym wybrzeżu. A powinien wiedzieć, zanim wybierze sobie imię. Powinien wiedzieć, czy są z rasy tych, którzy usypiają swoją świadomość pozorną szczerością (pozorną, bo kapituluje przed ostatnią z zasłon skrywających prawdę), czy też z rasy tych, którzy czują się bezpiecznie za barykadą frazesów usprawiedliwiających ich postępowanie. Na Ziemi ludzkość zawsze dzieliła się na te dwie rasy. Był to najcenniejszy se- kret, jaki wydarł swemu Sprzymierzeńcowi. Samooszustwo było motorem życia człowieka; Gdyby nie ono, gatunek ludzki dawno by wyginął. Ale na mocy iście diabelskiego paradoksu właśnie ono stało się przyczyną końca. Gdyby nie owa zdolność samooszukiwania, pleniąca się w ostatnich latach bujnie, szaleńczo, nigdy by nie zdołał zrealizować swego planu. Okazało się jednak, wbrew temu co sądził, że nie on śmiał się ostatni. Rozejrzał się wokół. Plaża była pusta, a kolorowe domy jakby się oddaliły. Zbudowano je na stokach wzgórza. Wzgórze nie pozwalało spojrzeć w głąb lądu, patrząc jednak w górę zo-baczył, że daleko na horyzoncie optymistyczny błękit opierał się jak dach na wysokiej ścianie. Ciszę zakłócał jedynie delikatny plusk fali, która leniwie muskała piasek. Senne mewy na zie-lonej łące morza, senność w rozwarciu okiennic. Cisza snu. Może jest noc? Może przedświt? Wzruszył ramionami i nie myśląc o tym, aby się kryć, poszedł ku morzu. Czuł się lekki i wypoczęty, choć logicznie rzecz biorąc powinien upadać ze zmęczenia. Z rozkoszą zanurzał stopy w piasku, oddychał pełną piersią wystawiając twarz na świeży powiew. Zrzucił ubranie i wskoczył do wody. Nie było morza na Ziemi, w którym by nie pływał, ale nigdy nie doznał podobnego uczu-cia przenikającej całe ciało błogości. Unosił się na fali prawie nieruchomy, jakby, pozbawio-ny ciężaru, i myślał, że jest mu dobrze. Po prostu dobrze. Było to doznanie przejmująco no-we. I pomyślał, że gdyby kiedykolwiek w przeszłości opanowało go takie uczucie, jakiego właśnie teraz doznawał, nigdy by nie pragnął zmiany, a tym samym losy świata potoczyły się zupełnie inaczej. Wiedział, że ta myśl jest ważna, niezmiernie ważna, przybliża bowiem odpowiedź na drę-czące go od wieków pytanie, dlaczego pierwsi ludzie zaryzykowali wygnanie, ulegli pokusie. W stanie błogości, w stanie absolutnej szczęśliwości nie mogą istnieć pokusy, nie ma pra-gnienia zmiany. Zawsze podejrzewał, że coś nie zostało dopowiedziane do końca. Myślał leniwie, raczej z nawyku ustawicznego myślenia, nie zaś z istotnej potrzeby, a przecież czuł: to było ważne. Nie było ważne. Nic nie było ważne, unosił się prawie bez ruchu na fali, wreszcie fala ła-godnie osadziła go na plaży, nie opierał się, pozwalał sobą kierować. A potem wstał, wypłu-kał ubranie, wyschło w mgnieniu oka. Założył je z uczuciem, że wskakuje w nową skórę. Po-patrzył na wybrzeże z podziwem i zazdrością; zniszczył świat i stworzył świat, ale Sprzymie-rzeniec przewyższył go. Była to myśl przelotna, jak poprzednie i ostatnia, zobaczył bowiem młodego mężczyznę nadchodzącego brzegiem. Mężczyzna, nagi do pasa, szedł z rękami w kieszeniach spodni o podwiniętych nogawkach, gwizdał coś, przystawał od czasu do czasu, nachylał się ku wodzie. Nie okazał zdziwienia na widok obcego. Patrzył życzliwie oczami koloru prześwietlonego słońcem miodu. – Bracie, ale miałem sen! – zagadnął, jakby się znali od dawna. – To był taki sen, że nie mogę się obudzić! Przeciągnął się, jakby zrywając więzy, którymi jeszcze oplątywał go sen. – To był sen, bracie – podjął uśmiechając się przyjacielsko. – Płynąłem morzem, naszą ło-dzią, ale sam, i była pełna ryb, po brzegi. Nie wiem, skąd się wzięły, bo nie zarzucałem sieci, ale pełno było ryb. I to takie ryby, jakich nigdy nie widziałem. Myślę sobie, czas wracać, bę-dzie uciecha, taki połów, biorę kurs na brzeg. Ale łódź mnie nie słucha. Płynie w morze. Więc zostawiam ster, kładę się na dnie, ręce pod głowę, patrzę w niebo i tak płynę, a łódź pełna ryb po brzegi. Żal było się obudzić, nie? – Pewno – przytaknął obcy. – Byłeś ciekaw, dokąd płyniesz?Chłopak spojrzał ze zdziwieniem. – Ciekaw, dokąd płynę? – Nie ciekawi cię to?! – Jak ma mnie ciekawić coś, co wiem. – Wiesz dokąd byś dopłynął? – Jak mam nie wiedzieć? Każdy wie, że dokądkolwiek byś płynął morzem, zawsze przy- bijesz do naszego Wybrzeża, prędzej czy później. Zabawny jesteś. Ale to był sen, bracie! Pły-nąłem, a łódź pełna ryb po brzegi, choć ich nie łowiłem, były ze mną. No, na mnie czas. Trzeba budzić, świta. Dzień będzie wietrzny. Bywaj. Podniósł do góry rękę w pożegnalnym geście.Jak to świta? Skąd wiesz, że dzień będzie wietrzny?Obcy o mało nie wykrzyknął tych pytań, powstrzymał się jednak. Pewne jest, że widzi co innego niż tamten. A już zdradził się z niewiedzą. Ale w następnej chwili wszelka ostrożność wydała mu się zbyteczna. Narastało w nim niepojęte przekonanie, że tutaj może mówić, co chce, zadawać najdziwniejsze pytania i nikomu się nie narazi. – Ej – zawołał za oddalającym się. – Zaczekaj! Młody mężczyzna przystanął. Nie wydawał się zniecierpliwiony. Patrzył życzliwie swymi oczami barwy miodu. – Powiedz mi, jak nazywa się ta... miejscowość? – Paradis. Usłyszawszy tę odpowiedź, obcy osłupiał, a potem wybuchnął śmiechem. Paradis, raj, co za kawał, co za znakomity kawał! To mu się udało! Kawalarz z tego Sprzymierzeńca! – Paradis! – wykrztusił wreszcie ocierając łzy. – Paradis. A ty pewnie nazywasz się Adam? – Zgadłeś – odparł młodzieniec, bynajmniej nie obrażony wybuchem wesołości, której przyczyny nie rozumiał. – Aha, no jasne. A powiedz, gdzie jest Ewa? – Która Ewa? U nas wiele kobiet nosi to imię. A, pewnie chodzi ci o Matkę Ewę, właści-cielkę Słonecznego Hotelu. Łatwo trafisz, to największy dom na samym szczycie Wzgórza. Teraz na pewno są wolne pokoje, bo jeszcze daleko do Święta Przypływu. Ale radzę ci, po-siedź jeszcze trochę na brzegu, bo o tej porze wszyscy śpią. Poczekaj, aż się całkiem przeja-śni. No, idę. Wpadnij kiedy do Gospody Barabasza, pytaj o Adama Budziciela. To ja. A jak pytać o ciebie? – Co? – nie zrozumiał zamyślony. – Pytam, jak ci na imię? – Aha, mnie. Nazywam się Serpente. Nigdy nie nosił takiego imienia, nigdy o takim imieniu nie myślał, na pewno nie myślał świadomie, a oto spadło z jego warg w sposób tak naturalny, jakby czekało na tę chwilę od dawna przygotowane do ujawnienia. Powiedział „Serpente” i poczuł się wstrząśnięty, choć ciągle pobrzmiewał w nim śmiech. Ale to imię widać z niczym się Adamowi Budzicielowi nie kojarzyło. – To bywaj, Serpente. Do zobaczenia w gospodzie Barabasza! Odszedł, stąpał lekko, jakby nie dotykając ziemi. Złudzeniu przydawał siły fakt, że w mia-rę jak się oddalał, zdawał się roztapiać w złocistej mgiełce, którą przesycone było powietrze nad morzem. Serpente spojrzał w niebo. Skąd miał wiedzieć, kiedy się przejaśni? Było jasno. Dla niego. Spróbował wyobrazić sobie, co widzi teraz Adam Budziciel, zrezygnował jednak. Jak wy-gląda świt tutaj w Paradisie? Zapewne inaczej niż wszystkie znane mu dotychczas świty. Za-pewne. Usiadł, nabierał pełne garście piasku, sypał z wysoka, płowozłoty pył płynął długo w po-wietrzu. Nie mógł zaprzestać tej zabawy, fascynowało go przeciekanie piasku miedzy palcami, na-bierał i sypał, nabierał i sypał, nabierał i sypał. Piasek czasu przesypuje się w klepsydrze, od-mierza godziny nie istniejące, to chyba najwłaściwszy sposób mierzenia czegoś, co się nie poddaje żadnym miarom, co nie istnieje samo, nawet jako czwarty wymiar, świat jest czaso-przestrzenny, urozmaicony pagórkami materii. Tamten stworzył ciemność i światłość dla orientacji człowieka; „niech się stanie światłość” – powiedział i stwierdził, że światłość jest dobra, ale któż by to rozróżniał oprócz Niego, gdyby nie oddzielił jej od ciemności; już wtedy przewidywał, że zapragnie, aby wiedzieli, bo przecież w rajskim ogrodzie i ciemność wyda-wała się dobra... Płowozłoty pył przeciekał między palcami, Serpente jak automat nabierał i sypał, aż w ja kimś momencie pył nie opadł ku ziemi, zawirował, poderwał się do lotu, uderzył w oczy. Dzień będzie wietrzny – zapowiadał wszak Adam Budziciel. Zatem był już dzień. Spojrzał w stronę domów na Wzgórzu. Ciągle panowała tam cisza snu, ale bezruch nie był już zupełny. Z kominów sączył się dym, wiatr porywał go, niósł wysoko, siwe cienie kładły się na optymistycznym błękicie nieba, jeden za drugim, rzekłbyś, ślady czyichś stóp. Wyda-wało się to tym bardziej prawdopodobne, że owe ślady prowadziły w kierunku przesłaniającej horyzont ciemnej ściany, która mogła być zboczem olbrzymiej góry. Obserwując zabawę wiatru z dymem Serpente uświadomił sobie, że właściwie wszystko tutaj widzi takie, jakim jest: piasek, morze, domy i dym, tylko niebo pozostaje niezmiennie błękitne, co oznaczało oczywiście, że nie będzie miał rozeznania w czasie, że nie zazna ciem-ności. To ostatnie stwierdzenie przyprawiło go o śmiech: nie zazna ciemności, a przecież z racji imienia, które wybrał nie wybierając, przypisany jest do niej. Chwyt maskujący? Śmiejąc się, beztroski, rozzuchwalony, poszedł ku Wzgórzu szerokim krokiem. Kolorowe miasteczko z daleka przypominało makietę zbudowaną w atelier filmowym. Zdawało się, że może ulecieć w powietrze za jednym silniejszym podmuchem wiatru, nie ulatywało jednak, a czasem silnie dmuchało. Bo okazało się, z bliska, że zbudowano je z ka-mienia, na kamiennym zboczu. Gdyby nie to, że domy były tak kolorowe i takie łudząco lek-kie, całe miasteczko można by wziąć za jedno z górskich villages francuskich małych Alp, za jakieś Les Baux en Provence, w którym kamienne domy zdają się wyrastać wprost z gór, jak rzeźba natury, a nie dzieło rąk ludzkich. Serpente stał u podnóża, patrzył, potem zawrócił ku plaży, sprawdził, czy dwoistość wi-dzenia nie była czymś przypadkowym, podchodził, zawracał jak na wystawie malarskiej. Nic się nie zmieniło. Z daleka – kolorowa makieta zwiewnych domków, z bliska kamienne mia-steczko wczepione w skały, wykute w skale, kolory tylko pozostawały nie zmienione. Zapożyczył metodę od plastyków – pomyślał z humorem, bo ciągle odczuwał skłonność do obracania wszystkiego w śmiech. Była to zapewne jakaś reminiscencja tamtego śmiechu, który go ogarnął w latach poprzedzających Wybuch. Ciągle też wierzył, że znajduje się w świecie stworzonym przez Sprzymierzeńca, że zatem ma do czynienia z przemyślną imitacją jakiegoś zakątka świata zniszczonego w Wielkim Błysku. Do tego przekonania pasował optymistyczny błękit, pasował Adam Budziciel roztapiający się w złocistej mgiełce, pasowało wszystko, co poświadczało s z t uczność. Wzgórze jed-nak widziane z bliska wywierało niepokojące wrażenie r e a l n o ś c i . Kiedy zaś Serpente zakończył „przymierzanie się do pejzażu” i kamiennymi, omszałymi schodkami począł wstę-pować na Wzgórze, wrażenie to spotęgowało się tak dalece, że przez chwilę uległ złudzeniu, iż jest naprawdę w Les Baux, że ta wioska, która widziała następujące po sobie wszystkie prawie cywilizacje, wyszła cało również ze zniszczenia ostatniej. Złudzenie to było jawnym absurdem, któż to mógł wiedzieć lepiej od niego, który zadbał, aby nic nie przetrwało, po-nadto pejzaż Paradisu miał w sobie niewiele z dzikości i chaosu prowansalskiego Les Baux. A jednak wrażenie nie rozpraszało się, może to ta ciemna ściana na horyzoncie, ale przecież jednolita, nie przypominająca w niczym diabelskości VAL D'ENFER. Schodki bardzo strome, zwężające się ku górze prowadziły na plac zabudowany z trzech bo-ków, a na południe otwarty, jak rzymskie forum, zabudowany zaś pięcioma warstwami domów, amfiteatralnie, po dachach tych domów można chodzić jak po stopniach, dzięki przemyślnie umieszczonym drabinkom. Domy, pierwsze, jakie zobaczył z bliska, tonęły w kwiatach, które wyrastały wprost ze ścian. Właśnie owa bujnie pleniąca się roślinność tworzyła barwę domów, nie były bynajmniej pomalowane, jak można było przypuszczać patrząc z daleka. Pośrodku Placu rosło jedno jedyne drzewo, niepodobne do żadnego z tych, jakie widział na Ziemi. Z grubym przysadzistym pniem kontrastowało delikatne srebrne listowie, w którym niczym świecidełka w pianie srebrzystej podściółki leżały okrągłe zielonkawe owoce. Jasne, jest i drzewo! – roześmiał się Serpente. Zdaje się, że tylko mnie brakowało. Ale dla-czego tu tak cicho? Jeszcze śpią? A może ten szczególny amfiteatr, to jakaś świątynia? Świą-tynia Drzewa, może potrzebują kapłana! Nagle, bez żadnej zapowiedzi, na widniejącą w oddali ciemną ścianę spłynęło słońce. Ogromne, oślepiające. Ściana zagrała bielą i zielenią. Już teraz stało się oczywiste, że to zbo-cze olbrzymiej góry, której szczyt ginął w optymistycznym błękicie, teraz zapewne również przesłonięty słońcem. Słońce, niewątpliwie dalekie, wydawało się jednak płonąć tuż nad wielką kamienną bramą na szczycie Wzgórza. Widok tej bramy, jakby wyciętej z jednego jedynego bloku szarego wulkanicznego kamie-nia, bardziej zaskoczył Serpente niż nagłe pojawienie się słońca. Kpiny sobie robi – mruknął już zły. Najpierw usiłuje skołować mnie wrażeniem, że jestem we francuskiej wiosce, a teraz pragnie we mnie wmówić, że znalazłem się w Tiahuanaco przed legendarną bramą Słońca. Miesza epoki i religie, a wszystko to umieszcza w Raju. Raj, drzewo, Adam i Ewa, a ci ludzie tutaj modlą się zapewne do słońca. Ale gdzież oni są? Jakby w odpowiedzi na to pytanie ozwał się dźwięczny wysoki głos. Gdzieś śpiewała dziew-czyna. Głos zdawał się dochodzić z góry, więc Serpente wszedł na drabinkę przylegającą do ścia-ny pierwszej warstwy domów zbudowanych wokół Placu. Ale głos nie przybliżał się, wchodził zatem wyżej, a kiedy stanął na dachu piątego, czyli ostatniego, znalazł się blisko bramy i zoba-czył, że wcale nie była to brama, tylko dom w kształcie bramy wyższy od innych na Wzgórzu. Oparta o balustradę tarasu, który był dachem, stała tyłem do niego, a więc twarzą do słoń-ca, dziewczyna. Stała prawie naga i śpiewała rozczesując długie białe włosy. W jej pozie, w jej ruchach bynajmniej nie było modlitewnego skupienia. Wybiegła na taras zapewne prosto ze snu i śpiewała, bo dzień zapowiadał się ładny, chociaż wiatr, jakby przekomarzając się, niweczył pracę grzebienia. – Ładne ma włosy, co? Takiego koloru nie zobaczysz u żadnej dziewczyny w Paradisie! Serpente spojrzał przez ramię i napotkał porozumiewawcze spojrzenie barczystego starca, który stał nieugięty pod ciężarem dwóch po brzegi wypełnionych wodą wiader. – I pojmujesz, kolor jest naturalny, bez żadnej barwiczki – dodał Stary uśmiechając się chytrze. – Wiem, co mówię, bo to moja córka, he, he. Co tak patrzysz młodzieńcze? Dziwisz się, że ja, stary, mam taką młodą córkę? A opowieść o dwóch pestkach słyszałeś? Nie? Tak myślałem. To chodź do domu, opowiem ci tam, bo Matka Ewa zacznie jazgotać, jak jej wody na kąpiel nie nastawię. Za młodu mniej dbała o czystość, teraz pewnie myśli, że woda zmyje zmarszczki, a woda, pojmujesz, żłobić lubi... Żłobi nawet wtedy, kiedy zmywa, he, he. Ruszył przodem, nie uroniwszy ani kropli z wiader, a Serpente za nim. – To jest chyba Hotel Słoneczny? – spytał, aby się upewnić. – Zgadłeś – przytaknął Stary otwierając nogą przymknięte drzwi w południowym skrzydle. A ty pewnie pokoju szukasz? – Szukam – przytaknął Serpente. – Tak myślałem. No, na szczęście ogień nie wygasł, choć zabawiłem ciut przy studni. Lu-bię patrzeć, pojmujesz, jak pierwszy promień słońca tańczy w głębokości gwiazdy wypiera-jąc. Znasz opowieść o gwiazdach? Nie znasz, pewnie, że nie znasz, nigdy tu przedtem nie byłeś, nie znasz Ojczulka Adama, największego bajarza w całym Paradisie, co? Stary zadawał te swoje pytania, nie oczekując odpowiedzi, wlał wodę do osmolonego sa-gana tak wielkiego, że zajmował całą płytę paleniska, wygarnął popiół, poprawił ogień po-grzebaczem, potem usiadł na skrzyni z drzewem i otarł pot z twarzy opalonej na miedź. Serpente rozglądał się po izbie. Była wysoka i chłodna, mimo pieca, z belkowanego sufitu zwisały pęki pachnących ziół, na długim, wyszorowanym do białości stole stał dzban i miska z owocami. Podłoga z nie malowanych desek również wyszorowana była do białości, a spo-między szpar tu i ówdzie wyrastała wiosennie zielona trawa. – Dom – pomyślał niedorzecznie Serpente. Dom. – Więc ty jesteś Ojczulek Adam – rzekł, widząc, że Stary patrzy na niego. Spojrzenie, które napotkał, było pozbawione ciekawości, a jednak życzliwe, tak samo pa-trzył na brzegu morza Adam Budziciel. – Ano – przytaknął Stary wyciągając z kieszeni fajkę w kształcie głowy baraniej. – Ale mówią o mnie po prostu Ojczulek. A ty jak się nazywasz? – Serpente. To imię nie spadło z jego warg w sposób naturalny, jak wtedy kiedy wymówił je po raz pierwszy. Rzucił je twardo, sam zdziwiony nutą wyzwania dźwięczącą w jego głosie. Tym razem pewny był reakcji na nie. Ale pomylił się. Ojczulek Adam, zajęty upychaniem w fajce gorzkawo pachnącego tytoniu, nawet na moment nie zmienił wyrazu twarzy. Wydawał się bardzo pochłonięty swoim zajęciem. – To już się znamy, Serpente – rzekł dobrodusznie, przypalając fajkę od smolnej drzazgi, Głodny jesteś? Serpente pokręcił przecząco głową, nagle jednak poczuł, że istotnie jest głodny. Ojczulek Adam widać wyczuł prawdę z jego twarzy. Postawił na stole drewniany kubek, nalał mleka z dzbana, a potem wyjął z kredensu bochen chleba, popękanego w żarze paleniska jak nazbyt dojrzały owoc. Odkroił pajdę, powąchał z zadowoleniem. – Jedz. Upiekłem go przed świtem. – Kiedy Matka Ewa jeszcze spała – rzekł ironicznie Serpente. – Phi, ona pewno jeszcze śpi. Sen dobrze robi na kobiecą urodę, pojmujesz. Pączek, który płatki rozwija, nie myśli o własnej urodzie, myśli, jaki świat jest piękny, a liść, który z drzewa spada jesie-nią, myśli tylko o tym, aby jak najpiękniej wyglądać na czarnej ziemi... Smakuje ci mój chleb? – Lepszego nigdy nie jadłem – rzekł zgodnie z prawdą Serpente. – Wszystko mi smakuje i czuję się jak w raju. Lekkie kroki rozebrzmiały na schodach, a wysoki dziewczęcy głos zaśpiewał: „Słońce już w sieci ciągnę do brzegu, dziewczyno, otwórz oczy zaspane, już rano, już rano, już raaano”. Ojczulek Adam mrugnął. – W domu zawsze śpiewa, ale jeszcze się nie znalazł taki, co by ją namówił, żeby zaśpie-wała w czasie Święta. Taka już jest, a jaka, nie odgadniesz, jeszcze się nie znalazł mocarz, co by ten orzech rozłupał i ziarno wydobył, pojmujesz. Aha, miałem ci opowiedzieć o dwóch pestkach. Posłuchaj, mamy chwilę czasu: Wędrowiec po świecie wędrował. Wędrował od dawna, tak że z czasem zapomniał, czemu wyruszył w wędrówkę. Żywili go dobrzy ludzie, matka ziemia owoców nie skąpiła, więc szedł, światu rad, jak ziemia rada jest słońcu, co ją ogrzewa. Pewnego razu, gdy huragan wszystko pustoszący zaskoczył go w polu, upadł siłą wiatru o ziemię rzucony, poczuł, że stacza się do jakiejś jamy, piasek mu oczy przysypał. Koniec ze mną – pomyślał – i nagle, gotując się na śmierć, poczuł, że ktoś chlusnął mu w twarz wodą. Zakrztusił się, posmakował, była to woda źródlana, oczy otworzył i zobaczył, że znajduje się w jamie, pojmujesz, istotnie w ziemnej jamie wydrążonej pod korzeniem jakiegoś drzewa. A że żadnego drzewa na powierzchni nie widział, zatem osądził, że jamę wydrążył ktoś pod korzeniem drzewa dawno zwalonego. Ale kto? Rozejrzał się i widzi, że w rozwidleniu korze- nia siedzi mała staruszka cała na czarno ubrana. – Dzięki za ocalenie, matko – rzekł Wędrowiec. Powiedz, kim jesteś, abym mógł pamiętać twoje imię. – Nie należy zdradzać swego imienia temu, kogo ocalamy – odrzekła staruszka głosem jak skrzyp nadłamanej gałęzi drzewa w wietrzny dzień. Nie będziesz więc znał mego imienia, ale nie wyjdziesz stąd z pustymi rękami. Człowiek ma bowiem obowiązki wobec tego, kogo oca-lił, a tobie raz jeszcze grozi zagłada. Weź te dwie pestki. Jasna wyjęta jest z owocu drzewa, które owocowało po raz pierwszy. Ciemna – wyjęta jest z owocu drzewa, które zbliża się do kresu owocowania. Kiedy przyjdzie taki moment w twojej wędrówce, że opuszczą cię siły, rozgryź pestkę, a będziesz ocalony. Ale wolno ci rozgryźć tylko jedną. I tylko jedna przynie-sie ci ocalenie. Nie, nie powiem ci, która. Wędrujesz światem, masz wiele czasu, aby medy-tować. Medytuj więc, abyś nie był zaskoczony, kiedy przyjdzie chwila decyzji. Co rzekłszy, staruszka podała mu pestki i znikła. Wędrowiec wygramolił się z jamy, a że cisza już była na polu, poszedł w dalszą drogę. Wkrótce znalazł się na uczęszczanym gościń-cu i rozwiało się wrażenie słów staruszki, w ogóle całej tej przygody. Dwie pestki, owszem, nosił w woreczku na piersi, ale traktował je po prostu jako talizman, pojmujesz. „Będę zawsze chodził ludnymi gościńcami – postanowił – nigdy więc nie znajdę się bez pomocy.” A że człowiek był z natury wesoły i towarzyski, decyzja ta była w zgodzie z jego naturą. O medy-tacjach na temat podsunięty przez staruszkę oczywiście zapomniał. No i wędrował tak sobie, nigdy nie zbaczając z uczęszczanych gościńców, wesół jak kos na wiosnę i pewien już, że te dwie pestki dane mu zostały jako talizman, na wielkie szczęście. Aż pewnego dnia, sam nie wiedząc jak zaszedł na pustynię. Widział z daleka domy jakieś wielkie, szedł więc bez obaw, choć w coraz większym kurzu, aż wkrótce wszystko mu znik-nęło z oczu w suchej mgle. A kiedy mgła opadła, zobaczył, że ma przed sobą „miasto pustyn-ne”, pojmujesz, po prostu wielopiętrowe bryły w kształcie domów, i zrozumiał, że choć tak bardzo pilnował uczęszczanych dróg, znalazł się jednak na pustyni. Ale nie od razu zwątpił w swoje szczęście. W woreczku na piersi miał przecież cudowne pestki. „Niedawno jeszcze byłem między ludźmi – pomyślał – nie mogłem więc odejść daleko. Wystarczy, jeśli wrócę po własnych śladach.” Ślady, owszem, dawały się zobaczyć na iłowym, gliniastym gruncie, niezbyt wyraźne, ale były. Więc szedł po tych śladach, z twarzą przy ziemi, na czworakach, a gardło go piekło, a nos mu zasychał, powieki krwawiły od żaru. W pewnym momencie, bezwładnie jak przekłuty rybi pęcherz, osunął się na ziemię i tak leżał do cna wyczerpany i pusty. A kiedy po chwili uniósł głowę i krwawiącymi oczami spojrzał wokół, zobaczył pustynię spękaną, powyginaną, zasypaną rozrzuconymi blokami skalnymi o dziwacznych kształtach, strach skoczył mu do gardła jak rozjuszony wilk i poczuł się tak, jakby był jedynym człowiekiem na świecie nie dla niego uczynionym. Zginąłem – pomyślał w trwodze bezmiernej i ręką sięgnął do piersi, pewien, że zgubił wo-reczek z cudownym talizmanem. Ale woreczek był i były w nim dwie pestki, jedna jasna, druga ciemna. Wędrowiec wysy-pał je na dłoń i już chciał cisnąć z przekleństwem, że go zwiodły, gdy nagle przypomniał so-bie to, co na samo dno pamięci odsunął. Zobaczył jak na jawie jamę w rozwidleniu korzenia zwalonego drzewa, zobaczył staruszkę ciemno ubraną od stóp do głów, i nadzieja wróciła do jego serca, bo przypomniał sobie, że w jednej z pestek leży ocalenie, tyle że sam musi odgad-nąć, w której. A wybór wydał mu się śmiesznie prosty: jasna jest z młodego drzewa, ciemna ze starego, zrozumiałe więc, że trzeba rozgryźć jasną, młodość to życie, młodość to siła. Jak pomyślał, tak i zrobił, włożył między zęby jasną pestkę, a ciemną precz odrzucił od siebie. Wtedy powietrze wokół zawirowało, w wielkim migotaniu zjawy dziwne tańczyć wokół niego poczęły i głosy jakieś szydercze chichotały mu koło ucha. W strachu, na który w ogóle nazwy nie ma, zerwał się i uciekać począł, a zjawy goniły go, a ziemia wokół zrobiła się czerwona jak krew i czarna jak węgiel i upadł, aby wydać ostatnie tchnienie. Ale zanim dusza uleciała z jego poranionych ust, zobaczył pośród ścigających go zjaw czarno ubraną starusz-kę, a pośród głosów, które szyderczo chichotały, usłyszał jej głos jak skrzyp nadłamanej gałę-zi w wietrzny dzień. A głos mówił: danym ci było ziarno mądrości, ale ty uczęszczanymi wolałeś chodzić gościńcami, a myśl w tobie umarła, jako i ty teraz umierasz, a oczami, które widzieć mogły, patrzyłeś, jak wielu patrzy. Toteż nie dostrzegłeś, że na pustynię jałową wchodzisz, toteż pomyślałeś, jak myśli wielu, którym mądrość nie była dana. Dlatego nie zasłużyłeś na ocalenie. Tak powiedziała staruszka i znikła, a w tej samej chwili dusza z niego uleciała. Ojczulek Adam umilkł, fajkę wygasłą długo od smolnej szczapy przypalał, w blasku pło-mienia jego miedziana twarz pokryta siwym nalotem niczym maska śniedzią sama zdawała się płonąć, a łuna zabarwiała rudawo gęste, spopielałe włosy. Serpente patrzył na tę twarz starą, niewątpliwie starą, jakby odwieczną, ale tak żywą, że w tym wypadku wyobrażenie starości nie kojarzyło się z przeczuciem śmierci, a nasuwało myśl o życiu, które się wiecznie odradza. – Jak ci się podobała moja opowieść? – zagadał Ojczulek Adam rzucając dymiącą drzazgę na palenisko. – Dużo powiedziałeś, ale nie powiedziałeś wszystkiego – odparł Serpente. – Nie powie-działeś dlaczego należało wybrać ciemną pestkę. Ojczulek Adam spojrzał chytrze spod brwi podobnych do dwóch kępek mchu zrudziałego od słońca. Pociągnął z fajki, a pachnący gorzkawo dym płynął powoli ku belkowanej powale mieszając się z zapachem zwisających z belkowania ziół. – Czasem opowiadam coś do końca, a czasem nie – rzekł gładząc palcem lśniące rogi ba-ranie oplatające kominek. Tak to, pojmujesz, po uważaniu. – I uważasz, że mnie nie trzeba dopowiadać – zaśmiał się Serpente, ale mimo woli poczuł się pochlebiony. Po chwili jednak opowieść o dwóch pestkach wywietrzała mu z głowy, bo oto w sieni rozległo się trzaśnięcie drzwi i kobiecy głos. – Ojczulku, kąpiel gotowa? – Gotowa, matko, gotowa! – odkrzyknął stary.I dodał ciszej: – Idzie już moja radość, idzie. Tak po prawdzie, to nawet biegła. Drzwi pchnięte niecierpliwą ręką otworzyły się gwał-townie, do kuchni wpadła kobieta. Włosy długie do ramion, brązowe, w biegu na twarz opadły, odrzuciła je jednym porusze-niem głowy, smoliste oczy od razu odnalazły siedzącego przy stole cudzoziemca. – Hej – zawołała podnosząc dłoń na powitanie, podeszła do stołu, podniosła do ust dzban z mlekiem, odrzuciła głowę do tyłu. Biała, obszyta czerwoną wypustką koszula rozchyliła się przy szyi. Piła zachłannie, kropla mleka spłynęła z jej warg, zatrzymała się między piersiami, niewia-rygodnie biała przez kontrast z ciemną skórą. Ojczulek Adam, posapując, dźwignął gar z wrzącą wodą z paleniska i zaniósł do znajdują-cej się za purpurową zasłoną łazienki. Kobieta odstawiła dzban, wierzchem dłoni, jak dziec-ko, otarła białe usta, spostrzegła wzrok Serpente uwięziony między swymi piersiami, za-śmiała się; ten śmiech otrzeźwił go. A wtedy spojrzała mu prosto w oczy, zuchwale, uwodzi-cielsko, znowu zaśmiała się i krokiem polinezyjskiej tancerki poszła ku zasłonie, przy której stał Ojczulek Adam uśmiechając się dobrodusznie. – Daj śliczny pokój temu ślicznemu młodzieńcowi – powiedziała. Musiała z impetem wskoczyć do wanny, bo woda bryznęła na zasłonę, która zafalowała i pociemniała w zmoczonych miejscach, a potem było tak, jakby pluskała się w wodzie groma-da dzieciaków. Ojczulek Adam nadsłuchiwał chwilę uśmiechając się pobłażliwie, potem mruknął do Serpente. – Żywy płomień moja Matka Ewa, nie? – Matka Ewa! – mruknął Serpente. – Ach, chcesz powiedzieć, że nie pasuje do niej ten przydomek? Przyjrzyj jej się kiedyś, młodzieńcze, niejedno zobaczysz, bystry jesteś. Wiele byś zgadł, gdybyś wiedział, jaką to wodę noszę dla niej co rano! No, ale czas, żebym ci wreszcie pokazał twój pokój. Chcesz mieć widok na morze, czy na górę? – Na górę – odparł machinalnie Serpente. Uchwycił błysk satysfakcji w oczach Ojczulka Adama. – Na górę, tak myślałem. To chodź. Poszedł przodem, wysoki, barczysty, Serpente postępując za nim bezmyślnie wpatrywał się w plecy godne Atlasa. Głowę miał ciężką, jakby nie mleko pił, a gęste, słodkie wino z Samos. Nie zwrócił nawet uwagi na przepiękne schody z cisowego drzewa, o rzeźbionych poręczach. Wdychał gorzkawy zapach nieznanych ziół, myślał sennie, że ten zapach przypo-mina mu zapach ofiarnych kadzideł, a może raczej zapach niezmierzonych stepów, wysuszo-nych wiatrem, a może jeszcze co innego, trzeba by pomyśleć co. Na wysokim podeście Ojczulek Adam zatrzymał się raptownie. Zamyślony Serpente omal nie wpadł na niego, w porę jednak uchwycił się poręczy. – A może wolisz pokój, który ma okna i na górę, i na morze? – spytał Stary jakoś pod-chwytliwie. – Nie – odparł machinalnie Serpente.Ojczulek Adam pokiwał głową. – Tak myślałem – rzekł, a mogło to być irytujące lub niepokojące, gdyby Serpente był w stanie zaniepokoić się czymkolwiek albo zirytować. Zmęczenie osnuwało go jak mgła, tak że ledwo widział na oczy. I jak przez mgłę przypo-minał sobie, że przeżył kiedyś podobne zmęczenie, a ten zapach, ten gorzkawy zapach nie znanych mu ziół był właśnie wtedy. Na piętrze, w sieni o ścianach wyłożonych skórami Ojczulek Adam otworzył środkowe ze znajdujących się tam trojga drzwi. Mgła osnuwająca Serpente zgęstniała, weszli bowiem w półmrok pokoju, którego jedyne, ale ogromne okno przesłaniały żaluzje z maty. Żaluzje były nieszczelne bądź mata niezbyt gęsto tkana, bo w tym półmroku pląsały świetlne plamy, myszkując po wszystkich kątach. – No, jesteś u siebie – powiedział Ojczulek Adam próbując dłonią miękkości posłania. – Nie pytam, czy ci się podoba, bo bliższy jesteś snu niż jawy, choć niewiele jeszcze piasku przesypało się w zegarze, odkąd wstało słońce. Daleką drogę masz za sobą, odpocząć ci pora. Życzę ci snów miodnych i płodnych, jak mówi się u nas. Odszedł bezszelestnie. Serpente rozbierał się na wpół śpiąc, rzucał ubranie nie patrząc, na podłogę, potem wsunął się między chłodne, przesiąknięte gorzkawym zapachem prześcieradła. Zetknięcie z tymi prześcieradłami przyniosło ulgę graniczącą z rozkoszą, ulgę, jakiej doznaje wygnaniec, który po latach spędzonych na tułaczce znowu znajduje się w swoim domu. A ostatnie słowa oj-czulka Adama jeszcze dźwięczące mu w uszach: „daleką drogę masz za sobą, odpocząć ci pora”, były jakby przyzwoleniem na sen, sen, który ogarnął go u progu wstającego dnia w nieznanej miejscowości. 2. Wiedział, że jeszcze chwila, a zobaczy ul. Brzęczenie potężniało, wibrowało. To będzie tamto drzewo na pagórku. Spomiędzy liści wymykały się pszczoły i leciały mu na spotkanie. Szedł, a brzęczenie narastało. Nagle z wierzchołka drzewa osunęła się złota kula, jakby utka-na z rozedrganej mgiełki, lekka, a gałęzie uginały się, rozstępowały, aż spadła mu prosto pod nogi. Fontanna pszczół wytrysnęła ku jego twarzy. Nie myślał się bronić, nie osłaniał twarzy, nie zamknął oczu i widział, jak dwie królowe uniosły się w górę podtrzymując skrzydłami ociekający miodem plaster, a potem czuł, jak ten plaster zalepia mu oczy, patrzy. Wytężył wszystkie siły i rozwarł powieki. Z początku myślał, że to plaster miodu powiększony do nadnaturalnych rozmiarów wisi niczym ściana na wprost jego oczu, jednak gdy na domniemanym plastrze dojrzał zarysy po-staci, a wyżej rzeźbioną belkę, po której ślizgała się słoneczna plama, pojął, że patrzy na rdzawozłoty gobelin, że słoneczna plama pląsa nie tylko po rzeźbionej belce, a również po jego twarzy, że blask sączy się przez szpary w żaluzjach z maty. Zatem zbudziło go z miod-nego, jak mu życzył Ojczulek Adam, snu dotknięcie słońca. Ale było i brzęczenie. Dobiegało jakby z tyłu, może z boku, gdzieś zza posłania, brzęcze-nie, nie brzęczenie, szum raczej. Nie chciało mu się odwrócić głowy, aby sprawdzić. Leżał odprężony, z uczuciem, że obu-dził się do nowego życia, że cała jego przeszłość opadła zeń we śnie. „Daleką drogę masz za sobą, odpocząć ci pora”, tak powiedział zagadkowy Ojczulek, te słowa były przyzwoleniem na sen, gdy zasypiał, stały się objawieniem, gdy się obudził. Bo przecież osiągnął to, co zamierzał, do czego dążył przez wieki wśród trudów, niebezpie-czeństw i bezustannej pracy. Osiągnął cel. Dopiero w tej chwili w pełni uświadomił sobie ten fakt. To, co teraz z nim się dzieje, nie ma znaczenia. Karą czy nagrodą jest to, że przetrwał, choć powinien był zginąć wraz z innymi, że pod-dawany jest tajemniczym doświadczeniom w nierealnym świecie ułudy? Nieważne. Nic już nie jest ważne. Zrobił swoje, pora mu odpocząć. Już nie musi sobie nad niczym łamać głowy. Może być na przykład turystą, który zwiedza nieznany kraj dla samej przyjemności zwiedzania, nie zastanawiając się, kto ten kraj stworzył i po co, bez żadnych ubocznych celów. Żałował, że przybrał imię Serpente. To imię znaczyło. Pocieszał się jednak, że znaczyło tylko dla niego. Zarówno Adam Budziciel, jak i Ojczulek Adam zareagowali na nie zupełną obojętnością. Jasne. Jeden dowód więcej na potwierdzenie jego domysłów. W Raju nie mogło istnieć tak podstępne, obrzydliwe stworzenie jak wąż. Serpente uniósł się, przeciągnął i znowu opadł na posłanie. Jak wygodnie mu się leżało, jaki spokój panował w migotliwym półmroku. I ten szum dochodzący gdzieś od tyłu, szum świegotliwy, niczym śpiew strumyka spływającego z wysoka skalnym wydrążeniem. A wszystko przepojone zapachem gorzkawym, przenikającym do prawarstwy wspomnień. Przypomnę sobie, jeśli zechcę – stwierdził beztrosko. Ziewając, odrzucił prześcieradło, zauważył smagłość swej skóry. Pamiętał, że ostatnio długie przebywanie w laboratorium nadało jej odcień skrzeli śniętej ryby, ale nie zdziwił się przemianie. Przebiegł wzrokiem podłogę szukając rozrzuconych przed snem części ubrania, nie zoba-czył ich. Za to bliżej, tuż przy posłaniu znajdowało się coś, czego nie było, kiedy wchodził. Dzban z wodą, talerz z owocami, koszula śnieżnobiała z purpurową wypustką przy kołnierzu, spodnie z grubego niebieskiego płótna i sandały wiązane w kostkach. Na moment zachwiał się jego dobry nastrój, nie było mu w smak, że ktoś tu wszedł i pa-trzył na jego sen; sen bezlitośnie zdejmuje wszystkie maski. Myślał niejednokrotnie, że gdyby mógł zobaczyć swoją twarz ze snu, wiedziałby o sobie więcej, niż dzięki latom ustawicznej samoanalizy, nawet kiedyś spróbował przeprowadzić doświadczenie, umówił się z kimś bliskim, że zrobi mu zdjęcie w czasie snu i przeżył wielkie rozczarowanie. Zobaczył jedną ze swoich twarzy, znał ją. Zatem było mu nie w smak, ale tylko na moment zachwiał się jego dobry nastrój. Przypo-mniał sobie: nic nie jest ważne. Również i to, że ktoś, domyślał się kto, zobaczył to, czego on sam nigdy nie zobaczy. Wstał, napił się wody z dzbana, chłodnej jakby z lodu, potem ujął w ręce koszulę z purpu-rową wypustką i uśmiechnął się: Matka Ewa stroi mnie w swoje barwy! Wspomnienie jej piersi wynurzających się z bieli wzbudziło w nim przelotne pożądanie, bo przelotne były wszystkie jego pożądania kobiet. Za posłaniem zasłona z koralików kryła jakieś wnętrze, stamtąd właśnie dobiegał ów szum, który zmienił się w brzęczenie pszczół z „miodnego” snu. Serpente uchylił ją, przesła-niała wejście do wspaniałej łazienki, zrazu nie zobaczył szczegółów, oślepiony blaskiem słońca nie odgrodzonego żadną żaluzją, nie mógł jednak nie dojrzeć wytryskującego z wbu-dowanej w podłogę marmurowej wanny wodotrysku. – Patrzcie, patrzcie – szepnął kpiąco. – Co za cuda. I zaraz myśl: dlaczego Ojczulek Adam nosi gdzieś z daleka wodę do kąpieli dla Matki Ewy? Coś mówił o cudownej studni czy wodzie. „Wiele byś zgadł, gdybyś wiedział, jaką to wodę noszę dla niej co rano.” Aha. Zdaje się, że wiele rzeczy będę musiał zgadywać. Jeżeli będę chciał. Jestem turystą! No to może wyszedłbyś już na zwiedzanie, turysto – zaśmiał się i wróciwszy do pokoju, podbiegł do okna, znalazł sznur, pociągnął. Żaluzje uniosły się z suchym szelestem. Krzyknął i obiema rękami uchwycił się mocno framugi. Przed jego oczami rozciągał się dziki łańcuch górski, wrażenie dzikości potęgował fakt, że ten łańcuch zdawał się leżeć w gruzach, jak góry na pustyniach w gruz zamienione przez niszczące siły przyrody, a z tego łańcucha, niby wieża wyniesiona ponad mur obronny, wystrzelała góra potężna, jakby od-dzielona, trochę cofnięta w głąb, na jej zboczu płaty śniegu skrzące w słońcu leżały nieru-chome, niczym białe kamienie na wierzchołku piramidy Menkaura, zresztą przypominała piramidę, gdyż zdawała się być ucięta u szczytu. Wierzchołek, niewątpliwie istniejący, ginął gdzieś w optymistycznym błękicie, który w tym właśnie miejscu stawał się nieprzejrzysty jak gruba warstwa chmur czy mgieł. Tego posępnego, dzikiego pejzażu nie łagodziła zielona do-lina, która podchodziła beztrosko pod samo podnóże góry, ba, nawet jakby się trochę na nią wspinała. Serpente pałającymi oczami wpatrywał się w górę, przyciągała jak magnes, a przecież nie lubił gór, nigdy nie był alpinistą, ponad górskie pejzaże przekładał zawsze wyzwalającą prze-strzeń mórz i oceanów. Wybrałem pokój z widokiem na górę – uświadomił sobie odrywając z wysiłkiem dłonie od framugi. Nie wiem dlaczego. Ale będę musiał przyzwyczaić się do tego widoku. Zawsze zresztą mogę zasłonić okno. Tak pomyślał i dopiero wtedy poszukał oczami słońca. Oddaliło się znacznie od góry, za-tem musiał spać długo. Może było już południe, bo na białe kamienie dziedzińca kładły się wydłużone cienie cyprysów, ostre niby czarne klingi mieczy. Opuścił matę do połowy okna i tak zamocował. Okno było ogromne, istna ściana ze szkła, światła będzie dosyć, aż nadto, a w ten sposób prawie nie widział góry; przeszkadzała mu, nie chciał jej widzieć. Potem pobiegł do łazienki. Woda, o dziwo, nie była lodowato zimna, jak się spodziewał, sprawiała wrażenie pod-grzewanej. Mył się długo, zmywał z siebie resztki snu i resztki zmęczenia, pogwizdywał i uśmiechał się wspominając chytre spojrzenia, jakie rzucał Ojczulek Adam, te oczy pod brwiami jak kępki zrudziałego mchu. Jest mądry albo udaje mądrego, ciekawe skąd te słowa, że daleką drogę mam za sobą i muszę być zmęczony, być może to po prostu formuła grzecz-nościowa, zaraz, tak, to Aztekowie witali gościa słowami: „jesteś zmęczony”, może to coś w tym rodzaju, może nie, pewnie nie, nieważne. Przecież oni wszyscy tutaj nie z tego świata... Kiedy się wycierał, przyszło mu do głowy, że może jednak nie żyje, zginął przy zawaleniu tunelu, jak inni, i oto po śmierci trafił do raju, mogło tak być. Parsknął śmi