Marta Tomaszewska Serpente w raju 1. Nie otworzył oczu. Leżał ogłuszony, na wpół pogrzebany, twarz pokryta warstwą piasku, może popiołu. Nie wiedział, czy żyje. Nie był pewny w każdym razie. Poruszył głową i po-czuł powiew. Powiew świeży, wilgotny, miarowy jak oddech morza zdmuchiwał piasek z jego twarzy, wyłaniała się stopniowo, niczym twarz odkopywanej przez archeologa rzeźby. Sam uczynił to porównanie. Nie otwierał oczu. Gdyby je otworzył, musiałby napotkać wzrok kogoś, kto tak łagodnie omiata go z pyłu, a obawiał się tego spojrzenia. Nie mógł zdradzić, kim jest, skąd przybywa. Bo już przeczuwał niejasno, że żyje. Żyje, chociaż był razem z tamtymi, kiedy runął tunel. Co prawda znajdował się na przedzie. Szedł pierwszy, bo przecież tylko on wiedział, do-kąd idą. Zebrał ich, tych kilku mężczyzn, którzy wraz z nim mieli być ostatnimi ludźmi na Ziemi, aby byli świadkami jego triumfu. Tylko dlatego skorzystał z klauzuli zawartej w Przymierzu i wiódł ich z totalnej zagłady do świata, który sam stworzył, w którym mieli umrzeć bezpo-tomnie śmiercią naturalną. Ale kiedy już wszystko się stało, kiedy znajdowali się w drodze, coraz bardziej tracił ochotę, aby ich wyprowadzić. To uczucie opanowało go w połowie drogi. Pamiętał. A jednak szedł nie zatrzymując się, szedł aż do momentu, kiedy z niepojętej przyczyny zatrzęsła się ziemia. Teraz leżał na wpół pogrzebany, a twarz owiewał mu świeży, wilgotny powiew. Żył. Cho-ciaż powinien był zginąć jak tamci. Wiedział bowiem, aczkolwiek ciągle jeszcze nie otworzył oczu, że tamci zginęli. Było to nie mniej zagadkowe niż fakt, że tunel się zawalił, że sam żył. Jeżeli istotnie żył. Powiew miarowy jak oddech morza odsłaniał jego twarz. Walczył resztkami przytomności, aby nie uwierzyć w to, że jest rzeźbą. Długo nie mógł pozbyć się tego wrażenia, nawet wtedy, kiedy wreszcie otworzył oczy, i jeszcze później. Uniósł powieki i nie zobaczył nikogo. Leżał na wpół przywalony w leju po bombie czy też może w kraterze wulkanu. Raczej to – pomyślał – tutaj nie mogło być bomby. Lej czy krater wydawał się głęboki, nie na tyle jednak, aby należało zwątpić w możliwość wyjścia. Błękit, który rozpinał się w górze, był niby czasza spadochronu. Półokrągły, wydęty przez wiatr, kołysał się ledwo dostrzegalnie. Patrzył długo, tak długo aż nabrał pełne oczy tego błękitu. Potem usiadł i zaczął gorącz-kowo odgarniać piach, który pokrywał go nierówno, niczym niedbale narzucona kołdra. Na-gle bowiem zapragnął wydostać się z leja. Wydostać jak najszybciej. Ale to nie ciekawość przydawała gorączkowego drżenia jego rękom. W dniu, kiedy zobaczył Wielki Błysk – a była to rzecz ostatnia, jaką zobaczył na Ziemi stojąc już zresztą we włazie tunelu – wygasła w nim ciekawość i po raz pierwszy poczuł się zespolony ze światem, który za jego sprawą wkraczał po tym ostatnim rozbłyśnięciu w krainę kosmicznego mroku. Świat, który stworzył dla siebie i kilku wybranych, ku któremu szli tunelem aż do mo-mentu, kiedy z niezbadanej przyczyny tuż przed końcem drogi – runął, ten świat oczywiście miał być pozbawiony optymistycznych, oszukańczych błękitów; każdy z jego przyszłych mieszkańców był wszak Wysoką Inteligencją, którą stać na widzenie rzeczywiste. Nigdzie już nie powinno być t a k i e g o nieba – pomyślał odgarniając piaskową kołdrę, i nie ciekawość, ale przypuszczenie, że przeoczył coś w obliczeniach, przydawało gorączko-wego drżenia jego rękom. Tunel mógł się zawalić, siła wybuchu nigdy nie dawała się obliczyć z zadowalającą do-kładnością. Ta pomyłka nie peszyła go, aczkolwiek obróciła wniwecz plany przetrwania całej grupy. On sam przetrwał. Takiego nieba nie powinno być jednak już nigdzie na Ziemi, to właśnie było w najwyższym stopniu podejrzane. Nie dowierzał zmysłom. Od wieków wiedział, że nie można im ufać, patrzył, widział, ale nie wierzył w to, co widzi. Ogarnęła go tęsknota za zniszczonymi aparatami, ani na chwilę jednak nie przyszło mu na myśl, że bez nich był niczym. Po prostu drażniło go, że widzi coś, co nie może istnieć, i chciał jak najszybciej wspiąć się ku górze, aby stwierdzić, że błękit jest złudzeniem optycznym, że miał rację. Właśnie to, że miał rację. Uwolniony od piasku, spróbował wstać i ku swemu zdziwieniu obsunął się parę metrów. Przedtem nie spojrzał w dół, pewny, że leży na dnie leja. Ale to nie było dno, leżał na ka-miennym bloku tworzącym rodzaj skalnej półki. Pod nim stroma ściana spadała w przepaść rozjaśnioną w głębi słabym, opalizującym światłem. Natychmiast poznał to światło. Taki blask dawało słońce stworzonego przezeń świata. Wystarczyłoby zsunąć się po stromym stoku, aby znaleźć się u siebie, tam dokąd szedł, aby znowu zwielokrotnić się o to wszystko, co stworzył jego umysł. Tak zrobi. Ale wróci. Wróci uzbrojony w sztuczne zmysły i zdefiniuje ów urągający mu błękit. Powziął takie postanowienie, lecz... nie zsunął się w dół. Powodowany impulsem, którego nie rozumiał, rozpoczął w s p i n a c z k ę . Wiedział tylko jedno: chce znaleźć się tam w górze. Na brzegu leja. Dlaczego? Nieważne dlaczego. Nieważne są pytania. Myśli są nieważne. Ważny jest tylko przemożny impuls. Zwierzęcy instynkt. Tak by to określił, gdyby myślał. I skwitowałby rzecz całą ironicznym skrzywieniem warg. Wspinał się uparcie, cierpliwie, ani razu nie spojrzał w dół, bał się tylko jednego, że mógł-by spaść. Dlatego wspinał się uparcie, cierpliwie, jakby podchodzenie sprawiało mu wielką trudność. Było łatwe. Za łatwe, dlatego bał się obsunięcia. Podchodził całe godziny, pełzł w górę cal po calu, umazany ziemią, naznaczony ziemią, a błękit tam w górze nie ciemniał, nie popielał na zmierzch, w ogóle nie zmieniał odcienia, jak-by Ziemia stanęła w miejscu po słonecznej stronie. Nie dziwiło go to. Nie wierzył w ten błękit. Ktoś, kto pełznie, jeżeli pełznie wytrwale, też zdobywa przestrzeń. Przybliżyły się wresz-cie brzegi leja, były już o parę metrów, błękit oddalił się oczywiście, choć jeszcze ciągle przypominał wydętą wiatrem czaszę spadochronu, powiew świeży, wilgotny wzmagał się, już wyraźnie przesycony zapachem alg, orzeźwiający. Odetchnął głęboko raz i drugi, z zamkniętymi oczami smakował ten zapach. Potem zarzu-cił pełzanie. Ostatnie metry przebył w ciągu minuty. Jego ręce wczepiły się w brzeg leja. Były białe na tle tłustej, czarnej ziemi. Ale nie patrzył na swoje ręce. Nie wierzącymi oczami wpatrywał się w niespodziewany nadmorski pejzaż. Turkusowe morze leniwie podpływało na piasek rozległej plaży, mewy kołysały się na fali, horyzont przecięty skrzydłami żagli, a w głębi lądu kolorowe domy pośród drzew i kwiatów, okiennice szeroko otwarte. Deklaracja – pomyślał z podziwem. Sama doskonałość. I zaraz zawiść – chłodna struga szybko twardniejąca w sopel lodu: kto, KTO stworzył ten świat z pozoru przewyższający doskonałością świat przez niego stworzony ? Więc nie ma kresu walce? Więc wypełzł tutaj z tego leja, aby znowu stanąć w szranki? Oszukał mnie – stwierdził nie bez goryczy. Nie, nie zejdzie w dół, do siebie. Zostanie na powierzchni. Wejdzie między te kolorowe, beztroskie domy. Tylko najpierw musi wymyślić sobie imię. Nie wiedział wszak, kto mieszka na tym idyllicznym wybrzeżu. A powinien wiedzieć, zanim wybierze sobie imię. Powinien wiedzieć, czy są z rasy tych, którzy usypiają swoją świadomość pozorną szczerością (pozorną, bo kapituluje przed ostatnią z zasłon skrywających prawdę), czy też z rasy tych, którzy czują się bezpiecznie za barykadą frazesów usprawiedliwiających ich postępowanie. Na Ziemi ludzkość zawsze dzieliła się na te dwie rasy. Był to najcenniejszy se- kret, jaki wydarł swemu Sprzymierzeńcowi. Samooszustwo było motorem życia człowieka; Gdyby nie ono, gatunek ludzki dawno by wyginął. Ale na mocy iście diabelskiego paradoksu właśnie ono stało się przyczyną końca. Gdyby nie owa zdolność samooszukiwania, pleniąca się w ostatnich latach bujnie, szaleńczo, nigdy by nie zdołał zrealizować swego planu. Okazało się jednak, wbrew temu co sądził, że nie on śmiał się ostatni. Rozejrzał się wokół. Plaża była pusta, a kolorowe domy jakby się oddaliły. Zbudowano je na stokach wzgórza. Wzgórze nie pozwalało spojrzeć w głąb lądu, patrząc jednak w górę zo-baczył, że daleko na horyzoncie optymistyczny błękit opierał się jak dach na wysokiej ścianie. Ciszę zakłócał jedynie delikatny plusk fali, która leniwie muskała piasek. Senne mewy na zie-lonej łące morza, senność w rozwarciu okiennic. Cisza snu. Może jest noc? Może przedświt? Wzruszył ramionami i nie myśląc o tym, aby się kryć, poszedł ku morzu. Czuł się lekki i wypoczęty, choć logicznie rzecz biorąc powinien upadać ze zmęczenia. Z rozkoszą zanurzał stopy w piasku, oddychał pełną piersią wystawiając twarz na świeży powiew. Zrzucił ubranie i wskoczył do wody. Nie było morza na Ziemi, w którym by nie pływał, ale nigdy nie doznał podobnego uczu-cia przenikającej całe ciało błogości. Unosił się na fali prawie nieruchomy, jakby, pozbawio-ny ciężaru, i myślał, że jest mu dobrze. Po prostu dobrze. Było to doznanie przejmująco no-we. I pomyślał, że gdyby kiedykolwiek w przeszłości opanowało go takie uczucie, jakiego właśnie teraz doznawał, nigdy by nie pragnął zmiany, a tym samym losy świata potoczyły się zupełnie inaczej. Wiedział, że ta myśl jest ważna, niezmiernie ważna, przybliża bowiem odpowiedź na drę-czące go od wieków pytanie, dlaczego pierwsi ludzie zaryzykowali wygnanie, ulegli pokusie. W stanie błogości, w stanie absolutnej szczęśliwości nie mogą istnieć pokusy, nie ma pra-gnienia zmiany. Zawsze podejrzewał, że coś nie zostało dopowiedziane do końca. Myślał leniwie, raczej z nawyku ustawicznego myślenia, nie zaś z istotnej potrzeby, a przecież czuł: to było ważne. Nie było ważne. Nic nie było ważne, unosił się prawie bez ruchu na fali, wreszcie fala ła-godnie osadziła go na plaży, nie opierał się, pozwalał sobą kierować. A potem wstał, wypłu-kał ubranie, wyschło w mgnieniu oka. Założył je z uczuciem, że wskakuje w nową skórę. Po-patrzył na wybrzeże z podziwem i zazdrością; zniszczył świat i stworzył świat, ale Sprzymie-rzeniec przewyższył go. Była to myśl przelotna, jak poprzednie i ostatnia, zobaczył bowiem młodego mężczyznę nadchodzącego brzegiem. Mężczyzna, nagi do pasa, szedł z rękami w kieszeniach spodni o podwiniętych nogawkach, gwizdał coś, przystawał od czasu do czasu, nachylał się ku wodzie. Nie okazał zdziwienia na widok obcego. Patrzył życzliwie oczami koloru prześwietlonego słońcem miodu. – Bracie, ale miałem sen! – zagadnął, jakby się znali od dawna. – To był taki sen, że nie mogę się obudzić! Przeciągnął się, jakby zrywając więzy, którymi jeszcze oplątywał go sen. – To był sen, bracie – podjął uśmiechając się przyjacielsko. – Płynąłem morzem, naszą ło-dzią, ale sam, i była pełna ryb, po brzegi. Nie wiem, skąd się wzięły, bo nie zarzucałem sieci, ale pełno było ryb. I to takie ryby, jakich nigdy nie widziałem. Myślę sobie, czas wracać, bę-dzie uciecha, taki połów, biorę kurs na brzeg. Ale łódź mnie nie słucha. Płynie w morze. Więc zostawiam ster, kładę się na dnie, ręce pod głowę, patrzę w niebo i tak płynę, a łódź pełna ryb po brzegi. Żal było się obudzić, nie? – Pewno – przytaknął obcy. – Byłeś ciekaw, dokąd płyniesz?Chłopak spojrzał ze zdziwieniem. – Ciekaw, dokąd płynę? – Nie ciekawi cię to?! – Jak ma mnie ciekawić coś, co wiem. – Wiesz dokąd byś dopłynął? – Jak mam nie wiedzieć? Każdy wie, że dokądkolwiek byś płynął morzem, zawsze przy- bijesz do naszego Wybrzeża, prędzej czy później. Zabawny jesteś. Ale to był sen, bracie! Pły-nąłem, a łódź pełna ryb po brzegi, choć ich nie łowiłem, były ze mną. No, na mnie czas. Trzeba budzić, świta. Dzień będzie wietrzny. Bywaj. Podniósł do góry rękę w pożegnalnym geście.Jak to świta? Skąd wiesz, że dzień będzie wietrzny?Obcy o mało nie wykrzyknął tych pytań, powstrzymał się jednak. Pewne jest, że widzi co innego niż tamten. A już zdradził się z niewiedzą. Ale w następnej chwili wszelka ostrożność wydała mu się zbyteczna. Narastało w nim niepojęte przekonanie, że tutaj może mówić, co chce, zadawać najdziwniejsze pytania i nikomu się nie narazi. – Ej – zawołał za oddalającym się. – Zaczekaj! Młody mężczyzna przystanął. Nie wydawał się zniecierpliwiony. Patrzył życzliwie swymi oczami barwy miodu. – Powiedz mi, jak nazywa się ta... miejscowość? – Paradis. Usłyszawszy tę odpowiedź, obcy osłupiał, a potem wybuchnął śmiechem. Paradis, raj, co za kawał, co za znakomity kawał! To mu się udało! Kawalarz z tego Sprzymierzeńca! – Paradis! – wykrztusił wreszcie ocierając łzy. – Paradis. A ty pewnie nazywasz się Adam? – Zgadłeś – odparł młodzieniec, bynajmniej nie obrażony wybuchem wesołości, której przyczyny nie rozumiał. – Aha, no jasne. A powiedz, gdzie jest Ewa? – Która Ewa? U nas wiele kobiet nosi to imię. A, pewnie chodzi ci o Matkę Ewę, właści-cielkę Słonecznego Hotelu. Łatwo trafisz, to największy dom na samym szczycie Wzgórza. Teraz na pewno są wolne pokoje, bo jeszcze daleko do Święta Przypływu. Ale radzę ci, po-siedź jeszcze trochę na brzegu, bo o tej porze wszyscy śpią. Poczekaj, aż się całkiem przeja-śni. No, idę. Wpadnij kiedy do Gospody Barabasza, pytaj o Adama Budziciela. To ja. A jak pytać o ciebie? – Co? – nie zrozumiał zamyślony. – Pytam, jak ci na imię? – Aha, mnie. Nazywam się Serpente. Nigdy nie nosił takiego imienia, nigdy o takim imieniu nie myślał, na pewno nie myślał świadomie, a oto spadło z jego warg w sposób tak naturalny, jakby czekało na tę chwilę od dawna przygotowane do ujawnienia. Powiedział „Serpente” i poczuł się wstrząśnięty, choć ciągle pobrzmiewał w nim śmiech. Ale to imię widać z niczym się Adamowi Budzicielowi nie kojarzyło. – To bywaj, Serpente. Do zobaczenia w gospodzie Barabasza! Odszedł, stąpał lekko, jakby nie dotykając ziemi. Złudzeniu przydawał siły fakt, że w mia-rę jak się oddalał, zdawał się roztapiać w złocistej mgiełce, którą przesycone było powietrze nad morzem. Serpente spojrzał w niebo. Skąd miał wiedzieć, kiedy się przejaśni? Było jasno. Dla niego. Spróbował wyobrazić sobie, co widzi teraz Adam Budziciel, zrezygnował jednak. Jak wy-gląda świt tutaj w Paradisie? Zapewne inaczej niż wszystkie znane mu dotychczas świty. Za-pewne. Usiadł, nabierał pełne garście piasku, sypał z wysoka, płowozłoty pył płynął długo w po-wietrzu. Nie mógł zaprzestać tej zabawy, fascynowało go przeciekanie piasku miedzy palcami, na-bierał i sypał, nabierał i sypał, nabierał i sypał. Piasek czasu przesypuje się w klepsydrze, od-mierza godziny nie istniejące, to chyba najwłaściwszy sposób mierzenia czegoś, co się nie poddaje żadnym miarom, co nie istnieje samo, nawet jako czwarty wymiar, świat jest czaso-przestrzenny, urozmaicony pagórkami materii. Tamten stworzył ciemność i światłość dla orientacji człowieka; „niech się stanie światłość” – powiedział i stwierdził, że światłość jest dobra, ale któż by to rozróżniał oprócz Niego, gdyby nie oddzielił jej od ciemności; już wtedy przewidywał, że zapragnie, aby wiedzieli, bo przecież w rajskim ogrodzie i ciemność wyda-wała się dobra... Płowozłoty pył przeciekał między palcami, Serpente jak automat nabierał i sypał, aż w ja kimś momencie pył nie opadł ku ziemi, zawirował, poderwał się do lotu, uderzył w oczy. Dzień będzie wietrzny – zapowiadał wszak Adam Budziciel. Zatem był już dzień. Spojrzał w stronę domów na Wzgórzu. Ciągle panowała tam cisza snu, ale bezruch nie był już zupełny. Z kominów sączył się dym, wiatr porywał go, niósł wysoko, siwe cienie kładły się na optymistycznym błękicie nieba, jeden za drugim, rzekłbyś, ślady czyichś stóp. Wyda-wało się to tym bardziej prawdopodobne, że owe ślady prowadziły w kierunku przesłaniającej horyzont ciemnej ściany, która mogła być zboczem olbrzymiej góry. Obserwując zabawę wiatru z dymem Serpente uświadomił sobie, że właściwie wszystko tutaj widzi takie, jakim jest: piasek, morze, domy i dym, tylko niebo pozostaje niezmiennie błękitne, co oznaczało oczywiście, że nie będzie miał rozeznania w czasie, że nie zazna ciem-ności. To ostatnie stwierdzenie przyprawiło go o śmiech: nie zazna ciemności, a przecież z racji imienia, które wybrał nie wybierając, przypisany jest do niej. Chwyt maskujący? Śmiejąc się, beztroski, rozzuchwalony, poszedł ku Wzgórzu szerokim krokiem. Kolorowe miasteczko z daleka przypominało makietę zbudowaną w atelier filmowym. Zdawało się, że może ulecieć w powietrze za jednym silniejszym podmuchem wiatru, nie ulatywało jednak, a czasem silnie dmuchało. Bo okazało się, z bliska, że zbudowano je z ka-mienia, na kamiennym zboczu. Gdyby nie to, że domy były tak kolorowe i takie łudząco lek-kie, całe miasteczko można by wziąć za jedno z górskich villages francuskich małych Alp, za jakieś Les Baux en Provence, w którym kamienne domy zdają się wyrastać wprost z gór, jak rzeźba natury, a nie dzieło rąk ludzkich. Serpente stał u podnóża, patrzył, potem zawrócił ku plaży, sprawdził, czy dwoistość wi-dzenia nie była czymś przypadkowym, podchodził, zawracał jak na wystawie malarskiej. Nic się nie zmieniło. Z daleka – kolorowa makieta zwiewnych domków, z bliska kamienne mia-steczko wczepione w skały, wykute w skale, kolory tylko pozostawały nie zmienione. Zapożyczył metodę od plastyków – pomyślał z humorem, bo ciągle odczuwał skłonność do obracania wszystkiego w śmiech. Była to zapewne jakaś reminiscencja tamtego śmiechu, który go ogarnął w latach poprzedzających Wybuch. Ciągle też wierzył, że znajduje się w świecie stworzonym przez Sprzymierzeńca, że zatem ma do czynienia z przemyślną imitacją jakiegoś zakątka świata zniszczonego w Wielkim Błysku. Do tego przekonania pasował optymistyczny błękit, pasował Adam Budziciel roztapiający się w złocistej mgiełce, pasowało wszystko, co poświadczało s z t uczność. Wzgórze jed-nak widziane z bliska wywierało niepokojące wrażenie r e a l n o ś c i . Kiedy zaś Serpente zakończył „przymierzanie się do pejzażu” i kamiennymi, omszałymi schodkami począł wstę-pować na Wzgórze, wrażenie to spotęgowało się tak dalece, że przez chwilę uległ złudzeniu, iż jest naprawdę w Les Baux, że ta wioska, która widziała następujące po sobie wszystkie prawie cywilizacje, wyszła cało również ze zniszczenia ostatniej. Złudzenie to było jawnym absurdem, któż to mógł wiedzieć lepiej od niego, który zadbał, aby nic nie przetrwało, po-nadto pejzaż Paradisu miał w sobie niewiele z dzikości i chaosu prowansalskiego Les Baux. A jednak wrażenie nie rozpraszało się, może to ta ciemna ściana na horyzoncie, ale przecież jednolita, nie przypominająca w niczym diabelskości VAL D'ENFER. Schodki bardzo strome, zwężające się ku górze prowadziły na plac zabudowany z trzech bo-ków, a na południe otwarty, jak rzymskie forum, zabudowany zaś pięcioma warstwami domów, amfiteatralnie, po dachach tych domów można chodzić jak po stopniach, dzięki przemyślnie umieszczonym drabinkom. Domy, pierwsze, jakie zobaczył z bliska, tonęły w kwiatach, które wyrastały wprost ze ścian. Właśnie owa bujnie pleniąca się roślinność tworzyła barwę domów, nie były bynajmniej pomalowane, jak można było przypuszczać patrząc z daleka. Pośrodku Placu rosło jedno jedyne drzewo, niepodobne do żadnego z tych, jakie widział na Ziemi. Z grubym przysadzistym pniem kontrastowało delikatne srebrne listowie, w którym niczym świecidełka w pianie srebrzystej podściółki leżały okrągłe zielonkawe owoce. Jasne, jest i drzewo! – roześmiał się Serpente. Zdaje się, że tylko mnie brakowało. Ale dla-czego tu tak cicho? Jeszcze śpią? A może ten szczególny amfiteatr, to jakaś świątynia? Świą-tynia Drzewa, może potrzebują kapłana! Nagle, bez żadnej zapowiedzi, na widniejącą w oddali ciemną ścianę spłynęło słońce. Ogromne, oślepiające. Ściana zagrała bielą i zielenią. Już teraz stało się oczywiste, że to zbo-cze olbrzymiej góry, której szczyt ginął w optymistycznym błękicie, teraz zapewne również przesłonięty słońcem. Słońce, niewątpliwie dalekie, wydawało się jednak płonąć tuż nad wielką kamienną bramą na szczycie Wzgórza. Widok tej bramy, jakby wyciętej z jednego jedynego bloku szarego wulkanicznego kamie-nia, bardziej zaskoczył Serpente niż nagłe pojawienie się słońca. Kpiny sobie robi – mruknął już zły. Najpierw usiłuje skołować mnie wrażeniem, że jestem we francuskiej wiosce, a teraz pragnie we mnie wmówić, że znalazłem się w Tiahuanaco przed legendarną bramą Słońca. Miesza epoki i religie, a wszystko to umieszcza w Raju. Raj, drzewo, Adam i Ewa, a ci ludzie tutaj modlą się zapewne do słońca. Ale gdzież oni są? Jakby w odpowiedzi na to pytanie ozwał się dźwięczny wysoki głos. Gdzieś śpiewała dziew-czyna. Głos zdawał się dochodzić z góry, więc Serpente wszedł na drabinkę przylegającą do ścia-ny pierwszej warstwy domów zbudowanych wokół Placu. Ale głos nie przybliżał się, wchodził zatem wyżej, a kiedy stanął na dachu piątego, czyli ostatniego, znalazł się blisko bramy i zoba-czył, że wcale nie była to brama, tylko dom w kształcie bramy wyższy od innych na Wzgórzu. Oparta o balustradę tarasu, który był dachem, stała tyłem do niego, a więc twarzą do słoń-ca, dziewczyna. Stała prawie naga i śpiewała rozczesując długie białe włosy. W jej pozie, w jej ruchach bynajmniej nie było modlitewnego skupienia. Wybiegła na taras zapewne prosto ze snu i śpiewała, bo dzień zapowiadał się ładny, chociaż wiatr, jakby przekomarzając się, niweczył pracę grzebienia. – Ładne ma włosy, co? Takiego koloru nie zobaczysz u żadnej dziewczyny w Paradisie! Serpente spojrzał przez ramię i napotkał porozumiewawcze spojrzenie barczystego starca, który stał nieugięty pod ciężarem dwóch po brzegi wypełnionych wodą wiader. – I pojmujesz, kolor jest naturalny, bez żadnej barwiczki – dodał Stary uśmiechając się chytrze. – Wiem, co mówię, bo to moja córka, he, he. Co tak patrzysz młodzieńcze? Dziwisz się, że ja, stary, mam taką młodą córkę? A opowieść o dwóch pestkach słyszałeś? Nie? Tak myślałem. To chodź do domu, opowiem ci tam, bo Matka Ewa zacznie jazgotać, jak jej wody na kąpiel nie nastawię. Za młodu mniej dbała o czystość, teraz pewnie myśli, że woda zmyje zmarszczki, a woda, pojmujesz, żłobić lubi... Żłobi nawet wtedy, kiedy zmywa, he, he. Ruszył przodem, nie uroniwszy ani kropli z wiader, a Serpente za nim. – To jest chyba Hotel Słoneczny? – spytał, aby się upewnić. – Zgadłeś – przytaknął Stary otwierając nogą przymknięte drzwi w południowym skrzydle. A ty pewnie pokoju szukasz? – Szukam – przytaknął Serpente. – Tak myślałem. No, na szczęście ogień nie wygasł, choć zabawiłem ciut przy studni. Lu-bię patrzeć, pojmujesz, jak pierwszy promień słońca tańczy w głębokości gwiazdy wypiera-jąc. Znasz opowieść o gwiazdach? Nie znasz, pewnie, że nie znasz, nigdy tu przedtem nie byłeś, nie znasz Ojczulka Adama, największego bajarza w całym Paradisie, co? Stary zadawał te swoje pytania, nie oczekując odpowiedzi, wlał wodę do osmolonego sa-gana tak wielkiego, że zajmował całą płytę paleniska, wygarnął popiół, poprawił ogień po-grzebaczem, potem usiadł na skrzyni z drzewem i otarł pot z twarzy opalonej na miedź. Serpente rozglądał się po izbie. Była wysoka i chłodna, mimo pieca, z belkowanego sufitu zwisały pęki pachnących ziół, na długim, wyszorowanym do białości stole stał dzban i miska z owocami. Podłoga z nie malowanych desek również wyszorowana była do białości, a spo-między szpar tu i ówdzie wyrastała wiosennie zielona trawa. – Dom – pomyślał niedorzecznie Serpente. Dom. – Więc ty jesteś Ojczulek Adam – rzekł, widząc, że Stary patrzy na niego. Spojrzenie, które napotkał, było pozbawione ciekawości, a jednak życzliwe, tak samo pa-trzył na brzegu morza Adam Budziciel. – Ano – przytaknął Stary wyciągając z kieszeni fajkę w kształcie głowy baraniej. – Ale mówią o mnie po prostu Ojczulek. A ty jak się nazywasz? – Serpente. To imię nie spadło z jego warg w sposób naturalny, jak wtedy kiedy wymówił je po raz pierwszy. Rzucił je twardo, sam zdziwiony nutą wyzwania dźwięczącą w jego głosie. Tym razem pewny był reakcji na nie. Ale pomylił się. Ojczulek Adam, zajęty upychaniem w fajce gorzkawo pachnącego tytoniu, nawet na moment nie zmienił wyrazu twarzy. Wydawał się bardzo pochłonięty swoim zajęciem. – To już się znamy, Serpente – rzekł dobrodusznie, przypalając fajkę od smolnej drzazgi, Głodny jesteś? Serpente pokręcił przecząco głową, nagle jednak poczuł, że istotnie jest głodny. Ojczulek Adam widać wyczuł prawdę z jego twarzy. Postawił na stole drewniany kubek, nalał mleka z dzbana, a potem wyjął z kredensu bochen chleba, popękanego w żarze paleniska jak nazbyt dojrzały owoc. Odkroił pajdę, powąchał z zadowoleniem. – Jedz. Upiekłem go przed świtem. – Kiedy Matka Ewa jeszcze spała – rzekł ironicznie Serpente. – Phi, ona pewno jeszcze śpi. Sen dobrze robi na kobiecą urodę, pojmujesz. Pączek, który płatki rozwija, nie myśli o własnej urodzie, myśli, jaki świat jest piękny, a liść, który z drzewa spada jesie-nią, myśli tylko o tym, aby jak najpiękniej wyglądać na czarnej ziemi... Smakuje ci mój chleb? – Lepszego nigdy nie jadłem – rzekł zgodnie z prawdą Serpente. – Wszystko mi smakuje i czuję się jak w raju. Lekkie kroki rozebrzmiały na schodach, a wysoki dziewczęcy głos zaśpiewał: „Słońce już w sieci ciągnę do brzegu, dziewczyno, otwórz oczy zaspane, już rano, już rano, już raaano”. Ojczulek Adam mrugnął. – W domu zawsze śpiewa, ale jeszcze się nie znalazł taki, co by ją namówił, żeby zaśpie-wała w czasie Święta. Taka już jest, a jaka, nie odgadniesz, jeszcze się nie znalazł mocarz, co by ten orzech rozłupał i ziarno wydobył, pojmujesz. Aha, miałem ci opowiedzieć o dwóch pestkach. Posłuchaj, mamy chwilę czasu: Wędrowiec po świecie wędrował. Wędrował od dawna, tak że z czasem zapomniał, czemu wyruszył w wędrówkę. Żywili go dobrzy ludzie, matka ziemia owoców nie skąpiła, więc szedł, światu rad, jak ziemia rada jest słońcu, co ją ogrzewa. Pewnego razu, gdy huragan wszystko pustoszący zaskoczył go w polu, upadł siłą wiatru o ziemię rzucony, poczuł, że stacza się do jakiejś jamy, piasek mu oczy przysypał. Koniec ze mną – pomyślał – i nagle, gotując się na śmierć, poczuł, że ktoś chlusnął mu w twarz wodą. Zakrztusił się, posmakował, była to woda źródlana, oczy otworzył i zobaczył, że znajduje się w jamie, pojmujesz, istotnie w ziemnej jamie wydrążonej pod korzeniem jakiegoś drzewa. A że żadnego drzewa na powierzchni nie widział, zatem osądził, że jamę wydrążył ktoś pod korzeniem drzewa dawno zwalonego. Ale kto? Rozejrzał się i widzi, że w rozwidleniu korze- nia siedzi mała staruszka cała na czarno ubrana. – Dzięki za ocalenie, matko – rzekł Wędrowiec. Powiedz, kim jesteś, abym mógł pamiętać twoje imię. – Nie należy zdradzać swego imienia temu, kogo ocalamy – odrzekła staruszka głosem jak skrzyp nadłamanej gałęzi drzewa w wietrzny dzień. Nie będziesz więc znał mego imienia, ale nie wyjdziesz stąd z pustymi rękami. Człowiek ma bowiem obowiązki wobec tego, kogo oca-lił, a tobie raz jeszcze grozi zagłada. Weź te dwie pestki. Jasna wyjęta jest z owocu drzewa, które owocowało po raz pierwszy. Ciemna – wyjęta jest z owocu drzewa, które zbliża się do kresu owocowania. Kiedy przyjdzie taki moment w twojej wędrówce, że opuszczą cię siły, rozgryź pestkę, a będziesz ocalony. Ale wolno ci rozgryźć tylko jedną. I tylko jedna przynie-sie ci ocalenie. Nie, nie powiem ci, która. Wędrujesz światem, masz wiele czasu, aby medy-tować. Medytuj więc, abyś nie był zaskoczony, kiedy przyjdzie chwila decyzji. Co rzekłszy, staruszka podała mu pestki i znikła. Wędrowiec wygramolił się z jamy, a że cisza już była na polu, poszedł w dalszą drogę. Wkrótce znalazł się na uczęszczanym gościń-cu i rozwiało się wrażenie słów staruszki, w ogóle całej tej przygody. Dwie pestki, owszem, nosił w woreczku na piersi, ale traktował je po prostu jako talizman, pojmujesz. „Będę zawsze chodził ludnymi gościńcami – postanowił – nigdy więc nie znajdę się bez pomocy.” A że człowiek był z natury wesoły i towarzyski, decyzja ta była w zgodzie z jego naturą. O medy-tacjach na temat podsunięty przez staruszkę oczywiście zapomniał. No i wędrował tak sobie, nigdy nie zbaczając z uczęszczanych gościńców, wesół jak kos na wiosnę i pewien już, że te dwie pestki dane mu zostały jako talizman, na wielkie szczęście. Aż pewnego dnia, sam nie wiedząc jak zaszedł na pustynię. Widział z daleka domy jakieś wielkie, szedł więc bez obaw, choć w coraz większym kurzu, aż wkrótce wszystko mu znik-nęło z oczu w suchej mgle. A kiedy mgła opadła, zobaczył, że ma przed sobą „miasto pustyn-ne”, pojmujesz, po prostu wielopiętrowe bryły w kształcie domów, i zrozumiał, że choć tak bardzo pilnował uczęszczanych dróg, znalazł się jednak na pustyni. Ale nie od razu zwątpił w swoje szczęście. W woreczku na piersi miał przecież cudowne pestki. „Niedawno jeszcze byłem między ludźmi – pomyślał – nie mogłem więc odejść daleko. Wystarczy, jeśli wrócę po własnych śladach.” Ślady, owszem, dawały się zobaczyć na iłowym, gliniastym gruncie, niezbyt wyraźne, ale były. Więc szedł po tych śladach, z twarzą przy ziemi, na czworakach, a gardło go piekło, a nos mu zasychał, powieki krwawiły od żaru. W pewnym momencie, bezwładnie jak przekłuty rybi pęcherz, osunął się na ziemię i tak leżał do cna wyczerpany i pusty. A kiedy po chwili uniósł głowę i krwawiącymi oczami spojrzał wokół, zobaczył pustynię spękaną, powyginaną, zasypaną rozrzuconymi blokami skalnymi o dziwacznych kształtach, strach skoczył mu do gardła jak rozjuszony wilk i poczuł się tak, jakby był jedynym człowiekiem na świecie nie dla niego uczynionym. Zginąłem – pomyślał w trwodze bezmiernej i ręką sięgnął do piersi, pewien, że zgubił wo-reczek z cudownym talizmanem. Ale woreczek był i były w nim dwie pestki, jedna jasna, druga ciemna. Wędrowiec wysy-pał je na dłoń i już chciał cisnąć z przekleństwem, że go zwiodły, gdy nagle przypomniał so-bie to, co na samo dno pamięci odsunął. Zobaczył jak na jawie jamę w rozwidleniu korzenia zwalonego drzewa, zobaczył staruszkę ciemno ubraną od stóp do głów, i nadzieja wróciła do jego serca, bo przypomniał sobie, że w jednej z pestek leży ocalenie, tyle że sam musi odgad-nąć, w której. A wybór wydał mu się śmiesznie prosty: jasna jest z młodego drzewa, ciemna ze starego, zrozumiałe więc, że trzeba rozgryźć jasną, młodość to życie, młodość to siła. Jak pomyślał, tak i zrobił, włożył między zęby jasną pestkę, a ciemną precz odrzucił od siebie. Wtedy powietrze wokół zawirowało, w wielkim migotaniu zjawy dziwne tańczyć wokół niego poczęły i głosy jakieś szydercze chichotały mu koło ucha. W strachu, na który w ogóle nazwy nie ma, zerwał się i uciekać począł, a zjawy goniły go, a ziemia wokół zrobiła się czerwona jak krew i czarna jak węgiel i upadł, aby wydać ostatnie tchnienie. Ale zanim dusza uleciała z jego poranionych ust, zobaczył pośród ścigających go zjaw czarno ubraną starusz-kę, a pośród głosów, które szyderczo chichotały, usłyszał jej głos jak skrzyp nadłamanej gałę-zi w wietrzny dzień. A głos mówił: danym ci było ziarno mądrości, ale ty uczęszczanymi wolałeś chodzić gościńcami, a myśl w tobie umarła, jako i ty teraz umierasz, a oczami, które widzieć mogły, patrzyłeś, jak wielu patrzy. Toteż nie dostrzegłeś, że na pustynię jałową wchodzisz, toteż pomyślałeś, jak myśli wielu, którym mądrość nie była dana. Dlatego nie zasłużyłeś na ocalenie. Tak powiedziała staruszka i znikła, a w tej samej chwili dusza z niego uleciała. Ojczulek Adam umilkł, fajkę wygasłą długo od smolnej szczapy przypalał, w blasku pło-mienia jego miedziana twarz pokryta siwym nalotem niczym maska śniedzią sama zdawała się płonąć, a łuna zabarwiała rudawo gęste, spopielałe włosy. Serpente patrzył na tę twarz starą, niewątpliwie starą, jakby odwieczną, ale tak żywą, że w tym wypadku wyobrażenie starości nie kojarzyło się z przeczuciem śmierci, a nasuwało myśl o życiu, które się wiecznie odradza. – Jak ci się podobała moja opowieść? – zagadał Ojczulek Adam rzucając dymiącą drzazgę na palenisko. – Dużo powiedziałeś, ale nie powiedziałeś wszystkiego – odparł Serpente. – Nie powie-działeś dlaczego należało wybrać ciemną pestkę. Ojczulek Adam spojrzał chytrze spod brwi podobnych do dwóch kępek mchu zrudziałego od słońca. Pociągnął z fajki, a pachnący gorzkawo dym płynął powoli ku belkowanej powale mieszając się z zapachem zwisających z belkowania ziół. – Czasem opowiadam coś do końca, a czasem nie – rzekł gładząc palcem lśniące rogi ba-ranie oplatające kominek. Tak to, pojmujesz, po uważaniu. – I uważasz, że mnie nie trzeba dopowiadać – zaśmiał się Serpente, ale mimo woli poczuł się pochlebiony. Po chwili jednak opowieść o dwóch pestkach wywietrzała mu z głowy, bo oto w sieni rozległo się trzaśnięcie drzwi i kobiecy głos. – Ojczulku, kąpiel gotowa? – Gotowa, matko, gotowa! – odkrzyknął stary.I dodał ciszej: – Idzie już moja radość, idzie. Tak po prawdzie, to nawet biegła. Drzwi pchnięte niecierpliwą ręką otworzyły się gwał-townie, do kuchni wpadła kobieta. Włosy długie do ramion, brązowe, w biegu na twarz opadły, odrzuciła je jednym porusze-niem głowy, smoliste oczy od razu odnalazły siedzącego przy stole cudzoziemca. – Hej – zawołała podnosząc dłoń na powitanie, podeszła do stołu, podniosła do ust dzban z mlekiem, odrzuciła głowę do tyłu. Biała, obszyta czerwoną wypustką koszula rozchyliła się przy szyi. Piła zachłannie, kropla mleka spłynęła z jej warg, zatrzymała się między piersiami, niewia-rygodnie biała przez kontrast z ciemną skórą. Ojczulek Adam, posapując, dźwignął gar z wrzącą wodą z paleniska i zaniósł do znajdują-cej się za purpurową zasłoną łazienki. Kobieta odstawiła dzban, wierzchem dłoni, jak dziec-ko, otarła białe usta, spostrzegła wzrok Serpente uwięziony między swymi piersiami, za-śmiała się; ten śmiech otrzeźwił go. A wtedy spojrzała mu prosto w oczy, zuchwale, uwodzi-cielsko, znowu zaśmiała się i krokiem polinezyjskiej tancerki poszła ku zasłonie, przy której stał Ojczulek Adam uśmiechając się dobrodusznie. – Daj śliczny pokój temu ślicznemu młodzieńcowi – powiedziała. Musiała z impetem wskoczyć do wanny, bo woda bryznęła na zasłonę, która zafalowała i pociemniała w zmoczonych miejscach, a potem było tak, jakby pluskała się w wodzie groma-da dzieciaków. Ojczulek Adam nadsłuchiwał chwilę uśmiechając się pobłażliwie, potem mruknął do Serpente. – Żywy płomień moja Matka Ewa, nie? – Matka Ewa! – mruknął Serpente. – Ach, chcesz powiedzieć, że nie pasuje do niej ten przydomek? Przyjrzyj jej się kiedyś, młodzieńcze, niejedno zobaczysz, bystry jesteś. Wiele byś zgadł, gdybyś wiedział, jaką to wodę noszę dla niej co rano! No, ale czas, żebym ci wreszcie pokazał twój pokój. Chcesz mieć widok na morze, czy na górę? – Na górę – odparł machinalnie Serpente. Uchwycił błysk satysfakcji w oczach Ojczulka Adama. – Na górę, tak myślałem. To chodź. Poszedł przodem, wysoki, barczysty, Serpente postępując za nim bezmyślnie wpatrywał się w plecy godne Atlasa. Głowę miał ciężką, jakby nie mleko pił, a gęste, słodkie wino z Samos. Nie zwrócił nawet uwagi na przepiękne schody z cisowego drzewa, o rzeźbionych poręczach. Wdychał gorzkawy zapach nieznanych ziół, myślał sennie, że ten zapach przypo-mina mu zapach ofiarnych kadzideł, a może raczej zapach niezmierzonych stepów, wysuszo-nych wiatrem, a może jeszcze co innego, trzeba by pomyśleć co. Na wysokim podeście Ojczulek Adam zatrzymał się raptownie. Zamyślony Serpente omal nie wpadł na niego, w porę jednak uchwycił się poręczy. – A może wolisz pokój, który ma okna i na górę, i na morze? – spytał Stary jakoś pod-chwytliwie. – Nie – odparł machinalnie Serpente.Ojczulek Adam pokiwał głową. – Tak myślałem – rzekł, a mogło to być irytujące lub niepokojące, gdyby Serpente był w stanie zaniepokoić się czymkolwiek albo zirytować. Zmęczenie osnuwało go jak mgła, tak że ledwo widział na oczy. I jak przez mgłę przypo-minał sobie, że przeżył kiedyś podobne zmęczenie, a ten zapach, ten gorzkawy zapach nie znanych mu ziół był właśnie wtedy. Na piętrze, w sieni o ścianach wyłożonych skórami Ojczulek Adam otworzył środkowe ze znajdujących się tam trojga drzwi. Mgła osnuwająca Serpente zgęstniała, weszli bowiem w półmrok pokoju, którego jedyne, ale ogromne okno przesłaniały żaluzje z maty. Żaluzje były nieszczelne bądź mata niezbyt gęsto tkana, bo w tym półmroku pląsały świetlne plamy, myszkując po wszystkich kątach. – No, jesteś u siebie – powiedział Ojczulek Adam próbując dłonią miękkości posłania. – Nie pytam, czy ci się podoba, bo bliższy jesteś snu niż jawy, choć niewiele jeszcze piasku przesypało się w zegarze, odkąd wstało słońce. Daleką drogę masz za sobą, odpocząć ci pora. Życzę ci snów miodnych i płodnych, jak mówi się u nas. Odszedł bezszelestnie. Serpente rozbierał się na wpół śpiąc, rzucał ubranie nie patrząc, na podłogę, potem wsunął się między chłodne, przesiąknięte gorzkawym zapachem prześcieradła. Zetknięcie z tymi prześcieradłami przyniosło ulgę graniczącą z rozkoszą, ulgę, jakiej doznaje wygnaniec, który po latach spędzonych na tułaczce znowu znajduje się w swoim domu. A ostatnie słowa oj-czulka Adama jeszcze dźwięczące mu w uszach: „daleką drogę masz za sobą, odpocząć ci pora”, były jakby przyzwoleniem na sen, sen, który ogarnął go u progu wstającego dnia w nieznanej miejscowości. 2. Wiedział, że jeszcze chwila, a zobaczy ul. Brzęczenie potężniało, wibrowało. To będzie tamto drzewo na pagórku. Spomiędzy liści wymykały się pszczoły i leciały mu na spotkanie. Szedł, a brzęczenie narastało. Nagle z wierzchołka drzewa osunęła się złota kula, jakby utka-na z rozedrganej mgiełki, lekka, a gałęzie uginały się, rozstępowały, aż spadła mu prosto pod nogi. Fontanna pszczół wytrysnęła ku jego twarzy. Nie myślał się bronić, nie osłaniał twarzy, nie zamknął oczu i widział, jak dwie królowe uniosły się w górę podtrzymując skrzydłami ociekający miodem plaster, a potem czuł, jak ten plaster zalepia mu oczy, patrzy. Wytężył wszystkie siły i rozwarł powieki. Z początku myślał, że to plaster miodu powiększony do nadnaturalnych rozmiarów wisi niczym ściana na wprost jego oczu, jednak gdy na domniemanym plastrze dojrzał zarysy po-staci, a wyżej rzeźbioną belkę, po której ślizgała się słoneczna plama, pojął, że patrzy na rdzawozłoty gobelin, że słoneczna plama pląsa nie tylko po rzeźbionej belce, a również po jego twarzy, że blask sączy się przez szpary w żaluzjach z maty. Zatem zbudziło go z miod-nego, jak mu życzył Ojczulek Adam, snu dotknięcie słońca. Ale było i brzęczenie. Dobiegało jakby z tyłu, może z boku, gdzieś zza posłania, brzęcze-nie, nie brzęczenie, szum raczej. Nie chciało mu się odwrócić głowy, aby sprawdzić. Leżał odprężony, z uczuciem, że obu-dził się do nowego życia, że cała jego przeszłość opadła zeń we śnie. „Daleką drogę masz za sobą, odpocząć ci pora”, tak powiedział zagadkowy Ojczulek, te słowa były przyzwoleniem na sen, gdy zasypiał, stały się objawieniem, gdy się obudził. Bo przecież osiągnął to, co zamierzał, do czego dążył przez wieki wśród trudów, niebezpie-czeństw i bezustannej pracy. Osiągnął cel. Dopiero w tej chwili w pełni uświadomił sobie ten fakt. To, co teraz z nim się dzieje, nie ma znaczenia. Karą czy nagrodą jest to, że przetrwał, choć powinien był zginąć wraz z innymi, że pod-dawany jest tajemniczym doświadczeniom w nierealnym świecie ułudy? Nieważne. Nic już nie jest ważne. Zrobił swoje, pora mu odpocząć. Już nie musi sobie nad niczym łamać głowy. Może być na przykład turystą, który zwiedza nieznany kraj dla samej przyjemności zwiedzania, nie zastanawiając się, kto ten kraj stworzył i po co, bez żadnych ubocznych celów. Żałował, że przybrał imię Serpente. To imię znaczyło. Pocieszał się jednak, że znaczyło tylko dla niego. Zarówno Adam Budziciel, jak i Ojczulek Adam zareagowali na nie zupełną obojętnością. Jasne. Jeden dowód więcej na potwierdzenie jego domysłów. W Raju nie mogło istnieć tak podstępne, obrzydliwe stworzenie jak wąż. Serpente uniósł się, przeciągnął i znowu opadł na posłanie. Jak wygodnie mu się leżało, jaki spokój panował w migotliwym półmroku. I ten szum dochodzący gdzieś od tyłu, szum świegotliwy, niczym śpiew strumyka spływającego z wysoka skalnym wydrążeniem. A wszystko przepojone zapachem gorzkawym, przenikającym do prawarstwy wspomnień. Przypomnę sobie, jeśli zechcę – stwierdził beztrosko. Ziewając, odrzucił prześcieradło, zauważył smagłość swej skóry. Pamiętał, że ostatnio długie przebywanie w laboratorium nadało jej odcień skrzeli śniętej ryby, ale nie zdziwił się przemianie. Przebiegł wzrokiem podłogę szukając rozrzuconych przed snem części ubrania, nie zoba-czył ich. Za to bliżej, tuż przy posłaniu znajdowało się coś, czego nie było, kiedy wchodził. Dzban z wodą, talerz z owocami, koszula śnieżnobiała z purpurową wypustką przy kołnierzu, spodnie z grubego niebieskiego płótna i sandały wiązane w kostkach. Na moment zachwiał się jego dobry nastrój, nie było mu w smak, że ktoś tu wszedł i pa-trzył na jego sen; sen bezlitośnie zdejmuje wszystkie maski. Myślał niejednokrotnie, że gdyby mógł zobaczyć swoją twarz ze snu, wiedziałby o sobie więcej, niż dzięki latom ustawicznej samoanalizy, nawet kiedyś spróbował przeprowadzić doświadczenie, umówił się z kimś bliskim, że zrobi mu zdjęcie w czasie snu i przeżył wielkie rozczarowanie. Zobaczył jedną ze swoich twarzy, znał ją. Zatem było mu nie w smak, ale tylko na moment zachwiał się jego dobry nastrój. Przypo-mniał sobie: nic nie jest ważne. Również i to, że ktoś, domyślał się kto, zobaczył to, czego on sam nigdy nie zobaczy. Wstał, napił się wody z dzbana, chłodnej jakby z lodu, potem ujął w ręce koszulę z purpu-rową wypustką i uśmiechnął się: Matka Ewa stroi mnie w swoje barwy! Wspomnienie jej piersi wynurzających się z bieli wzbudziło w nim przelotne pożądanie, bo przelotne były wszystkie jego pożądania kobiet. Za posłaniem zasłona z koralików kryła jakieś wnętrze, stamtąd właśnie dobiegał ów szum, który zmienił się w brzęczenie pszczół z „miodnego” snu. Serpente uchylił ją, przesła-niała wejście do wspaniałej łazienki, zrazu nie zobaczył szczegółów, oślepiony blaskiem słońca nie odgrodzonego żadną żaluzją, nie mógł jednak nie dojrzeć wytryskującego z wbu-dowanej w podłogę marmurowej wanny wodotrysku. – Patrzcie, patrzcie – szepnął kpiąco. – Co za cuda. I zaraz myśl: dlaczego Ojczulek Adam nosi gdzieś z daleka wodę do kąpieli dla Matki Ewy? Coś mówił o cudownej studni czy wodzie. „Wiele byś zgadł, gdybyś wiedział, jaką to wodę noszę dla niej co rano.” Aha. Zdaje się, że wiele rzeczy będę musiał zgadywać. Jeżeli będę chciał. Jestem turystą! No to może wyszedłbyś już na zwiedzanie, turysto – zaśmiał się i wróciwszy do pokoju, podbiegł do okna, znalazł sznur, pociągnął. Żaluzje uniosły się z suchym szelestem. Krzyknął i obiema rękami uchwycił się mocno framugi. Przed jego oczami rozciągał się dziki łańcuch górski, wrażenie dzikości potęgował fakt, że ten łańcuch zdawał się leżeć w gruzach, jak góry na pustyniach w gruz zamienione przez niszczące siły przyrody, a z tego łańcucha, niby wieża wyniesiona ponad mur obronny, wystrzelała góra potężna, jakby od-dzielona, trochę cofnięta w głąb, na jej zboczu płaty śniegu skrzące w słońcu leżały nieru-chome, niczym białe kamienie na wierzchołku piramidy Menkaura, zresztą przypominała piramidę, gdyż zdawała się być ucięta u szczytu. Wierzchołek, niewątpliwie istniejący, ginął gdzieś w optymistycznym błękicie, który w tym właśnie miejscu stawał się nieprzejrzysty jak gruba warstwa chmur czy mgieł. Tego posępnego, dzikiego pejzażu nie łagodziła zielona do-lina, która podchodziła beztrosko pod samo podnóże góry, ba, nawet jakby się trochę na nią wspinała. Serpente pałającymi oczami wpatrywał się w górę, przyciągała jak magnes, a przecież nie lubił gór, nigdy nie był alpinistą, ponad górskie pejzaże przekładał zawsze wyzwalającą prze-strzeń mórz i oceanów. Wybrałem pokój z widokiem na górę – uświadomił sobie odrywając z wysiłkiem dłonie od framugi. Nie wiem dlaczego. Ale będę musiał przyzwyczaić się do tego widoku. Zawsze zresztą mogę zasłonić okno. Tak pomyślał i dopiero wtedy poszukał oczami słońca. Oddaliło się znacznie od góry, za-tem musiał spać długo. Może było już południe, bo na białe kamienie dziedzińca kładły się wydłużone cienie cyprysów, ostre niby czarne klingi mieczy. Opuścił matę do połowy okna i tak zamocował. Okno było ogromne, istna ściana ze szkła, światła będzie dosyć, aż nadto, a w ten sposób prawie nie widział góry; przeszkadzała mu, nie chciał jej widzieć. Potem pobiegł do łazienki. Woda, o dziwo, nie była lodowato zimna, jak się spodziewał, sprawiała wrażenie pod-grzewanej. Mył się długo, zmywał z siebie resztki snu i resztki zmęczenia, pogwizdywał i uśmiechał się wspominając chytre spojrzenia, jakie rzucał Ojczulek Adam, te oczy pod brwiami jak kępki zrudziałego mchu. Jest mądry albo udaje mądrego, ciekawe skąd te słowa, że daleką drogę mam za sobą i muszę być zmęczony, być może to po prostu formuła grzecz-nościowa, zaraz, tak, to Aztekowie witali gościa słowami: „jesteś zmęczony”, może to coś w tym rodzaju, może nie, pewnie nie, nieważne. Przecież oni wszyscy tutaj nie z tego świata... Kiedy się wycierał, przyszło mu do głowy, że może jednak nie żyje, zginął przy zawaleniu tunelu, jak inni, i oto po śmierci trafił do raju, mogło tak być. Parsknął śmiechem i, odrzuciwszy mokre prześcieradło kąpielowe, stanął na brzegu wan-ny, po czym spojrzał po raz pierwszy w olbrzymie lustro z polerowanego srebra; miał przed sobą kogoś nieznajomego. Ostatnio, przed Wielkim Błyskiem, był wysokim, trochę przygarbionym mężczyzną w średnim wieku, o krótko ostrzyżonych stalowosiwych włosach. Teraz widział przed sobą po-tężnie zbudowanego młodego człowieka o twarzy łagodnej, znał tę twarz, była to twarz mło-dzieńca z obrazu Michała Anioła Stworzenie Adama. Sprzymierzeniec wykazuje zadziwiające poczucie humoru. Nigdy nie wyglądałem tak niewinnie! To dlatego Ojczulek Adam i Matka Ewa mówili do mnie „młodzieńcze”! Wyglądał chłopięco, miał zadumaną twarz człowieka obcującego z aniołami, ale pozostał sobą, wszystko pamiętał, wiedział to, co wiedział, tyle że nie opuszczało go owo uczucie bezmiernej ulgi, z jakim zasypiał i z jakim się obudził, dlatego nie odczuwał przepaści, która powinna go dzielić od odbicia w lustrze. Ale przecież nie był pewien, czy kiedykolwiek dopa-suje się wewnętrznie do tego odbicia. Z daleka, może od dachu, dobiegł znowu śpiew. Poznał głos czysty i głęboki, różny od głosu Matki Ewy, a jednak podobny. Śpiewała białowłosa dziewczyna, na tarasie zapewne, jak rankiem. Serpente ubrał się szybko, wybiegł do sieni, ale ku swemu zdziwieniu nie znalazł schodów prowadzących na dach. Wrócił do pokoju, rozejrzał się, schodów nie było, nie było ich rów-nież w sali kąpielowej. Zaintrygowany, wychylił głowę przez okno. Do okna przylegał wąski balkon, skalna półka raczej zaopatrzona w poręcz. Tą półką można było dojść do stopni wy-kutych w ścianie domu. Nie od razu je zobaczył. Były bowiem na wpół ukryte za ogromnym wiekowym cyprysem. Z początku wydawało się niepodobieństwem wejść po tych stopniach, tak były strome. Potem zrozumiał, że przylegający do nich cyprys stanowi rodzaj asekuracji, wspinaczka po-zostawała jednak ryzykownym przedsięwzięciem. Co tam – pomyślał buńczucznie – jestem młody i zwinny. Ciekawe, ile jeszcze niespo-dzianek kryje ten oryginalny dom?! Na razie niespodzianka czekała go na tarasie. Kiedy bowiem, nie bez wysiłku, pokonał wykute w ścianie schodki i znalazł się u celu, nie zastał śpiewającej dziewczyny. A ciągle ją słyszał. Teraz już blisko. Zatem musiała być gdzieś pod dachem. Obszedł cały taras, lecz na próżno szukał zejścia w głąb domu. Wychylił się przez balustradę: białowłosa dziewczyna schodziła ścieżką ginącą w oliwkowym gaju. Zanim zagłębiła się między drzewa, odwróciła głowę i popatrzyła na taras, jak się wydawało, z wyzwaniem. Z zaproszeniem, aby pobiegł za nią. Przyjął wyzwanie. Ostatecznie i tak chciał wyjść, a chyba już czas, by poznał córkę tej nie-zwykłej pary, Matki Ewy i Ojczulka Adama. Wrócił do pokoju, chwycił w przelocie soczysty melon z talerza postawionego troskliwie przy posłaniu. W sieni nadsłuchiwał chwilę: dom był cichy. Wyszedł więc przez nikogo nie nagabywany i pobiegł ścieżką, którą niedawno szła białowłosa dziewczyna. Nie znalazł jej w oliwkowym gaju. Nie czekała na niego. Wzruszył ramionami, bynajmniej nie zawiedziony. „Kobiety można albo kochać, albo znać” – powiedział mądry aforysta. Serpente od wieków był na tym drugim etapie. Dlatego nie bał się kobiet. Czytał doskonale w ich kartach, bawiły go. Dlatego mógł dokonać tego, co dokonał, mógł osiągnąć cel. Więc teraz, stojąc w gęstwinie oliwkowego gaju, nie czuł się ani zawiedziony, ani zdzi-wiony. Po prostu poszedł dalej ścieżką. Ale kiedy pozostawił za sobą ostatnie drzewa i zna-lazł się na skraju piaszczystej drogi wijącej się niczym żółta rzeka wśród jałowców, tama-ryszków i różowo -białych magnolii, nawiedziło go uczucie, że oto przed sekundą myśląc o kobietach był na tropie czegoś bardzo ważnego, czegoś co zawsze uchodziło jego uwagi, a być może stanowiło istotny element w nurtującym go problemie Wygnania. To uczucie było tak dojmujące, że zatrzymał się i stał chwil parę, bezwiednie obracając w palcach lepką szyszkę, próbował przywołać obraz, który przez sekundę ukazał się na ekranie jego mózgu, na próżno. Potem znowu wzruszył ramionami; problem przestał być istotny, skoro wypełniło się prze-znaczenie. Dzień był tak piękny, że szkoda go marnować na jałowe spekulacje. Pamiętaj, że jesteś turystą, Serpente – powiedział do siebie. Ostatecznie możesz się trochę pouganiać za uroczą dziewczyną. To należy do roli. Zapewne często będzie wypadał z roli, mniejsza z tym. – Ona poszła do zamku, lepiej tam za nią nie idź – usłyszał głos za plecami. Odwrócił się zaintrygowany. Młoda kobieta z dzieckiem na ręku przyglądała mu się życz-liwie i bez zdziwienia, oczami jak unurzane w miodzie migdały. – Widziałam, jak za nią biegłeś – podjęła poprawiając czarny szal, który skrywał jej włosy. Wielu za nią biega, ale jeszcze żaden nie dogonił. Choć ona wcale nie ucieka. Owszem, przystanie, kiedy zawołasz. Ale nie widzi. Obcy tutaj jesteś, to ci powiem: nie idź za nią nig-dy wtedy, kiedy kieruje się do zamku. Ona tego nie lubi. – Dziękuję za radę – uśmiechnął się Serpente. – Ale jak mam zgadnąć dokąd ona idzie? – Kiedy zobaczysz, że wychodzi z domu ścieżką oliwkową, idzie do zamku. Już wiesz? – Będę pamiętał. A gdzie ten zamek? Jest tu jakiś dom większy niż Hotel Słoneczny? – Zamek jest za tunelem, tam gdzie wapienne skały nad Osadą Rybacką. Zamek, to nie dom, to zamek. On jest i mały, i duży, zależy z jakiej strony patrzysz – tłumaczyła cierpliwie. Dziecko, opalone i pyzate, spało w jej ramionach. – A ta droga, na której stoimy, dokąd prowadzi? – pytał dalej Serpente. – Zależy dokąd chcesz dojść. Jeżeli pójdziesz do końca, to nad morze zejdziesz. Jeżeli skręcisz w lewo – do studni. A jak skręcisz w prawo, dojdziesz na Plac. Pewnie pójdziesz na Plac, dobrze zgadłam? – Dobrze, jeżeli i ty tam idziesz – zaryzykował. – Więc zgadłeś – zaśmiała się. – Na imię mi Melina. A ty nazywasz się Serpente. Chodź, za pół godziny zamkną kramy na południową przerwę, a ja dzban mego męża dziś stłukłam. Muszę kupić nowy, zanim z pracy wróci. Matkę Ewę pewnie już widziałeś? – Widziałem. – To jest kobieta! Wszyscy ją lubią, baby też, choć cudzym mężom bardzo rada. Nikt nie wie, skąd u niej taka córka odludek. Może to wpływ Nirukty. A ja tak gadam i gadam, a cie-bie pewnie uszy bolą. Mężczyźni nie lubią babskiego gadania. – Na ogół nie lubią – przyznał. – Ale to ciekawe, co mówisz. Kto to jest ta Nirukta? – Nirukta? Nie wiesz? Pisze piękne pieśni, żeby ludzie mieli co śpiewać, a mieszka na zamku. Ona była i będzie. Bardzo rzadko się pokazuje, rzadziej niż Starzec od Studni. Uwa-żaj, tutaj skręcamy. Schody są śliskie, bo strumyk się po nich sączy. Lepiej zdejmij sandały i podwiń nogawki. Poetka na zamku, Starzec u studni, zupełna bajka – pomyślał ironicznie Serpente. Stopnie były szerokie, ułożone z okrągłych, wybrzuszonych kamieni, spomiędzy których wyrastały tu i ówdzie kępki mchu i roślin podobnych do borówek, obrzeżone niską kamienną balustradą, zejście więc nie przedstawiałoby żadnego niebezpieczeństwa, gdyby nie to, że istotnie sącząca się ze szpar między kamieniami woda nadawała im zdradziecką śliskość, ale i przydawała piękna, zmywając bowiem kurz i piasek odsłaniała bezustannie bladoróżowy ko-lor kamieni, co sprawiało, że schody zdawały się być ułożone z marmuru. Prowadziły zaś ku amfiteatralnie zbudowanym domom, które już znał. Stojąc na szczycie schodów znajdowali się wysoko, ale nawet z tej odległości można było dojrzeć, że przy domach otaczających ów Plac z drzewem teraz było rojno i gwarno. Serpente nachylił się, aby zdjąć sandały, i wzrok jego padł na bose stopy Meliny. Nie my-śląc co robi, odruchowo dotknął dłonią jej łydki, jakby pragnąc sprawdzić gładkość skóry. – Przepraszam – powiedział szybko. Roześmiała się, zmieszana, i zbiegła po wypolerowanych przez wodę stopniach, pobiegł za nią dziwiąc się lekkości jej ruchów, sfruwała jak liść, mimo dziecka w ramionach, a ono się nie obudziło. Stali na tarasie stanowiącym dach górnej warstwy domów. Mienił się wieloma barwami, bo siedzące tam kobiety pracowały nad ukończonym prawie, niezwykle kolorowym gobeli-nem. Niżej znajdowały się rzemieślnicze warsztaty, kolorowe parasole chroniły od słońca. Te dachy tarasy, na których jak na stopniach świątyni ludzie w skupieniu oddawali się pra-cy chronieni od słońca kopułami kolorowych parasoli, stanowiły niecodzienny zaiste widok. Ale Serpente patrzył w dół, tam gdzie na Placu rosło drzewo. Zarówno Plac jak i drzewo ob-siadła niczym ptaki chmara wesołych dzieciaków, raz po raz któreś z nich zrywało połyskli-wy, zielonkawy owoc, a gdy tylko podnosiło go do ust, z gałęzi leciały najróżniejsze przed-mioty, nie widział dobrze, stał zbyt wysoko, aby rozróżnić szczegóły, ale zapewne były to dziecinne zabawki. – To z tego drzewa wolno zrywać owoce? – spytał nie kryjąc zaskoczenia. – Wolno? – powtórzyła jakby nie pojmując Melina. – Przecież u nas wszystko wolno. Nie znasz Dającego Drzewa? Czyżby Sprzymierzeniec w swoim kapitalnym żarcie zapomniał o najważniejszym? Wprowadził go do Raju, skłonił, aby przyjął imię Serpente, a nie stworzył Zakazu, który mógł wzbudzić pokusę?! Hm... powinien teraz zadać pytanie, dlaczego to drzewo nazywa się dają-ce. Ale czy to dobrze, że tak stale zdradza się ze swoją niewiedzą? Nikogo to jednak do tej pory nie dziwiło. Zdaje się, że w ogóle trudno zadziwić czymkolwiek mieszkańców Paradisu. – Schodzisz? – spytała Melina niespokojnie patrząc ku niebu. – Lada moment słońce wszystkich stąd wypędzi. A ja muszę kupić dzban. A tobie przydałby się kapelusz. Ze słoń-cem nie żartuj! Słońce istotnie stało prawie w zenicie. Jego promienie zdawały ostrzyć się o ziemię, za chwilę będą niby sztylety. Melina skierowała się ku drabince. – Powiedz mi – spytał idąc za nią – dlaczego to drzewo nazywa się dające? – Zejdź, pomyśl, że chcesz mieć kapelusz, i zerwij owoc. – Chcesz powiedzieć, że to drzewo da mi wszystko, czego sobie życzę? – Wszystko, czego potrzebujesz – sprostowała. – Czego potrzebujesz do życia. Chciał pytać dalej, ale nagle obudziło się dziecko; może od turkotu krosien, może od stu-kania młotów, a pewnie dlatego, że już miało dosyć snu. – Spójrz, czy nie śliczny? – spytała z dumą Melina. – A ciągle by się śmiał niby strumy-czek! Jakby dla potwierdzenia tych słów chłopaczek roześmiał się, rad wielce światu, który uka-zywał się jego oczom, a oczy te podobne były do oczu matki, tyle że o ton ciemniejsze, rzekł-byś, kawałki ciemnej, zastygłej żywicy. – Widzisz, śmieje się – zawołała Melina. – Strumyczku mój świegotliwy! Sfruwała lekko jak liść po kolejnych drabinkach, zapomniała całkiem o Serpente, zatrzy-mała się dopiero na przedostatnim tarasie, gdzie na długich stołach przed garncarskimi warsztatami stały dzbany przeróżnych kształtów. Melina rzuciła się ku nim, Serpente poczuł się odepchnięty, zapomniany. – Zaczekaj! – poprosił. – Jeszcze tylko jedno pytanie. Dlaczego kupujesz dzban, skoro mo że ci go dać Drzewo Dające? Spojrzała przez ramię, już zniecierpliwiona, a może po prostu bardzo się spieszyła. – Jakiś ty, co ja dziecko? To Drzewo bawi tylko dzieci, a i to niedługo. Zajdź kiedy do Za-ułka Mulników, pytaj o Melinę. Poczęstuję cię plackami, jakich w życiu nie jadłeś. Była to wyraźna odprawa. Ale i zaproszenie... Nie jestem jej potrzebny do wybierania dzbana – pomyślał nie bez żalu, bo podobała mu się, była prosta i przejrzysta, czuł, że należała do tych kobiet, przed którymi nie trzeba stale się mieć na baczności. Zszedł na Plac. Był to najwyraźniej plac zabaw dziecięcych. Dzieci nie zwracały na niego uwagi, podobnie jak nie zwracali uwagi dorośli, kiedy przechodził tarasami. Nie są ciekawi, zatem naprawdę pochłania ich to, co robią. Nie są nieufni, zatem nie znają zdrady. Dogodna okoliczność dla kogoś, kto jest obcy. Domy zbudowane amfiteatralnie wokół Placu nie były domami mieszkalnymi. Mieściły się w nich warsztaty rzemieślnicze, które były zarazem miejscami sprzedaży. Serpente rozglądał się uważnie, ale nigdzie nie dostrzegł straganów z żywnością. Widać targ żywnościowy mie-ścił się gdzie indziej, jeśli w ogóle był. Wygląda to wszystko jak wnętrze gigantycznego ula – myślał w zadumie. – Może dlatego życzą tutaj miodnych snów? Nie, nie ul, może raczej świątynia. Świątynia radosnej pracy – sprostował sam siebie. Pracują w modlitewnym skupieniu, z uśmiechem na ustach, a domy ozdobione są kwiatami niczym ołtarze, o, proszę, jest i kapłan! Na brzegu najwyższego tarasu stanął ciemno ubrany mężczyzna, przyłożył do ust muszlę i rozległy się tony hejnału. Dźwięk wprawił w ruch rozprażone powietrze, fale muzyki spły-wały z tarasu na taras, ludzie wstawali od warsztatów chroniąc się w cienistych wnętrzach domów, dzieci na Placu rozpierzchły się w mgnieniu oka jak spłoszone wróble, świątynia pustoszała, ludzie schodzili z drogi słońcu. Serpente stał zasłuchany w gasnące dźwięki hejnału, nagle zachwiał się, złota obręcz opa-dła na jego czoło, poraziła oczy, z wysiłkiem przebył niewielką odległość dzielącą go od drzewa, ale srebrzyste gałęzie lśniące i migoczące nie dawały cienia. Majątek za kapelusz – pomyślał. Chłodny zielonkawy owoc musnął jego czoło, jakby pragnąc zwrócić na siebie uwagę, Serpente, na wpół przytomny, zerwał go, włożył do ust, i oto szerokie rondo filcowego kape-lusza pogrążyło w zbawczym cieniu jego oczy. Stał przez chwilę nieruchomo, odpoczywając, zły na siebie, że nie zabezpieczył się przed słońcem (a czemu to Matka Ewa nie przygotowała mu nakrycia głowy?), otępiały, a kiedy znowu mógł patrzeć, zobaczył, że idzie ku niemu Oj-czulek Adam w skórzanym fartuchu przetkanym świecącymi punkcikami. – Kiwałem na ciebie, kiedy przechodziłeś koło mego warsztatu, ale ty patrzyłeś gdzie in-dziej – rzekł spoglądając chytrze spod brwi jak kępki zrudziałego mchu. – Warta spojrzenia ta Melina z Zaułka Mulników! A ty za późno pomyślałeś o kapeluszu. Nie jesteś przyzwyczajo-ny do naszego słońca. Oprzyj się na mnie, pójdziemy do mojego warsztatu, odpocząć musisz w chłodzie, a potem, coś mi się zdaje, pewnie głodny będziesz. No, weź mnie pod rękę, nie wstydź się. Żaden wstyd, kiedy silny wspiera się na silnym, pojmujesz. Opowieść o Mathiasie i kosturze słyszałeś? Nie? To ci opowiem, jak trochę przyjdziesz do siebie. A przypomnij, gdybym zapomniał. Serpente nie czuł się aż tak źle, aby odczuwać potrzebę „wspierania się na silnym”, sko-rzystał jednak z zaproszenia, oparł rękę na ramieniu Ojczulka obserwując przy tym, jak bar-dzo jest muskularne. Rozprażone kamienie zraszane wodą z bijących wysoko wodotrysków parowały. Na trzecim tarasie Ojczulek odsunął zasłonę z paciorków i oto znaleźli się w chłodnym wnętrzu pracowni. Panował tam półmrok, ale Serpente zmrużył oczy, taki blask bił od poroz-kładanych na stołach wyrobów ze złota i srebra. Ojczulek Adam pociągnął go ku stojącej pod ścianą kamiennej ławie. – Siadaj, chłopcze, siadaj. Jak tylko głowa ci ochłonie, pójdziemy coś zjeść, mało jadłeś dzisiaj. A teraz masz, napij się tego wina, duszkiem, jak lekarstwo. No. Teraz pogryź sobie te ziarenka, zaraz staniesz na nogi. Serpente wypił parę łyków cierpkiego wina, a potem włożył do ust garść zielonkawych kuleczek przypominających niedojrzałe jagody. Obręcz uciskająca jego czoło powoli posze-rzała się. Oparł głowę o ścianę z cegły pokrytej kolorową glazurą i przymknąwszy oczy śle-dził jej powolne ustępowanie, a kiedy wreszcie uleciała, zdawało mu się, że widzi: złoty krąg płynący ku słońcu, które go zrodziło. Otworzył oczy, wzrok jego padł na leżący obok kapelusz w kształcie stożka. Wziął go do ręki, zmiął w palcach szorstki gruby filc. – To jest p r a w d z i w y kapelusz – powiedział Ojczulek Adam odgadując jego myśli. – No jak, czujesz się lepiej? Serpente bez słowa znowu oparł głowę o ścianę. Czuł się dobrze w tej przestronnej pra-cowni. Tutaj złoto, srebro, drogocenne kamienie były na swoim miejscu: skarby ziemi wydo-byte przez człowieka dla upiększenia świata, a nie dla przechowywania w skarbcach, sejfach i innych schowkach z dala od ludzkich oczu, niczym bóstwo ukryte za świętą zasłoną. Dla pra-starych cywilizacji nigdy bóstwem nie były, wtedy bowiem ludzie byli mniej oddaleni od prapoczątku i ustalali swą hierarchię wartości według skali kosmicznej raczej niż ziemskiej. – Chcesz zapytać, dlaczego pracujemy, skoro mamy Drzewo Dające – przerwał jego za- dumę Ojczulek Adam. – Ale nie pytasz. Bo sam potrafisz znaleźć odpowiedź. Ty wiesz, że można pracować dla przyjemności, którą daje praca... – „W pocie oblicza twego będziesz tedy musiał zdobywać pożywienie, póki nie wrócisz do ziemi, z której zostałeś wyjęty” – rzekł Serpente jakby do siebie. – Praca dla przyjemności! W Raju Adam i Ewa nie musieli pracować, na Ziemi praca dla przyjemności była przywilejem nielicznych. Ciekawe, zaiste ciekawe, to drzewo, jakiego nigdzie nie było, pośrodku domów, w których ludzie wiele godzin spędzają przy pracy w swych warsztatach, stale je mając przed oczami. Pracują, bo nie muszą, zatem wolność najdoskonalsza. Możność świadomego wybo-ru, nie pod przymusem konieczności, nie między dwiema koniecznościami. A pod drzewem bawią się dzieci. Wspaniałe. Chylę czoła, Sprzymierzeńcze! Szeptał tak uśmiechając się do swoich myśli, a kiedy ocknął się z zamyślenia, zobaczył, że Ojczulek Adam, który siedzi naprzeciw niego, uśmiecha się tak samo. Zobaczyć swój uśmiech na cudzej twarzy – znak najgłębszego zrozumienia – to zawsze wstrząs, to coś o wiele rzadszego, niż znaleźć w odstręczających ludzi mrokach niedoli wy-ciągniętą pomocnie rękę. Kładka nad przepaścią samotności. Tylko jeden raz. Tylko jeden raz w przeciągu wieków Serpente napotkał taką kładkę. Było to dawno, tak dawno, że już nawet nie pamiętał, kto mu tę kładkę przerzucił. A teraz widzi swój uśmiech na twarzy Ojczulka Adama! – Czynisz cuda, Ojczulku – rzekł lekko. – Czuję się wspaniałe i jestem głodny, jak niedź-wiedź, który budzi się z zimowego snu. Chodźmy więc gdzieś, gdzie można coś przekąsić. Aha, i miałeś mi opowiedzieć o Mathiasie i kosturze. Wiedział, że cały ten manewr nie zmyli starego. Ale to, co nie zostało powiedziane, nie istnieje. Dopiero słowa stwarzają niebezpieczeństwo, stają się rafą, która utrudnia lawirowa-nie między przesmykami aluzji. Na tarasie wpadli w sieć utkaną ze słonecznych promieni oraz miliarda migotliwych kro-pelek wody sypiących się z wysoka, z samego czubka wodotrysku, który, smukły jak palma kokosowa, piął się w górę rozkwitając na szczycie wachlarzem złotych liści. Szybko wyplą-tali się z tej sieci przynoszącej chłód, ale nie dającej osłony i weszli pod cieniste sklepienie platanów wytyczających brzegi wapiennej drogi. Schodzili ku morzu. – Miałeś opowiedzieć – przypomniał po raz drugi Serpente. Przypomniał nie z ciekawości, po prostu kiedy słuchał, nie musiał mówić, a nie chciało mu się mówić. Szedł, lekko poddany do przodu na wiatr, który podrywał w górę wody morza i piasek plaży, a słabł wspinając się na Wzgórze niczym strudzony wędrowiec. Drogą kroczył niebiesko ubrany mężczyzna obok objuczonego workami muła, dwie kobiety szeptały o czymś nachylając ku sobie głowy w ciemnych szalach, poza tym pusto na drodze w tej godzi-nie wyłącznego panowania słońca, pnie platanów o korze jak słoniowa skóra bez wysiłku podtrzymywały zielone sklepienie. – Dobry dzisiaj połów, wiatr w sieci ryby napędza – mruknął Ojczulek Adam. – Ale dobry sternik musi trzymać ster. Najtrudniej jest sterować w godzinach dobrych połowów, pojmu-jesz. W takich godzinach nie wiatr wywraca łodzie, a złe sterowanie... Opowieści chcesz po-słuchać, a więc słuchaj: Żył pewien człowiek, nazwijmy go Mathias, a losy mu sprzyjały. Potężnej budowy był, a i głowę miał otwartą dla myśli, nie bał się ich, pewną ręką trzymał ster. Bo są głowy jak ma-kówki, pojmujesz, wiatr zawieje, wszystkie myśli z nich wywiewa, a są tacy, co uważają, że lepiej stracić myśli niż głowę. I są takie głowy, jak dom z otwartymi oknami, wiatr wieje, jak to wiatr, trochę wywieje, trochę naniesie, trzeba tylko wiedzieć, kiedy okna zamknąć, pojmu-jesz. Więc ten człowiek, Mathias, jak dąb w ziemię wrastał, a gałęziami nieba dotykał. A był to taki człek, co nigdy pomocy drugiemu nie odmówił. Wiedzieli o tym ludziska, a jakże, więc zlatywali się do niego jak ptaki do siewcy, a zrób to, a zrób tamto, jesteś taki silny, taki mocny, co to dla ciebie, nie odmówisz potrzebującemu. No i nie odmawiał. Przyjaciele ostrzegali: – Mathias, zaharujesz się na śmierć, pomyśl trochę o sobie. Co tam – śmiał się, starczy mi sił dla wszystkich. No i kiedyś, było to z wieczora, ktoś zapukał do drzwi. Mathias otwiera, patrzy, starzec w szarej opończy na progu stoi, kosturem się podpiera dziwnym jakimś. I nic nie mówi. Więc Mathias prosi go, aby wszedł do środka. Tamten wchodzi, Mathias misę pełną jadła na stole stawia, tamten owszem je, ale ciągle nic nie mówi. Kostura swego pilnuje. Mathias, jako że człowiek delikatny był, poprosił gościa, żeby się czuł jak u siebie w do-mu, wołał go, gdy będzie czegoś potrzebował, a sam do swoich zajęć poszedł. Pracował jak zwykle do późna w noc, a kiedy rankiem, po krótkim śnie zaszedł do izby, w której tajemniczego gościa zostawił, zobaczył, że izba jest pusta. Tylko na stole leżał ów dzi-wacznie powyginany kostur. Mathias wziął go do ręki i zdziwił się jego lekkości. Oparł się na nim z całych sił, kostur nie zgiął się nawet odrobinę. Lekki był, na pozór bardzo zużyty i sta-ry, ale twardy, nie do złamania. To zapewne jakiś znak – pomyślał Mathias i powiesił kostur na ścianie, aby go stale mieć przed oczami dla upamiętnienia. Pracował dalej za dziesięciu, nikomu nie odmawiał pomocy, aż dnia pewnego nawiedziła go choroba. Leżał dziesięć dni i dziesięć nocy, a kiedy wstał, poczuł, że dawna siła opuściła go. On, który pomagał, wszystkim, sam potrzebował pomocy. A miał dwóch sąsiadów. Jeden podobny był do niego, mocny człowiek imieniem Theo, który rad życie ujeżdżał niczym narowistego konia. Drugi, dla słabości swej przezwany był Cherla-kiem, często korzystał z pomocy Mathiasa. Siedzi Mathias w swoim domu i myśli: do którego z nich udać się po pomoc ? Aż tu Cherlak zapukał do drzwi. Przychodzi i powiada: słyszę, że jesteś w potrzebie, pozwól, że ci pomogę, będę się mógł odwdzięczyć za wszystko, co dla mnie zrobiłeś. Aż tu puka do drzwi Theo. Przychodzi i powiada: słyszę, że jesteś w potrzebie, proszę do mnie, mój dom jest twoim domem. Mathias, człowiek, przypominam ci, delikatny, już, już miał przyjąć propozycję Cherlaka, gdy nagle wzrok jego padł na wiszący na ścianie kostur. I popatrz, sam nie wiedząc czemu, mówi co innego, niż zamierzał powiedzieć. A mówi tak: dziękuję wam, sąsiedzi, za dobre chęci, rozważę sobie wszystko, przyjdźcie jutro po odpowiedź. Poszli, a on do ręki kostur wziął, siedział tak i myślał całą noc, a kiedy świt rozjaśnił okno, wiedział już, co tajemniczy starzec chciał mu powiedzieć w swoim przesłaniu. A może od-gadniesz, co? – Chciał mu powiedzieć: jeżeli będziesz potrzebował pomocy, weź pod uwagę, że ten co umie dawać, na ogół nie umie przyjmować. Wesprzyj się zatem na równym tobie – rzekł Ser-pente uroczystym tonem. – A więc Mathias domyślił się, że gdyby przyjął pomoc od silnego, co dzień serce by mu się krajało na widok tego, co było niegdyś jego udziałem, a co zostało mu odebrane. Gdyby zaś przyjął pomoc od Cherlaka, popadłby w jego niewolę, silniejszy bowiem zawsze popada w niewolę u słabszego. Mathias wybrał więc... kostur. Zrozumiał, że nie przyniesie mu ujmy fakt, że się nim podpiera. Kostur był niegdyś częścią pięknego drze-wa. Zachował w sobie wiele jego siły, zachował wspomnienie dawnej wspaniałości. Oto był towarzysz równy Mathiasowi, towarzysz, dzięki któremu zachowa wolność mimo utraty sił. Czy nie tak, Ojczulku? Ojczulek Adam długo nie odpowiadał. Milczenie przedłużało się, aż Serpente kląć zaczął siebie za to, że nie potrafił oprzeć się chęci popisania się swoją mądrością... – Myślałem, że tak zgadniesz – przemówił wreszcie Stary.Powiedział to bez złości. Bez satysfakcji. Po prostu stwierdził fakt. Wapienna droga prowadziła na bulwar nadbrzeżny, gdzie na placyku targowym parowały mokre plamy, zapewne po ociekających wodą koszach z rybami. Przy stołach ustawionych przed Gospodą, w wiklinowych fotelach pod parasolami odpoczywali rybacy. Nie było mię-dzy nimi Adama Budziciela. Serpente zjadł z apetytem talerz ostrej zupy rybnej, zapił ją białym winem, po czym syty, pełen błogiego rozleniwienia rozparł się wygodnie w fotelu. Obłoczki gorzkawo pachnącego fajkowego dymu płynęły powolnym lotem nad stołami, kpiąc sobie z wiatru szalejącego na otwartej przestrzeni nadbrzeża. Ściana sąsiedniego domu, trochę wysuniętego do przodu, stanowiła skuteczną zasłonę, co było tym bardziej pożądane, że wiatr nie niósł ochłody, bił o ziemię gorącymi skrzydłami – wielki rozzłoszczony ptak. Silne wiatry zawsze zdają się być wyładowaniem wściekłości – dumał Serpente. Rozsie-wają zarazę wściekłości na wszystko co żyje. A jednak tutaj jest spokój, wszyscy są spokojni. On sam też był spokojny, uciszony, nie czuł rozdźwięku między sobą a rybakami, którzy od-poczywali po pracy. Zapewne bardziej był zmęczony niż oni. Siedział i smakował swoje zmęczenie. Do tej pory nie znał jego smaku, cały nastawiony na walkę. Zmęczenie, które człowiek zwalcza, ma smak mdłej potrawy, który trzeba zagłuszyć do-dając przypraw jak najostrzejszych. Zmęczenie, któremu człowiek poddaje się pragnąc wypocząć, ma mdły smak wódki z trzciny cukrowej, która z trudnością przechodzi przez gardło, ale potem powoli, bardzo po-woli rozlewa się po żyłach, rozgrzewa, pod jej wpływem otępienie i przygnębienie przechodzi w nastrój miłego rozleniwienia, człowiek czuje, jak w życiodajnym cieple odpręża się każdy nerw, każdy mięsień. Życiodajne ciepło. Zwierzęce ciepło. W takim cieple istotnie wartko płynie strumień życia, ale usypiają myśli. Zdarzyło się kiedyś – pracował w wenie twórczej bez wytchnienia dniami i nocami i do-znał dziwnego uczucia, że odrywa się od swego ciała, że łączy go z nim tylko cienka nić, któ-ra za chwilę pęknie. Siłą woli zawrócił, długo wracał, a kiedy częściowo odzyskał równowa-gę, przyszło mu do głowy, że myślenie jest objawem choroby, że jest sprzeczne z naturą. Tam gdzie choroba ta rozwija się, następuje coraz większy rozdział ducha i ciała, człowiek odrywa się od ziemi i wrócić nie może. Nie może wrócić pomiędzy tych, którzy potrafią przeżywać, zatem pomiędzy żywych. Myśl jawiła mu się jako złośliwy nowotwór pożerający powoli ży- we tkanki i właśnie wtedy przeżył ten straszny lęk przed całkowitym oderwaniem, całkowi-tym wyobcowaniem z ludzkiej wspólnoty, przed samotnością, która jest samotnością umiera-nia. Wspomnienie tego doznania budziło w nim przerażenie, walczył, kiedy czuł, że zbliża się kryzys, że intensywna praca myśli prowadzi go na próg tamtej przepaści, szukał środków za-bezpieczających, najlepszym, najskuteczniejszym było zanurzyć się w cieple kobiecego ciała, tylko w takich momentach inicjatywa wychodziła od niego, szukał kobiet, pragnąc przez kontakt z ich ciałem wzmocnić słabnącą więź, która łączyła go z ziemią. Bał się tamtego lęku, ale wiedział, że gdyby nie miał przed sobą swego Celu, nie oparłby się pokusie przeprowadzenia eksperymentu, rzuciłby się na oślep w ową przepaść między życiem a myślą, aby zobaczyć, dokąd go to zaprowadzi. Teraz mógłby zaryzykować. Ale myśli zasypiały w życiodajnym cieple powracających sił, nie chciał ich budzić, pozwalał, aby snuły się nie kierowane swymi drogami, było mu dobrze, dobrze jak w Raju. W Raju! Coś zakłóciło harmonię, snujące się swymi drogami myśli dotarły do punktu, któ-ry domagał się uchwycenia. Serpente potrząsnął głową, jakby pragnął odpędzić uczucie drę-czącego dysonansu, Raj, Adam, Ewa, wąż, drzewo, wąż, drzewo, zakaz. ZAKAZ. „U nas wszystko wolno” – powiedziała Melina. – Czuję, że masz dosyć siedzenia tutaj – powiedział Ojczulek Adam obserwując go bacz-nie. – Pewnie. Młodego od starego odróżnisz po tym, że młody zawsze myśli, iż gdzie indziej jest lepiej, dlatego w miejscu usiedzieć nie może. Znasz opowieść o domu, który wędrował? To ci... – Posłuchaj – przerwał niecierpliwie Serpente. – Ta młoda kobieta, Melina, powiedziała, że w Paradisie ludziom wszystko wolno. Nie rozumiem. Nie ma żadnych zakazów? Oczy pod brwiami jak kępki zrudziałego mchu rozbłysły, jakby starzec czekał na to pytanie. – Jest jeden zakaz – rzekł z wolna. – Tylko jeden. Ale dotyczy sprawy tak nieistotnej, że wszyscy o nim zapominają. Nie muszą pamiętać, bo nikt nie ma ochoty go przekroczyć, poj-mujesz. Serpente nie ukrywał zainteresowania. – Jaki to zakaz?Stary długo zapalał wygasłą fajkę. – Ano, widzisz – rzekł wreszcie – nikomu nie wolno wejść na szczyt Góry. Serpente skulił się w fotelu, jakby przez plac przeleciał mroźny powiew. Ale ciągle było ciepło, bardzo ciepło. Potoki złotej lawy spływały ku ziemi z wulkanu słońca, tyle że przed jego oczami przesunął się cień: wspomnienie posępnego, złowrogiego zbocza. – Dlaczego nie wolno? – E, tego już nikt nie pamięta, może Starzec od Studni albo Poetka... Nie wolno i już. Zresztą komu by się chciało drapać na Górę. Podejdź kiedy i przyjrzyj jej się z bliska, nawet ptaki ją omijają. Samego szczytu prawie nigdy nie widać. Stale w chmurach albo we mgle. Ale już od połowy zbocza ziąb okrutny, oddech zamarza, krew stygnie. – Skąd wiesz? Wchodziłeś? – Toż przecież ci mówię, że nie wolno tylko na szczyt. Po zboczu chodzą, czasem owca zapędzi się za wysoko, a i to ci powiem, że niejeden woli ją stracić, niż drapać się po tych kamieniach oślizłych. – Jak się nazywa ta góra? – Nazywa się Góra. Innej nazwy nie ma. Każdy mówi zwyczajnie – Góra. A te górki, co do niej przylegają, nazywają się Stare Mury. No. Popatrz, wiatr ucicha. Kładzie się grzecznie na morzu i ledwo dyszy, jak zziajany pies. Widzisz, jak się łasi do fal, przeprasza, że je tak wytargał. Potarga, pogłaszcze, patrz, jakie zadowolone, oj, fale-kobiety... Poddają się, ulegają, ani się obejrzysz, jak porwały w głąb... Wiesz, co trzeba robić, żeby nie rozbić głowy o dno? Nie? To mi przypomnij, żebym ci gadkę o wodorostach opowiedział. Teraz już pora na mnie. Trzeba wracać do pracy. Ty możesz jeszcze posiedzieć, jeśli chcesz. To bywaj. Uważaj na słońce. Wstał, ogromny, niekształtny. Serpente po raz pierwszy przyjrzał mu się dokładnie, pomy-ślał, że ma przed sobą posąg w bryle surowego kamienia zaledwie zaznaczony, nie dokończo-ny, a, dziwne, w tym niedokończeniu była jakaś pełnia, jakaś doskonałość z niczym niepo-równywalna. I nagle dojrzał, że jest podobieństwo między Ojczulkiem Adamem a Górą. Nie-zrozumiałe, bo Ojczulek Adam promieniował ciepłem, Góra zaś była posępna, odpychająca. Wrażenie podobieństwa nasuwało się jednak nieodparcie. Niepokoiło. Muszę zatrzeć w sobie to wrażenie, bo inaczej ciężko mi będzie z nim obcować! – stwier dził. Nie lubił tej Góry. Nie chciał o niej myśleć. Ale wbrew temu zatrzymał odchodzącego. – Czy zdarzyło się kiedykolwiek, aby ktoś próbował złamać zakaz? – spytał. – Nigdy – odparł Ojczulek Adam. 3. Trzcinowa mata osunęła się na parapet. Zgasiła błękit nigdy nie ciemniejącego nieba, sta-nęła między pokojem a Górą. Serpente zasłaniając okno ledwo musnął spojrzeniem Górę. Postanowił, że musi się ona stać dla niego mało znaczącą częścią krajobrazu, że nie będzie panowała nad jego wyobraź-nią, jak nie panowała nad wyobraźnią mieszkańców Paradisu. Tak postanowił. Było to tym łatwiejsze, że przez wiele godzin włóczył się po Wzgórzu i po Wybrzeżu, za-słuchany w spokój domów, drzew, kamieni, otuliwszy się tym spokojem jak opończą, spał w cieniu ociekających żywicą sosen, potem pływał w morzu, długo, bo choć mu było dobrze w momencie, gdy się obudził, bo choć mu było dobrze, kiedy odpoczywał po posiłku na tarasie gospody, nigdzie nie przeżywał takiego uczucia błogości, jakie przynosiło zetknięcie z wodą odbijającą w sobie barwy nieba, widział je, mimo że niebo pozostawało dla niego uparcie błękitne. Nie szukał towarzystwa ludzi. Spotykał ich czasem, pozdrawiali go z uśmiechem i szli swoją drogą, życzliwi, obojętni. Podobali mu się; ich twarze były pogodne jak twarze ludzi pogodzonych ze sobą i światem. Kiedy słońce opadło ku morzu, jakby wreszcie i ono spragnione ochłody – zawrócił ku domowi. Trafił bez trudu, skoro już wiedział, dokąd idzie. Nie był głodny, udał się więc prosto do swego pokoju; tak chciał. I zaraz zasłonił okno, aby zgasić błękit. Na stole stały owoce, dzban z winem. Zapalił lampę oliwną, podkręcił knot wysoko, roz-błysła jak słońce, bo klosz był okrągły i złotawy. W świetle, niespodziewanie silnym, przyj-rzał się gobelinowi zawieszonemu na ścianie. Przedstawiał romantyczną, sielankową scenę spotkania dwojga młodych, wielce urodziwych, na łące. W tej scenie było coś znajomego, coś co znajdowało oddźwięk w prawarstwach wspo- mnień. Nie starał się pogłębiać wrażenia; tyle widział, tyle widział, widziane niegdyś osnuwało go siecią skojarzeń, co za sens szarpać się w tej sieci. Zjadł kilka owoców, popił łykiem wina, przykręcił knot lampy i zrzuciwszy ubranie wsu-nął się między prześcieradła. Czekał. Wiedział, że ta, która dziś rano przybrała go w swoje barwy – przyjdzie. Może właśnie dlatego ominął kuchnię, gdzie była zapewne. Nie chciał jej tam spotkać. Wyobraził sobie, jak stoi przy piecu zarumieniona od żaru bijącego z paleniska, płomień ogarnia włosy, ona odrzuca je do tyłu ruchem, który już znał, niecierpliwym, chwyta gorącą pokrywę garnka, upuszcza ją, odskakuje od pieca, śmieje się, pokrzykuje na Ojczulka Adama niskim, ciemnym głosem, który go urzekał. Leżał wpatrzony w złoty krąg nad lampą oliwną, a ten głos rozbrzmiewał w nim, uciele-śniał się, czuł na swojej skórze delikatne łaskotliwe muśnięcia, poddawał się im, wzniecały ogień, aż wreszcie rozżarzona klinga uderzyła w jego lędźwia i tam pozostała. Zwinął się w kłębek i wcisnął głowę w poduszkę. Wtedy skrzypnęły drzwi i oto była przy nim w szeleście odrzuconej sukni, przylgnęła doń, jego ramię, jej policzek, jego plecy, jej piersi, parzące, twarde, trwali bez ruchu, bez słowa, porażeni. Mężczyzna pierwszy pokonał paraliż. Wydobył się z oplotu, spojrzał. Leżała – rozrzucone ramiona, zamknięte oczy, niby ziemia spalona przez suszę rozwarta na deszcz, który nie nad-chodził. Zawisł nad nią, zatrzymał się na mgnienie, groza ścisnęła go za gardło, odwieczny, a nie znany mu dotąd lęk, że dając życie unicestwia siebie, obraz jakiś odległy musnął jego oczy, przeleciał, zanim zdołał uchwycić sens, a życiodajny strumień gwałtownym naporem prze-rwał tamę, ziemia spalona wchłonęła go, wezbrała morzem zieleni. Wyzwolony runął w miękkie trawy. W półmroku myśli zapaliło się światło, uniósł głowę. Biała maska o oczach z antracytu, ogromnych, migotliwych jak stawy, w których przegląda się rozgwieżdżone nocne niebo. Patrzył. Tonął. Widział gwiazdy na dnie. – Matka Ewa – szepnął. – Matka Ewa! – powtórzył i wybuchnął śmiechem.Była niewiarygodnie młoda i piękna. Śmiał się, nachylony nad nią, odepchnęła go, upadł na wznak, nie pozwoliła, aby się pod-niósł, bronił się, atakowała ze śmiechem, ten śmiech, słyszany z bliska, przyprawiał go o sza-leństwo; walczyli w milczeniu. Zażarta walka o panowanie, najpierwotniejszy instynkt pchający przeciw sobie kobietę i mężczyznę. Ziemia wykonała śmiertelne salto, a wraz z nią serce mężczyzny; ulegał. Dokonawszy ostatniego nadludzkiego wysiłku, osunął się w ciemność. – Najmilszy, zrobiłam ci coś złego? Popatrz na mnie... Nie bój się, to ja.Chłodne dotknięcie na powiekach. Rzęsisty deszcz szeptu.Kto, kiedy szeptał takie słowa najczulsze, słowa przeznaczone tylko dla niego, bowiem ro- zumiał je nie odróżniając, kto, kiedy, musiało to być dawno, bardzo dawno, rzęsisty deszcz szeptu obmywał go, zmywał jedną po drugiej nagromadzone w ciągu wieków warstwy wspomnień, warstwy istnień, było to ożywcze i kojące jak wiosenna kąpiel, aż nagle ból, jak-by zdzierano skórę, nie do zniesienia. Serpente poderwał się z krzykiem. Podniósł ręce ku twarzy obronnym gestem, jakby pragnął osłonić się od ciosu. Może od widoku? Potem przytomniejącymi oczami rozejrzał się wokół. Zatrzymał wzrok na twarzy kobiety, która klęczała obok, jej oczy, jej oczy, znowu tamten ból. – Nie patrz na mnie – zawołał. – Nie patrz tak na mnie! Nie chcę wiedzieć, kim jesteś, nie chcę, rozumiesz? Uśmiechnęła się kącikiem warg, przyłożyła chłodną dłoń do jego czoła. Podała mu dzban z winem, wypił chciwie, krople spływały po skórze, zdawało mu się, że słyszy, jak parują z sykiem. – Lepiej, żebym już poszła – powiedziała odstawiając dzban. Nie protestował. Chciał, żeby odeszła. Bał się jej. Chciał być sam i chciał zasnąć. Wierzył, że sen uwolni go od lęku, że obudzi się wypoczęty, beztroski, jakby nic się nie stało. Nasunął prześcieradło na głowę. Nie słyszał, jak wychodziła. Spał ciężko, bez snów. Zazwyczaj budził się powoli. Wynurzał się ze snu niby nurek, który wznosi się z wolna ku powierzchni, stopniowo przyzwyczajając organizm do zmiany ciśnienia, coraz bliższy świata zewnętrznego, a jeszcze wewnątrz. Ale teraz otworzył oczy bez tej świadomości powolnego wynurzania i od razu z ciemności przeszedł w oślepiającą jasność. Trzcinowa mata nie prze-słaniała okna. Ogromne słońce zdawało się staczać z Góry wprost do pokoju. Patrzył nie poj-mując, gdzie jest i co się z nim dzieje, wiedział tylko, że roztapia się w słońcu, że chwila jesz- cze, a dokona się w nim przemiana i stanie się częścią słońca. Nic więc dziwnego, że nie od razu zobaczył dziewczynę. Siedziała na niskim parapecie rękami oplatając kolana, białe włosy pomnożone blaskiem osnuwały ją migotliwą przędzą. Spoza tej migotliwej zasłony widoczne były zarysy twarzy, czysty profil jakby wymodelowany w słońcu. W pierwszej chwili nie wiedział: słoneczna zjawa, kapłanka słońca, twarz słońca samego? Więc przymknął oczy i, choć powieki nie zdołały całkowicie zgasić blasku, w tej niepełnej ciemności oprzytomniał ze snu, przypomniał sobie wszystko i szybko znowu uniósł powieki wierząc, że blask brutalnie mu objawionego dnia bezpieczniejszy jest od mroku, z którego się wydobył. Wczoraj, coś było wczoraj, nieważne, białowłosa dziewczyna siedzi na parapecie jego okna. – Czy mogłabyś zasłonić trochę to słońce? Ślepnę! – rzekł unosząc się na łokciu. – A poza tym chciałbym widzieć ciebie. Ciebie, a nie słońce. Bez sprzeciwu opuściła matę do połowy. Odwróciła się lekko ku niemu, nareszcie mógł zobaczyć jej oczy. Były takie, jakich podświadomie się spodziewał. Przejrzyste i chłodne jak woda górskich strumieni zielono zabarwiona od omszałych kamieni na dnie. Oczy wspaniałe, najmniej ludzkie, oczy drapieżników kociego gatunku, oczy lamparta, rysia, jaguara. Kiedy spotykał mężczyzn z takimi oczami – miał się na baczności przed błyskiem sztyletu. Kiedy widział je w twarzy kobiety, nakładał wielowarstwową maskę, w obawie że odgadnie jego najtajniejsze myśli. Dziwne to wrażenie zobaczyć takie oczy w twarzy młodej i czystej. – Chciałam ci się przyjrzeć w pełnym słońcu – powiedziała spokojnie. – Spałeś i wyglą-dałeś jak kamienny posąg. Kiedy nie śpisz, też tak wyglądasz. No tak. Pierwsze słowa i od razu poczuł się nieswojo. Znowu znalazł się we wnętrzu gi-gantycznego leja, leżał ogłuszony, na wpół pogrzebany, a miotełka archeologa omiatała z pyłu jego twarz. I w dodatku znowu ktoś patrzył na niego, kiedy spał. Ech, trzeba się otrzą-snąć. Młode dziewczęta lubią wyrażać się górnolotnie i zagadkowo, najczęściej same nie ro-zumieją, co mówią. Uwielbiają „poważne rozmowy”. Przeczesał palcami włosy. – Powiem ci w sekrecie, że wcale nie jestem z kamienia – rzucił lekko. – Jestem żywym mężczyzną, który od chwili kiedy cię zobaczył, pozostaje pod twoim urokiem. Czy i ty rów-nież masz na imię Ewa? Białowłosa dziewczyna patrzyła na niego w zamyśleniu swymi wiedzącymi oczami, pa-trzyła, aż na dobre poczuł się głupio. Po prostu nie wiedział, jak się do niej odezwać, aby nie zabrzmiało to sztucznie. Ale chyba nie oczekiwała, aby mówił. Nie wyczerpała jeszcze swojej myśli. – Kamienny posąg ze zmęczonego kamienia – podjęła ignorując jego słowa. – Czy wiesz, że kamienie bywają zmęczone? Patrzysz i widzisz: mocny, wspaniały głaz. A pod tą mocną skorupą skała się rozpada, minerały tracą spoistość, pewnego dnia skała pęka z hukiem, a ludzie pojąć nie mogą, że rozpadł się taki mocny kamień. Jeżeli ktoś ma dużo cierpliwości, może go skleić i tylko bystre oko dojrzy ślad pęknięcia. Zdarza się zresztą, że kamień wcale nie pęka, choć wewnątrz cały jest właściwie w rozsypce. A to dzięki twardej skorupie, która nawarstwia się na nim przez wieki... Owinął się prześcieradłem, wstał i podszedł do okna. Stanął obok dziewczyny, ale umyśl-nie nie patrzył na nią, tylko na słońce. Nie na nią i nie na Górę, obie bowiem miały dar zbija-nia go z tropu, przyprawiały o złe samopoczucie. Milczał. Z początku czuł na sobie jej wzrok, czuł, że jest blisko, zakwitająca dziewczyna, która przesłania cieniem wszystko oprócz słońca. Więc patrzył w słońce i w tej chwili było życiodajne, nie pragnął uciekać od żaru i blasku. Patrzył poruszony jego mocą, jak poruszeni musieli być ci, którzy w czasach zamierzchłych uczynili je bogiem. Od dawna wiedział, dlaczego świeci i jak je można stworzyć, wiedział wszystko, co człowiek mógł wiedzieć na Ziemi, ale tutaj, poddawany doświadczeniom, któ-rych celu nie mógł i nie chciał odgadnąć, znajdował się pod coraz silniejszą władzą symboli, tego wszystkiego, co liczyło się na Początku Drogi. Uświadamiał sobie niejasno, że nie dzieje się to bez przyczyny. – Słońce – powiedział cicho. – Aureola nad męczeńską Ziemią. Spójrz, jakie piękne. A właśnie dla niego stworzono najkrwawszą religię w dziejach świata. Jej twórcy, Aztekowie, wierzyli, że słońce odżywia się krwią ludzką i aby nie zgasło, stale trzeba mu jej dostarczać. Kamienie ofiarne spływały strumieniami krwi: życie za życie. Ale też właśnie im przytrafiła się najtragiczniejsza ironia losu. Istna tragifarsa. Kara za przeinaczenie sensu przesłania? Oczekiwali swego Mesjasza – ludzie stale czekali na Mesjaszów, naiwni, wierzyli, że Mesjasz rozkuje łańcuchy niezawinionej winy! – i Aztekowie więc oczekiwali swego Mesjasza i roz-poznali go, o ironio, w prymitywnym, barbarzyńskim Hiszpanie. Czyż może być większa kpina? Wspaniały żart. Gdybyś wiedziała, jak dalekosiężne mogą być skutki boskich żartów! Śmiał się bezgłośnie ciągle wpatrzony w słońce, a kiedy umilkł w nim ten śmiech, odwró-cił głowę i zobaczył, że jest sam. Białowłosa dziewczyna odeszła, jak przyszła – niespodzia-nie. Tym razem nie będzie za nią gonił, choć być może nie poszła ścieżką wiodącą do zamku przez oliwkowy gaj. A oliwkowy gaj zdawał się palić, nie widział tego, ale swąd spalenizny osnuwał go, zmie-szany z zapachem zawieszonych u sufitu ziół. Serpente wychylił się przez okno, wciągnął głęboko powietrze, było czyste, ożywcze, z lekka musujące, o żelazistym smaku źródlanej wody. Zatem nie z zewnątrz dochodził ów swąd. I oczywiście nie płonął oliwkowy gaj, przez który wiedzie droga do zamku Poetki. Po prostu do dna wypaliła się oliwa w nie zagaszonej lampie o kształcie słońca, knot żarzył się i kopcił, szkło pociemniało. Zdjął klosz, palcem zdusił parzący knot, poczuł zawrót głowy od duszącego zapachu przy-palonej oliwy, poszedł do łazienki, stanął pod prysznicem. Natychmiast zobaczył siebie w lustrze z polerowanego srebra. – Posąg kamienny! – mruknął. – Zmęczony kamień! I uświadomił sobie, dopiero teraz, że spał odrzuciwszy prześcieradło, że dziewczyna pa-trzyła na jego nagość, kiedy spał, był więc nagi podwójnie, odsłonięty, wydany jej oczom, które prześwietlają i mogą zniszczyć. Ale w końcu co to ma za znaczenie ? Co jeszcze można w nim zobaczyć, co można zniszczyć, skoro od dawna rozstał się z życiem, skoro żył przez lata całe jak automat nakręcany w regularnych odstępach czasu i był tylko narzędziem losu, który sam wybrał i który się wypełnił? A jednak coś zostało zniszczone. Nie mógł odnaleźć wczorajszej beztroski, tego upajają-cego uczucia, że jest turystą spędzającym wakacje w pięknej i ciekawej okolicy. Co więcej – stracił pewność siebie, tę pewność, której źródłem było przekonanie, że nic nie może go do-tknąć ani zaboleć, bowiem wszelka zdolność odczuwania wygasła w nim przed wiekami. Stał pod prysznicem, patrzył na swoje odbicie w lustrze i nie mógł się poruszyć sparaliżo-wany niewytłumaczalnym przeczuciem grożącego mu i niebezpieczeństwa. Kim był ten nie-znajomy w lustrze? Czego od niego chciał? Bo chciał czegoś. I nagle to, co wydało się rzeczą bez znaczenia, ów c i ą g d a l s z y , odmienny co prawda od przewidzianego, ale w gruncie rzeczy obojętny, nabierać począł złowrogiego sensu. Pyta-nia runęły na niego ze wszystkich stron, dopadły go jak psy dopadają lisa w nagonce, stał osaczony, bezbronny, huknął strzał, jeden, drugi, bardzo bliskie. – Serpente, hej, Serpente, jesteś tam? Pukałem, nie odpowiadasz, więc wchodzę! Cień ogromnej postaci za zasłoną, Ojczulek Adam, Serpente ożył, wyskoczył z wanny, to było pukanie, pukanie do drzwi, a nie strzały. – Przepraszam, ta woda szumi jak wodospad! – zawołał. – Już jestem, tylko się wytrę. – A ja właśnie w sprawie wody – powiedział Ojczulek Adam. – Bo idę do studni po wodę dla mej połowicy, pomyślałem, że może już nie śpisz i pójdziesz ze mną. Nie ma nic zdrow-szego niż taki spacerek tuż przed świtem. Jutrzenka łaskawa jest dla tych, którzy potrafią dla niej wygramolić się z ciepłego łóżka. Jak każda kobieta, lubi, żeby się dla niej poświęcać, pojmujesz. A ty już i tak na nogach, myślałem że cię obudzę. Natrętna mucha przelatuje przed oczami, siada na czole, brzęczy. „Nie ma nic zdrowszego niż taki spacerek przed świtem.” PRZED ŚWITEM. – Jak to przed świtem? Przecież słońce już dawno wzeszło? – zapytał, a spojrzenie jego pobiegło ku oknu. To, co zobaczył, sprawiło, że wpadł do pokoju nie wycierając się do końca, pośliznął się na podłodze może dlatego, że nogi miał mokre, a może dlatego, że znalazł się wobec faktu przeczuwanego: całe okno w pokoju przesłonięte było trzcinową matą. Całe, a przecież pa-miętał, że białowłosa dziewczyna zasłoniła je do połowy. – Śniło ci się coś? – zapytał Ojczulek Adam. – A może jeszcze śpisz? Nuta śmiechu dźwięcząca w jego głosie sprawiła, że Serpente ocknął się z osłupienia. Zdał sobie sprawę, że rzeczywiście musi mieć głupią minę. Ale kto by miał inną w podobnej sytu-acji? Więc... to był sen? Białowłosa dziewczyna na parapecie okna, słońce spadające z wierz-chołka Góry. Sen? Doznał ogromnej ulgi. – Śniło mi się, wiesz, że już jest dzień – rzekł ze śmiechem. – Aż prawie w to uwierzyłem.Oczywiście chętnie pójdę z tobą do studni po wodę dla Matki Ewy.Wymówił to imię z radosną zuchwałością, bez lęku.Przy posłaniu leżała świeża koszula z purpurową wypustką u kołnierza. Wciągnął ją szyb- ko dziwiąc się drżeniu swoich rąk. Ojczulek Adam oparty o ścianę czekał cierpliwie. Serpente czuł na sobie jego wzrok, pobłażliwy, drwiący. Nie peszyło go to. Znowu był beztroski. – Już – powiedział przyczesując ręką mokre włosy. – Możemy iść.Ojczulek Adam nie ruszał się z miejsca. Serpente popatrzył nie rozumiejąc. – Zapomniałeś o czymś? – Nie odsłonisz okna? Duszno tu, lampę trochę późno zgasiłeś. Serpente podciągnął do połowy zasłonę z maty, zawahał się, spojrzał przez ramię na stare- go i jednym szarpnięciem uniósł matę do końca. Góra, niczym gigantyczna maczuga, spadła na jego czaszkę, zachwiał się pod ciosem, w oczach pojaśniało, jak wówczas gdy po raz pierwszy zobaczył Wielki Błysk. Trwało to se-kundę, może dwie. Odwrócił się od okna i szedł ku drzwiom oślepiony, kark miał sztywny, jakby spoczywało na nim paraliżujące ruchy spojrzenie, w piersi bolesny ucisk. Dopiero za drzwiami odetchnął swobodnie. Przejrzał na oczy. Zerknął z ukosa na Ojczulka Adama: zauważył coś? Jeżeli zauważył, nie dał tego poznać po sobie. Szedł spokojnie przodem, ogromny, zwali-sty jak skała. Przed domem stały puste wiadra. Serpente chciał je nieść, ale stary nie pozwolił. – Zostaw, to moje zadanie, mój obowiązek małżeński, pojmujesz – powiedział przymru-żywszy oko. – Ty nie potrzebujesz jej wody nosić, aby była młoda, he, he... Tędy, uważaj, ścieżka jest bardzo zarośnięta. Ścieżka była ledwo widoczna, istny tunel w gęstwinie krzaków jeżynowych i ostów. Osty czepiały się ubrania. Nie, nie schodzili ku morzu, więc Góra przez cały czas była obecna. Serpente usiłował nie patrzeć na nią i oczywiście przyciągała w dwójnasób. Więc spojrzał i stwierdził, że widziana z miejsca, w którym się znajdowali, nie miała w sobie nic złowrogiego, ani ogłuszającego. Może dlatego, że choć ścieżka biegła szczytem Wzgórza, a zatem była na tym samym pozio-mie co Słoneczny Hotel – Góra oraz łańcuch Starych Murów zdawały się być bardziej odda-lone. Zwłaszcza Góra. Ciągle nie mógł dojrzeć jej wierzchołka, nikł w błękicie, który tam właśnie tracił swą lek-kość płynącego nad światem spadochronu, gęstniał, ciemniał, nieruchomiał. Bo ciągle ten błękit, idylliczny, drażniący niczym uśmiech wymuszony przez fotografa na zdjęciu, które stale mamy przed oczami. – Niebo blednie, spójrz, jakie nocą wymęczone – rzekł Ojczulek Adam, zatrzymując się na moment. – Już niedaleko do słońca, trzeba kroku przyśpieszyć, kiedy wzejdzie, nie będę mógł nabrać wody ze studni. Denerwujące te krzaki, co? – dodał ruszając. – Yhm – mruknął Serpente. – Czemu ich nie wytniesz, skoro codziennie tędy musisz cho dzić? Barczyste plecy zadrgały w niesłyszalnym śmiechu. – Przede wszystkim chodzę, bo chcę, a nie, bo muszę. U nas nikt nic nie musi, miły. Nie musi nawet chcieć, a to z musów najtrudniejszy. A spróbowałbyś wyciąć te krzaki! Odrastają w mgnieniu oka. No i widzisz, lubię je. Co dzień ja pierwszy tą ścieżką idę i co dzień usiłują zatrzymać mnie w drodze. Bardzo się nam ta zabawa podoba. A kiedy wracam z wiadrami pełnymi wody, jest już słońce, i widzę jeżyny czarnymi błyskotkami obsypane rozrzutnie, osty przybrane w srebro, widok oczy raduje. A ty o słońcu dziś śniłeś. Może spotkamy Starca u Studni, jeśli spotkamy, spytaj, co znaczy słońce zobaczyć we śnie, i to u schyłku nocy. Mo-że ci powie, a może nie. Miałem ci opowiedzieć o wodorostach. No, ale teraz nie zdążę. Słoń-ca tylko patrzeć. Uważaj, schodzimy w dół. Tutaj już nie będzie żadnej ścieżki. Jeszcze była. Skręcała raptownie, wyzbyta obramowania z ostów i jeżyn, biegła parę me-trów spieniona żółtym piaskiem, wpadała w morze wysokich poplątanych zarośli i tam koń-czyła swój bieg. Ale oni szli dalej. Ojczulek Adam potężną piersią rozgarniał zarośla, giętkie witki strzelały po wiadrach. Weszli na skraj pustynnego płaskowyżu. Na brzeg jeziora szarych kamieni. Serpente, który podczas pracy nad ostatnim wynalazkiem zwiedził prawie wszystkie pustynie na Ziemi, led-wo powstrzymał okrzyk na widok tego jeziora. Wiedział, że gdyby stał nie na samym skraju, a trochę dalej, choćby o kilka kroków, miałby przed sobą łagodnie falującą taflę wody. Ojczulek Adam szedł nie patrząc ni w lewo, ni w prawo, Serpente za nim, uśmiechnięty, choć nie wiedział, że się uśmiecha. Baharesz szaitan, morze diabła! Jeden z najbardziej pu-stynnych krajobrazów. Morze diabła, znowu ten zaskakujący komizm skojarzeń. Czyżby tutaj znajdowała się owa zagadkowa studnia? Nie, Ojczulek Adam nie zatrzymuje się, idzie dalej, tam gdzie kotliny w kształcie zatok i półkoliste wzniesienia wrzynające się głęboko w płytową wyżynę, tam gdzie wąskie pasma skalne uszeregowały się w korowód pustynnych „świadków”. Serpente, rozglądając się uważnie, wypatrzył jeden jedyny zielony tamaryszek i, zapatrzo-ny Weń, omal nie potknął się o występ ułożony z szarych kamieni w ten sposób, że sprawiał wrażenie naturalnego ukształtowania terenu. Mur sięgał mu zaledwie do pasa, pochylił się, spojrzał, w głębi lśniła woda czerwona i gładka. Zanim zdołał się lepiej przypatrzeć, wodę przebiło zrzucone z wysoka wiadro, jedno, po-tem drugie, zanurzyły się w czerwieni, uniosły ku górze ociekając czerwonymi kropelkami. Serpente, ciągle nachylony nad studnią, usłyszał charakterystyczny odgłos, jakby drobne ku-leczki gradu uderzały o szybę. Podniósł głowę. Ojczulek Adam ciągnął sznury, na których uwieszone były wiadra. Cią-gnął sznury, w każdej ręce jeden sznur, mocno wparty w ziemię szeroko rozstawionymi no-gami, głowę odrzuciwszy do tyłu. Jeszcze jedno pociągnięcie, jeden wysiłek muskularnych ramion, wiadra wysunęły się po-nad brzeg cembrowiny i rozbłysły zielono. Wzeszło słońce. – Uff – odsapnął Ojczulek Adam. – Zdążyłem. Widziałeś, jak utrafiłem? Były na brzegu równocześnie ze słońcem. Nie zawsze ta sztuka udaje się. Matka Ewa będzie dziś miała zna-komitą kąpiel, taką właśnie, jaka jej dziś potrzebna. A teraz spojrzyj w głąb studni, dobrze patrz i powiedz, co widzisz. Serpente posłusznie nachylił się nad studnią. Na dnie szybu z szarych kamieni leżała woda czerwona i gładka jak tafla obsydianu. Z pewnością piękniejsza niż ta, którą zobaczył Thomp-son w świętej studni Majów w ruinach Chichen-Itza, może jednak kryła równie złowrogą ta-jemnicę? – Widzę czerwoną wodę. – Patrz. Jeszcze patrz. Co widzisz? Serpente nachylił się mocniej, natężył wzrok. Gładka czerwona tafla, właściwie nie przypomi-nająca wody, po prostu dno z obsydianu, a jednak pełne wiadra stoją na brzegu, gładka tafla, lustro. – Widzę jakąś twarz, chyba swoją, chociaż jakbym jej nie poznawał. – Tak myślałem! Nie patrz dłużej, bo wpadniesz, a nie wiem, czy potrafiłbym cię wycią-gnąć. Nie patrz, powiedziałem! Serpente drgnął, oderwał wzrok od studni, kręciło mu się w głowie, czerwone plamy latały przed oczami, rozlewały się w jezioro, jeszcze chwila, a utonie. Nie pragnął się bronić, chciał utonąć. Ojczulek Adam zaczerpnął wody z wiadra i prysnął mu w oczy. Serpente oprzytomniał. – Mówiłem, nie patrz! Z tą studnią tak jest, pojmujesz, że kiedy ktoś patrząc w głąb zoba-czy twarz, a nie jest pewny, czy to jego twarz czy nie, nie ustanie w patrzeniu, aż wpadnie, chyba że go ktoś w porę powstrzyma. Rzadko to się zdarza, ale zdarzyć się może. Pamiętaj, gdybyś tu jeszcze kiedy zawędrował, bądź ostrożny. Zresztą... zrobisz, jak będziesz chciał. No, muszę wracać. Idziesz ze mną? Serpente przecząco pokręcił głową. Ojczulek Adam bynajmniej się nie zdziwił. – Tak myślałem, że będziesz chciał zostać – rzekł po swojemu, bez wysiłku podniósł wia-dra i odszedł. Serpente przez chwilę śledził wzrokiem oddalającą się barczystą sylwetkę, potem na mo-ment spojrzał w bok, a kiedy znowu popatrzył, nigdzie już nie zobaczył starego. Skręcił gdzieś w kotlinę, albo przebył morze diabła trzema krokami jak Wisznu, który trzema kroka-mi przemierzył ziemię. „Tak myślałem, tak myślałem” – przedrzeźniał starego. Powinien na-zywać się nie Ojczulek Adam, a Adam Wszystkowiedzący. Na pewno wie, że jego Ewa była u mnie dziś w nocy. Może mnie tu przyprowadził, abym wpadł do tej studni? E, zdaje się, że wielu musiałby utopić... Nie wiedział, dlaczego właściwie został przy studni. Nie miał takiego zamiaru. Nie kusiło go przyglądanie się twarzy jawiącej się na powierzchni wody. W tym wypadku Ojczulek Adam Wszechwiedzący mylił się, niepotrzebnie ostrzegał. Rozwiązywanie zagadek leżących na dnie studni to już zabawa nie dla niego. W ciągu wieków swego istnienia ścigał jedną tylko tajemnicę i doścignął ją. „Tak myślałem.” Myśl sobie, co chcesz. Usiadł na nieckowatym kamieniu, plecami oparł się o studnię, nogi wygodnie wyciągnął przed siebie, był w łodzi, płynął bezgłośnie, wpatrzony w żagiel wschodzącego słońca. Śmiał się w duchu, bawiły go aluzje Ojczulka Adama. Nagle w tym śmiechu usłyszał zgrzyt. „Tak myślałem.” Czy zawsze mówił w ten sposób? Zaraz. Było inaczej. Kiedy było inaczej ? „My-ślałem, że tak zgadniesz.” To było wtedy, kiedy podał swoją wersję zakończenia opowieści o Mathiasie, człowieku silnym. Myślałem, że tak zgadniesz. Różnica drobna, ale istotna. Zatem mogła być inna wersja. I choć przed chwilą śmiał się w duchu na wpół kpiąco, na wpół pobłażliwie, teraz to nagłe przypomnienie, nagłe zrozumienie sprawiło mu przykrość... Począł więc przypominać sobie opowieść szczegół po szczególe, aby dojść prawdy. Szybko jednak zaniechał rozmyślań. Nie miał ochoty myśleć, było mu dobrze. Szczęśliwi nie myślą. Szczęśliwi żyją. Człowiek myślą-cy jest dysonansem w harmonii Wszechświata, został wygnany z Raju, kiedy zapragnął my-śleć, ja nie myślę, mnie nie wygnają z Raju, skoro już tu się znalazłem. Otworzył oczy wyrwany z błogiego odrętwienia. Słońce było już wulkanem wyrzucającym potoki białej lawy, spływała ku kamieniom suchego jeziora i oto siedział u studni ocieniony parasolem tamaryszku, niczym na wysepce wśród połyskliwych wód. Na brzegach pieniła się jaspisowo zielona trawa, fala niosła bukiety wodnych kwiatów, nisko nad wodą zatrzepotały skrzydła dzikich gęsi. Suche jezioro ożyło, zmieniło się w morze diabła. Serpente widział kiedyś podobny miraż. Szedł wówczas brzegiem nie istniejącego jeziora, słyszał szum drzew, skrzydeł trzepotanie, i nie mógł oprzeć się wrażeniu, że na wysepce po-środku jeziora ktoś siedzi, myślał, że sam jest dla tego kogoś patrzącego – mirażem. Widział kiedyś „fatamorganę” – zjawisko tak często opisywane w podróżniczych książ-kach, a w istocie rzadkie niezmiernie, stawiające opór dociekliwym umysłom naukowców. Widział miasto pełne życia, postacie idące ulicami, czuł zapachy, słyszał głosy i właśnie wte-dy, a było to dosłownie na lat kilka przed osiągnięciem Celu, przeżył chwilę grozy, myśląc, że się pomylił, że w jego kalkulacji istniał błąd, bo być może to wszystko, co pozornie ginie, istnieje dalej, istnieje równolegle, niedostępne zmysłom i wiedzy żyjących na Ziemi, a tylko czasem objawia się jako miraż na pustyni. Długo potem śmiał się z siebie. On, najtęższy umysł na Ziemi, Najwyższa Inteligencja i – takie myśli! Bo też zaiste w żadnym chyba miejscu na świecie nie odczuwa się tak piękna majestatu Ziemi, a zarazem niestosowności, zbędności człowieka – obcego nalotu zakłócają-cego harmonię dzieła sztuki. Obcy nalot, pleśń. On, Serpente, starł tę pleśń z powierzchni Ziemi, w ostatecznym rezultacie ocalił godność człowieka. Wiele zawdzięczał słońcu, swojemu z nim obcowaniu. Ale gdzie jest Starzec od Studni, ten, który wie, co znaczy, gdy przed samym świtem śni się słońce? – Słońce we śnie widzieć – dziewczynę białowłosą spotkasz – dobiegł od tyłu głos. Serpente odwrócił się raptownie. Dziewczyna stała przytulona do pnia tamaryszku, białe włosy zdawały się być częścią drzewa. Był tak zaskoczony, że stracił zdolność ruchu. – Mówiłem sam do siebie? – odezwał się wreszcie.Pokręciła przecząco głową. – To skąd wiesz, o czym myślałem? E, nie nabierzesz mnie, musiałem myśleć głośno. – Przypominasz mi posąg, posąg z kamienia – powiedziała kpiąco. Teraz poderwał się. Stali naprzeciw siebie, dzieliła ich studnia. Serpente drżał. Zacisnął rę-ce na brzegu cembrowiny, a choć nie spojrzał w głąb, czerwone plamy znowu pląsać poczęły przed jego oczami, rozlewały się w jezioro, pośrodku tego jeziora rosło drzewo, dziewczyna przy drzewie. – Czy... spróbowałaś kiedy wejść na szczyt Góry? – spytał głosem, którego nie poznawał. – Przecież nie wolno – zaśmiała się i lekko jak liść oderwała się od drzewa, okrążyła stud-nię. Oto stała przy nim, patrzyła oczami, które już kiedyś widział, niezgłębionymi, i nagle pa-trząc w te oczy pojął, że zapomniał.... Co zapomniał? Ogłuszony, ruszył przez usypiska szarych kamieni, rozprażonych, dymiących, zgięty we dwoje, zdawało mu się, że słońce dźwiga na barkach, szedł jak ślepiec kierowany instynktem, szedł ku łące. Znalazł ją. Wiedział, jaka będzie, step raczej niż łąka, ukwiecone trawy pachnące gorzka-wo, pachnące gorzkawo. Rzęsisty deszcz szeptu. Ból, jakby ogień palił żywe ciało. „Masz głos najcudowniejszy na świecie, nigdy nie zapomnę twojego głosu.” Zapomniał. Lata nakładały się jak warstwy mijających po sobie cywilizacji, żył dla jednego tylko Celu i zapomniał to, co było u źródła. Ten głos. Nigdy potem nie słyszał takiego głosu, nie mógł słyszeć, bo tylko jeden człowiek może mówić do nas tak, abyśmy słyszeli, a kiedy zabraknie tego człowieka, ginie wraz z nim nasza szansa porozumienia. Wtedy, kiedy umierała, wybiegł z domu i biegł jak człowiek opętany amokiem, aż powa-lony zmęczeniem runął w gorzkawo pachnące trawy i leżał tak długie godziny, sam bardziej umarły niż żywy. Ocknął się nocą, wiatr przelatywał po trawach żłobiąc w nich bruzdy, gwiazdy spadały w te bruzdy jak ziarna, czarny ptak wyłapywał je w locie, krążył nad ziemią czujny, nienasyco-ny. Zapłakał. Łzy wsiąkały w ziemię, ziemia wezbrała i wyrósł kwiat. Zobaczył ten kwiat, zerwał go, starł na miazgę, patrzył na swoje ręce jakby we krwi unu-rzane, patrzył na swoje ręce, uniósł je ku niebu. „Więc tego od nas chcesz. Więc tego od nas chcesz, odradzasz się w naszym bólu. Sprawiłeś, że żyjemy, i skazałeś nas na to potworne poniżenie, jakim jest śmierć. Ale ja nie będę płakał. Będę się śmiał. Będę śmiechem urągał Tobie. Być może jesteś wielki. Jesteś wielki. Ale w usiłowaniu człowieka, aby zachować godność, aby żyć godnie, mimo że nie przymusza go do tego nic – jest wielkość, której nie możesz pomniejszyć. Mo-żesz odebrać mi to, co umiłowałem najbardziej, ale nie odbierzesz mi prawa do śmiechu”. Wytarł ręce o trawę, wiatr przeleciał żłobiąc bruzdę, spadła gwiazda, zabarwiła się czerwono. Odszedł śmiejąc się bezgłośnie. Ale u drzwi domu, który być może jest już tylko jego domem, znowu dopadł go ból. Nie miał siły urągać, duma opadła zeń jak łachman, uderzył czołem o ziemię: oddam Ci wszystko, oddam wszystko, co zechcesz, oddam wszystko, jestem nędznym robakiem, pyłkiem, zasłu-żyłem na wszystkie kary, jakimi zechcesz mnie pokarać, nie mam już innej woli niż twoja wola, jeśli tak trzeba, ale zachowaj ją, która jest czysta, spraw, aby żyła, Ty przecież możesz, spraw, aby żyła. Leżał na progu swego domu. Nagle usłyszał głosy, podniósł głowę, pewien, że został wysłuchany. Zobaczył, jak otwierają się drzwi. Zobaczył zwłoki na noszach. Dopóki żyła, była jego siłą, dla niej walczył i zwyciężał. Stanowiła część jego ciała w spo-sób tak oczywisty, że zespolenie było zawsze powrotem. Nie znaczy to, że nie było między nimi żadnych rozdźwięków, że zawsze mieli to samo zdanie, kłócili się i godzili jak inni, ale silniejsza niż u innych była w nich świadomość, że są dla siebie, że jedno bez drugiego ginie. Nie znaczy to też, że inni ludzie dla niego nie istnieli. Codziennie szedł do pracy, którą lu-bił, nie uchylał się od obowiązków, nie stronił od towarzystwa, bronił spraw słusznych, przejmował się krzywdą. Ale wszystko, cokolwiek robił, robił z pewnością siebie nie znającą przeczucia klęski, z radosną zuchwałością wyzywał los. W cichości ducha pogardzał tymi, którym się nie wiodło, w niepowodzeniu widział tylko oznakę słabości. Był szczęśliwy nawet podczas burz, nie potrzebował bogów, nie łamał sobie głowy nad zagadką istnienia. Istniał. Jak drzewo mocno zakotwiczone w ziemi, ufne w niezniszczalną siłę swoich korzeni, odporne na zmiany zachodzące w atmosferze. Był drzewem, a ona była ziemią. Cóż może być bardziej naturalnego? Świat jest cudownie, mądrze urządzony. Aż nagle padł piorun, ale nie uderzył w drzewo, śmiertelnie poraził ziemię. Gdyby bodaj zginęła od razu, od jednego ciosu. Umierała długo, w męce, rozkładała się za życia, patrzył na tę agonię, patrzył na ten roz-kład, odpychała go od siebie, nie chciała, aby na nią patrzył, widział w jej oczach upokorzoną duszę, tego nie mógł znieść, wybiegł z domu jak w amoku, biegł, aż padł powalony w pach-nące gorzkawo trawy. Umarła i utracił ziemię. Korzenie zawisły nad przepaścią bez dna. Nie rozprawiał się z Bogiem słowami. Rozprawiał się swoim życiem. Teraz już otwarcie pogardzał słabymi, aczkolwiek przestał uważać, że przeciwności, które ich spotykają, są wyłącznie konsekwencjami tej słabości. Nie pogrzebał się żywcem w żałobie. Byłaby to kapitulacja, a on się nie poddawał. Żył i cierpiał, teraz bowiem miał już szeroko otwarte oczy i widział. Cierpienie długo trwające nie uszlachetnia. Słabszych zatruwa powoli, więdną, opadają, giną zdeptani. Silniejszych pokry-wa pancerzem, którego nie stopią własne i cudze łzy, czasami wyrodnieją i ambicja, aby być olbrzymem pośród olbrzymów, przekształca się w ambicję, aby być olbrzymem pośród kra-snoludków, by jednak tak się stało, olbrzym musi przejąć metody krasnoludków, te którymi pogardza, walczyć ich bronią. W swoich zmaganiach z losem stoczył się i na ten próg. Był to już etap ostatni przed za-warciem Przymierza. Ale był to etap ostatni drogi długiej jak noc sennego koszmaru. Szedł tą drogą, w miarę upływu czasu coraz bardziej pochylony pod ciężarem wiedzy, której człowiek nie może dźwigać bezkarnie. Nie mógł już nie widzieć prawdy, że owszem, w usiłowaniach człowieka, aby zachować godność, jest coś wielkiego, ale to wielkość daremna; na końcu jest zawsze to samo. Poszukiwał dowodów wielkości człowieka. Pochylał się nad studnią przeszłości, widział wspaniałe pomniki – dzieła rąk ludzkich, ginące pod ciosami barbarzyńców, upadek, powolne powstawanie, szczyt i znowu upadek, ludzie jawili mu się jako plemię Syzyfów. Kamień cy-wilizacji pchany mocnymi rękami dosięgał szczytu góry i toczył się z powrotem zabijając budowniczych, ale u podnóża czekały ręce następców i tak stale, a studnia bez dna. Nie zrzucał ciężaru wiedzy, to też byłaby kapitulacja. Tracił już siły w bezustannym roz-bijaniu głowy o mur, więc już nie wyzywał cierpienia, szukać począł obrony przed nim, aby go nie powaliło. I odgrodził się od życia chłodem. Pozornie żył, walczył, kochał, działał, ale płynęła w nim rzeka chłodu, w której zanurzał się, gdy widział, że zbytni zapał ponosi go znowu na kolejny mur przeciwności. Dzięki temu mniej cierpiał i mógł bronić się przed zniszczeniem. Wiedząc, że życie nie ma sensu, że wszystko mija, spopiela się, wyrodnieje, że żyjemy po to, aby zobaczyć, jak jedna po drugiej opadają zasłony złudzeń – wybrał rolę najtrudniejszą z trudnych. Stał się aktorem doskonałym. Wychodził na scenę każdego dnia, grał rolę człowie-ka zaangażowanego, grał z dużą siłą przekonania i poprzez tę grę działał; bierność bowiem byłaby też kapitulacją. Każdego dnia wracał do siebie, zdejmował maskę i stawał się sobą, to znaczy kimś najgłę-biej przekonanym o daremności wszelkich ludzkich poczynań. Sądził, że wreszcie zwyciężył: świadome przyjęcie na siebie roli człowieka, z pełną przy tym samowiedzą, jest postawą wyzwalającą, dającą najpełniejsze poczucie wolności. Świa-domość, że takie podwójne życie wymagało nadludzkiego hartu, że stać go na ten hart – odra-dzała jego zanikające siły. Ale niebo miało niewyczerpane zapasy amunicji. Chory, bez środków do życia, na pograniczu obłędu, choć jeszcze nie pokonany, wyzbył się odrazy i pełen był po brzegi bolesnego współczucia dla ludzi. Aż kiedyś torturowany świadomością, że zmuszono go do pełzania, bezsilny wobec losu, który z zajadłością szakala rzucał się do gardła jego bliskim, dźwignął się po raz ostatni, znowu biegł jak człowiek opę-tany amokiem, biegł, aż upadł twarzą w pachnące gorzkawo trawy, leżał przez wiele godzin bardziej umarły niż żywy. Kiedy ocknął się, była noc. Wiatr... trawy... gwiazdy w bruzdach... czarny ptak. Przeznaczenie. Przed którym nie ma ucieczki. Zrozumiał ostatecznie, że nie ma ucieczki, że nie ma już dokąd uciekać, nie ma gdzie się chronić, że cokolwiek by robił, dopadnie go ten czarny ptak, że Bóg odwrócił się od świata, wydał go na pastwę złu. I pojął w męce, że tylko jedno można zrobić, aby wybawić ludzkość: trzeba ją zniszczyć, zniszczyć tak, aby ani jeden człowiek nie pozostał na Ziemi; tylko w ten sposób można rozerwać błędne koło, w którym od wieków krąży plemię Syzyfów. Przerażony, olśniony wizją apokaliptycznego zniszczenia, przeczuciem tego, co się stać musi, wczepił się rękami w ziemię, wcisnął twarz w ziemię, drżał i zadrżały trawy, czarny ptak obniżył lot. Nie widział tego, ale wiedział, zaraz go dopadnie, pozostała mu minuta, mo-że dwie, musi wstać, musi zerwać z siebie lęk, co go przygważdża do ziemi, zerwać jednym szarpnięciem. Wstał. Ziemia z krwią zmieszana zlepiła mu oczy, wyciągnął ręce modlitewnym gestem niewidzącego: „o Ty, który rządzisz światem, daj mi moc, abym wykonał to, co zamierzyłem. Oddam ci w zamian, co zechcesz, duszę nieśmiertelną, jeśli wierzysz, że ją mam, i jeśli ma dla Ciebie jakąkolwiek wartość, stanę się gliną w twoich rękach, twoim narzędziem, tylko daj mi moc, abym wykonał to, co zamierzyłem”. Cisza nastała po tych słowach, wszechświat wstrzymał oddech, gwiazdy zatrzymały się w locie, jakby sposobiąc się do chwili, w której spadną na głowę zuchwalca, a on stał i ślepymi oczami patrzył w niebo. Czekał oparty o nieruchomą ścianę milczenia. A kiedy przytłoczony czekaniem osuwać się począł po tej ścianie, usłyszał w sobie głos, który nie był jego głosem: – wzywałeś mnie, dam ci szansę. Dam ci moc zdobywania wiedzy. Dokonasz tego, co zapra-gnąłeś zrobić, ale nie stanie się to od razu. Będzie trwało długo, bardzo długo. Będziesz umie-rał i będziesz wracał, będziesz palony na stosie, wyklinany, torturowany. Odrzucany i zapo-minany. Sam będziesz zapominał to, co raz odkryłeś, i będziesz odkrywał po raz drugi, dzie-siąty. Zaznasz upadku i zaznasz chwały. Nie będzie dla ciebie spoczynku, wytchnienia, ucieczki. Nie ustaniesz w drodze, aż dojdziesz. – Czego żądasz w zamian? – spytał bez tchu. – Żądam, abyś mi oddał to, co w życiu twoim było najcenniejsze. Żądam, abyś nigdy ni-komu nie wyjawił celu naszego przymierza. Żądam, abyś pracując nad zniszczeniem świata, stworzył świat, w którym będzie schronienie przed skutkami twojej broni. – Przyjmuję. Zaczekaj! Nie rozumiem. Przecież jeśli mam stworzyć świat, w którym ktoś będzie mógł uratować się ze zniszczenia, to cała moja praca będzie daremna! Usłyszał śmiech cichy, śmiech jak mroźny powiew. – Nie uratuje się nikt, jeśli nie zechcesz. Sam postawiłeś cel, czyż może być lepsza gwa-rancja? Zatem... przyjmujesz moje warunki? – Przyjmuję – potwierdził i osunął się w lodowatą ciemność. Serpente skulił się pod uderzeniem zimna, zagrożony obrócił twarz ku słońcu, złote jajko oderwało się od czarnych skrzydeł, spadało wprost na niego, wyciągnął ręce, ręce tajały w cieple. Kiedy przyłożył je do twarzy, ciepłe krople spływały między palcami. Odtajały powieki. Widział. Łąka ta sama, czy ta sama, step raczej gorzkawo pachnący. Łąka po raz trzeci, ale niebo błękitne i puste. A jeszcze przed chwilą wymoszczone gwiazdami, gwiazdy w bruzdach traw. Chwila. Wieki całe – jedna chwila. „Oddasz mi to, co w twoim życiu było najcenniejsze”. „Była ziemią, a on był drzewem.” Wielki Błysk spopielił ziemię, utracona po raz drugi. Utra-cona po raz drugi?! Krzyknął imię, echo poniosło je ku pustemu niebu, pobiegł krzycząc to imię. Brama słońca na szczycie Wzgórza. Pokoje puste jak niebo, wszędzie zapach gorzkawy, gorzkawy. Nadzieja zapierająca dech niczym wiatr: że jest u niego. Ale i jego pokój był pusty. Niecierpliwym ruchem odsunął zasłonę z koralików, w lustrze z polerowanego srebra ujrzał siebie. I ujrzał ją, stała obok, trzymali się za ręce. Krzyknął, odwrócił się raptownie od lustra, jego wzrok padł na wiszący na ścianie gobelin: byli tam, oboje, trzymali się za ręce, romantyczna, sielankowa scena, na którą patrzył co dzień nie rozpoznając. Usiadł na posłaniu, rozrzuconym, jak je zostawił wychodząc. A potem usłyszał zadziwia-jąco bliski ton wygrywanego na muszli hejnału. Było południe. Spałem długo – powiedział sam do siebie. – Sny tu natrętne i kąśliwe jak komary. 4. W Gospodzie Barabasza zajęte były wszystkie stoły. Serpente na próżno rozglądał się w poszukiwaniu Ojczulka Adama, gdy ktoś go pociągnął za rękaw. – Siadaj z nami, Serpente.Odwrócił głowę i napotkał życzliwe spojrzenie oczu o barwie miodu. – Witaj, Budzicielu! Przy stoliku pod parasolem w złote ryby oprócz Adama Budziciela siedział młody męż-czyzna w niebieskiej koszuli, ciemne włosy gładko przylegały do czaszki jakby natłuszczone, zapewne natłuszczone, kropla oliwy mieniła się tęczowo tuż nad czołem, a może to była kro-pla potu. – Szymon Mulnik – przedstawił się sam. – Słyszałem o tobie. Jestem mężem Meliny. – A to dla ciebie kupowała dzban! – A dla mnie. Widzisz, wino lubię pić zawsze z takiego samego dzbana. Już takie mam przyzwyczajenie. Barabasz postawił na stole wazę zupy rybnej. Jedli w milczeniu. Trzeba było tej zupy piekącej, aby Serpente poczuł się pewniej, aby do końca uwierzył w to, że już naprawdę się obudził. Szedł tutaj obolały, zamroczony, jakby stoczył pojedynek z ośmiornicą o jadowitych mac-kach, pojedynek na brzegu omglonego morza, a mgła też może być jadowita. Szedł i miał w głowie tylko jedną myśl: żeby nie pamiętać, żeby na razie nie pamiętać o tym, co mu się śniło, bo przecież wiedział, że mógłby pamiętać, bo nie miał pewności, czy rzeczywiście śnił. Szedł i powtarzał: na razie nie pamiętaj, na razie nie pamiętaj, potem się z Nim rozprawi-my. Tak powtarzał. I trzeba było tej zupy palącej przełyk, aby mógł odetchnąć swobodnie, aby mgła odsłoniła morze. A morze było dzisiaj błękitne i gładkie jak niebo. Łodzie leżały na piasku, niczym muszle szumiące wiatrem uwięzionym w opuszczonych żaglach. Kamienie Rybnego Targu zdawały się spać. Z tyłu, zza Gospody dobiegło parsknięcie muła, zadzwonił dzwoneczek przy uprzę-ży, cienko, migotliwie. Piękno. Harmonia. Być tylko jednym z elementów. Być tylko częścią całości, nie musieć istnieć oddzielnie. Roztopić się w całości. Nie czuć się odpowiedzialnym za piękno, nie odczuwać go jako obra-zy, jako przeciwstawienia. Mewa na maszcie, złota w słońcu, wszędzie na swoim miejscu, na maszcie, na fali. Na swoim miejscu, nawet jeżeli sam maszt, morze i piasek to tylko iluzja. – A myśmy, Serpente, właśnie mówili o tobie, zanim przyszedłeś – zagadnął Adam Budzi-ciel. – A tak, o tobie. Bo myślimy, że nam pomożesz w kłopocie. – Jeżeli tylko będę mógł – rzekł Serpente zdziwiony. – O co chodzi? – Widzisz, sądzimy, że tobie uda się namówić Ewę Białowłosą, aby zaśpiewała podczas Święta Przypływu – objaśnił Szymon Mulnik i przesunął dłonią po swych i tak nazbyt gład-kich włosach. Kropla oliwy czy też może potu wisząca u ich nasady znikła oczywiście, włosy zresztą wcale nie były natłuszczone, tylko połyskliwe, czarne, zapewne często wygładzane tym na wpół machinalnym ruchem ręki. – Ona ciągle odmawia – podjął szybko, widząc, że Serpente chce coś powiedzieć – a nikt w Paradisie nie ma takiego głosu jak ona. To jest głos, bracie, który pasuje do szumu morza jak żaden inny. Więc gdyby ona zaśpiewała razem z morzem, to dopiero byłoby święto. Ale ona nie chce śpiewać przy ludziach. Nikt nie wie dlaczego, bo przecież i tak ją słyszymy, gdy śpiewa na tarasie, a nawet kiedy śpiewa na Górze. Serpente drgnął. – Tej... Górze? Ona tam chodzi?! – Chodzi. Ma takie miejsce koło potrzaskanego głazu. Lubi tam siedzieć. I czasem śpiewa. A głos ma taki, że nawet stamtąd się niesie, choć to daleko. Zresztą słyszałeś ją, śpiewa co dzień rano, właściwie ona mogłaby być budzicielem, nie Adam. – Kogo ty właściwie budzisz? – zainteresował się nagle Serpente. – Nie wiesz? Rybaków budzę. Oni pierwsi wstają w Paradisie, a sen mają mocny, morzem kołysany. Ja wstaję przed świtem, idę od domu do domu i budzę ich. I co powiesz, śpią jesz-cze, a słyszą mnie z daleka, nie obudzą się jednak, zanim nie wejdę do domu i każdym z osobna nie potrząsnę. Ręce mnie bolą pod koniec obchodu, mówię ci, bo mocny mają sen. Więc jak, spróbujesz namówić Białowłosą? – Spróbuję – obiecał ze śmiechem Serpente. Nie mógł opanować tego śmiechu. Powracało wrażenie, to z pierwszego dnia, z pierwsze-go zetknięcia z Adamem o przydomku Budziciel, że kazano mu odegrać rolę we wspaniałym żarcie. Zatem on, Serpente, obcy w Paradisie, będzie jednak do czegoś namawiał Ewę! – Ale dlaczego właściwie ja? – Bo ty, Serpente, masz takie oczy jak ona – uśmiechnął się Budziciel. – Ty jeden z męż-czyzn masz takie oczy jak ona. Ale Serpente już nie słyszał. Między nim a obydwoma mężczyznami wyrosła ściana z po-lerowanego srebra, patrzył, chciał zobaczyć, chciał sprawdzić, bo jeżeli rzeczywiście miał takie oczy, to... Ściana znikła tak nagle, jak się pojawiła, rozpłynęła się w błękicie, a wraz z nią myśl zale-dwie pączkująca, ważna. – Ja mam takie same oczy?Adam Budziciel skinął głową. – Masz. Zupełnie takie same. – No dobrze, jeżeli nawet macie rację, jeżeli istotnie mam takie oczy jak ona, co to wła-ściwie ma do rzeczy? – Dużo, Serpente, bardzo dużo – rzekł Ojczulek Adam pojawiając się znienacka. – Ludzie, którzy mają identyczne oczy, a są tacy, choć niezmiernie rzadko zdarza się, aby się spotkali, widzą jedno w drugim, jakby w siebie patrzyli, pojmujesz? Więc kiedy ty popatrzysz w oczy mojej córki i będziesz chciał wiedzieć, dlaczego smarkula odmawia występu w czasie Święta Przypływu, to dowiesz się. A jak się dowiesz, to będziesz mógł znaleźć takie argumenty, któ-re ją przekonają. Ot co. Dobrze pomyślane, chłopcy. Zdaje się, że wpadła wreszcie synogarli-ca moja biała. Pewnie dlatego ciebie unika, chłopcze! – Aha, i pewnie dlatego prześladuje mnie we śnie – burknął Serpente. – Myśli, że jak cię zmęczy w nocy, to za dnia nie będziesz jej szukał, sprytna dziewczyna, he, he. Jesteś pewny, że to sny? Patrzcie chłopcy, rumieni się jak brzoskwinia pierwszy raz przez słońce polizana! Śmieli się, Ojczulek Adam śmiechem dobroduszno rubasznym, Szymon Mulnik i Adam Budziciel z pobłażliwością. Serpente śmiał się, aby ukryć niepokój. „Jesteś pewny, że to sny?” Pytanie w intencji na pozór rubaszne, ale w oczach pod brwiami jak kępki zrudziałego mchu przesłonięty śmiechem wyraz chytrości, czujności może, tak patrzy rybak, który zarzu-ciwszy przynętę, zastyga – pozornie flegmatyczny, senny, a przecież czujny na najlżejsze drgnienie spławika. Myśl nagła jak błyskawica rozświetliła ciemności i utkwiła w mózgu: a może Ojczulek Adam to sam Sprzymierzeniec, który przybrał na siebie tę postać, aby tym pełniej rozkoszo-wać się swoim żartem ? I zaraz za nią następna: pozwolił mi działać, pozwolił osiągnąć cel, ale na tym koniec kró-lewskiej wspaniałomyślności – nie pozwoli na najmniejszy odpoczynek, nie pozwoli, abym umarł szybko i zwyczajnie. Na mnie kończy się ludzki ród, kończy się przepyszna zabawa, a on, widać, niesyty rozrywki. Więc będzie się bawił mną jak kot myszą, bo tylko ja pozosta-łem. Dlatego próbuje przywrócić mnie do życia, abym mógł znowu odczuwać, to znaczy ko-chać i cierpieć, abym się zbuntował przeciw niemu. Wcisnął się głębiej w oparcie fotela, porażony tymi myślami, ale przytomny, jeszcze ciągle się śmiał, już śmieli się tylko oni obaj, Ojczulek Adam i on. – No dosyć – rzekł wreszcie stary, ocierając łzy nadgarstkiem. – Śmiać się za dużo, nie idzie to na zdrowie. Zbladłeś z tego śmiechu, widać żołądek zanadto wstrząśnięty. Opowia-dałem wam o narowistej ziemi? Nie, no to posłuchajcie. Adam Budziciel wstał. – Na nas, Ojczulku, pora. Chętnie posłuchamy innym razem. Chodź, Szymon. Pamiętaj o obietnicy, Serpente! Odeszli, a przy stoliku pod parasolem w złote ryby cisza zaległa, nie senna, napięta, pękła, gdy migotliwie zadzwonił dzwonek przy uprzęży muła, zastukały na kamieniach kopyta. Ojczulek Adam wyjął z kieszeni fajkę. – Więc co to ja chciałem – zaczął czyszcząc w zamyśleniu cybuch. – Miałem opowiedzieć o narowistej ziemi. Chcesz posłuchać? Tak myślałem. Więc słuchaj. Było kiedyś takie jedno miejsce, mniejsza o to gdzie, nie za daleko i nie za blisko, gdzie ziemia ani rusz nie chciała się ustatkować. Lubiła, pojmujesz, brykać jak nie ujeżdżona kobyłka, a wszystko waliło się przy tych igraszkach w hałasie wielkim. No i stało się to, co się stać musiało. Kto żyw opuszczał to miejsce, mniejsza o to gdzie ono jest, nie za blisko w każdym razie. I nie za daleko. A żył tam pewien człowiek uparty, wołali go Mateusz Dąb, jak dąb silny był, pojmujesz, i równie do wędrówek nieskory. Namawiali go, aby odszedł wraz z innymi, ale on tylko głową kiwał i powtarzał: tu jest moja ziemia, nigdzie się stąd nie ruszę. A miał on dziewczynę piękną i świeżą, kochali się, mieli się pobrać. Ona też odejść chcia-ła. – To jest miejsce przeklęte – mówiła. – Wszyscy zginiemy, zabierz mnie stąd, Mateuszu. – Ale on tylko głową kiwał i powtarzał: to moja ziemia, nigdzie się stąd nie ruszę. – Więc odejdę sama – powiedziała dziewczyna i odeszła. A kochali się bardzo. Mateusz Dąb został sam i tylko jedna myśl w nim żyła: okiełznać ziemię narowistą, przy-wrócić ludziom ich miejsce, mniejsza o to gdzie ono było, nie za daleko, powiadam. I nie za blisko. Ziemia zobaczyła, że wystraszyła wszystkich, i sama, pojmujesz, też bardzo się przelękła, że już nie będzie komu oceniać jej igraszek. Bo ona lubiła, jak hałas wielki był, jak wszystko się waliło, a ludzie przeklinali i złorzeczyli. Już jej został tylko jeden Mateusz, postanowiła napędzić mu stracha, nie miał spokoju ani w dzień, ani w nocy, ale nie poddawał się, taki już był. Wreszcie ziemia zreflektowała się, zrozumiała, że jeśli przeciągnie strunę, to i on odej-dzie. I na inny pomysł wpadła. Złagodniała. Leżała cicha i nieruchoma jak dywanik przed łóżkiem. Na próżno Mateusz Dąb moc swoją zbiera, do walki się sposobi. Nie było z kim walczyć, miejsce zrobiło się spokojne, mniejsza o to gdzie ono było. Upór i rozsądek rzadko chodzą w parze, ale u Mateusza tak właśnie było. Kiedy się uparł w jakiejś sprawie i na swoim postawił, to potem już się robił uważny i przewidujący, rzekłbyś, nie ten sam czło-wiek. No więc nie wezwał od razu ludzi, żeby wracali, choć ziemia właśnie tego się spodzie-wała. Czekał. Chciał być pewny, pojmujesz. Czekał on, a ziemia też czekała, gołąbeczka sza-lała ze złości, bo wcale nie była cierpliwa, już, już miała wybuchnąć, ale powstrzymała się, tylko zemstę straszliwą Mateuszowi zaprzysięgła. Czekał lat kilka, domy i majętność wszystkich w porządku utrzymywał, harował za stu, bo silny był jak dąb, dlatego Dąb go wołali. Wreszcie uspokojony napisał: „wracajcie”. Wrócili na swoje miejsce, bo wszędzie im źle było, ziemię całowali, a Mateusz ślub szykował. No i uświetniła mu ziemia kobyłka ślubną ceremonię! Rozbrykała się, tańczyła, oj, tańczyła na weselisku, trzy dni całe i trzy noce na dodatek. I chociaż nauczona doświadczeniem niewielu ludzi zabiła – wiedziała już bestia, że ludzi potrzebuje – wśród żywych nie ostała się oblubie-nica. I choć Mateusz nieszczęściem tak srodze był dotknięty, rozeźleni współplemieńcy ka-mieniami go przepędzili na wieczne wygnanie. Bo sami, masz pojęcie, już zostali na swoim miejscu, mniejsza o to gdzie ono było, blisko chyba. A ziemia, choć pobrykać jak dawniej lubiła, pozwalała im żyć we względnym spokoju i tak odzyskali swoje miejsce, gdzie ono było, nie powiem, może daleko. A Mateuszem Dębem matki dzieci straszyły, pojmujesz, jak zbójcą. Może wiesz, co się z nim stało, hę? – Zstąpił do podziemi i wysługiwał się mocom piekielnym, aby wykupić swoją dziewczy-nę. Albo może, by mu pomogli wytłuc tych, którzy go wygnali? Albo też tułał się do samej śmierci zżerany tęsknotą i wyrzutami sumienia? Twoja opowieść, Ojczulku, i ty musisz po-stawić kropkę! Nie przygotował tych słów, choć spodziewał się, jakie będzie pytanie. Siedział rozparty w wiklinowym fotelu, swobodny, odprężony. Uśmiechał się szeroko, bezmyślnie, jak człowiek z siebie i z życia zadowolony. A przecież od początku opowieści słyszał w sobie głos, który powtarzał ciągle to samo zdanie: „był drzewem, a ona była ziemią, był drzewem, a ona była ziemią”. Natrętny akompaniament, fałszywy komentarz do fałszywej opowieści. Ale Serpente potrafił być głuchy, jeśli zechciał. Nie będzie walczył, walkę już miał poza sobą, wszystko już miał poza sobą, o tym przede wszystkim powinien pamiętać, nie istniała dla niego teraźniej-szość ani przyszłość, nie obchodził go własny los, wszystko już się stało, wszystko już się stało. – Alboż ty nie wiesz, chłopcze, że prawdziwe opowieści nie mają końca?Serpente przeciągnął się, ziewnął w słońce. – A skąd ja mogę wiedzieć, Ojczulku, czy to opowieść prawdziwa? – rzekł lekko. – A choćby stąd, że końca nie ma – zaśmiał się stary. – A choćby stąd. No, idę. Nie zapo-mnij dzisiaj przyjść na\ wieczerzę. Matka Ewa jakieś danie smakowite specjalnie dla ciebie szykuje. Nieczęsto kuchnią się zajmuje, ogień dla serca dobry, ale cerze szkodzi, a ona dba o urodę, miła moja, oj, dba. Jednak jak już się weźmie do pitraszenia, to żadna kucharka jej nie dorówna. Tyle że będę jutro musiał więcej wody ze studni przynieść – westchnął z komicz-nym grymasem, potem fajkę długo przypalał. – Widziałeś męża takiego jak ja ? Portki drę co dzień w tych jeżynach i ostach, po kamieniach się tłukę, a wszystko po to, aby młodość nie odeszła mojej starej... Bo widzisz – nachylił się poufnie – różni mogą to i tamto, ale nikt oprócz mnie nie może jej tej wody przynosić. Bo tylko ja wyciągam ze studni wodę zieloną. A ona jest? – Czerwona – szepnął Serpente. Oczy wiader na brzegu studni, zielone oczy, które zabłysły razem ze słońcem, a przecież woda w studni była czerwona. Oczy zielone jak oczy białowłosej dziewczyny, jak... – Wyciągam zieloną jak twoje oczy, Serpente. Ojczulek Adam mocno z fajki wreszcie rozpalonej pociągnął i oddalił się nieśpiesznym krokiem człowieka, który okiełznał czas. Siwy dymek płynął za nim gorzkawo pachnący. Serpente chwycił w nozdrza ten zapach, uśmiechnął się, choć stary nie mógł już widzieć tego uśmiechu. Uśmiechnął się. Nagle, myślą tknięty, zerwał się i pobiegł za odchodzącym. – Ojczulku Adamie, powiedz mi, jak się idzie do zamku Nirukty? – Nie chodź tam dzisiaj, Serpente. Zbiera się na burzę, a jak się burza rozpęta, to na wie-czerzę nie zdążysz wrócić. Pamiętaj, że to specjalnie dla ciebie wieczerza. – Więc to tak daleko? – Daleko nie daleko, zależy jak idziesz. Dla ciebie daleko, bo drogi nie znasz. Park przy zamku ogromny, zagubić się łatwo w gęstwinie. Idź jutro z rana, dobrze ci radzę. – Pomyślę – rzekł zgodnie Serpente. – Oczywiście, bardzo bym chciał być na wieczerzy. Apetyt mi tutaj dopisuje, choć sny są natrętne i kąśliwe jak komary. Ale ja mam twardą skórę, do ukąszeń przyzwyczajoną. I wcale nie mam zielonych oczu, nigdy takich nie miałem – dodał w myśli. – Zdaje się, Sprzymierzeńcze, żeś ten szczegół pomylił. Drobny szczegół, ale łatwiej się o nitkę potknąć rozciągniętą na drodze niż o gałąź drogę przegradzającą... Będzie burza ? Jak to odgadnąć, skoro nad głową ciągle błękit? Niezdecydowany stał na skrzyżowaniu ścieżek, jedna prowadziła na plac Dającego Drze-wa i tą oczywiście poszedł Ojczulek Adam, druga rozszerzała się w przylegającą do plaży aleję – zielony obrębek przy puszystej chuście. Na piasku leżała tylko jedna łódź, ta, na której maszcie wciąż siedziała mewa, może to zresztą była inna łódź, inna mewa. Rybacka flotylla zdawała się szybować nad morzem, żagle wyrywały się ku niebu. A łódź pozostawiona była jak ptak przykuty niemocą do ziemi, ptak, który odpadł z klucza ku innym krajom lecącego, skazany na umieranie wśród obcych. Biała mewa na maszcie – chorągiewka żałobna, widz obojętny, pewny swego życia. Dlaczego myślał tak? Mógł przecież myśleć, patrząc, że to obrazek jak z reklamowej pocztówki, powielany do znudzenia, dlatego uspokajający, ale myślał tak i nagle zapragnął uratować ptaka, powodowany absurdalną wiarą, że w ten sposób ucieknie od bólu, który czy-hał za zaporą śmiechu, bólu bez nazwy i uzasadnienia, tym groźniejszego więc. Że ucieknie z zamętu nastrojów i snów, które nie mogą znaczyć, a oznaczają wszystko, co nie ma racji bytu. Patrzył na morze i widział prostą, białą drogę, która prowadzi. Taką drogę znał i rozumiał. Zapragnął wydostać się z plątaniny dróg, które natrętnie przypominały mu złożoność świata dawno odrzuconą. Żagle nie były białe. Były jasnorude jak skrzydła drozda, ledwo dotknął lin, zerwały się do lotu płosząc mewę zasiedziałą na maszcie. I już wypłynął na drogę, którą ciągle widział, prze-cinała błękit wody jak most na brzeg niewidoczny przerzucony. A kiedy wypłynął, spojrzał w słońce, które ciemniało, i przypomniał sobie, że zanosi się na burzę. Nie miał pojęcia, skąd ona nadchodzi. Wiatr nieznacznie wzmagał się, nie wiadomo jednak, czy pędził chmury przed sobą, czy też walczył z nimi. Chmur żadnych oczywiście nie dostrzegał, poza tą jedną różowiejącą na horyzoncie, ale to były żagle rybackiej flotylli. Wziął kurs na tę chmurę i dopiero po pewnym czasie zobaczył, że w ten sposób zboczył z białej, prostej drogi przecinającej błękit wody jak most. Nie zdziwiło go to, poznawał mistrza. Dobre obracać na złe, złe na dobre, wypaczać inten-cje, spełniać marzenia, kiedy minął czas spełnień, zwycięstwo obracać w klęskę, a klęskę w zwycięstwo, mieszać, mieszać, mieszać. Zatem nie zdziwiło go to, zamocował ster na kursie, usadowił się wygodnie, płynął, odda-lał się, a więc jednak uciekał, oddalać się znaczy uciekać, znaczy tak długo, dopóki nie za-trzymamy się w podróży, a on nawet nie wiedział, dokąd płynie. „Dokądkolwiek płyniesz, zawsze przybijesz do naszego Wybrzeża” – przypomniał sobie nagle słowa Budziciela. Zanim jednak przybije... A w ogóle dlaczego ma dokądkolwiek przybijać? Nie przybijać nigdy do żadnego brzegu, to dopiero byłaby ucieczka.. Przymknął oczy i wyobraził sobie, że jest umarłym wikingiem, wojow-nicy zepchnęli na fale łódź z jego ciałem, płynie w podróż ostatnią, z której nie ma powrotu. NIE MA POWROTU. Teraz dopiero pojął do głębi, co te słowa oznaczały. Co te słowa oznaczały dla niego. Wy-pełnił swoje zadanie, zatem nadszedł kres śmierci wielokrotnych i wielokrotnych powrotów, tym razem umrze na dobre, bezpowrotnie, nareszcie bezpowrotnie. Nikt, kto tego nie do-świadczył, a miał prawo przypuszczać, że nikt poza nim nie doświadczył – nie może wie-dzieć, co to znaczy żyć, tak ciągle żyć, kiedy się umarło po tysiąckroć, żyć pamiętając każdą z tych śmierci, choć niewiele, bardzo niewiele pamięta się z życia, tylko to uparte dążenie do celu. Znalazłem rozwiązanie – pomyślał z ulgą. – Nie będę przybijał do brzegu. Popłynę tak daleko, aby nie móc wrócić o własnych siłach, umrę na morzu. To już będzie koniec. Na-prawdę koniec. Obrócił się do tyłu, aby zmienić kurs na sterze, mimo woli przy tym spojrzał na brzeg jesz-cze niezbyt oddalony i zobaczył Górę. Była tym bliższa, im bardziej oddalał się od brzegu. Błękit, który zazwyczaj gęstniał w miejscu, gdzie można było domyślić się wierzchołka, roz-jaśnił się na biel prawie i zdawało mu się, że ta przejrzysta biel przesłania jakąś twarz, trwało to mgnienie, błękit znowu zgęstniał, choć Góra ciągle była blisko, ale zgęstniał stając się nie- przejrzysty jak tajemnica. Twarz? A jeśli to była twarz kobiety przesłonięta białymi włosami? Może to ona stamtąd go wzywała? Nie zamierzony efekt komiczny tej myśli: Ewa, która kusi węża! Niech sobie kusi, kogo chce. Boga, węża, on, Serpente, jest człowiekiem. Ostatnim z prze-klętego plemienia Syzyfów. Ostatni. I już pragnie tylko jednego: zasnąć w tej łodzi o żaglach jasnorudych jak skrzydła drozda, zasnąć, nie obudzić się więcej. Zasnąć? Sny tutaj natrętne i kąśliwe jak komary. Nie dowierzał snom. Nie dowierzał ni-czemu tutaj i nikomu. Nawet sobie. Zrozumiał, że jeśli ma się stać to, co się stać powinno, musi sam pokierować wypadkami. Nożem do patroszenia ryb począł wyrąbywać dziurę w dnie łodzi. Nóż był ostry, ale deski twarde, długo trwała praca. Nie spieszył się, ma dużo czasu, ludzie mówią „zabijać czas” i nie pojmują, że to znaczy zabijać siebie. Wreszcie wydłubał otwór o brzegach poszarpanych jak brzegi rany od kuli dum-dum i sta-nął, aby woda wdarła się szybciej. Ale nie spuścił żagli. Stał trzymając się masztu, woda nie trysnęła od razu, nieufna jakby wobec tej nagle otwo-rzonej możliwości. Wiatr w żaglach potężniał, jak gdyby pragnąc unieść zanurzającą się łódź, na próżno. Chlusnęła woda, swobodna, niepowstrzymana, a że dziura przemyślnie uczyniona była tuż koło steru, łódź stanęła dęba. Serpente upadł powalony uderzeniem żagla. Ocknął się w narastającym szumie, półprzytomnie myślał, że woda wdziera się do łodzi, za-alarmowany jednak niepojętym uczuciem, że jest suchy, otworzył oczy. Zobaczył zasłonę desz-czu w prostokącie okna i wiedział już, choć się nie godził na tę wiedzę, że został uratowany. Nigdy cię nie uratują, kiedy chcesz żyć – taka była myśl pierwsza, przelotna, nie wiadomo dlaczego taka. – No, jesteś nareszcie – powiedziała stara kobieta w czarnym szalu. Długo cię nie było, myślałam, że już nie wrócisz, ale czekałam. Myślę, a nuż wróci i kto mu wina poda? Nie odwracaj głowy, pij. Widać powrót był ci sądzony. A kiedy cię z wody wyciągałam, pomyśla-łam: ten już daleko. Ale przywiozłam cię na brzeg i czekałam. Miałeś szczęście, że płynęłam twoją drogą, jednak łodzi nie uratowałam, nie martw się, mały to żal, łodzi wiele. I tak do-brze, że zdążyłam przed burzą. Pij, tylko dwa łyki, więcej ci nie trzeba, wino jest mocne. Była bardzo stara, jej skóra nasuwała myśl o wnętrzu dobrze wysuszonego orzecha wło-skiego, ale ręce, trzymające dzban z winem, nie drżały. Patrząc na te ręce zrozumiał, że nie kłamie, że rzeczywiście go uratowała. Posłusznie wypił dwa łyki wina, nie potrafił odtrącić dzbana, który podawały te ręce, wypił jak wodę, ale smaku rozpaczy wino zmyć nie było w stanie. Tak sądził. Rozpacz, jakiej do tej pory nie zaznał, choć pewien był, że zgłębił wszystkie jej rodzaje. Rozpacz, w którą człowiek osuwa się jak we wrogą ciemność pokonany ostatecznie, na zawsze wyzbyty woli walki, świadom tego, że nie ma wyjścia, że nie ma wyjścia, że można tylko odwrócić głowę do ściany. Odwrócił głowę do ściany. Cichnący szum deszczu. Cichnący szum deszczu. Cichnący. Szum. Desz...czu. Wtem grzmot tak nagły, jakby piorun padł z jasnego nieba, nagły i krótki jak ostrzeżenie. Serpente usiadł. – Nie bój się, woda wszystko w siebie bierze – powiedziała stara kobieta.– Pioruny lubią wodę zapładniać, Ojczulek Adam gadkę ci o tym powie, jak poprosisz. A burza już odchodzi. Ojczulek Adam. Burza. I jeszcze jedno słowo. Jakie? – Która godzina? – spytał. Stara kobieta spojrzała w okno. – Chyba niedługo czas na wieczerzę.Wieczerza.Wstał. Gdzie właściwie był? W którym miejscu Wybrzeża ? – Daleko stąd do Słonecznego Hotelu? Przyglądała mu się uważnie, jakby od tego, co zobaczy, zależała odpowiedź. Poruszyła lekko głową, opadła czarna chusta, w izbie pojaśniało od włosów, księżycowo srebrnych. W tej poświacie objawiły się oczy, młode, o barwach jesieni. I jakoś nie raziła przy tych oczach skóra bardzo stara, nasuwająca myśl o wnętrzu wyschłego włoskiego orzecha. Wrażenie, że widział te oczy. Widział niedawno. – Siadaj, poczekaj, aż ustanie deszcz. Niedaleko stąd do twojego domu, w dwie minuty zajdziesz, jak będziesz szybko szedł. A i powoli dojdziesz na czas. – Oczywiście wiesz, dlaczego się spieszę – rzucił sarkastycznie. Ale usiadł. – Każdy kto idzie, chce gdzieś dojść na czas, nawet jeśli wyszedł bez określonego celu – rzekła łagodnie. – I wszyscy się zawsze spóźniają! Albo przychodzą za wcześnie. Miał ochotę się kłócić, bezsensowną, bo przecież tak naprawdę miał ochotę wstać i wyjść, iść, mniejsza o deszcz. – Wszyscy! Zawsze. Jesteś taki młody, skąd możesz wiedzieć, że czas nie da się dopaso-wać do naszych pragnień, dlatego, że nasz czas nie istnieje poza naszym wyobrażeniem. Je-żeli się spóźniamy, jeżeli przychodzimy za wcześnie, tylko do siebie, do swojej błędnej oceny możemy mieć pretensje. I jeszcze bierzemy miarę z czasu innych ludzi, jakby to nie był zu-pełnie inny czas. – Rozdzieliłaś czas i przestrzeń. Świat jest czasoprzestrzenny! Głosisz teorie nienaukowe. Roześmiała się i zdawało mu się, że w tym śmiechu słyszy szelest liści, gdy wiatr przela tuje po drzewach. Podszedł do okna. Deszcz przestał padać. Ale jeszcze szumiał w rynnach. – Wybacz, mówię, sam nie wiem co. Już pójdę.Uniosła rękę w geście pożegnania. – Do widzenia, Serpente. – Do widzenia...Zatrzymał się w progu. – Nie wiem, jak masz na imię? – Nie należy mówić swego imienia temu, kogo się ocala... Nie rób takich oczu! Któż w Pa-radisie nie zna opowieści Ojczulka Adama. A kim jestem, dowiesz się. Kiedy przyjdzie czas... Znowu się roześmiała, Serpente skłonił się przesadnie głęboko. Drażniła go i podniecała, a przecież niewątpliwie była bardzo stara. Chociaż od chwili, kiedy zdjęła z głowy czarną chu-stę, była i stara, i młoda, co w tym dziwnego, w końcu promieniowanie jest i falą, i cząstką. Być pewnym czegokolwiek, na ten luksus nie bardzo można było sobie pozwolić w zwyczaj-nym świecie, tutaj zaś – wiedział to już – pewne jest tylko to, że w niczym nie ma pewności, choć bynajmniej nie było to regułą dla mieszkańców Paradisu. Wyszedł, myśląc o jej uśmiechu, kiedy zaś oddalił się o kilka kroków, usłyszał śpiew: „Wiedz, przyjaźni nie znajdziesz u kobiet, one mają serca jak szakale, tylko na wpół oswojo-ne” – śpiewała głosem, który mu się wydał znajomy – ta, która go ocaliła. Czy w tym wypadku można użyć słowa: ocaliła? To się tak nazywa, gdy ktoś przeszkadza samobójcom, że ich ocala. Słowa, które mówią za nas. Świat gotowych zwrotów, tylko te wydają się prawdziwe. Prawdziwe brzmią sztucznie. Świat rzekomo prawdziwy zbudowany ze słów, obwarowany słowami. Ludzie czują się bezpiecznie za barykadą słów, które ich chronią przed niewyrażalnym. Zamyślony, szedł, nie patrząc gdzie idzie, szedł z ociąganiem, rzekłbyś, żelazo, które sta-wia opór przyciągającemu je magnesowi. Przystanął, przyglądał się własnym śladom odciśniętym wyraźnie na mokrym piasku. Czyje to właściwie ślady? Kim był teraz i w jakim celu był? Był człowiekiem istniejącym wbrew sobie, zatem żadnych własnych celów nie mającym. Poza tymi doraźnymi. Bo prze-cież idzie. Ślady na piasku to poświadczają. Nagle piasek zapalił się czerwono. Serpente spojrzał tam, skąd przybiegł blask. Góra płonęła w rubinowym ogniu opadające-go słońca. Całe Wzgórze płomieniało od gorejących drzew i krzaków, a wydawało się, że iskra nie ze słońca pochodzi, że spadła z Hotelu Słonecznego, którego kształt osobliwy nasu-wał teraz myśl o gigantycznym kominku wbudowanym w ścianę połyskliwej, błękitnej ema- lii. Daleko, jakby poza tą ścianą – choć był to ten sam błękit nieba – wyrastała. Góra płonąca. Bliżej kominek, dalej Góra. Ciepło domowego ogniska i wielki stos ofiarny. Serpente śmiał się cicho. Począł wspinać się na Wzgórze, podchodził szybko stokiem najbardziej stromym, jakby pragnąc w wysiłku przytłumić świadomość bólu istniejącego za zaporą śmiechu. Z drzew sypały się ogniste krople, ziemia parowała wysychając w zachodzącym, a jeszcze upalnym słońcu. Tuż przed samym szczytem zwolnił kroku. Ale żeby nie wiem jak wolno szedł, niewiele już czasu upłynie, zanim stanie u drzwi Słonecznego Hotelu. Stanął przed tymi drzwiami zadyszany, a nie zmęczyło go podchodzenie. Zza drzwi wy-biegł ku niemu głos. Jej głos. Słuchał i wiedział już, że wszystkie wydarzenia dzisiejszego dnia – ucieczka na morze, dziura w dnie łodzi uczyniona, to że tak długo nie wracał do przytomności, przedłużająca się rozmowa z kobietą o jesiennych oczach, to że szedł powoli, z ociąganiem – wszystko było jedynie odwlekaniem momentu s p o t k a n i a . Oparł czoło o mur i tak trwał przygotowując się do tego, co nadejdzie. Potem pchnął drzwi. – Mówiłam, że przyjdzie! Przyszedł. Widział ją. I n i e c z u ł n i c . Nic poza przyjemnością patrzenia, bo była piękna. Widział ją. To nie b o l a ł o . Niepotrzebnie się bał. „Była ziemią, a on był drzewem.” Słowa przypomniane dźwięczały pusto. Gorzkawy za-pach ziół zawieszonych u belkowania sufitu pobudzał apetyt. – Jestem taki głodny, że mógłbym wołu zjeść z kopytami! – powiedział.I siadł do stołu. 5. Podszedł do okna i spojrzał na Górę. Spojrzał z uśmiechem, którego nie umiałby określić, gdyby go zobaczył w lustrze; lustra przeszkadzają nam w poznaniu własnej twarzy, wszystko, co nadaje jej piękno, wyraz, jest bezwiedne, w lustro patrzy się nazbyt świadomie. Bo to już należało do codziennego porannego rytuału. Wstawał niespiesznie, powoli zanu-rzał się w dzień, niespiesznie podchodził do okna, podciągał żaluzję z trzcinowej maty, pod-ciągał ją całą, przez chwilę, ot, tyle czasu, ile trwało podciąganie, uśmiechał się i patrzył na Górę. Porozumiewawczo, to wiedział, choć nie wiedział, dlaczego tak patrzy. Może zresztą odgadłby przyczynę, gdyby chciał ją odgadnąć. W każdym razie nie przesłaniał już połowy okna, jak to robił w pierwszych dniach. A upłynęło dni wiele. Zadomowił się na Wzgórzu. Każdego ranka budził go śpiew dobiegający z tarasu na dachu i każdego ranka myślał leniwie, że powinien wreszcie spełnić daną obietnicę. I co dzień my-ślał, że jeszcze ma czas. Polowanie na białowłosą dziewczynę wymagałoby wysiłku, a on do żadnego wysiłku, żadnego świadomie podjętego wysiłku nie był zdolny. Był jak człowiek, który obudził się po nocy pełnej następujących po sobie – mimo krótkich momentów przebu-dzenia – snów, dręczących, dławiących jak troska przemieszana z lękiem. Chodził, jeszcze ciągle, choć minęło dni wiele, oszołomiony, otumaniony i właściwie nie czuł nic poza ogromną ulgą. Ale nie była to ulga, jakiej człowiek doznaje, kiedy bezpodstawne okażą się jego pesymistyczne przewidywania. Była to ulga, jakiej doznaje się, kiedy pod wpływem sil-nie działającego środka znieczulającego cichnie dręczący czysto fizyczny ból. W sposobie odczuwania owej ulgi było coś zwierzęcego. W ogóle w całym jego sposobie życia, od momentu kiedy przekonał się, że nie doznaje spodziewanego bólu. Miał wielki apetyt, jadł, pił, spał. Długo spał. Drzemał na piasku plaży, w cieniu palm, drzemał w fotelu wiklinowym na tarasie Gospody, miał swoje stałe legowisko w gęstej trawie cedrowego lasu, zasypiał w łodzi, kiedy z rybakami wychodził w morze. Co prawda miał do odsypiania noce, bo nocą przychodziła Matka Ewa, a kiedy nie przy-chodziła, co czasem się zdarzało, zawsze było gdzieś otwarte okno prowadzące w rozgrzane snem ramiona. Kobiety w Paradisie lubiły go, a mężczyźni pokpiwali dobrodusznie, widząc, że zasypia pośrodku dnia. Zazdrość zdawała się być pojęciem nieznanym, nie dociekał przy-czyn. Nie zastanawiał się już nad niczym, o nic nie wypytywał, nic go nie obchodziło, kto ten Paradis stworzył, dlaczego znalazł się w nim, co go czeka. Przestał posądzać Ojczulka Adama o to, że jest Sprzymierzeńcem. Nie doszukiwał się już aluzji w jego słowach. Żył. Mówi się: po prostu żył, jakby myślenie, dociekanie było oznaką śmierci. A każdy dzień zaczynał od patrzenia na Górę. Jakby między nim a Górą coś było. Kiedyś jednak, zdarzyło się to w samo południe, ludzie ustąpili słońcu z drogi, szedł za późniony, spieszył na południowy posiłek do Gospody Barabasza i nagle stracił orientację. Nie mógł niczego poznać, niczego odnaleźć. Wzgórze zmieniło się w labirynt nigdzie nie prowadzących ścieżek. Chodził coraz bardziej ogłupiały, otępiały jak koń w kieracie, bezli-tosne słońce popędzało go do daremnych wysiłków szukania. Wiedział, że zdarzają się takie sny, jemu niegdyś zdarzały się często. Był w mieście, które dobrze zna, do którego tęsknił, szedł ulicą, o której wiedział, że to jest ta ulica, i oto nic nie było na swoim miejscu. Czasem było, ale karykaturalnie zmienione; takie sny miewał w okre-sach twórczej stagnacji, lub kiedy piętrzyły się wokół niego przeszkody nie do przezwycięże-nia. Ale teraz, czy śnił? Chodził, chodził do upadłego, a kiedy już nie mógł utrzymać się na nogach, począł się czołgać, pełzł z absurdalną świadomością, że jego ciało wykonuje wężo-wate ruchy, uderzył czołem o kamień i pewny był, że to pierwszy stopień Piramidy Węża, tych schodów, którymi Toltekowie pragnęli wrócić do nieba, pamiętając, że tam byli. Pewny, że jeszcze chwila, a ulegnie, a naprawdę zmieni się w węża – zmobilizował wszystkie siły i uniósł głowę. Kamień, na kamieniu trochę krwi z rozciętego czoła, plama brązowiejąca w słońcu. Był to całkiem zwykły kamień, zwietrzały, popękany, wokół leżało pełno takich kamieni. Na kamienistym płaskowyżu smukłe, prążkowane kaktusy z rzadka rozrzucone wyglądały jak ludzie od pustynnego kurzu poszarzali, kikutami ramion wygrażający niszczycielskiemu słońcu. W tym podniesieniu okaleczałych ramion była bezsilność i śmieszność zarazem, a przecież kaktusy uchodzić mogą za symbol odporności. Ale on tak to odczuł: bezsilne i śmieszne zarazem. Może dlatego, że sam czuł się śmieszny i bezsilny. W każdym razie tutaj nigdy nie byłem – pomyślał. Tak, to było pokrzepiające. Błądząc pośród znanego, trafił do miejsca, którego nie znał z pewnością, wyrwał się zatem z błędnego koła, mógł sobie postawić jakiś konkretny cel: na przykład dojście do tego otworu ciemniejącego w wapiennej skale. Muszę tam dojść. Te słowa, uparcie powtarzane, miały smak krwi, bezwiednie raz po raz zagryzał wargi, ostroga bólu niezbędna, aby mógł iść, szedł w zupełnej ciemności, z rękami wyciągniętymi przed siebie jak ślepiec, owad z czułkami, wszystko wokoło było, tylko jego nie było, nie ma mnie – powtarzał ze zdumieniem, bo wiedział, że wszystko wokół było, tyl-ko jego nie było, a przecież szedł. Wreszcie wyciągnięte ręce dotknęły skały. I znowu widział. Doszedł tam, dokąd szedł, był przy otworze ciemniejącym w wapiennej skale. Bez wahania wszedł do środka. W tunelu było chłodno i przestronnie, po ścianach spływała woda, obmył oczy i zwilżył wargi. Wiedział, dokąd idzie: „mieszka w zamku na wapiennej skale z tunelem” – powie-działa Melina. Za tunelem nie zobaczył zamku. Znalazł dżunglę. Las zdradliwy jak skłębiona prądami morska toń. Zarośla splątane, kolczaste, roje owadów unoszące się nad mokradłami, krople upału gęste, cuchnące sączą się przez nieprzeniknione poszycie. Gdybym był wężem, nie byłoby problemu – pomyślał kpiąco. Niestety, samo imię nie wy-starczy. Może wystarczało w dżungli ludzkiej. Tutaj nie wystarczy. Zawrócił do tunelu, usiadł, oparł głowę o ścianę. To się nazywa być schwytanym w pułapkę! Ostatecznie mógłby zaryzykować przejście przez dżunglę. Mógłby również zaryzykować powrót. Nie ma zupełnej pustyni tam, gdzie rosną kaktusy. Mógłby. Ale nie chciał. Był szczęśliwy, że siedzi w miejscu chłodnym i prze-stronnym, że mu w tym miejscu dobrze. Ciągle szukali innego miejsca. Przenosili się z miejsca na miejsce, pozostawiali za sobą wyjałowione pastwiska, szli dalej, sami coraz bardziej wyjałowieni, bo jeszcze skwapliwiej niż pastwiska wyjaławiali samych siebie, jedni drugich. I ciągle jedni drugim tego miejsca na ziemi odmawiali. Współpracując przy tworzeniu coraz doskonalszych środków zniszczenia, posunęli się tak daleko w strachu i nienawiści, zaślepieni strachem i nienawiścią, że złapali się we własne sidła. Ależ się wtedy śmiał, widząc, z jakim obłędnym pośpiechem pracowali nad własną zagładą! Śmiał się i myślał, że wszystko dzieje się tak, jak się dziać powinno, że wszystkie poprzednie cywilizacje nastawione były na budowanie, trudno mu było wówczas prowadzić swoją pracę – dopiero ta ostatnia cała nastawiona była na zniszczenie. Wynalazki wypierały wynalazki, tempo, tempo, w ciągu półwiecza dokonał się większy postęp techniczny niż w ciągu setek lat, pośpiech cywilizacji, która przeczuwa własny koniec; taki pośpiech wykazuje człowiek, nad którym krąży śmierć. Zniszczyć piękno, zniszczyć ostatnie miejsce na Ziemi, gdzie człowiek mógł się czuć jak w Raju, rajskie wyspy polinezyjskie poligonem atomowym, jakże się śmiał!... Ludzie, tacy byli ludzie, byli i nigdy ich więcej nie będzie. Nagle, tak na wpół majacząc, ocknął się od myśli, która była jak chluśnięcie zimną wodą w twarz nieprzytomnego; sennie, tak na wpół majacząc myślał o ludziach z wrogością. A prze-cież dla nich, a przecież wszystko dla nich. Białowłosa dziewczyna przebiegła przez tunel, jakby nie zauważywszy siedzącego pod ścianą. Wstał i poszedł za nią. Nie chciał zostać sam. Biała plama włosów jak ognik na mokradłach. Nie obawiał się jednak, że utonie, szedł pewnie, wiedząc, że znała drogę. Pokaleczony, podrapany, brudny szedł bezpiecznie przez dżunglę. Zresztą, czy to w ogóle była dżungla? W każdym razie bardzo szybko się skończyła, nie-oczekiwanie przechodząc w park rozległy i spokojny. To przejście było nazbyt nieoczekiwa-ne, musiała istnieć jakaś granica, jakiś mur oddzielający dwa najzupełniej różne światy, no bo jakże tak prosto z zielonego piekła na ławeczkę ukrytą pod wierzbą niby w altanie? Przystał na tę ławeczkę zmordowany, usiadł, bo był zmęczony, bo ta ławeczka stała tutaj, aby usiadł. Dziewczyna też siedziała, czy może być lepszy dowód, skoro zawsze przed nim uciekała? Wodospad srebrnych liści przesłaniał ją całą, zaledwie dostrzegał zarys postaci. – Więc czasem nie uciekasz – powiedział do srebrnej ściany. – W ogóle nie uciekam – zaszeleściła ściana. – Goniłeś kiedy za mną? – Tylko raz. – Nie wiedziałam o tym. – Ale... powiedzieli mi, że będziesz uciekać. Bo podobno mam takie same oczy jak ty. Liście zaszeleściły śmiechem cichym, z nagła urwanym. – Kto ci powiedział? Mężczyźni? Co mężczyźni mogą wiedzieć o oczach kobiety? Nie mam takich samych oczu jak ty. Wiem. – Ja też wiem. Znaczy to jednak, że nie uda mi się skłonić ciebie, abyś zaśpiewała podczas Święta Przypływu. – Jeszcze nie próbowałeś. – Dobrze. Więc teraz proszę: zaśpiewaj. Oni tak tego pragną. – Oni, czy ty? – Nnno... Mnie właściwie jest wszystko jedno. – Aha. Więc pewnie zaśpiewam. Dlaczego jest ci wszystko jedno? – Jestem tu obcy. To święto nie jest dla mnie ważne. Jeżeli już miałbym cię na coś nama-wiać, to raczej na coś innego. Żebyś weszła ze mną na szczyt Góry. Ale i na to nie będę cię namawiał. – Dlaczego? – Bo nie zamierzam wchodzić na tę Górę. Drapać się na ten szczyt to nie takie proste jak zerwać jabłko. Tamten wąż miał o wiele łatwiejsze zadanie. – Wąż? Co to takiego? – Nie wiesz? Nie ma węży w Paradisie?! – Nigdy o tym nie słyszałam, więc nie ma. Powiedz, co to jest wąż? Odgarnął gałęzie. Oczami przejrzystymi jak woda w górskich strumieniach, zielona od omszałych kamieni na dnie, patrzyła na niego, niewinnie, spokojnie, ale światełko nieuchwyt-ne ślizgało się po kamieniach, światełko jak powstrzymany śmieszek, jak plusk najcichszy, a zdradliwy. Włosy, w które chciałoby się zanurzyć ręce jak w biały obłok. Usta, które obiecują to, czemu zaprzeczają oczy. Zaufać ustom. Zaufać oczom? Dla takich kobiet wyruszali na wyprawy krzyżowe, trawili życie na wędrówkach jako błędni rycerze, a marząc o niedostęp- nej, przeczystej, obłapiali dziewki w oberżach, dorodne wiejskie dziewczyny, lub zgoła za-dawali się ze swymi giermkami. Dla takich kobiet gotowi są jechać na kraj świata po złote runo, jadą i... nie wracają. A jeśli wracają, składają u ich stóp złote runo i budują dom, do którego wprowadzają inną, kobietę, w której cieple można się ogrzać; wiedzą, że tamte pozo-staną dziewicze nawet poślubione. Miraż życia czystego, pięknego, takiego, do którego człowiek tęskni rozpaczliwie, a roz-pacz pochodzi stąd, że przeszkody tkwią w nas, tak jak w nas jest ten miraż. Serpente wiedział, że nie mógłby kochać białowłosej dziewczyny. Ale mógłby za nią sza-leć. Dla takich jak ona popełnia się największe szaleństwa, bowiem świadome swej niedo-stępności, mogą bezkarnie igrać z ogniem. Jeżeli Ewa, tamta Ewa była właśnie taka, Raj wraz z jej pojawieniem przestał być Rajem, a Bóg mógł popełnić szaleństwo, bo nawet on nie po-trafiłby jej zdobyć trwale. Musiał znienawidzić Adama, z którego ją wydobył, w k t ó r y m t k w i ł a . Przeląkł się Adama, ponieważ tkwiła w nim. I postanowił go zniszczyć. Oto jeszcze jedna wersja, Serpente! – Powiedz, co to jest wąż? Nutka dziecinnej ciekawości, którą usłyszał w jej głosie, sprawiła, że począł mówić jak do dziecka, nie całkiem serio, ale niezupełnie żartem. – Jest to stworzenie, które pełza, dusi, zmienia skórę, które panuje nad człowiekiem od za-rania jego dziejów, jedni twierdzili, że dopuścił się wielkiej zbrodni wobec rodu ludzkiego i dlatego musi żyć w ustawicznej wojnie z człowiekiem, uważali, że bezpieczniej przeklinać jego niż Boga. Inni – przeciwnie, oddawali mu boską cześć. Budowali mu piramidy i świąty-nie, a nawet pod jego postacią wyobrazili sobie zbawcę – Mesjasza, i mądrego lekarza Askle- piosa, który wykradł bogom sekret nieśmiertelności. A było nawet takie plemię, które wie-rzyło, że na Początku Ptak i Wąż stanęli do wielkiego wyścigu. Niestety, Ptak wygrał. Nie-stety, gdyby bowiem wygrał Wąż, człowiek byłby nieśmiertelny, mógłby jak on zmieniać skórę... Ja sądzę, że Wąż i Bóg to tyl... – Bóg? – przerwała niecierpliwie. – Kto to jest Bóg?Cisza spadła między nich jak ptak i słychać było tylko zdumione trzepotanie skrzydeł. – Pytasz, kto to jest Bóg? Tutaj w Paradisie nie wierzycie w Boga? w bogów?Podniosła ku niemu nierozumiejące oczy. – Nie wiem, o czym mówisz – oznajmiła prosto. Raj bez Boga, bez Węża! Raj najprawdziwszy? A może to było tak, może to właśnie było tak, zanim ludzie stworzyli Boga? A jednak jest zakaz. Co by się stało, gdyby przekroczyć ten zakaz? Objawiłby się Bóg? – Ale macie tutaj Świętą Studnię! Świętego Starca! – przekonywał jeszcze. – Mylisz się. U nas nie mówi się święta studnia ani święty starzec. Po prostu jest studnia i Starzec, który przy niej mieszka. – Nieprawdopodobne – szepnął. – Nieprawdopodobne. Poczuł zawrót głowy i przypomniał sobie to, o czym tak często zapominał, że niczego tutaj nie powinien mierzyć ziemską miarą, znowu zanadto włączył się w grę i przyszła mu do gło-wy myśl, że jeżeli na Ziemi mówiło się: wszystko może się zdarzyć, tutaj w Paradisie paso-wałaby odwrotność tego twierdzenia. Nic nie może się zdarzyć. Bo jeśli ciągle mu się coś przydarza, to przydarza się dlatego, że jest obcym, że wszędzie doszukuje się tajemnic nie istniejących, nie istniejących przeszkód, to jego wyobraźnia stwa-rza te tajemnice i te przeszkody. Sam sobie stawia nie istniejące łamigłówki i sili się na ich rozwiązywanie. Ta dziewczyna może jest naprawdę prosta i niewinna, może i ona nie poddaje się ziemskim miarom? Spojrzał zaalarmowany ową szczególną ciszą, jaką stwarza czyjeś nagłe odejście, zupełnie inna jest cisza między dwojgiem ludzi, żywa, pulsująca, kiedy nieruchomieje, zamiera w tej nieruchomości, możesz być pewny, że miejsce obok jest puste. Było puste. Ale nie odeszła jeszcze daleko, patrzył za nią i zobaczył, że wbrew temu, co sądził, nie była ubrana na biało, miała na sobie zwiewną różową sukienkę, szła lekko, jakby płynęła tuż nad ziemią. Pomyślał, że choć patrząc w niebo widzi niezmienny optymistyczny błękit, na ziemi cza-sem ukazują mu się obłoki. A że był to odpoczynek dla oczu znużonych błękitem, wstał i poszedł za nią. Skręciła w aleję kwitnących magnolii i oto była zwielokrotniona niejako, białoróżowy ob-łok płynął tuż nad ziemią i płynął górą szczytami drzew, Serpente szedł oczarowany, z uczu-ciem, że spełniło się dziecięce marzenie o bujaniu wśród obłoków, zawieszonych u dalekiego nieba, niczym chmury baloników u sufitu ogromnej sali balowej, z której wyprasza się dzieci, więc widzą je nocą i przy akompaniamencie dobiegającej zza ścian muzyki z wolna unoszą się w górę pod ów upragniony, zakazany sufit. Dostrzegł zamek dopiero wtedy, kiedy znajdował się w odległości zaledwie kilkunastu metrów, jakby ten zamek z nagła przegrodził mu drogę. Ze swymi okrągłymi wieżami, wie-życzkami, basztami i krużgankami, przypominał zamki średniowiecznych rycerzy, tyle że tutaj nie było muru warownego najeżonego strzelnicami ani fosy. Taki zamek ostatecznie może pasować do Poetki – skonstatował z humorem Serpente. Rozbawiony, choć jakoś poruszony, pchnął drzwi, za którymi znikła białowłosa dziewczyna. Przez chwilę stał w progu nic nie widząc poza ogniem na kominku, który niczym przy-mglony księżyc w rudej lisiej szubie słabo rozświecał mroczne wnętrze. A kiedy oczy przy-zwyczaiły się do mroku, zobaczył, że jest w komnacie ciemnej i surowej, jakby nie było za ścianą tej lekkości białoróżowych obłoków opadłych na ziemię. Przy dużym stole w niszy przyokiennej, z dala, od ognia na kominku, siedziała stara kobieta w czarnym szalu spływają-cym żałobnie na ramiona. A choć rozglądał się i przepatrywał mroczne kąty, nigdzie nie doj-rzał tej, za którą tu przyszedł, która go tutaj przyprowadziła. Stara kobieta odsunęła stos leżących przed nią kartek, przy tym ruchu opadł szal skrywają-cy jej włosy. – Więc to ty jesteś Nirukta! – rzekł żywo Serpente. – Nie domyśliłeś się tego? – Nie, myślałem, że nigdy nie opuszczasz zamku. – I że jestem piękna i młoda... – Jesteś piękna. Roześmiała się i znowu, jak wówczas w chacie rybackiej, poczuł odrobinę irytującą chęć, aby się z nią droczyć, aby przybrać pozę pokorną i zuchwałą zarazem, typową dla młodych stawiających pierwsze kroki w sztuce uwodzenia, jeszcze niepewnych swego uroku, a już świadomych, że są granice, które wolno im bezkarnie przekraczać, które powinni przekra-czać. A poczyniwszy to spostrzeżenie, zrozumiał, że czuje się młody, że przy tej kobiecie czuje się tak młody jak przy żadnej innej w Paradisie, że czuje się młody, jak nie czuł się od wieków, że chyba właśnie na tę chwilę dana mu była owa postać młodzieńca jak z malowidła Michała Anioła Stworzenie Adama, młodzieńca, którym przecież niegdyś był i o którym do-szczętnie zapomniał. – Dlaczego mnie ocaliłaś? – zapytał poruszony tym odkryciem. – Jak to się stało, że wła-śnie wtedy byłaś na morzu ? Zawsze mówią o tobie tak, jakbyś się z tego zamku nie ruszała. – Oczywiście sądzisz, że wypłynęłam specjalnie po to, aby ciebie uratować. – Czyżby ta myśl była z mej strony zbyt wielką zuchwałością? – odparował natychmiast. I w następnej chwili odrzucił pozę. – Powiedz, proszę, dlaczego mnie ocaliłaś? – Dlaczego nie chcesz uznać za prawdę tego, co już mówiłam, że płynęłam akurat twoją drogą i zobaczyłam, jak żagiel strąca cię ogłuszonego do wody? Dlaczego chcesz uważać, że w tym ocaleniu było coś wyjątkowego? – Nie wiem, dlaczego płynęłaś – powtórzył z uporem. Spojrzała na swoje ręce, mocne, młode. – Często wypływam na morze przed burzą. Zbieram ptaki, które wiatr ciska, wyrwawszy je burzy. On je uwalnia, ja daję im przystań, w której mogą odpocząć przed dalszym lotem. – Nie boisz się, że burza zatopi twoją łódź? – Mojej łodzi żadna burza nie zatopi. Nie zatopi też żadnej łodzi, jeśli na pokładzie znaj-duje się któryś z rybaków. – Jak to? – Nigdy nie odchodzimy przed czasem, który sobie wyznaczamy. – Chcesz powiedzieć, że umieracie dopiero wtedy, kiedy uznacie, że przyszedł czas?! – Rzekłeś. Ale w tutejszym słowniku nie istnieje słowo „umierać”. – Jak nie istnieje słowo Bóg. Już wiem. Ale istnieje zakaz. Istnieje, choć nikt nie wydaje się o tym pamiętać! Ale musicie wyznaczać sobie ów czas odejścia?! Rzucał słowa gwałtownie, zaczepnie, a ona tej gwałtowności przeciwstawiała uśmiech po-błażliwy, wiedzący, uśmiech, który odejmował mu lata. Wehikuł czasu niósł go wstecz z szybkością światła, czuł się jak Wellsowski bohater, który w przerażającym go i upojnym pędzie zapomniał, gdzie znajduje się dźwignia hamująca. – Nie musimy wyznaczać sobie czasu odejścia. Jeśli ktoś nie chce odejść, nie odchodzi nigdy. Wierz mi jednak, że niewielu jest takich. – Na przykład ty. – Na przykład ja. Na ogół przychodzi czas, że chcą odejść. Żeby zostać długo, bardzo dłu-go, trzeba mieć więcej sił żywotnych, więcej zdolności odradzania się, niż ma ich zarodek, który w bezwodnym piasku pustyni potrafi przetrwać dziesiątki lat i zakwitnąć w pierwszym deszczu. – Jeżeli jesteś już tak długo, to zapewne wiesz, co było na początku. – Na początku była Góra – odpowiedziała po prostu. – I był zakaz. – Nie. Na początku nie było zakazu. Zakaz powstał dopiero wtedy, gdy komuś wreszcie udało się wejść na szczyt. Ta Góra, widzisz, jest prawie nie do zdobycia. Były setki prób. Bez rezultatu. A jednak kiedyś udało się komuś. – I co? – Nic. Nie wrócił. Widzieliśmy go. Stał na szczycie i patrzył w naszą stronę. Patrzył długo, a potem zaczął schodzić. Ale po tamtej stronie. – A co jest po tamtej stronie? – Tego nikt nie wie. – I nie jesteście ciekawi? – Przecież nie wolno wejść na szczyt... – Kto wydał ten zakaz? – Nikt. – Kpisz sobie ze mnie! – Mylisz się. Naprawdę nikt nie wydał tego zakazu. Patrzyliśmy na Adama, tak nazywał się ten, który wszedł na szczyt Góry, patrzyliśmy, jak stał na szczycie, stał, patrzył na nas, i nagle wszyscy pojęli, że nikt więcej tam wejść nie powinien, bo jeśli wejdzie, spojrzy z wy soka, to nie ma dla niego powrotu, może albo zejść po tamtej stronie, albo stać na szczycie, tak to wszyscy jednocześnie w tej samej chwili pojęli, jakby ten sam głos przemówił w każ-dym. Wszyscy to wiedzą do dziś, aczkolwiek dziś zapominają. Nikogo już ta Góra nie przy-ciąga – dodała jakby ze smutkiem. – Dziwne – mruknął Serpente. – Góry zawsze na ludzi działały. Popychały ich do dobrego albo do złego. A tej nikt nie wydaje się zauważać. Powiedz mi. Powiedz mi jeszcze jedno. Jeżeli ktoś złamie zakaz, czy będzie to miało konsekwencje dla wszystkich, czy tylko dla nie-go? – Tylko dla niego, oczywiście.Oczywiście! – Ale Ewa Białowłosa lubi śpiewać na Górze! – Dlatego staram się trzymać ją w zamku, przy sobie. Do tej pory jestem silniejsza niż Gó-ra. Zwyciężam w tej walce. Myślę jednak, że gdybyś ty nie przyszedł... – Sądzisz, że ją zatrzymam? Dobre sobie! Ja, rozumiesz, ja, powinienem ją namówić, aby złamała zakaz! Gdybyś to wiedziała, to na pewno nie wyciągnęłabyś mnie z morza. – Kiedy widzisz, ja wcale nie myślę, że ją zatrzymasz. – Kpisz. – Ona jest przekorna. Inna być nie może. Taka jej natura najprawdziwsza. – Aha. Zobaczy, że ją namawiam i oczywiście przez przekorę nie pójdzie, tak? Jest tylko jeden szkopuł. Ja nie będę jej namawiał. – To wcale niepotrzebne. Ona wyczuje. Ona już wy-czuła. – Co wyczuła? – To, co się może stać. – Co się może stać?Uśmiechnęła się łagodnie. – Nie trzeba nazywać słowami tego, co nie jest pewne, a tylko prawdopodobne. Słowo wypowiedziane może przeważyć szalę. W każdym razie myślę, że Ewa Białowłosa jest teraz bezpieczna. – Dlatego mnie ocaliłaś? – Może. Wstał i począł spacerować po komnacie. Deski podłogi skrzypiały pod jego nogami, to skrzypienie przypomniało mu opowieść Ojczulka Adama o dwóch pestkach, które wędrow-cowi ocalonemu od burzy podarowała staruszka o głosie jak skrzyp nadłamanej gałęzi w wietrzny dzień. Podejrzliwie spojrzał na siedzącą przy wielkim stole Poetkę. Nie patrzyła na niego, ale odwróciła głowę, gdy tylko poczuła jego wzrok. Było to spojrzenie rozświetlone myślami, nieobecne, a przez to trochę obce, obce w jej twarzy. Bo już wiedział, dlaczego te oczy wy-dawały mu się znajome: światło nadało przejrzystości jesiennym barwom, stara kobieta o włosach jak poświata patrzyła na niego oczami białowłosej dziewczyny. Zatrzymał się raptownie i zdał sobie sprawę, że musiał patrzeć wrogo, bo zapytała. – Jesteś zły? – Nie – zaprzeczył. – Nie, albo może i jestem. Na siebie. Za swoją wyobraźnię. – Nie potrafisz niczego przyjmować po prostu. – Nie potrafię uwierzyć, że coś może być jednoznaczne. Tutaj w Paradisie ludzie nie mają wyobraźni. Żyją. Po prostu żyją. A ty, ty musisz mieć wyobraźnię! Jesteś Poetką. Po co tutaj Poetki? Dla kogo właściwie piszesz? Dla siebie samej? – Piszę dla nich. Jestem im potrzebna właśnie dlatego, że nie dostaje im wyobraźni. A lu-bią śpiewać pieśni w czasie świąt. Skąd by je wzięli, gdyby mnie nie było? – Na pewno nie rozumieją tego, co piszesz. – Nie muszą rozumieć. Im wystarczy, że są to pieśni, które p a s u j ą do drzew, kwiatów, morza. Oni nie pragną rozumieć. Odczuwają, to wszystko. – A ty... rozumiesz, co piszesz?Uśmiechnęła się pobłażliwie. – Piszę to, co podpowiada mi głos. Muszę wsłuchiwać się w siebie, aby usłyszeć ten głos. Muszę uchwycić ton, ton stale zamierający, na pozór nieuchwytny. Zastawiam nań sidła słów, potem odrzucam wszystko, co złapało się przez pomyłkę, co dźwięczy inaczej. Serpente poczuł, że ogarnia go zmęczenie, a wraz z nim przybywa mu lat. Na wszystko ma odpowiedź. Na wszystko ma odpowiedź, a każda odpowiedź pociąga za sobą następne pyta-nie, można tak pytać bez końca, żaden wyłom nie powstanie w murze odpowiedzi, a ciągle nic nie jest wyjaśnione. Wszystko jest wiadome, kiedy komuś wystarcza jedna odpowiedź na jedno pytanie, wszystko jest jasne dla tych, którzy nie rozumieją potrzeby zadawania pytań. A on sam, choć uznał, że nic nie ma znaczenia, nie może przestać pytać. Podszedł do drzwi, otworzył je na całą szerokość. Drzewa magnoliowe pławiły się w sło-necznej ulewie. Świat tam na zewnątrz był jasny, przesycony światłem, niewiele z tego świa-tła przedostawało się do wnętrza zamku przez wąskie klasztorne okna. Świat tam na zewnątrz był ciepły, upalny, a w mrocznej komnacie ogień pali się na kominku, pali się płomieniem chłodnym, przymglonym – jak księżyc w lisią przybrany szubę. – Chcesz wracać? Stała obok niego w drzwiach, nie mrużyła oczu w słońcu, jej włosy w słońcu nie gasły, ale przyszło mu do głowy, że nie lubi przekraczać progu, że go przekracza jedynie nocą, albo przed burzą, nie mógł nie myśleć, kiedy na nią patrzył, kiedy na niego patrzyła, nie mógł nie pytać, wiedział, że mógłby na śmierć wykrwawić się pytaniami, bo nie mógłby przestać py-tać, kiedy patrzyła na niego oczami, od których słowa odpryskiwały bezsilne. – Powiedz, jak się stąd wydostać? – Zwyczajnie, ścieżką przez oliwkowy gaj. No jasne. Z jednej strony dżungla, z drugiej ścieżka przez oliwkowy gaj. Trudniejsze doj-ście. Łatwiejsze dojście, zawsze jest tak, znajdujemy zwykle to, które znaleźć pragniemy. Jedni pną się na górę zboczem stromym i karkołomnym, inni – idą spacerkiem, stokiem ła-godnym, sielankowym. Dochodzą na szczyt. Spotykają się na szczycie obcy sobie, nienawist-ni. Ale dla tych tutaj w Paradisie każde dojście jest łatwe. Z wyjątkiem tego jednego, które prowadzi na Górę. I oczywiście asekurowali się zakazem. Jeszcze jedno pytanie. Musi zadać jeszcze jedno pytanie. – A ty nigdy nie próbowałaś złamać zakazu, wejść na Górę? – spytał. Poetka powoli, ruchem jakby nieświadomym, nasunęła na włosy czarny szal. Natychmiast nastąpiło zaćmienie. Czerń pochłonęła poświatę włosów, zgasiła oczy. Skóra na twarzy zma-towiała, wyschła. – Próbuję tam wejść. Próbuję tam wejść codziennie – powiedziała stara kobieta. – Za każ-dym razem, kiedy siadam przed pustą kartką papieru, ponawiam tę próbę. Cofnęła się za próg, drzwi zamknęły się bezszelestnie. Biały kwiat opadł z drzewa zawisł na mosiężnej klamce, nie ustąpiła pod tym delikatnym naciskiem, powoli, jakby z ociąganiem osunął się na ziemię, Serpente podniósł go, podrzucił bezmyślnie na dłoni, po czym wzru-szywszy ramionami schował go do kieszeni. Był śpiący. Szedł przez oliwkowy gaj z lekka się zataczając, uginał się pod ciężarem sen-ności, niczym tragarz objuczony ładunkiem ponad siły, oczy co chwila zamykały mu się sa-me, pozwalał, aby prowadziła go ścieżka, raz jednak spojrzał w bok, zobaczył ocienioną po-lanę i wiedział, że nie oprze się wezwaniu wysokiej trawy. Zboczył ze ścieżki, zapadł w trawę i po chwili spał z rozrzuconymi rękami – niby pływak unieruchomiony przez wodorosty gęsto pokrywające powierzchnię stawu. Wędrował przez warstwy snu jak buddysta przez Koło Życia; a daleko był, w samych głę-binach, skąd nie wynosi się wspomnień, wielokrotnie zbliżał się do granicy jawy i zawracał opadając bezwolnie w otchłań, która może zatrzymać na zawsze, a jednak pozwala na powrót, a kiedy w kolejnym wynurzeniu zbliżył się do granicy jawy, dosłyszał wołanie. Otworzył oczy. Był w swoim pokoju, Matka Ewa siedziała obok niego milcząc, jednak to ona wołała, to ona pomogła mu przejść granicę. Patrzył nie pojmując. Pamiętał przecież mozolną drogę, ciężar snu na ramionach, granato-we rozlewiska drzew oliwkowych, wysoką trawę na polanie. Może nie uległ tej trawie, może szedł w półśnie, aż zaszedł do domu? Ale nie. Pamiętał wędrówkę przez warstwy snu, być może tylko w owym opadaniu i wynurzaniu było coś na-zbyt rytmicznego, jakiś rytm narzucony z zewnątrz. – Znaleźliśmy cię w oliwkowym gaju – powiedziała Matka Ewa. – Spałeś na polanie, a słońce już się do ciebie dobierało. Więc przenieśliśmy cię tutaj. Nie podziękujesz, że urato-wałam cię przed słońcem? Obudź się... Jesteś poharatany i brudny, jakbyś się tarzał po ka-mienistej ziemi. Gdzie ty chodziłeś? Mój... Ogarnęła go ramionami, zbierała ku sobie, w tym ogarniającym cieple stawał się na nowo, stawał się znowu całością, jednolitym polem, ziemia przyciągała i odzyskiwał równowagę, przestał być pyłkiem unoszącym się w zawiesinie kosmicznego akwarium. Mój. Bawiło go to przywłaszczanie, lubiła walczyć, zajadła i okrutna, pokonywała go w miłosnej walce, był pokonany, ale zawsze musiała twierdzić to głośno, jesteś mój, potem, powodowana odwieczną kobiecą mądrością, gasiła błyski triumfu w oczach i łasiła się, cicha, uległa. Na początku był matriarchat, same kobiety sprawiły, że upadł. Upadł z winy tej, która za-nadto przesadziła w komedii uległości... Ale teraz to słowo „mój” miało zupełnie inną barwę. Nie było przypieczętowaniem zwy-cięstwa. Było domem, który na niego czekał. Który go brał w posiadanie, aby chronić. – Byłem u Nirukty. Odsunęła go od siebie raptownie, potem równie raptownie i gwałtownie przyciągnęła z powrotem. Trwało to bardzo krótko, jednak zdołał zauważyć trwogę w jej oczach. – Poszedłeś tam – szepnęła ze zgrozą. – Poszedłeś. – Nie chciałem tam iść – tłumaczył, choć nie rozumiał przyczyny wzburzenia. – Zabłądzi-łem. To się stało przypadkiem. Tłumaczył nie dlatego, że miał poczucie winy. Tłumaczył, bo nie mógł znieść jej niepo-koju. Nie mógł znieść, zatem czuł. Odkrycie to napełniło go szczęściem. Czuł, a to co czuł, nie było bólem, nie było udręką, nie miało nic wspólnego z przeszłością. Było chęcią zaoszczędzenia komuś bólu. Usiadł i ujął jej twarz w obie ręce. Wydawało mu się, że zna tę twarz do najmniejszego szczegółu. Wiedział, że nie jest to twarz młoda. Skóra, co dzień obmywana wodą wydobywa-ną ze Studni w pierwszym blasku słońca, nie miała porannej świeżości, była jak mapa, na której czas stopniowo wypełniał białe plamy, zaznaczając odkrycia, które trzeba było poczy-nić za każdym zakrętem drogi przez życie, ślady prawie niewidoczne, ale on je znał, odnaj-dował palcami, nawet nie musiał patrzeć, lubił je odnajdywać. Ale nigdy tak mocno nie od-czuł ukojenia, jakie dawała świadomość, że ta twarz nie była dziewiczym bezdrożem. Była przystanią dla zmęczonych błądzeniem. Dziewicze bezdroża kuszą wstępującego w życie. Ale on miał za sobą długie wędrówki, wędrówki bez nadziei, że przybije kiedyś do bezpiecznego portu. Wiedział, że u ich kresu, stanowiącego kres wszystkiego, nie będzie już nic. Żadnych portów, żadnych przystani. I oto niezbadanym losu zrządzeniem nie tylko wyszedł cało z zagłady, ale znalazł bezpieczny port. Dom, który pragnie go chronić. – Ewa... Przymknęła oczy. – Byłeś tam. A robiłam, co mogłam, aby cię trzymać od niej z daleka. Tak powiedziała, usłyszał, choć było to raczej tchnienie słów niż same słowa i wiedział już, że to ona broniła go przed natarczywością snów, że to ona ukołysała go w cieple i spo-koju błogiego lenistwa, nie przychodziła czasem, aby miał odmianę, mniej bała się zapewne obcych ramion, które przyjmowały go spragnione, niż tego na wpół sennego błądzenia wśród symboli osaczających go jak Erynie nieubłagane w swym pragnieniu zemsty. Ale dlaczego w ogóle się bała? Skąd brał się ów strach ? „Ona wyczuwa to, co może się stać” – powiedziała Nirukta o Ewie Białowłosej. Matka Ewa też wyczuwa to, co może się stać, ona też. Nie stanie się nic. Dobił do portu i nie zamierza go opuszczać. Wyrzucony siłą – będzie wracał. Miał dokąd wracać – cóż może być ważniejsze? – Trzymaj mnie – szepnął. – Trzymaj mnie mocno. A kiedy jestem z dala od ciebie, myśl o mnie. Myśl z całej siły. Nie odpowiedziała, tylko znowu ogarnęła go ramionami. 6. Malował łódź. Pędzel miękko sunął po burcie znacząc zielony ślad. Zieleń gęsta, soczysta, długo opierała się słońcu, tym skuteczniej, że promienie zaledwie muskały brzeg, wypływały i cofały się w rytm spokojnego oddechu morza. Był wczesny ra-nek. Wzgórze budziło się ze snu, prężąc grzbiet otrząsało z drzew i kwiatów krople rosy, pta-ki podrywały się z gałęzi, wystrzelały w niebo i opadały z wolna na połyskliwych spadochro-nach skrzydeł. Słońce rozkwitało powoli: wielki słonecznik dojrzewał sypiąc niczym pestki drobne, kosmate cienie. Rybacy tego ranka nie wyszli w morze. Tylko jeden dzień pozostał do Święta Przypływu, trzeba odświeżyć łodzie. Serpente pracował z nimi. Chętnie teraz uciekał ze Słonecznego Hotelu. Już nie był tam jedynym gościem. Ludzie ciągnęli ze wszystkich stron Paradisu, szli pieszo, jechali na mułach i osłach, zakurzeni pyłem dróg, ale nie zmęczeni, bo nieśpiesznie szli, pukali do drzwi Sło-necznego Hotelu i każdy otrzymywał pokój. Lokowano ich, co prawda, w skrzydle północ-nym – Serpente dopiero teraz zrozumiał, że on sam został przyjęty nie tyle do Hotelu, ile do domu, ale i tak wiele się zmieniło. Choćby to, że co rano nie budził go już śpiew dobiegający z tarasu na dachu. Mimo to starał się zachować codzienny rytuał; przywoływał z pamięci wysoki, dziewczęcy głos, potem wstawał, podnosił żaluzje z maty, patrzył na Górę, ot, tyle czasu, ile trwało pod-noszenie żaluzji, i uśmiechał się porozumiewawczo. Postępując w ten sposób, nie ulegał od-ruchowi, nie działał spontanicznie. Ów poranny rytuał stał się rytuałem w całym tego słowa znaczeniu; naga forma, której zamierzchły sens wymykał się świadomości. Wiara w to, że zachowanie formy może być ocaleniem przed zmianą. Nie pragnął zmiany. Zadomowił się w swoim szczęściu, jak zadomowił się na Wzgórzu. Grzał się w cieple domu, który go sobie przywłaszczył. Miał swoje miejsce przy kuchennym stole, należał do rodziny. Dawno zapomniał o tym, że Ojczulek Adam jest mężem Matki Ewy, myślał o nim „Ojczulek” i czuł się synem. Matka Ewa była mu matką i kochanką zara-zem. On, na wieki całe własną decyzją wyłączony ze spólnoty ludzkiej, opancerzony przeciw wszelkim uczuciom, twórca opętany bez reszty swoją idee fixe, wywyższony ponad innych dzięki swemu geniuszowi – zasmakował w prostych radościach wspólnego bytowania. Za-smakował tak dalece, że bał się zmiany. Dlatego przestrzegał rytuałów, które miały go skuć łańcuchami przyzwyczajeń. Dlatego żył tak, jakby nie wiedział, że mroczne są wszystkie po-czątki a koniec niezbadany, jakby nie wiedział, że w każdej chwili może się stać igraszką własnej lub cudzej wyobraźni. Porozumiewawczym uśmiechem co dzień przebłagiwał Górę za to, że ją spostrzega. Nigdy nie myślał o Poetce z zamku, unikał, teraz już naprawdę unikał białowłosej dziew-czyny, która mu ją przypominała. Nie było to zresztą trudne, bo Ewa Białowłosa zdawała się nie należeć do rodziny. Chodziła własnymi drogami, lekceważyła miejsce przy kuchennym stole. Odnosił wrażenie, że w Słonecznym Hotelu, który przecież był jej domem rodzinnym – jest bardziej obca niż on sam. Nocą, kiedy nie przychodziła ta, na którą czekał, nie wybiegał już na poszukiwanie otwar-tych okien kobiecych pokojów. Leżał i czekał, a kiedy nie przychodziła – tęsknił. Czuł się związany, wiedział, że jest związany, i nie pragnął wolności. Zrezygnował z wolności. Zrezy-gnował z ulgą, zbyt długo bowiem był wolny, odpowiedzialny tylko wobec siebie. Zasmako-wał w odpoczynku, jaki przynosi poddanie się cudzej woli, jeżeli nie jest to wola, która zła-mała nas w walce. Nie spędzał już dni w obezwładniającym lenistwie, najczęściej pracował z rybakami. Wybrał tę pracę ze względu – jak sądził – na morze. W przeciwieństwie do Odyseusza bezpieczniej czuł się na morzu niż na lądzie. Ale żeby nie wiem jak daleko wypływał – Góra szła za nim. – Powiedz, dlaczego z morza lepiej ją widać niż z lądu – spytał raz Adama Budziciela. – Jaką ją? – No, Górę. – Lepiej, powiadasz? Nie zauważyłem.Zatem tylko on widział. Zatem Góra szła za nim.Przebłagiwał ją uśmiechem za to, że ją dostrzega. Odgradzał się od niej żaglami. Kochał żagle uskrzydlające morze. I oto teraz wczesnym rankiem wraz z innymi malował łodzie na jutrzejsze święto. Rów-nymi pociągnięciami pędzla nakładał farbę zieloną jak unoszące się w morzu wodorosty. Na-kładał farbę równo, rytmicznie, uspokajało go to, bo był w nim niepokój. Święto, na które wszyscy czekali, dla niego było przede wszystkim zakłóceniem trybu życia, w którym się zadomowił, któremu zaufał. Niepokój drążący go od kilku dni na pozór zdawał się być nie-uzasadniony; jeżeli jest jednym z nich, mieszkańców Paradisu, powinien się cieszyć nadcho-dzącym świętem, jak cieszyli się oni. Święto stanowi przecież stały element ich egzystencji. Wiedział o tym, a jednak kiedy patrzył na ciągnących ku Słonecznemu Hotelowi ludzi, kiedy widział, jak Wybrzeże stroi się na wielki dzień, to mimo że sam brał udział w przygotowa-niach – czuł się niespokojny, rozdrażniony jak przed burzą. Był niby człowiek, który po latach ciężkiej choroby straciwszy nadzieję na wyleczenie, tra-fił wreszcie na skutkujące lekarstwo i chociaż czuje się już zdrów, ciągle je przyjmuje w tej samej dawce, wpadając w paniczny lęk na myśl o zmniejszeniu jej czy zgoła zaniechaniu. Lek przestał być lekiem, stał się talizmanem chroniącym przed złymi mocami. Święto Przypływu oznaczało zmianę dawki. Nie wiedział, jak to zniesie. Za to wiedział, że w szczęściu, które przychodzi późno, nieoczekiwanie, tkwi lęk. Pędzel, zbyt długo nie zanurzany w farbie, stawił opór prowadzącej go dłoni. Serpente oderwał wzrok od zielonej smugi i rozejrzał się wokół. Łodzie powleczone świeżą farbą le-żały na deskach przystani niby ogromne owoce na placu targowym. W czarnym kotle kipiała smoła, Szymon Mulnik mieszał ją warząchwią, ledwo widoczny zza opalizującego w słońcu oparu. Adam Budziciel podchodził ku niemu z pustym wiadrem. Zobaczyli, że Serpente pa-trzy na nich, trącili się porozumiewawczo. – Ej, Serpente, a może jednak zaśpiewa, co? – zawołał Budziciel. – Jesteś tajemniczy jak dziewczyna w blasku księżyca. – Puść farbę, Serpente! – zawtórował Szymon, ale zaraz rozkaszlał się, łyknąwszy gryzącej pary znad kotła. Śmieli się bez złośliwości, życzliwie. Patrzył na ich twarze czyste, jak nie zapisana stroni-ca, obnażone, dławiąca kula niepokoju uniosła się z żołądka i utkwiła w przełyku. Zanurzył pędzel w kuble, gwałtownie, nieuważnie, kubeł zakołysał się, farba chlusnęła przez brzegi, odskoczył klnąc, potem zaśmiał się, dławiąca kula nie ustępowała z przełyku. – Nie mogę wam powiedzieć tego, czego nie wiem. Wszystko może się zdarzyć.Wszystko może się zdarzyć!Nic nie może się zdarzyć. Nic nie może się zdarzyć w Paradisie. Czegóż się bał?Adam Budziciel wytarł powalane smołą ręce. – Pójdę przynieść coś do picia – powiedział. – Słońce coraz wyżej. – I do jedzenia – dodał Szymon Mulnik. – Od tej smoły tylko w gardle drapie, a tu jeść się chce, jakby dobre rzeczy w kotle się gotowały. Ej, Serpente. Zobacz. Dla ciebie już idzie śniadanie! Matko Ewo, tutaj, tutaj! Obmyj się z farby, Serpente, bo cię nie pozna. Wyglądasz jak stwór leśny, a nie człowiek. Serpente spojrzał na Wzgórze, wapienną drogą zbiegała Matka Ewa, brązowe włosy opa-dły na twarz, odrzucała je niecierpliwie, jednym ruchem głowy, tym ruchem, dławiąca kula przesunęła się w przełyku, rozlała się falą ciepła; przyszła. Przyszła, jakby wyczuła, że jest mi potrzebna. Że jest mi teraz potrzebna. Podniósł w górę ręce powitalnym gestem, zrzucił poplamione farbą ubranie, wskoczył do morza i zaczął się myć. Szorstki, żwirowaty piasek ścierał brud, pobudzał krew do żywszego krążenia. Balsamiczna woda wynagradzała szorstkość piasku. Zanurkował, potem wyprysnął nad powierzchnię niczym rozfiglowany delfin. Od pomostu oderwała się strzała, grot z brązu celował prosto w jego pierś. Otworzył ramiona. Unosili się nieruchomo na fali. Morze było kołyską uwieszoną u stropu nieba na słonecz-nych promieniach. Niebo pokryło się haftem białych skrzydeł. – Mewy – powiedziała. – Spójrz! Zlatują się ze wszystkich stron. One też wiedzą, że jutro przypływ! Nie odpowiedział, więc uniosła głowę i spojrzała ku niemu. Nie odrywał oczu od nieba, które opadało na białych skrzydłach błyskających w słońcu jak miecze. – Ty się nie cieszysz na święto! Dlaczego się nie cieszysz ? Będzie cudownie, to najpięk-niejsze święto w roku! Przypływ przyniesie ku mnie twoją łódź... Będę czekała na brzegu, nie rozstaniemy się ani na chwilę. Ani na chwilę cię nie opuszczę, słyszysz? Nie odpowiadał. – Czemu milczysz? – spytała niespokojna. – Mów – powiedział. – Mów jeszcze. Powiedz, że jest dobrze, że jutro będzie cudownie. Byłem dziś niespokojny. – Wyczułam to. Dlatego przyszłam. Przyszłam, żebyś miał dobry dzień. A jutro...Jutro przypłynie do niej na fali przypływu i to właśnie będzie święto!Zaśmiał się uspokojony. Teraz może wracać do przystani, teraz może wykonywać swoją pracę radośnie jak inni. „Przyszłam, żebyś miał dobry dzień.” Jasne, że będzie miał dobry dzień. Siedzieli na pomoście przy łodziach, w zapachu farb i smoły, jedli, rzucali okruchy me-wom czerwonodziobym. Nie usiedli na uboczu, byli razem z innymi. Rybacy przysiadali się blisko do Matki Ewy, wybierali dla niej co lepsze kąski ze swoich śniadań, przepijali do niej, żartowali nie bez pewnej poufałości. Przyjmowała dary, odpowiadała zaczepnie, zuchwale, odrzucała z czoła brązowe włosy szybko schnące na słońcu, wystawiała twarz na jaskrawy blask, nawet nie mrużyła oczu. Serpente wyrozumiale patrzył na te przekomarzania. Niech ją tam któryś nawet podszczypnie ukradkiem, albo otwarcie ustami przesunie po nagim, pachnącym morzem ramieniu. On jeden miał moc przemieniania tej twarzy, był cudotwórcą, który przywracał jej młodość najpierwszą, wydobywał z niej piękno najdoskonalsze, nie. potrzebował do tego wody ze studni. Patrzyli na nią, dotykali jej, ale to było tak, jakby widzieli nieckę pustynnych kamieni tam, gdzie on dostrzegał jezioro rozległe i żyzne. Sam na wieki całe zapomniał, jakim cudownym darem jest moc wydobywania twarzy spo-za wielu masek, utracił tę moc, a teraz ją znowu odzyskał; zazdrość mogą odczuwać tylko ci, którzy takiej mocy nie posiadają. Patrzył więc wyrozumiale, popijał wino, wiedział, że ona żartując z tamtymi, na pozór nie zwracając na niego uwagi, jest przy nim bez reszty, czujna na każdy jego ruch, skrzywienie warg, drgnienie brwi. Czuł się bezpieczny, było mu dobrze, chciałby tak siedzieć na nagrza-nych deskach, w zapachu smoły i farb, wśród łodzi rozrzuconych na pomoście jak ogromne owoce, sam tylko z nią wśród ludzi, chciałby tak siedzieć długo. Ale Szymon Mulnik już zagłębiał warząchew w parującym kotle. – Do roboty, bracia! Czas. – Możemy przecież malować po południu albo wieczorem – mruknął przeciągając się Serpente. – Wszystko musi być gotowe na wieczór. Do wieczora farba musi wyschnąć. Trzeba od- prowadzić łodzie na Plażę Przypływu. Będą tam stały w wodzie całą noc, ucząc się morza, które się odmienia. Wstawaj, Serpente. Nie leń się. Czeka nas jeszcze wbijanie pali. Serpente uniósł brwi w przesadnym zdumieniu. – Wbijanie pali? – Nie dadzą ci dziś leżeć na słoneczku, biedaku mój – zaśmiała się Matka Ewa. – Chodź, pomogę ci wstać. Chwyciła go za rękę, poddał się do przodu, potoczyli się po deskach między łodzie, ledwo udało im się uniknąć zetknięcia ze świeżo pomalowanymi burtami. Pociągając go żartobliwie za włosy szepnęła: – Przyjdę dziś w nocy.Odeszła żegnana przyjaznym śmiechem rybaków.Przez chwilę patrzył, jak biegła pod górę.Wiedział, że dzisiejszy dzień będzie mu się dłużył jak przymusowa bezczynność.Ostatnio co prawda często przychodziła w nocy, ale wbrew temu, czego mógł się spodzie- wać, nie odczuwał przesytu. Przeciwnie, im częściej przychodziła, tym bardziej jej pragnął. A dziś to pragnienie było jak rwący nurt podziemnego strumienia, który niecierpliwie, niepo-wstrzymanie prze ku powierzchni, pragnąc rozlać się rzeką na rozległych przestrzeniach zie-lonych pastwisk. Prawie cały ten dzień spędził na przystani. Malowali, oporządzali łodzie. Wieczorem ze-pchnęli je na wodę. Nie postawili żagli. Wiosłując płynęli z wolna wzdłuż brzegu. Serpente patrzył zaciekawiony. Nigdy tak daleko nie zapuszczał się Wybrzeżem. Skoń-czyły się domy rybackie, znikły również domy na Wzgórzu. Plaża poszerzała się stopniowo, ociekając blaskiem, leżała na brzegu morza niczym plaster złocistego melona, na który z wy-soka rzucają się morskie ptaki. Dalej zaczęły się wydmy i było tak, jakby to nie piasek, a fala grzywaczami piany przyozdobiona łagodnie pchała przed sobą mieniące się barwami Wzgó-rze, niby spiętrzoną ławicę bajecznie kolorowych ryb. Płynęli długo w lekkiej, wieczornej bryzie. Wiosła bezszelestnie rozgarniały opalizującą wodę. Krzyk mew spadał w ciszę niczym kamień w otchłań bez dna. W pewnym momencie w tę ciszę wdarł się również zgrzyt piły, stuk siekier, odgłosy pracy. – Jesteśmy na miejscu – powiedział Adam Budziciel. – Plaża Przypływu. Tutaj jutro odbę-dzie się główna uroczystość. Plaża Przypływu była rozległa, szeroka jak jezioro. Oddzielał ją od Wzgórza pas kamien-nej ziemi. Granicę znaczyły potężne, nasmołowane pale. – Jesteśmy na czas – stwierdził Szymon Mulnik wyskakując z łodzi. – Sporo zrobili, ale starczy jeszcze roboty dla nas. Lubię sam wbijać pal, na który będę celował. – Żebym ja coś rozumiał – zaczął Serpente krzywiąc się komicznie. – Po co te pale? Dla-czego wszystko odbędzie się na tej plaży, a nie bliżej miejsc zamieszkanych? – Zaraz, zaraz – mitygował go Budziciel. – Pytasz, dlaczego ta plaża. Bo tylko tutaj jest przypływ. Morze wznosi się tylko w tym miejscu. Dlaczego? Nie wiem dlaczego, tak jest. Tuż przed przypływem wychodzimy w morze. I potem lecimy ku brzegowi razem z falą przypływu, na jej grzbiecie. I z daleka rzucamy cumy na pale. Kto trafi na swój pal z najwięk-szej odległości, zostaje Gospodarzem Święta. – A kiedy zaczyna się przypływ? Rano? – Nie. Przed samym zachodem słońca. Ale święto zaczyna się od rana. Szli boso przez plażę, brodzili w piasku miękkim jak ptasi puch, a tak lekkim, że wystar-czyło tchnienie wiatru, aby uniósł się w górę. Kamienny pas wydawał się bardzo daleki, czar-na palisada rysowała się ostro na tle nieba, ale niebo nie opierało się na niej. Opierało się na Górze, doskonale z tego miejsca widocznej. Serpente starał się na nią patrzeć, jak nie patrzyli inni. Odetchnął z ulgą, kiedy znaleźli się przy wbijających pale. Na kamienistej płaszczyźnie chłopcy rozstawiali stoły i ławy, budowali pomost do tańca. Powietrze przesycone żywiczno-smolnym zapachem było cierpkie, orzeźwiające jak wytraw-ne wino. Jaszczurki przemykały po kamieniach, spłoszone uciekały ku polanom wrzosu. W zaroślach na stoku gwizdał kos. Wracali późno w noc. Jechali na mułach. Na niebie, niezmiennie błękitnym, pomarańczo-wy księżyc był tylko nieudolną imitacją słońca. Blade gwiazdy spadały w cyprysy, topniały między niebem a ziemią jak płatki śniegu w ciepłym wietrze. Ta nieprawdziwa noc miała w sobie smutek wyblakłych dekoracji pozostawionych na opuszczonej od dawna scenie. Mężczyźni drzemali w siodłach, ale Serpente, choć zmordowany jak inni, trzeźwiał na myśl, że Matka Ewa, zniecierpliwiona jego przedłużającą się nieobecnością, nie czeka już na niego, że jej nie będzie. Była. Leżała naga, włosy przesłaniały twarz, nie poruszyła się, kiedy wszedł.Nachylił się, odgarnął włosy z jej twarzy. Nie otwierając oczu przyciągnęła go do siebie. – Śpij – szepnęła. – Śpij. Najpierw musisz wypocząć.Dopiero teraz poczuł, jak bardzo jest zmęczony. Zasnął w cieple jej ramion, a potem go obudziła. Została z nim aż do świtu, co jeszcze nigdy do tej pory się nie zdarzyło. – Będę czekała na Plaży Przypływu – powiedziała odchodząc. Z trudem opanował niedorzeczny odruch, aby za nią biec, aby ją zatrzymać. Czuł się jak człowiek, którego wyrzucono ze statku na pełnym morzu, dając mu jako jedyny środek ratun-ku tratwę bez żagla. Posłanie, na którym leżał teraz sam, było tą tratwą. Lodowata woda wdzierała się przez nieszczelne spojenia. Naciągnął prześcieradło na głowę. Zasnął i spał niespokojnie, a obudziła go lawina kamie-ni, która spadała gdzieś za oknem. Usiadł i wsłuchawszy się zrozumiał, że to nie łoskot ka-mieni, że to werble grają. Zaczęło się święto. Leżał zniechęcony, osowiały. Nie chciało mu się wstać, nie chciało mu się wyjść. Podłożył ręce pod głowę, patrzył nie widząc w okno przesłonięte matą. Strzępy światła płynęły przez pokój bezszelestnie. Cały pokój zresztą płynął w miękkim, nasyconym ciepłem powietrzu. Jestem ptakiem w klatce – pomyślał nagle Serpente. – Jestem ptakiem w złotej klatce. Tak pomyślał, choć nie wiedział dlaczego, nie wiedział, skąd wzięła się ta myśl, ale na-tychmiast w oddalonym łoskocie werbli usłyszał odgłos skrzydeł bijących o pręty klatki. Po-czuł się więźniem. To uczucie było tak przemożne, że zerwał się z posłania, jakby parzyło, spocony pobiegł pod prysznic, potem ubrał się szybko, chwycił garść winogron i wyszedł. Dopiero na schodach uświadomił sobie, że całkiem dziś zapomniał o swoim porannym rytuale. Stanął w progu oszołomiony. Nigdy nie widział takich tłumów w Paradisie. Nawet nie przypuszczał, że może tu mieszkać tylu ludzi. Było to tak, jakby z ukrytych wśród liści drzew poczwarek, nagle, jednocześnie wykluły się tysiące motyli. Oczy bolały od barw, Serpente mrużył powieki, barwy nacierały, oplątywały go, zaczął szukać choćby jednej znajomej twa-rzy, jak ratunku. Ale twarze, na które patrzył, były do siebie podobne, obnażone, gładkie, każda mogła być twarzą Adama Budziciela, Szymona Mulnika, Meliny. Chciał się cofnąć, wrócić do domu, za późno, już go oplątał rozśpiewany korowód, musiał płynąć z prądem, płynął niby ścięte drzewo zepchnięte w rwący nurt górskiej rzeki. Odetchnął, kiedy zobaczył, że korowód kieruje się ku brzegowi morza, że niczym pęknięty sznur korali rozsypuje się na plaży. Dojrzawszy zaś z daleka zielonkawą powierzchnię wody, pojął. w olśnieniu, że tym, co go ciągnęło do pracy z rybakami, do pracy na morzu, była pod-świadoma chęć ucieczki. Że już poprzednio, choć nigdy o tym nie pomyślał, musiał się czuć więźniem w Paradisie. Że wyrzekł się wolności jedynie względem Matki Ewy, ale to nie oznaczało, że godził się wewnętrznie na świat zamknięty ograniczonymi horyzontami. Z jed-nej strony Góra, na którą nie wolno wejść, z drugiej strony morze. Morze, którego wszystkie szlaki prowadzą do tego samego Wybrzeża. Więzienie. Rozejrzał się po otaczających go ludziach. Czy oni tego nie czują? W zadowoleniu widocznym na wszystkich twarzach nie było nic przelotnego, było to za-dowolenie trwałe, utrwalone na zawsze, podobnie jak niezmienna życzliwość spojrzenia. To, co w zetknięciu z pojedynczym człowiekiem stwarzało klimat ciepła i spokoju, widziane w masie, wydawało się czymś monstrualnym, przerażającym jak kuru – roześmiana śmierć, któ-ra grymasem upiornego śmiechu wykrzywia twarze zapadających na nią krajowców z Fare, było czymś n i e l u d z k i m . Stało się oczywiste, że są to ludzie „nie z tego świata”, jakieś istoty tylko podobne do ludzi, ale różne wbrew doskonałym pozorom podobieństwa, iden- tyczności. Serpente rzucił się na piasek, zanurzył twarz w wodzie. Otwartymi oczami patrzył na bli-skie dno, twarde i wypolerowane jak lustro z lekka zmącone oddechem. Z góry spadł biały kwiat i potoczył się po dnie, niby rozkwitła w swoim żywiole muszla. Chwilę tylko trwała wspaniałość rozkwitającej muszli. Gasła, matowiała, nasiąkała nieru-chomością, bo jednak nie była to muszla, ale kwiat ginący nie w swoim żywiole; Serpente ocalił go na sekundę przed zmierzchem. I dopiero wtedy spojrzał ku Górze, pewny, że wzrok jego napotka oczy, których barwy może pozazdrościć jesień. Ale pewność zrodzona z prze-czucia okazała się zwodnicza. Jasnowłose dziewczyny przybrane w kwietne girlandy przyglą-dały mu się z promienną życzliwością. Spojrzał z czystej przekory równie promiennie i życz- liwie, po czym odszedł wciskając do kieszeni ocalony kwiat. Ledwo przeszedł kilka kroków, zobaczył Ojczulka Adama; siedział na kamieniu pod para-solowatą akacją i rozmawiał o czymś ze starcem cienkim i przygiętym niczym kostur piel-grzyma. Ten widok był jak widok wyspy ukazującej się z nagła rozbitkowi zagubionemu na pu-stynnym oceanie. Ci dwaj bowiem, tacy na swoim miejscu w barwnym, roztańczonym tłumie – byli przecież inni, rzekłbyś, pagórki inteligencji na rozległej równinie przeciętności. Ich twarze żyły. Patrząc na nich nie mógł nie myśleć o owych tajemniczych praludziach, Olme-kach, Tytanach, których legenda czyniła siewcami cywilizacji, tak właśnie mogli wyglądać. Ojczulek Adam skinął na niego dymiącą fajką. – Tak mi się przyglądasz, Serpente, jakbyś mnie pierwszy raz zobaczył – zagadnął patrząc chytrze. – Kiedy kogoś znajomego widzi się po raz pierwszy w tłumie, dostrzega się go na nowo – odparował Serpente. – Ludzie w tłumie są jak kamienie na stos sypane – odezwał się Starzec podnosząc ku niemu ascetyczną twarz. Ten jest starszy niż Ojczulek Adam – pomyślał Serpente. – Jest bardzo stary. Stary jak Poetka... – He, he, dobrze powiedziane! – wykrzyknął jowialnie Ojczulek Adam. – Jak kamienie na stos sypane, pojmujesz, Serpente! Ale ja bym to powiedział inaczej – jak kwiaty tańczące na łące... Popatrz no, czyż nie wyglądają jak kwiaty? – Studnie są zrobione z kamieni – mruknął Starzec jakby do siebie. – Jesteś Starcem od Studni! – rzekł żywo Serpente. – Jakoś nigdy nie mogłem cię spotkać. – Bo widać nie chciałeś. Jestem zawsze przy Studni. Tam moje miejsce. Opuszczam je tyl ko na Święto. I zaraz wracam. Jestem zawsze przy studni. Wstał, bardzo wysoki, pochylony. – Idę. Daleka droga do Plaży. Zawsze tam idę pieszo. Zapomnieli, że Przypływ potrzebny jest zmęczonym. Nie wiedzą. Idę. Woda łączy się z ziemią, wynosi. Już woła. Idę. Słońce gaśnie i słońce zapala się wyniesionym. Woda... Odchodził już, a jeszcze słychać było, jak mruczy na pozór bez ładu i składu, Serpente pa-trzył za nim poruszony, Starzec wyglądał jak kostur pielgrzymi, kostur... z opowieści Ojczul-ka Adama? „Zapomnieli, że przypływ jest dla zmęczonych.” Zmęczą się tańcem, wieloma godzinami zabawy, ale to nie to samo co zmęczenie drogą. – Pewnie myślisz, że on jest pomylony? – spytał Ojczulek opierając się wygodnie plecami o pień akacji. Patrzył chytrze spod powiek na wpół przymkniętych, grube wargi łakomie obejmowały fajkę – satyr albo bożek Pan, tylko fujarki brakowało. – Wiesz, że tak nie myślę – odparł prosto Serpente. – Uważaj! – zawołał ostrzegawczo Ojczulek. Ostrzeżenie przyszło za późno, Serpente nawet nie zdążył się obejrzeć, został złapany w kwietną girlandę jak na lasso, znowu był więźniem tanecznego korowodu. Przez chwilę wal-czył, aby się wyrwać, ale kiedy zobaczył, że nikt tej walki nie bierze na serio, że wszyscy natychmiast imitują ją biorąc za improwizację taneczną, zrozumiał, że wymknąć się może jedynie podstępem. Okrzyknięty wodzirejem, prowadził korowód w górę, wybrawszy drogę specjalnie stromą, aby się zmęczyli, wiedział, że kiedy znajdą się na szczycie, nie oprą się pokusie brzoskwiniowego gaju. Tak się stało. Wymknął się w zamieszaniu. Odnalazł drogę prowadzącą na Plażę Przypływu. Ta droga jeszcze była pusta, dopiero za parę godzin kopyta mułów i osłów odświętnie przybranych wzniecą na niej tumany wapnien-nego pyłu. Odetchnął z ulgą. Szedł szybko upajając się swobodą ruchów, wolną przestrzenią. Krzaki porastające po obu stronach drogę nie dawały cienia, słońce – wypełniona roztopionym złotem polewaczka – lało z nieba niemiłosierny żar, w powietrzu drgającym, rozprażonym, ptaki i motyle grzęzły bez-silne, ale Serpente radosny i lekki jeszcze nie odczuwał upału. Drogą, która była niby most zawieszony nad rzeką świątecznego tłumu, szedł tam, gdzie wyznaczyła mu spotkanie Matka Ewa. Tylko to było ważne. Wiedział, że kiedy znajdą się razem, będzie się czuł wolny nawet w tłumie. Zmęczenie dopadło go dopiero w ostatnich minutach marszu. Schodził na przełaj zakosami przez las. Niebieskoskrzydły ptak przelatywał między drzewami, rósł w oczach, skrzydła szumiały jak wiatr, rozpościerał je coraz szerzej, aż wreszcie osiągnąwszy cel, przysiadł na płowym piasku sypiąc szczodrze niebieskie pióra; popłynęły migotliwe, hen, po krańcach horyzontu. – Morze – szepnął Serpente. Jeszcze tylko pas trawy dzielił go od plaży, ale nie poszedł dalej. Utrudzony drogą, osunął się w trawę i natychmiast zasnął. 7. Obudził go wiatr. Krótki, gwałtowny powiew nadleciał od morza, przygiął drzewa, poto-czył przed sobą uśpionego. Serpente instynktownie wczepił się rękami w trawę i tak trwał przez chwilę, pewny, że to ziemia się trzęsie. Ale to był tylko wiatr, powiew gwałtowny, krótki, który, nadleciawszy z całym impetem od rozległych przestrzeni, rozbił się o ścianę Wzgórza i przywarował na brze-gu pokornie, jakby przywołany do porządku. Serpente wstał i wyszedł na plażę. Ciągle jeszcze była pusta, nie, tam przy łodziach roz-kołysanych przybierającą wodą siedział Starzec od Studni, twarzą zwrócony ku morzu, nad-słuchujący. Fale, różowofiołkowe od pierwszych refleksów zachodu, biegły ku otwartemu morzu jakby pchane huraganowym wichrem wiejącym od lądu, a przecież wiatr, spokorniały po swym dzikim wybuchu, ledwo muskał piasek. To morze uciekające od brzegu, przelewają-ce się w narastającym szumie robiło niesamowite wrażenie, rzekłbyś, krater gigantycznego wulkanu wypełniony lawą bulgoczącą, podnoszącą się z wolna, ale niepowstrzymanie. Nagle z wysoka opadła ku wodzie chmura rozmigotanych w słońcu skowronków: to odezwały się setki dzwoneczków zawieszonych przy uprzęży mułów; nadchodzili świętujący. Rybacy zbliżyli się ku łodziom. Starzec od Studni wstał i powolnym, jakby wahającym krokiem szedł im na spotkanie. A jednak kapłan! – pomyślał Serpente. Starzec przeszedł koło rybaków nie zatrzymując się, po chwili znikł w zaroślach, gdzie jak poprzedniego wieczora gwizdał kos. – Serpente, płyniesz w naszej łodzi! – zawołał Szymon Mulnik. – Budziciel rzuca pierwszy, jeśli on nie trafi, po nim ja, a jeśli mnie się nie uda, spróbujesz ty! Ale on trafi, nie ma obawy! – Szukaliśmy ciebie – powiedział Adam Budziciel. – Ale nigdzie cię nie było. – Takie tłumy – bruknął Serpente. – Zgubiłem się. Już się zaczyna? Budziciel popatrzył na morze. Ciągle uciekało od brzegu, fale spiętrzały się coraz wyżej strojąc się w białe pierzaste pióra. Szum zrazu jednostajny, monotonny, stopniowo prze-kształcał się w rozlewną, majestatyczną pieśń. – Płyniemy. Czas. Rybacy zajęli miejsca w łodziach, a łodzie jakby na to czekały, porwały się do lotu, choć były bez żagli. Wydawało się, że to nie woda je niesie, a pieśń, że pieśń rozpięta jest na masztach jak żagle. Wznosili się w górę, pieśń potężniała stając się gwałtowna i dzika, niebo zbliżało się z niepokojącą szybkością, a kiedy zdawało się już, że dojdzie do zderzenia, czy-sty, dziewczęcy głos spłynął na nieopanowane we wznoszeniu ku najwyższemu tonowi fale, łagodząc je niby oliwa. – Białowłosa śpiewa! Serpente! Jednak zaśpiewała!Łodzie zwolniły biegu, powoli odwróciły się dziobem w stronę Wybrzeża.Serpente spojrzał ponad głową stojącego przed nim Szymona Mulnika i poczuł, że wszyst- ko w nim zamiera. Znajdowali się na szczycie prostopadłej sunącej z wolna ściany wodnej. W dole, przy wbitych w ziemię czarnych palach stały w szeregu kobiety, stały i czekały całe poddane na-przód, niczym kobiety z wyspy Kanderu żółwie z morza przyzywające. Nie od razu dostrzegł białowłosą dziewczynę. Stała wyżej, na pomoście przygotowanym do tańca, śpiewała wyciągając ręce ku morzu. Nad jej głowę nagle nadpłynęło światło, tak silne, że Serpente odruchowo przymknął oczy, a kiedy je otworzył, już nie na nią patrzył, spojrzał tam, skąd przybiegło światło, i krzyknął. Bo oto zobaczył, że przypływ niesie ich wprost na Górę. Góra też jakby zbliżała się ze swej strony, a spoza czerwonej, jakby przyga-szonej kuli słońca wyłonił się szczyt jaśniejący lodową poświatą. Porażony, zwrócił wzrok ku towarzyszom. Nie patrzyli na szczyt. Adam Budziciel, czujny, skupiony, przygotowywał cumę do rzutu, Szymon Mulnik przygryzał wargę, gotów chwycić linę, gdy rzut będzie chybiony. – Niemożliwe – szepnął Serpente. – Niemożliwe! Popatrzył ku innym łodziom. Wszędzie to samo. Wszędzie oczy czujnie wpatrzone w czarną palisadę, niejako uwiązane do niej, na wszystkich twarzach ta sama myśl: rzucić cel-nie. A przecież przypływ niósł ich prosto na Górę obnażoną dla nich! „Woda łączy się z ziemią, wynosi. Już woła. Słońce gaśnie i słońce się zapala wyniesio-nym.” Mamrotanie Starca od Studni nagle nabrało sensu, słońce zapala się wyniesionym, byli wyniesieni, ale nie widzieli, pozostawali ślepi wobec sensu oczywistego. Ze świstem poleciała pierwsza cuma, za nią następna i następna, a każdą witał krzyk rado-ści na brzegu. Jedyna szansa, by przekroczyć granice, w których są zamknięci, a oni cumy rzucają na pale, przywiązują się, aby nie wzlecieć! Objawiony szczyt krył się powoli za ciemną, polśniewającą metalicznie chmurą – miecz kryjący się za tarczą. Słońce płonęło na tej tarczy odzyskanym wyłącznym blaskiem. Jeszcze tylko cień świetlisty za chmurą, chmura gęstnieje, ciemnieje, Serpente na wpół przytomny zaklina oczami ten cień, próżno, czarne skrzydła łopoczą na szczycie Góry, ptak podrywa się do lotu, krąży nad wierzchołkiem, wyłapuje ostatnie świetliste smugi, czujny, nienasycony, przeznaczenie, przed którym nie ma ucieczki; płonie ziemia na stosie ofiarnym, blask tego ognia pochłania niebo, niebo płonie, palą się trawy pachnące gorzkawo, czarny ptak obniża lot. „Nie ustaniesz w drodze, aż dojdziesz, nie ustaniesz w drodze, aż dojdziesz.” Dojdzie. Będzie szedł, będzie się wspinał, dojdzie, zniszczył świat i stworzył świat, szansa ocalenia dla niego i dla tych, których zapragnie ocalić, których zabierze ze sobą. „Nie uratujesz ich, jeśli nie zechcesz.” Zechcę. Zechcę. CHCĘ. – Serpente, co tobie? Jesteś taki blady. Czego się przestraszyłeś, co cię boli? Powiedz! – Byliśmy pierwsi! Serpente! Otrząśnij się, bracie. To my jesteśmy gospodarzami święta! – Serpente, miły, chodź, pewnie znowu spałeś w słońcu. – Załoga zwycięskiej łodzi! Załoga zwycięskiej łodzi! Załoga... – Zostawcie go. On przyjdzie później. Później. Przyjdzie. Chodź, Serpente. Słowa, strzępki zdań, strzępki słów. – Tutaj. Tutaj jest chłodniej. Połóż głowę na moich kolanach. – Nie. Teraz jest już naprawdę strwożona. Jej oczy stają się czarne jak morze nocą. Przesuwa rę-kami po twarzy Serpente, jakby wierzyła, że palce dostrzegą to, czego na próżno wypatrują oczy, palcom udziela się napięcie tej twarzy, więc tylko jedno już pozostaje – przytulić głowę do piersi, ten ruch matki, która pragnie uchronić dziecko od nieznanego koszmaru. – Jedyny mój, cicho, cicho, wszystko będzie dobrze, wszystko będzie dobrze. Jestem przy tobie. Będzie dobrze, on to wie. Tylko musi iść, nie może zasnąć w jej ramionach, jeżeli zaśnie, obudzi się odprężony, pogodny, a przecież szczyt jeszcze przed chwilą był widoczny, jeszcze można przegnać czarnego ptaka, jeszcze można, więźniowie czekają na uwolnienie. Delikatnie rozsunął oplątujące go ramiona. – Ewa, czekaj tu na mnie! Nigdzie stąd nie odchodź, abym mógł cię łatwo znaleźć. Czekaj na mnie, ja niedługo wrócę. Nie pytaj, później ci wyjaśnię, teraz muszę iść, liczy się każda chwila. Zaraz przyjdę. Zaraz przyjdziemy. Czekaj. Nie bój się. Wszystko będzie dobrze! Chwyciła go za ręce, usiłowała przywołać jego wzrok, nie patrzył na nią, rozglądał się wo-kół uważnie zapisując w pamięci szczegóły pejzażu, aby potem bez trudu odnaleźć to miej-sce: na lewo od estrady, za ścieżką jałowców, punkt orientacyjny – ogromny posiwiały cy-prys, nad cyprysem nieruchomy obłok. OBŁOK! Widzi obłok na niebie, więc już koniec z tym błękitem bez skazy, pocztówkowym, widzi nad morzem niebo przystrojone w haft pie-rzastych mgiełek, a tam nad Górą ciemna chmura, okręcana wiatrem wokół wierzchołka, fla-ga zatknięta na szczycie przez zwycięzcę, z przygasającego wulkanu słońca spływa lawa po-pielejąca na zmierzch. Przejrzał. To znak. To na pewno znak. Pełen poczucia własnej mocy spokojnie zanurzył się w świąteczny tłum. Dostrzeżono go z estrady, gdzie ciągle znajdowały się załogi zwycięskich łodzi. Adam Budziciel przepasany amarantową wstęgą z napisem Gospodarz Święta, jeszcze bardziej zło-cisty niż zwykle, dał znak, i oto Serpente uniesiony przez silne ręce wylądował na estradzie, oto podano mu puchar z winem, zagrały werble, trębacze podnieśli trąbki do ust, święto, święto, Adam Budziciel, Szymon Mulnik, bracia serdeczni, ocali ich, musi ich ocalić, trzeba jeszcze tylko trochę poczekać, aż skończy się uroczystość nagradzania zwycięzców. Zwycięzców. Ironia tego słowa! Będą zwycięzcami dzięki niemu, wyzwoleni z pęt swoich zwycięstw, zrozumieją, że przypływ niesie na szczyt. – Adam, Szymon, wymknijcie się na chwilę, muszę wam coś powiedzieć. Muszę wam powiedzieć coś ważnego. Lekkie zdziwienie w oczach o barwie miodu. – Nie będę mógł, jestem gospodarzem. No, dobrze. Kiedy będziemy schodzili z estrady, kieruj się do naszej łodzi. Gdybyśmy nie przyszli zaraz za tobą, zaczekaj. – Świetnie. Szymon. Przyprowadź Melinę, jeśli będziesz mógł. Zeszli z estrady w szpalerze wiwatujących i od razu zostali porwani do tańca. Serpente miał już wprawę, więc wyśliznął się szybko. Poszedł na brzeg. Łodzie kolebały się na wysokiej fali drżące niby wyścigowe rumaki jeszcze niesyte biegu. Plaża przecięta cumami wyprężonymi do granic oporu przypominała wielostrunowy instrument, wiatr trącał struny, lekko, od niechcenia. Mgiełka lotnego piasku unosząca się ponad plażą wydawała się zmaterializowanym dźwiękiem. Morze kwitło me-wami aż po niebo obłokami opadające na horyzoncie. Czekał. Wzgórze świątecznie przybrane w ostatnich ogniach zachodzącego słońca grało kolorami rozpościerając się nad wybrzeżem niczym ogon gigantycznego pawia. Pierwsza przybiegła Melina. Z westchnieniem ulgi rzuciła się w piasek. – Tańczę od rana! I ani razu do tej pory nie usiadłam. A ty ani razu nie zatańczyłeś ze mną! Chwyciła go za rękę. – Teraz cię mam i teraz cię nie puszczę. Wstawaj! Idziemy tańczyć, tańczyć! – Przecież dopiero co usiadłaś – protestował broniąc się ze śmiechem. Spójrz, idzie twój mąż. Pomyśli, że baraszkujemy w biały dzień. Spojrzała zuchwale spod wywiniętych rzęs. – Dzień tak samo dobry jak noc, byle ochota była... – Widzę, Serpente, że już cię zagarnęła – zaśmiał się Szymon Mulnik. – Ty to jesteś taki z cicha pęk, niby uciekasz, niby się chowasz, a dziewczyny przyciągasz jak przynęta ryby. Mo-że ich zostawimy, jak myślisz, Adam? Serpente spoważniał. – Siadajcie. Usiądźcie na chwilę. Muszę wam coś powiedzieć. Podczas przypływu odsłonił się szczyt. – Jaki szczyt? – spytał Budziciel. – Szczyt Góry. Był jaśniejszy od słońca, był...Przerwał mu śmiech. Śmiali się wszyscy troje jakby usłyszeli dobry żart. – Więc to jest ta twoja ważna sprawa?!... – rzekł wreszcie Budziciel. – Przecież my to wiemy. – Wiecie! Ale nie wiecie, dlaczego ten szczyt się odsłania. On się ukazuje, aby wam wska zać drogę, daje wam szansę, rozumiesz! Musimy tam iść, musimy tam iść jeszcze dzisiaj! Melina chwyciła garść piasku, wrzuciła mu za koszulę. – Gdzie musimy iść, Serpente?! Nie rozumieją. Nie rozumieją, a on wobec tego niezrozumienia nie znajduje słów, czuje się śmieszny. – Idziemy na szczyt. Na szczyt Góry. To nasza szansa ocalenia, to... Znowu parsknęli śmiechem, śmieli się poklepując go po ramionach, Melina nic sobie nie robiąc z obecności męża rzuciła mu się na szyję. – Serpente, kochany, przyznaj, ile pucharów wina wypiłeś? Oj, jaki ty jesteś zabawny! – Nie, Serpente, ty nie mówisz poważnie? Przecież wiesz, że nie wolno wejść na szczyt. Znasz zakaz. – Zakaz! Trzeba przekraczać niektóre zakazy, tabu, aby odnaleźć siebie, aby odnaleźć dro-gę. – Zakazy? Zakaz jest tylko jeden! – Tabu? Jakie to śmieszne słowo, ha, ha, ha! Serpente, jaki jesteś miły! – śmiała się Meli-na. – Chodź tańczyć, chodźcie tańczyć! – Tak, chodźcie – poderwał się Budziciel. – Czekają na nas. Chodź, Serpente! – Zanurz głowę w wodę, otrzeźwiejesz – poradził Szymon. – Wiele jeszcze dzisiaj wina popłynie. Będziemy się bawić całą noc. Dzisiaj pełnia księżyca. Ej, Melina, weź go za drugą rękę. Hop! Pozwolił się pociągnąć, jakby był manekinem. Nie protestował, kiedy skąpali go w morzu. Nie wyrywał się, kiedy trzymając go za ręce wbiegli w grono tańczących. Biegł przeskakując czerwone koła, które oczy jego rzucały na piasek, czerwone koła rozbiegające się na wszyst-kie strony, jak koła na wodzie przebitej kamieniem. Ucieknie im w tłumie, nawet nie zauważą, rozbawieni, ucieknie, musi ratować, kogo rato-wać, niemożliwe, żeby nikt nie rozumiał. Niemożliwe – zaciskał zęby, czerwone koła zamieniały się w wirujące obręcze, purpurowy wir porywa myśli. Na dnie wiru plama, biała plama natrętna. Łucznicy rozstawieni szeregiem wystrzelili w niebo bukiety kwiatów, opadały powoli – kwietne race, Serpente śledził ich powolne opadanie i w jakimś momencie między niebem a ziemią natrętna biała plama przełamała kolory, bez wahania poszedł w jej kierunku, choć cią-gle była to biała plama, tyle że już nie na dnie wiru, że zdawała się być realna. Dlaczego po-szedł, szedł jak somnambulik, ustępowali mu z drogi ze śmiechem, z życzliwymi docinkami, myśleli, że wypił za wiele. Białowłosa dziewczyna stała oparta o drzewo, Serpente ledwo ją poznał, taka była prze-mieniona, jakby od wewnątrz podświetlona, ciepła, a przecież zawsze roztaczała wokół siebie chłód, jej oczy przejrzyste jak woda w górskich strumieniach zielono zabarwiona od omsza-łych kamieni na dnie, niebieska od nieba, pozostały zagadkowe, wiedzące, ale nie przypomi-nały już oczu dzikich zwierząt, były ludzkie. – Serpente – powiedziała miękko i nie odnalazł wrażenia, że nie patrzy na niego, że patrzy nie widząc albo widząc to, czego on sam nie domyślał się w sobie. – Ewa, dobrze, że cię znalazłem. Musimy wejść na szczyt. Na szczyt Góry. Dziś właśnie jest odpowiedni dzień. Dziś szczyt się odsłonił, abyśmy go zobaczyli i zrozumieli, że to jest nasza szansa ocalenia. Przypływ wynosi, rozumiesz? Nie trzeba się przywiązywać, trzeba wznieść się, rozumiesz? Popatrzyła na niego jaśniejącymi oczami nawiedzonej. – Ja się wzniosłam! Śpiewałam. Morze było moim głosem i ja byłam głosem morza. Śpie-wałam. Przypływ był we mnie. Jest we mnie. Nie muszę czekać do następnego roku, aby znowu był. Śpiewałam. Zawsze będę śpiewać. Dziękuję, Serpente! – Ależ... jeżeli tak to odczuwasz, to tym bardziej musisz wejść na szczyt. Przypływ wyno-si, nie zatrzymuj go w sobie. Szkoda, żebyś została tutaj! Tutaj nic nie może się zdarzyć. Tam może się zdarzyć wszystko. Wszystko. – Dla mnie już zdarzyło się wszystko, Serpente. Osiągnęłam szczyt. Śpiewałam, bo nie namawiałeś. Wyzwoliłeś mnie swoją obojętnością. A był czas, że gdybyś zechciał, poszłabym za tobą wszędzie. Nawet na szczyt Góry. Żegnaj, Serpente. Powodzenia, Serpente! Musnęła palcami jego policzek, w tym dotknięciu była czułość i pożegnanie; został sam, odeszła. Rzucił się za nią wyciągając ręce, obłok przepłynął mu przez palce, ziemia zakołysała się, zadrżała, przylgnął do zbawczego pnia cedru, obejmował go mocno, trwał tak, niczym mary-narz uczepiony masztu, wśród burzy, która bawi się łodzią, zanim ją ostatecznie zatopi. Fale wrzawy świątecznej biły weń, zalewały go, dusił się, w panice o mało nie puścił pnia. Wtem wiatr zaszumiał w cedrach, gałęzie napięły się jak żagiel, Serpente wciągnął głębo-ko w płuca żywiczny haust powietrza, poczuł, że wraca mu życie, a wraz z nim przychodzi uciszenie, cisza, w której słychać jedynie miarowy oddech wszechświata. – Znowu ci uciekła gołąbeczka moja biała! Dumna dziewczyna, aż strach. A to wszystko przez te włosy białe, jakich nie ma nikt oprócz niej, pojmujesz. A ty coś blady jesteś, zasła-błeś na łodzi, słyszałem. Do tłumów nie nawykłeś, zmęczyło cię święto. Serpente nie słuchał, dymek z fajki rzeźbionej w baranią głowę sączył się nitką siwą jak swojski dymek z komina wiejskiej chaty, pachniał gorzkawo. – Próbowałem ją namówić, aby poszła ze mną na szczyt Góry – powiedział szeptem, jakby nie był pewny swego głosu. – Próbowałem namawiać innych. Nikt nie rozumie. Ty może ro-zumiesz, ale też nie pójdziesz, prawda? Ojczulek Adam nie spuszczał oczu pod jego wzrokiem, choć musiał w nim czytać ironię, współczucie i coś jeszcze, czego Serpente nie był świadom – pogardę? Patrzył po swojemu dobrodusznie, wyrozumiale, tak patrzą starzy na młodych, którzy pragną przemieniać świat. – Tak myślałem, że będziesz chciał wejść – pokiwał głową. – Hm... Znasz opowieść o gór-skich pszczołach? Nie? Posłuchaj, krótka jest. Był sobie ul wysoko w górach. Wyżej niż wszystkie pozostałe ule, blisko słońca. Pszczoły w tym ulu mieszkające były bardziej złociste od tych, które mieszkały niżej i cieszyły się swoją niezwykłą barwą. Były ze swego losu za-dowolone. Zdarzyło się jednak, że zmarła stara królowa. Nowa, zamiast spełniać w spokoju i pogodzie królewskie obowiązki, ciągle gryzła się tym, że jest za mało złocista, że te słoneczne pszczoły, które wylatują z wielkiego ula na niebie, są o wiele piękniejsze i szczęśliwsze. Chciała być taka jak one, marzyła o nich. Wreszcie zdecydowała się na rzecz niebywałą. Postanowiła zawieść swój rój do tamtego wspaniałego ula na wysokim niebie. Pewnego dnia, kiedy słońce wyłoniło się zza szczytu, pszczoły wzbiły się w górę, królowa oczywiście leciała na przedzie. I co się stało? Cały rój zginął z wyczerpania na nagich skałach szczytu, królowa nawet tego nie zauważyła, leciała prosto w słońce. – Chcesz powiedzieć, że nie można innym narzucać swoich marzeń – uśmiechnął się gorz-ko Serpente. – Tak, tak rozumiem. Bywaj, Ojczulku, dziękuję za wszystko. Spojrzał po raz ostatni na tę postać z gruba ciosaną, potężną, dzieło prymitywnego artysty, który w skalnym odłamie potrafił jedynie zaznaczyć kształt, na tę twarz, jakby omszałą ze starości, a przecież młodą i mocną. – Bywaj, Serpente. A pamiętaj, że i ta opowieść nie ma zakończenia! – zawołał za odcho-dzącym Ojczulek Adam. – Pamiętaj. Nie ma zakończenia! Serpente szedł szybko nie oglądając się za siebie. Nie chciał już niczego widzieć, niczego słyszeć. Nie pragnął nikogo spotkać. Wracał na polankę pod cyprysem przybranym w nieru-chomy obłok, gdzie czekała na niego Matka Ewa. Już tylko tyle pozostało mu do zrobienia, pójść tam, zabrać ją i rozpocząć wspinaczkę. Zmierzch spływał w doliny, morze cofające się z wolna zbierało ostatnie błyski odchodzą-cego dnia. Na Wybrzeżu zapłonęły ogniska, drzewa zakwitły bladymi kwiatami zbyt wcze-śnie zapalonych lampionów. Szedł wąską ścieżką w ogłuszającym graniu cykad, rad, że nie musi przedzierać się przez tłumy – wszyscy skupili się wokół ognisk na plaży – spokojny jak człowiek, który wie, że dopełniło się wszystko, co się dopełnić miało, że nie ma odwrotu. „Zwyciężyć muszą lub zginąć, ci co nie mają odwrotu” – słowa wiersza nadbiegły nie wiadomo skąd, wdarły się w rytm kroków. Wąska ścieżka rozszerzyła się w drogę, Serpente ruszył krokiem swobodniejszym, włożył rękę do kieszeni spodni, znalazł kwiat, zdziwił się, widząc że nie uwiądł, i zrozumiał, że musi jeszcze coś zrobić, zanim odejdzie, musi zobaczyć Niruktę. Czy opuściła zamek na czas Święta? Chyba tak, skoro był Starzec od Studni. Jednak nie potrafił wyobrazić jej sobie pośród świętujących tłumów. Przystanął, niepewny, w którą stro-nę się udać, wysokie ognie na brzegu przyciągnęły wzrok. Płomień bił wysoko i opadał wa-chlarzem iskier, jasny w szarzejącym zachodzie, przeobraził się w swoje własne przeciwień-stwo nasuwając myśl o strzelistej podświetlonej fontannie. Wiatr niósł iskry na morze, były na chwilę gwiazdami, przyglądały się sobie, obniżały lot, aby zobaczyć lepiej... Iskry życia, które poszukując samo siebie – ginie, zabierając w mrok tajemnicę dostrzeżoną być może na sekundę przed zatratą. – Kto może wiedzieć, co znaczy być iskrą? – usłyszał za plecami głos tej, o której myślał. – Chciałem cię spotkać – rzekł prosto. – Wiem. Dlatego jestem. – Chciałem cię spotkać, chociaż nie bardzo wiem dlaczego. Po co. Ten kwiat mi ciebie przypomniał. To ty... wrzuciłaś go do morza? – Rzekłeś. – Wiesz wszystko o mnie. Wiesz kim jestem. Co zrobiłem i co zrobię.Potrząsnęła przecząco głową. W jej oczach dojrzał jakby trwogę. – Przeczułam cię w moim poemacie, zanim przyszedłeś. Wymyśliłam sobie ciebie. I zja wiłeś się. Czasem myślę... Zawahała się ledwo dostrzegalnie. – Że istnieję tylko jako twór twojej wyobraźni, tak? Przytaknęła. Patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami, jakby uczyła się na pamięć ry-sów jego twarzy, jakby porównywała. Bezskutecznie stawiał opór prześwietlającej sile tych oczu. Przenikały weń spalając tkanki, niszcząc krew, roztapiał się w powietrzu odcieleśniony, nierzeczywisty, za chwilę zniknie. – Muszę wejść na szczyt. Wydało mu się, że krzyknął, ale to był tylko szept. W ostatecznej rozpaczy użył widać jed-nak dobrego zaklęcia, oczy bowiem przygasły, zwróciły mu życie. – Pójdziesz ze mną, Poetko?Milczała długo. – Zbyt wiele razy wchodziłam tam w wyobraźni, abym mogła wejść naprawdę – rzekła wreszcie. Nie powiedziała tego ze smutkiem, w jej oczach zatliła się iskierka kpiny, zgasła szybko może dlatego, że Poetka pomyślała o czymś innym, a może dlatego, że zdjęła czarny szal, który okrywał jej ramiona i zgasiła swe księżycowe włosy. Wiedział, że to znak odprawy, rozmowa zakończona, czuł, że jest zakończona, i choć do tej pory spotkawszy się z odmową był przede wszystkim wzburzony i zły, teraz kiedy patrzył na ten czarny szal światłość pochłaniający, poczuł gorzki smak bezsilności, trwogę najwięk-szą, bo na pozór bezprzedmiotową. Wiedział, że powinien odejść, zanim cień nie obejmie i jego, wszak posuwał się z wolna, przypływał, muskał jego stopy, wahający jak morze, które falą drobną, nieśmiałą próbuje brzegu, zanim rozleje się na nim szeroko, powinien odejść, a stał, ściskał w ręku biały kwiat, już tylko tyle światła miał dla siebie. A ona stała naprzeciw niego, bardzo stara kobieta, stara jak odwieczna mądrość kobieca, odwiecznie obca mężczyźnie, czuł tę obcość, wrogość może, i nagle przyszło mu na myśl, że dokonuje wyboru, właśnie teraz, w tej chwili dokonuje wyboru najprawdziwszego, ostatecz-nego, że właśnie teraz rozstrzygnie wszystko. Spróbował swoich powiek, nie słuchały go, nie chciały opaść, lepkie jak pąk kasztanowca skazywały go na patrzenie, spróbował swoich oczu, nie mógł spojrzeć w bok, spróbował spoj-rzeć wyżej, udało się, zobaczył Górę, tam były czarne skrzydła, tutaj tylko ich cień, tam za skrzydłami jest szczyt. Był wolny, ale przezornie nie spojrzał już na Niruktę, odszedł bez słowa pożegnania, szedł drogą wapienną, gdzie miał iść, a odprowadzał go najpierw śmiech cichy, migotliwy, jakby słowik próbował swego głosu, zanim wybuchnie trelami, a potem śpiew, rzeczywiście śpiew, ale to nie słowik, to Nirukta śpiewała, a znał już tę pieśń: „Wiedz, przyjaźni nie znajdziesz u kobiet, one mają serca jak szakale, tylko na wpół oswojone...” Wiedz, przyjaźni nie znajdziesz u kobiet, Serpente szedł szybko, znalazł przyjaźń, znalazł miłość, szedł lekko, tutaj w Paradisie znalazł towarzyszkę, jakiej może pragnąć mężczyzna, czekała na niego, do niej szedł, z nią wejdzie na szczyt. Wszystko było, jak zostawił, ścieżka wśród jałowców, cyprys postrzępiony i nawet obłok nad cyprysem ciągle nieruchomy, może ten sam, a może inny, nie zastanawiał się nad tym, po prostu spojrzał i przyjął z ulgą szczegół nie zmieniony, poświadczający sens jego powrotu, swojski. Tutaj wszystko powinno być swojskie, bo wracał, bo ona czekała, zobaczyła go, bie-gnie, jeżynowy krzak na jej drodze, śmiejąc się walczy z chwytliwymi gałęziami, zrywa garść jeżyn, sok ścieka między palcami. – Wróciłeś! Widzisz, czekałam. Teraz będziemy bawić się całą noc. Spójrz, księżyc wschodzi. Jaki piękny! Spójrz! Obłok zawieszony nad cyprysem usuwał się z wolna, niby kurtyna w teatrze, odsłaniając bryłę jakby ulepioną ze skrzącego śniegu, opadła ku wierzchołkowi drzewa, które stanęło w srebrnym ogniu. – Och, Serpente! Stała, oburącz uczepiona jego ramienia, patrzyła poddana do przodu, poczuł lęk, że nie oprze się przyciąganiu, że go opuści. – Ewa! Momentalnie odwróciła ku niemu głowę, dojrzała w jego oczach trwogę i roześmiałasię szczęśliwa. – Zazdrosny o księżyc! Chodź, mam ochotę zbiec ze Wzgórza, tak na łeb na szyję, nie za-trzymując się, prosto w morze. Już biegła. Już biegł ślepy na wszystko, co nie było nią, wyprzedzała go, zręczna i zu-chwała niby nimfa uciekająca przed Panem, wreszcie jednak zabiegł jej drogę, otworzył ra-miona, wpadła w nie, walczyła o uwolnienie śmiejąc się, krzycząc słowa bez związku, wal-czyła coraz bardziej zajadle, bronił się, bo pragnęła go pokonać, wychodził naprzeciw temu pragnieniu, jesteś mój – tak powie zwycięska, tak powiedziała, przymknął oczy. Leżała obok niego, wsparta na łokciu, patrzyła. – Jestem szczęśliwa – powiedziała cicho. – Jak dobrze być z tobą, Serpente.Otworzył oczy. Niebo ciemniało. – Musimy iść – powiedział. – Najwyższy czas.Chciał wstać, ale przytrzymała go. – Nic nie musimy – rzekła kapryśnie. – Dobrze mi tu. Noc dopiero się zaczyna. Na razie nie mam ochoty na tańce, na ludzi... – Nie idziemy na tańce. Idziemy na szczyt. – Na szczyt Wzgórza? Masz rację, stamtąd będzie piękny widok. – Miałem na myśli szczyt Góry – tłumaczył jak rozdokazywanemu dziecku. – Święto Przypływu to czas najlepszy, aby tam wejść. Szczyt się odsłonił, widziałem go, kiedy płyną-łem łodzią, był blisko, dzisiaj jest blisko, czeka. Wejdziemy tam, dokonamy tego, razem. W swoim zapale nie dostrzegł cienia, który zamroczył jej oczy, wyparty przez szybko przywołany błysk wesołości. – Och, Serpente! Jak mi dobrze... Oderwała się od niego, potoczyła w trawę, przeciągnęła się, niby to wielce rozleniwiona, i tak została z rozrzuconymi ramionami, brązowe włosy zmieszały się z wysoką trawą nie pło-sząc cykad, które ani na chwilę nie zaprzestały swego grania, leżała spokojna. – Ja mówiłem poważnie! – krzyknął. – Nie żartowałem! Naprawdę chcę wejść na szczyt, chcę byśmy weszli razem na szczyt Góry! Momentalnie usiadła. Przez chwilę mierzyli się oczami, była to długa chwila. Po takim patrzeniu nie trzeba już słów, wszystko zostało powiedziane, odsłonięta została granica, poza którą kończy się zespolenie, poza którą zaczyna się wyłączne panowanie nieujarzmionego „ja”. Kobieta pierwsza opuściła powieki. Nie próbowała go odwodzić od powziętego zamiaru. I ona świadoma była istnienia granicy. Ale podjęła nieudolną próbę tłumaczenia siebie. – No wiesz – rzekła skubiąc trawę – poszłabym z tobą, bardzo bym chciała, ale sam rozu-miesz... tutaj jest mój mąż, moja córka. Nie mogę ich zostawić. Serpente odwrócił od niej oczy, spojrzał na szczyt. Mąż, córka! Nie ma odwagi powiedzieć prawdy. Nie ma odwagi przyznać, przyciśnięta do muru, że dla nikogo nie wyrzeknie się swego wygodnego, beztroskiego życia w Paradisie, bo właśnie taka jest prawda. Wiedział, że gdyby zrezygnował ze swego zamiaru wejścia na szczyt, gdyby całą sprawę obrócił w żart i udał, że nie dostrzegł niczego – wszystko byłoby po staremu na mocy cichej umowy między nimi. W ten sposób ocala się pozory wielu miłości. Śmiał się bezgłośnie. Ale kiedy znowu spojrzał na nią, śmiech zamarł w nim. Siedziała, rękami oplótłszy kolana, patrzyła przed siebie oczami, których wyrazu nie potra-fił określić, pojął, że wymykała się wszelkim logicznym rozważaniom, przestał się śmiać, nie wiedział nic o niej, była żywiołem, była częścią przyrody, jej racje były racjami słońca, rzeki, ptaków; chcieć ją oderwać od ziemi! Odszedł bez słowa, może słyszała, może nie, nie drgnęła, obejrzał się jednak z daleka, przystanął: siedziała nieruchoma, ciągle w tej samej pozycji, na trawie widać było jeszcze ślad odciśnięty w miejscu, gdzie leżał niedawno odpoczywając po miłości, dym z wysokich ognisk na wybrzeżu mieszał się ze zmierzchem, pachniał gorzkawo. Zawrócił ku Górze.