12374
Szczegóły |
Tytuł |
12374 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
12374 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 12374 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
12374 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
JACEK PANKIEWICZ
MAESTRO, NO I WRONY, KRUKI
POWIEŚĆ RAPSODYCZNA
Copyright by Jacek Pankiewicz
Wydawnictwo „Tower Press”
Gdańsk 2001
ROZDZIAŁ IWŚRÓD OBECNYCH NIE BYŁO NIKOGO
1. STĘKINY, KURORT
Leżę, niejaki pan Barillier czas mi zabiera; on jest Etienne zdaje się, Stefan,
już eseista i powieściopisarz, dwanaście lat ode mnie młodszy (coraz częściej
ważni i poważni są ode mnie młodsi); więc ten Barillier tu pisze, a pisze za
Aronem, a Aron niejaki to znów za Sartre’em, tak się to powtarza, coś za kimś; a
Sartre jak w końcu coś mówi, to i przeciw Sartre’owi też, wcześniejszemu albo
późniejszemu, czasem każdemu naraz, byle było powiedziane, żaden z tych Sartrów
nigdy, do końca swoich dni, nie wyparł się uwielbienia dla „pionierów
ludzkości”, skorych do wymordowania milionów, co i zrobili; a no bo Sartre
uwielbiał rewolucje właśnie! w których zastępy głodne naprzód szły, zachłanność
była wielka, przez co i wściekłość za nimi wciąż nowa, do nowej rewolucji powód;
a teraz rewolucji już nie ma, i pana Sa.; wciąż jesteśmy jeszcze my, i na Sa.
się powołujemy;
ja, który młodość, całą swą wspaniałą, w cieniu ich jak ranną kroplę rosy
upuściłem, bom do niepohamowanego uwielbienia skłonny; ale też i nie do końca,
bo je i dla czegoś innego chowam, już nie dla takiego tam phi!-lozofa;
ale miałbym jeszcze ciągle chęć pochylać się i nad tamtym co zostało, zdeptane
albo nie, przez uwielbiaczy przenudzone albo nie, tego teraz dla wszystkich
paskudnego nagle już systemu, bo nieważny i na oczach naszych zdycha;
nawiasem mówiąc ten Sartre czy tam Barillier „rości sobie pretensje” wciąż, a do
czego? nie korci mnie już to wiedzieć, zdrzemnąłbym się chwilowo raczej, miast
sprawdzać, który tam i co od kogo zagarnął, a inny od innego znów, a ów? choćbym
i na moment pożyczył gdzieś trochę uwagi, cierpliwości krzynkę – o, nie, nie
będę tego dochodzić; by mądrzejszym się wydać – komu? mnie ani najbliższym
sąsiadom moim na tym nie zależy! kto wie, może i nie zależało nigdy? z innej
jesteśmy gliny?
Otóż miałem ja od początku pecha z tym, że mi się nie chciało nikomu zazdrościć.
A bo i do dziś nie chce! Inni są ważni i ważniejsi ode mnie, a niech tam! dla
mnie nie znaczy to nic albo prawie. Uważałem zawsze, że lepiej umieć do
kogokolwiek z ulicy zagadać, wysłuchać czego chce, nawet i zaprzyjaźnić się z
nim, kiedy znajdą się styczne jakieś. Lecz by o pierwszeństwo ścigać się, jeden
drugiego wyprzedzać? o to walczyć?!
To i jakie ja miałbym towarzystwo potem – znalazłszy się jak na pustyni
bezludnej! a z tyłu jeno jazgot swarów słysząc, wymyślanie – że ten to nie
zrobił niczego zanadto, ani nawet dość, a ów to zbyt inaczej; no i że pierwszy
zbyt wyraźnie sfuszerował na końcu, i nie za bardzo starał się to skryć, kiedy
już innych wykosił!
Szczęśliwy dziś jestem, bo przecież i nam udało się! zamieniliśmy coś potwornego
w trupa! i nie ma co nad tym deliberować więcej, poleżeć sobie raczej w ciszy,
pod drzewem, w cieniu dość starannie dobranym, ot co!
a choćby nawet i od owada cień dostać! taki jeden to mi nadepnął na nos akurat!
bo i cóż, człowiek nieraz i wystękać się nie za bardzo gdzie może! w kurorcie
leśnym jak ten tu, łysym z braku zieleni nieco, lecz i spokojnie być może! w
zagajniku od Boga zapomnianym – nie jest źle!
a górą ptaki gdzieś szybują sobie!
do wszystkiego trzeba dodać jeszcze, że przecież wolny tu leżę! choć na
łopatkach obu położony!
i przeczołgać się do dowolnego miejsca mogę, na nową trawkę znów, od słoneczka
tu na Ziemię rzuconą plamkę;
a jak mi dokuczy, nieważne co – to i przyczynę tego znaleźć sam potrafię, jak
przyjdzie co do czego, to i przyczyniarza surowo ukarzę! bo nic nie warte jest
tyle, by mi się chciało To Tu dziś naruszać.
I dla Tego Tu Obok uwielbienia dość mam, mimo żem i potargania niejednego doznał
w życiu, a narząd do wielbienia poszarpany mam na strzępy prawie, ach, ty
wygodna i wielbienia godna, moja wciąż, wolności!!
i pofilozofować sobie też można; chociaż w taki dzień jak ten sprawa to już moja
sprawa wyłącznie, a nie tamtych; a jak zechcę – to i całą Resztę tego wielkiego
świata dołączę tu, do wspólnictwa, na trochę choćby! a niech mi zostanie potem
na świadka.
Wybaczcie więc proszę, o miastowi, że do was tak leżący mówię, w cieniu a i bez
decybeli jednak! A cień swój mam, choć i połowiczny dość, bo zależę od Drzewa!
lecz kiedy nogi mi się wysuną na słońce, a korpus zostanie poza, to niech tak i
zostanie, zresztą i pani doktor mi tak kazała;
wypróbuję potem i odwrotnie to pół na pół, równowagę, jak tylko się da, utrzymać
trzeba! bez równowagi nic, w życiu umieć żyć, żeby nigdy nie móc, nie potrafić
zachować się źle; a jeśli tego mocno się chce, to inaczej już i nie może!
Noga mnie znów boli, może i narywa, ze Słońcem dajmy sobie jednak na
przetrwanie, niech i pani doktor ma okazję przyznać mi kiedyś, iż mieliśmy
rację, ona i ja, nas troje z Nogą; więc trzeba pani doktor dać szansę!
Głowa w cieniu niech pozostaje, nie rozpala się aż do śnieżnej białości – do
rozważenia jeszcze zostają tu różne sprawy.
Przyśniłem sobie coś, lecz co? pamięci nie mam; nie nażyłem się dotąd za wiele;
w nowej rzeczywistości duży tłok, i taki mam we łbie, samo nic nie uporządkuje
się; może kiedyś;
i wyrzuty sumienia zdaje się, mam jakieś, za długo bowiem się wyzwalam, za
długo!
jak tylko urodziłem się, odtąd na zmianę mam wciąż to wyzwalanie i wyrzuty
sumienia; (znaczy to, że bez grzechu pierworodnego musiałem urodzić się, czynem
sam uprzedzam wyrzuty, a samo ich pojawienie się potem – prowokuje znów czyn!).
I ani krztyny pewności nie mam wciąż, za porządnie człowiek się wymęczył tym
wszystkim, chwilki wolnej brak, by się w czymkolwiek upewnić. Historia, ta
Wielka Nienauczycielka Życia, jak młynarz szczodry już postara się – by po
najokropniejszej męce puścić nas na przemiał niebawem, albo i na rozkurz, między
przyszłe, szczęśliwsze pokolenia; tak rzuca się kamień rozżarzony w wystudzoną
mrożącą lawę.
– A proszę pana, czy to aby warto było tak często choćby i te wyrzuty sumienia
mieć!? spytał niedawno gość, znany już z tego, że się o sutą wycenę każdego
swego pomylunku aż nadto troszczy.
Inni nie chcieli mu odpowiedzieć na to;
a teraz ja się pytam: czy można zaufać takiemu, co mu się żadna iskra,
świetliste odbicie żadne w oku nie zajarzyło nigdy? czy podejmie się taki czynu
ważnego sam? i czy warto mieć gotową odpowiedź dlań – na pytanie o drogę lub
pogodę?
takiemu co nie zatęsknił nigdy tak, aż do bólu w trzewiach – by wziąć w
posiadanie wyłączne jakiś choćby jeden trafiony moment trwania? chwilkę na
wyłączność jego! niepewną a zdarzoną!
o, dlaczego mi tu zadrżał głos – z tęsknoty do tej niepewności krótkiej,
intensywnej tak, że zachwiać potrafi świadomością? jakbyś już i zatracić się
musiał, przez to jedno mrowiące poczucie uniesienia!
Dzisiaj nikt nie chce nikogo przekonywać do niczego; a wielu już zadaje sobie
pytanie – czy to nie jest koniec świata?
parę razy mi to samo, niczemu nie przynależne, uczucie silnej obcości nagle, się
przytrafiło; znalazłem się w próżni, na którą i z boku sam spozieram
dziś każdy innemu radzi, niech będzie cicho, sza! zamknij za sobą drzwi, nie
chcemy roztrząsać wątpliwości twoich! a w pomieszczeniu wzbudzającym taką
niepewność robi się próżnia bez dna;
co by się miało tyczyć mnie – odpowiem, owszem, za długo w oczach tych pilnie
dbających o swoją nieobecność – ja nie liczyłem się! bo przecież niczego od nich
nie można już żądać;
i na tyle dziś wiem:
że żyłem na własną odpowiedzialność,
a tu na osobności poleżeć sobie tylko chcę, i powiedzieć coś jeszcze tamtym
wszystkim;
(mówią niektórzy, że ćwicząc się długo, można i w niepewność własną uwierzyć,
jak wierzyć na przykład drzewo mogłoby, że już tej najbliższej burzy upadnie,
jest za stare;) a ja chcę tu powiedzieć, że to naśladowanie drzewa ćwiczyłem jak
wiarę w konieczność trwania i nadal jest ona częścią moich nastawień; przy niej
się uchowa i ufność łatwo, taki niby pałac twój człowieku na piasku...
z niepewności wciąż drżę, lecz i decyduję się hartować nadal swoją pewność -
A ów tam Aron, skandalizujący jak czytam, też miał bliskie moim dolegliwości; a
Sartre? starym wygą był, pewnie i w młodości! A znów taki Barillier, ten i
fizycznie ode mnie młodszy?
może był kiedyś i mniej pewny siebie, choć z tekstu tego sądzić niepodobna; ten
frankoszwajcarski pisarz pewnie i w encyklopedii niejednej już siedzi, w
Laroussie też, i do wcześniejszych wydań wciąż go dopisują, choć na przykład
rozpacz – rozpaczy on nie zaznał nigdy! i bez wyrzutów sumienia, za niedorozwój
uczuć powiedzmy, od najmłodszych lat umiał żyć; on już i wcześniej, za własnego
niebytu jeszcze, fachowo umiał sobie pre-filozofować!
A czy i – między prostaczkami tego się nie wstydził? stając przed nimi, ot,
pętak i więcej nic – a już phi-lozof! potem zaś i publicyście jako – nikt nie
wytykał mu, że chodzi sobie, nic nie robi, a do tego pisze, no i zbytnio jeszcze
filozofuje!?
„Nie można żyć i nie filozofować”, pisze teraz; czytam i wierzę mu. Bo dobrze,
ktoś wreszcie głośno się odważył coś nie wymyślić!
I muszę podać tu do publicznej wiadomości: że upał jest nadal taki, jaki nam już
nastał; że dobrze choć dzień zobaczyć, jak skłania się ku wieczorowi; bo on,
podług własnych i naszych zachcianek, z wszystkiego użytek robi, nie będziemy
się już natykać przez długie godziny na takie napalone coś! będziemy chodzić,
nie parząc się! a póki co – nadal i na pół się dzielić,
kawałkiem ciała uciekając w cień, a Nodze każąc wciążwierzyć w upał,to jej
bezcenny przydział;mnie zaś całego już to wszystko mocno jednak przysłabiło!Więc
proszę ja wszystkich: niechaj niktnie śmie mnie tu męczyć odpytywaniem, co czuję
ponadto, nic nawet i w ten wieczór czućwięcej nie chcę,ani co zrobię zgadywać –
z życiem potem,tak pięknie wszak niedokończonym,z nadzieją pozostaję - -- - ach,
kiedy i ja tak mógłbym zająć się prawdziwym sobie pofilozofowaniem? ja a nie
on!nie oni!
Przyszłość jest nieczuła, ślepa; ex post nie zechce uznać wymówki niczyjej, że
to niby do cna był zmęczony!
z byle myśleńką ciskając się na boki, tu i tam,
o mały włos nie skaleczyłem się o krzak: jedna gałąź wzięła i zaparła mi się w
brew!no i puściła wreszcie, a mogła nie! zatem uważajcie wszyscy, i ty mucho-
sokotucho, po czyjejłazisz skórze?!bo jeśli ubić cię muszę, nie będzie to
jużmoja własna wina odtąd, ty zaś pofilować sobie jeszcze musisz na boki! i dwa
razy nie właźmi w ten nos! obie wnęki są podobne!(ona tam niby, z bezpieczności
coś niemo, woła do mnie, a potem jedna druga trzecia, niby zKosmosu wracające,
ach, te idiotki! pchają się byle gdzie – do ucha najbardziej, ratunku –chcą
zabrzęczeć!lub w inną konchastą przestrzeń to sięspecjalnie by pchały,lecz
wynaleźć ją dopiero trzeba!dlatego do tej – och, za barrrdzo już są natrętne!i
wcale to nie tak, że jak w jeden tunel wejdziesz to drugim zaraz wyjdziesz,
głupolu!chytrość i bezczelność wasza nie pozwalają mina spokojny wgląd w
Odległość, Międzygalaktyczną choćby,ceterum censeo widzieć tu istotne powody
muszę,żeby was wytłuc!
I gdy tak otwarcie sobie co mówię, myślę prosto można powiedzieć im w nos, choć
takowego nie mają – one niezadługo już zostaną trupkami! jak i cały Tamten
system miniony! Z miejsca na miejsce jeszcze, z nawyku, sam się przesuwam, byle
w cień! i dalej trzeba jakoś żyć, i pani doktor dać szansę, by Noga przez nią
raczej się i wykaraskała!
a jak za chłodno jej będzie (Nodze!), kiedy już byle mucha nie zagrzeje przy
mnie miejsca, z nocnego chłodu żadna drażnić mnie nie zechce, z lenistwa by
prędzej zdechła raczej - -- - o-o! patrzcie, jak tej do Nosa się chce!
– ach, czemuż NAJWYŻSZĄ CENĘ ja ciągle płacić muszę!i to jest pytanie naprawdę!w
pogodę taką, ledwie znośną, także w myśleniu zdarzają się luki, cały front
przeciw mnie
tu się zebrał, ja siły zużywam na nic - -ale i pofilozofować sobie można trochę,
już jakby swobodniej! – wszystko się kiedyś kończy, tak zdarzy się i tu, gdy
całkiem już nieźle miało zaczynać się!
– a i nie pozwoliłeś mi, ty sknero, wejść do Tunelu twego! jedna bzyczy; ale
może mi od Wiatru mnie prędzej zacznie być przyjemnie?!
...jak to na całym świecie, tak i tu Wieczór zwyczajny będzie, już prawie jest,
lecz to nie koniec bynajmniej wszystkiego!
schładza się, fakt; chwilka jedna, dwie, a potem żadna nawet mucha ze mną
niczego nie przetrzyma!
–
daj raz mi tylko bryknąć w twą czeluść wgłębną! jeszcze bziunka;
–
ach żeż mi nie pozwolił! ryczy inna,chyba to i ostatnia na tym bożym świecie; a
prosto mi w konchę dmie!a poza tym spokojna niby, trusia, siada na
przedramieniu, pałeczkami rąk przebiera, patrzy sięa mryga! może i pretensje ma,
kulturalna taka!a czyż to Sowiet ja, że tutaj wprost, od razu ją ukatrupię?!
2
Dzwoniła Krystyna, wiesz, dopiero co wróciłam do domu i zaraz do ciebie dzwonię,
ach powiedz – jakże ty się czujesz?
–
a jak mam się czuć?
–
no bo mówiłeś wczoraj, miałeś wypadek, pamiętasz? mówiłeś o tym;
–
mówiłem i to było wczoraj, a dziś jest dziś;
– a ja myślałam, że wczoraj miałeś ten wypadek i teraz jak tylko weszłam do
domu, to zaraz dzwonię;
–
słyszę że dzwonisz, ale wczoraj się nie niepokoiłaś;
–
i co, czujesz się lepiej?
–
wybacz, ale kiedy już poczułem się jakoś, to i popracuję trochę, pa!
–
to pa! pa!
Cudowna ta moja K., jak wskazówka w zegarze trafia we właściwe pole o wybranej
godzinie, już bez współczucia i troski nawet; ale że zegar jej nie bije przez
pozostałe 24 godziny, zapomniała.
No a mój ostatnio w ogóle przestał bić, jakoś się zaciął. Mam od razu z tym
lecieć do naprawy? głupio. Zegarmistrz, poważny facet, zawsze ważniejsze sprawy
ma, te z pamięci, jeszcze wciąż nie naprawione. A na marginesie, może by mi przy
okazji kto wyjaśnił, czemu to ludzie dziś tak ochoczo naprawiają tylko stare,
niepunktualne, tak skrzypiące, mocno już podrapane zegary? gorliwie z nimi do
biegną do Mistrza, nie cenią własnego czasu? no tak, zadałem głupie pytanie. A
że naprawić, choćby przed śmiercią, wszystko trzeba, to fraszka? Przedmiot nawet
bezużyteczny który niczemu nie służy, toż on tym bardziej jakby dopominał się o
życie nowe, inną fazę czasu dla siebie i przydział użyteczności!
choćby i mniejszej ale czasem i ponad wszystkim tamtym; to już lepiej by mnie
było wpierw poszukał czegoś na strychu!
A jest taka pora przesilenia, kiedy już dalej trwać niemo nie można; uciekasz z
domu, od wszystkiego co dzień po dniu trwało, do lasu czy gdzie wracasz; a potem
znów trzeba wyjść z domu, tak ciągle;
od dawna jesteś niby tu, a właściwie tam jesteś; nie uspokojony nigdy, wracasz;
widzisz jak wydzielony tu zostałeś z wszystkiego, idziesz dalej, jak najdalej,
gdziekolwiek by to było; tak bardzo się starasz, by znów znaleźć się jak
najdalej miejsca, które tak dobrze znasz;
i myślisz, że niby mógłbyś zostać w nim; a jednak ci się zdaje -
masz już dość siebie i tamtego Miejsca tak samo;
nowego jeszcze nie masz nic;
musisz więc nażyć tego nowego, i to dość sporo,
żeby już był tam twój, i tego Miejsca, spokój;
tak toczy się światek wszędzie,tu i tam życia nie staje, choć powoli się toczyty
idziesz donikąd.
Ptaki dziś śpiewają od niechcenia, w zapał nie wierzą, melancholijne dość;
przysiadasz się na korzeniu, szyszki oglądasz na ziemi rozsypane – i co z nich
wyrośnie? A w górze korony sosen z wiatrem razem rozgarniają niebo od chmur,
pochylają się ku sobie, a potem dość łaskawie i do ciebie, niepewnie ale jednak.
Odejść stąd musisz i tak; i zrobić co przedtem nie zrobione, tak być powinno;
możesz, to znaczy musisz wywiązać się z; albo i z takiej myśli, niebłahej
zdawałoby się,
przecież ta Ziemia, na której położyłeś się, dawno by cię przytuliła już do
siebie! i miejsce wewnątrz by ci zrobiła, bez żadnych zasług ni starań;
no to odpocznij sobie teraz, daremnie nie gryź się; chwilowo przyśnij, inaczej
może poczujesz się i na ciele; a we wnętrznościach twoich i tak przyswaja się
świat, kto wie, może to nie cała jeszcze nagroda, co już doręczona?
nawet i najbardziej swobodna myśl, lotna, wolna, dalej cię nie zawiedzie,
niż ta, że miałeś już gdzie iść, wiedziałeś gdzie cię powiedzie to Najdalej!
a to nie wszystko jeszcze; coś mogłeś, co należało zrobić, a przyszedłeś tu jak
goły bosy turecki, czczy, o łaskę prosić i wsparcie; siebie samego, być może
ważnego już, tam gdzieś zostawiając
w dawnym Domu?
miejscu, gdzie byłeś przekonany, że świat do zmiany szykuje się, lecz jeszcze
nie dojrzał; to bardzo niegdyś rozpowszechnione przeświadczenie było,
ale do zmian nadajesz się tylko ty!
i to przeświadczenie masz dziś;
i będzie coś dla ciebie wszędzie, jak dla wszystkiego na początek, świat
nieopatrznie wszystkim coś obiecuje;
no a poza tym nie ma nic
nowego nic nie ma -
w słusznością podyktowanym kierunku należy się pchnąć! jak animator nasłuchiwać
spełniających się głosów albo jak rybak się wystawić na branie
3. NAGŁE WYPADKI NA SOLCU
doszło do tego, że drzewo rzuciło się na mnie, jakby tym ruchem zarazem od
siebie odpychając, tak dziwnie rzuciło się, można by powiedzieć, że otrząsnęło
się ze mnie, jak robi to gałąź pod wpływem wiatru, uwalniając się od deszczu lub
od rosy; jak robi to silny wiatr ze wszystkim;
tak było; lecz czy musiało się ono ode mnie tak mocno otrząsać, bym na ziemię
spadł nieprzytomny? było może, jak na mnie, zbyt silne, albo i niechętne, ach to
drzewo!
„niech każdy mówi za siebie!” powiedziałoby może;
–
a że chciałeś się brachu rozciągnąć trochę, na rękach zwiesić, kręgosłup
rozprostować jak trzeba! to i zrobiłeś to, rozciągnąłeś się cały jak długi! –
tak mówi mi Olgierd Szczapa, lekarz z postury chudy ongiś, z czego nazwisko
wziął, lecz dziś się rozrósł i dodajmy, że to poważny gość, fachman, znaczy się
chirurg: on dobrze wie, nie tylko jakie wobec człowieka drzewo powinności ma, (a
bo właściwie ich nie ma), lecz i jakie wytłumaczenie dać, żeby wszystko miało
swój konieczny sens, to co się staje.
O.
jak cię otworzy, to już wie na pewno, po co i jak ciąć, nie będzie się
zastanawiał, ani co ci człowieku w duszy grało, kiedyś spadał;
spadłeś i to się tylko liczy, Olgierd do rzeczy umie przyłożyć sens we bieżącym
czasie i miejscu.
–
Nie będziesz teraz, mówi, już próbował na jakiejkolwiek gałęzi się wieszać, za
słaby z ciebie chwat, choć tylko chwilowo; a że zdarzył się przypadek raz, to i
dziwne byłoby przypuszczać, że któraś tam wyemancypowana gałąź nie trzaśnie cię
w zęby po raz wtóry, może i niechcący, a ty lepiej tu sobie leż, my zaś wytniemy
co trzeba i będzie kwita!
„A bo ona mogłaby być napuszczona dodatkowo przez wiatr!” chciałem dodać, lecz
O. ma już ważniejsze na dziś zajęcia, niż wysłuchiwanie do końca zbytnio
postfilozofujących sobie pacjentów; on wszystko wie i tak i rozumie;
–
ty tylko pamiętaj, nie czepiaj się żadnego drzewa, a już szczególnie tego
unikaj, które ci źle życzy! – z korytarza już dorzucił mi to doktor O., jakby
słysząc to, czego nie powiedziałem.
I tak on wyszedł na głównego filozofa, zaśmiał się, zadowolony z siebie, poszedł
umyć po mnie ręce; (oni tam zawsze na Solcu po wszystkich ręce myją, czysto ma
być! a wtedy i każdemu łatwiej być zadowolonym. ...ach, ileż ja tam przeleżałem
godzin, a ile chwil? z twarzą prawdę mówiąc w błocie, bo po deszczu było,
dopiero jak mnie obudził ból pękającej głowy – o tym nie miałem nigdy
opowiedzieć komu, świadomość, że niby wszystko jak w nocy się dzieje i że nie
mogę być skutkiem jedynie strzepnięcia się gałęzi z rosy czy deszczu, tak mnie
zamurowała, że w ogóle poza bólem nie pamiętałem nic, ni co się stało, ni skąd
człowieku jesteś? ...długo nie starczało mi na nic argumentów, sam wtedy nie
możesz zdobyć się na żadną jasność, ani co ze sobą zrobić? dźwięk niby mruczenie
kota, wzrastający miarowo, znaczył ostry, dokuczliwy ból, już nie do wytrzymania
dłużej, tego domyśliłem się później, i na całe szczęście, że nie do wytrzymania,
jak ten niby kocur gniótł mim piersi, miażdżył – musiałem coś zmienić, ból ode
mnie tego żądał – więc zebrałem siły, poruszyłem się i zbudziłem! raczej się
przebiłem na świadomość, ten dar miałem od przypadku, co wynikł i z poczucia
obowiązku może, albo i z faktu, że nie można tak dłużej, moja godność --tak się
dźwignąłem, choć to nie był koniec nocy, by wstać, a po rozwarciu na siłę
powiek, podejrzałem, że to dzień pusty, a ja mam nos pogrążony w błocie i
krztuszę się, tak nigdy w lesie nie bywało, więc i przemyśliwać zacząłem, jakby
z tego uciec? niby zapragnąłem nade wszystko wyrwać z siebie ten ostro wpijający
się w czoło ból! a hałas nacierający od ulicy, od autostrady biegnącej tuż, w
dole – był niesłyszalny! ki diabeł, pomyślałem, coś się uwzięło, żeby mnie
męczyć przez dzień i noc, która jeszcze całkiem nie odeszła! lepiej niech już
Ten Kot mnie trochę, byle delikatniej, pougniata! z piaskiem w zębach, obłędem w
oczach dźwigałem się na kolana, coś mną powtórnie zachwiało, bardzo było ciężko!
ale próbować musiałem przecież, inaczej trup! a na policzku i dłoniach odkryłem
krew, obetrzeć chociaż czymś by to! i opanować strach – przede wszystkim uciec z
tak groźnego miejsca! ono musiało świadkiem być takiego aż upadku! kto wie, może
i przyczyną wszystkiego! trzeba to kompromitujące miejsce zmienić! uciec! a
ślisko jak po deszczu jest, nogi nie umieją utrzymać równowagi; na szczęście
nikt mnie nie widzi, pusto tu, wstydu od ludzi na razie nie znam! a drzewa teraz
całkiem mi nieprzyjazne też! już w tramwaju bezpieczniej się znajdę!
Na przystanku młody człowiek mnie dalekim kołem obszedł, ocenił spodnie i twarz
w błocie, wszystkiego już pewien –
– jaki to numer? wyskrzeczałem, a on wskoczył na stopień i uciekł, a i
patrzących też było wielu; pojechali, ja patrzyłem dla rozrywki i zabicia czasu
na kolana dziwnie zbrązowiałe, rzeczywiście jakieś! jaki to kolor i od kogo
przybrałem? na zgadywaniu mijał mi czas.
4
światła ciągle płyną mi przez głowę; unieruchomione a płyną! Boże, przecież to
nienormalne!
–
hej-hej, panie, jak mu tam? panie Absin!nic, tylko płyną równolegle, wolno;
coraz szybciej; wcale nie zaczepiają nic o siebie!– on nie oddycha!
–
hej, panie, niech pan bierze powietrze!
jak to niby mam brać? jeszcze ani razu w życiu porządnie nie pospałem; ja chcę
choć raz, do cholery!
– proszę brać powietrze!!
zawsze tylko brać! niech mi pokażą! mam dość kłopotów i tak! a czy już jestem,
co? miech jaki?!
–
proszę oddychać nosem;no dobrze, nosem! ale w którą stronę?!
–
nosem albo ustami!
–
czemu on tak się trzęsie, do cholery!
Trz-ę-sę się bo... wolę spać! nigdy tak naprawdę, przez całe życie... albo jak
mi się chciało to nie mogłem, albo –
– nie dajcie mu zasnąć znowu!
– przez całe życie dość pan się naspał! powietrze brać – pełnymi haustami! i nie
myśleć nic więcej!
–
pełnymi co? wolniej proszę bo, ja zaraz muszę stąd jechać, operację mam jutro!
–
to już jest po, niech pan tylko dmucha!
–
jak to po?
–
no dobrze już? jak się pan czuje teraz, co? odezwał się wreszcie!!
–
to znaczy że?
– odwozimy pana na odpoczynek; na razie tylko oddychać proszę, nie spać! czuję
się jak nowo narodzony, prawda?
– nnnie całkiem! a może tak. Nie pamiętam. Urodziłem się już chyba raz kiedyś.
Teraz poszerza mi się tamto, raz po raz, jakbym płynął. Ja perspektywy miałem
szerokie! pan mi już nie po raz pierwszy – poszerza świat!
– oddychać! tylko oddychać!żądali, a ja sobie odjeżdżałem.
–
Niech mnie tak nie wytrząsa! poprosiłem, na dowód, że umiem żądać i ja.A oni tam
zostali z tyłu, i mało kto co słyszał.
–
Trzeba go ogrzać, siostro! wciąż się trzęsie!Jednak mówili o mnie, słyszeli! i
jest jakaś siostra?
–
zaraz się pan poczuje lepiej, jak dostanie zastrzyk, powiedziała gdzieś nade
mną.
–
A operacja co? udała się?
–
Wróci pan od nas odmieniony.
Zniknąłem; jak smuga dymu wszedłem w ściany. Będę widocznie znikać teraz
częściej; ale chyba – na jawie już?
Na ogólnej sali – coś na kształt litery L – poczułem się znów. L to jakby na
winklu życia się było. A przedtem to jakbym długo nie miał kształtu. Tu nie
górowałem nad niczym. Tylko jakiś ciężar cholerny mnie gniótł. I odpór mu dać
miałem – stawiam teraz trzy czwarte przeciw jednej, że całe życie jest takie!
coś było już, wiadomo, ale co będzie?
żebym chociaż mógł zrobić jeden krok! zakładając oczywiście, że wiem, którą
wybrać stronę;
na razie nawet otworzyć oczu, ani palcem u nóg ruszyć się nie da; u ręki pewnie
też; a nosem? uchem? odkąd właściwie tu jestem?
okiem nie widzę, uchem nie słyszę – to jedna tylko jasność, co z szarości do
mnie idzie, powiększa się i intensywnieje od miejsca, w którym jest ściana; a
czemu tak wiele wciąż znaczą dla mnie zmysły? na jedno wychodzi zawsze, że
gdzieś zaczyna się konkret, a to może jest i ruch, może światło – i ono właśnie
tu znika!
Mój pierwszy pewnik w kolejności istnienia, to jest od środka zaczynające się
dzianie, jak oddech! dzianie się, ów początek, szansa na wyjście z piekielnej
nierównowagi!
Nie czuję oddechu. Ten brak – jednak coraz silniejszą ma przeciwwagę. Albo
zaczynam w pełni oddychać – a potem przychodzi kolejna fala nierównowagi i ją
zmiata! oby do następnej próby! a wtedy patrzcie, leżący dookoła, patrzcie, ja
rzeczywiście żyję!
Budzę się. I pora na was, sąsiednie łoża!
Pojękiwanie, chrapanie, ciągle jest noc! w niej żyje się intensywniej zawsze,
choć nieruchawo; ale w tym zwarciu się z sąsiadami – jak długo jeszcze? nawet i
odezwać się to byłby krok jakby przeciw całej ludzkości! ale i znieruchomienie
jest przeciw! nie oddychać zakazano! na sali tylu ludzi jest, a paru i nie
oddycha już może?! Więc czemu nie zrobić rabanu zaraz, nie pobudzić – inaczej
byłoby to dopuścić, że się zadławią, albo zakrztuszą tym przechrapywaniem się na
głosy! ja pierwszy wyjdę z nieruchomości, jedyny ratunek to ja – przeciw samo
zadławieniu! inaczej to się nigdy nie skończy! więc z nieprzytomności wywabię
ich; zwrócę nawet i przeciw sobie
– a jutro mi podziękują, bo przeżyją; no, wtedy dadzą mi popalić!
przypadkiem niby, zdrową nogą niechcący, jak przez sen, niewinnie! a blaszana
tablica z wykresami gorączki, chorób, nieboskłonnym łukiem uwalnia się od siły
ciążenia, pod sufit aż polecieć by chciała, i brzdękiem płaskim w posadzkę
wybłyszczoną plaska, jak w kościele była tu cisza, a ona jak meteor! siłą
dźwięku wszystkim twardo rozkazuje przeżyć!
a potem niby cicho wciąż, cholernie nic nam, niedołężnikom bezwładnie
spleśniałym, się nie przypomina, nie zdaje! każdy lubić być cicho!
a z ciszy wyłania się i stękanie od ściany do ściany, zaraza bólu zaraz odezwie
się, na salę napada i nie puszcza! a to tylko raz brzdęknęła, z odbiciem
podniebnym poszła blaszka jedna! i wszyscy się naraz, z chrapania i rzężenia
rodem, się poczęli! i przez chęć bycia tu razem – w obecności półświadomej,
jakby już mogli, to by się i na stojąco na zbiórce stawili w środku sali!
resztek bezświadomości z siebie się wyzbyli! swojego miejsca jednak nie odstąpił
nikt, ani sensu bycia słusznego tu, gdzie tak wielu dopatrzono się niedomóg;
lepiej niech już tak będzie i trwa! myślę;
– a co się stało? co?! wszyscy niby to się chętnie budzą;także i ja pierwszy,
pytek niewinny, się rozpytuję.I będzie teraz z kim rozmawiać. Każdy z ochotą
zwierzy mi się, a to sen jaki miał, ach jaka
szkoda, że go utracił! Może ktoś powie, żadnego bólu dotąd nic, do dziś nie
czułem – a co teraz? Tak muszę się zająć, opiekę roztoczyć nad wszystkimi.
Zdobyłem się przecież choć raz na to, by raz zaistnieli! A skoro tak – to może i
ja razem, i moje narządy ruchu podobnie? no a potem – jeśli już – to gdzie mam
stąd uciec?
5. NIEDOCZEKANIE
Już jaskółeczką swojej myśli w odległe miejsce wpadam, przecież ono także było
moje! I na skrzydłach pani W, jedynego świadka mojego, tam się zanoszę, o
potwierdzenie się zwracam.
Widzę, jak siedzi pięć, może siedem osób. Za każdym otwarciem drzwi kurtyna
powiek też im się podnosi; a ktoś już jest po, przeszedł do następnego etapu,
wtedy kurtyna znika, nam wszystkim jak kamień na gołym oku ciąży już innego coś,
obawa „a co będzie ze mną!” i „teraz wchodzi on, a potem ja!”
a jakby ktoś głośno się zwrócił tu z czymś do czekających – byłoby jeszcze
gorzej; „bo i w czyim imieniu tak on naprawdę się pytał?” a jak ktoś się pyta
niemo, bez słów, to jest swobodniej!
lecz nieznośnie ciężko tutaj trwać, nawet i ze sobą trudno myślami otwarcie się
kontaktować – a co mówić z kimś!
Ci, co wychodzą, to już jakby ważni, na wszystko tam odpowiedzieli, co tutaj
wciąż niezrozumiałe dla wszystkich; więc i nie udzielą odpowiedzi, podpowiedzi
nikomu kto przed. Po to przecież dzieje się coś tak historycznie ważnego, więc
cicho sza, nadal niech dla wszystkich trwa ta niepewność losu, co po
nieboskłonie ważności Ich Za Drzwiami lata sobie gdzieś, zawsze bez naszego
udziału.
Jednak chwile czekania rosną w nieskończoność, ale i nieskończoność to zawsze
ten sam namolny świat, przymuszone przerastanie samego siebie; może i zawczasu
należałoby przyjąć go jako farsę?
ach cóż to za farsa, kiedy jeden ma cel, wykorzenienie z nas czegoś, czego i nie
znamy dotąd jeszcze?
właśnie! dopóki tu jesteśmy razem, to i zaczynamy wierzyć w tę specjalność
naszą, w ową spartaczoną wolność, i bez wyboru farsy! Tylko że to trwa i trwa!
Ktoś chrząknął – i chronicznie już kaszle.
Jedna pani ośmieliła się podnieść głowę i panoramiczne zrobiła spojrzenie na
towarzystwo
– po czym przesiadła się na koniec ławki, wyjęła przybory do pisania i zaczęła
rzeczywiście coś tam skrobać; robi to długo, beztrosko, jakby nie było tu nas,
jakby to stukanie w maszynę, niezaprzeczalnie podpadające – mogło być nie o
nas!!
I tylko ona przy swym zajęciu, a raczej funkcji, trwa, a każdy musi zadać sobie
pytanie, „o mnie to? i dla kogo?!” prawie pewne jest już potwierdzenie, że
znajdą się tam wszyscy obecni!
Ale nikt nie poderwie się, na odwagę nie zdobędzie, nie wyrwie jej podłego
tekścidła z rąk!
A może i naprawdę krzyżówkę tam rozwiązuje?
Obecni są zgodni w końcu i co do tego, że pogodzić się trzeba ze wszystkim, z
każdą możliwą podmianą faktu i interpretacji. Więc i nie interesują się już nią,
niczym. Jak wróbel, co znalazł się w bliskiej zbyt obecności kota, to i
przypadkiem zapomniał, że umie latać.
Choć wszyscy się dziś uważają za szybkich, najszybszych – lecz w klasyfikacji
jednej tylko: doskoku prostego i byle przy ziemi!
Gdzieś indziej w świecie już i każde chrząkanie, pociąganie nosem, kaszel są
tylko czym są; tutaj jakby inaczej się roznoszą dźwięki w powietrzu, dla
wyższych celów powiedzmy znaczą co innego.
Albo po ludzku już niby jest, żyje się prawie zwyczajnie, sposobem przechernego
węża, który wpatrzeniem samym zawsze cię zauroczy aż do pełnego pochłonięcia –
och, jak on to umie!
Zbyt proste, człowieku, byłoby: chcesz coś robić – rób! tu nie teatr ogłady, tu
swobodnie zbierającej się widowni żadnej nie ma. Możesz, owszem, pokaszleć
sobie, nosem pociągnąć, i nie na znak porozumienia, bo już tym wolność
okazujesz, współczucia żądasz, cierpisz wszak! więc się nie przejmuj, gdy ktoś
to robi – nic to nie znaczy!
Od spraw skończonych, a raczej dawno już zaczętych i odroczonych, spraw-cieni,
uwalniam się; i od chwilowych także wolny trosk, przestaję sobie, swobodnie ach!
myśleć i istnieć.
Swobodny niby chodzę, od szafki kuchennej do kanapy, od drzwi ku lustru w
łazience, a to okno na świat-drwinę! i pytam się siebie, ścian, co tak niby
prosto stoją, lecz zawsze, niezależnie od wszystkiego, lecą ku mnie,
– czy aż tak jesteście wolne? pytam. Co ma uczynić wolny, by zrobić choć krok,
pójść dalej, kiedy tak od nikogo już nie zależy?! Do Najreta bym zadzwonił, ale
telefon wyłączony, do reszty ludzi też bym się zwrócił, a
może i pojedynczy ktoś gdzieś na mnie czeka? i to niekoniecznie z obelgami?
nawet i z posadką jaką może, czemu nie?
albo do pani ładnie zaczesanej, którą dziś wiozłem samochodem do pracy (ONA MA
PRACĘ!), a ja zarobiłem na chleb --do kogo mam ja, do krewnych czy choć trochę
bliskich obcych, zwrócić się, podejść, ukłonić?
kiedy całość spotyka mnie jak góra lodowa, która stopić się może jedynie dzięki
innej wielkiej wspólnocie lawinnej potencjalnie; a ten mój drobny zamiar wyjścia
naprzeciw przyjmuje się jako nieważne, we własnej sprawie tam grzdąkanie!
a z dużej Góry mnie tam – cóż, została jedynie kupa brudnego, zleżałego śniegu,
co się jedynie nadaje do dalszego ugniatania; podtapia się on, nieuniknienie,
ale gdzie do wiosny! kto wie, może i wiosny nie będzie tym razem?
6
Już było po śniegu. Z wieloma ludźmi stykałem się, jakiś Pazijew nagle przyznaje
mi rację, bo on sam nigdy do niczego ze swą racją nie doszedł. A słuchał, gdy mu
kazano. Przyznaje się już do stwierdzenia, że jak człowiek czegoś chce, to to
może coś znaczyć. Więc on woli teraz być wolnym.
A dla mnie, mimo wszystko, to ważna informacja! bo ja, Karol Trawina de Trawa, a
nie tylko Absin, będę mógł przyznać się do wszystkiego co zechcę, i to nie tylko
co w nazwisku mam wyszczególnione;
może i do chęci założenia szkółki własnej jakiej?
ja przecież zawsze tak chciałem zastępy poprowadzić młodych – do ogłady tym
większej, im wyższy założy się wskaźnik, iloraz Q itd. u spodziewanego partnera;
w ten sposób doszlibyśmy szybko do poziomu optymalnego!
a może dziennik jaki ufundować sobie zechcę?!
spodziewać się mogę, że i do tego dojdzie, że otwarcie zaczniemy przyznawać się
do swoich myśli, i na temat Pazijewa myśli również! ale narazie – czy warto?
mój sąsiad z ławki na kursach angielskiego, jeszcze sprzed tej wojny Generała,
którą nam wszystkim zafundował, odkrył dość sympatyczną przyszłość przed sobą;
– jak mi pozwolą, powiada, to przerzucę się na drogerię, albo jeszcze bardziej
coś konkretnego, handel rękawiczkami przed zimą, powiedzmy, ale się już
wykolegować tym razem nie dam!
Albo Bulwieć taki – ten to miał nosa, zawczasu do Austrii sobie wyskoczył i
odłożył tam
na trabanta, a teraz wraca jak nie byle jaki gość! Bo każdy zmądrzeć kiedyś może
i zacząć nowe życie. Bulwieć, jak tylko się pokazał, zaraz
–
pożycz mi pięć tysięcy, mówi, a ja ci po pierwszym oddam! taki bogacz z niego,
co mu i pożyczyć warto; a ja mu odpowiadam
–
lepiej mi tam nie zwracaj koszuli, nieźle już przybrudzonej zapewne, tę, którą
cię poratowałem na wycieczce w górach, pamiętasz? cztery lata temu; to był taki
kapitał zakładowy ode mnie, dziś już nie pamiętam na co! nie zażądaj jednak ode
mnie na nowo zaufania, bo to mnie trochę nudzi!
I przyszła znów zima, druga, trzecia, kolejna – i ani koszuli staronowej
flanelowej nie mamy znów ni pieniędzy. Przyjemniaczek inny (tu imię) co był
urodził się przed wojną (nie prywatną Generała, lecz światową jeszcze), i to w
Paryżu, przyszedł do mnie i przyznaje otwarcie
– plugawię się, wiesz, w branży artystycznej; tam najmniej teraz śmierdzi!
on już i na dyrektora awansował, jakiejś tam placówki zdemilitaryzowanej, niby.
No to ja myślę, jemu już by raczej opłaciło się dać mu pożyczkę, nawet i ponad
swoje możliwości, a przynajmniej obiecać, bo ten zanim weźmie, to wyjdzie i nie
wróci, a potem to już się odmieni wszystko dokumentnie! i wizytę jego byłoby
łatwiej przez to skrócić. A tak niby to po dawnemu, spokojnie do drzwi puka, a
kto go wie, gdzie schował łom?
– ...bo przechodziłam właśnie tędy!
to ja bym już wolał, by przechodziła, właśnie nieprzypadkowo, tędy jakaś
bardziej mi nieznana postać, choćby z niebytu dziejów przywołana – może byśmy
wtedy otwarcie, jak Polak z Polakiem, czyli bliski z najbliższym pogawędzili
sobie i o przyszłości świata!
no, ale on tu jest, taka teraz władza, a nam, tu kształconym, od przybytku
władzy głowa boli --w moim rejonie zresztą w ogóle nie już ma bliskich ni
znajomych, a ci dalsi nie mają czym dojechać. Miasto się zatrzymało, stoi niby
jeszcze i ani piśnie!
A Pani z Odkrytą Głową, z przedziałkiem prościutkim pośrodku, nie zauważa, że
dzisiaj mamy chłód, przymrozki wróciły, z ulicy ją zabrałem, a teraz siedzi obok
mnie i się martwi, kiedy to ją dowiozę do ukochanego bloku, nawet i szybkość
pozwala mi rozwinąć nad miarę, no ale ja odpowiadam za całość, a ona powiada,
„za wszystko zapłacę!”, także i za to, że poglądy własne przede mną wyłożyć
chce, a mnie to nie przeszkadza, słuchać także mogę i chcę, bo mnie na niej
także zależy;
a ona na temat życia w ogóle i niestarzenia się coś wtrąca, „zależy to od
poglądów także” powiada, „ja nawet i zapłacę każdą wygórowaną cenę” -
i o potrzebie kontynuacji tego co było opowiadamy sobie, kobiety jak ona zawsze
mają do kogo myślą zwrócić się, ja nie jestem wyjątkiem, ona już umie z czegoś
nie istniejącego nawet stworzyć coś całkiem dorzecznego;
i właściwie sama bierze tę rozmowę na siebie, kiedy tak jadę i choćby trąbić na
byle kogo się wystrzegam – obchodzimy się z tym życiem nieopatrznie jakoś, jak
ze słowem rzuconym w stronę kogoś rozkojarzonego, albo skupionym na czym innym;
ale coś się rzekło raz, to się i nie powtórzy, co się raz nie usłyszało to i nie
usłyszy, inne już się wymyśliło zadanie! urok cały w tym, by tylko coś,
cokolwiek kontynuować.
Choć to niemądrze – porównywać co martwe i co żywe, rzeczy być może nieważne
mieszać z istotnymi, lecz kontynuacja raz jest możliwa – a innym razem całkiem i
nie po męsku byłoby przyznać się do zniechęcenia, z poczucia zbyt wielu
doświadczeń, starości choćby, i wszystko co lepsze kończy się, tak samo jak
gorsze, którego tak dzielnie uniknąłeś, no i czujesz, że nie ma na horyzoncie
już nic -
a Ona, nie po kobiecemu, bez dystansu do mnie i zbędnej kokieterii, przyznaje mi
spojrzeniem niemym – tak tak, ma pan rację, wczoraj też miałeś, mój panie!
bez niej nie dowiedziałbym się nigdy i tego;
że jest jak jest, ona mi przytwierdza i żadne, nikt z nas obojga nie wiedziałby
tego tak dobrze, gdybyśmy nie przyznali sobie racji osobno, każde każdemu, jak
tego chciał.
Tak człowiek przed kimś, jak sam ze sobą, wiedzy o życiu kawał poznaje spory,
nawet i wielki, i to wiedzy tak koniecznej, że starczyłoby jej i dla całej
ludzkości!
A ludzkość się wciąż obawia, by nie stracić na tym.
Woziłem Onę, woziłem, aż zaczął mi gasnąć motor. Ale i zapalić czasem się dawał.
Ta stara, przedwojenna oczywiście, maszynka umiała czasem pamiętać o swej roli.
A obok mnie siedziała Pani spokojna, bo wiedziała, że jedzie i przez to całkiem
mi już wierzyła, no i w całość tę zgrabną, w ufność którą się ma, kiedy oboje
łączymy się w coś, co? ludzkość cała nawet o tym nie wie;
– ludzkość cała!! wykrzykuję jak echo, ludzkość!a pani nie pyta nic, milczeniem
mi dopowiada;wobec siebie dwojga – tylko my już istniejemy;a świat do tego
włącza się albo nie - -
Zawiozłem ją do domu; podwożę inną, bo mam już benzynę!O, jakże chciałbym wam
teraz stanąć twarzą w twarz,licznym, niezliczonym, kiedy już jestem całkiem
sam,odwołać się do was muszę,bo i poza NIEZDARZENIEM wspólnym znówcoś przecież
stać się dla nas mogłoby,co się ach, samo zdarzyć długo nie umiało,co chciało i
blisko było,wisiało w powietrzu, nad głowami, nade mnąA NIECHBY TO SIĘ ZDARZYŁO
I TERAZ!wykrzyknąć chcę, chce, chcemykiedy tak napowrót krążę, krążymy, od drzwi
łazienki do kuchenki drzwi, ślepej być może, amy nie ślepi! a stąd jest tylko
droga jedna, przez okno lustra na świat!
–
więc i dopomóżmy temu! wołam
–
i dla was chcę pragnę, ach! jak bardzo, jak!a wy, samowielbni – czy bylibyście
gotowi, choć zarazna bok odstawić obowiązki dzienne? WYRWAĆ SIĘ NA –wszak to nie
pozór?!stanąć samemu, samej naprzeciw drzwi cudzych w oczekiwaniu pokornym,
pokornie proszę,jak wobec was teraz staję!
to gdyby PRZYPADKOWO ktoś zadzwonił do was, żadnego interesu nie mając, w tej
dzielnicy ani mieście, z pytaniem niemym – CO JESZCZE co mogłoby się stać, a się
nie stało między nami?! długo by o tym milczeć, jak najdłużej, głośno zapłakać
już nie umiejąc, i nie wstydząc się ale bo dalej tak nie można, nic dalej
7. NAPOTY
A tylko drzewa ziemi trzymają się mocno; ptaki zaś latają sobie wysoko.
One jedne pracowicie czekają; rosną na miarę swojego miejsca; nieraz i brak
odpowiedzi im starcza, by utrzymać pion.
One chronią ziemię, zwracają jej część bezpieczeństwa, mają ją pod osłoną. Nie
zatrzymują nic dla siebie.
Już wyjdę! powiedział sobie Absin, przecież jest sierpień! wyleżeć dłużej
niepodobna! Moja temperatura pnie się w górę, a ta za oknem jak spada, to ledwie
do 30 stopni! Ale wyjdę! trzeba mi być wszędzie dziś, przecież to dwudziesty
trzeci sierpnia, okrągła rocznica podpisania cyrografu na niebyczej, naszej
skórze.
Po tygodniach leżenia, trzęsienia się w gorączce, zapragnął Abs znów do czegoś
dopiąć się, do czegoś przecież się przynależy! Po raz pierwszy dziś można
świętować nasze „prawa odwieczne”, jak to je w lepszym świecie nazwano; a jak
można to można!
Iść mu trudno, krok za kroczkiem, bez pomocy trzonka od szczotki nie daje się
przesunąć na krok; do sklepu z warzywami dotarł, na upał najlepsze są owoce, ale
kolejka spora, więc stanął;
lecz stanie jeszcze trudniejsze niż iście, padł, zemdlał, kobiety go wyzwały od
pijaków, sklepy pomylił! a sklepowa, że tu nabrudzi jeszcze!
wyprowadziła go do drzwi jednak, szczęśliwa że nie nabrudził, choć jabłek nie
sprzedała, kolejka!
„trochę dalej będzie mały kiosk, tam wszystko kupię!”
a kiosk był zamknięty,
„ale park – o, na pewno park będzie otwarty!”
i dotarł wreszcie, było parę wolnych ławek, a on sam.
Nie za daleko zaparkowana kolumna pancernych stała, sikawek trochę też, i
transportowych zwykłych, niby dla ludzi. „Prawda, że dziś wolno, ale jeszcze nie
wiadomo na ile.” Znaczy, że nie można już po staremu żyć, a po nowemu ciągle nie
wiadomo jak.
Milicjanci, grupkami zawsze pewniejsi niż cywile, dalej nie było nic, plac; tam
ci ćwiczyli różne sporty; „właściwie to można by z nich zmontować parę drużyn do
futbola!” ale że mundurowi? to i kto by im przyniósł piłkę zza płotu?
Ach, co to byłaby za gra! i to pierwsza wolna! oni z cywilami! Jednak im stać
trzeba i słuchać się obowiązku, bo mogą wezwać, i zgromić tłum, suwerenność,
społeczeństwo, wolność rozkazać; a suwerenność się świętuje.
Już i po paru odważają się chodzić, lecz dziwnym kroczkiem, nie do tego miejsca.
A inni pod plandekę wskakują, chowają się, upał! Lecz i na ziemię zraz się
wytarabaniają, trudno i tu ustać, miejsce sobie znaleźć – no, nie mają jak! Ktoś
przekomarza się z kimś w szoferce, atmosfera jak na wczasach. Ale –
przez ten upał i skwar Abs zaczął sobie przypominać, jak to się kilkadziesiąt
lat temu myślało, i o prawdziwie polskich żołnierzykach, z trzydziestego
dziewiątego, tych co każdy i ducha i ciało na wyrost miał!
„ale nie na wzór są tych tu, przenigdy!!”
widział przecież, jak oni biwakowali na podwórzu, a broń ustawiona w kozły, a
konie obok nerwowo obrok chrupią, i trawę, czują, że do bitwy trzeba dobrze się
najeść, potem nie wiadomo kiedy gdzie? rozumiał to koń, bo taki jest i jego
żołnierski obowiązek, we wspólny idą, ostateczny bój!
- - a tutejsi to się polewają wodą, a tamci u studni na plecy lali i na twarz,
- - ci tu prosto z butelki; a tam obrazek słodki jako wzór dla dziecka tamto
pamięta, tu bez pamięci żyje już długo, lecz wie do czego mogłoby dojść, co być
nie powinno; „wtedy się żyło naprawdę, a w górze to pomrukiwały samoloty, a
gdzie lornetka, panie podporuczniku? czy to nasz?” szukają, sprawdzają,
pojedynczymi od lewej strzelają; a ów odlatuje sobie, dalej nic nie dzieje się
długo na podwórzu, jeszcze przez pół dnia nic...
Ta przestrzeń tu pięćdziesięciu kroków między nim a ZOMO, wypełniona pracą
stron, wyszukiwaniem zajęć, podejrzeniami; pozory rozkojarzenia i rozpiętość
czasu zawiesiły na moment, gotowość wyczekiwania; a chorym i słabym, naprzeciw
silnym i licznym, wszystkim wykluwa się przyszłość tu, dziwny jej zalążek;
„nie jestem już sam! wyszedłem i nie leżę!”
„nikt tak naprawdę nie wie, czy będą nas bić, czy nie? i ja nie wiem”.
Korzystając z wolnej chwili na zwiad wysyła Abs wszystkie ptaki swoich myśli,
kruki, kawki, albo i srokę, do Miejsc które tak dobrze zna, niech skorzystają
przynajmniej one ze swobody! niech i on przez nie, i on, dozna wymarzonej
ochłody być może -
8
po polu Kruk męskim krokiem swobodnie włóczy się; dostojnie, jak bocian
wahliwie, pomyka naprzód, następny krok stawi. Nieopodal dojrzał Stracha na
wróble, który, też o dziwo, idzie, przesuwa się po polu, na nim zasię i twarz
osadzona, rozrzedzonym światłem błyska niby packa gliny rzucona na piasek, a
może i czarnoziemu; wyposażona ona jest w uśmiech, choć nieruchomy.
Strach z żywą głową zanosi się aż na gumno i w chałupie staje, znika; Kruk na
dworze tkwi, jego samotnością nie przejmie się świat, lecz może z nudów rychło i
dniowi ściemnia się, dziś jakby pół godziny przed czasem.
W domu za szybą króluje już nie Strach, lecz z wierzchnich łachów wyłuskana Una,
zapaliła lampę, firanki z łoskotem po karniszach rozsuwa, by jej nie zaglądał
tam taki nikt. Przy stole siada, zasmużonym światłem od lampy; jesienny mrok
przez szybę prześwituje nieco, bo światło się na Kruku rozproszyło ostatecznie,
przenikalność w obie strony teraz słaba, prawie żadna.
Una jakby czuje to rozdygotanie skali między światłem a czernią, przed chwilą
miała ochotę spocząć, siąść; lecz woli być pewną swego stanu posiadania, jak
najpewniejszą! waha się tylko na podobieństwo kroku Kruka, lecz odrzuca wahanie,
jej to obce, spogląda na ścianę, tam obraz, przyklęknąć czy nie? się zastanawia;
ale czyż nie lepiej się ucieszyć tym co już w ręku? wraca do swej myśli, odwraca
twarz od obrazu, choć z odruchu pamięci przyklęka, zaplata palce u rąk, w
odrętwieniu minutę trwa albo i pięć, twarz z zamkniętymi oczami podnosi ku
górze, podpierając si�