JACEK PANKIEWICZ MAESTRO, NO I WRONY, KRUKI POWIEŚĆ RAPSODYCZNA Copyright by Jacek Pankiewicz Wydawnictwo „Tower Press” Gdańsk 2001 ROZDZIAŁ IWŚRÓD OBECNYCH NIE BYŁO NIKOGO 1. STĘKINY, KURORT Leżę, niejaki pan Barillier czas mi zabiera; on jest Etienne zdaje się, Stefan, już eseista i powieściopisarz, dwanaście lat ode mnie młodszy (coraz częściej ważni i poważni są ode mnie młodsi); więc ten Barillier tu pisze, a pisze za Aronem, a Aron niejaki to znów za Sartre’em, tak się to powtarza, coś za kimś; a Sartre jak w końcu coś mówi, to i przeciw Sartre’owi też, wcześniejszemu albo późniejszemu, czasem każdemu naraz, byle było powiedziane, żaden z tych Sartrów nigdy, do końca swoich dni, nie wyparł się uwielbienia dla „pionierów ludzkości”, skorych do wymordowania milionów, co i zrobili; a no bo Sartre uwielbiał rewolucje właśnie! w których zastępy głodne naprzód szły, zachłanność była wielka, przez co i wściekłość za nimi wciąż nowa, do nowej rewolucji powód; a teraz rewolucji już nie ma, i pana Sa.; wciąż jesteśmy jeszcze my, i na Sa. się powołujemy; ja, który młodość, całą swą wspaniałą, w cieniu ich jak ranną kroplę rosy upuściłem, bom do niepohamowanego uwielbienia skłonny; ale też i nie do końca, bo je i dla czegoś innego chowam, już nie dla takiego tam phi!-lozofa; ale miałbym jeszcze ciągle chęć pochylać się i nad tamtym co zostało, zdeptane albo nie, przez uwielbiaczy przenudzone albo nie, tego teraz dla wszystkich paskudnego nagle już systemu, bo nieważny i na oczach naszych zdycha; nawiasem mówiąc ten Sartre czy tam Barillier „rości sobie pretensje” wciąż, a do czego? nie korci mnie już to wiedzieć, zdrzemnąłbym się chwilowo raczej, miast sprawdzać, który tam i co od kogo zagarnął, a inny od innego znów, a ów? choćbym i na moment pożyczył gdzieś trochę uwagi, cierpliwości krzynkę – o, nie, nie będę tego dochodzić; by mądrzejszym się wydać – komu? mnie ani najbliższym sąsiadom moim na tym nie zależy! kto wie, może i nie zależało nigdy? z innej jesteśmy gliny? Otóż miałem ja od początku pecha z tym, że mi się nie chciało nikomu zazdrościć. A bo i do dziś nie chce! Inni są ważni i ważniejsi ode mnie, a niech tam! dla mnie nie znaczy to nic albo prawie. Uważałem zawsze, że lepiej umieć do kogokolwiek z ulicy zagadać, wysłuchać czego chce, nawet i zaprzyjaźnić się z nim, kiedy znajdą się styczne jakieś. Lecz by o pierwszeństwo ścigać się, jeden drugiego wyprzedzać? o to walczyć?! To i jakie ja miałbym towarzystwo potem – znalazłszy się jak na pustyni bezludnej! a z tyłu jeno jazgot swarów słysząc, wymyślanie – że ten to nie zrobił niczego zanadto, ani nawet dość, a ów to zbyt inaczej; no i że pierwszy zbyt wyraźnie sfuszerował na końcu, i nie za bardzo starał się to skryć, kiedy już innych wykosił! Szczęśliwy dziś jestem, bo przecież i nam udało się! zamieniliśmy coś potwornego w trupa! i nie ma co nad tym deliberować więcej, poleżeć sobie raczej w ciszy, pod drzewem, w cieniu dość starannie dobranym, ot co! a choćby nawet i od owada cień dostać! taki jeden to mi nadepnął na nos akurat! bo i cóż, człowiek nieraz i wystękać się nie za bardzo gdzie może! w kurorcie leśnym jak ten tu, łysym z braku zieleni nieco, lecz i spokojnie być może! w zagajniku od Boga zapomnianym – nie jest źle! a górą ptaki gdzieś szybują sobie! do wszystkiego trzeba dodać jeszcze, że przecież wolny tu leżę! choć na łopatkach obu położony! i przeczołgać się do dowolnego miejsca mogę, na nową trawkę znów, od słoneczka tu na Ziemię rzuconą plamkę; a jak mi dokuczy, nieważne co – to i przyczynę tego znaleźć sam potrafię, jak przyjdzie co do czego, to i przyczyniarza surowo ukarzę! bo nic nie warte jest tyle, by mi się chciało To Tu dziś naruszać. I dla Tego Tu Obok uwielbienia dość mam, mimo żem i potargania niejednego doznał w życiu, a narząd do wielbienia poszarpany mam na strzępy prawie, ach, ty wygodna i wielbienia godna, moja wciąż, wolności!! i pofilozofować sobie też można; chociaż w taki dzień jak ten sprawa to już moja sprawa wyłącznie, a nie tamtych; a jak zechcę – to i całą Resztę tego wielkiego świata dołączę tu, do wspólnictwa, na trochę choćby! a niech mi zostanie potem na świadka. Wybaczcie więc proszę, o miastowi, że do was tak leżący mówię, w cieniu a i bez decybeli jednak! A cień swój mam, choć i połowiczny dość, bo zależę od Drzewa! lecz kiedy nogi mi się wysuną na słońce, a korpus zostanie poza, to niech tak i zostanie, zresztą i pani doktor mi tak kazała; wypróbuję potem i odwrotnie to pół na pół, równowagę, jak tylko się da, utrzymać trzeba! bez równowagi nic, w życiu umieć żyć, żeby nigdy nie móc, nie potrafić zachować się źle; a jeśli tego mocno się chce, to inaczej już i nie może! Noga mnie znów boli, może i narywa, ze Słońcem dajmy sobie jednak na przetrwanie, niech i pani doktor ma okazję przyznać mi kiedyś, iż mieliśmy rację, ona i ja, nas troje z Nogą; więc trzeba pani doktor dać szansę! Głowa w cieniu niech pozostaje, nie rozpala się aż do śnieżnej białości – do rozważenia jeszcze zostają tu różne sprawy. Przyśniłem sobie coś, lecz co? pamięci nie mam; nie nażyłem się dotąd za wiele; w nowej rzeczywistości duży tłok, i taki mam we łbie, samo nic nie uporządkuje się; może kiedyś; i wyrzuty sumienia zdaje się, mam jakieś, za długo bowiem się wyzwalam, za długo! jak tylko urodziłem się, odtąd na zmianę mam wciąż to wyzwalanie i wyrzuty sumienia; (znaczy to, że bez grzechu pierworodnego musiałem urodzić się, czynem sam uprzedzam wyrzuty, a samo ich pojawienie się potem – prowokuje znów czyn!). I ani krztyny pewności nie mam wciąż, za porządnie człowiek się wymęczył tym wszystkim, chwilki wolnej brak, by się w czymkolwiek upewnić. Historia, ta Wielka Nienauczycielka Życia, jak młynarz szczodry już postara się – by po najokropniejszej męce puścić nas na przemiał niebawem, albo i na rozkurz, między przyszłe, szczęśliwsze pokolenia; tak rzuca się kamień rozżarzony w wystudzoną mrożącą lawę. – A proszę pana, czy to aby warto było tak często choćby i te wyrzuty sumienia mieć!? spytał niedawno gość, znany już z tego, że się o sutą wycenę każdego swego pomylunku aż nadto troszczy. Inni nie chcieli mu odpowiedzieć na to; a teraz ja się pytam: czy można zaufać takiemu, co mu się żadna iskra, świetliste odbicie żadne w oku nie zajarzyło nigdy? czy podejmie się taki czynu ważnego sam? i czy warto mieć gotową odpowiedź dlań – na pytanie o drogę lub pogodę? takiemu co nie zatęsknił nigdy tak, aż do bólu w trzewiach – by wziąć w posiadanie wyłączne jakiś choćby jeden trafiony moment trwania? chwilkę na wyłączność jego! niepewną a zdarzoną! o, dlaczego mi tu zadrżał głos – z tęsknoty do tej niepewności krótkiej, intensywnej tak, że zachwiać potrafi świadomością? jakbyś już i zatracić się musiał, przez to jedno mrowiące poczucie uniesienia! Dzisiaj nikt nie chce nikogo przekonywać do niczego; a wielu już zadaje sobie pytanie – czy to nie jest koniec świata? parę razy mi to samo, niczemu nie przynależne, uczucie silnej obcości nagle, się przytrafiło; znalazłem się w próżni, na którą i z boku sam spozieram dziś każdy innemu radzi, niech będzie cicho, sza! zamknij za sobą drzwi, nie chcemy roztrząsać wątpliwości twoich! a w pomieszczeniu wzbudzającym taką niepewność robi się próżnia bez dna; co by się miało tyczyć mnie – odpowiem, owszem, za długo w oczach tych pilnie dbających o swoją nieobecność – ja nie liczyłem się! bo przecież niczego od nich nie można już żądać; i na tyle dziś wiem: że żyłem na własną odpowiedzialność, a tu na osobności poleżeć sobie tylko chcę, i powiedzieć coś jeszcze tamtym wszystkim; (mówią niektórzy, że ćwicząc się długo, można i w niepewność własną uwierzyć, jak wierzyć na przykład drzewo mogłoby, że już tej najbliższej burzy upadnie, jest za stare;) a ja chcę tu powiedzieć, że to naśladowanie drzewa ćwiczyłem jak wiarę w konieczność trwania i nadal jest ona częścią moich nastawień; przy niej się uchowa i ufność łatwo, taki niby pałac twój człowieku na piasku... z niepewności wciąż drżę, lecz i decyduję się hartować nadal swoją pewność - A ów tam Aron, skandalizujący jak czytam, też miał bliskie moim dolegliwości; a Sartre? starym wygą był, pewnie i w młodości! A znów taki Barillier, ten i fizycznie ode mnie młodszy? może był kiedyś i mniej pewny siebie, choć z tekstu tego sądzić niepodobna; ten frankoszwajcarski pisarz pewnie i w encyklopedii niejednej już siedzi, w Laroussie też, i do wcześniejszych wydań wciąż go dopisują, choć na przykład rozpacz – rozpaczy on nie zaznał nigdy! i bez wyrzutów sumienia, za niedorozwój uczuć powiedzmy, od najmłodszych lat umiał żyć; on już i wcześniej, za własnego niebytu jeszcze, fachowo umiał sobie pre-filozofować! A czy i – między prostaczkami tego się nie wstydził? stając przed nimi, ot, pętak i więcej nic – a już phi-lozof! potem zaś i publicyście jako – nikt nie wytykał mu, że chodzi sobie, nic nie robi, a do tego pisze, no i zbytnio jeszcze filozofuje!? „Nie można żyć i nie filozofować”, pisze teraz; czytam i wierzę mu. Bo dobrze, ktoś wreszcie głośno się odważył coś nie wymyślić! I muszę podać tu do publicznej wiadomości: że upał jest nadal taki, jaki nam już nastał; że dobrze choć dzień zobaczyć, jak skłania się ku wieczorowi; bo on, podług własnych i naszych zachcianek, z wszystkiego użytek robi, nie będziemy się już natykać przez długie godziny na takie napalone coś! będziemy chodzić, nie parząc się! a póki co – nadal i na pół się dzielić, kawałkiem ciała uciekając w cień, a Nodze każąc wciążwierzyć w upał,to jej bezcenny przydział;mnie zaś całego już to wszystko mocno jednak przysłabiło!Więc proszę ja wszystkich: niechaj niktnie śmie mnie tu męczyć odpytywaniem, co czuję ponadto, nic nawet i w ten wieczór czućwięcej nie chcę,ani co zrobię zgadywać – z życiem potem,tak pięknie wszak niedokończonym,z nadzieją pozostaję - -- - ach, kiedy i ja tak mógłbym zająć się prawdziwym sobie pofilozofowaniem? ja a nie on!nie oni! Przyszłość jest nieczuła, ślepa; ex post nie zechce uznać wymówki niczyjej, że to niby do cna był zmęczony! z byle myśleńką ciskając się na boki, tu i tam, o mały włos nie skaleczyłem się o krzak: jedna gałąź wzięła i zaparła mi się w brew!no i puściła wreszcie, a mogła nie! zatem uważajcie wszyscy, i ty mucho- sokotucho, po czyjejłazisz skórze?!bo jeśli ubić cię muszę, nie będzie to jużmoja własna wina odtąd, ty zaś pofilować sobie jeszcze musisz na boki! i dwa razy nie właźmi w ten nos! obie wnęki są podobne!(ona tam niby, z bezpieczności coś niemo, woła do mnie, a potem jedna druga trzecia, niby zKosmosu wracające, ach, te idiotki! pchają się byle gdzie – do ucha najbardziej, ratunku –chcą zabrzęczeć!lub w inną konchastą przestrzeń to sięspecjalnie by pchały,lecz wynaleźć ją dopiero trzeba!dlatego do tej – och, za barrrdzo już są natrętne!i wcale to nie tak, że jak w jeden tunel wejdziesz to drugim zaraz wyjdziesz, głupolu!chytrość i bezczelność wasza nie pozwalają mina spokojny wgląd w Odległość, Międzygalaktyczną choćby,ceterum censeo widzieć tu istotne powody muszę,żeby was wytłuc! I gdy tak otwarcie sobie co mówię, myślę prosto można powiedzieć im w nos, choć takowego nie mają – one niezadługo już zostaną trupkami! jak i cały Tamten system miniony! Z miejsca na miejsce jeszcze, z nawyku, sam się przesuwam, byle w cień! i dalej trzeba jakoś żyć, i pani doktor dać szansę, by Noga przez nią raczej się i wykaraskała! a jak za chłodno jej będzie (Nodze!), kiedy już byle mucha nie zagrzeje przy mnie miejsca, z nocnego chłodu żadna drażnić mnie nie zechce, z lenistwa by prędzej zdechła raczej - -- - o-o! patrzcie, jak tej do Nosa się chce! – ach, czemuż NAJWYŻSZĄ CENĘ ja ciągle płacić muszę!i to jest pytanie naprawdę!w pogodę taką, ledwie znośną, także w myśleniu zdarzają się luki, cały front przeciw mnie tu się zebrał, ja siły zużywam na nic - -ale i pofilozofować sobie można trochę, już jakby swobodniej! – wszystko się kiedyś kończy, tak zdarzy się i tu, gdy całkiem już nieźle miało zaczynać się! – a i nie pozwoliłeś mi, ty sknero, wejść do Tunelu twego! jedna bzyczy; ale może mi od Wiatru mnie prędzej zacznie być przyjemnie?! ...jak to na całym świecie, tak i tu Wieczór zwyczajny będzie, już prawie jest, lecz to nie koniec bynajmniej wszystkiego! schładza się, fakt; chwilka jedna, dwie, a potem żadna nawet mucha ze mną niczego nie przetrzyma! – daj raz mi tylko bryknąć w twą czeluść wgłębną! jeszcze bziunka; – ach żeż mi nie pozwolił! ryczy inna,chyba to i ostatnia na tym bożym świecie; a prosto mi w konchę dmie!a poza tym spokojna niby, trusia, siada na przedramieniu, pałeczkami rąk przebiera, patrzy sięa mryga! może i pretensje ma, kulturalna taka!a czyż to Sowiet ja, że tutaj wprost, od razu ją ukatrupię?! 2 Dzwoniła Krystyna, wiesz, dopiero co wróciłam do domu i zaraz do ciebie dzwonię, ach powiedz – jakże ty się czujesz? – a jak mam się czuć? – no bo mówiłeś wczoraj, miałeś wypadek, pamiętasz? mówiłeś o tym; – mówiłem i to było wczoraj, a dziś jest dziś; – a ja myślałam, że wczoraj miałeś ten wypadek i teraz jak tylko weszłam do domu, to zaraz dzwonię; – słyszę że dzwonisz, ale wczoraj się nie niepokoiłaś; – i co, czujesz się lepiej? – wybacz, ale kiedy już poczułem się jakoś, to i popracuję trochę, pa! – to pa! pa! Cudowna ta moja K., jak wskazówka w zegarze trafia we właściwe pole o wybranej godzinie, już bez współczucia i troski nawet; ale że zegar jej nie bije przez pozostałe 24 godziny, zapomniała. No a mój ostatnio w ogóle przestał bić, jakoś się zaciął. Mam od razu z tym lecieć do naprawy? głupio. Zegarmistrz, poważny facet, zawsze ważniejsze sprawy ma, te z pamięci, jeszcze wciąż nie naprawione. A na marginesie, może by mi przy okazji kto wyjaśnił, czemu to ludzie dziś tak ochoczo naprawiają tylko stare, niepunktualne, tak skrzypiące, mocno już podrapane zegary? gorliwie z nimi do biegną do Mistrza, nie cenią własnego czasu? no tak, zadałem głupie pytanie. A że naprawić, choćby przed śmiercią, wszystko trzeba, to fraszka? Przedmiot nawet bezużyteczny który niczemu nie służy, toż on tym bardziej jakby dopominał się o życie nowe, inną fazę czasu dla siebie i przydział użyteczności! choćby i mniejszej ale czasem i ponad wszystkim tamtym; to już lepiej by mnie było wpierw poszukał czegoś na strychu! A jest taka pora przesilenia, kiedy już dalej trwać niemo nie można; uciekasz z domu, od wszystkiego co dzień po dniu trwało, do lasu czy gdzie wracasz; a potem znów trzeba wyjść z domu, tak ciągle; od dawna jesteś niby tu, a właściwie tam jesteś; nie uspokojony nigdy, wracasz; widzisz jak wydzielony tu zostałeś z wszystkiego, idziesz dalej, jak najdalej, gdziekolwiek by to było; tak bardzo się starasz, by znów znaleźć się jak najdalej miejsca, które tak dobrze znasz; i myślisz, że niby mógłbyś zostać w nim; a jednak ci się zdaje - masz już dość siebie i tamtego Miejsca tak samo; nowego jeszcze nie masz nic; musisz więc nażyć tego nowego, i to dość sporo, żeby już był tam twój, i tego Miejsca, spokój; tak toczy się światek wszędzie,tu i tam życia nie staje, choć powoli się toczyty idziesz donikąd. Ptaki dziś śpiewają od niechcenia, w zapał nie wierzą, melancholijne dość; przysiadasz się na korzeniu, szyszki oglądasz na ziemi rozsypane – i co z nich wyrośnie? A w górze korony sosen z wiatrem razem rozgarniają niebo od chmur, pochylają się ku sobie, a potem dość łaskawie i do ciebie, niepewnie ale jednak. Odejść stąd musisz i tak; i zrobić co przedtem nie zrobione, tak być powinno; możesz, to znaczy musisz wywiązać się z; albo i z takiej myśli, niebłahej zdawałoby się, przecież ta Ziemia, na której położyłeś się, dawno by cię przytuliła już do siebie! i miejsce wewnątrz by ci zrobiła, bez żadnych zasług ni starań; no to odpocznij sobie teraz, daremnie nie gryź się; chwilowo przyśnij, inaczej może poczujesz się i na ciele; a we wnętrznościach twoich i tak przyswaja się świat, kto wie, może to nie cała jeszcze nagroda, co już doręczona? nawet i najbardziej swobodna myśl, lotna, wolna, dalej cię nie zawiedzie, niż ta, że miałeś już gdzie iść, wiedziałeś gdzie cię powiedzie to Najdalej! a to nie wszystko jeszcze; coś mogłeś, co należało zrobić, a przyszedłeś tu jak goły bosy turecki, czczy, o łaskę prosić i wsparcie; siebie samego, być może ważnego już, tam gdzieś zostawiając w dawnym Domu? miejscu, gdzie byłeś przekonany, że świat do zmiany szykuje się, lecz jeszcze nie dojrzał; to bardzo niegdyś rozpowszechnione przeświadczenie było, ale do zmian nadajesz się tylko ty! i to przeświadczenie masz dziś; i będzie coś dla ciebie wszędzie, jak dla wszystkiego na początek, świat nieopatrznie wszystkim coś obiecuje; no a poza tym nie ma nic nowego nic nie ma - w słusznością podyktowanym kierunku należy się pchnąć! jak animator nasłuchiwać spełniających się głosów albo jak rybak się wystawić na branie 3. NAGŁE WYPADKI NA SOLCU doszło do tego, że drzewo rzuciło się na mnie, jakby tym ruchem zarazem od siebie odpychając, tak dziwnie rzuciło się, można by powiedzieć, że otrząsnęło się ze mnie, jak robi to gałąź pod wpływem wiatru, uwalniając się od deszczu lub od rosy; jak robi to silny wiatr ze wszystkim; tak było; lecz czy musiało się ono ode mnie tak mocno otrząsać, bym na ziemię spadł nieprzytomny? było może, jak na mnie, zbyt silne, albo i niechętne, ach to drzewo! „niech każdy mówi za siebie!” powiedziałoby może; – a że chciałeś się brachu rozciągnąć trochę, na rękach zwiesić, kręgosłup rozprostować jak trzeba! to i zrobiłeś to, rozciągnąłeś się cały jak długi! – tak mówi mi Olgierd Szczapa, lekarz z postury chudy ongiś, z czego nazwisko wziął, lecz dziś się rozrósł i dodajmy, że to poważny gość, fachman, znaczy się chirurg: on dobrze wie, nie tylko jakie wobec człowieka drzewo powinności ma, (a bo właściwie ich nie ma), lecz i jakie wytłumaczenie dać, żeby wszystko miało swój konieczny sens, to co się staje. O. jak cię otworzy, to już wie na pewno, po co i jak ciąć, nie będzie się zastanawiał, ani co ci człowieku w duszy grało, kiedyś spadał; spadłeś i to się tylko liczy, Olgierd do rzeczy umie przyłożyć sens we bieżącym czasie i miejscu. – Nie będziesz teraz, mówi, już próbował na jakiejkolwiek gałęzi się wieszać, za słaby z ciebie chwat, choć tylko chwilowo; a że zdarzył się przypadek raz, to i dziwne byłoby przypuszczać, że któraś tam wyemancypowana gałąź nie trzaśnie cię w zęby po raz wtóry, może i niechcący, a ty lepiej tu sobie leż, my zaś wytniemy co trzeba i będzie kwita! „A bo ona mogłaby być napuszczona dodatkowo przez wiatr!” chciałem dodać, lecz O. ma już ważniejsze na dziś zajęcia, niż wysłuchiwanie do końca zbytnio postfilozofujących sobie pacjentów; on wszystko wie i tak i rozumie; – ty tylko pamiętaj, nie czepiaj się żadnego drzewa, a już szczególnie tego unikaj, które ci źle życzy! – z korytarza już dorzucił mi to doktor O., jakby słysząc to, czego nie powiedziałem. I tak on wyszedł na głównego filozofa, zaśmiał się, zadowolony z siebie, poszedł umyć po mnie ręce; (oni tam zawsze na Solcu po wszystkich ręce myją, czysto ma być! a wtedy i każdemu łatwiej być zadowolonym. ...ach, ileż ja tam przeleżałem godzin, a ile chwil? z twarzą prawdę mówiąc w błocie, bo po deszczu było, dopiero jak mnie obudził ból pękającej głowy – o tym nie miałem nigdy opowiedzieć komu, świadomość, że niby wszystko jak w nocy się dzieje i że nie mogę być skutkiem jedynie strzepnięcia się gałęzi z rosy czy deszczu, tak mnie zamurowała, że w ogóle poza bólem nie pamiętałem nic, ni co się stało, ni skąd człowieku jesteś? ...długo nie starczało mi na nic argumentów, sam wtedy nie możesz zdobyć się na żadną jasność, ani co ze sobą zrobić? dźwięk niby mruczenie kota, wzrastający miarowo, znaczył ostry, dokuczliwy ból, już nie do wytrzymania dłużej, tego domyśliłem się później, i na całe szczęście, że nie do wytrzymania, jak ten niby kocur gniótł mim piersi, miażdżył – musiałem coś zmienić, ból ode mnie tego żądał – więc zebrałem siły, poruszyłem się i zbudziłem! raczej się przebiłem na świadomość, ten dar miałem od przypadku, co wynikł i z poczucia obowiązku może, albo i z faktu, że nie można tak dłużej, moja godność --tak się dźwignąłem, choć to nie był koniec nocy, by wstać, a po rozwarciu na siłę powiek, podejrzałem, że to dzień pusty, a ja mam nos pogrążony w błocie i krztuszę się, tak nigdy w lesie nie bywało, więc i przemyśliwać zacząłem, jakby z tego uciec? niby zapragnąłem nade wszystko wyrwać z siebie ten ostro wpijający się w czoło ból! a hałas nacierający od ulicy, od autostrady biegnącej tuż, w dole – był niesłyszalny! ki diabeł, pomyślałem, coś się uwzięło, żeby mnie męczyć przez dzień i noc, która jeszcze całkiem nie odeszła! lepiej niech już Ten Kot mnie trochę, byle delikatniej, pougniata! z piaskiem w zębach, obłędem w oczach dźwigałem się na kolana, coś mną powtórnie zachwiało, bardzo było ciężko! ale próbować musiałem przecież, inaczej trup! a na policzku i dłoniach odkryłem krew, obetrzeć chociaż czymś by to! i opanować strach – przede wszystkim uciec z tak groźnego miejsca! ono musiało świadkiem być takiego aż upadku! kto wie, może i przyczyną wszystkiego! trzeba to kompromitujące miejsce zmienić! uciec! a ślisko jak po deszczu jest, nogi nie umieją utrzymać równowagi; na szczęście nikt mnie nie widzi, pusto tu, wstydu od ludzi na razie nie znam! a drzewa teraz całkiem mi nieprzyjazne też! już w tramwaju bezpieczniej się znajdę! Na przystanku młody człowiek mnie dalekim kołem obszedł, ocenił spodnie i twarz w błocie, wszystkiego już pewien – – jaki to numer? wyskrzeczałem, a on wskoczył na stopień i uciekł, a i patrzących też było wielu; pojechali, ja patrzyłem dla rozrywki i zabicia czasu na kolana dziwnie zbrązowiałe, rzeczywiście jakieś! jaki to kolor i od kogo przybrałem? na zgadywaniu mijał mi czas. 4 światła ciągle płyną mi przez głowę; unieruchomione a płyną! Boże, przecież to nienormalne! – hej-hej, panie, jak mu tam? panie Absin!nic, tylko płyną równolegle, wolno; coraz szybciej; wcale nie zaczepiają nic o siebie!– on nie oddycha! – hej, panie, niech pan bierze powietrze! jak to niby mam brać? jeszcze ani razu w życiu porządnie nie pospałem; ja chcę choć raz, do cholery! – proszę brać powietrze!! zawsze tylko brać! niech mi pokażą! mam dość kłopotów i tak! a czy już jestem, co? miech jaki?! – proszę oddychać nosem;no dobrze, nosem! ale w którą stronę?! – nosem albo ustami! – czemu on tak się trzęsie, do cholery! Trz-ę-sę się bo... wolę spać! nigdy tak naprawdę, przez całe życie... albo jak mi się chciało to nie mogłem, albo – – nie dajcie mu zasnąć znowu! – przez całe życie dość pan się naspał! powietrze brać – pełnymi haustami! i nie myśleć nic więcej! – pełnymi co? wolniej proszę bo, ja zaraz muszę stąd jechać, operację mam jutro! – to już jest po, niech pan tylko dmucha! – jak to po? – no dobrze już? jak się pan czuje teraz, co? odezwał się wreszcie!! – to znaczy że? – odwozimy pana na odpoczynek; na razie tylko oddychać proszę, nie spać! czuję się jak nowo narodzony, prawda? – nnnie całkiem! a może tak. Nie pamiętam. Urodziłem się już chyba raz kiedyś. Teraz poszerza mi się tamto, raz po raz, jakbym płynął. Ja perspektywy miałem szerokie! pan mi już nie po raz pierwszy – poszerza świat! – oddychać! tylko oddychać!żądali, a ja sobie odjeżdżałem. – Niech mnie tak nie wytrząsa! poprosiłem, na dowód, że umiem żądać i ja.A oni tam zostali z tyłu, i mało kto co słyszał. – Trzeba go ogrzać, siostro! wciąż się trzęsie!Jednak mówili o mnie, słyszeli! i jest jakaś siostra? – zaraz się pan poczuje lepiej, jak dostanie zastrzyk, powiedziała gdzieś nade mną. – A operacja co? udała się? – Wróci pan od nas odmieniony. Zniknąłem; jak smuga dymu wszedłem w ściany. Będę widocznie znikać teraz częściej; ale chyba – na jawie już? Na ogólnej sali – coś na kształt litery L – poczułem się znów. L to jakby na winklu życia się było. A przedtem to jakbym długo nie miał kształtu. Tu nie górowałem nad niczym. Tylko jakiś ciężar cholerny mnie gniótł. I odpór mu dać miałem – stawiam teraz trzy czwarte przeciw jednej, że całe życie jest takie! coś było już, wiadomo, ale co będzie? żebym chociaż mógł zrobić jeden krok! zakładając oczywiście, że wiem, którą wybrać stronę; na razie nawet otworzyć oczu, ani palcem u nóg ruszyć się nie da; u ręki pewnie też; a nosem? uchem? odkąd właściwie tu jestem? okiem nie widzę, uchem nie słyszę – to jedna tylko jasność, co z szarości do mnie idzie, powiększa się i intensywnieje od miejsca, w którym jest ściana; a czemu tak wiele wciąż znaczą dla mnie zmysły? na jedno wychodzi zawsze, że gdzieś zaczyna się konkret, a to może jest i ruch, może światło – i ono właśnie tu znika! Mój pierwszy pewnik w kolejności istnienia, to jest od środka zaczynające się dzianie, jak oddech! dzianie się, ów początek, szansa na wyjście z piekielnej nierównowagi! Nie czuję oddechu. Ten brak – jednak coraz silniejszą ma przeciwwagę. Albo zaczynam w pełni oddychać – a potem przychodzi kolejna fala nierównowagi i ją zmiata! oby do następnej próby! a wtedy patrzcie, leżący dookoła, patrzcie, ja rzeczywiście żyję! Budzę się. I pora na was, sąsiednie łoża! Pojękiwanie, chrapanie, ciągle jest noc! w niej żyje się intensywniej zawsze, choć nieruchawo; ale w tym zwarciu się z sąsiadami – jak długo jeszcze? nawet i odezwać się to byłby krok jakby przeciw całej ludzkości! ale i znieruchomienie jest przeciw! nie oddychać zakazano! na sali tylu ludzi jest, a paru i nie oddycha już może?! Więc czemu nie zrobić rabanu zaraz, nie pobudzić – inaczej byłoby to dopuścić, że się zadławią, albo zakrztuszą tym przechrapywaniem się na głosy! ja pierwszy wyjdę z nieruchomości, jedyny ratunek to ja – przeciw samo zadławieniu! inaczej to się nigdy nie skończy! więc z nieprzytomności wywabię ich; zwrócę nawet i przeciw sobie – a jutro mi podziękują, bo przeżyją; no, wtedy dadzą mi popalić! przypadkiem niby, zdrową nogą niechcący, jak przez sen, niewinnie! a blaszana tablica z wykresami gorączki, chorób, nieboskłonnym łukiem uwalnia się od siły ciążenia, pod sufit aż polecieć by chciała, i brzdękiem płaskim w posadzkę wybłyszczoną plaska, jak w kościele była tu cisza, a ona jak meteor! siłą dźwięku wszystkim twardo rozkazuje przeżyć! a potem niby cicho wciąż, cholernie nic nam, niedołężnikom bezwładnie spleśniałym, się nie przypomina, nie zdaje! każdy lubić być cicho! a z ciszy wyłania się i stękanie od ściany do ściany, zaraza bólu zaraz odezwie się, na salę napada i nie puszcza! a to tylko raz brzdęknęła, z odbiciem podniebnym poszła blaszka jedna! i wszyscy się naraz, z chrapania i rzężenia rodem, się poczęli! i przez chęć bycia tu razem – w obecności półświadomej, jakby już mogli, to by się i na stojąco na zbiórce stawili w środku sali! resztek bezświadomości z siebie się wyzbyli! swojego miejsca jednak nie odstąpił nikt, ani sensu bycia słusznego tu, gdzie tak wielu dopatrzono się niedomóg; lepiej niech już tak będzie i trwa! myślę; – a co się stało? co?! wszyscy niby to się chętnie budzą;także i ja pierwszy, pytek niewinny, się rozpytuję.I będzie teraz z kim rozmawiać. Każdy z ochotą zwierzy mi się, a to sen jaki miał, ach jaka szkoda, że go utracił! Może ktoś powie, żadnego bólu dotąd nic, do dziś nie czułem – a co teraz? Tak muszę się zająć, opiekę roztoczyć nad wszystkimi. Zdobyłem się przecież choć raz na to, by raz zaistnieli! A skoro tak – to może i ja razem, i moje narządy ruchu podobnie? no a potem – jeśli już – to gdzie mam stąd uciec? 5. NIEDOCZEKANIE Już jaskółeczką swojej myśli w odległe miejsce wpadam, przecież ono także było moje! I na skrzydłach pani W, jedynego świadka mojego, tam się zanoszę, o potwierdzenie się zwracam. Widzę, jak siedzi pięć, może siedem osób. Za każdym otwarciem drzwi kurtyna powiek też im się podnosi; a ktoś już jest po, przeszedł do następnego etapu, wtedy kurtyna znika, nam wszystkim jak kamień na gołym oku ciąży już innego coś, obawa „a co będzie ze mną!” i „teraz wchodzi on, a potem ja!” a jakby ktoś głośno się zwrócił tu z czymś do czekających – byłoby jeszcze gorzej; „bo i w czyim imieniu tak on naprawdę się pytał?” a jak ktoś się pyta niemo, bez słów, to jest swobodniej! lecz nieznośnie ciężko tutaj trwać, nawet i ze sobą trudno myślami otwarcie się kontaktować – a co mówić z kimś! Ci, co wychodzą, to już jakby ważni, na wszystko tam odpowiedzieli, co tutaj wciąż niezrozumiałe dla wszystkich; więc i nie udzielą odpowiedzi, podpowiedzi nikomu kto przed. Po to przecież dzieje się coś tak historycznie ważnego, więc cicho sza, nadal niech dla wszystkich trwa ta niepewność losu, co po nieboskłonie ważności Ich Za Drzwiami lata sobie gdzieś, zawsze bez naszego udziału. Jednak chwile czekania rosną w nieskończoność, ale i nieskończoność to zawsze ten sam namolny świat, przymuszone przerastanie samego siebie; może i zawczasu należałoby przyjąć go jako farsę? ach cóż to za farsa, kiedy jeden ma cel, wykorzenienie z nas czegoś, czego i nie znamy dotąd jeszcze? właśnie! dopóki tu jesteśmy razem, to i zaczynamy wierzyć w tę specjalność naszą, w ową spartaczoną wolność, i bez wyboru farsy! Tylko że to trwa i trwa! Ktoś chrząknął – i chronicznie już kaszle. Jedna pani ośmieliła się podnieść głowę i panoramiczne zrobiła spojrzenie na towarzystwo – po czym przesiadła się na koniec ławki, wyjęła przybory do pisania i zaczęła rzeczywiście coś tam skrobać; robi to długo, beztrosko, jakby nie było tu nas, jakby to stukanie w maszynę, niezaprzeczalnie podpadające – mogło być nie o nas!! I tylko ona przy swym zajęciu, a raczej funkcji, trwa, a każdy musi zadać sobie pytanie, „o mnie to? i dla kogo?!” prawie pewne jest już potwierdzenie, że znajdą się tam wszyscy obecni! Ale nikt nie poderwie się, na odwagę nie zdobędzie, nie wyrwie jej podłego tekścidła z rąk! A może i naprawdę krzyżówkę tam rozwiązuje? Obecni są zgodni w końcu i co do tego, że pogodzić się trzeba ze wszystkim, z każdą możliwą podmianą faktu i interpretacji. Więc i nie interesują się już nią, niczym. Jak wróbel, co znalazł się w bliskiej zbyt obecności kota, to i przypadkiem zapomniał, że umie latać. Choć wszyscy się dziś uważają za szybkich, najszybszych – lecz w klasyfikacji jednej tylko: doskoku prostego i byle przy ziemi! Gdzieś indziej w świecie już i każde chrząkanie, pociąganie nosem, kaszel są tylko czym są; tutaj jakby inaczej się roznoszą dźwięki w powietrzu, dla wyższych celów powiedzmy znaczą co innego. Albo po ludzku już niby jest, żyje się prawie zwyczajnie, sposobem przechernego węża, który wpatrzeniem samym zawsze cię zauroczy aż do pełnego pochłonięcia – och, jak on to umie! Zbyt proste, człowieku, byłoby: chcesz coś robić – rób! tu nie teatr ogłady, tu swobodnie zbierającej się widowni żadnej nie ma. Możesz, owszem, pokaszleć sobie, nosem pociągnąć, i nie na znak porozumienia, bo już tym wolność okazujesz, współczucia żądasz, cierpisz wszak! więc się nie przejmuj, gdy ktoś to robi – nic to nie znaczy! Od spraw skończonych, a raczej dawno już zaczętych i odroczonych, spraw-cieni, uwalniam się; i od chwilowych także wolny trosk, przestaję sobie, swobodnie ach! myśleć i istnieć. Swobodny niby chodzę, od szafki kuchennej do kanapy, od drzwi ku lustru w łazience, a to okno na świat-drwinę! i pytam się siebie, ścian, co tak niby prosto stoją, lecz zawsze, niezależnie od wszystkiego, lecą ku mnie, – czy aż tak jesteście wolne? pytam. Co ma uczynić wolny, by zrobić choć krok, pójść dalej, kiedy tak od nikogo już nie zależy?! Do Najreta bym zadzwonił, ale telefon wyłączony, do reszty ludzi też bym się zwrócił, a może i pojedynczy ktoś gdzieś na mnie czeka? i to niekoniecznie z obelgami? nawet i z posadką jaką może, czemu nie? albo do pani ładnie zaczesanej, którą dziś wiozłem samochodem do pracy (ONA MA PRACĘ!), a ja zarobiłem na chleb --do kogo mam ja, do krewnych czy choć trochę bliskich obcych, zwrócić się, podejść, ukłonić? kiedy całość spotyka mnie jak góra lodowa, która stopić się może jedynie dzięki innej wielkiej wspólnocie lawinnej potencjalnie; a ten mój drobny zamiar wyjścia naprzeciw przyjmuje się jako nieważne, we własnej sprawie tam grzdąkanie! a z dużej Góry mnie tam – cóż, została jedynie kupa brudnego, zleżałego śniegu, co się jedynie nadaje do dalszego ugniatania; podtapia się on, nieuniknienie, ale gdzie do wiosny! kto wie, może i wiosny nie będzie tym razem? 6 Już było po śniegu. Z wieloma ludźmi stykałem się, jakiś Pazijew nagle przyznaje mi rację, bo on sam nigdy do niczego ze swą racją nie doszedł. A słuchał, gdy mu kazano. Przyznaje się już do stwierdzenia, że jak człowiek czegoś chce, to to może coś znaczyć. Więc on woli teraz być wolnym. A dla mnie, mimo wszystko, to ważna informacja! bo ja, Karol Trawina de Trawa, a nie tylko Absin, będę mógł przyznać się do wszystkiego co zechcę, i to nie tylko co w nazwisku mam wyszczególnione; może i do chęci założenia szkółki własnej jakiej? ja przecież zawsze tak chciałem zastępy poprowadzić młodych – do ogłady tym większej, im wyższy założy się wskaźnik, iloraz Q itd. u spodziewanego partnera; w ten sposób doszlibyśmy szybko do poziomu optymalnego! a może dziennik jaki ufundować sobie zechcę?! spodziewać się mogę, że i do tego dojdzie, że otwarcie zaczniemy przyznawać się do swoich myśli, i na temat Pazijewa myśli również! ale narazie – czy warto? mój sąsiad z ławki na kursach angielskiego, jeszcze sprzed tej wojny Generała, którą nam wszystkim zafundował, odkrył dość sympatyczną przyszłość przed sobą; – jak mi pozwolą, powiada, to przerzucę się na drogerię, albo jeszcze bardziej coś konkretnego, handel rękawiczkami przed zimą, powiedzmy, ale się już wykolegować tym razem nie dam! Albo Bulwieć taki – ten to miał nosa, zawczasu do Austrii sobie wyskoczył i odłożył tam na trabanta, a teraz wraca jak nie byle jaki gość! Bo każdy zmądrzeć kiedyś może i zacząć nowe życie. Bulwieć, jak tylko się pokazał, zaraz – pożycz mi pięć tysięcy, mówi, a ja ci po pierwszym oddam! taki bogacz z niego, co mu i pożyczyć warto; a ja mu odpowiadam – lepiej mi tam nie zwracaj koszuli, nieźle już przybrudzonej zapewne, tę, którą cię poratowałem na wycieczce w górach, pamiętasz? cztery lata temu; to był taki kapitał zakładowy ode mnie, dziś już nie pamiętam na co! nie zażądaj jednak ode mnie na nowo zaufania, bo to mnie trochę nudzi! I przyszła znów zima, druga, trzecia, kolejna – i ani koszuli staronowej flanelowej nie mamy znów ni pieniędzy. Przyjemniaczek inny (tu imię) co był urodził się przed wojną (nie prywatną Generała, lecz światową jeszcze), i to w Paryżu, przyszedł do mnie i przyznaje otwarcie – plugawię się, wiesz, w branży artystycznej; tam najmniej teraz śmierdzi! on już i na dyrektora awansował, jakiejś tam placówki zdemilitaryzowanej, niby. No to ja myślę, jemu już by raczej opłaciło się dać mu pożyczkę, nawet i ponad swoje możliwości, a przynajmniej obiecać, bo ten zanim weźmie, to wyjdzie i nie wróci, a potem to już się odmieni wszystko dokumentnie! i wizytę jego byłoby łatwiej przez to skrócić. A tak niby to po dawnemu, spokojnie do drzwi puka, a kto go wie, gdzie schował łom? – ...bo przechodziłam właśnie tędy! to ja bym już wolał, by przechodziła, właśnie nieprzypadkowo, tędy jakaś bardziej mi nieznana postać, choćby z niebytu dziejów przywołana – może byśmy wtedy otwarcie, jak Polak z Polakiem, czyli bliski z najbliższym pogawędzili sobie i o przyszłości świata! no, ale on tu jest, taka teraz władza, a nam, tu kształconym, od przybytku władzy głowa boli --w moim rejonie zresztą w ogóle nie już ma bliskich ni znajomych, a ci dalsi nie mają czym dojechać. Miasto się zatrzymało, stoi niby jeszcze i ani piśnie! A Pani z Odkrytą Głową, z przedziałkiem prościutkim pośrodku, nie zauważa, że dzisiaj mamy chłód, przymrozki wróciły, z ulicy ją zabrałem, a teraz siedzi obok mnie i się martwi, kiedy to ją dowiozę do ukochanego bloku, nawet i szybkość pozwala mi rozwinąć nad miarę, no ale ja odpowiadam za całość, a ona powiada, „za wszystko zapłacę!”, także i za to, że poglądy własne przede mną wyłożyć chce, a mnie to nie przeszkadza, słuchać także mogę i chcę, bo mnie na niej także zależy; a ona na temat życia w ogóle i niestarzenia się coś wtrąca, „zależy to od poglądów także” powiada, „ja nawet i zapłacę każdą wygórowaną cenę” - i o potrzebie kontynuacji tego co było opowiadamy sobie, kobiety jak ona zawsze mają do kogo myślą zwrócić się, ja nie jestem wyjątkiem, ona już umie z czegoś nie istniejącego nawet stworzyć coś całkiem dorzecznego; i właściwie sama bierze tę rozmowę na siebie, kiedy tak jadę i choćby trąbić na byle kogo się wystrzegam – obchodzimy się z tym życiem nieopatrznie jakoś, jak ze słowem rzuconym w stronę kogoś rozkojarzonego, albo skupionym na czym innym; ale coś się rzekło raz, to się i nie powtórzy, co się raz nie usłyszało to i nie usłyszy, inne już się wymyśliło zadanie! urok cały w tym, by tylko coś, cokolwiek kontynuować. Choć to niemądrze – porównywać co martwe i co żywe, rzeczy być może nieważne mieszać z istotnymi, lecz kontynuacja raz jest możliwa – a innym razem całkiem i nie po męsku byłoby przyznać się do zniechęcenia, z poczucia zbyt wielu doświadczeń, starości choćby, i wszystko co lepsze kończy się, tak samo jak gorsze, którego tak dzielnie uniknąłeś, no i czujesz, że nie ma na horyzoncie już nic - a Ona, nie po kobiecemu, bez dystansu do mnie i zbędnej kokieterii, przyznaje mi spojrzeniem niemym – tak tak, ma pan rację, wczoraj też miałeś, mój panie! bez niej nie dowiedziałbym się nigdy i tego; że jest jak jest, ona mi przytwierdza i żadne, nikt z nas obojga nie wiedziałby tego tak dobrze, gdybyśmy nie przyznali sobie racji osobno, każde każdemu, jak tego chciał. Tak człowiek przed kimś, jak sam ze sobą, wiedzy o życiu kawał poznaje spory, nawet i wielki, i to wiedzy tak koniecznej, że starczyłoby jej i dla całej ludzkości! A ludzkość się wciąż obawia, by nie stracić na tym. Woziłem Onę, woziłem, aż zaczął mi gasnąć motor. Ale i zapalić czasem się dawał. Ta stara, przedwojenna oczywiście, maszynka umiała czasem pamiętać o swej roli. A obok mnie siedziała Pani spokojna, bo wiedziała, że jedzie i przez to całkiem mi już wierzyła, no i w całość tę zgrabną, w ufność którą się ma, kiedy oboje łączymy się w coś, co? ludzkość cała nawet o tym nie wie; – ludzkość cała!! wykrzykuję jak echo, ludzkość!a pani nie pyta nic, milczeniem mi dopowiada;wobec siebie dwojga – tylko my już istniejemy;a świat do tego włącza się albo nie - - Zawiozłem ją do domu; podwożę inną, bo mam już benzynę!O, jakże chciałbym wam teraz stanąć twarzą w twarz,licznym, niezliczonym, kiedy już jestem całkiem sam,odwołać się do was muszę,bo i poza NIEZDARZENIEM wspólnym znówcoś przecież stać się dla nas mogłoby,co się ach, samo zdarzyć długo nie umiało,co chciało i blisko było,wisiało w powietrzu, nad głowami, nade mnąA NIECHBY TO SIĘ ZDARZYŁO I TERAZ!wykrzyknąć chcę, chce, chcemykiedy tak napowrót krążę, krążymy, od drzwi łazienki do kuchenki drzwi, ślepej być może, amy nie ślepi! a stąd jest tylko droga jedna, przez okno lustra na świat! – więc i dopomóżmy temu! wołam – i dla was chcę pragnę, ach! jak bardzo, jak!a wy, samowielbni – czy bylibyście gotowi, choć zarazna bok odstawić obowiązki dzienne? WYRWAĆ SIĘ NA –wszak to nie pozór?!stanąć samemu, samej naprzeciw drzwi cudzych w oczekiwaniu pokornym, pokornie proszę,jak wobec was teraz staję! to gdyby PRZYPADKOWO ktoś zadzwonił do was, żadnego interesu nie mając, w tej dzielnicy ani mieście, z pytaniem niemym – CO JESZCZE co mogłoby się stać, a się nie stało między nami?! długo by o tym milczeć, jak najdłużej, głośno zapłakać już nie umiejąc, i nie wstydząc się ale bo dalej tak nie można, nic dalej 7. NAPOTY A tylko drzewa ziemi trzymają się mocno; ptaki zaś latają sobie wysoko. One jedne pracowicie czekają; rosną na miarę swojego miejsca; nieraz i brak odpowiedzi im starcza, by utrzymać pion. One chronią ziemię, zwracają jej część bezpieczeństwa, mają ją pod osłoną. Nie zatrzymują nic dla siebie. Już wyjdę! powiedział sobie Absin, przecież jest sierpień! wyleżeć dłużej niepodobna! Moja temperatura pnie się w górę, a ta za oknem jak spada, to ledwie do 30 stopni! Ale wyjdę! trzeba mi być wszędzie dziś, przecież to dwudziesty trzeci sierpnia, okrągła rocznica podpisania cyrografu na niebyczej, naszej skórze. Po tygodniach leżenia, trzęsienia się w gorączce, zapragnął Abs znów do czegoś dopiąć się, do czegoś przecież się przynależy! Po raz pierwszy dziś można świętować nasze „prawa odwieczne”, jak to je w lepszym świecie nazwano; a jak można to można! Iść mu trudno, krok za kroczkiem, bez pomocy trzonka od szczotki nie daje się przesunąć na krok; do sklepu z warzywami dotarł, na upał najlepsze są owoce, ale kolejka spora, więc stanął; lecz stanie jeszcze trudniejsze niż iście, padł, zemdlał, kobiety go wyzwały od pijaków, sklepy pomylił! a sklepowa, że tu nabrudzi jeszcze! wyprowadziła go do drzwi jednak, szczęśliwa że nie nabrudził, choć jabłek nie sprzedała, kolejka! „trochę dalej będzie mały kiosk, tam wszystko kupię!” a kiosk był zamknięty, „ale park – o, na pewno park będzie otwarty!” i dotarł wreszcie, było parę wolnych ławek, a on sam. Nie za daleko zaparkowana kolumna pancernych stała, sikawek trochę też, i transportowych zwykłych, niby dla ludzi. „Prawda, że dziś wolno, ale jeszcze nie wiadomo na ile.” Znaczy, że nie można już po staremu żyć, a po nowemu ciągle nie wiadomo jak. Milicjanci, grupkami zawsze pewniejsi niż cywile, dalej nie było nic, plac; tam ci ćwiczyli różne sporty; „właściwie to można by z nich zmontować parę drużyn do futbola!” ale że mundurowi? to i kto by im przyniósł piłkę zza płotu? Ach, co to byłaby za gra! i to pierwsza wolna! oni z cywilami! Jednak im stać trzeba i słuchać się obowiązku, bo mogą wezwać, i zgromić tłum, suwerenność, społeczeństwo, wolność rozkazać; a suwerenność się świętuje. Już i po paru odważają się chodzić, lecz dziwnym kroczkiem, nie do tego miejsca. A inni pod plandekę wskakują, chowają się, upał! Lecz i na ziemię zraz się wytarabaniają, trudno i tu ustać, miejsce sobie znaleźć – no, nie mają jak! Ktoś przekomarza się z kimś w szoferce, atmosfera jak na wczasach. Ale – przez ten upał i skwar Abs zaczął sobie przypominać, jak to się kilkadziesiąt lat temu myślało, i o prawdziwie polskich żołnierzykach, z trzydziestego dziewiątego, tych co każdy i ducha i ciało na wyrost miał! „ale nie na wzór są tych tu, przenigdy!!” widział przecież, jak oni biwakowali na podwórzu, a broń ustawiona w kozły, a konie obok nerwowo obrok chrupią, i trawę, czują, że do bitwy trzeba dobrze się najeść, potem nie wiadomo kiedy gdzie? rozumiał to koń, bo taki jest i jego żołnierski obowiązek, we wspólny idą, ostateczny bój! - - a tutejsi to się polewają wodą, a tamci u studni na plecy lali i na twarz, - - ci tu prosto z butelki; a tam obrazek słodki jako wzór dla dziecka tamto pamięta, tu bez pamięci żyje już długo, lecz wie do czego mogłoby dojść, co być nie powinno; „wtedy się żyło naprawdę, a w górze to pomrukiwały samoloty, a gdzie lornetka, panie podporuczniku? czy to nasz?” szukają, sprawdzają, pojedynczymi od lewej strzelają; a ów odlatuje sobie, dalej nic nie dzieje się długo na podwórzu, jeszcze przez pół dnia nic... Ta przestrzeń tu pięćdziesięciu kroków między nim a ZOMO, wypełniona pracą stron, wyszukiwaniem zajęć, podejrzeniami; pozory rozkojarzenia i rozpiętość czasu zawiesiły na moment, gotowość wyczekiwania; a chorym i słabym, naprzeciw silnym i licznym, wszystkim wykluwa się przyszłość tu, dziwny jej zalążek; „nie jestem już sam! wyszedłem i nie leżę!” „nikt tak naprawdę nie wie, czy będą nas bić, czy nie? i ja nie wiem”. Korzystając z wolnej chwili na zwiad wysyła Abs wszystkie ptaki swoich myśli, kruki, kawki, albo i srokę, do Miejsc które tak dobrze zna, niech skorzystają przynajmniej one ze swobody! niech i on przez nie, i on, dozna wymarzonej ochłody być może - 8 po polu Kruk męskim krokiem swobodnie włóczy się; dostojnie, jak bocian wahliwie, pomyka naprzód, następny krok stawi. Nieopodal dojrzał Stracha na wróble, który, też o dziwo, idzie, przesuwa się po polu, na nim zasię i twarz osadzona, rozrzedzonym światłem błyska niby packa gliny rzucona na piasek, a może i czarnoziemu; wyposażona ona jest w uśmiech, choć nieruchomy. Strach z żywą głową zanosi się aż na gumno i w chałupie staje, znika; Kruk na dworze tkwi, jego samotnością nie przejmie się świat, lecz może z nudów rychło i dniowi ściemnia się, dziś jakby pół godziny przed czasem. W domu za szybą króluje już nie Strach, lecz z wierzchnich łachów wyłuskana Una, zapaliła lampę, firanki z łoskotem po karniszach rozsuwa, by jej nie zaglądał tam taki nikt. Przy stole siada, zasmużonym światłem od lampy; jesienny mrok przez szybę prześwituje nieco, bo światło się na Kruku rozproszyło ostatecznie, przenikalność w obie strony teraz słaba, prawie żadna. Una jakby czuje to rozdygotanie skali między światłem a czernią, przed chwilą miała ochotę spocząć, siąść; lecz woli być pewną swego stanu posiadania, jak najpewniejszą! waha się tylko na podobieństwo kroku Kruka, lecz odrzuca wahanie, jej to obce, spogląda na ścianę, tam obraz, przyklęknąć czy nie? się zastanawia; ale czyż nie lepiej się ucieszyć tym co już w ręku? wraca do swej myśli, odwraca twarz od obrazu, choć z odruchu pamięci przyklęka, zaplata palce u rąk, w odrętwieniu minutę trwa albo i pięć, twarz z zamkniętymi oczami podnosi ku górze, podpierając się ręką wstaje, szybko ucieka stamtąd, zatrzymuje się, patrzy po podłodze, to cień, wreszcie obdarowana pewnością i spokojem rozprostowuje palce na zapas, dłonie zaciera, rozgląda się, a przecież w pokoju nie ma więcej nikogo; i jakby się objawił jej nagle najwyższy porządek, z uśmiechem zdejmuje z gwoździa klucz, wysuwa szufladę od komody; jeszcze raz z hałasem przesuwa zasłony w te i nazad, „A może tam ktoś w czerni stoi za oknem?” w niepewności myśli; jednak wraca do szuflady, wysuwa do końca, z głębi wyjmuje paczuszki dwie, kładzie na stół, przy nim zasiada. Paczuszki są z worków nylonowych, dla pewności owinięte gazetą, rozkłada je przed sobą, porządkuje banknoty, niech jak żołnierzyki w ordynku są, do wymarszu gotowe. Ach, gdyby miała tę pewność, że to naprawdę chwila, którą da się i na wieczność przedłużyć – z pewnością by uśmiechnęła się i do losu, że tutaj wszystko po prostu jest dla niej! „Ale i robota tam jeszcze czeka!” – A to byłoby Zochy! i przesunęła paczkę ku sobie. – A to Franka. – To niby dla Izy. – A temu i tak nic po pieniądzach. Wyrzekł się naszego Miejsca to i co! wyjechał, nie wrócił. I tak jeszcze by pomarnował! i kupka powędrowała do szuflady z powrotem. – ...wezmę od Izy i zamówię dwie msze; a od Zochy?Wrzuca trzy kupki do worka z napisem BIOVITAL i chowa gdzie były. – To trzeba by jeszcze i za Zochę! rozjaśniona, uśmiechnięta gasi lampę, być może ktoś podgląda - - przyklęka i teraz będzie dziękować za dobrze miniony dzień. Przydałaby się rzeczywiście i prawdziwie dobra muzyka do tego! tak to odczuła. A muzyki tutaj brak. II. WITAJ, PITEKANTROPIE! 9. MAESTRO, DUŚ! Szukam kogoś; żeby choć jednego partnera! Nawet i nie wykluczam partnerki. Dziewczyna w barze jest ze wszystkim na czasie, czyli na bieżąco. Ona jeszcze nie wie, że czas nie istnieje. Nawet jej okulary nie po to są, by coś dojrzeć – lecz by miały blask – może przybysza na nie złowić! ja dzisiaj tu jestem przybysz pierwszy; a ona przez te nieużyteczne swoje szkła na mnie i nie patrzy, bo jej się pocą przy zmywaniu naczyń; ona jest na bieżąco ze wszystkim, co ma na sobie; by odkryć i ciało, którego nie za wiele, lecz teraz tyle się akurat nosi; suchość postury niech da akcent! a strój? na razie nie ma wyznaczonej roli. Sukienczyna zwisa jej od nisko określonej szyi aż po wysoko określony dół. No i chucherko! Rączki, którymi podaje mi kawę, są jak u komara, nie napitego jeszcze, czyli komarzycy; a podaje gestem oszczędnym aż zanadto, więc filiżanka trafia mi uszkiem prosto w nos, a gdy wykręcę ją i doniosę do ust, to będzie dopiero wykończenie jej łuku, które zależy już tylko ode mnie; ona jako gospodyni i tak mnie nie zauważa, odwróciła się do ściany i po kasetę sięga – chce mi? sobie? sobie przede mną? coś nastawić; a czy odpowiednie to będzie do tego, czego się spodziewam ja po niej, ona po mnie? może jednak chce od niepokoju uciec, uzasadnionego o tak rannej porze, w przynależność pewniejszą, chlubniejszą niż, co by tu nie sądzić o świecie dookoła, istnieje gdzieś pewnie, choćby i poza? jednak co do muzyki – trudno jej nie rozminąć się ze mną, albowiem to ja zgaduję; ona tylko uważa, że nie może się mylić, człowiek na urzędzie, nigdy nie przyzna się, kiedy nie ma racji. I na kogo oszacowała mnie? co nastawiła? zgaduję, na wypadek gdyby rzeczywiście moją obecność miała wziąć pod uwagę - – tylko nie za głośno bym prosił! wyrwałem się; odwróciła się, spojrzała pytająco, jakby nie była przygotowana na żaden głos, nawet czyjąś tam obecność; – coś tłowego raczej bym proponował, jeśli już! bez znaku zgody ni sprzeciwu, pochylona szukała znów tam pod ścianą; do barwy głosu, intonacji dobiera? domniemanego stopnia zgryźliwości mojej? Już wiem co najgorsze; ta muzyka będzie i dalej wymigiem, żeby tak naprawdę nie stało się nic więcej! a to już gorzej niż w punkcie wyjścia było; i nastawiła Mozarta. Z okresu gdzieś między 380 a 400KV. – Koechel Verzeugnis coś około... mruknąłem pod nosem. Bo skoro to studentka muzykologii, a nie melomanka jeszcze, w każdym razie żaden tam typowy grzmot z miłością do upa-upa! to chciała mi się tu pokazać! już sobie wyobrażam, jaką to podejrzeń serię w niej wzbudziłem; że nie wiem, ale za to ona wie! no i zaczniemy sobie dalej próbować imponować. A wszystko już było tak, jakby miało się coś zacząć – chciała mi zbyt wiele rzeczy zasugerować naraz, o to podejrzewam; a na to, sam już nie wiedząc czemu, decyzję mam szybką – dopijam kawę, zwijam żagiel, a wróżenie z fusów zostawiam jej na tłowe zajęcie z epoki, właśnie bieżącej; jestem o tyle bogatszy w możliwości od niej, mogę zostać lub odejść; zostawiam jej na dodatek całą stertę ach, tu do policzenia, na wypadek jeśli lubi. W parku, który od upału chroni, w przytulnie odgrodzonym zakątku, zastanawiam się, iść czy zostać? aż tu natykam się, oczu nadziwić nie mogę, jakie wspaniałe ach, towarzystwo mi dziś sądzone! – przecież to sam Mistrz, Maestro we własnej osobie! wołam; słuchałem pana, podziwiałem nie dalej niż wczoraj! i dopiero gdy kończę te słowa, po reakcji starszego pana orientuję się, jak bardzo się wygłupiłem; dobrze przynajmniej, że całkiem nie zastąpiłem mu drogi, ma gdzie uciec! Mistrz, zaskoczony i cokolwiek przestraszony, wstrzymał krok tylko, stanął i milczy; więc ja tym bardziej usuwam się na bok, droga wolna, przejście gotowe dla Mistrza! żeby się bezpiecznie czuł i swobodnie, on w każdej chwili! A dopiero jak zechce, będzie miał okazję i na zaczepkę moją odpowiedzieć; już stało się, to i nietrudno! ja mu tu upragnione pytanka na wszelki wypadek mam – jakby co, natychmiast zaserwuję! Ale zatrzymany stoi, przyzwyczaja się; Maestro speszony? to ja mu tym bardziej, jeszcze dalej na bok usuwam się, pod drzewko, czekam i spod oka zerkam, choć niewygodnie mi tak, w półzgiętej pozycji pod gałęzią! Maestro wreszcie niech łaskawie sam zdecyduje: czy wolno mu pójść dalej nie dając odpowiedzi? bo jakby tak nie męczył się dla muzyki dobrowolnie nikt, jak tu meloman pod gałąź wtłoczony – i się ulotnił w jednej chwili, nie przeszedł tą chwilą w następną – to i nikt z nas już do samej Muzyki nie śmiałby, być może, się zbliżyć! A swoją drogą, jaki to świat mały! nawet w duchu przyznaję mu rację, że tak stoi, milczy, bo sam nie bardzo chciałbym, żeby mnie kto - „lecz skoro już tu jestem, pomyślał sobie może, to czemu i nie wykorzystać tej chwilki na pogadanie z kimś z tłumu (!), bo i osamotnionym się jest w taki upał, a powiedzieć coś warto, i dowiedzieć się, jak owi tam maluczcy odbierają Wielką Szszs-tukę, jak przekładają ją na prymitywne sposoby i mają jeszcze z nich uciechę!” a może też i pomyślał, „pogadamy sobie o wszystkim i niczym, taki sobie nieznajomek zwykły z prawdziwym mną, Wielkim Nieznajomym, choć to oczywiście nienormalne, bym ja, Mistrz, tak już ogólnie i bez żadnego picu uznany, podziwiany, mógł być jeszcze i tu słuchany, jak byle pospolitak!... ale też i grzechem przeciw Szsst-uce byłoby tracić okazję do dania łaski, ot, spopularyzowania się dodatkowo – co w tym złego? a że mi się pod rękę nawinął? nie będę mu wyjaśniał i tłumaczył za wiele, bo tego to i nie lubię!” i tak żeśmy się spotkali, z bardzo przypadkowego faktu, powodu, no że upał, zresztą choćby i bez powodu – a spotkanie jest! – To wielka okazja dla mnie poznać Maestro, ułatwiłem mu wyrażenie zgody, lizusowsko, żeby miał czas złapać rytm powietrza w płuca – ...i móc wymienić z Nim parę zdań o najważniejszych że tak powiem zjawiskach! Maestro, już uśmiechnięty, nadal w miejscu stoi, myśli o tym, co usłyszał, i oswaja się z myślą, inną teraz, że będziemy oto gadać. – Tak – zapadła wreszcie decyzja – możemy porozmawiać, czemu nie! A pan – czym się szczególnie interesuje? – Oglądałem i słuchałem pana wczoraj i wcześniej, i parę razy pisaĆ już chciałem, a tu proszę, takie zejście się! Spojrzał na mnie uważniej, a może myśl w nim zaświtała jaka, zatrzymał się sprawdzić, bo może to niedozachwyt jeszcze? żeby tego nie musiał rozstrzygać, zaproponowałem przejście w głąb ogrodu, to znaczy on musiałby cofnąć się tam skąd wyszedł, a ja bym oczywiście nadal szedł do przodu – tam jest najspokojniej teraz, najpewniejszy cień!na co uprzejmie się zgodził. – Jak to jest, zapytałem, jak żyje się, kiedy tylko występuje się wciąż, w kraju i na wszystkich kontynentach, czy aby nie gubi się wtedy, nie traci po drodze czegoś z siebie? a choćby i formy fizycznej? – Ja proszę pana to wcale! ja jeżdżę proszę sobie wyobrazić na nartach jeszcze jeżdżę, a ostatniej zimy w Alpach na zawodach wystartowałem i drugie miejsce zająłem, tak, proszę sobie wyobrazić! – a przy tym wciąż pan koncertuje! – a ciągle muszę być czynny i sprawny; ale pan, czym się pan zajmuje? – mnie akurat, widzi Maestro, dzisiaj głowa rozbolała strasznie, to od spadku ciśnienia czy upału? więc przyszedłem tu się uspokoić – – a mnie to nie dokucza nic, widzi pan! wcale! ja nigdy nie byłem kwękałą, zawsze odporny na wszystko! bo muszę być mocniejszy od innych! przecież ja mam narzucić im swoją wolę! – do tego jeszcze dojdziemy, jeśli Mistrz pozwoli, ale teraz chciałbym zapytać, od czego się to zaczęło u pana? jak się zostaje Mistrzem? czy pan tak odrazu nim stał się? – ja to już od szóstego roku życia, mój drogi! właściwie to się taki urodziłem!– od razu jako cudowne dziecko? – ależ tak, oczywiście! na to trzeba mieć talent, jak jest talent, to potem jest i wszystko! – a jak to się okazało? to jest kiedy pan się dowiedział że? – a jak grałem na fortepianie, wtedy oczywiście na pianinie, no a kiedy ojciec mi się sprzeciwił, uciekłem z domu! – tak już od początku? a w którym roku życia pan tak uciekł? – w siedemnastym; – późno nawet, bo ja w szesnastym; i jaki bezpośredni powód był? – nie chciałem zostać prawnikiem; – a taki na przykład Schumann – on został prawnikiem; pan nie chciał – czemu? – a bo ja byłem artystą już, mój drogi! – no tak, a mnie nikt nie chciał zrobić prawnikiem; często myślałem sobie, że gdybym był – przez to pewnie i artystą nie jestem! bo wielu znam wykształconych prawników, i pisarzy przy tym, to im pisanie gładko szło, całą karierę zrobili na opisywaniu, jak im się wiedzie w sądzie czy biurze, z kim się tam zetknęli, jaki materiał komu przygotować musieli? nie wiem, czy bym umiał poradzić sobie z tymi paragrafami różnymi, wysiadując w biurze nudne godziny? – a to ze mną nie tak, mój drogi, u mnie talent zawsze był najważniejszy!Stanęliśmy w miejscu, przed ogrodzeniem, u odległego krańca ogrodu. – Moglibyśmy wrócić i pójść tymi schodami w dół, a tam są ławki wygodne. Ale... czy Maestro na dół też schodzi? – i oczywiście, mój drogi, ja w każdym kierunku i na każdy sposób chodzić potrafię. Choć jak w dół, to wolałbym na nartach oczywiście! zaśmieliśmy się równo jakoś obaj, przywtórowałem mu; no tak, żeby jeszcze była tutaj zima! – a co do talentu to chciałem zapytać, czy pan rozumie przez to również i wrażliwość? – jak jest talent, to i wrażliwość! jednemu towarzyszy drugie; – a jak ktoś, przepraszam, taki na przykład jak ja? widzi pan, raczej bez talentu jestem, ale wrażliwość, nie chwaląc się, mam, i można powiedzieć, ciągle jakby zbyt dziecięcą trochę, a nie od początku ją mam – czy to nie dziwne?! – bez talentu widzi pan – nic nie będzie! – a gdyby to pan miał zaczynać – na przykład bez talentu? – to nic bym do tej pory nie zrobił; – rzeczywiście aż tak, Maestro? – wie pan, ja prawdę powiedziawszy w każdej sytuacji umiałbym poradził sobie! – a właśnie! wiem, że byli tacy, jak wspomniany Schumann choćby; dopóki był prawnikiem, nie najlepiej mu się komponowało; ale jak już się zatrzymał na muzyce! a zdarzało mu się czasem, że i ze sobą nie mógł dać rady! ale z muzyką szło mu wyraźnie łatwiej!! albo taki Cervantes – ten odwrotnie: chyba ze czterdzieści powieści napisał, a każda marna! prawdziwym zaś Cervantesem został, autorem „Don Kichota”, na końcu dopiero! była to jedyna można powiedzieć udana księga, pierwsza na całym świecie powieść wtedy! A co powiedzieć o takich co długo przymierali głodem, i aż do śmierci nie doczekali się uznania – a potem, jak ich już nie było, nieraz okazywali się ojcami czegoś, za życia wcale o tym nie wiedząc! widocznie nie umieli nikomu w oko wpaść – na przykład ten, no, jakżeż on się nazywa - mówiłem mówiłem, długo bym mógł, tak jakbym o rodzinie własnej opowiadał i równocześnie sam z Maestrem spadałem w dół, albo i wznosiłem się ku górze, jak duch! choć więcej ciałem spadałem w dół, po tych schodach, Maestra wyprzedzając, jako ubezpieczenie; aż wywiodłem go w prawdziwą strefę ciszy, gdzie szło się i własnych kroków nie słysząc, posuwaliśmy się uważnie naprzód, prócz szeleszczących liści nad naszymi głowami nic nie słysząc, bez rozglądania się sunęliśmy aleją, nawet i bez patrzenia, co tam nad i przed jakby w przestworzu pustego nieba nad nami się czując, a każdy myśleć z nas mógł, gdziekolwiek ja coś widzę, to widzi i on, już i rozbieżność między nami nie tylko słów, ale i myśli, i poglądów, choć możliwa, nie była konieczna; wiele rzeczy nam się zredukowało do kilku niemal, Maestro wtedy, nieźle już wydzygawszy się w skokach schodkami i zmierzaniem wprost od krańca płotu aż na drugi kraniec, odwrócił do mnie twarz i stanął blisko tak, jak ja bym naprzeciw niego się nie ośmielił, a jednak miałem świadomość, że to dla niego tu zatrudniam swój umysł i ciało, i tylko on jest teraz moim partnerem; tedy stanął i patrzył mi w twarz, i nic, milczeliśmy przez dłuższą chwilę, on widać lubił we mnie stwarzać nastrój dziwny tak, jakby dla potrzeby wspólnej, a ja, budując swój obraz na nowo, budując go zresztą razem z nim, poczułem – aż zdziwiłem się – ach, jakie tu mnóstwo możliwości naraz!! szliśmy przecież dotąd w różne strony! niby razem, ale i straszliwie rozdzielnie, a tak niespodziewanie zdarzyło nam się w tej pracy spotkać - byłem bez obaw, lecz z powodu licznych zatrudnień, jakie miałem jeszcze przed sobą – nie tylko umysłu, ale i ciała, zajęć fizycznych, które już dłużej dla mnie zdawały się nie do zniesienia, a tu - ruszyliśmy po chwili z miejsca, już środkiem alei, teraz dopiero widziałem, jak z ławek po bokach przyglądali się nam gapowicze – Maestro od razu jakby wrócił do siebie znów, do bycia Mistrzem: – przecież ten kasztan, pod którym idziemy – wcale nie istnieje! wołał, odpowiadałem mu spojrzeniem przyjaznym lecz pytającym – a tamta kępa drzew cała – jej przecież nie ma! i tych ludzi na ławkach tu nie ma, ani żadnych ławek!! zapamiętale tak wywoływał ich i lżył za nieobecność, coraz to nowych świadków naszych! ludzie ukradkiem zaczęli się nam przyglądać, dziwić, a potem oburzać, skoro upewnili się, że jednak poruszają się, żyją; a zatem dlaczego ten obcy ktoś śmie wierzytelną ich obecność kwestionować? chwilowy pobyt a może i całą ich bytność?! – także i tej alei tu nie ma! my nią idziemy – bo ona jest dzięki mnie! – dopóki – ? spytałem; – dopóki jej nie odwołam! i wszystkich także! to ode mnie zależy, zechcę czy nie, ich wykreować! – no jasne! dorzuciłem, poparłem; – no ale przecież idzie pan ze mną! dodałem – nie robiłby pan tego idąc sam; oni by na pana zaraz rzucili się wtedy, a może i chcieliby zlinczować! tak odwracałem uwagę Mistrza od niebezpiecznego już wyzywania; z pewnością mogłem zgniewać go tym, ale niech tam! należało czymś zapełnić niebezpieczną próżnię między jego wykrzykiwaniem a buntem świadków; albo i wykorzystać jego obecność dla zaspokojenia swej ciekawości; – jakże to tam jest, u Beethovena? spytałem wreszcie – jak pan zaczyna prowadzić Piątą, Mistrzu, gdzie są tylko ósemki czy szesnastki nawet, cztery nutki staccato? jak pan to robi, mam na myśli z orkiestrą, by ich skłonić do wytrzymania, ba – wykazania niezwykłego napięcia całego tego oczekiwania? tylko cztery nutki tam osobno stoją i trzeba to zagrać wyraźnie i donośnie już na początku! jak pan to osiąga z tłumem muzyków, by przekroczyli siebie naraz! Zastanowił się, pomyślał – a mogę pokazać to na panu? – ależ z rozkoszą, Mistrzu! proszę o to gorliwie! – mogę – tak naprawdę? – ależ śmiało! siedliśmy teraz i my na jednej z ławek w rzędzie; a Maestro poprosił, bym głowę podniósł wysoko, godnie i odchylił ją do tyłu, jak najdalej na oparcie; wreszcie jak batutę przyłożył mi dwa palce do gardła – i przyduszał przyduszał, jak najskuteczniej! nie poddam się, o nie! a choćby już – to dla sztuki!! – już? już?! spytał się wreszcie Maestroa ja milczałem! – już mnie, k-hhum, nie ma! wysyczałem, wywijając się z uścisku;więc o to chodzi! – zrozumiałem; alecoś mi się w gardle zaryglowało czy naderwało, jakbym polano połknął! – ale khu-hm, nie dałem się! i co – mam cholera, t-th-talent, czy nie?! wykrztusiłem; – nic się panu nie stało? spytał, sam zaczerwieniony, Mistrz; – nt-tylko cholera, się jąkam! Ale prz-rzekonał mnie pan, ta-ak! Podniosłem się z ławki. – Jednak – spytałem po kwadransie – jak to jest, bo przecież ich jest stu, albo i więcej – a pan jeden! No tak, rozumiem, liczy się pomysł! – Teraz już pan zapewne wie, jak ważna może być naprawdę różnica między wykonaniami jednego i tego samego początku Piątej! Milczałem, zadowolony jednak, bo i nie uległem. Ruszyliśmy, byle dalej od krytycznego miejsca, i faktu że mnie przyduszał, i nadawania kształtu Niewykonalnemu. 10 Obudziłem się bardzo, ale to bardzo zmęczony. W nocy wypchnięto mnie z okropnie zatłoczonej kolejki, którą jechaliśmy do zwiedzania podziemi. Wąziutkimi schodami w dół, potem w górę, i znowu w dół ale w innym kierunku, przepychaliśmy się cały czas do szybu, który zdaje się kiedyś już zwiedzałem; tym razem nie udało mi się dobrnąć tam, do celu, więc ustawiłem się w kolejce ponownie – czemu nie skorzystać z okazji, pomyślałem, skoro już tu jestem? i odszedłem z przedostatniego stopnia schodów, które wiodły ku wyjściu; ustawiłem się znów, teraz jako pierwszy w kolejce, choć jak się powiększyła to mnie szybko wypchnięto - - ach, taki byłem ciekaw wszystkiego, a tak naiwny! lecz kiedy kolejna grupa zebrała się i ruszyliśmy – mnie się nie śpieszyło; a niezadługo wymknąłem się i temu tłumkowi nudnemu, zerknąwszy w bok ujrzałem inną grupkę, ciekawszą, i mniejszą znacznie; w końcu została z niej tylko para z dzieckiem, szli sobie prosto z góry, ledwie nie spadając, stromo bardzo mieli, ale i nie śpieszyli się, jakby to był spacer ranny, na śniadanie, taki co to nikt za wiele nie spodziewa się po nim, ale z to czuli się dobrze; a mnie jednak zwlekać nie było co, choć już byłem nieraz pierwszy w grupie, to potem na inną zapatrzyłem się, przytrzymałem uwagę na nich, i nie oderwałem spojrzenia stamtąd – czułem się kandydatem tam, niekoniecznie by do śniadania razem siąść, ale do marszu wspólnego tak, przecież umieli tak iść, mieć spełnione życzenia, ba, nawet i zachcianki! ja sam ich nie miałem; i tak myślałem sobie, a oni tam szli, ja z dołu tu patrzący, nieomal z ukrycia, a dla nich byłem może całkiem niewidoczny – lecz i mniej pewny siebie, bez dwóch zdań, że przecież z tłumu wyrwać się mogę, mam taki zamiar, chociaż z przewodnikiem tu wszedłem! a oni odprężeni, dotlenieni, może i w miarę gnuśni, szli jak każdy lubi sobie iść, dla innych stając się kimś ważnym! „i to są bardzo przyjemni ludzie”, myślałem; „więc i czemu by do nich nie dołączyć?” już w duchu coś do nich zagadałem; lecz oni nic, szli sobie - „to ludzie z gór, właśnie schodzą, a ja miałbym pod górę najpierw się wspiąć!” „tacy są zrównoważeni, z pewnością mądrzy”, widziałem to od momentu, jak tylko stali się moim punktem odniesienia; – a więc zrównoważmy się jako całość! powiedziałem głośno, by równym z równymi być, choć przez moment; „pewnie i oni chętni byliby pogadać o życiu i w ogóle! jedyni tacy, którzy coś tam przeszli, a których własny trud – ich samych nie zwyciężył!” a ja byłem przy nich – jeśli chodzi o zapał – młodzieńcem nieomal; a gdyby doważyć smutek i żal do tego – młodzieńcem może bym był ze świadomością starca! „który jest gotów mimo wszystko wejść w komitywę z każdym!” krótko mówiąc chciałem się kopsnąć tam w górę – i potowarzyszyć im – w zejściu; moja mobilność jeszcze na to pozwalała, że mimo to się zrównoważę; moja swoboda wyboru dawała mi szansę wciąż na partnera; a gdy obejrzałem się za siebie w dół – tam zaczynało się zwlekanie następne; długo było pusto, nie było nikogo, potem utworzyła się kolejka, która szybko zamieniła się w tłum, taka to już normalność ich; potem zaś wszyscy, do marudera ostatniego, zrównać się muszą! więc stanęło mi w oczach przywidzenie wtedy, że również tam, obok kolejki, ku górze wiedzie przecinka długa, od drzew, które ją przesłaniają, aż po horyzont, do plus minus nieskończoności niemalże - - gdzie światło tylko już, punkt przy punkcie, układa się w stos, jak lusterka przy drodze, jak sterta kamieni tam na dole, gdzie każdy też w każdej chwili może ulotnić się lub przejść do dowolnego innego widma, na kraniec innego możliwego świata choćby! a jegoresztki, jedyny ślad tu po nas, patrzących z dołu, dowód, że ktoś taki był, a coś takiego byćmogło – zostaje w zarysie pomyślenia, tego w chwilę potem, kiedy wspominasz!„zazwyczaj to już tak jest, że znajdujesz czasem,czegoś nie szukał!”tak i dla mnie wydłużała się bądź znikałaimponująca perspektywa z dołu,lotu w którąkolwiek stronę, gdzie by nie zerknąć –tam znaleźć możesz koniec drogi – cóż, że aż na szczycie? albo kto wie – może i jeszczedalej?„pięknie tam musieli się natrudzić Wędrowcy, tak ładnie spadający mi tu na widok!”pomyślałem;miałem dla nich wciąż wielkie uznanie;a oni, jakby tego nie czując, dalej szli sobie,skądś albo na śniadanie;a patrzącego dziw brał tym większy;aż obejrzawszy się zobaczyłem,że moi tam znów ruszyli, kolejni już, z przewodnikiem,i dochodzili do nich też jacyś obcy,z tych co to nie robią nikomu nadziei,że go zauważą, lub do kolejki wpuszcząByło ich tak wielu wielu, że musiałbym się natychmiast pod ziemię zapaść,gdyby mi się tu w górze nie zapowiadał słoneczny dzieńAle i nie zapisałem się jeszcze do żadnej rannej nauki chodzenia na śniadanie!choć ze mnie staruszek już, a może i niemowlak, ale zbuntowany; mam nauczyć się ruszać,iść krok po kroczku, wybierać co się zdarzyć może!bo wszystko się dziś jeszcze może stać!tę możność w sobie mieć – och, to byłoby najlepiej!jak i swobodnie iść po każdej drodze! Wstałem wcześnie rano, staję w oknie,– och, jak wszystko po kolei zaczyna mnie boleć! 11. CANTUS FIRMUS PORANKA – POSZUKIWANY! Każdemu wolno chcieć.Raczej każdemu dziś chce się musieć.Mieć więcej niż miał do tej pory? musi! i nic mu już tego nie odbierze.Media starają się takim zaraz pomóc; „czyż u nas jeszcze mogą być tacy, którym czegoś nie wolno?!” krzyczą. A zawsze znajdą się chorzy, małoważni, którzy w ogóle nic nie chcą, ich o zdanie nikt nie spyta; a bywają wolni, lecz sił im nie starcza; żaden im palant nie wmówi, że czegoś nie potrafią; i ten rzadki przypadek jeszcze uratuje nasz świat! A bo gdy wyrosną dzieci, nie tym dzisiejszym ratownikom naszym, co wierzą, że mogą wszystko sami, ale ich dzieciom - -i kiedy wyjdą by rozniecić pożar, wszystko się ze wstydu zarumieni i przypiecze --wtedy może i inni zawtórują im: – och, nastał wreszcie nasz czas! my wiemy czego trzeba! Teraz byłaby bardzo dobra pora, by chcieć, i w tym warunkowym trybie, krótko mówiąc, cała jest nadzieja!! A ja na ten przykład chcę mieć ciszę domu; nie mam na to uzasadnienia. A mój sąsiad z góry lubi mieć głośno, i uzasadnienie na to ma: on chce z wolności korzystać! Piękny i smutny młodzieniec dziś musi choćby jednego papierosa zaraz dostać; pijak na pół litra; a niewinna narkomanka niczego nie musi; ona miała już wszystko wczoraj. – Ja muszę łyka! – A ja dać komuś w ryja! – No to ja przy nich, sam pan widzi, bardzo porządny jestem, i tylko muszę mieć samochód! a ile ich stoi na ulicy, pan widzi? zaraz sobie wybiorę! – a ja chcę, no bo zasługuję na to, mieć męża porządniejszego niż mam; sama jestem za porządna dla takiego! – ja na cud czekam, cud nas tylko uratować może! – a ty nie bądź od razu tak wszechmocnym Panem Bogiem! spróbuj choć raz być trochę porządniejszym człowiekiem; na przykład mężem tamtej pani! jeden ma skrupuły, a inny sumienie wyrzucone ma na bruk; obcy ludzie dziś są tak dalece sobie obcy, żaden drugiego znać nie chce; bo jeszcze by trzeba czymś tam się komuś odwzajemnić?! a czy jest taki, kto mógłby na wszystko się zamierzyć i iść przed siebie bez przeszkód? 12 Człowiek wywodzi się raczej z przerażenia; z uporu wielu, z odwagi coraz mniej; ile samozaparcia i odwagi musiałby mieć ktoś, kto by wyrzekł się towarzystwa, którego się przecież nie wybiera, rodziców, braci, albo i przełożonych, a przedtem i siebie. A no bo tak się i dzieje – przez wieczne przepraszanie czy kimkolwiek stajesz się? a przez wypatrywanie możliwości, jedynej dla siebie? Wszystkie okoliczności, jakie zastaliśmy, były nie do przetrwania; choćbyś entuzjastycznie na nie się zgodził; postawić mały kroczek, większy potem, własny – to byłby warunek jedyny, żeby cię wilki nie zjadły! Upodobniłeś się do wszystkich potrosze – i tak zaczyna się twoja służba; choć stanąć w szeregu gorliwych miałeś, na poprawianie świata – a potem – boczkiem, małymi krokami, mimo obojętnego tłumu przesuniesz się, przemkniesz – żaden to jeszcze marsz do przodu ale właśnie - tłum stanowią Niezauważalni! ty, chwilowo niepoczytalny, nie pamiętający siebie, przeszłego ni dzisiejszego, bez planów, przemocą wewnętrzną gnany zaczniesz granice obalać!! i wszyscy przystaną do zbożnego zamiaru chętnie, jak ci się uda! ale i granica sama musi na to zgodzić się; potężna armia nawet na szturm się sama nie decyduje, młokosom woli oddać broń! Byłem kiedyś dzieckiem, bezbronnym; nie przerażonym za bardzo, nie rozumiałem tak wiele; aż do znudzenia ciekaw byłem wszystkiego; zaczynałem wszystko, wykańczałem coś czasem. Dziecko to musi długo żyć na czyjś wzór, jakby się tego nie zapierało! Ale dziecko jest wciąż ciekawe, to jest jego siła! Bo kiedy jest słabe, przyzna się i do tego. Przypatruje się wszystkiemu długo; nowym obrazkom ładnym, patrzy, wierzy; w drodze do szkoły lub wracając, kombinuje coś tam – świat dlań w miejscu staje i czeka, bo czekać musi, bo dziecko tak potrafi się nim zająć, choćby i przez wieczność. Aż coś wymyśli. A świat ma czas, na realizację może czekać. Idzie, płotom się przypatruje, co między domostwami wyrosły; ścieżkom, co po zimie niby to wyprostowały się. I z byle powodu bywa szczęśliwe. Marzy sobie, tak ogólnie żeby przy drodze było więcej jeszcze takich przytulnych miejsc! to taka cecha już jest martwych przedmiotów, że przytulność czyni je żywszymi! Ono myśli o dołożeniu własnych sił do wszystkiego tutaj; ono myśli – a może mnie za to i pochwalą? Mężczyzną kiedy zostanie, chce na równi z kimś tam być do najważniejszych zadań dopuszczonym. Cały świat może się przez to zmienić na korzyść! Jeśli do tego przypadkiem pójdzie na film o Jean-Valjeanie niejakim, film pod tytułem „Nędznicy” – przez całą drogę powrotną wypłacze się, a nawet i przez pół nocy potem, z czystego można powiedzieć szczęścia! że też Tamtemu tak udało się! jak to możliwe? z tak dalekiego świata przywędrował tu, z innego czasu (film jest z 1934 roku – ach, wtedy właśnie ja się urodziłem, jest mój!); będzie już żyć tylko na Jego wzór; jak On sam nazwie się Tamtenem! kto wie, może i jemu kiedyś ktoś udzieli tajemnicy, i sam pozna, że coś Niemożliwego powieść się może! i wtedy sam już wszystko pojmie, sam zrobić coś podobnego będzie potrafił – ale czy kto go pochwali za to? wyróżni?! „ale i tak warto byłoby żyć, tylko się ośmielić!” pomyśli, „ach, jaki szczęśliwy będę, jak nikt na świecie!” Z przerażenia byłaby to jednak zbyt daleka droga. 13 Zapadał w głęboki sen (sen umożliwia prawdziwe istnienie!), niewyraźne figury rozpływały się w czasie, niknęły; na ich miejsce przytaczało się coś nowego, rzeczywiście dziwne, ale może to i będzie miało jakiś sens? aż wytrącił go z tego dzwonek, alarm! poderwał się, skrzeknął coś do słuchawki, nie był to nawet cały wyraz. – O, jak dobrze, że jesteś! a nie miałam już nadziei się dodzwonić. Śliczna pogoda dziś, prawda? – pogoda? a cóż to mamy – znowu dzień?! jej entuzjazm, tej jakiejś pani, bliski był apogeum; czyż nie można by go przyhamować? – tak, straszna pogoda! wykrztusił z trudem, nie wiedząc, czy to naprawdę sam wypowiedział – usiłowałem zdrzemnąć się, jeśli pozwolisz, złapać choć jakiś kawałek... – jeszcze nic straconego! nie ustępowała tamta przemądrzalska; – masz rację – przybił jej myśl, zauważył z ulgą, że stać go już na wyraźny głos; – to cześć! zakończył i odłożył słuchawkę, wykorzystując moment gdy zachłystywała się swą pewnością. Taka niby twardzielka, a w końcu musiała i zrobić coś pod dyktando. On nie dał się złamać; i z dobrze sobie znaną bezwładnością oczekiwał na ponowne wejście w zdarzenia snu, przynajmniej prawdziwe. Tak, upał już chyba zelżał, na łąkę wypaloną słońcem świeży powieje wiatr, żółknące liście przegoni; pewnie i kretowisk przybyło nowych? to znak, że w podziemnych korytarzach już im brakuje powietrza. Sprawy życia i Ziemi mają jednak swój odwieczny porządek! 14 W nocy we mnie poukładały się same porządki. A po przejaśnieniu sny stały się szare, zorientować się po nich mogłem, mógłbym, lecz przysnąłem na nowo i znikły. Może kiedyś wejdę w okres dłuższego przejaśnienia --jednak noc to najbardziej pewna z szans na spełnienie, da mi choćby wyraźny mało znak – a wtedy! Zrywam obietnicę powrotu gdzieś tam; będę znów gnuśny przez pół dnia! a rozruszam się biegając, by mnie nie posądzili o bezczynność... czyż może być większa niewola niż nadmiar aktywności z obawy o bezczynność? niż ten --a wszystkie ważniejsze zmiany dotąd – wynikały z mej wytężonej aktywności! lecz gdy do tego możliwości brak? nie jestem ja żaden ambicjoner szalony – ot, władca kartki papieru, ale – parę godzin później Ha (to ona dzwoniła przedtem) opowiedziała mi swój kolejny sen. Byłam na basenie, pływałam, ale w basenie nie było wody. Nie byłam rozebrana, lecz normalnie pływałam, unosiłam się ponad. I po co miałabym się rozbierać, kiedy nie było tam wody! I choć żadnego latania w powietrzu też nie było, poruszałam się w granicach basenu. Aż później znalazłam się za szybą, widziałam jak ty sobie pływasz po basenie pełnym wody; a ja nie mogłam tam wejść! – chodź i dołącz do mnie! usłyszałam zza szyby, ale myślę, że to nie byłeś ty; ty dla mnie nie byłeś wtedy w teraźniejszości, raczej w innym jakimś czasie; – nie jesteś w teraźniejszości?! zapytałam nawet, ale mi nie odpowiedziałeś; tak jakoś nie wprost usłyszałam jednak, jak powiedziałeś: – otwórz te drzwi! – kiedy nie mogę! wykrzyczałam przez grubą szybę, nawet nie próbując; przecież nie mogę! – a to już nie zależy ode mnie! odpowiedziałeś – widocznie coś cię tam zatrzymało! ...a może nie chcesz w ogóle i popatrzeć na mnie? wydało mi się wtedy, że nie jestem ci wierna, choć nie wiedziałam w czym? jakoś dziwnie czułam, że coraz mniej przy tym istnieję... 15 Szanowny, Drogi Maestro, Może zainteresuję Pana, gdy powiem, że przez cały ten czas od naszego spotkania zużywam dużo sił na próby, a może i całkiem już zużyłem się! może zbyt troskliwie poszukuję formy raz zdarzonej, dla tego, co ma się spełnić dziś? chyba jesteśmy wszyscy tak tym zajęci, że nie dochodzi nic do skutku, odpowiedzi na pytania postawione na początku wciąż brak, a my, zrozpaczeni, pytamy, czemu to tak?! wszystkim zdaje się, że jakaś zła okoliczność na nas wpływa, z czasem stajemy się bezradni – – Panie Przewodniczący Nowej Partii! Człowiek naszych czasów dokonał rzeczy niejednej, ale człowiek naszych czasów nie potrafi w sobie znaleźć zdolności i sił na tyle, żeby choć raz mu się udało, a bo i potem trzeba by to jeszcze wielokrotnie poddać koniecznej rewizji, podług kryteriów rzecz jasna przez innych wymyślonych... człowiek jest zanurzony w tym jak w rzece, a ona wszystko porywa, cel i miejsce dotarcia zostają nieznane! weźmy choćby przykład z much! te puste stwory nie zapominają bynajmniej o skuteczności, dotarciu do twojej głowy choćby, dla nich głowa ludzka jest zwykłym polem, ugorem do zagospodarowania... Szanowny Maestro, czemu nie zajmiemy się wreszcie tak bardzo pożądanym spotęgowaniem własnej skuteczności? właśnie Pana, człowieka doświadczonego i z wyobraźnią, chciałem spytać, nie z ciekawości pustej, ale dla licznych rzesz być może, które Pana podziwiają – jaka jest przyczyna tak ważna dla naszego życia tutaj, że ona musi pozostać nieznana! mój domysł własny, choć tylko na wpół gotowy - stanąłem raz jak żółw na plaży, by powołać się na luksus wierności pewnym ideałom, które nie przechodzą tak szybko donikąd; proponuję i dzisiaj Panu przewodzenie w sprawie tak ważnej dla wszystkich – bo z niedopasowanych cegiełek należy poskładać całość, w kompozycję taką jak w muzyce czystej, muzyka jest jak wiadomo bazą wszystkich sztuk, zatem i one skorzystają bezpośrednio, jak muzyka korzysta z praw fizyki, zastanych i przystosowanych do rozumienia i czucia; pan Maestro, w oczywisty sposób czuje się gospodarzem na jej gruncie, ja – ledwo harcownikiem, lecz mogłyby tu się spotkać różne etapy doświadczeń, czas niedokonany przeszły z niespełnionym przyszłym, czy odpowiada to panu? poprowadzić linię dowodową do przyczyny tego co teraz, w niekwestionowanym, nieprzerwanym ciągu wstecz! ona przecież dotyczą drogich nam istot, nas samych - 16 Moja perspektywa faktycznie i na dziś się nie kończy; jestem bez szans na spełnienie, jak na razie, ale jak dwie równoległe niestyczne, ja i ona – może kiedyś? być może? Gdybym żył jedną stroną świata tylko, i miał do wykonania jeden możliwy krok – to Przeszłość i tak, w tę usilnie prąca ku nam, od dawnego Egiptu powiedzmy, w przejmującej melodii fletu obecną, w wątłej, rwącej się, lecz nieustępliwej, którą słyszałem niedawno, może tylko w wyobraźni? ta tęsknota jej, prawie wieczna, przetrwała wszystkie labirynty zdarzeń, i choć nie wszędobylska wcale, ciągle samotna – a nie byłoby bez niej być może i żadnej drogi stamtąd do naszych czasów! więc i mojej dziś, tej rozpaczliwie silnej tęsknoty, która nie znajduje oparcia ni w osobach poznanych, ni w faktach, w wyobraźni czasem i pożądaniu, ach, tak drastycznie pomijana po drodze przez wszystkich, świat cały, jedynie realny! a przecież on też w przyszłość niby jest nastawiony! istnieje bez oznak całości wciąż, niejawnej czy niespełnionej, przez innych tak usilnie tępionej czy zdeptanej! A choćby to, co dzieje się dziś – i kiedyś być może! a co jest tam, kiedyś było, na pewno będzie jeszcze, inaczej, lecz musi być! dla mnie inna przyszłość nie istnieje; tylko tamta, wspólna i od zostawionego hen dawno człowieka, w uwikłaniach, w jakie się zaplątał - -Nieobojętne mi jest, nieprzerwanie ze mną złączone, to co od prawzoru tego, który dzięki w swej tęsknocie nie zmarniał - - jakże mógłbym go nie przyjąć w znanym już mi czasie? poznam go po żarliwości tonu, która jak w muzyce, nigdy się nie zaciera; przyjmę go – może wiesz, Maestro, jak go ugoszczę? kiedy terytorium żadnego na własność nie mam; a zawsze je ma ktoś obcy; przyjmę go z uczuciem pełnym! ze zrozumieniem, którego tak bardzo potrzebuje; bo z naszych niepamiętnych krewnych, jak mrówka albo i liszka, cytrynek pierwszą wiosną lotny, który zrywa się i pada niezdarnie – każdego mógłbym tak witać, kto się naraża,z niezliczonego zbioru wielu,chętnych choćby do jedynego lotu!Już wyobrażam sobie, jakbyśmy nieprzypadkiem tak mogli się znaleźć w praźródle bytności,czasu długo jeszcze nie naszego, nie zważając na różnice rasy, wielkości, jako to i długościkończyn, sposobu poruszania się, wysławianiaa mimo wszystko i tak byśmy się spotkali i poznalico nieosiągalnym wydaje się już dla nas – – a jak zowie się ten pan? – aaa... Pitekantropus! – Pitecantrope, ubi es? – ach, inteligencja twoja jaka!a pani co nie używa brzydkich słów – gdzie?i do spotkania tęskniąc, wzdragając się tylko, by po imieniu wszystkich nie obwoływać; bylejak w powszedni dzień móc być wpatrzonym wyobraźnią wielką, w zjawyktórą zapewne i Tamten był, wszak postać jawną posiadł,jak ją na sto, a może i paręset miliardów lat przed naszym zjawieniem się posiadła jutrzenka!o, dawno minione już dla nas, jakie mogłybyście być, wszelkie siły nieprzewidywalnychzdarzeń! – więc powiedz, skąd brałeś wzór, niedościgniony Pitekantropie, na jaką przyszłość dla siebie i kuzynów swoich, naszych – szykowałeś się? czy zanurzoną w większym coraz Nieznanym i Niewyobrażalnym? czy minimalizując się w konkret? ty, tajemniczy Zarodku, z pewnością i Wyrodku wśród bliskich – skąd wziąłeś sił i własnej uwagi aż tyle, by niebywałe podjąć możliwości? O, przybądź dziś, z gorliwością cię proszę, jakimkolwiek okażesz się, powitam cię zawsze chętnie, do swoich przychodź, Kuzynie nasz bliski! bo z najdalszymi włącznie widzę twe zamiary, Bracie starszy Najstarszy, pozbyliśmy się już niejednego z braci Starszych, fałszywych! to przez ciebie TU JESTEŚMY! tysiącami lat do nas szedłeś, a my, wciąż rozproszeni jeszcze, z tęsknotą zwrócić się ku tobie pragniemy! czasu nie ma, istnieje Droga, i ona się skróciła, lecz jest! którąśmy tu szli, pośród nienawiści zanadto nam się dłużyła! wszystko, co zostało, ulotne jak kurz, biernie w trzewiach naszych drzemie. Ludzkość jak w serii, się powtarza. Nie ma się przy czym innym zatrzymać na razie. Ty do końca doniosłeś zamiar swój; zdaje się, że i dostrzegłem z przestworzy kiwnięcie palcem, twoim Paluchem owłosionym, gdy odległości już dawno zacichły, i dziś mam uznanie dla ciebie, za tamten gest, Poprzedniku! A wy, przypatrzcie się, Dookolni, sile woli u Nieznajomego! Jego słowa, giętki język, choć z daleka, odczytujemy i niemo, a to melodia fletu go stwarza, i on, nasz przeszły obraz - 17 Już byłem zdolny prawie – być każdym! Już nie będę odtąd daremnie poszukiwał partnera! poznałem jego prawzór! znam Piteka! I jadę autobusem sobie; sam, ale tak się cieszę! jakbym na rozmówców miał na zawołanie każdego, kogo zapragnę; i jadąc tak się cieszę! i aż się dziwię sobie: kogo rzeczywiście byś tu miał, gdybyś zapragnął? spróbuj zagadnąć kogo, odezwać się, a zobaczysz! aż tu spotykam Hyzia; człowieka, który rzeczywiście kiedyś na mnie się poznał; więc jest, wśród obecnych, ten jedyny świadek mój! posiwiały mocno już, ale żwawo wskoczył do autobusu. – I co ty myślisz o tym?! – swoim zwyczajem zaczął ad rem, nie tracąc czasu;– o czym niby, Hyziu, ach jak się zmieniłeś! – no o tym, co każdy mówi. To przecież wszystko, co się tu dzieje, ty osiem lat wcześniej przewidziałeś! co porabiasz, powiedz?! – nic dalej, jeżdżę autobusem dla rozrywki; – i nie jesteś tam, wskazał głową hasła na murach, wśród zwycięzców?! Co się dopiero zastanawiają, czy wziąć władzę, kiedy ich ludzie wybrali. Czy to aby nie za dobre dla nich, raptem tak niepewnych? – ...jak się ośmielić? najważniejsze marzenie, już nie cudze, ale własne – poddać próbie?! – otóż to! A ty jeździsz autobusem wciąż, ha– ha! gdy niewolnicy stracili prześladowcę i nie wiedzą co robić! Stracili siebie, TAK NIEWINNYCH dotąd! kto im teraz powie – co jutro, pojutrze mają zrobić?! Hyź jak wskoczył nagle, tak i na pierwszym przystanku zniknął, zostałem sam z jego przerażeniem; bo przecież przerażenie mi wylał swoje, wobec tego, co się z wszystkimi miało – albo przynajmniej powinno się stać, a nie staje. I ja, wierny przedłużacz jego woli, niepokoiłem się. Nic, przecież nic nie mogłem zrobić! Za słaby i wobec choroby. Od paru dni Hyzia już nie ma; nie żyje. Tam wróciłem, do autobusu i w Aleje, by nie mogło i ze mnie wyjść to POWIĘKSZENIE ROLI! Chciałem choćby tylko o tym pomyśleć! A oddziaływanie na innych, moje? śmiechu warte! Ale Hyź mówił: – dobrze gdy chociaż ktoś jest inny! dzięki takiemu nie upadnie świat! To i przez Hyzia już pewnie nie upadnie. Nie ubezpieczał się przeciw nikomu i niczemu. To i go nie ma. Ale przynajmniej trudny los zostawia do wypełnienia. Chociaż tam wszystko miało być inne, inaczej już od momentu jak tylko zaczynałem istnieć - to jednak teraz należy wreszcie zacząć, jakby było od początku, tak, zacząć od konkretów! jeszcze by i Pitek tu się nadał, ale czy się zjawi?! III. CZŁOWIEK Z BŁĘDEM 18 Te strzępy dźwięku, jaki wydawał samolot, w niczym niepodobne do dzisiejszych, ledwo mogę sobie wyobrazić; minęły dawno, a samolot, maleńki jak naparstek, leciał i prawie że nas nie mijał. Nie zostawiał też na niebie smugi, jak dzisiejsze; jedynie dźwięk, tak nierealny już, zwiastował burzę. A niżej wszystko po ziemsku było: ułani strzelają w niebo z przyklęku, inni poją konie, w drogę wyruszą w porządku należytym, na bój. Niejeden raz usiłowałem wejść w to, lecz było zamknięte; pomrukiwanie samolotu trwało we mnie jednak, także i długa, rosnąca cisza, potężniejąca jak przed wybuchem; mam silną potrzebę i dzisiaj ciszy stamtąd, z wszystkiego okazała się najważniejsza! po niej wyobrazić usiłuję, co zaraz nastąpić powinno, jej obecność zawsze pożądana, trwa gdzieś, dla czegoś nie uwzględnionego jeszcze, na co powodu chwilowo brak. Moją i teraz szansą jest czuwanie „w oddaleniu od żywego świata”, lecz i z gorączką tamtą. Cisza dzierży nade mną władzę: pożądana przeciw każdemu nachałowi, uprzytomnia możliwość innego głosu, jak wtedy przeciw gwałtowi wojny. Na ławeczce jak ongiś siadłem, w ziemię wkopane słupki dwa, na nich dyl, ja na dylu, a na rozległej polanie naprzeciw – rozpoznaję teraz ciszę; i nie jest to wspominanie, żaden tam powój pamięci co się wokół zdarzonka pnie, tu do mnie ma to przyjść raczej, co zamierzyłem, co samo zechce się pojawić; wspominanie zresztą nigdy nie było dla mnie zajęciem głównym; myślą wolę być zwróconym naprzód, w czas, konkretne miejsce, które jest przede mną, wpatrywałbym się i w ścieżkę wytrwale, by aż do pustego obrazu dojść, niezauważalnej wciąż zawiesiny tego, co dopomina się o twoje miejsce. Nie jestem już pod żadnym ciążącym wpływem, mogę się zbliżyć jak ów oddalony dźwięk, zwolniony z nacisku uwagi; bo niezależność czasem sama na nas czeka, ty starasz się o nią, pragniesz jej, w niezmąconym skupieniu trwasz, aż nagle uświadamiasz sobie, że jest tu właśnie, już twoja! Tak właśnie toczy się i cały ten światek, nie honorując cudzych nawyków, o krańce możliwości wszelkich sam bez przerwy uderza, a namolnych pytków o zdanie nie pyta; od wielu więcej rzeczy niezależny, niż by receptor jaki zdążył mu przypisać. Więc i popatrzeć tutaj właśnie możesz, jak wędruje mrówka, wlecze się, szykuje do nowej drogi, kierunek ma wybadać, a gdy znów rusza, zdecydowana jest dojść choćby na koniec świata albo i trochę poza; gdybyś ją tysiąc razy zwodził, zawracał, patyczkiem z drogi spychał – nie ulegnie; choć zdarza się, że i speszona się pomyli, ale na prostą zawsze wyjdzie, bez zmyłki; nie ulegnie obiecankom niczyich, i twoich także zwodzeń; kiedy zaś pierwsza doszła, następne po niej równiutko obok tę trasę przelezą; a choćby bezmiar przeszkód napotkały po drodze, choćby morze się nagle wdarło na tę pustynię-rubież – one przecież przepłyną! jak dobrze się wpatrzyć, usłyszeć można, o czym ten ich niestracony czas uszach dzwoni, twoich a nie ich, bo tam żadnego ucha u mikropieństwa tego nie dojrzysz; a tu znów mucha z góry ledwo gdzie zabrzęczy, w twoje ucho ogromne z trzaskiem uderza, ogłusza cię i znika, jakby tym ucięciem lotu bezdnię całej odległości stąd do celu w nawias brała – za wcześnie dzisiaj być może na to się ośmiela! ale przecież muchy nie wierzą w swój błąd! przecherność ich wieczna, więc ciągle tylko zadają sobie pytanie, jak by tu być i nie być zarazem? co znaczy: dla siebie tylko być, tak długo jak się zechce! a więc i dopaść tego co się zechce – należy! Z góry też i żołądź czasem sobie tąpnie, skromnie lecz zdecydowanie, placiasto w miazgę traw spada; nawet się i nie odtoczy; gałązka zaś, martwa już i sucha, też nie od macochy jest, leci leci, ze świstem w skali infra, więc i niesłyszalnie, aż o ziemię trzaśnie rozpadając się – tak nijak wiele rzeczy się kończy, bez rozgłosu; nikomu nic to nie przypomina o sobie, niby żaden w tym sens, ale ta przynajmniej, ot, dźwięk wydała przaśny i rozmnożyła się przez podział; w przyrodzie martwej bowiem także nic, absolutnie nic nie ginie, żadnej tam fazy swego rozpadu nikt nie przeskoczy; to tak jak z rozwojem – nie zapomina się nigdy o tym, co raz było, a obyczaje z martwych przechodzą na żywych, z umarlaków biorą przykład dla swych wydumanych ambicji. Z trawy, co mam przed nosem, czasem na wolność się wyrwie i dziwoląg taki, co od bąka większy znacznie, a skrzydła ma na próbę przyczepione, byle jakie: bez steru do lotu zrywa się, nad ziemią z metr już przeleciał, a celuje gdzie? krwi mojej pragnie napić się, wampir! co nawet stateczności przedtem nie przerobił wcale; wzbija się ukosem, bo lecisko ma dziurawe, jak kamień po kolanie zsuwa się, umarlaka gadzina udaje, by się tylko wpić, i pije! znowuż mucha-sokotucha, pospolitucha z rodu, co to czu-chum-szu-chu-szu! sobie śpiewa, tego letniej oczywiście generacji, na końcu mojej ławeczki się przysiada, czeka, śledzi, jak co z czym i na co ja najbardziej zawzięcie spoglądam? O, tego to już nie lubię; a ona phi! nie zgadła nawet, iż moja wyniosłość majestatyczna długo ma trwać jeszcze tutaj, choćby do wieczora! co w przeliczeniu na jej kalendarz z pół życia stanowi pewnie! a czy osóbka tak polotna ma wyobrażenie czasu na dłużej, niż raz zobaczą te kaprawe ślepia? czyżby w nich Przyroda-Pani umiejscowiła dar chytrości dla tego bezciężaru? dostrzegła mój wielki Nos i wymyśla nań skok! na boki kontrolnie zerka, hałasu nie robi nic! a może by i mną całym zawładnąć chciała – wejść i zabzyczeć wszędzie, gdzie tylko da się zajrzeć! już tam apetyt na wiedzę to ona ma! a rozum położony gdzie? jest na dzisiejsze czasy akurat, rozrywkowo chce pobuszować we mnie, bez obowiązków! i zrobiła to, bestia! rezonans w uchu dając jak na stadionie! czuły organ wzięła gwałtem! ja wolałbym otwarte, czołowe zderzenie – z Wiatrem choćby, to byłaby bardziej równorzędna para! lecz Wiatru wciąż nie ma – niech lepiej już z pełną bezwzględnością na drugi koniec świata mnie pcha, niż miałbym tu znosić wiercenie niewyraźne, co mnie od wewnątrz rozpycha! Aż pod stopami młynek z liści się zakręcił, jak na życzenie ożywił się! zaraz pluśnie i deszczem jakim, różne sztuczki zna Wiatr i na przywianie złego! już ciszę utęsknioną żegnam jak najniechętniej; na chwilę może, jeśli ta wietrzna trąba jest złudna! jeśli babie lato tej jesieni jeszcze wróci; jak i inne, moje już, męskie lata, co nienajgorsze były - pomruk zmian na Niebie już roznosi; niby już coś tam jest, lecz i zaraz zanika. Pożółciło się, pobladło całe niebo; niedawno jeszcze tak dziarskie, niebieskoczyste; samo Słońce z nudy ledwo się wyżarza; niknie jak na sam Koniec świata; a zza płachty leśnej markotliwym, długim Deszczem zaciąga, mroczną Deszczomgłą, co zasmuża wszystko swoim potem; czas już na długo stanął tu w niewygodnym dla mnie obrocie; o rekordach spiekoty muszę i będzie łatwo, także co się zdarzyło wczoraj; zbliżona może i do idealnego wzorca słotność mnie opadła! Dla bardziej anonimowych może planet niż ta, i tego by starczyło, by zostać, zaprzestać wszelkiej nadziei; lecz nie wystarcza tego dla mnie, ani jak myślę dla tej całej ziemiorodności niepohamowanej w dążeniu do zmian, także i dla ciebie, anonimowy człowieku, który z wytrwałością, wciąż, perswaduje sobie jakąś nową kombinację przetrwania. A ten znienacka mijający świat niczyjej chciwości nie syci, lecz zna swoją własną powinność i względem przechodzącej mrówki, ten świat co tak lubi odbierać kwity, dowody wdzięczności, za niezwykle dziś udany Wschód Słońca czy Rozbłysłą Tęczę po niezmiernie paskudnej burzy, on zna, on się domyśla, kto z wszystkiego Wspominki najlepsze by miał – taki co w markotnej chwili nawet i słowa własnego wydać, i sensu jako takiego sklecić samodzielnie nie potrafi; i pan Bóg pewnie, Ów od całej tej Zdalni czy Zabytu egzystencjalności małonaszej, niby to dobrowolnej – nie ogarnąłby dziś tu wszystkiego najpojemniejszym Ramieniem swym; a człowiek, mało zauważalny, z nieodstępnym poczuciem braku, trwać musi – z uporem tym większym, im miejsca mniej i okazji znajduje, by móc się naprawdę gdzie skryć; ot, jedna chwilka przedrzemania albo zerknięcia na ten ostateczny skraj hen, Pozabytu, co się niektórym i Końcem Świata zdaje, dla niego okazać się może zamianą korzystną ledwie własnej Obecności tu względem kogoś-czegoś Tam – a dla mnie brzęczenia samolotu dawno zapadłego w złom we własny głos gdzieś – któż to raczy zgadnąć gdzie? pomieszania zapisanego w pamięci z fizycznym korpusem muchy – która, każdy przecież wie, ani tak śpiewna ni urodziwa to jednak z Wielkiego Ponadświata przychodzi do nas, zjawia się może z Nieudactwa jakiego Nadzwyczajnego – a może od gwiazd z fałszywych sztuczek jakich, na które – gdy cię ukąsi – dostajesz już kwit pewności --że Jesteś, na pewno jesteś przecież! 19 Oj, czy nie za daleko mierzyłeś się Hyziu, bez pardonu naprzód parłeś, nie uznając granic! trzeba było raczej oprzeć się na kimś, jak wielu! Ale ty myślałeś, że ze wszystkim poradzisz sobie! Taki to i ja jako dziecko byłem; ośmielony, że w czas Wielkiej Wojny udało mi się istnieć niezależnie, w odrębnym byciu fizycznym, duchowym. A w węższym niejako paśmie działając, w strefie potwierdzeń i zaprzeczeń, dla logicznej równowagi bycia szukając podstaw, mnóstwo mogłem już sam kwestii roztrząsać, bo na pytania zadawane Ojcu nie otrzymywałem odpowiedzi; jemu się nie chciało na nie odpowiadać, nie jesteś mi równy, mówił – ja tylko z Bogiem mogę per ty rozmawiać! On jeden zwraca się tak do mnie, a nie żaden smarkacz! Wtedy zaistniałem; dzięki towarzystwu istot z natury skłonnych do rozmowy; a że rozmowy nasze były nieme od początku, nie zaprzeczało to chęci porozumienia; zatem sporo w nich było pytających min, wszelkiego zastanawiania się – istotami tymi były Krowy; persony twardo stąpające po ziemi – i filozofujące. Mogłem przy nich, chłopak sześcio, siedmio, ośmioletni nawet, obserwować jak szeroką w istocie bazę uczestnictwa ma ten światek dusz filozofujących, szukających znaku porozumienia; z natury czuły na cudze spojrzenia – mogłem już sam poszukiwać z nimi rozstrzygnięć w istotnych kwestiach, jak dokąd teraz mamy pójść? czy długo tu możemy jeszcze zostać? I pierwszym skokiem mogłem wedrzeć się w te ich tajemnice różne, istot – z pozoru niepodobnych do mnie, a także i niezależnych w postawie, dających mi okazję poznać przykłady godności, stanowczości. Bez poczucia wspólnoty, bez ufnej dociekliwości, nie dowiesz się bracie nigdy nic, a ja miałem już okazję, by się dowiedzieć. O życiu, o ziemi, po której cierpliwie stąpasz. Szybko udało mi się zaistnieć w jakimś równoważnym związku, kiedy na zewnątrz przewalały się obce wojska, w domu zabiegano o środki do przeżycia, jedynie ja przemieszczałem się swobodnie z trzodą po obrzeżach puszczy, przystawszy raczej chętnie na obowiązki pospolite niby to, w terenie gdzie z szumem drzew, w azylu od bieżących zdarzeń, swobodnie przemykała sobie wielka Historia, po traktach napoleońskich jeszcze, w ciszy nie do pogardzenia. Miałem okazję do zabłyśnięcia wobec kogoś, wysłuchiwać, udzielać rad; byłem panem. Gdy podchodziłem do którejś z nich, przyjmowała to z wyczuwalną nieśmiałością, uważała to za szczególną grzeczność, początek posłuchania być może. A już szczególnie jedna wśród nich, Borowianka, przywódczyni rodu, stateczna, wręcz nobliwa, ta z czasem zaczęła pierwsza zwracać się do mnie na rozpoznanie, z tym swoim półuśmiechem-pytaniem: „a ktoś ty? jaki dla nas chcesz być?” Potem gdy więzi stałego zaciekawienia utrwaliły się między nami, każda się spodziewała, że coś ze spraw własnych, nierozpoznawalnych, uda się w takim kontakcie rozjaśnić. Odtąd i życie każdego z partnerów, stawało się bardziej otwarte dla innych, zależało od tego, ile kto sam potrafi wnieść do zasobów wspólnych lub sobie z nich przyswoić. A i jak ktoś z boku przypatrzyłby się uważnie tym naszym spotkaniom – skorzystałby także sam. Te dziś już niestety świętej pamięci, partnerki moje, osłaniały mnie cielskiem własnym od wiatru, kiedy dął zbyt zimny; leżeliśmy sobie na czubku wzgórza, zwanego Olchowika Ogrodem, i wszystko mogłem widzieć wokół, aż po siną granicę lasu na niebie; one sobie żujkę żuły, mnie wiatr nie przeszkadzał, dosypiałem urwane noce, to że wcześnie musiałem z nimi wyjść i przymusowo się pozachwycać wschodem Słońca. Oceniano mnie w domu, że jestem zbyt naiwny. Lecz one precyzyjnie niebawem wyliczyły, jak to wykorzystać. Więc niby i nadal lgnęły do mnie, jak ja do nich, a już zaczęły coś planować, może i spisek knuć. Gdy co druga naochociwszy się przeżuwaniem, stęknęła głęboko raz czy dwa, może i dla okazania współczucia innym, poczynały przewalać się na drugi bok leniwie, niby na długi sen, wrychle wianuszkiem roztoczyły się wokół mnie i kiwały łbami monotonnie posapując, i w moich oczach świat się rozwachlowywał miarowo, a im bliżej południa tym powietrze drgało coraz bardziej rozgrzane, we śnie widziałem jeszcze tylko ich rogate twarze, upojone w bezmyślnym zamyśleniu, jak kiwały się w rytmie, a budziłem już sam, opuszczony od wszystkich, czasem mając szczęście dojrzeć, jak ostatnia z nich, ta właśnie najdostojniejsza Borowianka, z zadartym ogonem bezczelnie pędzi w krzaki za wszystkimi. I kto je teraz dopędzi! znikały mi na godzinę czy dwie, czasem i na dobę całą, aż ktoś z pobliskiej wsi doniesie, że mu wpadły na pole i zrobiły szkodę; rozprawą w sądzie zagrozi! Ale gdzie tam za okupacji sądy?! to przecież ja miałem je tylko chronić przed Kontyngentem wojskowym i wszelkim, dla nich wyrokiem na rzeź! Ale cóż, mimo takiej groźby odzywała się w nich czasem i tak owa nie znana mi wcześniej głębia: zwierzęcości? pogoni za czymkolwiek, co przychodzi z bardzo daleka? Istoty, w których dopatrywałem się tak wiele lepszego, niż u żywych wokół, może nawet i w całym tam dookolnym świecie, które ofiarowały mi swoje opiekuństwo i oddanie – pragnęły zdradzać mnie równie bezczelnie jak i kto inny! W ich łbach wytasowała się widać, już po udanej próbie dogadania się ponad granicami rodzajów i gatunków – pospolita zdrada! Niebywała chęć pożarcia sobie w innym, niedozwolonym miejscu wzięła górę! już nie ufne mi były, lecz tylko przecherne! każdy kto wcześniej czy później staje wobec obowiązku udzielenia odpowiedzi na czyjś głos niepokoju, tak silnie tutaj wyrażony czynem – jednak się zawaha przed wystawieniem tak jednoznacznie obciążającej opinii i poszuka motywacji również na coś szlachetnego, powiedzmy na chęć wyrwania się z monotonii wiecznej, krowiej, atawistycznej: ku czemuś co nieznane! Nie rozstrzygam tu tej kwestii; zwierzę z pewnością nie zawsze jest tak pochopne jak człowiek, lepiej umie wyczekać odpowiedni moment, by się wyrwać na szeroki świat – i one z tej umiejętności skorzystały, to fakt! Wyćwiczyły się by i kierunek swej ucieczki zostawiać mi fałszywy; już za pierwszymi drzewami, w które się kryły, pędziły natychmiast w inną stronę; ich chytrość, dominujący atrybut zwierzęcości, stawała zwycięsko przeciw ludzkiej, choćby i dojrzewającej dopiero mej przemyślności, branej za naiwność w rodzinie. W każdym razie ja uratowałem je przed kontyngentami. Ale niedługo potem przyszedł front, kolejny, i nawet chytrość życia im nie uratowała; huk dział słyszeliśmy coraz głośniejszy, aż przyszły rozrywające się pociski, wycie katiusz. I gdzie miały wtedy uciec? jedna okulawiona, ogłuszona inna, ledwie nie oszalałe pozostałe? Jak dzicz pędziły przed siebie, już nie swobodnie, z zadartym ogonem, tak nienawidzące niewolniczego porządku trafiły na rzeź; kłopoty ustały. Ustały. Wszystko co lepsze na tym świecie a od tamtego Miejsca mogło dopiero zacząć się ja, mogłem cudem przeżyć i stawać się każdym, kim tam mógłbym być w taki czas; nie – kim chciałem! Ruscy nie z Budionnym tym razem szli, lecz z jego prześladowcą i utrupicielem na ustach: „Za Stalina, za rodinu!” krzyczeli; i z Wandą Wasilewską, byłą naszą; już nie mieli zamiaru napadać otwarcie, oni tylko nas wyzwalali, by podbić; weszli, nic nie zamierzając. 20 Przez linię frontu przemknęliśmy, ja z siostrami, wieczorem, w porze oddyszki; ci z ostatniej linii niemieckiej nie przymknęli nas, dostałem nawet, jako najmniejszy, tabliczkę czekolady; widocznie od jakiegoś Ślązaka, wcielonego przymusowo, – a gdzie tam idzieta? zapytał; ojciec przechodził jakoś później, w dzień, trafił pod nawałę ognia z obu stron; i bardzo mu się dziwnie szło, na wzór krakowiaka czy ruskiego hopaka, albo greckiej zorby, czyli siurtaki, jedyną czynną ręką wymachiwał znacząc zamiar kroku, za nim i nogę bezwładną podciągał, taki wymach musiał robić naprzód, a zaraz i cofnąć się, by podciągnąć za sobą tamte, zdrętwiałe; ażeby zdążyć na tak zaznaczone zdobyte miejsce, musiał mieć pewną przerwę w spadaniu bomb, wypatrzyć ją, by żaden pocisk nie śmiał spaść, nawet gdy i spadał; więc dopiero w leju po bombie mógł złapać tchu i spokojnie, jakby się nic nie stało, zaplanować coś nowego; zdrową ręką i zdrową nogą wygrzebać dało się choćby na metr – i przeć dalej, w górę, ku zwycięstwu! a jeśli następne pociski zlecą, tak dalej proroczo przeć, by się i móc i umieć nie spotkać; krok do przodu, cofnij się, i znów krok w bok, dla zmylenia przeciwnika, tak tańczyło się już po wojnie tzw. taniec z krzyżykami – a potem ustaw się do przodu, jakbyś chciał zacząć! Ojciec opanował tę sztukę odkrywczo sam, dla nas wszystkich na zapas, a może i jakąś metodę leninowską posłużył się, wpierod towariszczy! najpierw trzeba dać kroka w tył i w bok, bo zaraz was wyróżnią i stracą! („Dwa kroki naprzód, krok w tył” znacznie później i ja przestudiowałem). Po kolejnym odrzuceniu do tyłu nawałą ognia, Ojciec próbował podobno iść pewniej, po swojemu; nogę tylko dla równowagi za sobą przyciągając, parł naprzód tak, że aż osiągnął wynik półtora kroku naprzód, i tylko pół kroku w tył! co było już zwyczajnie rekordem całego frontu zapewne, opartym zresztą na doświadczeniach własnych z pierwszej światówki; aż przyłożony kolejną nawałą artyleryjską, w leju przetrwał z półtorej doby, znacznie więcej, niż tego wymagała jakakolwiek taktyka maskowania; przeczekał nawałę atakujących z jednej i drugiej strony, i pod osłoną nocy wymknął się, tak Polak i silniejszym sąsiadom naumiał się już nie przeszkadzać, choć cywil, bezbronny, a jednak równy im, a może silniejszy; w kurzu i dymie nie dał się zauważyć, i niby nikt, ale i ktoś rozsądny całkiem, zawrócił razem ze zwycięską armią; jak zdecydował tak i przeszedł; żeby chronić znów nasz Dom od pożaru; ale i domu już nie było; rozniosła go w pył dopiero ostatnia ofensywa; Ojciec zdążył zgromić jeszcze choćby tę część zwycięskiej armii, która zakradła się do resztek sadu; laską odgonił sowieckich bojców od szabrowania na cudzym; a bo sad to sad, od ognia się uchował, to i Ojciec obronił go kijem. Tylko ja powierzone sobie ruchomości, na nowo odnalezione Krowy, musiałem tejże armii bez jednego wystrzału oddać, aż wstyd! Po paru dniach, gdy wróciłem na swą dawną rubież, zastałem wypaloną ziemię, pustą i przeraźliwie drapiący gardło swąd; czarni od kurzu zwycięzcy przesuwali się gdzieś bokiem, bez widocznych dystynkcji i szyku maszerowała piechota, zbierała się artyleria, a my cywile przemykaliśmy przez zarośla; czy oni zwyciężyli naprawdę? czy przez przypadek? zastanawiałem się, choć przecież to i tak nie była nasza armia; nasza wojsko jak przyjdzie, to dopiero tu pokaże! ach, „Piechota ta nasza piechota!” Krowy na moim dominium już nie zjawią się, jutro ani pojutrze, półkolem mnie nie otoczą; nie będę się wpatrywać w łby ich kołyszące się, niewinne a zdradliwe; już tylko w moich oczach zostaną, jak archaizująca dekoracja jakiegoś snu - więc na ostatnią linię obrony Niemców udałem się teraz, to jest i na pierwszą ataku Rosjan, front grzmiał trochę dalej, i coraz dalej; najsilniejsze miałem teraz przekonanie, że rosnę wciąż za wolno! za ciężka bowiem broń, jak na mnie, wokół wala się! a ja potrzebuję czegoś do ręki – jak pistolet może? bo nie obroniłem Domu ani Krów, niczego! bezbronny wciąż byłem! i potrzebne mi teraz pilnie, starszemu już o parę dni tych walk, narzędzie do ręki muszę dostać! armat było zostawionych mnóstwo, jedną katiuszę nawet, o której zapomnieli, mogłem przyjąć na stan; ale co z tego, kiedy i niemieckie empi było dla mnie za ciężkie; wolałem pistolet! doczekawszy wieczora, aż front się z kilometr dwa odsunie, ruszyłem jak się idzie, nie mając już nic do stracenia; Słońce zapadało za Ziemię naprzeciw przerzedzonej puszczy, tuż nad Grką, zabrudzone bardzo już było, spadało do poziomu domów, których nie było, te wolne miejsca w powietrzu wisiały sobie zamiast; doszedłem do Ostatnio-Pierwszej Linii, jedynej zabudowy granicznej lasu, jaka tam została, i brnąc w ciszy patrzyłem, jak pełno tam jest jeszcze ludzi, którzy niby jak my cywile, utknęli, wojną ze sobą pomieszani, i wyglądający jak cywile; ci niby nasi i ci drudzy leżeli albo stali w rowie, spokojnie, jakby ze sobą tam bezsłownie rozmawiali, już nie wykrzykując wyzwisk, przekleństw, żadnej wrogości wzajemnej, panowała cisza! ja zaraz stąd wrócę! pomyślałem; a rów był długi na jakie półtora kilometra, niepodobna go było za szybko przejść; a i coś mi przeszkadzało w zatrzymaniu się, nic do tego nie ośmielało! lecz przecie to teren ewidentnie mój, całe te okopy na moim są pastwisku! to było dotąd zawsze najbardziej własne miejsce moje, prawie wszystkie lata spędziłem tu! a Słońce spadało coraz to dalsze, nie zniżało się, już się chowało, poczułem się mdło, poskręcane ze sobą ciała były zbyt gęsto, rozpoznać nie mogłem nawet munduru! co było tutaj czyje? za którąś ręką rzuciłem spojrzenie, by trafić do tułowia, po pistolet który miał wskazywaćNAPRZÓD! albo DROGĘ ODWROTU! ze wschodu na zachód, lub też jeszcze na wschód ciągle; obaj twarze mieli jakby zwrócone już do siebie, rozmawiali? może im raczej chciało się iść ku temu marniejącemu Słońcu? wcześniej oślepiło ich widocznie, przedrzeć się dopiero będę musiał ja, przez dymy? tężałem przez moment razem z nimi, aż wszystko zobaczyłem jakby zdwojone, może z powodu tej Ciszy powietrze drgało? saperka w ziemię wstromiona obok, menażka niedopita czegoś, ręka w wymachu czekająca pusto, kontynuacji wszystkiego brak, ale niech tylko wezmę coś – już mnie nie ma! Ręce to pochowali gdzieś sobie, nie mają ich wcale? jeden, co się potknął i nie wyskoczył z rowu, rękę jednak miał na wierzchu, sterczącą niezgrabnie nad resztą świata, został bo może bał się zanadto tej ziemi na dłużej dotknąć? ...i znalazłem ją dla siebie! pochyliłem się, niby tylko przechodząc, o, coś wystaje! szarpnąłem za łokieć, szarpnąłem raz jeszcze, nie puszczało! jednak z drugiej ręki obok wysunął się inny pistolet, prawie automatycznie – uchwyciłem się go! od pleców za koszulę szarpnął mnie ktoś – i trzyma!! – nu ty, idi atsiuda! brasi eto, goworju! udiraj rebionok!trwało to zbyt długo, chyba oniemiałem; żebyż ta ręka kiedy mnie puściła!a pistoletu wciąż nie mam, ja głupi – nie utrzymałem go!głos ucichł, nie zwolnił się uchwyt na karku! nogi moje nie chciały ruszyć, zamarła gdzieś ze mną wieczność tej chwili – a Ten trzyma!!żeby chociaż raz skończyć ze wszystkim!! żeby zaraz!!!...i puścił; miałem ale nie wziąłem;tyle się nabiegałem za tym, ja, bez odpowiedniej broni dla chłopca! okazuje się na darmo; och, żeby tak dłużej już nie być! używano mnie za tarczę, to pamiętam; jakiś bojec przed pikującym samolotem osłonić się mną chciał! kolbą w kark za nic dostałem i przeleżałem z tydzień, nie licząc że to przejdzie - -ale to wcześniej było, później może być inaczej! wyobrażałem sobie życie źle, naiwny wciąż byłem; ale teraz przecież nareszcie będę Starszy - - i puścił mnie, a ja nabierałem pędu; wpierw do kwadratu, a potem i do sześcianu może, tak przyśpieszałem; w stronę Domu – miejsca po. Przez wypalone pola, na podwórze wpadłem, pełno kurzu, gruzu, a Ojciec przy studni sobie siedzi, bo studnia, o dziwo, została! Ojciec myśli jakieś układa; ja staję obok, z nogi za nogę przestawiam się; drepczę, żeby dać poznać, żyję, o! niech popatrzy! Ojciec jak to ojciec, myśli sobie, a może wszystko dzieje się tak na próbę? – przecież tu byłem, to i jestem! wołam;ja, głupi smarkacz, miałem już odwagę to Mu powiedzieć.A Słońce, w dymie gdzieś pod Ziemią, wahało się, spaść czy nie spaść – poza widzialność i tych tam, nowych? Wiedziałem dobrze, z pamięci, jak zachodziło za węgieł co go nie ma; ale i Słońca takiego jak było, prawdziwego, nigdy już nie będzie! ani Wielkiego Lasu za nami, z Traktem Napoleońskim, Olchowika Ogrodem, Krowami; nigdy już tak nie będzie że – najważniejsza w moim krajobrazie została ta Wojna; tyle razy przewaliła się tu, a ja, wyrostek stąd, choćbym i nie wiem jak od niej biegł – nie zdążę! będzie mnie gonić wiecznie; w cieniu jej zostanę, już nie będzie wszystko nigdy tam, gdzie było! 21. A PANIE WIELKIE DWIE (...pani Wu i pani Pe) Możesz mieć wielkie zamiary, lecz gdy nie czeka na ciebie ktoś, bieg twój, nawet gdy i popęd masz nie byle jaki – wypadnie skromnie! W końcu sam zaczniesz być skromny w zamiarach. Uciec stąd zapragniesz jak najdalej. Moje uciekanie z nieprzychylnych miejsc nie było zbyt ochocze od początku; – my sobie życie nowe ułożymy, z wszystkim będzie lepiej, wygodniej niż tu, zobaczysz! obiecywaliśmy sobie z siostrami. Aż uciekło każde z Jedynego Miejsca. Potem i nowe szybko sprzykrzyło się; nowe łatwiej się zużywa niż stare. Z Miasta zapragnęło się – wrócić do stron, które, jakby nie było, świadczyły pewniejszemu niż tam, spełnieniu; co roku były nowe narodziny. Rozległe były w dodatku nasze strony, sprawiały wiele niespodzianek; starczyło wyjść z rana, popatrzeć, aż cała przestrzeń, od ganka po niedosięgły horyzont, rozpościerała się zachęcająco; nie była obojętna ci; a jak tylko idziesz, to i strony z tobą szły, wierne i towarzyskie. Jak mam odnowić całą tę zgodność spodziewań i spełnień pośród krętych ulic? Inaczej wszędzie jest niż być miało! Milczenie długie na początku, przeczekiwanie długie. A życie musi być czymś więcej! Do Nieistniejącego Domu nie wracałem wiele lat. Spróbowałem wiersz napisać o nim. A wyszedł tekst o Drodze, widzianej od Tamtej strony; o Górce, zza której światła miejskie nagle wystrzelają. Kiedyś wyrywałem się do tych świateł. Wiedziałem, że w Mieście na dłużej zostanę. A tu nie było za wiele do zaczynania; nic co by dla ciebie tylko samo dalej trwało. Próbowałem coś zacząć, ustalić, próbowałem po raz enty, niczego mi to nie obiecywało. To może prędzej uda się to, czego tu ode mnie żądają? Przecież i gdy byłem dzieckiem – zawsze żądano ode mnie czegoś. A w szkole – o dziwo – nie stawiano mi szczególnych wymagań. W naszej klasie, nie powiem, porządni byli chłopcy i nie dało się z nimi nudzić. Bo i zwykle przychodził do mnie któryś, – daj odpisać zadanie! – przecież wiesz, sam nie mam! – ale ciebie nie zapytają; to pomóż najpierw odrobić mnie! Kostek, z którym chodziliśmy na wagary, był też przebiegły; aż tak się zapędził kiedyś w tym swoim pierwszeństwie, że wszedł do rury ogromnej sam, choć razem mieliśmy ją zwiedzać, i wyjść nie mógł; musiałem na pomoc wzywać obcych. A Skrzydło, też dusza chłopak, z którym tyle czasu spędziliśmy razem, ostatnio biznesmenem został i też nie z nim o czym mówić, a taki był dobry kolega! W gimnazjum zdarzały mi się i dłuższe okresy zapomnienia; chodziłem sam, do nikogo się nie odzywałem; zaczynano już mówić, że mądralę udaję, tak dojrzałem! przezwiska jakieś przyklejano mi chętnie; że nie chciałem się z nikim zadawać; a ja po lekcjach znikałem; sporo miałem wtedy do roboty; śpieszyłem za Górkę, to znaczy tam, gdzie były prace w polu, a nawet i zamiast lekcji, o tym długo klasa nie wiedziała nic. I zaraz by mnie na zebraniach z ZMP wyrzucali za to, kazali się tłumaczyć z powodu posiadłości, nadmiaru przestrzeni, a co gorsza, oskarżono by chętnie, za hektary, i o obcoklasowość! pędziłem do pól, orać, przeorywać pod zasiew, nawet i koniom robić się tego nie chciało, mnie owszem, ciągnęło do harówy i to bardzo! mało widoczny spoza ich długich ogonów, lecz wystający ponad rączki pługa, poganiałem, cofałem, prostowałem kiedy poszli krzywo, nie mogłem przecież pokazać, że ja gorszym od Dużych być mogę! koniom tylko wybaczałem ich niezrozumienie ważności tej misji naszej, grożące zwichnięciem proporcji, niespełnieniem roli każdego z nas, one mogły być wciąż zacofane jeszcze! Ale wieczorem, kiedy wracaliśmy z pola, a ich spienione od potu zady dymiły parą, ja parłem się obok nich, dumny, bośmy sobie tak dali po robocie, i przez łąki, w miarę jak zbliżaliśmy się do wsi, dobiegały nas śpiewy kobiet z majowego, one tam tłumnie ciągnęły unisono, a my tu solówki każdy – ja trelemorele własne wywodziłem i za konie, bo do wtóru to raczej zarżały czasem, ale niekoniecznie rytmicznie; czuliśmy się jednak we trójkę znacznie pewniej niż tak którakolwiek z nich, a nasze spojrzenia dumne były z tego, że tak razem nam przecież się udało! wokół świat zabarwiał się w najprzeróżniejsze odcienie kwiecia, a nasz droga piaszczysta była i znojna; mimo że ledwie nogi ciągnęło się za sobą, cieszyliśmy się – żaden już i koń nie czuł się niewolnikiem! wiedziałem, że to jest właśnie pełne życie! Potem, w klasie wyczułem, że i owszem, coś o mnie więcej o mnie wiedziano, niż się spodziewałem; ale nie mówił o tym nikt, i nawet stypendium mi nie odebrano. Kiedyś jednak, pewnie z ciekawości, co ja tam sobie myślę, zaproponowano, bym napisał artykuł do gazety. Podobno Redakcja potrzebuje nowych sił, powiedziano. Więc napisałem, wydrukowali. A potem chcieli, bym i napisał na przykład – o czym to tam myśli dzisiejsza młodzież! może donosu chcą? pomyślałem; ale im napisałem, co niby ja myślę, i na razie był spokój. Zdziwiło mnie jednak, że co myśli młodzież, tego akurat ja nie wiedziałem; nie bywałem wtedy z nikim; a oni podobno dowiedzieli się o tym z mego artykułu. I wynikła zaraz publiczna dyskusja; „bo my – wbrew powszechnie panującym opiniom – młodzież mamy myślącą i niezepsutą”, napisał Redaktor, już podsumowując. Jak później napisałem coś na temat, który znali niby wszyscy, jeśli myśleli to samo co ja; i sprawdziło się, wydrukowali i docenili to „za wnikliwe drążenie sprawy”; odtąd nie musiałem się już starać za bardzo, by myśleć jak inni; „skoro oni myślą tak samo jak ja” pomyślałem; a jeśli jest tak, jak twierdzą, że wnikliwie drążymy sprawę, może i odkrywczo, to jeszcze o czymś nie wiedzą! a że nie będą podejrzewać mnie, że chcę im teraz, coś wmówić – użytecznie może będzie coś w tajemnicy wydumać, tylko dla siebie – ale takiego, by i podobne było do tego, co im się zdaje, a niech sami się domyślą... czasem jednak jest tak, że coś się myśli samo jakby, i to jest bardzo ważne! Ale co wtedy, miałbym im o tym powiedzieć? przynajmniej chciałbym! Od czasu do czasu więc zacząłem głośno wypowiadać coś, czego się nie spodziewali po mnie, myśl dobrze znaną, ale nie pasującą i do nich! W oczach kolegów wtedy zaczynałem mieć opinię „naszego odkrywcy” - i coraz to nowi znajomi zaczynali krążyć przy mnie, chyba nie za bardzo już przyjaciele; słuchałem ich, jak to i owo usilnie mi doradzali; ale zacząłem pisać, w zeszycie, coś tylko dla siebie. A kiedyś, idąc przez Planty, lubiłem wtedy już osobno tak sobie i bez celu pochodzić, pomyślałem, że i owszem, każdy mógłby robić to co ja, ale te różne układanki zaczynają mnie nudzić --a tam proszę! aleją cienistą, sprężystym kroczkiem idzie sobie, może o niczym takim nie myśląc, i nie przymierzając się do nikogo, o nic nie martwiąc, panienka! żadne tam wypisywanie jej w głowie, myślenie o niemożliwym! obecności mojej naprzeciw – nawet nie zauważa; ja zaś, wręcz przeciwnie, o niej już tylko myślę! i dlaczego tak? taka nierównowaga naszej wzajemności – czy sprawiedliwa?! a podejść do niej jak? zagadnąć – o co? trochę albo i za bardzo nieprzystępna jakaś! idzie, nie męczy to jej, ni upał! sunie naprzód, nie przegrzewa się! a wyjdzie zaraz, że to ja – właśnie się do niej zbliżam - pogadać z nią, o czym? tak mi się sucho zrobiło w ustach – czemu nie umiem rozmowy zacząć z nieznajomą? choćby i o czymkolwiek pomówić! koledzy, nawet nie za bardzo rozgarnięci, przechadzali się, że z koleżankami piętro wyżej, choć tam dla nas nie wpuszczano, umieją się do znudzenia nagadać, a ja?! mam ich naśladować? – ...jak śpiew albo taniec zaczynać... niby nic, tak od niechcenia - -Dziewczyna dalej sobie poszła, dla mnie już niedosięgła, ach, jak pusty idę teraz po alei! 22 Wielu już wypisywało listy do różnych uczelni w kraju, łowiło znajomości; a ja przeżywałem stan długotrwałego milczenia. Nie najlepiej się czułem, wydawało się, że wszystko to i tak na darmo. Przyszłość mnie onieśmielała, nawet powiem: ona mnie przerażała! raz, gdy głupio czekałem, aż jakąś mądra rada sama do głowy wpadnie, odczułem tak wielką pustkę w sobie, aż zdrętwiałem – uświadomiłem sobie, że ani ja, ni oni, nie mamy żadnych szans, nic; nie opanowaliśmy bowiem dotąd żadnego sensownego sposobu na życie. Sam wybór studiów, nawet zdanie egzaminu – nie gwarantuje wyrwania się stąd, z pustki, którą nosimy w sobie! nic konkretnego przecież, żadnej wiedzy o sobie nie mamy, takiej na której by można by pewnie stanąć, na chwilę choć oprzeć się jak na kamieniu, jasnego nic, do czego by się mogło potem nawiązać! ni rady, ni doświadczenia, które by można wziąć na wzór, żadnego choć trochę mądrzejszego, bardziej doświadczonego przyjaciela nawet! przecież tam w świecie nie będą miały znaczenia stopnie, jakie osiągnąłeś, w osobnym, dorosłym życiu całkiem jest inaczej! (nie wiedziałem, że niezadługo nie będę mógł nawet i przyznać się do najlepszych swoich wyników tutaj). A czułem tylko, że gnębi mnie taki, ot, niezależny od niczego stan! Więc niezdolny byłem i do wyboru kierunku studiów, i uczelni, skąd – w przyszłości dalekiej zapewne – przyszłoby mi wziąć oparcie w postaci wiedzy, czegoś na czym naprawdę będę mógł się oprzeć! – ...a niech nam się tylko uda! składali sobie na zapas życzenia koledzy; nawet i zazdrościłem im, że tak wierzą, że wielkim darem ich losu była ta życzeniowa pociecha! uzbroili się przed nową przeszkodą! Moja nadzieja była wciąż nikła; choć może już skrycie, uparcie, cierpliwie spodziewałem się: uda się, jeśli tylko potrafię dopuść do głosu wyobraźnię! a jeśli tak – zrób to, co możesz zrobić! wytrzymaj dzień, tydzień z tym niczym; a choćby i pół roku, jeśli będzie trzeba! 23 Na zebraniach krzyczeliśmy – niech żyje postęp, socjalizm! a w domu żądano – czcij Ojca swego i Matkę swoją! z rozwieszonych na ulicy z głośników słyszeliśmy jak ważni są ci nasi z zebrań; w domu nie do uniknięcia stawały się wymówki! Nie wychodziło się nigdy z domu w czerwonym krawacie, choćby na pierwszomajowy pochód; wracając trzeba go było zdjąć przed drzwiami, schować pod oknami. Ojciec, gdyby się o czymś dowiedział, wyparłby się mnie na zawsze! – a i ciebie już przerobili, co?! gdy mu pokazałem gazetę z wydrukowanym swoim materiałem – co tam napisałeś? to już i polskich słów ci za mało! a „wywieszka” czy to nie po rusku?! jak nie potrafisz być jak twoi rodzice, i rodzice twoich rodziców – od razu z domu – i im służ! takie było uznanie dla mego sukcesu, za pierwszy artykuł podpisany imieniem i nazwiskiem. Obowiązki swoje dzieliłem równo, między kolegów z klasy i dom; choć mało bywałem na lekcjach, rzadko je odrabiałem – teraz już od rana biegłem łowić tematy z miasta, „michałki” były dla mnie ważniejsze od lekcji, co dzień musiałem ich przynieść z pięć, żeby trzy wydrukowali. I to one z życiem oswajały mnie skuteczniej niż dom, nawet i szkoła. Ale do pewnego stopnia miałem już kapitał zakładowy: pewność własnych słabości, ograniczone umiejętności zawodowe, oraz rosnące wciąż przekonanie, że gwałtom wszelkim trzeba umieć się wywinąć! nie martw się kolego, nie ma czym! A tylko dorośli, obcy ludzie z ulicy mi mówili, powtarzali nieraz – ciebie to i szkoda, ty prawdziwego życia nigdy już nie poznasz – nie pamiętasz jak było! a z tego co widać, to i przyszłego już nie będzie! w złym czasie się urodziłeś, to jest twój błąd, młodzieńcze! A ja musiałem wiedzieć, że najpierw to trzeba wytrwać się stąd!no i żeby z wszystkiego, co się tu dzieje, nie powstał w tobie bunt, a tylko zamiast coś, łagodniejszego! a pocieszałem się, wierzyłem w to, co inni mówili, że wszystko się skończy i tak – a potem się odmieni! Czasy szły znacznie gorsze dla mnie. Gdybym to jednak wiedział, wyobraźnia moja za nic na to by się nie zgodziła. A pamięć? ktoś spyta; do niej odwołać się nie mogłem, ze zrozumiałych względów; na cale szczęście dla mnie pamięć działa z opóźnieniem znacznym, może i sobie właściwym. W drugą stronę chciałem zarzucić kotwicę – w przyszłość! od niej się spodziewałem pociechy. A gdybym tak wiedział, że i swoich, tak zawzięcie nabywanych cech, będę musiał się wyzbyć po kolei, jak gumką zetrzeć je po wewnętrznej stronie skóry – wtedy być może wolałbym wiedzieć, że mam jakąś pamięć, do niej się przyznać; bo inaczej, bez tego ni tamtego, jak istnieć? niczego bym w życiu więcej już się nie naumiał - A nauczyć się musiałem żyć długo tak, jakbym niczego nie widział, nie słyszał, nie wiedział w ogóle, że na świecie jest coś bezpiecznego; dowiedzieć się musiałem z czasem, że żyć trzeba jakby nie zważając na nic; ni okoliczności ni czas, ten przecież także nie istnieje; a jeśli ci się zdarzy cud – kiedy przez łatwowierność, a może i ufność doznasz towarzystwa wielkiej Pani na literę W? Wyobraźnia miewa porażającą siłę, ale i blask! wtedy - nie doceniałem jej znaczenia jeszcze, nie przewidywałem, że łaska, raz doznana, łatwo cię nie odstąpi; ale bo już przecież wiedziałem, że był kiedyś niejaki Jean Valjean, człowiek o wiele prawdziwszy niż wszyscy spotykani tu dookoła! człowiek, który obejmuje całość, miałem to szczęście! 24 Pamięć swobodnych przeżyć i pamięć inna, narzucona, która pracuje jak rachmistrz strachu, zawsze wciąż możliwego: miałem w zapasie i tego pod dostatkiem. Gdy dzieckiem będąc uciekałem przed pikującym samolotem, dopadł mnie dorosły tchórz, w mundurze, schwycił z tyłu za łokcie, podniósł przed siebie jako tarczę – a samolot w nas nie trafił, a może i nie chciał. Gdy odleciał, zostawił tu na dole dwa przykłady strachu. Po przejściu frontu na moim Serwitucie prawie każdy krzak straszył smrodem od miotaczy ognia, swąd wdzierał się w gardło, pamiętam go przez lata. Taak samo jak z widzialną okolicą tamtą, było i z moim życiem; i kto wyjmie mi z głowy, co utknęło w niej na stałe? Usiłowałem nawiązać dialog już nie z sobą samym, zamurowanym strachem, lecz i z otoczeniem, bliższym, dalszym; pragnąłem od początku czymś się dzielić, by pamięć nie grała pierwszej roli we mnie, ale naoczność choćby, całość nie poznana. I długo nie chciał mim wypaść z pamięci rozpędzony czołg, bojec z bagnetem, o wiele wymowniejsi niż te tam żywe obrazki potem. Marzyłem: – czyż nie jest możliwy choćby taki wybryk pamięci, który pozwoliłby mi konkretnie wiedzieć, silniej i pewniej czuć cokolwiek – niż co mam dziś; co jutro stać się może lub kiedykolwiek zdarzy się? obracałem w myśli to pytanko w nadziei przekornej, że przecież ona, Potężna – wyrwie mnie kiedyś, na pewien czas choćby, z opresji nasłanych na mnie bez przypadku; bo przecież to jeszcze nie przypadek sprawia, ten każdemu może się trafić, ale nie mnie – już dorosłemu, za dnia zapisującemu te słowa; natomiast po nocach muszę ciągle jeszcze walczyć, brać udział we frontach minionej i chyba przyszłej już wojny: przeciw Niemcom raz atakując, to znów przeciw Rosjanom czy Amerykanom; albo i sam przeciw wszystkim, jako dziecko! a ja nie żaden bojec tam byłem, ja cywil, bez powołania! mimowolny świadek, no i marzyciel raczej, nie nastawiony by tam kogoś zmiażdżyć; ale gdy wrogi czołg mój okop najeżdża, chce mnie wdeptać w ziemię i przygnieciony duszę się, a jak już budzę się to z bólem i krzykiem, na pomoc wzywam wszystkich sąsiadów – to i wywalają mnie z wynajętych mieszkań, – pan, panie nie pozwala nam spać, do pracy idziemy z rana! więc nie jest to wybrana rola, kochani! przed nikim się nie stawia obowiązku tak trudnego wyboru – który ja musiałem przed sobą postawić: czy zostać wiernie z samym sobą, czy odstąpić; i jak najostrożniej, jako obcy, stawiać niepewne kroki na nieznanym, egzotycznym lądzie; poddać się, będąc tak zanurzonym w czymś – nie, takiej możliwości nie mogłem brać pod uwagę; to już nie wybór. 25 W tłumie pierwszomajowym roku pięćdziesiątego drugiego, po bojowych manifestacjach na pokaz, wieczorem, w parku od zmierzchu ciemniejącym, aż się roi się od skromnych postaci; jeszcze trwa hałaśliwy wieczór, nikną światła, tężeją kolory na niebie, gdy dołem szarość przechodzi czerń i trwa na czatach, ciemniejsza w końcu od najczarniejszych chmur; czyżby zaraz spaść miała ulewa jaka? wielu się zastanawia nad tym, czy noc będzie z burzą? jak w tym gęstniejącym powietrzu, tak i w ludziach coraz silniej wyczuwa się już to oczekiwanie, lecz – oby jeszcze nie teraz! myśli każdy; choć jeśli tak musi być, to niech się opóźni przynajmniej to, co mruczy z oddali! I gdy tak czas natęża się, a w alejkach drzew skupiają się ludzkie gromadki, wszystko dla wszystkich przecież miało dziś być – w mieście i tu najbliższym nam parku trwa całe to świętowanie; jeśli już tak trzeba to nazwać, jeśli się chce lub musi! mimo że wszyscy oczekiwali czegoś więcej jakby, niż im się tu pozwala wokół, niż ledwo ściszone lekko ryki megafonów, strzępy marnych popisów na estradce – ludzie się schodzą wszędzie, gdzie się to odezwie, – choć może i lepiej by było, gdybyśmy sami zaśpiewali tak coś, razem wszyscy?! – albo zagrali i zaśpiewali, jak wyobrażamy sobie, że może to być! wreszcie i to ciche, skromne uczestnictwo wszystkich umyka z pola widzialności, ludzie umykają stąd, w daleką jakby, cichą muzykę wchodząc, prawie bezgłośną, lecz z odległości znacznej nadchodzącą tu przecież, z dali niemożliwych do przebycia, na rozum nawet niewyobrażalnych; może i z nieistniejącego czasu? tę potrzebę wspólnoty czując, po zapadnięciu nocy, z nagle zrodzonym życzeniem – żebyż to cel własny wyobrazić sobie można było! – uwierzyć weń!!wszyscy zaczynają się grupować, skupiać, jakby tamto było możliwe! zresztą nie tylko gdzieś tam, po drugiej stronie świata, ale i tu, u nas!zatrzymywali się, nieruchomieli; oczekiwaniem wytężonym chcąc ten dosłownie swój już,cały świat opasać czymś!a czym? Niechby i własnymi dłońmi! połączmy się! tym czym możemy, jak najmocniej! – a choćby to i najmniej realne było! Zacząłem się przedzierać między stojącymi; w miarę jak słuch uwalniał się od nabrzęku megafonów – szedłem i nie słyszałem już – nic więcej niżbym chciał; a i nie uciekałem od niczego wcale, tylko idąc szybciej, niżbym to normalnie szedł, chciałem już się przenieść stąd jak najdalej; i uwalniałem się z więzów, ciężarów, spełniałem to, co w ogromnej dowolności myślenia dotąd, teraz już i swobodzie działań, tak rozmaitej wobec możliwości nas wszystkich tu zgromadzonych, tłumów w jedności uporządkowanych - -odbierałem przecież z nimi razem wszystko, czułem z pozostałymi razem, jedność, i z tymi również co między nami obecni nie byli, a życiem swego dowiedli, bo duchem zjawili się przecież dla dodania i nam otuchy w jedności więc będąc, wiedziałem, że co czuję, nie dotyczy tylko mnie, widziałem, jak wielu, którym z trudem udawało się wyrywać tu z nieruchawości narzuconej, choćby i z odległego czasu, by krążyć jako cisi, skupieni, bardziej obecni niż kiedykolwiek, na Ziemi nocą, bo co tam teraz mówić za dnia! I wiedziałem, nie oni jedni na świecie są dzisiaj; może i bardziej obecni od nas bywali już ci których fizycznie niby tu nie ma! ale wzywamy i ich by przybyli jak my, jak ci co przed chwilą! nie dziwne stało się już dla mnie, nikomu, że liczba nas, opasujących to miasto, ciągle rośnie, opasujemy wszak może już i Ziemię! A dla patrzącego z zewnątrz, z perspektywy czasu i przypadkowych zdarzeń wydawać się mogłoby to – ot, nic takiego! chciałby ktoś może pretekst mieć choćby, żeby się do Kręgu przyłączyć; albo i powód może, żeby się do kogoś, czegoś przyczepić. I myślę, że nie śmiałby taki pojawić się tu ktoś. Ciemność, gęsta, wystarczająco obejmowała wszystkich; ważnych, nieważnych, w poczuciu wagi tego zatopienia się skupionych. Poczułem w pewnej chwili, jakbym i ja wyraźniej zaczął istnieć, niemal jak Jean Valjean! i że podległy już bardziej jestem gwałtownej pracy wyobraźni, teraz już pewnej, realnej – a także i swej realności fizycznej, którą mi Ona przed oczy sprowadziła; muzykę, kobiecy śpiew i wtórujące mu instrumenty, dawało się słyszeć zewsząd; jakby to dźwięki nieznanych nam dotąd instrumentów wskazywały na odległe źródło; muzyka z wielkiego oddalenia do nas szła, od Renesansu może, naocznie niemal pewna jak łuna światła, jakbym przy niej rozpoznawać mógł i kształt odległego nieba, obłoki, odbijające sumujący się czas i jego rozjaśnienia; a nie rodziło to żadnych obaw! choć zdawało się bardziej realnie niż wszystko co było na początku, teraz zaczynałem to odbierać, jak i ten tłum, skupiony od stuleci! i mury, bruk, zgasłe latarnie, nasze miasto, przedmiot po przedmiocie wszystko coraz pewniej wracało do nas, dotąd martwe, wyślizgane, tracące się w pustej codzienności, pojawiało się przy nas nieśmiało, stawało od nowa. A współobecni krążyli, słuchali, z pewnością nie byli złudzeniem! bez niedowiarstwa naprzód szli, wiele rzeczy chcieli sprawdzić; w nadziei, że to jeszcze nie wszystko i może coś poza tym da się jeszcze potwierdzić; z nieruchawości wychodziliśmy razem, ta wspólność nas zastała, w potęgę życzeniaweszliśmy, a nasz powolny wir wtórował ruchom Ziemi!i dziwne jest coś, co zdarza się po raz pierwszy; gdy zwiera się świat w jedność, być może nastałe! – ach jak ja to widzę! a widzę przecież! – żadnej mi pewności większej nie szukać! – w tej chwili narodziłem się, choć żyję długie lata! – wybrałem to, – tu jestem! – tak zapragnąłem, wyobraziłem sobie i przeżyłem! z pewnością na tym się nie kończy! Czemu po trzydziestu latach tamto już tylko pamiętam? co zgrało się? co w naszą wspólną słyszalność, naszą nawet i pewność zeszło się tak, że bez tego już byśmy nie istnieli! i ja bym nie istniał! wtedy nic jeszcze o tym wiedzieć nie mogłem; tamta muzyka zamknięta dla mnie jeszcze była, nie znałem jej wcale! a chłonąłem jako dziwność, pożądałem jej! jak upragniona otwierała się przede mną, niemal cała Reszta świata w niej była! 26 Skrzydło sobie mieszkał gdzieś na Wygodzie, piękna nazwa dzielnicy nie odpowiadała prawdzie. Chaotycznie rozsypane domki na przeciwległym przedmieściu. Ode mnie z Bojar w każdym razie kawał drogi. A umówiliśmy się na niedzielę u niego, pogadać, no i dręczące sumienie ułagodzić, więc niby będziemy powtarzać materiał. Coś trzeba robić przecież, jeśli chce się wyrwać stąd! Przyjechałem, na miejscu dowiedziałem się, że Skrzydło i innych kolegów zaprosił wielu, nawet z klas równoległych. Niech autorytetów będzie wiele, aż nadmiar; niech zaraz wyjdzie na jaw, jak kto zrobi fałszywy ruch! Na tak chytrze pomyślany spęd zeszło się może i ze trzydziestu kumpli, w tym i niejeden najlepszy z czegoś tam. Ale cel naukowy zebrania umknął z porządku rozmów, bowiem też każdy, zwłaszcza nie całkiem dobry z czegoś tam, przyniósł w kieszeni coś na wzmocnienie, niby to sobie i innym dobrze życząc. Rychło posiedzenie przenieśliśmy na łączkę za oknem, pod ocieplające, niebawem i prażące słońce końca czerwca; włączyłem ja oczywiście i muzykę z mojej Szarotki, jedynej wtedy przenośnej super(nie)heterodyny, największa nowość! I zaczęliśmy nasz rajd, nie przez naukę wieków co prawda, lecz ku przyszłości, zaczęliśmy żegnając jak najwylewniej tutejszą naszą bytność, no i cały ten niewdzięczny świat, który tak zdolnych młodzieńców nie docenił dość, – ażeby nam się lepiej wiodło gdzie indziej! W południe uroczystość ciągnęła się leniwie, pod wieczór zaś zdążyliśmy już uzgodnić, że zostawiamy tę naszą metropolię wojewódzką w rękach tubylców, niech się wykażą, a sami zaś jako ambitni i niemal na tamtych obrażeni – zaczęliśmy jak w operze się nawoływać – a pora już, pora już! i nikt jakoś nie ruszał się z miejsca! – pociągi są również i później! ktoś zauważył – to na nas poczekają! A że spóźniać się zbytnio też nie wypada – o zapadającym zmierzchu wyruszyliśmy wreszcie; krokiem poplątanym, bez wyraźnego szyku, ale za to na duchu podniesieni; dopchnęliśmy się tak do centrum miasta, tu tyralierą przez całą szerokość ulicy Mickiewicza mogliśmy nacierać zdecydowanie, bo ruch był żaden, a nam się śpieszyło, a do stacji kolejowej jeszcze kawał; a że obowiązek to mus, a mus to długa droga przed nami, plus inny świat jeszcze, co od jutra nas czeka, i że nikt wcześniej nie szedł tak jak my - było jakieś poczucie ważności, a może i misji w tym naszym wspólnym wleczeniu się, skoro żaden się nie zdecydował by zajść do domu, po kanapkę na drogę czy szczoteczkę do zębów, nawet jak miał po drodze, – nie zachodził, bo wszystko co ważne dla niego i jego przyszłości było tu, w naszym wspólnym zamiarze parcia naprzód! a że miało się w czubie, to i zaopatrzenie jakiekolwiek niepotrzebne, nam przyszłość wynagrodzi braki, jedna butelczyna oranżady na wszystkich wystarczy! jak kto miał jaki tobół ze sobą, to nim przed siebie rzucał przed siebie, utrafić w cel tam gdzieś w ciemni! to najważniejsze! Tak szliśmy. Każdy zresztą wyczuwał, że lepiej będzie, jak go w domu takim nie zobaczą, a złotych rad lub czułości na drogę i życzeń nie potrzebował. Zapału za to, raz już zdobytego, żaden z nas nie roztrwoni, o nie! a pewniej będzie się czuł, kiedy tak razem będzie szedł, jak tu z kolegami, i nigdzie po drodze nie ugrzęźnie; – opiekujemy się sobą, niech nad każdym czuwa ktoś, aż do pociągu! – a rano to inny świat już przejmie nad nami komendę! I zamanifestować swoją jedność z wszystkimi, jak kto miał czym, to rzucał przed siebie jak najdalej – tę wrodzoną nam swobodę, tę wolność czynu trzeba mieć! a bagaże wszelkie, jak przeszłość, odrzucić od siebie jak najdalej! – a ja to bym granatem wam tego, no, pokazał! i tak, siłą wyzwolonej spontaniczności zająwszy całą szerokość jezdni Mickiewicza, ulicy pryncypalnej choć z brukami, w tyralierze każdy odnalazł godne swoje miejsce, tylko nam się trochę, cholerka, celność rzutów mieszała! ale i zdarzało się, że ktoś wypchnął swój tobołek cokolwiek dalej, niż przewidywał, jeden aż za daleko, bo i w same drzwi komisariatu milicji trafił, choć w płot ledwie wycelował, i stanęliśmy wszyscy, oddech przez zadyszkę łapiąc, a było to już trochę jakby – i do pierwszej linii frontu dostać się, bo tam miejsca pilnował uzbrojony naprawdę i w mundurze, i teraz tylko on miał prawo ruchu pierwszego przeciw nam; a żarówka co się nad nim świeciła, też może jakoś i niechcący pękła; uzbrojony wciąż stał, zastanawiał się, może i strzelać mu się nie chciało, za ciemno już, mógłby nie trafić, a z użycia broni zawsze trzeba się rozliczyć, no i gdzie strzelać, kiedy wśród nas jeszcze ciemniej, tu żarówka żadna nawet nie pęka; i jemu to jakoś nie dodawało pewności siebie, jak i nam; a jak ta żarówka sama – ze starości pękła może? a my tu młodzi – i młody jeszcze on - -zastanowił się, teraz ćma zaczęła przed nim krążyć – a że on był sam, a nas wielu, wykonał parę kroków niby to do nas, i pogroził nam pałą, dla dobra służby. Wobec naszego też niezdecydowania się, gotów był raczej defiladę przyjąć od nas, niż się ostrzej stawiać. Z nas zbuntował się na to chyba pierwszy Bartnik: – chłopaki, jakże to? tak leniwie nas żegna miasto rodzinne?! – racja, powiedzmy temu chociaż, kto tu idzie! – ryknijmy jemu choć raz!i ryknęliśmy, wpierw ze śmiechem, a potem i po zetempowsku: – Odważnym być i śmiałym być! dla socjalizmu tylko żyć! – tak-tak-tak! – nie-nie-nie! – je-je-je! każdy dorzucił co miał na końcu języka, tamten pomachał nam pałą jeszcze raz, pogroził i dał spokój. No to my górą, chłopaki! Za cicho coś dzisiaj na tej ulicy! i rzeczywiście, pewnie Marek, syn wojewody, wygląda teraz zza firanki, tchórz! a my dumni – dalej nacierajmy! i rzucaliśmy znowu czym się dało, czym kto miał; – aż tam cały dworzec będzie nasz! my im pokażemy! ruszyliśmy jak wielka chmara ciem; a może i przeznaczeń, w ciemności światełka zrzadka się pokazywały, zwykle za daleko, parliśmy naprzód, a tu choć weź i oko wykol! a przecież idzie się, maszeruje i czemu nie śpiewa?! - - - W ciszy się ocknąłem; nikt nie maszerował, gdzie jesteśmy? staliśmy w ciemrawie, tylko nam w oczy świecono; gęsto staliśmy przy sobie, łokieć w łokieć; ta zmiana, nieprzewidziany element programu, musiała coś znaczyć, tylko co? oto w regularnym dwuszeregu stoimy, na szyi czuję oddechy tych z tyłu, duszno mi jeszcze od resztek dziennego upału, w dodatku te latarki w oczy! kto śmiał zwinąć tak zgrabnie rozprostowaną naszą wspaniałą tyralierę?! Choć pod światło, po mundurach domyśliłem się, że to sokiści. Było ich co najmniej tylu co nas, może więcej; nie mamy co próbować! Wyraźnie zadowoleni stali, w poczuciu siły własnej i spełnienia, za którym pewnie tęsknili od lat: przecież mają i prawdziwą drakę, i zgarnęli nas, mają w garści, mogą się wreszcie wykazać! Odliczyliśmy kolejno, wypadło, że jest nas dwudziestu sześciu. – Spokój, ani słowa! jak kto się ruszy albo odezwie to! pogroził kułakiem jakiś przed szeregiem. – Ty no, zrób coś, ty! bo jak nas stąd wywiodą, to wiesz, nie będzie powrotu! Co teraz? pogrzebałem po kieszeniach blezeru, nie ma? czemu nie ma?! a jest, mam, o! i wyciągnęło mi się papier ze zdjęciem, na cztery złożony, a na nim napisane, coś jak apel do ludzkości, to jest do wszelkiej władzy; – chłopaki, przytrzymajcie mnie, niech tylko stoję równo! i zamachnąłem się papierem do najbliższego: – obywatelu, oficera proście! – oficera wam się zachciewa, a co?! Ale przyszedł jakiś. Podałem mu papier. Było to zaświadczenie z redakcji, że ja to taki a taki, a wszelkie władze proszone są „pomóc naszemu współpracownikowi w wypełnianiu obowiązków służbowych”. – Towarzyszu, tych ze mną wyeksmitować pociągiem trzeba zaraz! Do stolicy jadą! Reprezentować będą nasze województwo na wyższych uczelniach! Wiem, przedobrzyli trochę, ale to dobra młodzież! Już jutro będą zdawać egzaminy na Uniwersytety i Politechniki! Patrzy na mnie jak na wariata; chyba jednak trochę przedobrzyłem. – ...no, reprezentują miasto i trzeba ich do wagonu... Towarzysz-obywatel uśmiechnął się wreszcie, zrozumiał znaczy się; a po chwili wydał jedynie słuszny rozkaz. Jego nadzwyczaj sprawni ludzie przepchnęli nas do wagonów. Tłok tam był taki, jak to w nocnym do Łodzi, że ledwo wepchnąć się można było na korytarz, jedną nogą stanąć! Ale sokistów rzecz jasna głowa o to nie zaboli; załadowali, pociąg ruszył, jakby na nas tylko czekał. A po dziesięciu minutach, kwadransie, dopiero opadły mnie, w tym stłoczeniu, trwożliwe myśli, myślątka! że przecież mogło się i nie udać! Chłopaki zaś inne już mieli problemy; z obezwładniającej duchoty coraz to któryś już nic tylko próbował się wyrwać, każdy zaczynał roić swój zbawczy plan; – och, jak ten pociąg wlecze się! – za często przystaje... – a tam za szybą, chłopaki, no, sami popatrzcie – świat!! – i rzeczywiście, wiesz? tam kopice siana są! – gdyby tak na pół godzinki tylko! – mówcie co chcecie, ale jak tylko stanie, ja idę! Z natłoku wrażeń, z kaca, z braku sensownego pomysłu, co zrobić zamiast - -nie zliczyłem ilu, sam byłem półprzytomny, ale wielu chłopaków musiało wybrać wolność od zaraz, co się nadarzała nawet sama. „ale przecież nie ja jeden, wielu jest ze mną, wstyd byłoby wycofywać się!” – nie wiem, czy taka właśnie myśl uratowała mnie wtedy, nas, których było coraz mniej, przed zniknięciem, z dusznego pociągu, na chwilę drzemki. Pociąg rzeczywiście często zatrzymywał się wśród pól, przez mgły prześwitywały kopice siana, spokojne i kuszące. Najtęższe by z łbów naszych nie przewidziały tak nieodpartej pokusy! jeden drugiemu najpierw obojętnie pokazuje coś w czerni, pokpiwa niby o możliwości tylko, a przy kolejnym zatrzymaniu się sam wybiega i nie wraca. – Żebyż tylko chwilę tam! Dojechało z piętnastu, może więcej. Nie pamiętam kto, nie widzieliśmy się potem. Tak rozsypała się ostatnia nasza garstka po nieznanym Większym Mieście, do wybranych nieznanych uczelni trafiając czasem. 27 Audytorium Maximum, całe jeszcze w rusztowaniach i wapnie, czekało. Zdążyłem dotrzeć akurat na dziewiątą, miejsce wybrałem przytulne, z boku, spisałem z tablicy temat, jeden z dwóch albo trzech. No i wreszcie jestem! uspokoiłem się. I się nie spóźniłem, nie mam sobie nic do wyrzucenia! Niebawem tablica z tematem moim, jedna z dwóch, zafilowała w lewo, trochę w prawo, potem płatami poczęła się usuwać w głąb, ku wielkiemu stogowi siana może? o nie! wolałbym żeby to już był zatłoczony przedział pociągu, w rytmie stukotu kół – to mi się zbliżał, to oddalał nieznany krajobraz; gdy znów podniosłem głowę, zobaczyłem salę prawie pustą, nawet i ci, co tam byli, jeden po drugim wstawali, oddawali prace komuś przy stoliku pod oknem; wychodzili rozpromienieni, szczęśliwi pewnie! nie ma to jak wypełnić ważny, ba, najważniejszy obowiązek! Pękała mi głowa, chciało się pić, z najwyższym trudem wyprostowałem się na krześle, pokazać, że się jakoś czuję, aż jęknąłem. Każdy ruch ciała okropnie dokuczliwy! Przeczytałem swój spisany z tablicy temat, a potem nic; zapisałem czym prędzej arkusz do połowy, przecież spokojniejszy będę trochę, że coś napiszę, skoro tu jestem! byle wstać wreszcie, oddać to i szybko wybiec gdziekolwiek! pomyślałem i o straconej kopicy siana – czemu nie, przydałaby się teraz! zapisałem tę pierwszą stronę do końca, jeszcze jedną i następną, żeby już nie mieli do mnie pretensji o nic! więcej i tak z siebie nie wyduszę, pod groźbą śmierci choćby! odniosłem to do stolika pod oknem, zawstydzony trochę, pani się uśmiechnęła, ja do niej, wybiegłem. A zakwaterowani zostaliśmy w Pałacu Kazimierzowskim, też świeżo rozbabranym, na piętrze. Na betonie położono nam materace, których na początku starczało jednego na dwóch; potem było nas więcej i trzeba było zsunąć się, było po trzech; a niektórym to się udało i zostali we dwóch, w mituś. Obok nas stały taczki ze żwirem, przychodzili po nie robotnicy, dosypywali cementu lub wapna, zaprawiali, mieszali. Byłem jak w domu teraz, czułem się zadbany, wśród życzliwych mi kolegów. Nie musiałem robić nic, zajmowałem się tylko tym, co mi samo przyjdzie do głowy, albo jak ktoś dobrego coś zaproponuje. I tak przez dwa dni. Tutejsze gazety kupiłem też, poczytałem sobie; a inni faceci wciąż przynosili jakieś żarcie, częstowali, wychodziliśmy na piwo albo oranżadę, odbywaliśmy przejażdżki tramwajami; nie robiliśmy nic, mogliśmy zwiedzać miasto, choć nie było co, gruzy same, a na noc wracaliśmy do pałacu. Drugiego czy trzeciego dnia atmosfera znacznie się podgrzała; jeden po drugim wymykał się cichcem, na dziedziniec gdzie wywieszano listy; a może i jego wymienią? Starałem się o tym nie wiedzieć nic, nie pamiętać; nigdzie mi się więc nie śpieszyło; – a ty, jak się nazywasz? nie interesuje to ciebie? – a nie! nie wtykaj nosa cudzych spraw! – ja to na twoim miejscu... zdaje się, że widziałem jakieś takie – no, podobne nazwisko, przedstawiałeś się chyba? – wiele jest nazwisk podobnych! poza tym chyba przesłyszałeś się chłopie, nic nie mówiłem!... a mnie i tu jest dobrze! W prawie już nowym pałacu żyliśmy więc sobie nieźle i było co robić. Większe Miasto, po kolejnej dusznej nocy, powitało nas dla odmiany deszczykiem i mgłą, niewiele co można było w tym zobaczyć, domyślić się może, ale nie byliśmy z tych, co tu wiele pamiętają, mogliśmy się nie trudzić specjalnie – tam, pod gruzami może jeszcze i było coś, dla niektórych pamiątka, a dla nas, z wierzchu wszystko było podobne! temu, kto tu był przed wojną, czemu nie - a pojeździć tramwajem zawsze można. Jak już opadła mgła, mogliśmy pochodzić i popatrzeć z bliska, a może jednak coś się wypatrzy? Ludzie tylko gdy ich pytaliśmy o drogę, odpowiadali chętnie, czasem zbyt gorliwie nawet, pomyślałem że muszą być przybyszami jak i my, jedynie o parę lat, miesięcy może, od nas wcześniejszymi; zależało im za bardzo, żeby wystąpić wobec nas w roli gospodarzy; coś wiedzą już więcej i lepiej! czyli że w tym zbliżonym stażu i prawach do Większego Miasta byliśmy sobie równi prawie; i szukałem śladów, bo czy tych kilkudziesięciu, kilkuset może, co przetrwali gehennę Powstania, przechowali się w piwnicach, w gruzach wprost, tych samych na które patrzymy teraz, czy oni i są na ulicy między nami? ich duch choćby nocą tu krąży, może poznam jakoś? gdzie się ukryli? przecież nie pośród odpowiadających nam na pytanie o drogę – a może w rządzie gdzieś siedzą? we władzach miasta? przekonałem się, że i chłopakom podobne pytanka snują się po głowie; rozmawialiśmy nieraz o tym, zaniepokojeni, że na ulicy nie mogliśmy nikogo odpowiedniego utrafić; a przecież po akcencie, jakimś szczególnym, dadzą się poznać? uśmiałem się nad tym domysłem, bo po akcencie rozpoznawalni mogliśmy być przede wszystkim my; a tutejszy akcent dla nas był jeszcze zagadką. Nauczyliśmy się niebawem już odróżniać starych, prawdziwych mieszkańców, którzy tu znów przybyli, po jakimś załamaniu głosu, szczególnej intonacji, kto wie, może i rodzaju dumy, którą specjalnie chcieli się przed nami wykazać; lecz przecież nie gorliwość w śpieszeniu nam z odpowiedzią, ale kryta w czymś duma mogłaby rzeczywiście ich wyróżniać! nawet i tych, którzy nas instruowali jak gdzie dojechać, cechowała uprzedzająca wszystko chęć podzielenia się czymś nie wypowiadanym, za co czuli się jednak odpowiedzialni; zapewne i wszystkich tutejszych mieszkańców, starych i nowych, ta dbałość o Miejsce wyróżnia? my też niebawem czyż nie poczujemy się tu jak na własnych śmieciach? jedno już wiedziałem na pewno, że nie zginę tu! ci ludzie chętnie mi o wielu rzeczach powiedzą, których nie znam; z pewnością i oni sami czegoś ode mnie się uczą; więc są i tacy jak my, jak ja! Na Targową, w okolicy dworca, z którego ledwie parę dni temu wystartowałem – gdy znów zajechałem, wydała się mi, jakbym do znajomego miejsca wrócił; nowego dla mnie, ale i swojego już, nastrój tej ulicy spodobał mi się, podzielałem go; z pewnością ta ulica będzie moja, wspomnę ją zawsze, kiedy i stąd wyjadę; wieczorem przechodnie, a i za dnia, spacerowali sobie spokojnie, nieśpieszni, jakby na świecie nic złego się nie działo, rozprawiali głośno wśród gruzów, śpieszyli się, zaraz i zatrzymywali, na pogawędki. Tam, po drugiej stronie Wisły, trochę inaczej więc było, jak kogoś zagadnąłeś, znalazł dla ciebie czas, zainteresowanie – przystawał do towarzystwa. Jakby nie pośpiech i pęd, a przypadkowe towarzystwo było ważniejsze, zauważyłem to z niejednej już scenki. A czemu ja nie miałbym tego zatrzymać również tam, gdzie zaraz wrócę: co najmniej dziedziniec już mam, nie oswojony co prawda, z powodu tych gablot! ale za to i pałac jest! teraz w nim jak nową żarówkę wkręcą, całkiem przytulnie już? tylko przy gablotach na dziedzińcu nadal – świeci i świeci! 28. ODIUM NOWOŚCI Pamięć zależy od okoliczności, łatwiejszych czy trudniejszych do akceptowania – nieprawda, tak tylko mówią! Ona rządzi się sama! W mojej głowie aż się tłoczyło myśli i wrażeń wywołanych przez wszelkie złe okoliczności, bóle głowy, kac i tak dalej – a przecież coś tam napisałem, i to z sensem, chcę powiedzieć – zdałem! po prostu zdałem; pamięć moja bez względu na koszmarny nastrój i w ogóle stan, w jakim się znajdowałem – pracowała jak gdyby nigdy nic, i pewnie tak chciała! Bo co tam mogło zadziałać jeszcze? jakiś fakt przedtem zdarzony? Co skojarzyło elementy nowym okolicznościom brakujące – i wbrew tym okolicznościom? to trochę tak jak gdyby zdarzenia pospolite wymieszać z wyjątkowymi, a na końcu – tylko jedne z nich trafiają na widzialny stół, kartkę zapisanego papieru. Pamięć sama potrafiła coś z tym wszystkim zrobić. Bo jest jakaś równowaga na świecie! pomyślałem tak sobie butnie, ona tutaj zadziałała! a ja ten domysł pamięci, tę całą zebraną wiedzę, dostałem gratis; i z poczucia wyobraźni może, jeśliby jej się chciało tak zaskoczyć mnie, zrobić coś (także gratis, przyznaję!) wbrew przeszkodom spełnić się! Bo nie doszedłem do tego efektu przez rozum jedynie, zmęczony, myślowe operacje; i sama logika by mi podpowiedziała niewiele! Więc – jest równowaga! powtórzyłem w duchu, cicho; bo i do kogo miałbym głośno? komu z przypadkowych świadków chciałoby się zrozumieć to moje pokrętne tłumaczenie faktów, tym ciemniejsze w dodatku, że nie dotyczą nikogo poza mną! I tak w nowe środowisko się przeniosłem, a Większe Miasto mi się spodobało. Tak powiedzieć mogę dziś, pamiętając, że na niedostatki my młodzi nawet lubiliśmy nie zwracać uwagi. I kto wie, czy to nie najchlubniejszy z przywilejów młodości naszej dawnej? Co prawda smutek wszechobecnych gruzów, których tu było znacznie więcej niż w miastach z których przyjechaliśmy, mógł wciąż porażać. A także i moje zdecydowane na początku zabiegi, by dotrzeć do rdzennych mieszkańców, spełzły na niczym; jednak uczestnicząc w gonitwie nowych zajęć, przesuwaliśmy się gdzieś, my i Oni zarazem, w rzeczywistość nową, nieznanego wymiaru być może, albo i obcą zarówno dla nich jak dla nas. Poszukiwani przez nas, może i tym skuteczniej kryjący się – umknęli nam, niebezpowrotnie zapewne, i nie tyle w czas swój przeszły, lecz co pewniejsze znacznie, do przestrzeni idealnej, nierzeczywistej już teraz, wciąż tragicznie przemilczanej. Ja siedemnastolatek, poniekąd dumny ze swojej dawno już zdobytej dorosłości, jeszcze osiem lat temu, mimo że już znaczyłem gdzieś coś – przy Tamtych jak i teraz byłbym – nawet nie kandydatem do podjęcia roli! ledwo podmiotem domysłu, mrzonki, wyobrażenia naiwnego więc mylnego, o Nich i Wypadkach, w których uczestniczyli; a jako mieszkaniec – też będę za kilka lat bardziej stąd niż skądinąd, jak ci, co mi teraz o sobie coś insynuują. Z pewnością moja pamięć i z tym jakoś poradzi, tajemnicza, ale dość aktywnie stare i nowe fakty kojarząca! Przystosowanie moje i tych, co tu przybyli przede mną, rychle zrówna się! Najgorliwiej zresztą do miasta może przyznawać się gość, który na jego ulice wchodzi wprost z dworca, nie wstępując do jego przedsionków, bez kwarantanny w postaci hoteli i innych z góry przygotowanych miejsc; ci, co tu już są – może i szybciej od nas zlekceważyli skrupuły, jakie wzbudza obcość miejsca; dostali już pracę, pieniądze, na rusztowaniach czytają wszechobecne hasła, one im przesłaniają kikuty murów; a oni chcą wierzyć – nie gruzom już, ale hasłom. „Cały naród buduje stolicę”? Ależ tak, to jest w żywotnym interesie nas tutaj; choć student nie zamarzy nigdy o „małym mieszkanku na Mariensztacie”, które obiecuje inna piosenka „masom pracującym miast i wsi”; wtedy wszystkich życzenie-hymn prawie; zupełnie niemożliwe wtedy byłoby wymyślenie piosenki o szansach na „przydział mieszkania” dla studenta; o późniejszym znacznie „pokoiku na Hożej” choćby; wonczas jeszcze z nas nikt o czymś takim nie myślał; mieć cały pokój dla siebie! marzenie ściętej głowy! a toż to byłoby i aspołeczne! żadna taka śmiałość żądań i w mojej głowie nie powstała; nawet i przez dziesiątki kolejnych lat nie powstała; tak absurdalnego nic nie potrafiłbym wymyślić – nie miałem prawa do tego! A i skąd na to przewidzieć pieniądze? marzenie ściętej głowy! Na trzypiętrowej pryczy, w dwunastoosobowym pokoju na Narutowicza zatrzymałem się, całkiem szczęśliwy! W kolejnym znów akademiku surowe mury ogrzewało się w zimie plecami, piersią własną, bo pocieszali – za miesiąc, najdalej dwa może i zainstaluje się do tego centralne! Dniem zwykle uprzątaliśmy z gruzów miejsca pod nowe domy lub jezdnie po prostu, po wykładach albo zamiast też! w niedzielę i święta z reguły. W nocy zaś akademik też cię nie chronił; nauka nie była najważniejsza; a czas prywatny? to już brzmiało wybitnie gorsząco; choćbyś go, przeznaczyć chciał na wkuwanie diamatu, a i materializmu historycznego też, obowiązującego na wszystkich kierunkach humanistycznych; na pierwszoroczniaków w akademikach szczególnie chętnie polowali aktywiści: około pierwszej czy drugiej w nocy nacierali gwiżdżąc z obu końców korytarza, wyciągali tych leniwców z prycz i pokoi, na dole ładowali do samochodów, wywożono nas do fabryk, byśmy tam zbliżali się z klasą robotniczą. A że wróg nie śpi, to i wam nie powinno się chcieć spać, koledzy! walka klasowa, proszę was, nie ustaje również nocą! nawet i nasila się! po jednym, dwu przydzielano nas do robót nie cierpiących zwłoki, czyli dekorowania gazetek ściennych, marszczoną bibułką zwykle, do obwiedzenia. A już napisanie artykułu do takiej gazetki było dla studenta pracą zbyt odpowiedzialną, bo nieuświadomiony mógłby coś skłamać. Tak, koledzy-towarzysze, historia dwa razy się nie powtarza, trzeba już dziś stawić jej czoło! Po rozdzieleniu prac i pouczeniach aktywiści zmywali się gdzieś szybko, wracali do swoich ciepłych łoży; my zaś, z drugiego końca miasta, o świcie, musieliśmy się wydostać przemysłem własnym – nie do akademika już, bo czas na wykłady, rozbierać się i kłaść nie było warto; prawdziwy zetempowiec wyspać się zdąży i na wykładzie! A w Audytorium Maximum czy innej auli łatwo już po buźkach poznać było, kto zaspany czyli z akademika, a kto szczęśliwie mieszka lepiej, gdzie może i obławy aktywistów wściekłych w ogóle nie docierają? 29. ADJU ZAUWAŻA TALENT Był człowiek na uniwersytecie, który nie znosił widoku śpiących na zajęciach, być może ze względów estetycznych. Że jednym z głównym śpiącym byłem ja, nie muszę wspominać, wyobraźnia bowiem żądała wciąż ode mnie pewnych okoliczności sprzyjających, jak bycie na luzie, swobodne rozepchnięcie się w upływającym czasie; niezależnie od poczucia humoru wśród wykładających, i temperatury fizycznej w danej sali, wypadło mi jakoś tak, że najlepiej się drzemało na zajęciach z Adju właśnie, u pana Adiunkta Jakoś Tam, bez tytułu. Ale nie w smak mu było patrzeć, jak opadam z sił, najpierw oparty o pulpit łokciami, potem pochrapujący z policzkiem już stabilnie opartym – na jego tak zwanych ćwiczeniach, czyli powtarzaniu swoimi słowami tego, co przed godziną dwie wygłosił na wykładzie profesor – nie było już dla umysłu zatrudnienia jakiegoś; to jakby raz wygłoszone zdanie rozebrać na członki, potem złożyć i wygłaszać jeszcze raz; a że mój umysł nie znosi powtórki Zresztą kto wie? może i dziwnie się złożyło, że nadarzała się okazja wreszcie, by odezwało się we mnie i zaległe zmęczenie, z kilku minionych lat, kiedy dogadzałem koleżkom w klasie przy odrabianiu lekcji, czy Rodzinie w robótkach w polu, gdy byłem jeszcze w Mniejszym Mieście. W każdym razie teraz tu jak się rozespałem, to od spania aż spuchłem rychło, rozrosłem się, utyłem, dłuższy znacznie się stałem, prawie już na dwa metry! w gimnazjum to byłem najmniejszy z wszystkich – a tutaj, po kilku zaledwie miesiącach osiągnąłem już ponad 100 kilo wagi! To jakby stać się nagle jednym z ważniejszych ludzi na wydziale. Jako ten kolos cielesny po staremu miałem usposobienie dobroduszne, powściągliwość w narzekaniach – ale wobec innych, proporcjonalnie do masy, zdawałem się już reprezentować typ nowego człowieka. I w poczuciu swoim zważniałem trochę, groźne miny robiłem, by nikt nie śmiał mnie przynajmniej nazywać Grubym. Pan Adju zaś, za sprawą którego z pewnością tak się rozrosłem, pełnił na moje początkowo szczęście funkcję opiekuna grupy, a jako taki charakteryzował się upodobaniem, gdy mu się zdarzała okazja, a się zdarzyła, tłumaczyć innym różne mniej zrozumiałe wypowiedzi, czyli tym razem moje; i udzielałem ich zwykle na początku zajęć, gdy mi nie chciało się jeszcze spać, i żeby potem drzemki mi nie przerywano. Adju przekładał to na język pospolity, czyli dla niego i moich nowych kolegów zrozumiały, tak przechodziłem swobodnie w stan spoczynku, zbliżony do moich bardziej prywatnych stanów świadomości, czy w ich okolice. Kto wie, o czym tam oni wtedy mówili i może myśleli? nie podsłuchiwałem. Lecz w tym rozejściu się naszych stanów nie było nic groźnego; dopóty, dopóki Adju nie zaczął podejrzewać i siebie o dobre intencje, a mnie o chorobę serca; więc zasugerował przewodniczącemu ZMP, by mnie zaprowadzić do lekarza, bo sam nie chciałem; i z pewnością dopiero ten parszywy udział w sprawie tzw. czynnika społecznego zaczął dla mnie być groźny. Już czułem swąd politycznej rozróby wokół; i rzeczywiście, zainteresowano mną „Poprostu”, dwutygodnik ZG ZMP, który na swoich łamach opisał mnie, obok zamieszczonego zdjęcia, jako typa ho-ho, aspołecznego, i odrażającego wprost indywidualistę, „nosiciela obcej nam i wrogiej postawy burżuazyjnej”. To w konsekwencji groziło „wykluczeniem z szeregów”, czyli i wyrzuceniem ze studiów. A przekonałem się, że i w naukowych sprawach Adju nie był bez skazy; otóż zaczął źle mnie tłumaczyć; wręcz niedokładnie, a za każdym razem gdzie indziej przenosił akcent w zdaniu, choć zawsze niby to z tym swoim zastrzeżeniem, – mk-hhum, o ile dobrze zrozumiałem wypowiedź kolegi m-hum, Filarego, to chciał nam zasugerować, że”; trzeba mi uczciwie przyznać, że jeszcze na początku to próbował wielu sposobów, by mi przerywać zbytnio to wybujałe czasem drzemanie, wtedy to i do swoich wypowiedzi zbyt wielu własnych myśli nie wtrącał, czasem tylko dla porządku niby to, rzucając pytanko – a czy, mk-hum, kolega to właśnie miał na myśli? i moi sąsiedzi z ławki na gwałt zaczynali otrząsać mną, budzić, taki pewnie był już pierwszy test nielojalności względem mnie ze strony Adju; i ja otrząsnąwszy się zdążałem mruknąć „no tak, owszem!” albo „tak, ale niecałkiem”, przed ponownym popadnięciem w niebyt; Adju jednak wcześniej wiele dobrego przetłumaczył, i skromnie, bo jak coś od siebie wtrącał, to nie udawał, że mnie poprawia. Ale widocznie widząc, że na płaszczyźnie naukowej ze mną przegrywa, zrobił tę uwagę wobec Organizatora grupy, że jestem chory na serce na pewno i wymagam zbadania. Był to ruch, który przed sprawdzianem aktywności postawił całą organizację ZMP, zarówno w grupie, jak i na roku. Zebranie ogólne zwołano; w wolnych wnioskach grupa zobowiązała się zdyscyplinować mnie; a niektórym i to się nie spodobało za bardzo, żądali więcej, nagany z wpisaniem do akt; ale na zajęciach to tematy do myślenia nadal zadawał wyłącznie Adju, jak kiedyś ja; nie byłem na zebraniu, bo może bym się z zarzutami zgodził, ale udawałem chorego; i żeby mi się nie nudziło zbytnio, poszedłem do kina na pierwszy wtedy w Polsce film kryminalny pt. „Niedaleko od Warszawy”, do którego scenariusz ułożył poeta nowatorski Adam Ważyk, a mnie poezja wtedy jeszcze trochę interesowała. Ktoś słabo uświadomiony w treści filmu mógłby teraz pomyśleć, że nie miałem racji, nie warto było jeszcze i to dodatkowe, wolne niby popołudnie przeznaczać na wysłuchiwanie z ekranu agitki ideologicznej! ale ja byłem też nie uświadomiony co do filmu, propagandowego i socrealistycznego całkiem, nie poetyckiego! zostałem i tak oceniony jako ten, co zły moralny wpływ wywiera na Koleżanki, a przy okazji i Kolegów, zaniedbuje się w nauce; nawet i wcześniej mi przychylni strażnicy mojego spania zaczęli się potem do mnie nie odzywać, stroić groźne miny, z których wnioskować miałem, że już tym razem to im nie umknę; – w końcu wyszło na jaw, jaki to typ! szeptano; – zdecydowanie obcy nam wzorzec ideowy! – i jak niekorzystny wpływ rozsiewa na wydziale! na następnym zebraniu już „wykluczono” mnie z ZMP, i razem ze mną kolegę, który miał nieszczęście, w innym zresztą czasie, obejrzeć na nieszczęsny film „Niedaleko od Warszawy”, i tylko że nie poszedł na zajęcia. Obraziłem się na moją grupę; wróciłem do pokoju z piętrusami; tam doszła mnie wieść jeszcze o „kryminale podług burżuazyjnych wzorców!”; usnąłem sobie spokojnie, jak pierwszy raz w akademiku; a obudziwszy się ogłosiłem strajk: w dwunastoosobowym pokoju, na mojej pryczy. Jaką formę strajku wybrać? ano głodowy, bo akurat skończyły mi się zapasy żywności; teraz niech i towarzysz Stalin dowie się, jeśli gdzie jeszcze żyje, jakich to twardzieli wychował sobie u nas już socjalizm. Wytrwałem cztery noce i pięć dni. Noce trudniejsze były, bo przy pełnej obsadzie sali, która robiła co mogła, by nie zauważać w ogóle, że istnieję! Współczułem im mimo wszystko, przecież z tym swoim zbiorowym „ani mru-mru!” jakoś się męczyli. Na piątą noc poszło, a moi twardziele nic, uważają że mnie nie ma; nawet i poeta co akurat wiersz pisał „na kapitalistycznej plaży Copacabana ryczy jazz”, a prosty lud to męczy i prześladuje, a on, Połeta wierności chce dotrzymać kolektywowi; i najtrudniej mu jest, bo rymu nijak nie idzie dobrać do „jazz”; w międzyczasie odkrył i zapisał że „Bóg schował się do tabernakulum”, ale to też, cholera, kłopot, jaki do tego rym?! jeszcze gorszy do wyszukania; i był tam kolega Pchlacz, raz się nawet przysiadł do mnie, ale milczał; poprzyglądał się z boku tylko nietwórczym wysiłkom Półety, z uśmiechem niby drwiącym, jakby razem ze mną; posiedział i pomilczał, odszedł; uchodził do niedawna za mego kolegę, teraz nawet i nie kandydata; a zwlokłem się z tej środkowej pryczy kiedyś, och, jak to dobrze, że nie najwyższa, przytrzymać się jest za co! bo już powiedziałem sobie, że następnej nocy tu nie będę! powolutku ubrałem się, do tramwaju poszedłem; nocny pociąg mnie zawiózł do Mniejszego Miasta; co moje to moje jednak! tu każdy szpital mnie tu przyjmie, i zrozumieją! 30 Po raz pierwszy tak naprawdę długo i swobodnie mogłem wreszcie sobie zacząć nie istnieć; ulgę dodatkową podarowała mi gorączka; przez tydzień mogłem spać dowoli, nie dbając co powiedzą na zebraniu, nikt nie chciał mi brać niczego za złe; wreszcie soma zaczęła przypasowywać się i do psyche, choć podłamany już mój duch trochę mnie zdradzał, nie czułem się pewnie; ale może to i pierwsza oznaka, że chore ciało zgra się kiedyś i z leniwą resztą. Pomajaczyłem sobie trochę. W prześwitach świadomości raz przytrafiło się pomyśleć o harmonii jakiejś gdzieś, pełnej, niekwestionowanej, może i z wyboru? byli w niej tacy, co to szykowali gdzieś dla mnie miejsce! służyło mi coś, co się należało - Myślami już przytomny zacząłem wracać do gimnazjum, nie tej szkółki wyższej, co się zowie uczelnią. W nim ostatni raz może, jeszcze pochylali się nade mną jacyś, chcieli, bym ich przekonał do czegoś, czego to ja naprawdę chcę! Lekarze i pielęgniarki też zachowywali się wobec mnie jakoś skromnie, wchodzili do mego pokoiku jakby czuli się winni, że zbyt późno rozpoznali tę żółtaczkę? przecież ona została mi wstrzyknięta jeszcze w PALMIE, notabene przed strajkiem - kolejny tydzień przyniósł mi ponowną, lecz krótszą już, utratę przytomności, potem mogłem pomyśleć już, jak to realnie już mnie tu nie było. Zwijałem się, walczyłem z wyrośniętym ponad stan mojej wytrzymałości wielkim ciałem. Taka cisza godzinami trwała jak wieczna. Jakieś światło w oczach miałem, to traciłem je, to znów zjawiało się i za nic nie pomagało zgadnąć, gdzie ja u licha jestem! A może i wcale już nie jestem? Musieli nade mną uwijać się zdrowo, bo inaczej mógłbym co złego o tym pomyśleć, ale po staremu istnieć się czasem przestawało. A i oni pewnie już tego nie chcieli. – ...młody organizm przezwycięży! usłyszałem – o kim to? ktoś potwierdził i pochwalili jakby; najważniejsza rzecz na świecie i zasługa jednak – to mieć młody organizm! coś zdecydowało, że poczułem się w końcu, iż mam po co żyć; a wiedzę o tym, orientację co do kierunku, w jakim mam się udać – przypadkowo podarowała mi znów gorączka; przy niej przetrwałem łatwo pierwszych siedem dni; i nikt nie podarował mi łatwego dojścia do finiszu, tylko ona! Za oknem mokrymi płatami opadał śnieg, zaraz topniał; już i balustradkę za szybą zakrył; ale posadzka znów ciemna. Wiatr z deszczem okazał się silniejszy w końcu. I wypisali mnie na ten deszcz. Pod dawnym adresem nie zastałem nikogo; kilka godzin później przyszedłem, od sąsiadów dowiedziałem się, że Ojca już nie ma. A siostry się przeniosły do swoich upragnionych mężów. Na grobie ziemia była owszem, niedawno zruszona. Ale teraz zmarznięta. Nikt już na czele rodziny nie stoi. Przyjechałem tu ledwo, a już byłem pewien, że wyjeżdżam zaraz. Dla mnie miejsce tu jest, ale puste. A sam bez niczego na nic się nie nadaję. Wyzdrowienie, i to wszystko, spadło na mnie z pewnością dość ogłuszającą, jakby głową rzucić w kamień. Na nic widać nie jestem przygotowany jeszcze. Poznaję tylko siłę wszystkiego. Tak niedawno tu jechałem, mając w oczach śmieszny, teraz niemożliwy do przytoczenia, wprost sielankowy zamiar, że zostanę! A życie się scala samo! bez nas! Czasem tylko pilnować wystarcza porządku, wypełniać go choćby na przekór różnym tumanom – tak żyje sobie znakomita większość ludzi! a tu dla mnie nic samo się nie ułoży; twój przypadek, chłopie, to zaledwie zlepek motywików jakichś, może i przypadkowo nagromadzonych; a zdarzonka twoje to są z byle– byle tworzywa; a choćby i nieźle czasem zestawione motywy; ale może one i były już kiedyś? czy tylko we mnie? teraz i połapać się w tym nie umiem, co zrobić mam? czy przynajmniej starczy mi sił na wypełnienie kilku prostych i porządkujących zadań? za wiele się w życiu spodziewałem. To był błąd. Jak się horyzonty rozszerzały, najpierw dokuczała mi świadomość, że ze zbyt wieloma rzeczami nie zdążę. Ani ze zdobyciem wiedzy tak porozrzucanej, jak w szkole; ani też, by zadowolić swoimi postępami Ojca. Nikt nawet nie pochwalił mnie nigdy; może jeszcze w szkole? Rosłem niepewny, zbyt często rozpraszałem się; odgadnąć chciałem za wiele wariantów, spodziewań różnych! a i po mnie to spodziewali się tak wiele! kto wie, może tylko tak, na wszelki wypadek? a ja na każdego zerkałem pod kątem: – czego by ode mnie chciał? oraz czego by i nie chciał? IV. PRZERWA? COŚ PONAD STAN 31 Wmieszać się w tłum, a może nie zauważą. A jak się uda, będzie już za późno na cokolwiek; wydarzenia ich pochłoną – potem nawet się nie ośmielą! Do Sali Kolumnowej, gdzie dziś Instytut Historii, spędzono nasz Wydział, studentów, profesorów w jeden tłum! zebranie znów będzie! A przy katedrze, gdzie przed godziną jeszcze prof. Szmydtowa cieniowała profil Cerwantesa, umocowano sztandar czerwony, przycięty kirem. Pierwsze rzędy teraz ważne, nie kujony lecz profesura poprzetykana zielonymi koszulami zetempówek; na dalsze, jak popadło, wepchnęli się wyznawcy wszelkiej maści: wiary w postęp, niewiary w wiarę lub wiary w mus. Właściwie to wykład pani Profesor przerwano specjalnie, by dać światu znać, o czym wiedzieli wszyscy – że nas opuścił, odszedł z własnego nadania Generalissimus, w zbrodniach przemyślny aż do niepoczytalności, ojciec narodów i mistrz! aktyw z grupy już mnie przyuważył; na wszelki wypadek oczy odwracają ode mnie, a co ambitniejsze koleżanki to tam pochlipują, przyszłość ważą, namiętne teraz są bardzo i wrażliwe; – lepiej niech by już moja matka umarła, i tak stara, niż towarzysz Stalin!w galimatiasie żalu, w zamieszaniu, płaczu tak przekonującym –zaczęły chodzić słuchy, że i na ZMP niedługo przyjdzie kryska; no wiecie, śmiercią naturalną zdechnie i już! a na estradce wyżej, obok sztandaru, artystów komplet, choć to miejscowi. Przez megafon zapowiedziano, że zmarł Ten a Ten, a partia nasza i Tamta Partia poniosły niepowetowaną! i by na chwilę choć odrobić ten brak – tych oto dwoje towarzyszy, jedna Profesor i wasz kolega Połyta postanowili zebrać się w żalu i szeregi wzmocnić, i wstąpili! by poprawić choćby sytuację międzynarodową! aż drzewiec pod sztandarem drgnął, lekko zachwiał się – a to tylko potknął się ze szczerych uczuć, nie domyślacie się kto? zza purpury, niewiele różna, wychyliła się ta jego buźka – zgadliście, to ów od „Copacabany gdzie ryczy jazz”, kapitalistyczny i nieszczęsny, teraz mu się pewnie i dopisał do tamtego rym, bo dodatkowo powstał też tren na cześć Owego! zaadresowany „Do spikera moskiewskiej radiostacji”, że mu się żałobę cedzonymi słowy chce obwieszczać, to i nasz Półeta tamtemu współczuje, no, a po proletariacku wyrażając się – bierze go za brata. Niebawem zresztą nasz Półetat vel Polątwa i konkurs tym samym wygrał, bo najwcześniej przewidział swój żal, jeszcze zanim pewnie Tamtemu sczezło się, wziął zapisał to i zaniósł do gazety, by zdążyła wydrukować, jak tylko się On że naprawdę wykopyrtnie. I Połyta czy tam Politrak półetat upragniony dostał za przewidywalność, i za samodzielność pomyślenia na termin, przyszłość miał zapewnioną. Od losu bo należy się człowiekowi coś przecież. Więc teraz, prawie jako zasłużony, wyciąga z kieszeni szpargał i zaraz go nam obowiązkowo przeczyta. A wieczorkiem, jak zechce Muza go dopaść, może podrzuci rym, ten brakujący do Copacabany, bo to chyba jak na niego nie za ambitne, co nie? dziewczyna jakaś, na moje szczęście rozpłakana, zachwiała się od braku wentylacji na sali, i mdlejąc miała już paść, tedy się rzuciłem, pomogłem wynieść ją, a przy tej okazji ach, zauważyć musieli różni, jak ja niezbędny tutaj jestem, że w ogóle, i no, jestem, w dodatku nie przy trumnie! na powietrze zatem wyrwałem się, jak pies co z radości ruchów swoich nie umie opanować, chciałby naraz wszystko, i cały dziedziniec obiec, i obcałować czy obsikać drzewko każde ze dwa razy! cóż, wyruszałem kiedyś w świat, skądś tam do Większego Miasta, spokoju tutaj chciałem zaznać – teraz go mam!! i ani świadka jednego, choćby mruka do zagadnięcia, dziewczyna także, zaraz po powstaniu z martwych, speszona umknęła, bez podziękowania to jasne, ona może i dłużej wolałaby zostać tam, gdzie ją, być może, i podziwialiby! a ciemnym wieczorem, pewnie było i zaćmienie księżyca, tłum z całego Większego Miasta ciągnie ulicami, ustawia się w kolejce do symbolicznego grobu Satrapy, żal tam swój wyraża niemo - - a ja? nic, tylko jeszcze raz zrobiłem rundkę, wolno, coraz wolniej, po pustym już dziedzińcu, psina pragnie nacieszyć się powrotem, choćby takim na wszelki wypadek! od biedy też mogłem pomyśleć o Pchlaczu: gdyby tu był, pewnie odezwałbym się i do niego, na najzupełniej obojętny temat - 32 czekałem długo na coś, co jak mi się zdawało, powinno było przyjść, zjawić się choćby znikąd, albo i zdarzyć się samodzielnie we mnie samym; bo po to przecież życie jest, a ja długo na nie się szykowałem, żeby i spełniło się coś wreszcie, nawet jeśli to było aż zanadto pożądane! jak dla mnie powrót, w sprzyjających warunkach - -i jakże mógłbym uśpić, wyrzec się czy zostawić tę swoją dramatyczną gotowość w sobie – bez nadziei na korzystny bieg zdarzeń?! zbyt często ustępowałem pola dotąd; z wielu miejsc odchodziłem ze spojrzeniem do tyłu; jakbym oczekiwał wyjawienia powodów, jeszcze ważniejszych niż znam, dla których mnie pominięto. A teraz zależałem od tych zdarzeń sam, niemal z wyboru; choć tak naprawdę one mi się same na łeb zwaliły; i znów żadnego sensu ni – z tego co się dzieje, nie wyłowi rybak żaden; choć i na pustyni czasem sens wyłazi sam, na powierzchnię piasku choćby. „Wojna jest odwiecznym przeciwnikiem kontemplacji, Ulrich czuje to dobrze”, to cytat z klasyka. A moja wojna zaczęła się nie teraz, znacznie wcześniej, na rok przed ostatnią światówką; ale to nieważne, prywatne; i ona trwa wciąż, przynajmniej w skutkach; a żyłem mimo to – i owszem, oddając się kontemplacji, w nadziei że ta wreszcie pewnego dnia da mi poczucie powrotu do: całości zbyt długo mankującej, że któregoś pięknego dnia i sam coś poczuję, „no, przecież jestem! i nie pogubiłem się!” wykrzyknę jak głupi; chociaż i pociachały mnie rózeczki różne – zawsze chciałem, starałem się, do jasności dążyłem! choćby tej i dziś, tak przesadnie jaskrawej; ale nadal przestrzegam, siebie i tych innych: dowiedziawszy się, kto czemu jest winien – nie możesz milczeć ni chwili! i nie zatrąbić w uszy wszystkim – to ten! TO ON JEST WII-NIE-EEN! sprawcy nie zostawia się wolno pod drzwiami ofiary, zwłaszcza niedoszłej jeszcze! Ależ Ulryczku z Fikcji, ocknij że się! twoja władza malutka ciągle! 33. A PO DWUDZIESTU SIEDMIU LATACH... Jest u nas na wczasach małżeństwo zgodne, Gruby mąż i bardzo Cienka żona. Po kolacji zostają w pokoju, nie zadają się z nikim, nawet ze sobą, oglądają Dziennik Telewizyjny. Potem on wyłącza telewizor i każde niezależnie czyta sobie gazetę; ona czyta co jej wskaże i wyznaczy on, a sama nigdy, nawet na ukłony znajomych nie ośmieli się odpowiedzieć pierwsza, nigdy przed nim. Od wszystkiego jest ten, no, niemalże zbawca. Nieludzkości. Znany zresztą pod imieniem Prońcio, z Pronu. Także i teraz, gdy każdy już może co chce żądać, i niby robić co mu się podoba! trwają przecież złote miesiące aż nadmiernie pożądanej Wolności; aż piętnaście miesięcy z okładem trwać będą!! --w tym czasie Młodzieniec, może tych państwa syn, do parku, byłego królewskiego, przychodzi, rzuca swój czomodan na ławkę, i bardzo ważny sam jest, a rzeczy teraz nie ceni, bo cóż to jest? nic! urządza sobie sjestę; a co niepotrzebne po niej zostawia, okruszyny, plwocinę, plecak bo stary, puszki po, buty choć mu latami służyły, a bo dzisiaj jest ciepło, a bo nawet i cuchną, przetarły się trochę; nie po to kilkanaście aż lat się żyło, żeby teraz sobie czego odmawiać; żeby i nie wolno było, czego się zapragnie; no, jest już Wolność?! Z szesnastu niespełna miesięcy, które jak trąba powietrzna wzruszyły nasz kraj, w pamięci zostało, mnie na przykład – nie tak wiele! sam nie wiem jeszcze, czy sentyment i pamięć nie objawiły się wtedy zbytnio, albo że cudzych zasług było więcej? posprzątać po sobie lubię, z pewnością! a, i „Apel do narodów świata” wysłaliśmy oceniono że przedwczesny a jak na Marszałkowską zjechały się samochody, to nastrój taki chmurny był, taki niespokojny! chociaż i słońce świeciło jeszcze! Sam siebie to raczej pamiętam, jak w nie rozpoznanym mieście byliśmy, pojechaliśmy tam opisywać zdarzenia, wszystko co stawało się – bo z zewnątrz to widać lepiej niby, no, rozumiecie! i spacerowaliśmy, a na ulicach spokój był, jak i dawniej, a ludzie tłumnie wylewali się, przechodzili jak kto chce, poza pasami, nieśmiało jeszcze ale i więcej nie zdarzyło się absolutnie nic zwykły ale tak świąteczny dzień! ot, ludzie do pracy sobie szli, w pewnej chwili oniemiałem na myśl, co też z tym jutro będzie! szliśmy długą rozsłonecznioną ulicą, z góry na miasto spadającą, od horyzontu jakoś – podobno już ogłosili generalny strajk na jutro!! – a ty przez całe życie nie dorobiłeś się nic, niczego! prócz mieszkania– nory, i porządnegoubrania nawet! – lepiej tu do sklepu zajdźmy, może coś dają?taki ot, długi i niezapomniany dzień;i koleżankę też, co na wycieczkę do Indii wyjechała, pamiętam, długo opowiadała potem, jakitam cud się stał, nie możesz sobie wyobrazić, wszyscy no, lgnęli tylko do mnie! wiesz,naprzeciw ciebie to jestem mała, a oni tam wszyscy byli wyraźnie mniejsi ode mnie! a żeoczy niebieskie mam, włosy też jasne, to dla nich ja z innego świata byłam! jak zabłądziłam,to wychodzili nawet za próg, by mi pokazać drogę, odprowadzać chcieli, no, nie zapomnę!!jej opowieść tak żywa, a no bo człowiek nigdzie nie spotyka się z tym co tu już ma, albo imieć na pewno mógłby!a jak się nie ma czegoś w sobie - -mnie to już nigdzie, ani na moment, nie chciałoby się teraz wracać, musieć coś!wtedy mówiono, rozumiem to teraz –że taka przerwa to coś ponad stan,świadomość ludzka tego nie zniesie!a dla nas było to coś niewyobrażalnego po prostu, wolność za długo nieobecna! i wszystkojak zniszczony sprzętzostawialiśmy gdzieś przy drodze;- - Ona i do miałkości pyłu rychło starła się – patrz, ile kurzu na moich plecach, strzep to!ale taka była przerwa! coś ponad stan rzeczywiście! chyba i do końca świata trzeba byłobywyczekać się żeby - -a może i Ona sama chciała gdzieś przedtem jeszcze wrócić? prędzej Obcy przyjdzie, przetrzepie ci kark, a bliski twój sąsiad po nim zjawi się, powie, że to on posprzątał. W moim mieszkaniu-norze otworzyłem okno. Szeroko, aż zaskrzypiało, ale utrzymało się i nie wypadło. Alarmy parkujących samochodów słychać było do późnej nocy. Nikt jednak nie upominał się o nic. --nagle ludzi brak, zrobiło się pusto; niebo nad nami chyba się zarwało, tąpnęło aż po niezmierzoną swą wysokość – i ani na centymetr nie zbliżyło się do nas; parliśmy długo do przodu, wąskimi i nie do przejścia ścieżkami, i na odwrót, od skał po nieograniczone przestrzenie, i do swojego znów, ale to nie było takie nasze; cała Ziemia musiałaby rozpaść się, rozpęknąć wpierw, by zrobić choćby rów, by nas nie wpuścić! tak parliśmy! A i nie można było nie iść! a teraz nie możemy znów stanąć, ni zostać tam, gdzie życie tak nieodpowiedzialnie kiedyś nas zastało; --i o dziwo, nikt nie krzyczy, jesteście wreszcie! podejdźcie! co zamierzacie zrobić, opowiedzcie! a jeśli wam się podoba stanąć w tym miejscu – zatrzymajcie się! zostańcie na chwilę, choćby i na zawsze z nami! nikt nie zawoła, jak spojrzeniem rzucić, to rzeczywiście, widać, cała prawie Ziemia zatrzymała się tu, i twarze wędrowników przeszłe, przyszłe! w słońcu aż świecą, z nie rozpoznaną siłą prą, zewsząd ku nam dążą! może i oni nie zaznali nigdy dotąd co to spotkanie,opuszczeni dawno, gdzieś zostali, a jednak tu szli i doszli! szarzy od popiołu, pyłupustynnego, ale spokojni, popatrz! jakby prochom całej Ziemi chcieli ofiarować ten swójznój, spokoju chwilkę –za chwilę spokoju, podmuch ludzkiego ciepłaoni oczekują tego tylko: – Postąpcie ku nam, bracia, choć na jeden krok! czego tam nie było gdzieś – niech stanie się teraz! i oby nigdy ta swoboda nie rozbroiła nas! Lecz Góra napiera na przełęcz – choć już jest Górą, nie byle czym! przez nią tłum ludzki gęstnieje, staje się jednym ciałem pośród ścisku skał, przedziera się tu, aż od Tygrysu i Eufratu pcha się ludzkość cała i od bezbrzeży Mezopotamii idzie, poprzez Babilon, i po Kartaginę quia non delendam esse i dalej ku nam na wprost ściągają, przeszli i przyszli w jednym stają się strumieniu zgodnym ludzkim, jakby na wezwanie cichego słowa. To nie zwycięzcy ni zwyciężeni, to niezakłócony powietrza ruch przenosi się ku nam z oddali i ponaddali przesuwają się, idą niesłyszalnie widać ich, nie widać hałas byłby dla nich za głośny, natłok obrazu zbyt widzialny i od obcych niewoleni przez wieki, i od bliskich też, wszyscy staną niebawem i przez zaniechanie zdradzani najczęściej od bliskich jako za życia tak i po śmierci w każdej z najważniejszych swych potrzeb! tą niesłyszalnego zgiełku siłą, ponad widzialność lądów się prą i na przestrzał czasu Jak do skoku prężący się pośród nich, czasem drzemiący w ariergardzie leniwie, czasem zaś na przedzie – kto się zjawia – pozerkujący okiem ojca? napastnika? prowokatora? Obserwatorem on na pewno był przecież! a czy to ktoś spośród nas?! toż to ze szczytu na szczyt Pitekantropus sobie dzygnął parę kroków do nas: kiedy my już i stąd i zowąd! – ach ileż to zmian, ile sił nowych nam trzeba, przy konstytucji tak marnej! wołamy jeszcze, zastrzegamy się; – ach, żebyż tylko godnie go przyjąć! – Ach, witaj Pitekantropie! wrzeszczymy zgodnie, wynalazco, konstruktorze sylwetki tak giętkiej, Mistrzu! ty, co pierwszy tak się wyprostowałeś! sam na nogi się podniósł i za horyzont dalej pierwszy wyjrzał! – oho, jak daleko widać teraz! musiałeś zawołać; a jeszcze jeszcze – żeby tak wyjrzeć poza czas i przestrzeń, nie chciało ci się?! V. ZAMĘT NA PIĄTKĘ, GENERALE! – O, do tego już dopuścić nie można! w żadnym wypadku! nikt nie będzie przekraczać dowolnie czasu i przestrzeni! 34 Generał Tujtraz, Prońc, Pojc i inni Pazieje na wyprzódki, uznali, że ponad stan było już owych szesnaście miesięcy, „jeszcze siła ma swoją moc!” uznał generał i zrobił co chciał, ażeby nas uchronić przed „nawałą jeszcze większą”, czyli generałów obcych; a potem wszyscy usłyszeliśmy przemówienie Tujtraza w telewi. A w poniedziałek zaraz magister Sinbruk wybrał się do Agencji jak zwykle – lecz go nie wpuszczono. Pojechał do Małego, bo wizyty ojcowskiej domagał się od dawna jego poziom z matmy ale. Woźny go nie wpuścił jako obcy element. Sin udał się zatem do warsztatu. Szef był wolny, klientów jak za grosz, każdy tylko zajrzy i ucieka, skarżył się szef. Ale że pieniądze jeszcze są ważne, – wyobraź sobie, zainstalowałem na zderzaku hak za jedyne trzy tysiące! a przecież to okazja, stary! – chwalił się przede mną Sin – zanim nam forsę przestemplują, to ja mam hak, już jestem do przodu! a przy ewentualnym zderzeniu hak zrobi dziurę jaktalala! rozumiesz, jak teraz rośnie awaryjność!... no, nie czołgowi rzecz jasna, ale każdemu cywilnemu awanturnikowi; już jestem jak czołg prawie! no, może skot! tak mi się ponaprzechwalał magister Sin, i jeszcze raz spróbował pojechać do śródmieścia. Za daleko go nie wpuszczono, u wylotu Miodowej ruch się skończył. Piechotą doszedł do klubu, o dziwo, był czynny – podjadł sobie, a przy okazji wysłuchał dowcipów, znanych mu po części z warsztatu. W klubie dowiedział się też, że kolegom paru być może uda się i wyjechać w góry! pozwolenie na narty i zgodę na wyjazd dostał już podobno ktoś po siedemdziesiątce. – A do kogo pan jedzie? wypytywał się funkcjonariusz. – A do mojego dziadka! odparł rześko doświadczony sportsmen i pozwolenie ma już w kieszeni. Sin usłyszał wieczorem potwierdzenie nowinki, że w śródmieściu Warszawy wyleciał kiosk w powietrze, jakaś budka telefoniczna do tego, przyleciał z tym do mnie, ale nie umiałem go uspokoić. Trochę dziwne, dopiero teraz niepokoił się tym magister, pół nocy nie spał. Sam za wiele nie mogłem wiedzieć, już drugi tydzień leżałem na te nogi. Później długo nie spotykałem magistra. Jak amerykańskie satelity doniosły, (myślałem, że to tylko do Ameryki idzie, ale i do nas, okazało się, przez ich radio), żadnych wojskowych w tym czasie ruchów, to jest przegrupowań wojsk czy ataków, nie zanotowano; potajemnie wyglądając zza firanki mogłem stwierdzić, że polonez mgra Esa stoi przed blokiem ciągle, on zaś sam wparadował kiedyś na podwórze truchtem, tuż przed godziną milicyjną. A dookoła cisza zapanowała jaka! puściutko jak! ze śniegu jak najswobodniej wiatr zwijał sobie kółka jakie chciał i nie zanosiło się na burzę. Niebo pogodne owszem wciąż, z mgiełką małą. Spadek ciśnienia, lecz niewielki. Cicha noc. 35. SIN SPOTYKA DOKTORA BULWIECIA Powiedział Sin, że Bulwieć z zagranicy wrócił. – Zadzwonił do mnie, powiada, i od razu głupio zaczął, maskuje się, żadnego przedstawiania, tylko: wiesz no, mówi ten, z którym dwa lata temu widziałeś się na rogu tamtej i owej! dowcipny raptem zrobił się, nie ma co! cała jego bulwiastość wyszła na wierzch! żeby tak z automatu na prywatny numer dzwonić, jemu nie grozi nic, a konspiratora udaje; i nie dość, że muszę wysłuchiwać tych bzdur, to jeszcze i w razie czego siedzieć za niego pójdę, bo taki dowciapny! A nie wspomnę, że i paczki nie przywiózł żadnej, konspirator na cudzy szczot! odwagi u niego za grosz, jak w dziesiątej wodzie po kisielu! Trabanta owszem, przywiózł aus Vien, a ja, dusza wybaczająca, mam go psychicznie sklejać, łatać coś, co jeszcze mniej do tego nadaje się, niż ta jego dykta ewentualnie po wypadku. A rozgrzeszony zaraz z wszystkiego chciałby być! Musiałem mu powiedzieć, że ojczyzny nie zdradziłeś bynajmniej, porządny chłop z ciebie! Sin i Bul byli kiedyś kolegami bliskimi, przynajmniej tak uważano; Bul na różnych zebraniach wspierał, owszem, opinie Sina, co pozwalało nam sądzić, że je co najmniej poznał jakoś gdzieś tam. – Nie wiem czy wiesz, tłumaczy mi teraz Sin, ale on nigdy nie wszedł głębiej w żaden z moich argumentów, a przecież teraz ja musiałem parę razy ręczyć za jego poglądy! Któregoś wieczoru wparował do mnie pod okno tym swoim terkadłem, co go nazywa samochód, tuż przed godziną milicyjną i patrol akurat dyżurował pod blokiem; ja śmiać się czy płakać nie wiedziałem! bo jak przyjechał, to już nie odjedzie, musiałem go nocować, a nie miał pozwolenia; No i za to ja byłem wzywany do tłumaczenia się; omal że nie trafiłem na kolegium! Ale jak pytasz o kiedyś? to czemu nie! powiedziałbym że Bul potrafił wywołać na wokandę jakiś temat i o metafizycznym zakroju. Tylko że tamto wszystko dziś już wyłącznie w krainie duchów może się zdarzyć, a do nas już one nie mają dostępu; Bulwieć też zjawa się jedynie fizycznie i wtedy wykazuje głównie swoją okropną niemożność; ten facet przecież nie potrafi tu nic zrobić sam, niczego nie załatwi! naciąga mnie na współczucie w dodatku! Nauczyli go już widać na Zachodzie tak wykorzystywać ludzi, mówić do każdego coś, co trafi najłatwiej; nawet z nieprzełamanej nigdy nieśmiałości swojej chce dziś ten chytrusek ciągnąć profit! no i spiskuje, lecz nie przed policją a swoimi kolegami dawnymi, taki z niego konspirant! 36. BULWIEĆ I TAMT Zjawił się Bul i u Tamta: – wiesz, możemy pojechać na Pragę! zaproponował, nie pożałujesz! Ja ci pokażę enklawę, jakiej nie znasz, oazę; pochodzimy, zobaczysz i odżyjesz! tam jeszcze trwa zauważalnie prawdziwa Polska! ta sprzed wojny! – Oaza to się nazywa bar na Pradze! sprostował Tamt, ja tam magazynierem byłem, okolicę znam! ale zwlekł się z wyra, żeby się rozprostować; trochę się w wypadku był potłukł, więc teraz Bul go do tramwaju podprowadził, do czwórki. A na przystanku, wysiadając, wpadli w taki tłum, że wyrwać się z niego było niepodobna, tym bardziej że obaj tak naprawdę nie wiedzieli, w którą stronę się pchać, by się wyrwać. Prądy znosiły ich wpierw do tyłu, a potem na boki, w miarę jak dosypywało się luda z kolejnych tramwajów, ucieczka stawała się coraz trudniejsza. W końcu za warunek przetrwania uznali, by napór działających już fal ludzkich uczynić skuteczną tamą przeciw każdej kolejnej fali napierających, no ale daremna już stała się wszelka próba wyrwania się. Przesuwany z lewa w prawo i z powrotem, Tamt uświadomił sobie w końcu, że dobrze znam tę wieczność- bierność, ma ją nieźle już przyswojoną: ona go zaniesie i tam gdzie zechce, razem z Bulem czy osobno; a czy wyniknie z tego coś lub nie, nieważne! najważniejsze jest na razie zdać się na nią, i bądź chłopie jak inni! oni mają czas, więc i ty musisz mieć, żeby się wszystkiemu poddać! im wiele wolno, to i czemu nie tobie, wam? i tak, drogą łagodnej autoperswazji – osiągnął najpierw Tamt, potem i obaj – to, że napięcie w nich zelżało, relacje między nimi takoż, poczuli wreszcie, że są razem! A Tamtowi, co najważniejsze, oddaliła się też groźba ponownego ataku choroby, od nerwów wiele zależy zawsze - pół kilometra dalej, gdzie ich przesunęło i postawiło nieruchomo, znajdowała się knajpa, teraz pusta, mogli wszyscy przynajmniej poczytać sobie z wyklejonej na szybie karty, że są dania aż dwa, w tym jedno naprawdę mięsne --potem znów to ustawiło ich w kolejce po chleb, pluralizm potrzeb całej tej zbiorowości został gdzieś zauważony, spotkał się naraz z uznaniem, nikt już na nic nie szemrał, w marszrucie tego przesuwania uwzględniono widać i widmo głodu, a tu przecież każdy chciałby gorącego coś dostać do ręki! a na to jest chleb, a jeśli tak to może i wolność jest gdzieś blisko, jak się coś dostaje... dla wszystkich można powiedzieć ona jest upragniona, a jak tak, to i powszechnie dostępna! Tamt chciał już to głośno wykrzyczeć, przecież i najśmielsi rewolucjoniści nie żądali więcej --„ale na takie dictum nikt by nie zareagował pewnie, zsumitował się, każdy woli raczej pilnować swego miejsca w tłumie, żeby nie wypaść z kolejki i dostać to, co raz już okazało się widzialne!” – no i po pierwsze to go nie zdeptano, a po drugie i trzecie – wolał już tego miejsca swojego w bratnim społeczeństwie nie stracić! jest to społeczeństwo nowostare co prawda, przyszło po staronowym na odmianę, ale że każdemu trzeba dać szansę i czas na odmianę, to fakt! I tak wszystko stawało się Tamtowi samo z siebie obiecujące nagle; liczyć się zaczynały zdolności twórcze, walory jakie kto miał, stałość, wytrwałość i smykałka, takie tam niby cechy, od których powodzenie w życiu zależy, ale i cała można powiedzieć wolność człowieka! wszystko bowiem jest rozdzielone przez los, po trochu każdemu, a jak kto chce więcej, musi się sam wykazać! a tych tam zdolności do rozdziału w jakimś w niebie dla każdego starczy przecież! I błyskawicznie Tamt zaczął się przystosowywać do bezdomnie wirującego wokół życia, świadom, że może i swojego coś włączyć do skarbnicy wspólnej – nie tylko wiedzę, każdy coś tam wie, kim jest i tak dalej, ale coś obocznego także, czyli i z dorobku własnego, namacalnego, stworzonego ekstra! „i od tego zacząć nam trzeba! ta ewentualnie twoja rola do podjęcia jest tu zaraz, zdecyduj tylko sam, jakiej chcesz, bo szybko ci umknie!” Mijali już budynek teatru, a za nim inny, pusty; a potem i pusty zaczął stawać się ich trotuar, po którym się posuwali; jakaś Dziewczyna, prawdziwa całkiem, i chyba szalona, bo bez palta na ten mróz, nawet bez szala, szła jakby nie obchodziło jej nic – a tylko to swobodne iście! prosto przed siebie dumnie sunąc, majestatycznie, świątecznie! parła się wprost przez to powietrze i świat cały! z teatru była czy co? albo nieważny był dla niej obecny stan, „tylko patrzcie, to ode mnie, a może i od was zależy najwięcej!” zdawała się mówić, „a no, spróbujcie i pokażcie to po sobie!” tak ona tam szła! a niech no który choć spróbuje, niechaj pójdzie tak jak ona, bez palta a choćby nago, to i przekona się sam, jaki ma charakter! – i tak, tak! tak to powinno być! wykrzyczał w myśli Tamt; a ona dalej szła i nie marzła, na tym pustym już trotuarze, nie grzejąc się od tłumu nic, gdy ani spojrzeń od nikogo wprost, nie było już niby komu na nią patrzeć! ona tak pięła się naprzód! dla wielu z nich pewnie zbyt długo już wszystko to trwało, co widzieli, przecież szła już przez ich myśli; a widać w sobie i wcześniej już gdzieś doszła, zanim się tam zjawiła! nie zniknie im z oczu teraz! i szła, nie zniknęła; choć już nie ma jej! a znienacka znów wróciła, minęła wszystkich, wcale ich jakby nie zauważając – a właściwie to Tamta i Bulwiecia tylko, inni się gdzieś rozsypali; „na pewno to z powodu Bulwiecia wyłącznie! pomyślał Tamt, on urody jest marnej, niskiego wzrostu, figury dość podłej nawet, ze mną to mogłoby wyjść inaczej! z pewnością nie zdarzyłoby nam się, nie mogłaby tak łatwo mnie pominąć!” Ale fakt, że odeszła; a może i znów, dla kogo innego gdzieś idzie, dumna taka z siebie! a i nie obejrzała się, choć Tamt aż w miejscu stanął, przez dłuższy czas wrastał w ziemię, jakby jej dawał tym znać! choć to właściwie było i z pretensji do Bulwiecia; „tak otwarcie nie chciałem mu tego mówić, a może i byłem za mało wolny, nie jak ona!” „mimo wszystko mogłaby tak nie lekceważyć ludzi po drodze, przez nieświadomość choćby!” „no a mnie Bulwieć na razie musi za towarzystwo wystarczyć! choć gotowości w nim za grosz, do niczego! na wezwanie teraźniejsze, bywsze, nawet przyszłe! tylko Do zadań, towarzysze! jeszcze by szedł; lecz ani Za waszą i naszą, choćby tuż po Waszej, nic literalnie! Pałęta się tylko za mną - – wyobraź sobie... ciekawe co im zaproponują teraz? odezwał się Bul, wyrósł przed Tamtem jak spod ziemi; – co zaproponują – komu? – ano, tym, od nas młodszym! my już tak wiele razy wypadaliśmy na bruk, że nas to już nic nie przekona! „jednak on myślał coś, Bulwa wciąż myśli! i to nie tylko za siebie!” – ...a z młodymi naprzód iść, jak choćby tymi z SZMP, to im będzie łatwiej; mieszkania im przyobiecają, już za pięć lat może; „komunizm szybciej teraz zbudować się da, za waszego życia jeszcze! powiedzą; szefami zostaniecie zamiast tych tam!” No a nas to już żadna spowiedź ani samokrytyka nie zbawi; nie zaszkodzi i nie pomoże! – i tego też tam u obcych się nauczyłeś?! – ja się uczyłem tego, że na kimś trzeba się oprzeć; że od tego człowiek jest, żeby był i dla siebie hardy i twardy! jednak od czasu do czasu musi się na kimś oprzeć, kimś przyjaznym, choćby to akurat i byle jakie państwo było! „ot i wygadał się!” i wreszcie dał już spokój, i Bul rzeczywiście, tej swojej powadze; uśmiechnął się – „wyobraźcie sobie, taki Bulwieć, a zmądrzał i zmężniał po tym Zachodzie! myślał Tamt. że nam tutaj wszystkim zostaje tylko... a tam, do diabła z nim! 37. PRZESTRZEŃ ZAPĘTLAJĄCA SIĘ (tytuł oczywisty raczej dla tych, co to znają z doświadczenia, anonimowy autor nic więcej nie wytłumaczy, jest już skreślony: GUKPP i W nr itd., ze zmianami z dn.–) Jest u nas skarpa w Warszawie, a na niej przysiadają przydrożni staruszkowie; miejscowi zresztą. Aby popatrzeć sobie trochę w wolną przestrzeń. A że podróżnych teraz brak (GUKPP i W nr itd., ze zmianami z dn. –). Nawet i staruszkowie, którym wolno – nie wyjeżdżają; ale i nasi przysiadają; wśród nich mogą się znaleźć też dwudziestolaty duchem; to jest wyróżnik naszych czasów, że z każdym inaczej coś się dzieje, niż by się miało dziać, czyli powinno. (GUKPP i W nr itd., ze zmianami z dn. –). A że Przestrzeń widoczna tu jest w całym swoim dostojeństwie – sama się broni, a nie z pomocą tych (GUKPP i W nr itd., ze zmianami z dn. –). Kiedy przychodzisz tu, oczom swobodę dajesz, czujesz się jakbyś rzeczywiście poczuł się sobą i nie tylko; a przecież to nieprawda! (GUKPP i W nr itd., ze zmianami z dn. –). Tę Przestrzeń Rzeka wyprzedza, dalej stąd niewidoczna, jej fizyczna wyniosłość jeszcze pozwoli sobie spłynąć tam hen lodem, wybrać się w nieznane niby. A jak co się raz ruszy, (GUKPP i W nr itd., ze zmianami z dn. –) i płynie, płynie, kiedyś aż i od tego (GUKPP i W nr itd., ze zmianami z dn. –) aż skruszeje. Z początku Grudzień to nawet i nie chciał nas mrozić. Ale po wystąpieniu Generała i Zbawcy Narodu Tujtrazka, i uwidocznieniu się jego siepaczy (GUKPP i W nr itd., ze zmianami z dn. –) mrowisko ludzkie nieźle stężało sobie, a błocko tego roku wydało się nam czyściejsze znacznie, w porównaniu z – nawet i tym z zeszłego roku, albo i zwłaszcza. Potem natomiast zaczęły się normalne utrudnienia za karę. Za grzech pierworodny; bo wszelki człowiek, co powszechnie wiadomo, już nie rodzi się w stanie wolnym. Karanie więc wyrażało się choćby brakiem butów na zimę, ale i z drugiej strony też wydano zakaz sypania soli na ulicy (przykład troski). Troszczono by się i o ludzi być może; gdyby już przed jaką prawdziwą katastrofą było; jak potop choćby; a na teraz to jeno igraszki; siły nam wypalano głównie przez ten z dawna zaliczony grzech, choćby i kto go nie spełnił w zarodku będąc; zresztą tak już i zawsze będzie, nikt niczego już sobie nie zapamięta. Więc to jest kuracja jednak teraz, co, nieprawda? Innym kłopotem, jak kto chce, był ten, że w ogóle nie wiadomo było, co z tak wieloma ludźmi robić? Ot, żyją sobie, można powiedzieć, błocko im towarzyszy, więc i z sympatią można powiedzieć błocka; a to już jest wszystko tak podejrzane! bo jest jak za wolności niby ale. Już lepiej nam się buty niech przynajmniej nie tak wiele niszczą, jak tamtym wolnym, co je kupować mieliby za co! no ale znowu – czy to znaczy, żeby tu zaraz poniechać solenie?! lepiej już niechaj z domu nie wychodzi nikt; godzina milicyjna niechaj sobie trwa! butów więcej i tak nie będzie bo nie ma! a jakby kiedyś i były przypadkowo, to by się jeszcze dodatkowo i niszczyły; a tak? Pierwszy w nowym stylu dekret natchnąć miał społeczeństwo nową swobodą nic sobie niemyślenia. Tylko jak go ułożyć w tym chaosie? skoro nic komu po myśleniu, (GUKPP i W nr itd., ze zmianami z dn. –) to przynajmniej niech po równo i sił nikomu nie przybędzie! Ludzie na to zaraz jakby przystali – poza realnością jęli czegoś gwałtownie szukać. A pięknoduchy, choćby jak ja, nie chwaląc się, co dotąd by siedzieli z ochotą w domu, teraz już tylko na skarpę sobie obowiązkowo hen, zachodzą, przestrzeń wolą, bo podziwiać chcą. A w niej, jak się nic nie upiększa --co poniektórzy też zaczęli przewidywać wczesną wiosnę, po zimie nie naszej, która trwa wciąż. A potem znowu długo lał deszcz. A deszcz jak posiąpi czy zleje człowieka w dzień – to i pozostają mu wolne noce; będzie leżał susząc się – i zbyt swobodnie o wszystkim myślał! przecież czas mu sprzyja! To lepiej już niech nastanie znów długi mróz – a no i po co wtedy komu sól? zaoszczędzić na niej lepiej! Skarpą nie jeżdżą też i wojskowe skoty. A już z naszych nikt teraz nie jeździ. Jednak do pewnego stopnia – udał się rządowi nowy dekret; taki oto: nie mówi się w nim właściwie nic, przez co ludzie go nie komentują, milczą, a o to przecież chodziło. Potem wielu i tego nie wytrzymywało. Po mieście wieść się rozniosła, że trumien zaczyna brakować; – ale za to klepsydr jesteśmy w stanie wydrukować znacznie więcej! odpowiadano w telewi. I rzeczywiście, był to już prawie, socjalistyczny bo socjalistyczny, ale cud! choć przemysł nadal tłukł tylko grubą blachę, taką co to i na swinoju tuszonku się nie nada; a na klepsydry – proszę, pasowało jak trzeba! czego jak czego, mówiono, ale klepsydr to nam nie zabraknie; przodujemy nadal, pierwsi jesteśmy w obozie! W końcu i do tego ludzie przywykli, że zaczęli się chwalić, – a patrzcie, jakie to oryginalne mamy wciąż kolejki! czwórkami na cmentarz marsz! – i nic dziwnego, wybranym narodem byliśmy wszak od zawsze! poniektórzy to i zaczynali się podłamywać. Bo rzeczywiście, znikąd, z bliska ni z daleka, mimo pogróżek prezydenta Reagana, nikt nam nie ruszył z pomocą. Z wyjątkiem rewizjonistów może! Okazało się raptem, że wystarczyło odważyć się i w odpowiednim miejscu adres swój podać, by ci zza Odry, a ściślej za Łaby, przysłali ci paczkę z kawą, no i suchary jakieś, egzotyczne żarcie, w dodatku bez żadnych złych intencji; – a ja dostałem miskę soczewicy! i potwierdzało to wielu, co się nauczyli z nowej drogi korzystać, mimo złej pamięci, pisali do Tamtych nawet i ponownie, jako już przyjaciół teraz; no, prawie; żadnej złej woli ni stąd, ni stamtąd. A to był wyłom, rzecz jasna! bo rewizjonista to rewizjonista, a tu proszę. Przyroda w końcu też, wyczuwając że wyczerpują się nasze ludzkie możliwości trwania, zaczęła mniej chlapać, z kolei przymarzło wszystko, z ropą w tankach włącznie. Posypał śnieg, zawiało siarczyście. I ładniej na świecie stało się, nagle przysłoniło się tamto. Do nieznanego życia, choć na dzień, dwa, poderwał się i magister Sin. Po opustoszałych ulicach śmielej coraz to zaczęły się ścigać nasze pojazdy normalne, jako to polonezy i tarpany, tarpany i polonezy, mocno już podrdzewiałe oczywiście, nie wspominając o trabantach – które jak stara miłość, nie rdzewieją. I ruszyliśmy na trasy, te swojskie, i na wszystko odporni, jeśli niekoniecznie na czołgi, to już prędzej na skoty. A przedstawiciele Muz, których jak róż nie czas żałować, jak to w trudnym okresie bywa, zaczęli i owszem, zgłaszać chęć, żeby się przyczynić. Przyszedł i do Tamta o zmierzchu, dyskretnie redaktor Stożek, choć nie w przydzielonym mundurze, zapukał nie tykając dzwonka, by nie płoszyć nikogo, on ot, zajrzał po prostu tak, jakby prywatnie. A że pierwszy raz u Tamta był, to i zawiany przyszedł troszkę, nie z powodu wiatru, ale okoliczności już samej Historii teraz niby: ona ci w trąby umie zadąć tak, że zgłuchniesz! Ale nie Stożkowi, jemu to wytrzeźwieć nawet nie da. A bo człowiek szuka człowieka. Stożek, niegdyś wytworny dla dam, dziś poeta- oficer Stoż, nie Tamta w Tamcie szuka, a raczej żołnierza; nowych żołnierzy teraz w ogóle brak! i z góry przychylny wszystkiemu i wszystko wybaczający, od Tamta także –oczekuje by on mu wzajemnie, a za to stanie się i on przyjacielem jego; Tamt z tym powinien się liczyć, przez wzgląd na ewentualne zdanie o nim, jakie wyda Stoż, który się czegoś bezwzględnie po nim spodziewa, etc. – bo dla mnie to literatura, sztuka w ogóle – a cóż to dziś jest? no cyrk i nic więcej! wyobraź sobie, że wracam z posiedzenia jury... Mimo uprzejmości, jaką damy wciąż darzą Stożka („tak mnie wciąż lubią!”), potoczystości jego słów, zaufania z jakim zdążył się zdradzić, choć i zaciął się w język przy nim i przyhamował... – wiesz, mam poważny problem i w domu, nierozwiązywalny wyobraź sobie! no i z tego względu choćby – gdybyś mi pomógł – nie odmówisz, co nie?! 38 Przez drzewa jednak łatwiej zawsze idzie świtanie. Co stare to i pewne. Czyż bez nich powstałby choćby „Poranek” Griega? - - no a gdyby tak zagrać to teraz, tak naprawdę – i to dziś wieczorem?!! usłyszeć o tym i z samego wrażenia nie zesztywnieć?! Opowiada nadal sąsiad Sina: --wierzcie mi czy nie wierzcie, ale dziś wieczorem spełnił się właśnie – prawdziwy koncert! pierwszy w Filharmonii od czasu, jak się nam coś skończyło! Poszedłem, wchodzę, a tam jakaś pani pyta się, czy aby pozwolę jej na tym miejscu, co siedzi, zostać! ktoś mnie o coś pyta i prosi, no nie?! w dodatku tak, jakby zależało jej szczególnie na mnie. Oj, warto było tu przyjść, pomyślałem, bardzo warto! Za dnia jeszcze ekspedientka w sklepie tak na mnie patrzyła, i spoglądała, i pozerkiwała leniwie, udając że już coś, że wyobraża sobie, a tylko jej się nie chce zgadnąć co! i czy to z własnej woli raczy pracować dalej jeszcze, czy dziś już nie? A może to ja przyklęknę i poproszę ją o – tamtą drugą od brzegu butelkę octu, na samobójstwo choćby, no, z górnej półki? No a jej się do takiego poświęcenia nie śpieszy – tamta buteleczka raczej za wysoko stoi! musiałaby się wspiąć... a tu pewna pani, prawdziwa Dama pyta się mnie – no co powiecie? – czeka aż ja, jakby jej zależało bardzo, na tym co odpowiem?! więc to już było takie moje pierwsze od dawna zdarzenie osobiste - A władza po swojemu lubi ludzi zaskoczyć. Zarządziła przesunąć nocą wszystkie przystanki na mieście. To bardzo nowatorskie zarządzenie państwowe wprowadzono po zmroku, by ludzie się nie zwiedzieli, i nie dopatrzyli niczego nowego zbyt łatwo, bo tego to już im nie wolno! No a po koncercie czekamy sobie z godzinkę na mrozie, każdy się wpatrzy aż dopatrzy – twoja wina, gapciu! przystanku nie ma tu dawno, bo nie powinien! nowa era zaś jest, zgadujcie sobie ludzie od nowa! A jak kto pozostałości starego myślenia ma, no, szczątki – to niech się ich wyprze, wygubi! inaczej zgubią one jego. Tak więc już jakby wychowani; prawo bez przerwy ma trwać nad nami tylko; i władza bez powodu; ażeby nikt nie przyzwyczajał się by wątpić. Życie, nawet gdyby i samo zechciało komu być przychylne – nie może nic na to poradzić! naszych warunkach geopolitycznych nie ma miejsca, na nieprzewidziane. – No a ja tam, też szczęśliwiec, opowiada Tamt, wlazłem sobie na salę w tejże Filharmonii, w fotelu się rozsiadłem jak Alimacher pasza – no i słucham! a muzyka mi mówi, a płacz a lamentuj sobie dowoli, taka akurat dziś jestem! A ci, co grają, jak myślę, też powiedzą sobie: my waszym łzom dajemy jedynie powód, co reszta to nie nasze, przypadkowa sprawa! A jakby kto chciał – to i nie musi przecież wcale tu być, za nic nie odpowiadamy!! (no i czyż można dalej zajść w twierdzeniu – pytam się ja, wasz Anonim – że życie całkiem już NIE zależy tak bardzo OD NAS?! a bezmyślnym pozwala się na jeszcze mniej! 39. SZTANDAR NASZ W GÓRĘ! zgodnie z powyżej wyłożoną logiką – a Logika jest panią, a pani to jest ktoś czasem ważniejszy od czołgu, nawet i od skota – zdarzenia na ulicy zaczęły się znów niezawodnie przydarzać, jako naddatek sił i nieuporządkowanej energii, powiedzmy - więc także i ja, Tamt, jeden z prawie przyjaciół Sina, mam teraz swój porządek dnia; cieszę się, gdy się śpieszę, umysł mój odpoczywa wtedy, a żal w sercu milknie prawie że! i czas tak jakoś sobie leci, prawie jak ja; jedno już tylko dobrze wiem – mogło być gorzej! Przed godziną musiałem dyżurować sam, w dużym pustym gmachu. Obowiązek miałem groźnym być, aż do tego stopnia, a w razie czego stać się najsilniejszym ze wszystkich, gdyby mnie zaatakował przypadkiem ktoś, dajmy na to kosmita, musiałbym wtedy użyć tych największych sił, jakie tam gdzieś mogą być, żeby go obezwładnić, absolutnie skutecznie oczywiście i w jedynie słuszny sposób. To jest jasne jak słońce; a gdyby na mnie natarł jaki oddział przypadkiem, tych tam kontrrewolucyjnych bęcwałów, a więc żaden tam prawdziwy oddział, atrapy tylko, no i takie tam szturmowe miały – wypadałoby mi wszystko przed nimi uchronić, to jasne jak bruk! no a żebym też nie musiał z nudów zdechnąć, jak już nie zaatakuje mnie nikt, choćby i najbardziej niesłusznie – to co robić wtedy?! a też bym się umiał poważyć – i stanąć w razie czego po właściwiej lub niewłaściwej stronie - taka to tam była noc, pusta jak wszędzie; była i minęła; wywinąłem się z historycznej okazji; a teraz pójdę sobie najpierw zdobyć chleb, potem pieczątkę do dowodu na wypadek czego, gdyby mnie chcieli zamknąć; i żebym nie wyrzucał sobie potem, że to moja, bardzo moja i bardzo zawsze wielka wina, jeszcze pierworodna. Gdybym nie umiał i tego zrobić, czyli zrozumieć, i przez resztę życia głodny sobie chodził – to nikt także nie zechce nawet odezwać się do mnie; a bo chlebowi to przypisany jest ważny byt, a bytowi człowiek, a do człowieka czasem dodany też jest jakiś sens, chciałem powiedzieć, że nie sens trawienia. A oto kolejka, w której stanę; ale to przecież nie dla mnie! – Ludzie! jak ja kocham cyywiiiilóóóóów! Boże, jak ja chcę, żeby zarrraz była tu prrrawdziwa rrrrewolucja! I Niechaj żyje – Prawdziwa, Nasza i Nieskrępowana! O, dajcie mi ten sztandar do ręki, dajcie choć czerwony – ja tu już wam pokażę, jak kochać i czcić! Ach dajcie mi, i gdzież, u diabła, on wam się zapodział?! W tunelu bloków tak krzyczę – długo, namiętnie – i co?! ja do nich gardło zrywam, narażam się – a ci pochowali się, tchórze! Niech no mi zaraz pokażą się i mundurowi, niech się tylko poważą! co każdego jak i mnie rozstrzelać, mają prawo, ale niech tam! Oni ręce sobie grzeją, sami przy ogniskach na rogu ulic stoją, dla nich jest groźny luty! Mróz owszem, ściął nam wszystkim wnętrzności, więc i gardło mi rezonowało nie najgorzej! A bo to pyskaczów w Polszcze zawżdy było nie brak! tak powie zaraz telewi, sugerując, że znają historię i kulturę; bo niby tak jak teraz jest to było od dawna; ale ja i praktyczny jestem – po rękawice do dom wróciłem się, muszę i na dłużej móc się wystawić, pokazać im że! a – co zrobicie ze mną teraz?! nadal cicho, pusto. To musiał być sen, przywidzenie, myślą mieszkańcy, choć uszy mają ostro nastawione, na szpic! – a może to nie sen?! – a może chcą mnie odebrać jednak! – ja myślę sobie; tym swoim podgrzaniem się przy kaloryferze wyświeżony, zmysłem odwagi co i raz zaprawiany, repetowany. – A niech tam ten Jakiś i jeszcze raz nam się wygłupi! i już tylko niemy krzyk słyszą, bo zaprzestałem; ale dla nich to nieważne; słyszeli co chcieli usłyszeć; każdego czasem zatka i własne takie coś, co jakby sam wykrzyczał choć nie krzyczał. – Facet się rozdał, wykrzyczał i tyle! wątpią we mnie; – a kto dziś nie wygarnąłby im tego tutaj! chleb w sklepie był, a nam zabrakło! skromni mi dopowiadają; dobrze mówią! Ale krzyknąć wykrzyczeć siebie to jedno, a umknąć – to jeszcze większa sztuka! No i wlekę się ja sobie chodnikiem jak człowiek, a środkiem jezdni idą leniwi dwaj, przewalają się z nogi na nogę, tacy ważni żołnierze; niby to nie chce im się i iść, nie zważają na mnie; a przecież więcej na ulicy teraz nie mają nikogo; ale się nie odważą; a uszy to mają wystające jakieś, spod tych wachlujących się niby klapek nad, idą ale i słyszą!--na razie tylko spacerują. A karabiny to na ramieniu aż niosą; a za chwilę już: bagnet na broń! ale oni jedyni dwaj, ślepi głusi, to i bez bagnetu się pchają wprost, przypadkowo ot, pod ręką się znaleźli sami, z całej bojowej armii! tam paręset metrów dalej, jakbym tego nikt nie widział, choć żaden czołg ni armata, lecz pod ścianami ludzie się przewalają, bo Po Chleb. To ich się bali wojaczkowie wielcy. A i moje miejsce tam. Mróz, ogólnie mówiąc, coraz dziś silniejszy, co z tego wyniknie dla mnie, nie wiemy! a tu cisza spokój króluje, znaczy się. Żołnierze to dobrze ubrani są, oni i mrozom by się nie kłaniać; my na tyle źle, by się i kulom ich nie tego; im ciepło, gorącą zupę dostali, niegroźna wojakowi i wichura! idą, a nawet dowcipkują (GUKPP i W nr itd., ze zmianami z dn. –) - - i sztandar jeszcze bym – do ręki; choć to okulary noszę, a mi by się i potłukły zaraz od ciosów, ale sztandar to Sztandar! przyda się i chętnie bym trzymał, utrzymał! a podnieść potrafię! Za waszą i naszą, ot co, ten Sztandar! już był i nie dla pętaków! Tak między drugą a piątą, w enty już dzień nowej ery, zanim się jeszcze ściemni – popatrzcie, jak ja biegnę po chleb, wciąż i niekoniecznie tylko! może i wolny znów będę, i wyzwoliłem się już, z potrzeb przyziemnych, ale i chleb to chleb! niech no sobie może i pobiegnę! na naszej zaś ulicy nic; nie ma chleba ni kolejki, nawet ważnych i spokojnych Dwóch na Jednego! zostałem na kamieniach, do kocich łbów przymarznięty – a już miało być gorzej! znacznie gorzej! znów krzyczę; i nic mnie nie zatrzymuje; zostałem sam z głupimi sprawami wiecznymi, nie ma co i gadać! bardzo mi przykro, że ja z tym zaraz na ulicę! ale wy – nie dajcie się im sprowokować! zastraszyć! ja chcę tylko Sztandar! Czerwony nasz – do ręki i w górę! niektórzy co się znaleźli w kolejce wpierw, to nic; a potem jeden drugi, i wielu naszych: – ci-isz!są na świecie dobrzy ludzie, zdaje się; i radzą ci – ci-ysz-sz! przesuwają się boczkiem, żeby stanąć jak najdalej. Możliwie przy drzwiach, gdyby jakiś zator powstał przy ucieczce. Mogło być znacznie gorzej niż tam w kolejce po chleb niedostany! Milczenie górą, a milczenie jest złodziejem! nie srebro dają za milczenie – a oni tylko boczkiem! – zakują cię i zaaresztują albo jeszcze gorzej! – a po co ci koniecznie ten Czerwony?! – a bo chcę, żeby był! żeby go było widać! jak teraz mnie – i ze wszystkich stron!– o Boże, toż on niedobrze widzi chyba! – bo ma okulary!a mnie jak już to już, NIC, TYLKO PEŁNIA! tak się zaraz marzy; potem sam widzę, jak stoję skulony, związali mnie czy jak? Nie – z wepchniętym bochenkiem pod pachą – nadal ja, cały, żadne tam pół! choć podziurawiony fragment, stoję sobie! i tacy to są dziś ludzie dobrzy u boku nas! uspokoili mnie chyba! Każdy życzliwie niby trąca, przed sobą popycha, gada coś, szybko odchodzi. Cofam ja swoje, no, ten Sztandar, już straciłem i nadzieję. – Pan tego i chwili nie poniósł – tłumaczy mi kto? ekspedientka! to ona wepchnęła mi ten chleb? Mój nie zdobyty dziś 40 – Najbliżsi krewni pana? – ph-khrosszę? – niech pan poda kogoś bliskiego, adres? telefon? no wie pan, do kogo w razie czego? – mkhm! a czy ja, tak w ogóle... czy mogłaby pani coś dla mnie zrobić – rodzina i krewni, to wie pani, już przeżytek dla mnie, a - tak niedawno, a może to było wczoraj wieczorem, o godzinie gdzieś chyba 23.57, umarłem, tak. Nic specjalnego, uprzedziłem tylko przyszły czas. Dla mnie z tego i tak – same korzyści! I opadł ze mnie, zsunął się z karku wreszcie, opuchniętego, to fakt, cały wór powinności! Pomyśleć, nikt już nigdy nie zrobi ci niczego takiego; nikt nie obedrze cię ze skóry; nikt zanadto i nie zlekceważy, och, ileż to bezpieczeństwa przybywa człowiekowi nagle i darmo, jeśli tylko pozbędzie się paru głupich obaw! a tu? coś nieśmiałego samo wypełniło się w końcu; może i moje dawne nieśmiałe – no, jakieś marzenie? być wreszcie odsłoniętym, całkiem przed wszystkimi teraz! i czułym aż do nagości dotyku! i trochę, no, dość wolnym! Ileż to energii traciłem darmo dla tamtego ośmielenia się,na szukanie choć jednego przychylnego świadka przez całe życie!bo złych świadków to się ciągle bałem, ich mocy próbowałem wciąż; no bo ja zawszepragnąłem mieć tego świadka!!A na nic nie trzeba mi wysiłku już teraz;za życia ledwo miałem czas na luksus, żeby wytrzymać czasem przy władzy rozumu,wyostrzonego na okoliczność choćby że - -teraz żadne tam widzimisię, męskie ani nawet babskie gadanie, żadna mi nawet chłopskaprzezorność niepotrzebna, nikt mnie nie zdołuje;zrobię to jedynie ja – sam się zdecydowałem.Więc sobie jestem, oni tam nade mną, nikt nawet tego mi nie skasuje trwania;a bo ja latami całymi na przyszłość tylko pracowałem!przekazywałem sobie z dnia na dzieńobowiązek, powinność,i żebym miał tylko przyjemność na zapas.Teraz mam to sobie jak za darmo; na postoju nie liczonym; wszystko ze mnie opadnie aż dokości. Zostanę – może i niewymienialny?Piątym kołem ja dla was byłem, i będę!wypadnie z pamięci najpierw moja twarz, potem i pamięć. Bez zasług byłem i wyróżnień,wszystko samo stanie się bez wysiłku. Nikomu nie będę musiał dziękować. Ni szukaćzrozumienia na przyszłość. To głupie słowo. - - a kto z was chciałby choć przez chwilkę tak być – i nie być? mieć - - i nic nie mieć?w Wyobraźni, przez czas niby to nieredukowalnej, niestartej, będę tylko wyprzedzać sobiewypadki i przypadki!A czasem się i wiatr sam rozwiewa, aż do ostatniego tchnienia; coś się przesila i kończy.Człowiek, dla samego siebie nawet, nie pomyśli o tym.„Za wcześnie jeszcze na wszystko!” niby to uważa.Komu wpadnie do głowy, poniewczasie choćby, by narzucić sobie na łeb worekzapomnienia?Wolny już jestem; niczego dla siebie nie szukam.Dotąd problem miałem w niepewności,dziś trochę – ach, w ujmie na honorze tylko, że to od was zależałem, tu nieobecni! Ludzie mówią, że tylko czarna sosna nieopodal, w rozruchu rannym rozsnuwała się, to zwierała; dając przykład refleksji, może jak na początek leniwego dnia, zbyt wymownej. I wielki zapas się Przestrzeni wolnej zrobił wokół, i tam na niebie – (GUKPP i W nr itd., ze zmianami z dn. –) ale ty u progu zjawień stajesz się, trwasz, na pozór niby, obrazie niespełniony. wieczór tuż-tuż, przed czarnym zmierzchem gdzieś ślizgawka dla dzieci żyje wciąż, wilcy podeszli bardzo blisko; wyglądają zza drzew, na wzgórzu też wartują; my zasię zabawą zajęci! a wilcy niby obcy, lecz w niczym nie mogą przeszkodzić nam; ze spuszczonymi łbami, wygiętymi karkami podchodzą, pozerkują ku. Obok kościoła w cień kilka sosen wchodzi. Teraz tam wszystko przywołuje się samo – i trwa bez opamiętania nie bawiłeś się na śniegu, chłopcze? nie miałeś sanek; tutaj, okazuje się – wszystko jest nagle, i zawsze tak było; dzieci stoją różnie, pomieszane ze zwierzątkami, biegają z nimi, jakbyś sam nie zaznał tego przedtem; idziesz z ręką w Większej Dłoni, och, długo to trwa!! jakbyś tamtego Chłopca sam prowadził za sobą; nieznanego, pośród tłumku niegęstego, na skraj Wzgórza aż, gdzie ulica się kończy, miasteczko wszelkie też, a wilcy z godnością jak panowie, nie kłaniając się, przed nikim się nie kryjąc - - wszyscy słuchają tej zapadłej z nagła ciszy, i Ręka, nieznany Chłopiec, a może i ty, świadku, od kolistości Ziemi choćby, i całej tej ciszy, co o spokojnym zmierzchu zapada i trwa, a mnóstwo luda uzbiera się tam, i Monteverdi i Zieleński nasz, wszyscy Muzyką stają opasani, głos Altowy aż ze Wzgórza zamachem wziętym opada ku nam, i wam – w miejsce scalone gdzie Skupiony tłum, Sąsiedzki, a Monte to i Ziemię opasuje jak swoją! A stary człowiek się pyta, bo i trochę niedowidzi – czy nie Monte to, a może ktoś podobny? – ach, cóż za pomysł na odę, Mistrzu! świetny! ta ślizgawka! już wyobrażamy sobie! Słuchamy! ciebie tylko! – i Zwierzątkowie wraz, tak samo chętne, też niechaj się poddadzą woli wspólnej, ochoczo! niechaj spełnią to i z Przeszłymi takoż, co jak najdalej od nas, albo i z Projektu tu sprowadzeni wprost! niechaj to Opasanie, od Praojca nam dane, zostanie żeby wtórować – może jako Bas? – każdy niechaj spróbuje sam swoją ostoją zostać tu naprzeciw materia martwa niech się Skupi też – czyjś głos wypływa, od wejścia po wyjście i rozpłynięcie się, nie znajduje pośród nas oporu - Chłopiec się domyśla, że wszystko to może i przez Wszystkich jedno? sprzeciwu nie wypowie nikt, echo nie zaprzeczy – a więc to pan, mistrzu M albo B, tak sobie o czas tu Przypomniał? zgaduje Chłopiec odRęki; a Ręka mu nie dopowiada, uściskiem, żadnym ruchem, sama jest może komuśprzydawką tylko? a Bas, jak przed nim Alt, i każdy głos teraz niesie się jak umie, przychodzi izaczynać swoje, dołącza się z wahaniem własnym – tak wszelkie stany w trwają zawieszeniu,może i we wspólnym zagubieniu zostając, nikt nie krzyknie ani – siemasz, hej ty, draniu! albo i per – proszę pana!fatyga jakby za wielka by tak wysilić głos czy choćby obraźliwy ruch wykonać;czas minął na okazje do zdarzeń; i spóźnione wszystko, na – Hej, ty! Maryśka! nikt się nie pofatygujew strefie niedomówienia zostało się, a do czego?w szalonym, martwym obrocie światła, w zawyciu ciszy nagłym --na zły stan świata alarmaż się prosi. – A my tak przez cały czas szliśmy, maszerowaliśmy! – a spodziewaliśmy się, że go odwołają! – to może i wracać nie było warto!wypowiadają różni o wyraźnym, wyrobionym głosie. Za wcześnie jeszcze, by być razem! VI. UCHO IGIELNE 41. ŚWIADEK PLASIN Szedł sobie żywy jak najbardziej obywatel Tamsin, przyjaciel Sina, po przedmieściu zdeptanym, brudnym; na skraju skarpy z sosnami wystawało trochę piasku żółtego, jakby wspomnienie dawno minionej świeżości, obok walało się sporo nie uprzątniętych od dawna śmieci. Na nie litościwie popadywał śnieg dużymi mokrymi płatami, wszystko skryje. Ten świat może i komuś wydać się nowym już za chwilę! pomyślał; dla niego zostawał wciąż tym ze wspomnienia. Już miał wedrzeć się na skarpę sosen, by nie być w pozycji gorzej niż ci, co tu przyjdą, przynajmniej złudzeń poszukać – jest tam przecież i las! ale na chodniku zauważył kogoś, kto wydał mu się porażająco podobny do kolegi z dawnych lat, który zresztą nigdy jego bliskim kolegą nie był; a jeśli to on, przecież może być moim świadkiem, jedynym jak dotąd, jakże cennym! I tak Plasina Tams spotkał przy gęsto padającym śniegu; choć niby już wiosna – przeszłość mu się nadarzyła sama na świadka. Kolega dawny się znalazł! tak się ucieszył. Może więc da się wrócić do zeszłego czasu, kiedy się samemu było zaledwie – projektem, zamiarem kogoś! Teraz przyjdzie spełnienie sprawdzić, i czas dawny! i swoją dziś miarę! Plas, kiedyś gość ważny, zawsze śpieszący się gdzieś, nawet zagoniony (może w swoją ważność?), wyglądał teraz mimo wieku mniej poważnie; pewnie i mniej znaczny był. Wolno szedł, nie śpieszył się, może i po operacji był jakiej; blady szedł, a raczej posuwał się po ziemi; i gdzie mu tam do skoku byłoby teraz na skarpę, położoną wyżej o jakie trzy metry od chodnika. Tams ucieszył się na jego widok, zaczepił; Plas nie podzielał jego radości; Tams jakby mu za chwilę miał uciec pociąg, starał się natychmiast zdążyć z czymś, zapytać go o coś, póki działa zaskoczenie, a właściwie nie ono, lecz jeszcze dawna pamięć, no i zdziwienie go nie oślepi, nagłym spotkaniem, nowym wyglądem starej twarzy, i tak dalej: – nie mów nic, odpowiedz najpierw nie jak mnie widzisz teraz, a właściwie tylko – jakim mnie znałeś? i stanął mu naprzeciw, zaczął się przypatrywać pobladłej twarzy, lecz nie natarczywie, nie płosząc tamtego z narzuconego mu wysiłku. A jednak przyparł go tym pytankiem i spojrzeniem, nie do muru co prawda, bo za nimi rozciągała się skarpa i było gdzie uciekać. Rzeczywiście, wyczytał znaczne zakłopotanie na twarzy Plasa. Który zwykle przecież uchodził za człowieka o łatwym dostępie, szczerego wręcz, więc nie dawał się zaskoczyć. Czyż mógłby nie odpowiedzieć mu teraz? – ...ty się tylko tak pytasz, czy naprawdę chcesz wiedzieć? wycedził wreszcie, jakby grał na zwłokę; – ja – ja naprawdę!! dopominał się Tams; – a czy... nie pożałujesz, jak usłyszysz? – o, co to – to nie, Plasie! – no więc ci powiem! a no cóż... myśleliśmy wszyscy wtedy, jakby to dziś źle nie zabrzmiało, że ciebie dawno już nie powinno być! – ...gdzie – między wami, masz na myśli? – no tak, w ogóle, tam studiować, żyć z nami... – co ty mówisz Plas, przesłyszałem się chyba? i to ty, taki prawdomówny... – wybacz, ale to opinia nas wszystkich taka była – że jesteś skazany... – ależ Plas? że nie powinienem? ja... – nie będę ci tego owijać w bawełnę, ja tego nie muszę i dziś, ale jak się pytasz, dopytujesz... powiem ci, że od początku tak było! nie wiedziałeś tego? – ja przecież nic złego, no, nie zrobiłem nic takiego żeby, za co warto by... nie głosiłem ani wywrotowych poglądów, ja wciąż milczałem! a właściwie to drzemałem wiele, tak, nieraz! – tak, robiłeś to najczęściej, ale i bez tego było już wiele, za wiele! – ty byłeś starszy ode mnie, znacznie lepiej zorientowany, we wszystko wprowadzony... no, ale nie mów tak! chyba i teraz sam w to nie wierzysz! zresztą wtedy było coś więcej, coś innego jeszcze - - no, powiedz to jakoś inaczej! – ty milczałeś, a wszyscy to widzieli! ponieważ się wyróżniałeś, widzieli jakby przede wszystkim to! do różnych rzeczy odwracałeś się plecami, a nie muszę przypominać, jakie to czasy były! Jak milczałeś – wszyscy o tym myśleli, „a dlaczego to on milczy? nie zgadza się widać na nic! milczy i odgradza się od nas! a może i z nas kpi!” – za słaby przecież byłem na to, żeby kpić z większości, albo się wam przeciwstawiać! sam jeden miałbym stanąć wszystkim, wszystkiemu!! – a że każdy to widział, tego już nie wolno było! Więc i ulegali ci jakoś! A ty – sam tylko chodziłeś sobie, mruczałeś coś pod nosem, milczałeś! – ale przecież widzieliście, jak jestem słaby, za słaby, żeby być naprzeciw, chorowałem długo! dla was jeden szczeniak więcej, jeden mniej, co za różnica? kiedy całe miliony szły, maszerowały w jednym kierunku! – to nie było takie śmieszne dla nas ani głupie! ani nawet smutne, jak dla ciebie może! – więc o co szło? – wiesz, że nic wtedy nie było tam wesołego, a może, prawem kontrastu – może jeden ty? – i chcesz mi wmówić, że nie mogliście mi tego darować? jeden szczeniak szesnasto, siedemnastoletni, dla nikogo niegroźny, a dla was byłem jak zaraza? moje uśmieszki, milczenie, czasem drwina – były aż tym?! i nie pofatygowaliście się, żeby mi otwarcie się przeciwstawić? tylko z góry uznaliście za winnego; przed walką, próbą sił... no nie! nie, tego już za wiele! – jak się tak pytasz, to ja ci odpowiedziałem, ot i wszystko! a mówię, bo o wiem jak było – nie powinieneś tego tam przeżyć, a twoje stawianie się i zniechęcanie prowadzących za to że nie przygotowali się do zajęć – no, nie miało szans! narażałeś się sam, ale i nas także! a poza tym musiałeś przegrać, to było od początku przesądzone! I powiem ci, że dlatego nawet zdziwiłem się dzisiaj, że w ogóle jesteś!... no, cieszę się oczywiście, ale wtedy, każdego dnia, widząc jak się miotasz, wpierw najmniejszy, potem nagle duży, opuchnięty z choroby, i z tą głodówką wreszcie! bo ty uparłeś się być przy swoim! toż to daremna szarpanina była, i tyle! – no taaak... ale przecież widzisz – jestem!! A powiedz mi proszę, powiedz, bo ja nie pamiętam tamtego siebie, przecież i pamięć nieraz traciłem... nie rozumiem, czemu to akurat ja byłem tak zawczasu... spisany na wykończenie?! Tams jakby szukał w sobie słów i do następnych pytań, skoro już spotkał tego świadka; a pora jakby nagle wieczorną się stała i w tej mniej rozpoznawalnej już przestrzeni, którą wybielił śnieg i zasypywał nierówności, plamy, a przywracał pamięć – pragnął się zwrócić jeszcze do Plasa, tego tak wciąż boleśnie aż wiarygodnego, który się jednak go nie zaparł --więc podniósł wzrok na niego, od tej zakrytej ziemi, od tego śniegu – lecz przed nim już i powietrze samo było, bielejące tylko, Plasa już nie. „Wszedł widać w śnieg, w tę mgłę i śnieg, i tę czerń wieczoru, w niezauważalność powietrza...” pomyślał; a został sam, stał i czekał; bo skoro przed momentem Plas tu jeszcze był – można na pewno... z pewnym ryzykiem rzecz jasna, powiedzieć, że i nie odszedł. Tak po czterdziestu latach niewidzenia rozeszli się: Tams i Świadek, który wolał sam już nie mieć świadka. Tam obok stała jeszcze Brzoza; jak każdej zimy, zachowała i z lata liści sporo – przez zachcenie, zamiar, albo na wszelki wypadek? Przecież ona... zastanawiał się Tamt – no, skąd jej przychodzi do głowy, do tej tam korony czy pnia, gdzie ją chowa – skąd jej się zachciewało mieć je i na zimę, na przekór porom roku?! i na teraz, gdy pada śnieg! przecież ona w dodatku wciąż rośnie, nie karleje na starość! I tak nie dostał żadnej rady Tams młodszy od Plasa starszego; „może gdyby i nie odszedł, a został powiedzmy, może byłoby inaczej?” zastanawiał się T., zmniejszając się, niknąc we własnych oczach. „A bo człowiek żyje w szczelinie przeważnie, pomiędzy koroną czy tam gałęziami drzew – a czymś jeszcze? no, chyba i między ptakami, kawkami, wronami, co na nich siadają!” 42 Siadł na ławce; pisze imię Tej, potem innej, wylicza nieudane randki; skreśla. A pozostałe w ogóle się nie liczą, skreśla. Cały układ świata stary skreśla, skończył się; teraz każde zajęcie zależeć będzie od nowego projektu i zarysowania - może to i ma coś wspólnego z geometrią? skreśla; życie to brulion, a geometria, jak się już raz ustawi, a nie zapisze na czysto – wszystko też zostaje starte. A nadzieje co tu, wielkie, głębokie i bez dna? Były. Znaczna część już nieaktualna. „Idź i czyń co pragniesz, a czyń bez wytchnienia!” było coś takiego; kto by dziś pod tym się podpisał? pewnie nie generał, ten co to „Ja, Zbawca Narodu”, „Bóg patrzy w moje serce”? generał nie kochanek! i nie lepszy od modłów, a w jego serce nikt nie zagląda; ludzie już za pierwszym razem by mu wypatrzyli wszystko, ach co za pustota! Dziś ludzie piszą do gazet; PRZEGLĄD PRASY: „Musimy być czujni!” wołają niektórzy wciąż; „To naród butnych nędzarzy!” o swoich rodakach Dobrica Ciosić opowiada: „Współczesny Serb jest bytem rozdartym między epickim mitem a konsumpcyjną trywialnością, z tendencją by ostatecznie... opowiedzieć się i zatracić... i nie przezwyciężyć tragedii”. Powiedziane ładnie, ale robią wciąż po staremu; i tym bardziej staje się smutno, tragicznie i parszywie. „Naturalnie mężczyzna musi umieć wypić butelkę mocnego alkoholu, popływać w lodowatej wodzie lub uwieść kobietę, dopiero wtedy...”, nowa siła literacka pisze. „Męskość można utracić szybko!” martwi się taż sama siła, feministka; „...bo gdy dostanie wymówienie z pracy czy kiedy inni z niego się śmieją...” – to Camille Paglia, dama z Italii, zdeklarowana poganka, o dziesięć lat młodsza od tego, co niedawno tu jeszcze był, żył, a od północy już go nie ma. Pani Paglia, znana i jako mitolożka, surrealistka i telewizjomanka, kiedy nie ogląda telewi, natychmiast w lęki wpada, zaraz myślą aż śmierci sięga; „na moim grobie niechaj będzie napisane: „Nie służyła żadnemu mężczyźnie!”” – nie traci czasu; „dzielić orgazm z pożądanym partnerem to w społeczeństwie rozwiniętym akt konceptualny” – imputuje innym albo samochwali się. Lecz i Kobietą Być to dziś niełatwe; a Kobietą jak Należy, Jak się Patrzy – żeby stać się! choć to po prostu krok nie łatwy całkiem; lecz we właściwym kierunku. Pani Kamila, C.P., której adres dla wielu jest z pewnością pożądany – pisze, że „każdy, kto w naszej cywilizacji próbuje objąć świat myślą krytyczną – toczy w sobie walkę między pokusą kłamstwa w imię wyższego dobra (!), a imperatywem prawdy. Walka ta nigdy do końca nie jest rozstrzygnięta”, wyrokuje w końcu; ach, cóż za brak zdecydowania w finale!; „lecz każdy odpowiedzialny jest za przetrwanie ludzkości!” wyrokuje słusznie; „i ani trochę mniej!” – ani więcej. Przesadza pani Ka w ilości, a kosztem jakości! Natomiast „Policjant (tu u nas) musi wpierw dokonać politycznej oceny wydarzenia. Bo jest w trudniejszej sytuacji niż milicjant był! dlatego najlepiej chyba poczekać” – pisze anonim. A „W szkole młodzież uczy młodzież. W podstawówkach mówimy o procesie dojrzewania, w szkołach średnich o życiu seksualnym. Trzeba im powiedzieć, co się z nimi dzieje. Nawet z katechetami mogłyśmy się dogadać!” – WSPÓLNOTA CZARNEGO I CZERWONEGO. A wniosek ministra: – KONIEC RUCHU „SAMI SOBIE”! – „Mimo że nasze dziewczyny i w szpitalu są bardziej otwarte. Jesteśmy jedyną taką...” bronią się Sami Sobie. „Uroczystość rozpoczęto mszą odprawioną przez ks. Prymasa, wyświęcono nowy sztandar, lecz na uroczystość nie przybyli (- -) wśród znanych absolwentów zaś wymienić warto Wacława Sieroszewskiego, Władysława Podkowińskiego, do technikum chodził też Konstanty Gałczyński, nie Ildefons jeszcze”! DROBNE I WYMAGAJĄCE: „dwa młode psy, podobne do owczarków, szukają domów z ogrodem, telefon rano i wieczorem. Dwumiesięczny pasiasty kotek czeka na dom.” „KONCERT PIEŚNI PATRIOTYCZNYCH: Chór zaśpiewa pieśni religijne.” „JUŻ DZISIAJ JEST JUTRO! KĄCIK ZA GROSIK – bezpłatna akcja dla studentów -- „Nadmierny popyt wymyślono po to, by usprawiedliwić brak towarów!” „Asystent przewodniczącego KK NSZ „S” zdementował: Przewodniczący nigdy nie żądał obstawy ani kart wstępu do sali, gdzie sam jada posiłek, ani sprawdzania każdego posiłku!” WIESZCZKARSTWO: Krytycy z przeszłości miewają sny prorocze! notują je ku pokrzepieniu serca własnego, a jeśli są jeszcze z zaciągu Ma Miejsce Bo Nie Ma Zdania, rozgłaszają je innym: „W telefonicznej rozmowie z pisarką Krystyną S. napomknąłem jedynie o słowach typu skargliwie, rozkaźliwy. Zdecydowałem się też wspomnieć o wątpliwości w sprawie zdania, że nie należała (lub należała?) do PZPR. Zareagowała słusznie, decyzją usunięcia tego zdania - A więc jest już nie jak było, choć i nie jak miało być; jest jak jest. Na to bezpośrednia reakcja poety: „nikt jeszcze nie wpadł na to/ by ulicę moją/ nazwać ulicą Nadziei”. lecz jest wolność przynajmniej! Żyj jak żyjesz! Stop. NEKROLOGI, KONDOLENCJE... Zbyszku, żegnam Cię, nie znajdując sobie miejsca, Małgośka. Dusza, powiada Sołżenicyn, została zagubiona, człowiek stracił umiejętność odczuwania siebie jako ograniczonego punktu Wszechświata. Samoograniczanie jest (byłoby) pierwszym i najrozsądniejszym działaniem. 43 – Patrzę i obserwuję, chcę panu dać radę, a nawet dwie, powiedział kiedyś Miszel, Mistrz, u którego T. zdobył ongiś posadę asystenta, szumnie Impresariem zwaną. Mistrz Miszel do naszego raju wrócił był akurat; wyjechał był w przededniu wybuchu wojny, a wrócił tu już jako starszy (trochę) pan, za to artysta sławny wciąż, jak było i przed wojną: – ...niech pan nigdy nie pyta o drogę, to po pierwsze, a po drugie – niech pan nie wierzy na serio w to, co się panu zdaje, co pan myśli że wie, a nawet i temu, co pan widzi! No ale co by się stało, pomyślał T., gdybym się na ten przykład zastosował wpierw nie do pierwszej, a do drugiej rady? i nie zaufał swojemu widzimisię w wyborze kierunku studiów!? ...wtedy i magistrem nawet bym nie został! chociaż, być może, całkiem inne życie bym miał; potem tylko w krytycznej, inkryminowanej, a czasem i bardzo szczęśliwej dla siebie chwili myślał, „ach, jak to dobrze, Mistrzu, że pana tu nie ma! bo czyż mógłbym przyznać już na początku rację jednemu mnie – i to takiemu, co się z panem zgadza?! a potem zaraz i drugiemu takiemu mnie, co pana zdanie kwestionuje?” „A jak by to w odwrotnej kolejności się stało, to co? albo by się i nie stało – to wtedy jak, najpierw musiałoby mnie nie być? i to jako takiego aż, co nigdy nie ma racji?” „no bo przecież, z drugiej strony rzecz biorąc, to jak się daje, to czasem ją mam!” „ Jak znam życie, to pan nie lubi Mistrzu, by aż tyle uwagi skupić na kimś innym, być może i przypadkowym jakimś istnieniu, zresztą zupełnie impresaryjnym!” „Więc jeszcze trochę i pożyję, w prostrację żadną nie wpadam - - - ale czy umiałby to pan?!” „Pamiętaj synu, żebym ja nie musiał świecić za ciebie oczami przed ludźmi!” to też dobra rada; dostał ją T. jeszcze od swojego Ojca; i dał mu w duchu obietnicę, że oczywiście nigdy Ojciec nie będzie musiał za nikogo się wstydzić, nikogo się nie wyprze, i tak dalej; przyobiecał też w duchu jeszcze raz wszystkim swoim Mistrzom, szczęśliwie akurat przy nim nieobecnym, że nie będzie żył pospolicie jak inni, a raczej jak oni – i zastosuje się do każdej z otrzymanych rad! od czasu do czasu, ogólnie mówiąc! „...bo gdyby mnie tak powiedzmy silniej i dłużej Maestro na grdykę naciskał – to co wtedy? nawet w parku beze mnie sam wtedy by nie przeszedł, zlinczowałby go tłum, ci milczący, leniwie spoczywający na ławkach, przecież byli wyzywani!” „Więc narazie i ja tym się nie zmartwię - „a czemu nie na odwrót? czemu wszystkie rady nie miałyby zależeć ode mnie? – pomyślało się Tetce tak całkiem niewinnie; i zdarzyło się, że nieodpowiedzialnie zaparł się już całkiem własnej swej uległości dorosły Tams; jego skromność wrodzona, pęd, by na pierwszym miejscu stawiać cudze, zaczopowały się wówczas jakoś dziwnie; „czy to znaczy, że mam odtąd decydować sam, stawiać na swoim?!” – A kto, jak nie on, wesprze mrówkę, która dźwiga belkę dla siebie za ciężką? – odezwała się Wrona, wysłanniczka nieodlegle stojącej Brzozy Niepłaczącej – kto pięć razy się zająknie, nim wykrztusi własne zdanie? tylko on! – Ale czy ma wypowiadać się odtąd jak mędrzec jaki, nie ustępować miejsca w kolejce autorytetom takim jak...?! – ...a kto się pyta? – idź synku i nie słuchaj cudzych rad, idź i bądź pewny swego!a co to takiego? przecież dobra rada! czemu mnie nikt tak nie powiedział dotąd?! albo – decyduj zawsze sam, lecz i słuchaj innych, wszystkiego; także i tego komara za uchem, i komarzycy co bzyczy z tęsknoty by cię dopaść, słuchaj ich także! czy ktoś mu dał kiedy taką radę?! – wysłuchuj wszystkich, lecz słuchaj na końcu siebie, żyj z innymi jak i ze światem całym; zachowuj się tak, by ci w miarę przynajmniej było nieźle na tym bożym na świecie! – bo ja ci ufam, to i ty ufaj w swoje siły; ufaj sobie zwłaszcza wtedy, gdy ci już nie starcza sił; idź naprzód, żeby ich zdobyć więcej! - - i naucz się cierpliwie czekać, kiedy zdobyć czegoś nie możesz! a póki tej zdolności nie masz – bądź i niecierpliwym raptusem nieraz! bo drugi raz tej samej szansy nie dostaniesz! a twoja droga niech będzie długa! - - ale i nie za długa, bo się skończysz łatwo! – idź, a nie poddawaj się; nie ustawaj, synku, nigdy! Więc czemu on takiej rady nie dostał?! dlaczego Ona tego mu nie powiedziała?! nie Ojciec ani Mistrz ni Maestro żaden, Ona! nawet gdyby stał się cud – i gdyby tak naprawdę Ona? była, czy zechciałaby – aż taką radę mu dać?! nie – idź sobie bratku Tam! w kierunku Najbardziej Nieznanym!Przecież on całe życie pragnął, by mu tak zażyczyła! 44. WYSZEDŁ SOBIE TAMS. NO I USŁYSZAŁ Żeby choć parę kroków, w górę w dół, wykonać, nie na żadne szczyty! ale oczywiście by się poczuć, że wstałeś, nie darmo ruszyłeś się, bratku, żadna natrętna myśl cię nie napomina, byś ją zakończył w tym jeszcze śnie! Z nieczucia rannego wybijał się Tam, z siebie wczorajszego, przedwczorajszego; wyjdzie i popatrzy, jaki dziś wypadł ranek świeży! przecież poodkrywać trzeba, rozszerzyć świat ten za ciasny! bo już parę godzin później napadnie nas upał! człowiek chciałby jeszcze i pobudzić się może? wyobrażeniem jakim? nie można tylko wciąż trwać z uporem! od rażącego światła nie zdążył oczu przymrużyć, a tu już pani doktor spojrzenie drugiej porozumiewawcze wysłała, że nic poważnego, może iść! wziął oddech lekko głębszy, drugi już łapie, więc żaden tam zawał, i pani doktor śmieje się; – jest pan sprawny i sprawniejszy jeszcze będzie! zawołała;kazały mu wstać, samemu ubrać się, wyjść, a on tego nie potrafił – to my pomożemy! zapiszczały na wyprzódki i pomogły. – Co panu było, spytał sąsiad – że nie przyszedł pan na ławkę? – a, nic, już po wszystkim; przez krótki czas oddech jakby trochę, no, nie było mnie przy sobie! Zresztą nie wiem, jak długo; – a serce? dopytywał się – a diabli wiedzą! to od grawitacji raczej; czy z nadmiernego Słońca? ciśnienie spadło mi i nie potrafiłem utrzymać się na nogach. Człowiek już taki jest, że łatwo zatrzymuje się przy byle czym, no i tak się zdarza! Ale zaraz wyruszam w drogę! – przecież pan i tu – jest nie za bardzo! – to chwilowa odchyłka tylko; tak cholernie czasem się namyśli, to i przekonanym się jest, że musi się udać! a że czasem jest blisko nieszczęście jakie? może być! zdarza się! nie możesz człowieku z miejsca nie odejść, jeśli coś zacząłeś – – ale nieszczęście już zakrążyło wokół pana? – to na chwilę; w drugiej kolejności dopiero. Nie będzie dłużej wyglądał przez okno, na coś co samo i tak nie przyjdzie! to tak jak nigdy nie da się odespać zarwanych nocy, choć niby należy. Lepiej już wyruszyć na miasto w pierwszy nadarzający się ranek, dotrzeć na skrzyżowanie pierwsze z brzegu, a tam - - gdyby stanął obok ciebie ktoś mało zdziwiony, zaczął się zastanawiać głośno nad twoim przypadkiem, to byście sobie pogadali. Może byście i razem wpadli na jaki genialny pomysł - dziś, jak wczoraj, a może i jutro – to niebo i tak wisieć nad wami będzie, zostanie tak na wieczność, nawet gdy na skrzyżowaniu nikogo nie będzie, a nawet i skrzyżowania, tylko te sunące górą Chmury, może też te same? Bo człowiek to jest ten, co nie musi tylko siedzieć na ławce, zemdleć w poczekalni u doktora; człowiek jest zarazem tym, co mu się zdarza; czasem natchniony, nieraz i wymyśli coś nowego, a niezauważalny potem gdzieś znika; zostaje po nim nowy moduł Porządku może, bardziej przydatny pod niebem tym samym co jest, i co go nie ma; albo i wzorcowy stan skupienia Kosmosu, jak się uda; raz przynajmniej może się komuś taki zdarzy, no nie?! Do nas tu, żywych, mądroty swoje wypowiedzą czasem i jacyś inni, Gwiezdni, dalecy, jeśli im się tylko otworzy do nas droga zasypana pyłem – kto tam zresztą i wie czego? to, co nachodziło Tamsa teraz, było nie jak Chmura, ale nieskończony długi Skraj obcego lądu. Od siebie narazie nie miał nic do dodania. „A obok niewzruszenie stoi sobie Brzózka: może i nie obojętna dla nikogo, choć na wszelki wypadek milczy” -- Co najmniej jeden dzień szykował się dla Tamsa, taki żeby wyjść na tę asfaltową drogę, równą, dość pustą w niedzielę od rana, pójść nią niespiesznie, nikt nikogo nie goni w końcu; a więc wyruszyć, żeby iść! i zauważać będzie mógł, mrówkę która stawia kroki trochę na poprzek, zamachem kolistym, jakby dając wszystkim do zrozumienia, patrz, ja teraz idę, uważaj! mrówka nie mówi nic, nikomu nie przeszkadza, cicha, to nie mucha brzęcząca, a zapalczywa jaka! a mrówka za to bardzo dba o swój kierunek, to jest prawdziwa wędrowczyni – więc i każdy jej miejsca jak najchętniej ustąpi! a że Większego kogoś też przepuścić wypada, to jest rzecz jasna dla mrówki; i kolizji nie ma; nikomu tu zaraz nie przychodzi do głowy, żeby się pchać samemu na wprost po trupach! „bardzo przykry dzień wczoraj miałem; na całe szczęście już nie muszę go powtarzać! i życie to piękna rzecz, wiadomo, kiedyś coś każdego dopaść może, ale ja się tak łatwo na byle ważność swoją naciągnąć nie dam! trzeba sobie świadectw dać wiele najpierw, że coś potrafisz! trzeba więcej żyć, żeby przeżyć” - przeciskając się obok stawu poślizgnął się, lecz nie upadł; but mu pękł na pół, poprzecznie; ale nie wyrzuci go zaraz, przecież nie zmienia koń uprzęży gdy wóz ciągnie; a stary chodak jeszcze się nada; Tams sam wynalazł kiedyś zasadę Intensywnej Równowagi z Rana, nie spotkał na nią przykładów w cudzej praktyce dotąd, więc jest okazja, żeby pioniersko samemu w drodze teorię własną sprawdzić; a buty już go tyle razy nie zawiodły, że trzeba im zawierzyć – jak przyjdzie czas i pora, wtedy i one za świadectwo staną, żeś niekwestionowany następca tu na ziemi czegokolwiek, zresztą diabli wiedzą czego - chlupocze mu trochę, ale nie przeszkadza to myśleć – – asfalt zaczynał mięknąć od upału, ale szło mu się przez to jeszcze lepiej, jak po dywanie; kobiety starsze przed nim maszerują środkiem drogi, a bo dziś święto! i przybrane są kolorowo, choć utrudzone, bardziej ciężki mają krok niż jego, ale ważne idą, dumne! choć i dla samego iścia pewnie by tu nie szły! A jego nogi też nie gorsze, dumnie stawiają się same, rozochociły się wreszcie, że by już tylko szły i szły; a z góry nań jakby kto popatrzył – zobaczyłby może i porządek niejaki w tym? Kobiety swego widać są pewne, jeszcze pewniejsze, bo godnie lubią się nosić! a Tams kawałek po kawałku, trochę i jeszcze trochę, jak mało kto potrafi sobie zdążać, i czuje się już jakby szedł przed nimi! Ale i wzajemnie pozwiedzać się mijając je warto; uśmiechnęły się do niego życzliwie, bo tak tutaj zwiedza się świat: nie za pobieżnie, nie za uciążliwie; w górę jakby wszystkie prowadziły drogi! ale i pod nogi sobie patrząc; od tego nogi są, żeby nas prowadziły i niosły, razem z tym patrzeniem! choćby i na skraj tego tam Nieba! Ostatnie domki Tams minął, za bardzo poprzegradzane są między sobą; a jacyś państwo co obok niego kawałek szli w szortach i się zbliżali – znikli nagle w bramce, za siatką z drutem kolczastym po wierzchu zakończoną, jeszcze bardziej obcy stali się od razu, pewnie i na zawsze; w ogóle to takie ranne wygonienie się za płot i druty to wysiłek zbędny, nie dla nich! do żarcia zaraz siądą pewnie, do śniadania, i martwią się, ach, jak by tu dogonić jak najszybciej wielki świat! jemu zaczęły się otwierać zaproszenia nieme; od stron, o których nie zapomniał, i radość, że jest ich aż tyle! i aż zapierającym dech zapachem ich się poił; kolorami sycił – jak dziwnie nowe tu pasują do tamtych, no i jak pusto tu bez ludzi! wiatru nie było ani trochę, może zatrzymał się czas i pomiędzy bruzdami pól drzemie? kiedyś pewnie i jego sen wykończy; a od paru już dni zapowiadali, że wiatry powrotne jakieś będą dmuchać mocno, powrotne skąd? teraz dokuczliwość wszelka dla wszystkich została zawieszona; dalej można by co prawda dojść i do łagodniejszej strefy jeszcze, gdzie ptaszki drobne pomieszkują, podniebny skowronek, co na noc przy ziemi się chowa, a pracowitymi skokami teraz, z samo zapatrzenia się gdzieś, w niebo głęboko zapada; wszystko może tak trwać, jeśli tylko raz wpadnie w wieczne dzwonienie ciszy; on zaraz ją zagłuszy na wszelki wypadek, bo sprawdzić musi; że ona jest, kiedy tu znów od początku nastanie; aż i poniżej możliwości swoich, mimowiedne niby, coraz wyraźniejsze powiewy się otworzą - żyto czerwcowe, rosiejące, z uśpienia się ruszy, leniwsze po nocy dotąd niż jakiś tam birbant! niebo się zaczyna na naszą już stronę przechylać, przechodniu; widać do towarzystwa skądciś skłonne – „--i to jest ten zwykły przykład potężnych konsekwencji mojego drobnego skłonu!” pomyślał sobie bezczelnie, że od niego zaczął się wiatr, niby od niechcenia; a on też i od drobnych kłosków szeroki rozmach wziął, bo im się już ckniło – a jak tak, to żaden, nawet przeciwny wiatr nie zdoła powstrzymać konieczności chwilki małej, która się naważy! Do leszczyn czekających za łąką, do kleszczy czatujących na gałęzi Tamt nie podszedł; dziś i komarów tam nie ma, a komarzyca-wampirzyca wstrętna u granic niewidzialności pewnie się czai, jak to podobno niedawno było w środku miasta, gdy na ruchliwej ulicy dopadła kogoś, tak mówią; i że nie struła się od aut! o, nie zawaha się Tamt do leszczyn by nie zbliżyć, raczej oddali się stąd rychło! tak z wyższa patrząc, to i uwagę zawieszoną już ma na rzeczy nieobecne, pamięci już i zatrzymywać na niczym nie chce, bowiem realność świata sama tu do niego przyszła, wciąż przychodzi, i potwierdziła to, co już i ma w sobie, więc po co robić zapasy! teraz i sam w odpowiedzi wszystkiemu się kłania, i stanąłby by patrzeć, stać a nie iść! ale przecież on piechur, przechodzień; a przechodzącemu zawsze jakiś nadmiar się należy, zostaje oddany, jak i tu gdzie zastałych zapasów nie braknie! Tak w pracowitej krzątaninie upału dostał co chciał, oddał co miał, a przy zbiorowej zapobiegliwości, w tutejszym uspokojeniu uznanym – zamarzyła mu się rola Gospodarza nawet! „Przecież ja jestem Kuzynem waszym, wszystkiego!” przechwalał się. I już jako uczestnik ochotny, wśród rozkołysanej ciszy Przepływu – o wszystkich się by się troszczył i o sobie zapomniał. Tamt-Medium zatonął w polach, pozwolić sobie mógł – tak samo jak na wyjście stamtąd – i na pozostanie albo i nie pozwolić; wydzielić się jeno ze zbiorowości tak wdzięcznej, albo i nie wydzielić, tak naprawdę – któż by decyzji od niego gwałtownie teraz żądał? Krowy w stadzie na łące, gospodynki tutaj główne, udawały, że jeszcze, uf, po wyżerce rannej, czymś by się jeszcze i dopchały! choć równocześnie nade wszystko wolałyby w cieniu lec, żujkę sobie pożuć, pracowicie a leniwie! a że i cienia w pobliżu, a one nie lubią myśleć za darmo, jęzorem mleć próżno – kiedy i tak się już dość nażarło, lepiej już zapomnieć co dalej – – choć przecież nigdy jedna od drugiej nie chciałaby obżreć się mniej, za nic! i wodzą za Tamtem łbami, lustrują, ot, na wypadek nadzwyczajnej okazji, bo że taki co to idzie sam – to i gdzieś jeszcze dojść dzisiaj może, tak mu się chce! a to może i dla nich on misję jaką wypatrzył?! w dodatku upał teraz, a zielenina nowa za horyzontem gdzieś, dodatkowy smakołyk, i jak to one lubią, słony w dodatku, znaleźć się może! – Obywatelki krowy! przemówił Tamt, niechaj mi Wiatr Przydrożny świadczy, jeśli się tylko wyraźniej pojawi tu, że i ja wam tego sam życzę, i z wami współczuję, bo taki upał! wiele spodziewajcie się po mnie mimo to! choć tu pobojowisko doskwiercze od Słońca i tylko jakaś fatamorgana ucieszyć może, co się przeniosła aż do was specjalnie z Afryki! mam życzenie i dla was, by nagły Wielki Chłód się zrobił, wtedy Chmurka choć na chwilę przesłoni Słońce! lecz ja ostrzegam i proszę was, o, koleżanki moje, z oczu smutne, nie uciekajcie się tak wcześnie do może i wrodzonej wam melancholii, ale jej się trzeba przeciwstawić! bowiem jest to tylko przybłędna zjawa w oczach waszych, tak rozmarzonych, ogromnych! Wiem, los wam nie szczędził katorgi ni drutu kolczastego jako płotu, ani barbarzyńskiego ładowania prądem; już i pastuszy kij kiedyś obrazą był dla was! i dla całej naszej międzygatunkowej solidarności! A upał się na was uwziął, choć już i pastuszka żadnego tu nie ma – żebyście go nie podeszły drugi raz przecherstwem czy innym sprytem! a potem do lasu by sobie hajdaże! czmychnąć, z ogonem zadartym, fasoniasto! uczynić komu szkodę!” - tak się i zaperzył co nieco w swej oracji nagłej Tamś, zatrzymać się nie mógł: „...ja dobrze wiem, że pośród wieczności traw Krowa potrafi umiejętnie poruszać się sama; ale czy to znaczy, by ją zaraz deptać?! Powiem wam – niech i pastuszek spokojnie sobie śpi! wtedy i wy śpijcie także; i ja sam dzisiaj pogawędzę z wami chętnie, choć jestem rozdrażniony brakiem cienia! lecz gdybym miał wyjść na PŁASZCZYZNĘ DLA CAŁEGO ŚWIATA NARAZ? to i wtedy nic, tylko trwać radziłbym wszystkim, wszędzie na każdym miejscu, tak długo jak kto potrafi! a napaść się to jest też zadanie, śmiem powiedzieć, że zbytnio już dojrzałe na tej Ziemi, zieleninę w to włączając lub nie! powietrza jasność wchłonąwszy lub nie! choć z niego to jest i parność cała może! a według ostatnich moich...” zdrzemnął się może; ale i zaraz kończył: „więc trwajcie! niech myśl świadczy o wszelkiej rzeczy naszej, nawet i całkiem przypadkowej! a innych rzeczy już na świecie nie ma!” Rzeczywiście skończył. Stał, patrzył, kłaniał się wszystkiemu; widział gdzieś daleko w sobie zanurzony, jak hardzi coraz bardziej nieśmiali się stają, a nieśmiali doznają nagłej mocy! lecz i, cholerka, zgłodniał od tych zapasów ze światem na amen! więc milczeniem swoim zaczął im, już nic nie mówiąc, towarzyszyć; aż ruszył i poszedł sobie. I pewien był, że każdy kto by jak on się tutaj znalazł, nawet i taki zwłaszcza co jeszcze dziś rano nie umiał wypowiedzieć jednego słowa PRZEPRASZAM - że teraz już wszystkie winy świata, od nagłego i niespodziewanego powiewu wietrzyka zaczynając, zechce ktoś wziąć na siebie; przyznać, że się do nich przyłożył. Tak w nagłym pragnieniu ukłonu odmienił mu się kierunek, już nie do Nieba i w Dal, lecz do Powrotu dążył, świat dla niego Jeden się stał. „I oby tak każdego dnia się stawał!” zamarzył; I żadnego sądu wieczności tam nie było; mówili coś od siebie jeno poniektórzy. A Osika co stojąca obok, po rannym wietrze nastrobiwszy się nieco, znowu ścichła, do siebie poszeptuje jeno, „zobaczymy, co też on tam sobie” - „– a kuku!” nie czekając na nic, z odpowiednim dygnięciem dziobu w-gór-z-dołu – wparadowała się kukułka; w sumie komunikat jej wyszedł jakoś tak: „a tu jestem! dumna ja!” ach, ileż to razy mu to wyśpiewała! I nikt więcej już nie puścił pary z ust, sosna jedynie samotna zaszumiała ledwo, a tamtej kukania nikt nie liczył; a w stawie chrapliwie, po raz pierwszy, odezwała się żaba-kwaczka; właściwie to żabol-muhra! Muhhrrra-muahrr! i dała nura znów, ze strachu, tam skąd wyszła; „co też tam ja narobiłam!” przez co jeszcze wyżej wypięła się osika, sił jej przybyło – może by i pękła ze zgorszenia, onaż dotąd tak ci-icha! nie każdy jednak dość długo ćwiczy gest i wykonanie, by nadmiar swój ujawnić! a gdy ujawnia się on sam, z dodatku wychodzą braki; „i to jest akurat tyle, co w życiu wziąć można! to już jest całość wszystkiego!” tak pewnie pomyślała żaba, gdy ją już stać było na to, po uspokojeniu; „dostaniesz w kość, jak za dużo oddasz, smarkaczu!” pamiętał Tamt; ale od kogo to, kiedy? w życiu wcale albo nie zawsze tak bywa! nikt nie chce dostać za mało, a więcej znieść nie potrafi. Szedł sobie już Tam stamtąd tu, z powrotem, uradowany. Aż tu widzi, jak drogą za traktorem jakaś buda się toczy, z hałasem w upale pędzi; może w odwiedziny ktoś jedzie, bo święto? Po chwili z zabudowań na drogę z łkaniem wypada Dziewczynka dwunasto, trzynastoletnia, ubrana na czarno, pewnie też z tej świątecznej grupy. Ale czemu tak biegnie, desperacko rozpędzona? jaka jej się krzywda dzieje, przecież płacze? a tamci w budzie odjechali sobie gdzieś? Tamt usiłuje zawodzenia jej przerwać, do niej przemówić. Ale ona wciąż większą wagę ma dla krzywdy doznanej, nieszczęścia; – i co, zapomnieli o tobie, uciekli?spojrzała tylko na niego wzrokiem obłędnym, na coś kogoś znacznie mniej godnego uwagi, uciekła. Za budą pędzącą lecieć i traktorem. A oni daleko już! A ona tylko – mhaam-aaa! Mhaam! dusi się od płaczu, oni ze dwieście metrów są przed nią, jadą wciąż! I dokąd ta beznadziejna gonitwa ma trwać, traktor zawsze szybszy! ale ona biegnie, krzyczy, nie ustaje; tamci przytrzymali się jakby, ale na moment; stąd już nie widać za dobrze. Traktor chyba gazu znów dodaje, ona biegnie, a Tamt bezradny, coraz bardziej strapiony - jedzie honda w tamtą stronę, T. zatrzymuje ją, kierowca się ociąga, waha długo, najpierw czy w ogóle z obcym mówić, ledwo szybkę opuścił trochę, przez szczelinę to jeszcze nie wedrze się złodziej do fortecy! – sprawa jest beznadziejna, proszę pana! tamta Dziewczynka jak szalona pędzi za traktorem i płacze, jest w szoku albo i rzeczywiście szalona! a za traktorem w budzie pewnie siedzi jej matka – ucieka albo jak? a Dziewczynka płacze i wrzeszczy, a pan jest szybszy, myślę, pan rozumie, dogonić! Ją, a potem traktor! także matkę tam – koniecznie!! spokojniutki, nawet ciepły w nastroiku pan, oswoił się z niebezpieczeństwem wreszcie: – dobrze, to ja zobaczę, jak coś się da. I pojechał za nią; a traktor ledwo widać; ale co to dla hondy! a Dziewczynka bliżej jakby, jeszcze biegnie, widać stąd, traktor dalej jedzie, o, zrównali się, on hondą po prawej a ona po lewej stronie szosy, ale się nie łączą się, nie da się! ona go nie słucha, widać nie chce wsiąść! długo, coraz dłużej to trwa i trwa!! nie wsiadła, kierowca nie wie co robić, stoi tam jakby przytrzymany, ona nie, on nie robi nic, odjechał, ona biegnie znów, teraz na wyprzódki z nim jakby, a tamci daleko wciąż na przedzie! Ona nie wsiadła, matki za nic nie ma i nie będzie, odjechali i całe Niebo i Ziemia zaraz – i Piekło zatrzęsły się razem ani matki ni ojca ni świata całego nic nic biegnie potyka się krzyczy Tamt się trzęsie, stoi, też nic na zawsze jest, już tak było i będzie! pewnie nieprzerwanie nic nic och, gdyby siłę miał sprawczą, gdyby go posłuchała, a choćby i tysiąca ludzi – on powiedziałby, wykrzyczał i zaradził! – Dziewczynko, woła w duchu, ty się odwróć – zapomnij! masz jeszcze życia i sił, całą Resztę, aż tyle! cały lepszy świat przed tobą, zawsze niż ci tam! ty dorośniesz – będziesz sama wreszcie! w każdym człowieku uczucia budzić będziesz lepsze, o wiele lepsze niż tamte, co znasz! Dorośnij i zapomnij! uspokój się, odstąp; ja wiem, jak ja to znam! a ona tam ni ojca, ni ma matki! biegnie i ani Ziemi litościwej na ten czas, choćby na chwilkę! i krzyczy a Tamt stoi, trzęsie się, nic 45. CIĄGLE POSZUKIWANIE ŚWIADKA Świadkami są wszyscy, którzy coś widzą; ale o pewnych rzeczach nie mówi się. Teraz ni potem. Jakby nie było świadków; każdy uważa, ja jestem od całkiem innych spraw! Albo: szkoda mi na to czasu! Ale czasem ktoś przypomni sobie coś, a ciekawscy się znajdą, by posłuchać; opowie im dykteryjkę niby o sobie; – a czy ty to pamiętasz? nie, za mało miałeś lat! nie rozumiałeś wtedy nic; tak i Tamtowi mówiono: – a czy ją pamiętasz? a jaką miała twarz, no, powiedz? Z początku Tamt odpowiadał, że owszem, pamięta; później przyznał się sam przed sobą, że nie pamięta; a całkiem niedawno zrozumiał, że najciężej to musiało być jej! tak, najwięcej cierpieć musiała ona, Ona sama. I to nie tylko przez wojnę, przejście frontów aż do całej procedury wysiedlenia. Ale przez coś takiego jak – no, przez niego właśnie; w ogóle nielekko jest odchodzić tak na zawsze. Cóż on mógłby zapamiętać? Niechby został jakiś przedmiot, chustka chociaż, to byłaby pamiątka. A nie kawałek zdjęcia na ścianie. Jedno zdanie tylko, że powiedziała „– zanieście mnie do ogrodu, na murawie połóżcie! poleżę i odpocznę sobie trochę!” Cóż, i o najmłodszym mówiła podobno; ale teraz on już w to nie wierzy, a długo wierzył. „Niech wszyscy opiekują się nim!” powiedziała, powtórzyły mu siostry. A nimi, dziesięcioletnią i dwunastoletnią, kto miał się opiekować? A chorym Ojcem kto? „– ty musisz się ożenić!” powiedziała do niego, mówiły siostry – żeby miał kto się nimi opiekować!” tak rozkazała bardzo słabym głosem. Lecz prawdziwe polecenia wtedy przyszedł wydawać kto inny. One, jak stado kacząt wolno puszczone, długo trzymały się razem, bo spełniały misję! nie zważając, że są większe i mniejsze wśród nich; nie wiedząc, że i wszystkie są do odstrzału. A strzelcy przyszli ze Wschodu i od Zachodu, niemal równocześnie, dzień po dniu następowali, z artylerią i tak dalej. – Sowieci zabrali nam całą ziemię! – to nic, za to nas stąd nie wywiozą! łudził się Ojciec. Ona tych dni nie doczekała. Lecz i odchodząc, musiała chyba mieć świadomość, że zbliża się ta wojna, a Ona przed burzą zostawia trzódkę dzieci bez opieki. Więc jej było najciężej tak odejść. „Najlepiej ze wszystkich to ma Tamcio!”, powiadano, „bo on i tak nie rozumie!” Tamt dobrze zapamiętał tę opinię. Ale może i był mniej nieszczęśliwy od innych, mniej rozumiał; jemu zresztą od początku jakby o co innego chodziło – on chciał w świat, skoro nie tu, to tam daleko, w świat! Że świat się rozciąga na Wschód i Zachód? może i gdzie indziej! tu wciąż tak mało się zmieniało! Przesłuchiwania, krzyki, płacze – owszem. Potem mieli wywieźć, ale akurat od Zachodu ten uderzył, pociągi nie odjechały, noc minęła, zaczęli znów rządzić się inni! „Nie wywieźli nas! zostajemy na swoim!” wykrzykiwało każde ze Starszych po swojemu; on się tylko dołączał; nawet i cieszył ich radością. Zaczynał rozumieć coraz więcej. Chociaż nikt nie chciał mu tłumaczyć niczego do końca, – a dlaczego nas już tu zostawią? Tamcio od początku jakby czuł się urażony, po dniu jak przyszedł do Niej, a Ona nawet nie wyciągnęła do niego ręki, nie uśmiechnęła się, nic. Zaraz najbliższej nocy miał sen, z którego wybił się z krzykiem. Ale gdy tam od trumny prosto wybiegł na podwórze, a potem ścieżką aż do Lip na Klinku – na terenie własnym, przynajmniej neutralnym, mógłby się poczuć bezpiecznie! A zaraz przyszli tam różni. Przy Lipach stał krzyż, przy nim żegnano zwykle zmarłych, o tym nie wiedział. I ludzie różni tam byli, zjawili się, by go schwytać i zamknąć do worka. A worek od góry zawiązać, by już nie uciekł; od góry i od nóg, jakoś tak równocześnie go zamknęli – chociaż z początku miał nadzieję, że na tyle już duży jest, że worka na niego nie wystarczy! no i przecież jest człowiekiem! Krzyczał na darmo. Worek zawiązano, a on się wcale nie udusił. Potem musiał i do tego się przyzwyczaić. Nie za gęsta siatka tkaniny przepuszczała na szczęście trochę światła, więc wszystko, co tam było na zewnątrz, zlewało się najpierw w niewyraźny cień, potem nauczył się rozpoznawać przedmioty. Ten sen, co widział i czego nie widział, ta bezsilność trwały już długo w nim, były nieomal cechą stałą. Czuł, jak został całkiem bezsilny. A czemu nikt nie pośpieszył mu z pomocą? Długo można by pytać; pytał, lecz nikt nie odpowiadał; więc musiał przyzwyczajać się do zamknięcia; a innym wciąż wolno było żyć na wolności, biegać, bawić się, nawet w grupie, czemu nie. Ale on wiedział, że na długo – nigdy z tym się nie pogodzi. Kiedy po raz kolejny próbował wyrzucić z siebie tę BEZSILNOŚĆ – poczuł jakby się wydzielał z ciała – może ciało go tak więziło? zaniepokoił się. Bezrozumne jest ciało. Zaczął obawiać się, że i po Wyjściu z Worka nie będzie zwolniony od zależności wobec Tych co Dokoła. Nigdy nie pośpieszyli mu przecież z pomocą. Więc i Wyjście nie musi być Początkiem czegoś, jakiejś niezależności, drogi własnej?! płakał nieraz z tej bezsilności, ale taka to jest prawda przecież! i nigdy już nie będzie miał nic własnego? – musisz być silny jak oni! mówił głośno do siebie, gdy go nikt nie słyszał; na razie jesteś za słaby, tak słaby, że ciebie tutaj prawie nie zauważają! „ale z mądrzejszymi od siebie przestawać trzeba, ich jednak czasem zauważają!” Godziny, miesiące i lata przyzwyczajał się do myśli coraz nowych, innych, różnych, nie chciał tylko przyzwyczaić się do jednej; za wiele w nim było miejsca na to brakujące coś, może i dodatkowe; czego inni nie potrzebują jakby; a czy to może być silniejsze od tego, co dotąd rządzi nim, wbrew jego woli? Bał się używać hardych słów, widział, jak źle usposabiają starszych. Ale żadna zmiana i bez tego nie następowała; coraz mniej był zainteresowany w tym, co głośno mówiono, a może bardziej jeszcze – w tym co nauczył się sam zmilczać. Kiedyś wykrzyknął, niby na próbę „– ja jestem silny już!” albo coś takiego; ale był wtedy rzeczywiście sam. Potem wołał i krzyczał z oczami pełnymi przerażenia, przecież on musi być silny! „...już lepsze są chyba nieme obrazy”, myślał; „ale cisza jaka w nich jest, ona na pewno nikomu nie szkodzi! jak najdłuższa więc niech będzie cisza!” Podrósł trochę i było raz tak, że na przedwiośniu znalazł się sam w Zagajniku, a ośmielony czymś tak wyjątkowo skromnym jak Trawa, co po cichu i odważnie wypycha się z Ziemi, posłyszał tuż obok wsiąkanie w ziemię Kropel z lodu, z którejś z tych szarych bryłek, co zalegały po zimie; wtedy siadł i czekał, aż wsiąkną wszystkie, spodziewał się, że to okazja, bo przez ten czas ktoś powinien nadejść mu do towarzystwa; może to będzie i Ona? albo i ja kogoś znajdę? usprawiedliwiał tamtą myśl, „tutaj przecież to jest możliwe, tu nikt przypadkowo nie przyjdzie!” Przez długi czas był to jego najbliższy adres. Później coraz to nowych miejsc szukał zapamiętale. „A gdyby im się udało wywieźć nas na Wschód – to może tam byłaby i Ona?” pomyślał. Jak kogo spotkał, zaraz chciał z nim rozmawiać o wszystkim i najpierw robił mu egzamin z tego, czy przypadkiem nie wie, gdzie i skąd mógłby ktoś niespodziewanie „nadejść tu do nas?” Z wyników takiej przepytki nie bywał zadowolony. Ludzie są nieprzygotowani do rozmowy na każdy temat. „Nie mam jeszcze stałego miejsca ani swojego świata. A i pomóc mi je odnaleźć nie chce nikt!” pomyślał nawet wtedy, gdy nie odszedł ich transport. Sowieci uciekali sami przed atakującymi Niemcami; a w lesie po nich zostało dużo różnych rzeczy do strzelania. Któregoś dnia zaproponowano mu wreszcie więcej, niż by się sam spodziewał: – chodź, pójdziemy do Mamy! pochwalimy się, że nam się udało! powiedziała któraś z sióstr. Ale to była nieprawda. Bo zaprowadziły go na cmentarz. Odłączył się i musiał sam długo szukać. Aż znalazł się znowu w Tamtym Zagajniku. Tam Słońce świeciło tak obiecująco; i dużo było właśnie takich rzeczy, których sposobu użycia nie znał. Siadł na pniu, czekał. Znaleziono go – ale samego. A może jest coś w Słońcu tamtejszym? zastanawiał się. Surowość ludzi wciąż nie dopuszczała go do ich świata. Wyrywano go z różnych ciekawych Miejsc. Do zajęć, które musiał spełniać na polecenie. Do nich też nie potrafił się długo dopasować. Zdolności naśladowcze zdobył o wiele później – nie przed, ale po zdobyciu innych umiejętności; takich które sam wybrał. Ojciec mu na to pozwalał. A on albo wybrał coś sam, albo nie robił nic, czekał, w odrętwieniu trwał. W życiu spędzanym później w biurze, i w obcym mieście, obserwował, jak podobne zabiegi innych, by kogoś przyzwyczaić do nowej roli, przynosiły tak samo mizerny skutek. Ale tu jedni bardziej starali się przypodobać innym, jakby bali się ich za coś. Wielu ludziom różne obiecywano rzeczy i ich nie spełniano. Czasem zdarzało się i wesołego coś, jacyś partnerzy przypadkowi pobierali się; żenili, wychodzili za mąż, o nic więcej nie dbając; czasem też wszyscy szli na czyjś pogrzeb, szybko potem o zmarłym zapominając; jakby tamci zawczasu już przestali istnieć, dla nich choćby, a nawet i za życia jeszcze tylko trwali gdzieś na boku. Na najdziwaczniejsze płaszczyzny nieporozumień patrzył Tamtcio i nadziwić się nie mógł; na przeróżne warunki dobijania targu, najbardziej przypadkowo dobierane serdeczności względem osób; sam tego miał w końcu serdecznie wszystkiego dość! Udawał przed innymi, że on jednak – on to ma przed sobą konkretny cel, choć i niemożliwy do spełnienia! A potem i zapominał o nim; bywało, że kiedy długo o czymś myślał, nazajutrz budził się tylko z silnym bólem głowy, odczuwał niepokój; a kiedy to przechodziło – wszystko wczorajsze zostawało gdzieś po drodze. Raz kiedyś, chyba mu przyśniło się – przeraziła go myśl – że znalazł się gdzieś, u mety – i nie mógł stamtąd wrócić! Albo znów długo, jakby na zapas, starał się o czyjąś opiekę nad sobą; ale jej nie znalazł - – cóż, udało mi się chociaż ustrzec, zawyrokował w końcu – ustrzec, i to nie jeden raz, opieki niepożądanej! Kto wie, czy będę zawsze miał takie szczęście?! Starał się wielkodusznym być także! nikomu nie odmawiał swojego towarzystwa! smutny czy wesoły, skromniutki, ale zawsze do usług! Potem zrozumiał, że to błąd: za jakiego im się podajesz, za takiego będą cię mieć! Więc mam być nieprzystępny także?! Patrząc na tych, co szybko dogadują się na boku, i to co do wielu rzeczy naraz, widział, jak się zmniejszają jego szanse. Nie powinienem być zapatrzony w jedno tylko! Przy niekorzystnym trafie mogę nie mieć żadnych szans! A przecież – muszę walczyć o wszystko naraz! o otwieranie świata dla innych także, rozszerzać go! To nic, że nie znajduję w nim choćby krztyny miejsca, no, punktu dla siebie – – w tych najciaśniejszych jego granicach – inni zawsze i tak dostają więcej, to nie jest całkiem mój świat! „A dlaczego nawet teraz, kiedy doskonale potrafię popisać się nabytą zaradnością, widzę wiele możliwości – wciąż brakuje mi wspólników?!” Ta dziwna wieczność, niby spokojna jak barka na wodzie, przepływała obok niego w udanym spokoju, obojętnie, jakby ciągle jeszcze trwał dawny szum Lip, które rosły na Klinku. A przecież niesłyszalnie obok przepływały Ptaki. W okolicy całej, niby jak wszędzie, gdzie kto się znajdzie, każdy już oddycha sobie jak chce! – A może to już i ja przepchnąłem się przez ucho igielne, którym tak nieopatrznie uszyto mój Worek? wciąż między spokojem a trwogą wahał się Tamt. Po piętnastu latach zabiegów i wyczekiwania udało mu się coś własnego: PUŚCILI JEGO FILM! ileż to lat, a ile dni! Nie czuł wtedy nic! jak nie pracował, to tylko wymknąć się pragnął z domu po byle co, na zakupy, przewietrzyć się! Bo zawsze może być okazja obejrzeć świat inaczej! Zrozumiał w końcu, ile entuzjazmu stracił na daremne próby! a ile czasu na brak entuzjazmu potem, gdy niewiele go wszystko już obchodziło! zamarł; a przecież naturalnie wzbudzony kiedyś zapał mógł dać tak wiele! a wyparty został nie wiadomo czym, teraz może powinien się odwołać do tego jak było na początku, wrócić do prawdziwej swej roli? nadawał się już i do każdej innej roli, zbyt długo! długo nikt nie chciał mu wierzyć, że i dla niego mógłby jakąś naprawdę pasującą rolę wymyślić! Jak może się czuć ktoś, mało dotąd pewny siebie, kto bez pomocy innych żył! i z oczekiwania jedynie, sprzed wielu wielu lat, z których żadnego nie spełnił! och, jak niepojęcie, jak opornie długo wśród ludzi przyswaja się zrozumienie dla cudzej roli! Po latach zaprzeczania sobie wreszcie stwardniał, a nawet i zaparł się dawnego siebie; „dziś już nie można w tamto dawne wejść!” tłumaczył sobie, „dziś dla ludzi, owszem, mógłbym coś uratować jeszcze, ale nie dla siebie; mój sukces wymaga świadków, zbyt wielu! a ja zapomniałem nawet, jak człowiek się czuje z jakimś byle sukcesem! PRZYPATRZCIE SIĘ, NARESZCIE JESTEM! tak mam zawołać? przecież ja byłem od dawna! od samego początku tylko sobą z siebie! Któregoś dnia mądra pani doktor powiedziała mu: – ta nowa choroba u pana to z niedoceniania siebie! Albo wyrwał się pan gdzieś, za wysoko – i oderwał! śmiało go zdiagnozowała; – ...czy nie zauważa pan w sobie czegoś maniakalnego? dorzuciła. Jak potok po nagłym wzburzeniu, Tamt długo uspokajał się; wszystko potem zaczynało płynąć zrównoważonym, wartkim nurtem, jak po dawnemu; pani doktor powiedziała jeszcze, że i ona chętnie przeszłaby coś takiego – tylko skracając cykl do stanu końcowego; „więc mi zazdrości?” – ...czyli do stanu dobrze już uspokojonego stawu?! chciał dorzucić. Ale nie powiedział głośno nic. Od rozmowy o wprowadzaniu jej w pożądany nagle stan wymówił się – nieznajomością hydrologii w zakresie głębszych nurtów wód stojących. 46. BYŁBY ŚWIADEK Z Arkiem Tams nie kontaktował się dawno, diabli wiedzą czemu – może uważał, że jeszcze nie było się czym pochwalić. Zadzwonił, telefon odebrała młoda kobieta. „Z panem Arkiem” poprosił, umilkła. Po chwili odezwał się głos starszej. – Mówi żona Arka, Arek nie żyje! wypowiadała coraz wolniej każde słowo.I to teraz, gdy mogłyby się wreszcie zejść nasze racje!Nie byli najbliższymi kolegami; Ar, zwykle beztroski, spokojny, wydawał się Tamtowi zbyt idealnym partnerem, wzorem spełnienia dla kogoś takiego jak on, sam zamierzał takim zostać. Ciągle chciał, owszem pragnął bardzo się z nim spotkać – ale długo jeszcze nie był gotów. To dla niego przeżył ostatnie kilkanaście lat, by mu dorównać, żeby stojąc już na własnym gruncie - choć i było kiedyś tak, że Ar zwątpił w życie całkiem, w jego sens – i dlatego T. chciał mu dostarczyć dowodu, ależ Arciu, wręcz przeciwnie, wszystko to chwilowe, to minie, a potem – ?! Chętnie posłałby mu swój film, który inni uznali, lecz długo mu się zdawało, iż nie jest gotowy. I nie pośle już teraz, nie ma komu! Pacjent na zabieg nie zgłosił się, wybył. Na salę operacyjną nie wróci. A przecież mogłem mu pomóc! Czy ja zawsze muszę tak się spóźniać! A kiedy robótka wykonana – obejdzie się i bez niej. Że nie zdążyłem – ach cóż to za tłumaczenie! Tamta gęba wiecznie uśmiechnięta, choć czasem i ponura, jedyny optymista w szkole! nie może już przyjąć dobrej wiadomości! Z powodu serca odszedł. Ach, co tam moje kłopoty przy nim! z chodzeniem choćby! A przecież Ar był w sytuacji o wiele lepszej od niego. Miał mieszkanie, kąt stały, zapisany na siebie; miał etat, podły dość, ale w Akademii Nauk. Tamt jak lotny piasek przemierzał kolejno dzielnice Większego Miasta, by gdzieś się zatrzymać, podnająć kąt. Ale to Ar wcześniej wołał, może i w jego imieniu: – czy nie znaczymy już naprawdę nic!? lecz zatrzymać tej gonitwy szczurów i stałego spadku w dół nie umiał; w dół, po pochyłej; Tamt mógłby uwierzyć mu wtedy we wszystko, ale nie w to, że poprawi się coś następnego dnia czy roku! „niech pan nigdy nie wierzy akurat w to, co się panu zdaje, lub że pan wie coś już na pewno!” - czy Tamta uratował Mistrz, jeden z kilku jego? wszak pamiętał go dobrze i powtarzał, kiedy wierzyć nie miał w co. Kto wie, może to był i najważniejszy jego skarb, gdy był bezdomny i bez własnego porządku w tym, wymyślonym durnie, przyszłym domu? mężczyzna przed trzydziestką, gdy ustalają się dopiero cechy jego charakteru. Aż całkiem niedawno dowiedział się Tamt, że Ar wychował się całkiem bez rodziców i własnego domu. Ten, w szkole jeszcze pokazowy pieszczoch losu! To dlatego najlepiej czuł się w klasie on ze wszystkich chłopaków! przychylny nam i belfrom, taki co to w razie kłopotów zawsze można się z nim dogadać! o, stara klaso nasza! o, bezdomności, którą się dopiero dzisiaj poznało i pamięta! o, złudzenia tysiąckrotne, kiedy szykowaliśmy się tam na konstruktorów lepszego świata! no, ale ja miałem jeszcze swoje krowy, chytre dość, ale i filozofujące; miałem Olchowika Ogród z nimi, a po wojnie – także wszystkie ważne czynności za Starszych do odrobienia: a to szósta rano wstać i wyorać kartofle na dzień cały, bo kopalnice przyjdą, już są wynajęte! a o siódmej mleko odebrać, dwie konewki na kierownicę roweru i rozrywkowo już sobie – hajda, do szkoły! a na Bojarach po drodze mleko sobie rozwieźć, sprzedać, na ósmą zdążyć, a co tam nie sprzedane zostało, to i w szatni przechować, a jak nie skwaśnieje, po południu możesz sprzedać wracając! a jak skwaśnieje to i na maślankę nada się, też sprzedać! A Aruś nie miał nic tak ważnego, co by go trzymało przy życiu później! no, a ten entuzjazm, i czarna próżnia potem, co go wessała, połknęła, to się przecież i zakotwiczonemu nieźle przydarza! Tamt przeciwstawiać się umieć musiał od dziecka! już to na Serwitucie z krowami, potem i ojcowskiej szkole zakazów i nakazów; i wyrozumiałości się nauczyć – wobec wszystkich; nawet i jak stawać się coraz bardziej łagodnym; a jedzcie krówki, a paście się gdzie wam dano! a teren dla was wyznaczony najlepszy jest na to! gdy bezczelne, same wybiegały po wolność! najskrytszą jego mrzonką było czasem, cofnąć się w czas przeszły, w takie tam na przykład powstanie listopadowe, kiedy Polacy mieli jeszcze szansę, to by się mogło zadziałać, no nie?! potem zaś – także i jego opadająca zewsząd nostalgia; długo, przeciągle patrzył w szybę, daleko, jak najdalej wciskał nos hen, gdzie tam inny, Tamta, prawdziwszy świat!! kiedy przez wiele dni nie pokazywał się w szkole, nauczyciele, no, on ma obowiązki w domu! powiadali, on ma harówkę w polu, musi się poświęcać! usprawiedliwiali go; Tamt nie skąpił sił, praca, wiadomo, wzmocni cię i nawet rozpali twój zapał! uodporni, uszlachetni! w to wierzył. I dziwną swoją powinność wypełniał – a to wobec nowych pór roku choćby! a czy tak już będzie tak wiecznie? O wielu sprawach nie mówiło się w szkole; ale szkoła i tak dużo wiedziała wtedy; jeszcze i stypendium nagradzała swego wagarnika. Gdy na studia wyjechał, okazało się, że są jedynie szkółką dyscyplinarną we władzy ZMP – toż to pryszcz wobec jego prawdziwej szkoły! i „bunt, który udało się ukryć”, jak zgryźliwie potem ktoś się wyraził, jego strajk; i cały ten niesamowity obsuw, jaki seryjnie następował, dla wszystkich, nie w drodze wyjątku, kiedy już tylko sypano im piachem w oczy. Kiedyś mogło się być jeszcze wiernym, to prawda; czemuś za sobą zostawionemu, coraz mniej określonemu już, ledwo zostającemu w pamięci; jak bywa jedynie w muzyce; ale w zawierusze jak się samemu, fizycznie wzięło udział to już - -tak aż po rok 89 kiedy pół wieku mając na karku, ale się już przytomniało: – ach, patrzcie ach podziwiajcie, jakie to z nas lisy jeszcze są, wobec Historii dotąd namparszywej!I paru zaledwie lat starczyło, byśmy się poczuli znowu nie wiadomo jak - -a ci tu następcy, co przyszli po słaniających się ze słabości buntownikach, samo chwalcy, codla dodania animuszu znacznie dawniejszych od siebie przedrzeźniają – co tu robią? przecieżZajmują Miejsce!Świat się okazał, jak nie po raz pierwszy,zbyt małym jak na potrzeby lepszych w czymś tam – choćby o tyci – troszeńkę!i żyj z nimi spokojnie, oni butni, ważni, a ty jak nie przymierzając - - jak i przedtem. Ufność lokować teraz gdzie?zapał – jak długo może jeszcze być niepowstrzymany?!jak gdyby nigdy nic, tamto zostało cofniętetamto żew opiekę brata nawet nikt nie bierze dzisiaj nikt,a sąsiadowi też niech nie śmie kto ulec – i nie próbuje nawet!Świat Tamtych za biedny byłby z nami!świat nasz jest nadal bez świadków;a jak kto zechce, niechaj spróbuje odwołać się teraz –komitety dawno już rozwiązane; – a wszystko może stać się znów byle jakie! nie wykrzykują jak podług wytycznych!lecz zależnie od humoru szefa, piszczą, popiskują, bo onwszystko dopuszcza do druku! – kto myśli inaczej – zagłuszyć, zdeptać, zdementować! z ziemią zrównać sprawiedliwie! VII. PRZYGOTOWANIE DO PÓJŚCIA GÓRĄ 47. DO LUDZKOŚCI! Ciągle Tamt alias Tamsin vel Tams nie wiedział jednego; „czy będę już na stałe miał to co miałem na początku, poczucie braku, utraty? Nic się z tym zrobić nie da?” „Wychodziłem w świat, w tę szczelinę między czymś a czymś, zajętymi polami, czując pustkę nieraz – lecz nigdy zamęt! I wiedziałem, że tę pustkę, jak będzie trzeba, potrafię wypełnić, przynajmniej przesłonić czymś, co wybiorę. Teraz, po zmaganiach wielu zauważam, że w głowie mam tylko zamęt.” „Nie zawsze potrafiłem przetrwać jednej pustej chwili, dziwiłem się, gdy poeta powiada: „niech trwa wiecznie!”. Nie znosiłem czekania nigdy. Apelowałem.” „Szanowny panie, Chciałem donieść Panu o swoim istnieniu, poddać się osądowi Pana. Bo myślę, że tkwi we mnie, jak i w ludzkości całej, jakiś błąd! Oto zwykle życie nasze toczy się gdzieś obok, a ja, Pan, wielu innych – stoimy nieruchomo, jak ten wiejski chłopiec uzbrojony w kij do toczenia obręczy, anachroniczny narząd z drewna, pretekst do biegu po nieistniejącym bruku; jego łoskot i bezsens tej zabawy dziś już nas przeraża! Jak i niepotrzebny nikomu stał się człowiek, zostający na świecie z tym tylko, nie przez niego wymyślonym zadaniem” - Pisał do wielu, których nie da się pominąć; do emerytów rewolucji naszej także, co przez dni i noce zagadują nas w środkach masowej komunikacji, a niech by i oni w nie cierpiącej zwłoki sprawie zwietrzyli temat dla siebie, ważny interes także! Pisał i listy alarmujące, oni zaś, wbrew rozsądkowi, trwali w bezczasie podobnym; nie odpowiadali i na pytania teoretyczne nawet, które mogłyby zarysować wspólną przyszłość, nie odzywali się, ani mru-mru. A nawet jak i w drodze wyjątku ktoś odpisał, to recytował jedynie, co sam kiedyś zrobił, jak był młody; teraz mu jedynie laurek odkurzanie w głowie, orderów za przegrane wojny; zostawia, innym, jeśli tam co do zrobienia zostało, każdy robi dziś tylko to co musi, bliższy jest rozumienia coraz częściej, że to krótka chwila, jutro wszystko będzie jak niegdysiejszy śnieg, no i tak wciąż. Chciał zaproponować im i własny wynalazek, który odmienić mógłby wspólny los, a przynajmniej naszej jednej planety na początek... „mógłbym się zająć wynajdywaniem PSK – co ważniejszych Punktów Skupienia Kosmosu – lecz tego nie można robić samemu... widzę jak wszędzie brakuje wiedzy i wsparcia w staraniach o nią; w tym mogłyby pomóc takie punkty właśnie --ludzie sami mogliby spróbować, w skali dobranej według własnego uznania, zakładać odpowiednie drogi mnożenia, no i odbioru dla siebie sił wspólnych! a to już jest megazadanie dla wszystkich! podjąć je trzeba dziś, jeśli nie spóźnić się mamy, przed katastrofą Słońca na przykład i naszej Ziemi z nim oczywiście, za jakiś głupi miliardzik lat --Niedługo będzie już taki pierwszy punkt wśród nas, zgodnie z wolą licznych współzałożycieli ustanowiony...” „Panowie, wiadomo, że po ociepleniu zacznie się niezadługo formować lodowiec, który za ileś tysięcy lat (do wyliczenia) obejmie pół Globu, w tym i nasz kraj! czy nie warto byłoby zatem szykować jeśli nie zapobieżenie temu, to drogę ucieczki przynajmniej? Spodziewam się, że jest możliwość pewna, kolonizacji nieodległej planety mianowicie, a póki nie toczą się nowe wojny globalne, mamy być może trochę czasu” - „...lecz od nikogo nie dostaję odpowiedzi. A przecież jak inaczej moglibyśmy zebrać w jedno, tę czysto fizyczną siłę przyciągania, skierować ją do dalszych połaci Kosmosu – przecież nie mamy jej tu za wiele?!” Poniektórzy jeszcze niby źle mu nie życzą – lecz uznali, że zbyt wielu podejmuje się zadań, a nawet i dla nich za wiele zadań wyznaczył. „Teraz jest czas, by nie robić nic więcej niż się robi!” uważają. I taka to jest ta cywilna wojna dzisiaj; nowa wojna o wartość dodatkową od nicnierobienia, jakby powiedział Marks; od pustki która już tu nastała, w pół wieku zaledwie po wojnie prawdziwej, światowej przecież. Życie dzisiaj, skarży się Tams, to jest tylko taki... kaprys ustanowiony dla popisów, by przez chwilę, tę jedną pustą chwilę, pobyć przynajmniej tak jak się kiedyś wymarzyło! a nie jak dziś wyznaczają zadania; każdy gotów jest poprzeć niby takiego, co dla ludzkości pracuje, wsławia się, a ludzkość wsławia się razem z nim! nie różni się to to od stawiania babek z piasku na plaży – może jedynie tym, że dziecko-konstruktor bardziej w cel swojego mitrężenia wierzy! ludzie dorośli natomiast niczego dziś nie mają naprawdę; ludzie sobie listy pisują, i nawet odpisują innym czasem; a bywa, że i przyobiecają sobie wzajem coś niecoś! „Teraz, dla odmiany nastroju, pomyślał T., niech sobie postoję w oknie i wyszykuję przemówienie do - „...dla tamtych to nawet nie byłem wart, by im kawał życia własnego oddać! żadnej pomocy (wymienić jakiej), ni starań dołożyć nikt nie chciał, odmawiali zawsze, odmawiali na zapas” - „ale się do was zwracam, którym tak wiele razy też odmówiono, nie łudźcie się...” już widział ścianę, jaką by go, na wszelki wypadek rzecz jasna, mieli otoczyć nowi odmawiający – „jeszcze tylko nie wiedzą, jak ją zbudować i z czego!” „Przygotowuję się ostatnio do roli takiej, co bym mógł sam, z poparciem w innych – twardym jak właśnie ta pomyślana ściana...” „...i przy kompletnej obojętności trwam, w czuwaniu i spoczynku na zmianę, zdrowie nadwerężając!” „a choćbym i ostatnie tchnienie uprzedzić miał działaniem, choć o jeden moment - -wszystko niech stanie się, jak wymieniłem!” 48. JEST ŚWIADEK, DAJE ŚWIADECTWO Wraca sobie Tams z zakupów do bloku, ręce ma obie zajęte, jak chce się kiedyś poczuć dobrze, to trzeba i pojeść! wtedy może, choć przez parę godzin, pożyje się lepiej! i nie zważa na ściany, które czekają tylko, żeby się rzucić nań, póki słaby, i sprasować; one niebawem i tak same się ścieśnią, dla oszczędności miejsca na zaludnionej planecie. Na razie jednak i o tym nie myśli Tam (póki się nie pomyśli konkretnie o czymś – zawsze może być jeszcze inaczej!) a jak się już brać za wymyślanie – to od razu z sensem! i doszedł do drzwi, a ręce zajęte, więc skupić się musiał na moment, jak wszystkie rzeczy naraz wziąć w jedną? - - aż patrzy, a tam do głośnika gada i „otwórz!” krzyczy; to Pchlik; no i zabrzęczał dzwonek, otworzono, to i ja się zmieszczę, kombinuje Tamt, i celuje by tylko wpaść tuż za zadzwonieniem, i przed Pch, przechyla się i nie patrzy, żeby Pch co przed nim jest, go nie zauważył, wtedy będzie zwlekał naturalnie – no i udało się, to pierwsze, że jest przed, a po drzwiach; przed windą swobodnie już zdążył stanąć pierwszy, przywoła ją oczywiście ten Pchel (a może Prchla) co marudzi przy skrzynce; listów i tak nikt do niego nie pisze, ale udaje że odbiera! a dziś wyjątkowo coś ma, otwiera, sprawdza i nie wierzy – jednak nie ma! tak i cały świat jest zły bo o nim zapomniał, więc i o świecie nic nie chce wiedzieć; drugi raz jeszcze podchodzi, i nie wierzy, dziwi się, wraca – a Tamt już przy windzie sobie stoi, P. aż drętwieje ze wściekłości, że go pierwszego wpuścił przed, przez nieuwagę, ledwo nie przestraszył się go, udaje że nie – i uda teraz że pojedzie jakby był sam – bo on i ludzi nie lubi, jak to Prchla; „ale pani Winda może bardziej lubi mnie!” żartuje sobie w myśli Tamcik; stoją razem, czekają, światło już jest dla nich, zaraz winda przyjedzie, a kto pierwszy stał, to się i zmieści, bo zakupów dużo; no i wchodzi pierwszy, czyli Tamt, a P. przy guzikach dla pewności majstruje coś jako ważny, a potem w ziemię patrzy, wszedł jednak, waha się przez moment, czy aby naprawdę chciał wpuścić przed siebie Tamtena, bo gdyby to od niego zależało – ale on już tam jest! więc czy nacisnąć guzik na jego piętro wpierw, bo po drodze, mieszka niżej? ale z nim przecież P. od lat nie rozmawia, wyrzuca mu, że młotkiem za dużo wali w ścianę, w nocy i za dnia – a jak tak to tak! dlaczego teraz miałby go wieźć i to darmo? w prostracji trwa i walczy ze sobą Pr, zauważać czy nie zauważać? no a T. nie robi nic sobie, teatr niezły ma, sam nawet i nie myśli nic, gapi się – czy aby logika u nieTamta górę wziąć może nad uczuciem wściekłości? czy też nad uczuciem swoim będzie P.? niech sobie rozmyśla, T. sobie popodgląda, który guzik najpierw naciśnięty zostanie? Tamcikowi bardzo by się już jechać na piętro chciało, ale nie tamtego najpierw też, bo za wysoko; ale i Pecikowi tym bardziej, choć to jednak po drodze! T. zaś uważa dodatkowo, że skoro obie ręce ma zajęte – to i będzie tak, jak sobie P. guziki ponawciska!! no i nerwowo, szybko wcisnął, jakby i przed sobą się wstydził tego, a co mówić przed kimś, i to takim! i przyznać trzeba, że nacisnął coś dla Teta, ze wstrętem, a jednak! jakoś wyszło tak; Winda zaś zrozumiała to wszystko po swojemu – i nie ruszyła! to znaczy się szturchnęła lekko i – stoi; „po co naciskasz dla niego, kiedy tego nie chcesz?!” jakby pomyślała; a Pch nic, udaje, że nie słyszy co myśli Winda, i konsekwentnie, po raz drugi, jakby na odwagę się zdobył większą po kompromitacji poprzedniej, i dla zgniecenia tego uczucia – nacisnął guzik tak samo! „serca ani ręki nie oszukasz”, każdy o tym wie, a i Winda; zresztą jakby nie wiedziała, czego to ona sama, empatyczka, tak naprawdę chce, to by nie zareagowała przecież! i sztanchnęła się ponownie, i stoi; cholernie wyrazista w uczuciach lubi być, jak to Machina! „a cóż ty mi wyprawiasz!” prawie się trzęsie aż, poirytowana, „bym może zawisła między piętrami, tego chcesz? dorobisz się jeszcze swego, poczekaj!” a on nic, to znaczy Pec, już jakby słyszał ją i się przyznaje, udaje jednak, że dziwi się, nie dowierza; „a bo to przecież tylko winda! już za pierwszym razem powinna ruszyć!” „i za drugim też, gdyby tak naprawdę chciała!” myśli Tamś; i samoprzekonuje się już P; ale co tam! „Winda- Która-Dobrze-Wie nie każdego słucha jak człowieka, jest dyskryminacja tutaj jakaś, a może to rasistka? ale też i własnym głosem przemówić umie, nie inaczej!” „a bo jak ktoś na głos Windy nie odpowiada, to ona tym bardziej znajdzie świadka na niego, Który-Umie-I-nieistnieć!” przypisuje sobie rację Taś; Winda nie chce najwyraźniej zamienić go na świadka Który-Nie-Powinien-Istnieć! „w dodatku chytra jaka! jakby było trzeba, to ona nic nie rozumie! wszystkiemu potrafi zaprzeczyć; jej głosu przecież nie było, ona jest Niema!” „a że potrafi zlekceważyć kogo chce, i to nie raz...” Windę za to Peć chętnie rozdrapałby już pazurami. I jak gdyby nigdy nic, zdobywa się na zdecydowanie, po raz trzeci, stanowczo naciska, by ruszyła; lecz że guzika nie przytrzymał jak powinien, za bardzo wiele chciał – okazał się znów słabszy niż ona; która, znudzona wielce już tym partactwem, sama z siebie ruszyła, tedy Pecik przechodzi w przeciwległy kąt, z dala od drzwi, żeby być niepodobnym do siebie sprzed chwili; twarzą do ściany staje jak skazaniec, z nosem wciśniętym w róg, aż że tak prawie go nie ma i wcale! Wytrzymałby tę podróż z pewnością i w stanie niedobytu wiecznego, byle nie zawadzać już nikomu, być jakby Nie-Być! choć jeszcze tak mało z tego umie! choć nauczył się czegoś, niemo! i Cisza między obecnymi wieczna trwała, też niema! bez głupich wtrętów Windy. Prchleć do Tamta, ani Tamt do Prchla, nie mieli odtąd do siebie nic, Prchel przyrzekł wiele, nie bić młotkiem o północy w sufit, nie pluć przez okno z ósmego piętra, butelek nie wyrzucać o późnej porze. Już tylko ta terkocząca wieczność słuch im zapełniała. Machina zawsze sprawiedliwa. Bo pomijając wszelkie obawy o stronniczość, trzeba powiedzieć, że cud wydarzył się im! każdemu własne stanowisko ona wyłożyła. A Tamt ucieszył się, że choć jako dziecko nie zaliczył zbyt wielu zabaw, teraz doświadcza licznych skłonności do nich zarówno ze strony Dorosłych, jak i Przedmiotów. 49. SIN SIĘ UNACZEŚNIA „bardzo przykry gość z rana, niby to nieśmiało pukał; bezczelnie w uchylone drzwi się pchał – ktoś, kto każdego o każdej porze dopadnie, naciągnie na coś; nie tylko to – możesz i umrzeć śpiąc, jeśli nie przemożesz się, nie wstaniesz natychmiast, nie wybiegniesz na dwór, uciekając przed nim! roboty i tak do wykonania wiele jest, świadectw trzeba dać wiele, z czymś przeżyć” - Z takiego snu pewnego dnia obudził się magister Sin, kolega Tamta rzecz jasna, wstał, wyszedł z domu i korzystając z tego, że są już nowe czasy, postanowił przyśpieszyć sobie życie. W tym celu udał się do firmy Med.-Sys Co, zażądał by mu wstawili komputer; – tego panu chwilowo zrobić nie możemy, odpowiedziano; – chyba że za dodatkową opłatą, zreflektowano się; – a to dzięki temu, że nastąpił u nas akurat kapitalizm – to znaczy, że i możemy zrobić wszystko! – możecie czy nie możecie, nic mnie to nie obchodzi, rzuciłem handel kosmetykami, przestaję „służyć Dla Pań”, teraz będę wykorzystywał intelekt, czyli to co mam najlepszego, więc i czemu jeszcze dodatkowo go nie ulepszyć! tak twardo stawiał na swoim magister S; ale – możemy, odpowiedziała osobiście pani Małgosia Lyx, która wyrosła przed nim jak spod ziemi, umiejętność to nieprzypadkowa, gdyż ona za sekretarkę tam robi; i choć nic to właściwie, ale że dziś jest konieczne, to i pani Małgoś ważna jest, i okazuje się, że jak ona coś powie, to pewnie znacznie ważniejsze jest, niż by się i sam dyrektor pan, a właściwie prezes wypowiedział; bo i nie wiedzą co czynią tamci, ona jedna wie, więc i musi odpowiedzieć Sinowi, i robi to za wszystkich tam, gdzie niby jak mrówki na zapleczu się mnożą, ona jedna za wszystkich na naszych oczach jest, i być musi, bo tu naciśnie, tam zadzwoni, ona wszystko może! a w każdym razie sporo. – To ja już proszę o wysoki upust od ogólnej sumy, połapał się w rzeczy samej S., szybko, to znaczy dopóki co tam oni zań ustalili – i żeby mi to już było zaraz! dodał; a ja potrzebuję kompatybilnego rzecz jasna coś, do stanu moich myśli, i wysoko kwalifikowanych uczuć, które posiadam, zresztą mówię tak ogólnie! A i do kieszeni mojej odpowiedni ma być też! zreflektował się, jak nie po raz pierwszy już w nowych czasach, magister S. – a gdzie go panu mamy odstawić? – a tu zaraz poproszę wstawić – najlepiej do mej głowy; bo i nie znoszę transportu, wciąż tak uciążliwego! w głowie to nie waży, ha– ha! jak coś się nie zmieści, to wtedy i na zewnątrz proszę wyrzucić, już zgodzę się dźwigać, niż żeby potem czegoś brakowało! – a jak pan nie da rady, to i tak transport damy własny panu; a co do głowy, to tak z ciekawości, chciałabym się spytać, jeśli to oczywiście nie tajemnica – jakim wymiarem właściwie pan dysponuje? – to już przejdźmy raczej do sumy, zirytował się lekko pan S., że mu się wyposażenia rzeczy wprost delikatnej dotyka – ...ja sam dotąd nie nawykłem do kształtu Nieskończoności nawet, i takiej którą noszę we własnej czaszy, a pani już się pyta! zresztą i co tam o wymiarach fizysu mówić! ja pod ciężarem konieczności proszę pani jestem, a one są czasem bystre tak, i kanciaste jakie, że wręcz ich reakcji nie przewiduję... a co do ceny? to mówiąc pan magister S. jeszcze nie wiedział, czy powinien był się obrazić poprzednio, a miał za co? no i czy lepiej z tym odczekać? – stawiam na to całą moją przyszłość! wykrzyknął na wszelki wypadek – no, przynajmniej jak będzie trzeba! i zsumitował się, zamilkł. – to, co pan powiedział, wystarcza nam w zupełności, gładko podsumowała go panna (zapewne) Lyx, i nie wiadomo skąd poczuła się teraz niepewna (czyż nie przyznała mu mimochodem na zapas – i atrybutów również męskości?) czyli też to było aż uznanie, jakie obiektowi wyróżnionemu się należy, bądź co bądź obiecującemu i sumę jakąś tam, i jaka by tam nie była, wypłacalność. „Transakcja zapowiada się chyba nieźle?” pomyślała; – zgoda, napiszemy tu zaraz zamówienie! zapodała głośno; – to jeszcze i zamówienie?! myślałem, że kapitalizm do was już dotarł! – sprzęt będzie za dwa, trzy dni, jak przyjdą pieniądze na konto! przebiła go stanowczo panna Małg, wskazując zarazem swym, półprywatnym już, uśmiechem sarny, że nie da się żadnym sposobem zwieść na tory tych tam neo- czy post-reżimo-deko- populi-totali-sakrali-lustrali- i innoistycznych ple-tematów! – albo płatne do ręki przy odbiorze, upewniła go! – co panu z pewnością jest na rękę! i tak zakończyła. „Młoda, śliczna, choć i trochę zgredka”, pomyślał S., „ale dla nauki to niech już tak będzie, no i dla mnie trochę!” – i dobrze! dopowiedział głośno, bo nie mam tu dziś akurat khm, drobnych przy sobie, a i grubych chyba; drobne rozeszły się raczej, ha-ha! I rzucił jeszcze szybkie, sprawdzające? spojrzenie, zamiast czego? zapomniał o tym. Wyszedł i poszedł sobie. Wiedział bowiem, że jak tutaj kiedykolwiek wróci – będzie o głowę mądrzejszy od siebie dziś, a nawet i chytry bardziej, jak potrzeba, i radę sobie ze wszystkim da --bo będzie miał w głowie dodane to, czego oczywiście dziś jeszcze tam nie ma!! i będzie to wszystko, podług pierwszego prawa kapitalizmu – odpowiednio już, czyli na własność! 50 i przysiadł się do machiny Sin, i wcisnął Enter, a potem wypróbowywał inne guziki, za każdym razem niespodziewanie coś wyskakiwało; i niepożądanie! ach cóż! potem i możliwości dla siebie wynalazł, jedną tak ważną, a mnóstwo niepotrzebnych! – ale to jest przecież skraj twórczości już! wykrzyknął i popracował drugi dzień, tydzień, miesiąc, dwa, aż spisał z pół życia swego, po porządku tak, żeby było jak naprawdę powinno być, z przyczyną i skutkiem; choć przecież właściwie... niczego tak do końca jeszcze nie przemyślał, żeby przeżyć! ale jak czuł, tak zapisał; a potem jeszcze i innych uwzględnił, cudzysłowów ponastawiał, żeby nie chodzić do sądu, pytajników, że niby jeszcze dużo nie wie; a potem zamienił wszystko razem jako przypadki zależne, od czego? ano właśnie! siły ogólnej jeszcze nie odkrył! a i przypadki szczególne, choć tych było mniej, tam gdzieś poumieszczał; jak to dobrze, że wszystko się prawie samo w tę machinę wpycha! a potem to się połączy, jak tylko się przemyśli jeszcze raz, czyli i we mnie trochę, no i w sąsiedztwie sztucznym niech na razie poleży! a jak samo zrośnie się tam, to i nie szkodzi; potem kiedyś podzieli się wszystko podług paragrafów,rozdziałów,uporządkuje,uładzi,jak cegiełki do muru – i całkiem będę już jak nowy! Kolejnego dnia, po miesiącach, kiedy znów zasiadł nad klawiaturą i chciał to gotowe czytadło odczytać – ach, to zniknęło!!patrzy – nie ma nic, wszystkie zapisy zamieniły się w nic, robaczki jakieś!! tyle zwariowanej harówy było, pół roku roboty diabli wzięli!! no, nie, myśli sobie, nie jestem niezdolny, a jednak! i od początku ma pisać, jak było?! – ...a może to jest akurat tak, że jak się gdzieś stwierdza, że na przykład istniałem ze względu na coś innego istniejącego? a to inne to się nazywa od razu, po imieniu? właściwie to jest proces cały, ja swoją prywatną równoległość procesu prowadzę do, no, jak się to nazywa, heterotelia chyba?! więc ja żyję trochę nie jako ja, lecz właściwie ze względu na cel jakiś tam zewnętrzny! ... i on był ważny tutaj przecież! kiedyś i teraz!– a może to jest tak ze mną jak z tą machiną choćby – – ...bo człowiek to staje się sobą dopiero gdy kiedy potrafi być tym i tym, metafizyk niby, ale i aktor, i działający, i ktoś jeszcze, choć czasem to się i samemu nie do jednego powołania przygotowanym czuje! do wielu też – choć na próbę! – nadać się musisz - ...A czyż nie pora, by pomyśleć o czymś innym, wyjechać gdzie stąd, w góry powiedzmy, gdzie powietrze ostre?! zapalił się Sin. 51. SĄD I KOMARZYCE Do podobnego zamiaru dojrzał i Tamsin, Tamt vel Tam, żeby gdzieś wyjechać. – Jak tylko noga mi schudnie i da się wepchnąć w but – poddam się jak najchętniej próbie nowego, odpowiedniego już dla mnie życia! przyobiecał sobie i rozmarzył się. – ...zatem do gór, ku górom wreszcie! zawyrokował następnego dnia. Ale miał jeszcze sprawę w sądzie, z Galerią Bubla. I tam pośpieszył, ulicą sobie idzie, zatem już stać go, by się rozliczyć i z cudzych grzesznych przypadków! „jakby nie było, za najgorszy mój krok w życiu uważam, że do tej Galerii wstąpiłem, kierując się miłością bliźniego prawdopodobnie, żeby ich wesprzeć, coś kupić! a parszywie tak wdepnąłem!” Zdecydował się kupić szafę, oni mu ją przysłali w kawałkach, i co?! Po rozpakowaniu okazało się, że złożyć się nie da nijak, bubla mu wepchnęli. A teraz pieniędzy zwrócić nie chcą, on biegać po sądach musi, już wyjechać chce, a do rozprawy daleko, wysoki sąd wykorzystuje go w roli gońca, choć kulawego! kwity coraz to nowe każe mu donosić, a to z parteru na drugie piętro u nich; lub z powrotem; bo im przez tygodnie trzy szły, szłyby i dalej, szły, ale jeszcze nie doszły i jego samego sąd wzywa pod groźbą, by zapłacił jeszcze raz za swój pozew. Nie na rozprawę przyjdź, tylko przenieś pan kwity!! – Boże, jak ja marzę o prawdziwej rozprawie z tym sądem! wzdycha T, do literki jednej zredukowany, nawet i bez kropki! i listem wezwany via poczta główna, do kolejki się stawia! a wystawszy swoje na piętro znów kuśtyka, a śpieszy się! bo tam okienko przed nosem skłonni mu są przymknąć, a zniecierpliwiony! „Wysoki Sąd beze mnie sobie nie poradzi! to niech już popracuję ja, pomogę, pomożecie?!” on gotów być tuż-tuż, i żeby siłą woli choćby – robotę Sądu umożliwić! on by już dla Wysokiego Sądu wszystko, kwity poprzenosił, byle on że chciał być jeszcze czymś, wysokim a nawet i niskim sądem! zadziałać czasem trochę! po drodze sobie wymyślił T, że chyba sąd, niekoniecznie tak zaraz, ale kiedyś za rok, dwa, trzy mógłby i dla niego coś zrobić wreszcie, nawet i osądzić go! onieśmielony, że aż z tak prolongującym wnioskiem odprawiony, ale przecież to Sąd, choć może i źle czyni ale! „...ale wiecie co? ja tu zaapeluję po drodze, no, rozgorączkowany trochę jestem, lecz jakbym tam na sali się znalazł kiedyś – to niech i przynajmniej dojdę tam dziś – przed okienko jeszcze raz! idę o zakład że” tak sobie mruczał i myślał i kuśtykał Tamt, nie zdążył dokończyć aż, znów tamto zamknięto! A teraz dziś na ulicy tu ruch, wypadków coraz więcej bywa zresztą, liczba śmiertelnych większa w nich niż było na wojnie, nie tyle światowej, choć zawsze --i w poprzek ulicy przejść chce, a z logiki ruchu mu wynikło, że wolne miejsce takie jest, na moment, więc wszedł na sam środek jezdni, już i do krawężnika przeciwległego dociera, a z tyłu ludzi co niemiara czeka wypatruje światła a on już tu, nowy krawężnik pod stopami miałby, on, wolny człowiek, pomyślał, zdecydowałsię i wykonał!„przecież tu nie jest jak w sądzie! tu człowiek się porusza!” rozmarzył się, nowy zamaszystykrok dając, o dolegliwościach zapomniał - - aż go opadło z przodu coś, i z boku!!coś jak pajęczyna albo ćma, lekkie lecz i większe, pełniejsze od niego; i włosów co niemiararzuciło się nań, oplotem ze wszech stron, na twarz i ramiona, i w nos mu się pcha to i kłuje,jeszcze z pędem jakim!a głowa mu cięższa od tego staje się coraz, już to nie wszystko jest jego co ma,a i w głowie pewnie i poniżej!ręce też czyjeś spadają nań, nie ćma to więc ani wydra, ki diabeł znów!„chyba i coś większego niż diabeł! myśli Tamt, to pewnie komarzyca, tak ogromna to raczej!i to w centrum miasta, tu, ruch uliczny jej nie szkodzi? od spalin się nie truje!„ach, jak lekko byłoby bagaż ten zrzucić!” lecz wpijać mu się zaczął; delikatnie, a potem tonawet i gorzej niż sąd w jego poczucie się!„nie do zniesienia to wszystko razem!” krzyczy w duchu, trusi!„oj, chyba długo zwykły komar musiałby celować, żeby do mnie tak się dobrać, dopaść wruchu!”Zastanowił się Tamt, i odsunął to od siebie, choć na oczy nie widzi; – a żesz to dziewczyna! mruknął wreszcie, co prawda wątła, ale teraz takie się nosi! no i z napadu sądząc, zawzięta bardzo jak! ach, gdybyż to do przewidzenia choć było! spadnięta zległa w końcu mu na ręce, wyplątać się dalej z niej nie sposób; zległa tuż przy słupie z ogłoszeniami, i patrzy ukradkiem, choć nie na niego wciąż jeszcze, nie śmie, nie wypada! jeno tam daleko gdzieś! a tutaj i nie tłumaczy się za bardzo, a przecież to dama być może w myśli! a jezdnia na ten moment przecież tak szeroka była! a skoro opadła ona nań, to widać i gotowa była już, sporo czekała, no, jak i teraz – że on przeprosi! i decyzji innej powziąć nie śmie! kobietą ona przecież... no, jest!! „ależ ja żaden zalotnik czy inny smakołyk dla niej!” dziwił się Tamt, przy żądaniu satysfakcji tak nagłym – „jedynie narkotyk byłby tu skuteczny!” przechodnie, którzy już tłumnie go teraz wymijali, śpiesząc się, gapili zastanawiając, czy to nie reklama I TY NA TO ZASŁUGUJESZ! ależ on by jej, czemu nie... jeśli to jakaś zalecanka? i myślał gorączkowo i próbował do niej mówić Tamt, lecz ona wciąż jak bez głowy; spojrzenie nadal ukryte gdzieś, nieobecne... – czy pani przypadkiem jest ze mną?... to niewygodne przecież?! próbował życie sobie nowe ułożyć Tamt, a na to nic tamta. Z włosów co jej opadły, w nieładzie zbyt wielkim są, może i mógłby coś wypleść? A ona nic, nawet już nie narzeka, w spleceniu od napadu własnego trwa; i obcym go znajduje, jak bardzo obcym!! „Niechby i uderzyła mnie w twarz, podług zwyczaju, gdy tyle aż trzeba na dowód jej inności! „lub zasugerowała delikatnie – lecz słownie – że ona jednak ma rację? tylko ambicją prze! Ta kobieta (choć dziewczyna) pewnie wyzwolona nagle ode mnie chce być! tak dziwnie żali się Tamt; „a może chce szukać we mnie opieki? że jej się należy! niech mnie za to osądzi Sąd! że ja się tak pechowo musiałem dziś tam wybrać! W tygodniu tak zdarzyło mu się po raz trzeci już, „co i raz z rąk mi się ktoś nie wywija!” „a może poszamotać się więcej było trzeba? dla sprawy!” - - obrażona i znudzona wykręciła mu się wreszcie na podkutym obcasie i odeszła. – A przecież ja zamierzałam skręcić w prawo, nie w lewo! zsumitował się w końcu mało zwycięski Tamt i ruszył osowiały ze swą parszywą logiką. 52. STĄD KU GÓRZE Po przeżyciach ulicznych tym bardziej Tam spokojnie pragnął dojść do siebie. Nowego wezwania z sądu nie było, pojechał więc do uzdrowiska. Tam poznał sąsiadkę, skromną tak, że przez pierwsze dwa dni ani razu nie śmiała mu spojrzeć w oczy. Pewnego dnia jednak ukazała się na korytarzu, gdy on akurat był w drzwiach windy gotowej do odjazdu, rzuciła nań szybkie, twarde spojrzenie i głosem nie znoszącym sprzeciwu – przepraszam!! zawołała, co oznaczało że on musi czekać, a zapewne i to, że ona tam musi wejść najpierw, więc niech lepiej od razu wyjdzie on! Tak dotąd ta zahukana służka dojrzała wreszcie do ważności, może i na wzór swego groźnego teraz pana, bo gdzieś tam w biurze. A że trzeba się w życiu śpieszyć, wiadomo, a wakacje są, by wszystko odrobić. Dźwig ruszył, Tamt już i nie śmiał przesunąć się bliżej drzwi, czyli przed nią, zamierzał wysiąść wcześniej – ulotnił się więc jedyną drogą, jaka była jeszcze do wzięcia, to jest przez sufit. O, na całe szczęście, ulatniać się już naumiał się nieraz, sztuki, która mu chętnie pomogła, jak i Wysoka Istancja Chemii (czy tam Fizyki); dzięki nim człowiek może wyparować sobie gdy tylko zapragnie, i nie pytać o zgodę nikogo. Wypadł na schody wprost przed budynkiem, tam (dzięki odwrotności procesu, który raz się spełnił) natychmiast został zauważony jako gość realny. Teraz idzie sobie Tamt, salutuje mu szpaler kwiatów, a za nim podąża tłum cały – też idzie i patrzy, wszyscy by chcieli tylko tak iść, bo dotąd nie mieli okazji; i przeć się naprzód, na zabiegi albo i tak, bez powodu, wszędzie tylko iść gdzie nie każą. A on idzie przed siebie wprost, najchętniej może też od razu by i zniknął! lecz i na trochę widoczków już został, postał sobie z boku, zauważany lub nie, czasem to może i celowo niezauważany, niewidzialny? a znaczy jedynie to, że zbytnio na widoku miejsce sobie wybrał, już znów inni nań napierają „ach, co za oszczędność miejsca, taka decyzja bez wyboru!” skarży się w myśli, ironizuje; nawet i się zachwycił tym, że im tak mało trzeba w życiu, lecz posmutniał. „A może oni jednak na przekór czemuś prą? krzywdzę ich choćby myślą?!” Zamierzał o wielu rzeczach zapomnieć tu; lecz nie kierunek, zamiar własny, lecz sąsiedztwo w tym iściu ważyły. „No bo przecież to miejsce dane jest dla wszystkich naraz! a czy mają coś wspólnego ci wszyscy? czy potrafią choćby jedną rzecz ważną unieważnić w swoich oczach, myśli, choć na moment? Gdy nie masz prawa żyć osobno, to czy i jakiekolwiek miejsce cię ochroni? Czy i na ocenę dystansu między ludźmi konieczny jest zaraz Wysoki Sąd?! Że tłumni widząc go, parli za nim, to dlatego tylko, iż nie stał się z powrotem dla nich niewidzialny. A może był dla nich gwarancją jakiejś jedynie słusznej drogi? Bo skoro on ją wybrał i idzie sobie, a wygląda że wybrał niezgorzej, to i dla nich będzie dobra ta droga, a co my gorsi? Z natłoku zrobiło mu się duszno, ogromnie duszno, zemdlał, nim zdążył się bowiem przekształcić w innego cokolwiek. Wtedy rozeszli się szybko, straciwszy punkt orientacyjny do parcia się; większość była nawet rozczarowana z tego powodu. Jego zaś uratowała pani Fizyka, to jest nauka o stanie poza świadomością, która działa w odniesieniu również do stanu niewładania nad sobą, czyli w zgodzie ze sobą, kiedy się nie czujesz sobą. Aż wyrównało się powietrze wokół, ciśnienie wróciło do normy, T. poczuł się jak żywy, przyznał do siebie, choć nie było to łatwe; „ale zawsze jest jakieś wyjście!” wykrzyknął w myśli. W chwilę później przypomniał sobie, że powiedział to niegdyś woźny w jego firmie, a nazwy firmy nie pamiętał, tylko co powiedział woźny – o wszystkim innym pamięć mu się jeszcze nie odtliła. „Jak wyjść stąd teraz? Na chwilę chociaż niech zostanę sam!” I końcu ruszył z miejsca, na uboczu znalazł ławkę; pod drzewem pusta stała. Siadł na niej; ale już za moment nie poczuł się sam, z tyłu facet dziwny o ławkę mu się oparł, Tamt poczuł jego chuch. W czapeczce był z daszkiem, GAULOISES BLONDES na niej stało napisane, ach, cóż za Europejczyk! – troszeczkę przeszkadza mi pan! musi pan nade mną wisieć?! naiwnie spytał Tamt, bo przecież buc bucowatości nigdy nie wyprze się; on jej zawdzięcza wszystko, i do kurortu przybył że, a bo mu się należy! – a stoje sobie bo chce! a co, UB tera nie ma, boi sie pan? wolność dla wszystkich jest, ha-ha! T. wstał, oddalił się, z daleka zobaczył, jak B. stał jeszcze na zdobycznym, komarzyca samiec. Podszedł Tamt do Starszego, co na ławce siedział; – czy mogę? spytał; – nie mówię w twoim języku, odpowiedział Starsz; – jeżeli nie przeszkadzam, to możemy pomówić i w twoim, zaproponował Tamt. Gospodarz ławki na propozycję przystał. Rzeźbiarzem jest, rzadko wypowiada się w słowie; tym chętniej więc korzysta z okazji do pogadania. Niebawem już On mówił więcej, a Tamt opanowywał jego język stopniowo, aż mu się w głowie nowa wiedza poukłada. Już przy kolejnym spotkaniu zaczynało być tak, że i myśl, bezsłowna jeszcze, sama na język mu się pchała, choćby bez rytmu i składu; a działo się to i zdecydowanie coraz bardziej, chociaż bez barw wielu w cieniowaniu znaczenia. Tamt całkiem niespodzianie dla siebie zauważył, że się jąka, lecz sporo już potrafił wyrazić z tego, co bezpośrednio zawdzięczał tej swojej nowej słuchalności. Rzeźbiarz zaś, kiedy nie mówił sam, słuchał go coraz uważniej, przerywał tylko, by dopowiedzieć coś, poprawić. Tamt wreszcie ośmielił się i do tego, by zacząć mówić płynnie, bez wyboistych zatrzymań; a domniemania swoje kolejne też zaczął już głośno wypowiadać. Potem już każdy z nich mówił co chciał, nie czekając do końca na zrozumienie przez drugiego, bo drugi pojmował rzecz prędzej, czasem natychmiast, po swojemu; i tak szybko już obaj pędzili wprost do zrozumienia; rozgadali się; zaczęli gnać w głąb siebie, no i dookolności tam wszelkiej. Z boku gdyby kto posłyszał ich współmowę, zbyt wielomyślną może, wielogłośną – zdziwiłby się, że można tak niewiele usłyszawszy, wiele już mieć samemu do dopowiedzenia, i to nie przerywając wypowiedzi tamtemu! Rzeźbiarz mówił raczej tak jakby strumień po kamieniach pędził, spadał, wyraziście, szelestliwie; zacichał czasem nagle, jakby dla zastanowienia czy wyminięcia przeszkody – albo może i naśladując ów moment, kiedy woda w szczelinę wpada, znika niby – a wtedy Tamt, jakby to on właśnie brał na siebie wszelkie zapewnienie, że co zginęło nagle, nagle się też i pojawić może zaraz,przejmował głos, niby już czekający wodospad, i nagle, bez wahania, lecz bez poganiania,oswajał go względem zaistniałych przeszkód,zachęcał i szykował do ich pokonania. Tak sąsiad nie zwodził sąsiada i żaden nie próbował nigdy nic odmienić, skrzywić choćby o włos intencji przez onego wpierw wypatrzonej –tak i w powietrzu gdy wędrujesz człeku czasem, sprzyja ci coś tak wszechwładnie, żebyśtylko postąpił chciał o krok dalej, nie musiał zawahać się ani na moment i wtedy BardzoWielki krok czynisz! Nie umiałby tego sobie powiedzieć jeszcze Tamt, czy już na wszystko jest gotów, by Takim krokiem i razem z Onym wszędzie iść – no, czy jedna przed nimi droga; ale że z intencji samej, jego i Onego, niezawisłej intencji, rzeczywistość sama się przed nimi składała – to, wiedział o tym, jest już całkiem pewne, a nawet i trochę realne - więc tak to mówiło się im, myślało im się! a Tamt w duchu, przed sobą samym, poczuwał się już stopniowo coraz ważniejszy; wreszcie na tyle aż, by wiedzieć nieźle, co w bieżącej i dalszej sytuacji robić im należy. Że myślał zaś o tym i Ów, chciał tego samego może, to i się do siebie bardzo a bardzo przyzwyczaili. Po usłyszeniu dłuższej wypowiedzi sąsiada Drugi odchodził na bok, notował w myśli coś wolno, wracał, potem swobodnie dalej swoje plótł, co Pierwszy współgospodarz ławki słyszał lub i nie słyszał, może tylko wyobrażał sobie, co też tam on, Tamten, zaplata sobie w duchu, choć rozumowo tego wcale nie wymyśla. Po paru takich zapisach w myśli Tamt zorientował się, że równie łatwo teraz mu przychodzi wyrazić i znaczenie nowe, w języku Tamtena, a nawet i takie co nigdzie dotąd nie wypowiadane było, jak też i takie, którego nie spodziewał się po sobie sam, jeszcze od siebie nie usłyszawszy. I jedno słowo czasem, dotąd obce, nieznane, zaczynało mu nagle tłumaczyć wiele rzeczy wprost, o wiele łatwiej, niżby przypuszczał kiedy – że w jego języku ojczystym, tak dobrze mu znanym, wyrazić to jest możliwe. Przez krótkie niespodziane wtrącenie Tamtena łatwiej mu było wreszcie coś pojąć, niż kiedyś z rozbudowanej, uczonej wypowiedzi! „...bo jeśli interesuje cię przyjacielu coś, przetłumacz to ze swojego na język niby obcy, wtedy o sensie (lub braku) tegoż łacno się przekonasz!” – zdało mu się, że już czytał to gdzieś! a jednak zapisał to zdanko dla siebie, wyłącznie dla siebie, nie wiadomo przecież nigdy, kiedy i co można w nowych okolicznościach przyjdzie stracić! Język obcy, którego tak długo opanować nie umiał, otworzył mu się w końcu sam, w dodatku stawiając tamę nieuważnemu myśleniu. A kiedy i u Onego zauważał błąd, szczelinę bezsensu, Tamten bowiem lubił czasem wygłaszać długie ciągi słów podług melodii jedynie, tak jak mu się akurat wrodziły, więc do przyjęcia się zdały gotowe, nawet i jasne – ale znaczenia samego w nich nie dość było jeszcze czasu by ustalić! - wtedy korzystał z przerwy, by naprowadzające jakieś pytanko dorzucić, aż całe konstrukcje, na świeżo wspólnie zaprojektowane, powstawały z wypowiedzi Starszego od Ławki, napierały na nich – domagając się teraz już nie ujść jedynie, dla ambicji wypowiadającego tak pochlebnych, i schlebiających z powodu uwolnienia nagromadzonych słów – ale ich wspólne niosły znaczenie, wspólne zrozumienie siebie, świata. Czasem Tamt mógł i przed zrozumieniem – wyobraźnią doganiać je, przez potrącenie przypadkowego obrazu, albo słuchem, dzięki formie brzmienia. Czasem i trudności obu znosiły się wzajemnie, przez samo zestawienie sąsiedztwa; kiedy indziej znów nakładały się na siebie, piętrzyły; wtedy wypowiedź jedna aż krztusiła się, zatykała z nadmiaru; najważniejsza rzecz jednak była w tym, by nie mnożyć drugiemu przeszkód brakiem swej gotowości – i w tym od początku Niemo, Obaj, bez słów porozumienia się zgadzali. Zatem Tamt pokusił się, by kwestie trudne, niewyrażalne dotąd, wypowiadać przed Rzeźbiarzem; i mówił długo, a Rzeźbiarz owszem, kiwał głową, dodawał coś, tłumaczył, T. uzupełniał to po swojemu, i tak dłużej i dłużej – did you understand it? pytał się, upewniał,a Ławkowy Sąsiad odpowiadał – tak, but only meaning; – no to powiedz mi teraz, jak jeszcze według ciebie miałoby to brzmieć... Rzeźbiarz próbował w swoim języku, we właściwym rytmie, poprawnie, Tamt słuchał go z satysfakcją wielką, i że tak to brzmi jego myśl – w dodatku po obcemu! a w domu nieraz jeszcze to zapisywał, domyślając się, że skoro tak ładnie się w obczyźnie coś przyjęło, to może i na później zostać u niego. I wysłuchiwał chętnie, jak Rzeźbiarz mówi do niego rzeczy, o których on nie wiedział, a potem i Tamten się przyznawał, jak one były długo i niewyobrażalne nawet dla niego, Rzeźbiarza. Wspólny cel widać już mieć musieli, tylko żaden go nie śmiał nazwać jeszcze; jak jeden zaczynał to przerywał drugi; już i Ławka ich ojczyzną prawdziwą się stała; – lubię być artystą, powiedział sobie kiedyś Starszy, odpowiada to mojemu usposobieniu... rzeczy najważniejsze giną często w przestrzeni gdzieś, albo dzieją się w innej niż ta, w której przebywasz; a tu proszę, trafia ci się czasem tak, że Resztę Pozostałą zagonić do jedności wspólnej potrafisz – – i da się to zapisać, ale czasem! dodał Tamt, – ...a tu, w powietrzu ostrzejszym, szczęśliwie potrafi świat sobie trwać warunkowo - -tak się Rzeźbiarz Tamtowi, i Tamt Rzeźbiarzowi, zwierzali się, jeden drugiemu jako starszy brat po myśli, no, kuzyn. Ale kiedy kolega Tamtena przyjechał, ów powiedział Tamtowi, że odtąd będzie nim już tylko zajmował się, bo mu załatwia ważne sprawy codzienne, jest zależny - 53 – A jo myślołek ze pona nie beńdzie uz tuka! Nje lepi jok puńdzie ku górom, nji? abo tak si-edzi! ubrany po tutejszemu przechodzień stał przy ławce, na której siedział Tamt samotnie; – a skąd pan wiedział, że ja rzeczywiście myślę pójść? – a mni jok i ponum zdarzajom sie niezgorszy myśli! i góral sprzedał mu bilet do przejścia w góry hen, ku szczytom. Tamt podziękował za grzeczną pogawędkę. Jakby na zapas rozmyślał jeszcze, czemu to ludzie egzaminują innych nie podług najlepszej racji jaką posiedli, ale podług głupszej racji, jaką im ktoś narzucił? czemu ktoś z przewagą atrakcyjnych cech poddaje się bez szemrania władzy pospolitaka? ale to nie miało nic wspólnego z Góralem. Dzięki niemu Tamcio znów zapragnął, jak niegdyś,wyjść sobie i nie wracać; lubił przecież nieraz pójść do lasu dawniej, nachodzić się do syta; między drzewami Większymi już by szedł, i one szłyby za nim! a nie zawsze tak się dzieje, nie idą wszystkie; niektóre to jakby czekały tylko, aż się przybliży tamto coś! a inne stoją obojętnie, martwo; człowiek to co innego, on po to jest, by niezależnie od wszystkiego poty sobie wyciskać z rąk i nóg, a jak góra jaka ostrzejsza trafi się – to i nieźle się na nią ponawyrywać! nie z górki tylko sobie spadać! Od siebie Tamt wielkich sił już nie oczekiwał, choć może się i odezwą? ale duch tutaj w górach może i do latania by podkusił? pofruwania sobie nikt nie odmówi! Chciał uporządkować wiele, trochę zmienić; a jak dotąd tylko tandem o złożonym imieniu „Fizyko-Chemia” go nie zawiódł; a inne imię, którego desygnat już widzi – to Chmura! w niej wieczne wypychanie się sił, mniejszych przez większe – wśród ludzi to jednak inaczej! - ale tam w górze, kiedy idziesz i trafisz na kogoś po drodze, to dalej obok siebie idąc – jak byście już szli tak razem, szli tak jakby jeden chciał – wtedy i społeczność powstaje coś warta – i miałaby po ludzku obowiązek brać na siebie, chronić jako najlepszych swych członków, by mogli działać! nawet kochać i chronić, jak na dole nie bywa – – i cóż ty o tym sądzisz, dyskretnie wszechobecna Wrono, tam z gałęzi?Tamt chciał opowiedzieć wszystkim, kogo by nie spotkał, czego tak pragnął sam, co nigdy nie udało mu się wcześniej – a tutaj słowa, jak puste, nie wpadały w ucho niczyje; i rozładować wieczne natężenie energii, zbytnio natężanej czasem - – a w muzyce to może i dałoby się to zapisać wszystko, dotarcie i zejście, ale w słowach? – a pewien znów Franciszek symfonie z tego tworzył! – ale chemia i fizyka także bez słów zwycięstwa swoje mnożą! Zobaczył, jak tyraliera przed nim się zbiera, hałaśliwie targują się młodzi, kto dalej potrafi wysunąć się do przodu! Ze trzydziestu młodziaków przypartych do ściany skalnej stało, jakby zbrzydzonych nagłym wtargnięciem pośród nich porządków Góry; – lewą przejście wolne! zakomenderował Tamt; wtedy jak szarańcza przesunęli się w prawo; a Dziewczyna jakaś samotnie poderwała się przed nimi, pewnie dla pokazania swej lekkości, ale i wykonała sobą w kółko, tym samym zamachem niemal wracając do punktu wyjścia. Nie miała wprawy i zamierzony cel jej się rozchwiał. Stała teraz na przejściu Tamtowi, – niech mi choć ktoś rękę poda! krzyknęła, by zachować kontenans; Tamt zaś ją wyminął i od góry wyciągnął rękę, podciągnął i lekko pchnął ją do poprzedniej pozycji; teraz już klęczała na swoim dawnym miejscu; – sama masz siłę zdobyć się na następny krok; musisz tylko utrzymać cel! powiedział; – ja... nie trzymałam celu dotąd? – masz go trzymać i wtedy też, gdy masz ręce zajęte obie! a nawet i gdy ci jaszczurka po nodze przebiegnie, masz wziąć oczy w garść i uwagę całą! iść tak, żeby i mrówki ciebie wiedziały i dokąd kierujesz swój krok, by zdążyły ustąpić drogi; powiedz im to spojrzeniem, zamyśleniem nawet, otwarcie lub skrycie, ale powiedz! tak długo do niej mówił; wreszcie ruszyła i poszła naprzód, jak struna pięła się ku górze i pociągnęła za sobą niewidzialną linę, do której uczepieni pozostali z jej hałastry podrywali się z miejsc po kolei. 54. PAN MŁODY LIS, NIKOGO WIĘCEJ Jak Tam już sporo sobie podszedł w górę, spotkał i parę młodą, która na landszafcie przy strumieniu dyżurowała; – ach proszę pana, pan pewnie nieraz był tam, więc niechże powie pan, ale tak naprawdę, czy jest po co? czy warto? pytała się ona; ale i oboje nad tym strumykiem znudzeni siedzieli, zdesperowani wprost; i mówić im ze sobą o czym zbrakło; cisza się wokół aż przeraźliwie obco rozpościerała; mlaskanie wody tuż – czuli może jako potwarz rzucaną nieustannie ich niemocie; – ...pan pewnie i nie powie? może nie zechce! głos jej, pełen niepokoju, milczenie chłopaka obok, ach, jakie im się przytrafiło nieszczęście... – chyba i nie powinienem! odparł T. zirytowany,...rzeczywiście nie chcę i nie mogę! ruszył zawzięcie pod górę sam, choć nawet już nie zamierzał; ach, jakże mi przykro! mruczał na usprawiedliwienie, ach jak mi przykro! ani kosmyka nieba, nic, chmurki żadnej! doszli aż tu – i nie zauważyli! Niczego nie dopuścili do siebie! więc można i tak? bez śladu?! Noga, ta gorsza, zaczęła teraz mu drętwieć, więc na Kamieniu przysiadł. Tuż przed nim błysnęło coś, ...złocisty liść ruszony może? a to w prześwicie skał nie liść, lecz sierść mignęła przed nim gładko, mieszkańca rzadkiego; domyślił się, że to lis, o – zatrzymał się rzeczywiście! oczy miał spokojnie uważne, jak ogniki świeciły mu z pyszczka; dawno już Tamt kogoś takiego nie widział; postury wątłej, więc pewnie młody! „a na mnie jak zerknął!” zatrzymał się i stanął przed nim Tamt; kto pomknie dalej pierwszy? zgadywał, kto ustąpi drogi! ależ i oczywiście, że ja! – idź lisku, równe prawo masz tutaj, a u mnie to nawet i pierwsze, idź! następni może nie uhonorują odświętnej rzadkości twojej! tamten zaś na cztery, pięć metrów przed nim stoi, spojrzenie odwraca w drugą stronę, na dowód że się tu nikogo nie obawia – i w prześwit patrzy w dół, tak jak ludzie to robią, on też to potrafi niezgorzej! – ach, i swobodny jesteś jaki! a ogon za nim dłuży się, nie od parady on lecz – właściciel całą swą powagę niesie nim, kierunek za sobą trzyma! – idź Lisku, dokąd tylko chcesz! ja też tego chcę dla ciebie także! a i pierwszeństwa ustępuję ci chętnie – za rok lub dwa, jak podrośniesz, spotkamy się, gdy ja na ławce zmęczony legnę - młodziak osadę ludzką w dole już obejrzał – maleńką stąd jak placki wróbla; ach, jak ci ludzie ślamazarnie zachowują się tam! potem odwraca się do Tamta, spogląda, czeka; – na co tak czeka? martwi się Tamt; jeszcze ja tu zajrzę! dopowiada mu – a do tej pory ty zrównasz się ze mną, społeczność jedną założymy – przyjdź, ja przyjdę!! tylko popracować musimy nad! a tymczasem zostań Lisku, szczęść ci Boże! zostań albo nadal idź, a ja niech się tylko trochę, tu albo tam - mamrotał już pod nosem; potem zaś ciągle w górę szedł, do Jodeł aż ostatnich! jego noga zasię, miast drętwieć dalej, całkiem mu z buta wystąpiła, nie mógł i wepchnąć jej! chciał już w dolinę schodzić, ale teraz jak! a noga aż sina! to znów czerwona od gorączki, cały zaczął się trząść; bezkarnie jeszcze obejrzeć się mógł, hen, w górę! „o, tam zostaje grań, na niej cisza się sączy rozległa, wielka, mam ją już i w uszach!” „a grań to jest odrobina, strona przystani tylko!...” a za nim daleko czerni się kruk, – to dla ciebie Kruku, i Kamieniu, Skało również, to dla was staję się, wszystkich was na równi chłonę! tacy jak wy najwięcej przecież korzystają z Miejsca! – bądźcie wy i mnie ciekawi, i dla mnie uważni! choć tu i w roztargnieniu warto być, szeroko rozdziawić oczy! – bo to jest wysokość, nie dla psów szczekania! „az sie nachylo do ty prożni hań, grań kołyse sie popod, drga i tyka grań, pod Ziemiom sytko jesce!” „i wysed ras cłek, co to i w njebo wjiść chcioł! bo tutok ludzkości nijak! i posed cłek, a z nim nie ostało sie wiele!” „a jo myślołek ze uz pona nie beńdzie tuka!” tak mu się raz po raz głos dziwny opowiadał. Aż się nawracać zamierzył, lecz już nie ruszy się stąd. Wrona jeno spokojnie go ogląda, zamachał jej na znak porozumienia, – my tu społeczność stanowić będziem, chronić się możemy razem! – namawiał Tamt; na co ona odleciała; może i zleci niebawem. – Hej wy, co mnie słyszycie, uskładałem ja coś i dla was! To jest złożona z tego, czego każdemu brakowało wciąż, Symfonia czyli jedność z wszelkiego bogactwa! – ...i z dookolności jok tutek, z przypadku w Nieprzypadku! składałem ją dla wszystkich co się i rozpierzchli w drodze, niewidzialni już są, zbyt długo szli zapewne! nawet i z popiołu wstaną, czasem i pragnieniem swoim dawnym silni! także ja sam dziesiątki lat musiałem biegać, usłuchiwać, sklejać, aż wspólne dzieło nasze pozwoli się złożyć! – a naprzeciw trupy jak żywe się bronią, świadkowie martwi, głusi, co żyją jak dawniej, o komornem tylko i podwyżkach gwarząc, w leniwej wygodzie aż do mdłości! nawet tam w dole salę chcieli mi dać wreszcie, na koncert! tam na widowni teraz garstka, emeryci, gimnazjalista jeden, dwóch, orkiestra się stroi, maestro Starszy nie pofatygował się zjawić, nie sprawdzi, jakie popełniłem błędy! - - to lepiej już tu: hej, Wrony, a Kruki jako basy, czekajcie na mój znak! nie, Wrony wejdą jako barytony, a basem zawtóruję sam; Nodze zaś mojej rola cantus firmus przypadnie, najważniejsza ona!! – a gałązka jaka jeśli zechce zerwać się i poleci na razie nie wiadomo dokąd, to niech potem do nas dołączy! zatem na mój znak gotowość miejcie jak na wietrze liść, kiedy zalotnie ci się nasunie na Twarz człowieku, to jest prawdziwy cień twojego blasku! i Niespełnienie nasze! bez niego, ach, jak nieprawdziwa, jak niepełna byłaby Reszta! i życie nasze, takie razem, jak już wiele mówiliśmy! i pani doktor niech przybędzie także, choć i nie musi, partię swoją wyrecytowała raz już („bo atak trwa od dwóch dni do dwóch tygodni czasem!”), ona zawsze mądra i dobra, ach, jeśliby tu była! I na Jodły Maestro Tamt podniósł wzrok, tam Wrona jedna na gałęzi siedzi, a Gałęzie lekko się słaniają, ni ziąb ni silny wiatr im nigdy nie szkodzą – bo ku Górze lubią piąć się zawsze! człowiek pośród nich tylko wyrasta nie wiedzieć kiedy; a kiedy Gałąź ułamie się i spadnie – człowiek i z drzew Muzykę powinien znosić sam! – czas zacząć, na mój znak!! zapowiada Maestro – jeśli tylko ciekawość w sobie macie, jeśli się wspierać będziemy wszyscy, to niech chociaż krzyk wasz jeden słyszę --tak, w drgawkach rodził się świat kiedyś, do dziś nie spełniony! lecz dzięki zaciekawieniu waszemu – – ja tu i śpiew komara słyszę „jeszcze-wam, jeszcze-wam!” ośle, bębniaste Ucho świata go usłyszy – a więc zaryczmy razem!! odfrunęły nagle Wrony, niewidzialnym poderwane hasłem, para nowo przybyłych zaczęła na chropawym pniu ostrzyć dzioby – – jak Burza dla nich wszystkich będę! Skałą się stanę, Zawieją w lecie! choć narazie niemym Drzewem wolałbym zostać, uciszyć się, ustanąć i bez powiewu wiatru, choć przez chwilę się nie trząść, z przyczyny tych nóg 1988– 2001 JACEK PANKIEWICZ (ur. 1935) debiutował w prasie jako poeta (1953). Zrealizował kilka filmów dokumentalnych, pracował jako nauczyciel, wydawca, najdłużej jako dziennikarz, m.in. w latach 1974 - 80 w popularnym piśmie „Magazyn Rodzinny” prowadził stałą prezentację muzyki poważnej, a także współczesnej poezji i prozy. Wydał: Nos pod cios, opowiadania (MAW 1988); następnie tom pt. Franciszek Schubert idzie do czubków (PIW 1990), tom składający się z trzech mikropowieści: Klaustrofobia (portret epoki gomułkowskiej), Bycza niemowność (gierkowskiej), ostatnia część, tytułowa dzieje się za rządów Jaruzelskiego. RECENZJE: Pan Jacek Pankiewicz należy do trudnych autorów. Owa trudność nie polega na komplikowaniu czy wymyślności stylistycznej, pisze prosto, językiem jasnym, stylem bieżącym. Trudność polega na niemożności porozumienia z drugim człowiekiem. Autor „Byczej niemowności” jest jakby programowo nietaktowny, jakby mu nie zależało, przynajmniej w pierwszej kolejności, na zdobyciu czytelnika, skąpi akcji, dziania się. W „Klaustrofobii” wszystko gdzieś się stało czy staje, a w pisanej prozie sączy się cieniutką strużką owa esencja. Kto się potrafi jej doczytać, ma satysfakcję obcowania z poważnym zamierzeniem pisarskim. Znam szerzej twórczość pana Pankiewicza, jego opowiadania uderzyły mnie mistrzostwem chcianego, zamierzonego niedopełnienia. Treścią ich jest niemożność zrealizowania się obiektywnie, spełnienia się bohatera w drugiej, obcej świadomości. Ten sam wątek widzę w „Byczej niemowności”, mam szacunek dla tego utworu, który jest może przede wszystkim terenem porozumiewania się autora. P. Pankiewicz traktuje literaturę najpoważniej jak można, wywodzi ją z tej linii genealogicznej, która przyszłość prozy łączy z esejem i filozofowaniem. ZBIGNIEW BIEŃKOWSKI („Nowy Wyraz” 7/8 1980) Zapytany o swój debiut Jacek Pankiewicz sięga odruchowo po gotową formułę życiorysu, kopię jakiegoś podania o... po czym wymienia kilka dat obrosłych anegdotami i puentuje to twierdzeniem, że jego prawdziwy debiut dopiero się ukaże, być może szybciej niż złożone już w wydawnictwie dwa tomy prozy. Efekciarstwo? Raczej wierność sobie; inaczej mówiąc specyficzny dla tego autora przykład „klaustrofobii”; Pankiewicz nie lubi zamkniętych form zarówno w życiu jak i literaturze. Dążność do ciągłego samookreślenia w konkretnym tu i teraz uwikłanym w gąszcz relacji rozbija spójność tej prozy, wyznacza jej dziwny rytm i kompozycję. Pozornie robi to wrażenie dowolnie przemieszanych fragmentów zdarzeń, przemyśleń, wspomnień, fantazji. Co się dzieje naprawdę? pytanie to zadaje od czasu do czasu sam autor. Równie zagadkowa wydaje się postać narratora. Nieostre granice czasu i przestrzeni, rzeczywistości i fikcji sprawiają wrażenie, jakby opowiadało kilka różnych osób. I tak jest istotnie, bo w miarę upływu lat, godzin, minut własne historie brzmią jak cytat. Ale jeśli się zestawi te „migawki” z życiorysu w jednej płaszczyźnie i bez zachowania chronologii, całość układa się w paradoks. A może tak właśnie wygląda „niewidoczna linia zmian” kształtujących osobowość? Wszystko, co zostało zarejestrowane w pamięci, istnieje równocześnie, dlatego też Pankiewicz, rekonstruując swój wewnętrzny świat, sięga po nagromadzone tworzywo zależnie od aktualnych w danym momencie kontekstów, nadając mu własny rytm i autonomiczną czasoprzestrzeń. To, co przedstawia, zdarzyło się naprawdę. Tworzy jego rzeczywistość. Nawet jeśli nie znajduje potwierdzenia w „obiektywnych” faktach czy relacjach ich uczestników i świadków. Jakby on sam ustalał i burzył jej prawa, rozbijając własne i cudze koncepcje. – Stąd otwartość, wnikliwość, niepokój; chroniczna „klaustrofobia”, styl z pogranicza poezji, eseistyki i prozy. Trzeba przyznać, że Pankiewicz wypracował swój własny, i co ważne, funkcjonalny styl, odrębność mile widzianą w ogólnej szarzyźnie. KATARZYNA GRELA („Nowy Wyraz” 7/8 1980) O tomie Jacka Pankiewicza Franciszek Schubert idzie do czubków napiszę szczerze, a nie jako grzecznościowy komplement: książka jest wspaniała, jest znakomicie dobra! Nawet nie spodziewałem się, że będzie tak dobra; w języku giętkim, który mówi wszystko co pomyśli głowa, w kompozycji, w pokazaniu niesłychanie ciekawej – ze swymi kompleksami i niemożnością wyzwolenia się spod wszechwładzy niezwykłej wrażliwości, w niepewności jak przełamać problemy, które sama sobie stwarza – postaci bohatera. Uważam, że jest to najciekawsza książka ostatnich lat; żal bierze, że przez czasy, brak prasy literackiej i krytyki, niskie nakłady i brak czytelników, poza kręgiem czytających Chmielewską, Kulmową i Agnieszkę Osiecką (...), książka ta może ujść uwadze krytyki autentycznej i opiniotwórczej. TADEUSZ CHRÓŚCIELEWSKI Jacek Pankiewicz rozwija i doskonali sztukę pisarską, którą zaprezentował już czytelnikom w tomach Nos pod cios (1988) i Franciszek Schubert idzie do czubków (1990). Teksty Pankiewicza pozbawione pogoni za fabularnymi efektami skupiają się na penetrowaniu psychiki człowieka, na zderzaniu doznań z bagażem kultury, tradycji, utrwalonych wzorów i przypadkowych asocjacji. Język Pankiewicza jest próbą odarcia słów z nawarstwionych na nich znaczeń, poszukiwaniem mowy, która nie kłamie myślom. MICHAŁ KABATA O tomie opowiadań Wreszcie przystanek, ta chwila (2000): Na pewno jest w tej książce własne widzenie świata – uważne, nieufne, stroskane, budzące respekt dla wierności sobie. PROF. DR HENRYK MARKIEWICZ Korekta – Hanna Sawa