12216

Szczegóły
Tytuł 12216
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

12216 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 12216 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

12216 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Pierre La Mure Miłość niejedno ma imię Przełożyła Aleksandra Olędzka-Frybesowa WARSZAWSKIE WYDAWNICTWO LITERACKIE MUZA SA WARSZAWA 1999 Tytuł oryginału: Beyond Desire Projekt okładki: Agata Plewicka Redakcja techniczna: Sławomir Grzmiel Korekta: Magdalena Szroeder © 1995 by Pierre La Mure © for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 1999 © for the Polish translation by Aleksandra Olędzka-Frybesowa ISBN 83-7079-182-4 Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA SA Warszawa 1999 Prolog Stał przed nią, przysadzisty, w krótkich spodniach ze sprzączkami, trzewikach i dużej szarej peruce, którą ofiarowała mu kiedyś na gwiazdkę, uśmiechnięty błogim, nieobecnym uśmiechem ślepca, a ona starając się opanować drżenie warg, mówiła: - Dobrze, mój Janie, ależ dobrze. Zwykle nazywała go obojgiem imion - Jan Sebastian, ale myślała o nim „mój Jan" i czasem tak jej się wymknęło. - Ależ dobrze - powtórzyła i skinęła dygoczącą, okrytą czepkiem głową. - Idź pograć na organach. To ci dobrze zrobi. Wiedziała, że to szaleństwo pozwolić mu teraz, w środku nocy, iść i grać na organach. Obudzi całą szkołę i ściągnie na dół pana Weinlicka, cenzora, który niechybnie złoży raport ich wielmożnościom, panom radnym miasta, a ci powiedzą, że jej Jan nie tylko oślepł, ale i oszalał, i będą musieli zwolnić go z zajmowanego stanowiska nauczyciela śpiewu w miejskiej szkole. Gdzie wtedy pójdą, kiedy wszystkie oszczędności poszły na doktora? Słodki Panie Jezu, co się z nimi stanie: on ślepy, ona za stara, aby znaleźć pracę, Godfryd chory na umyśle, a tu do wiosny jeszcze daleko i cały Lipsk pod śniegiem... Wyblakłe niebieskie oczy w pomarszczonej jak cienki pergamin twarzy rozszerzyły się od panicznego lęku, ale drżąc od stóp do głowy, uparcie potakiwała i nie spuszczała z niego wzroku. Tak, nie wie, co się z nimi stanie, ale nie wytrzyma już tego dłużej; nie zniesie widoku tego siedzącego przy ogniu starca, który złożywszy na kolanach kościste ręce wpatruje się w niewidzialne dla siebie płomienie i nasłuchując wołań nocnego stróża, liczy godziny nocy. Wie, że Jan boi się tego, co ma się stać rano, i że w modlitwie chce prosić o siłę, i że grając modli się na swój sposób. I dlatego, choćby nawet jego wielmożność sam pan burmistrz miasta miał ich potem posłać do więzienia, ona pozwoli mężowi grać dziś w nocy na organach, nie pozbawi go tej ostatniej radości. - Tak, mój Janie, idź i graj sobie, ile chcesz. - Ostatnie słowa powiedziała mocno, z tym zdradzającym niepewność zuchwalstwem, z jakim nieszczęśliwi .YY.LIIU&L niKjcunu mu imię wyzywają wiszącą nad nimi klęskę. - Tylko nie graj za głośno - szepnęła błagalnie, tuląc się do niego, i nieświadoma tego, że przeczy sama sobie, dodała: -1 nie siedź tam za długo. - Nie, nie będę siedział długo. Wargi jego poruszały się jeszcze, ale nie dobył się z nich już żaden dźwięk. Przycisnął ją tylko mocno do piersi, jak gdyby chcąc, by samo serce powiedziało jej, jak bardzo jest wdzięczny. Wtem otworzyły się drzwi sypialni i do pokoju wszedł Godfryd. Spostrzegłszy, że zapomniał włożyć jednej pończochy i że czerwona peruka przekrzywiła mu się na głowie, Anna poczuła w sercu ukłucie bólu. Widok syna otworzył starą, na chwilę zasklepioną ranę. Wiedziała, dlaczego tak wygląda: Godfryd jest chory na umyśle i doktor powiedział, że już nigdy nie będzie zdrowy; a taki z niego łaciny, wysoki chłopak; zasiadłszy zaś do klawikordu gra z głowy takie piękne melodie, że nawet Jan, surowy, gdy idzie o muzykę, słucha nieraz ze łzami w oczach. - Czy mogę, tato, pójść z tobą? - spytał biedny głuptas podniecony jak dziecko. - Będę dął w miechy. Jan Sebastian Bach skinął głową. - Dobrze, mój synu - odparł łagodnie. - Będziemy się razem modlić. Stojąc w drzwiach Anna Magdalena patrzyła, jak starzec opiera się na ramieniu syna i obaj posuwają się niepewnie wzdłuż skąpo oświetlonego korytarza. Potem zamknęła drzwi i stanęła bez ruchu, z twarzą ukrytą w dłoniach. Teraz nareszcie mogła płakać, cóż zresztą innego mogła robić? Nie zapytywała już siebie i nie próbowała zrozumieć, dlaczego Bóg zsyła im tyle cierpień. Czyż nie byli porządnymi ludźmi? Czyż Jan nie stracił wzroku w Jego służbie, spisując przy świecy melodie, które miały sławić imię Wszechmogącego i śpiewać Jego chwałę? Dla Niego przecież napisane zostały wszystkie te kantaty, motety, ta wielka Msza, na którą ona sama liniowała papier, i ta, najukochańsza ze wszystkich jego dzieł, Pasja. Czy Bóg nie słyszał ich wcale? Odjęła dłonie od twarzy i wytężyła słuch. Zaczął już grać, grał Pasję. Wiedziała, że to właśnie będzie grał: była to wszak opowieść o Panu naszym Jezusie Chrystusie, o tym, jak Go bili i plwali na Niego, i włożyli Mu na głowę cierniową koronę, i kazali Mu nieść krzyż aż na szczyt wzgórza, na którym krzyżowali morderców, a On, Syn Boga żywego, zniósł to wszystko bez słowa. I oto jej ukochany Jan w ułożonej przez siebie muzyce opowiada teraz o tych straszliwych sprawach, aby rano pamiętać, że Jezus ścierpiał dla niego wszystko i że on także powinien starać się być do Niego podobny. Wtem usłyszała odgłos pospiesznych kroków i odwróciła się, aby otworzyć drzwi. Tak, to pan Weinlick. Był tak wściekły, że bełkotał coś do rroioą siebie pod nosem, a spieszyło mu się tak bardzo, że biegł raczej niż szedł, i nawet nie zdążył zapiąć trzewików. - Co go napadło?! - krzyczał do niej już z daleka. - Czyż nie wie, że to już po północy? Oszalał?! A kto mu pozwolił grać na wielkich organach? Jeden organista ma prawo grać na nich, a nie on - nauczyciel śpiewu!... „Lepiej niech się wygada - myślała patrząc na zbliżającego się cenzora - niech się trochę zmęczy". Długie lata współżycia z mężczyzną nauczyły ją tej mądrości. Jej Jan wpadał niegdyś w tak straszny gniew, że ciskał perukę na środek pokoju, i wtedy jedno tylko skutkowało: pozwalała mu spokojnie wyszaleć się, a po chwili uspokajał się znowu. - Jest tylko nauczycielem śpiewu, słyszy pani? - Dysząc ciężko pan Weinlick stał teraz o parę kroków od Anny. - Złożę raport i... Musiał urwać, bo mu zabrakło tchu. - Niech pan wejdzie, panie Weinlick, i siądzie na chwilę - powiedziała łagodnie. - Nie przyszedłem tu w gościnę - parsknął gniewnie, wstępując za nią do środka. - Przyszedłem powiedzieć pani... Zamknęła za nim spokojnie drzwi. Dźwięki muzyki stały się o wiele cichsze. - Proszę siąść na tym krześle - powiedziała z niezachwianym spokojem kobiety-pani domu - i chwilę odpocząć. Usiadła obok niego przy dużym stole służącym do posiłków i przyglądając się gościowi pomyślała, że nie jest to człowiek naprawdę zły. Ot, po prostu biedny i zalękniony. Jak ona sama, jak jej Jan, jak wszyscy ci, co nie mają pieniędzy. To strach rodzi w ludziach okrucieństwo. - Nie powinien pan wybiegać tak po nocy bez okrycia. - Niech panią o to głowa nie boli - warknął ostro, bo gniew wzmagał się w nim w miarę, jak lżejszy stawał się oddech. - Ależ pochoruje się pan. Proszę tylko spojrzeć: spocony, cały zdyszany... - Nic mi nie jest. Chciałem panią tylko ostrzec... Ale ona już podnosiła się z krzesła. - Dam panu trochę gorącej zupy. - Nie chcę żadnej zupy - ofuknął ją patrząc, jak pochyla się nad wiszącym nad ogniem kociołkiem. - Przyszedłem tylko po to, żeby... - A co pan zrobi w razie choroby? - przerwała spokojnie, nalewając wazową łyżką zupę na talerz. - Przyjdzie wtedy leżeć w łóżku, nie będzie komu dojrzeć chłopców i kto wie, czy rektor nie napisze do Rady Miejskiej, że przydałby mu się nowy cenzor... - Podeszła znów do stołu i postawiła przed nim talerz zupy. - Proszę to zjeść. Pójdzie na zdrowie. Pan cenzor głośno przełknął parę łyżek. 8 Miłość niejedno ma imię - Powiadam pani, że tym razem za wiele sobie pozwolił i że będę musiał złożyć... - Jedz pan - powiedziała z nie znoszącą sprzeciwu stanowczością. Przez chwilę jadł w milczeniu, pospiesznie, nie śmiejąc odpocząć. - To nie jego wina - oświadczyła nagle, wskazując na siebie. - Ja mu kazałam pójść tam i grać. - Pani? - W głosie jego było więcej zdumienia niż gniewu. - Po co to pani zrobiła? - Potrzebował tego. Widzi pan - mówiła teraz jak do przyjaciela - rano przychodzi doktor. - Operacja? - Nagle opuściła go cała napastliwość; podświadomie ściszył głos. - O której? - O siódmej. Ale pomocnicy przyjdą wcześniej - gardło jej zdławił szloch - przygotować go. Cenzor przez chwilę milczał. Nieobca mu była groza chirurgicznych zabiegów, wzdrygnął się na samo ich wspomnienie. - Przepraszam - powiedział kładąc rękę na jej dłoni. - Najmocniej przepraszam. Wytężył słuch i stwierdził, że muzyka ustała. - Muszę iść - powiedział wstając szybko - i zapędzić chłopców do spania. - W drzwiach odwrócił się do niej jeszcze. - Ma pani szczęście, że rektor śpi w tylnej oficynie. Poza tym jest trochę przygłuchy. - Więc nie napisze pan do Rady? - spytała cicho. Zaprzeczył ruchem głowy. - Ale niech mu pani nie pozwala na to więcej. - To już ostatni raz - odparła, ale on nie dosłyszał już jej słów, bo biegł korytarzem w stronę sypialni chłopców. Parę minut stała jeszcze przy stole patrząc przed siebie. Dotrzymał obietnicy, nie grał za długo. Za chwilę będzie tu z powrotem. Powstała i czekała w otwartych drzwiach. Niebawem zobaczyła ich obu; szli powoli, a ona rzuciła się im naprzeciw. - Dziękuję ci, Leno - powiedział miękko. Z jego twarzy zniknął wyraz lęku. Pomodlił się i był już gotowy. Za oknami drzemał Lipsk w dusznym upale letniego popołudnia, ale w pokoju panował półmrok i chłód. Rozjaśniały go tylko przenikające przez żaluzje słoneczne smugi. Wiedziała, że leżący spokojnie w ich wysokim orzechowym łożu mąż ŚDi: iedna ręka sooczvwała na kołdrzp. płowa zanaHła ołphnkn w noduszki. oddychał spokojnie. Nareszcie, po tylu tygodniach od operacji, przestał jęczeć przez sen. Usiadła cicho przy łóżku i z miłością wpatrywała się w jego twarz. Spokojna, biała, nieruchoma, podobna do maski. Tylko wargi drżały lekko za każdym razem, gdy wciągał do płuc odrobinę powietrza. Wiedziała, że umiera; nie było już teraz po co ukrywać prawdy, spodziewać się odmiany, a nawet modlić się. Trzy miesiące mija od operacji, która się nie udała, a była dla chorego takim wstrząsem, że począwszy od tej chwili zaczął powoli gasnąć. Och, ta operacja! Nigdy nie zapomni jej koszmarnej, niewypowiedzianej grozy! Na początek sam widok „pomocników" doktora, czterech tęgich drabów w zbryzganych krwią fartuchach. Nic dziwnego, że porządni ludzie unikają spotkania z nimi w oberży czy na ulicy, jakby byli oni katowskimi pachołkami. Może muszą być tacy: twardzi, plugawi i wiecznie pijani, by móc żyć i sypiać po nocach. Niektórzy z nich, podobno, od patrzenia na to, na co muszą patrzeć, i spełniania tego, co jest ich obowiązkiem, tracą rozum, a niejeden podrzyna sobie gardło. Przynieśli ze sobą beczułkę jakiegoś specjalnego trunku, którym jakoby człowiek tak się upije, że nie czuje wcale bólu, po czym śmiejąc się między sobą i opowiadając grube żarty, wlali przemocą Janowi do ust dwie kwaterki i sami pociągnęli parę tęgich łyków, jak powiadali, dla uspokojenia nerwów. Następnie, położywszy pacjenta na służącym do posiłków stole, unieruchomili skórzanymi pasami przeguby rąk i kostki nóg, a w chwilę potem do pokoju wsunął się wymuskany i woniejący pomadą doktor Taylor. I wtedy zaczęła się krwawa mordownia. Nigdy, choćby żyła na świecie sto lat, nie zapomni tego zduszonego bełkotu, jaki wydobył się z Janowego gardła, kiedy doktor z lancetem w ręku pochylił się nad jego oczami. Kolana się pod nią ugięły i zaczęła prosić Boga, aby i mężowi, i jej samej zesłał śmierć. Przez pewien czas krzyki rozlegały się w całym budynku szkoły św. Tomasza, ale potem chory uspokajał się powoli i tylko jęczał; nie miał już siły, by wyć z bólu. Stała przez cały czas, ocierając lejącą się z oczu wzdłuż policzków krew i ślinę, która spływała z kącików ust. Raz jeden, jakby z bardzo daleka, zawołał ją po imieniu, a ona odpowiedziała mu jego imieniem, aby dać mu znać, że jest przy nim blisko. I przez cały czas doktor bez chwili przerwy mówił, opowiadając o tym, jakich to cudów dokonywał swoją sztuką medyczną, zwłaszcza w'Anglii.1} Dziwnym zbiegiem okoliczności tenże sam doktor Taylor przeprowadził analogiczną operację - zdjęcie katarakty - u Handla; operacja udała się. (Wszystkie przypisy w tej książce pochodzą od autora). 10 Miłość niejedno ma imię Nagle urwał, lancet zawisł na chwilę w powietrzu, potrząsnął głową, a w gardle aż mu coś zabulgotało z przejęcia. - Ho, ho, to już paraliż - bąknął sam do siebie. Nie zrozumiała dokładnie, o co mu chodzi, ale w jednej sekundzie pojęła, że jej Jan nigdy już nie będzie widział. Pan doktor szybko dokończył zabiegu i udzieliwszy ogólnikowych wskazówek, że opatrunki mają być zmieniane co dwa, trzy dni, a chory przynajmniej przez miesiąc trzymany w ciemnym pokoju - niezwłocznie dom opuścił. W dwa dni później wyjechał z Lipska. Teraz jest już po wszystkim i Jan umiera powoli, dzień za dniem, jak umierają strzaskane piorunem dęby. A ona cieszy się, tak, cieszy się z tego. Tak będzie lepiej. Gdyby tylko i ona mogła odejść razem z nim... Zauważyła, że spoczywająca na poduszce głowa poruszyła się. Wargi z wysiłkiem złożyły dwie zgłoski jej imienia. - Lena - szepnął. - Co, Janie? - Czy pamiętasz Cóthen? Cóthen było nazwą miejscowości, gdzie się poznali. Jakie to dziwne, że pomyślał o tym. - Tak, pamiętam. Po twarzy chorego przesunął się cień uśmiechu. - Czy pamiętasz ten murek w ogrodzie? - Tak, pamiętam. - Wzięła go łagodnie za rękę. - Ale nie mów, mój drogi, nie męcz się. - Tak ładnie wyglądasz... Słowa zagasły na jego ustach, zapadł w sen. Cóthen!... Podobno, nim człowiek umrze, całe życie przesuwa mu się jeszcze raz przed oczami, a pamięć przywołuje kolejno każde wydarzenie. Może dlatego Jan wspomniał o Cóthen. Może po raz ostatni spogląda teraz wstecz na wszystko, co przeżył na ziemi... Cóthen!... To było dawno, prawie trzydzieści lat temu, ale ona pamięta, jakby to było wczoraj: małe miasteczko z ogromnym zamkiem na wzgórzu, połyskujące w słońcu wieżyczki i radosne zamieszanie w dniu urodzin księcia. Na dziedzińcu powiewały chorągwie, nadjeżdżali goście, za każdym zaś razem, gdy rozległ się turkot powozu, książęca straż w bramie grała na trąbach, a lokaje w białych perukach uwijali się tam i sam jak stadko zdenerwowanych kur. Tak, pamięta to wszystko. Pamięta nawet, kiedy po i"=>7 nierwszv zobaczyła Jana Sebastiana. Wystrojony w książęcą liberię, -"^a nd drzwiczek Prolog 11 powozu. Przyglądała mu się z pokojów przeznaczonych dla służby, chichocząc w duchu i nazywając niezgrabiaszem jakich mało. Wieczorem zobaczyła go po raz drugi, tym razem w ogrodzie dla służby, na tyłach zamku. Siedział na niskim kamiennym murku, sam jak palec, i wyglądał na zupełnie opuszczonego. Siadła obok niego - co było z jej strony dowodem niemałej śmiałości - ale nie rozmawiali tego dnia prawie wcale, stwierdziwszy tylko, że noc jest piękna, prawdziwie letnia, a księżyc świeci jasno. Następnego wieczoru było już trochę lepiej. Opowiedziała mu, że widziała, jak złościł się na tę rączkę od drzwiczek, a on uśmiechnął się i wytłumaczył jej, że choć w wyjątkowych wypadkach obowiązany jest pomagać służbie, nie jest naprawdę lokajem, tylko książęcym kapelmistrzem. Nie miał szczególnego daru wymowy, toteż rozmowę przeplatały długie chwile milczenia, ale oboje nie byli ani zakłopotani, ani skrępowani. Siedząc razem w świetle księżyca na owym murku, czuli tylko spokojną radość. Trzeci wieczór był ostatnim, jaki spędzała na zamku, ponieważ ojciec jej, grywający na trąbce, zaangażowany został na trzydniowe uroczystości związane z urodzinami księcia. Tym razem rozmawiali bardzo wiele. Opowiedziała mu o sobie wszystko, a nie było tego dużo: że ma dwadzieścia lat, jest niezamężna i mieszka w Weissenfels z ojcem, który jest miejskim trębaczem. On zaś opowiedział jej, jak od dzieciństwa trawi go namiętna miłość do muzyki, jak nocami przepisuje utwory muzyczne, aby nauczyć się sztuki kompozycji, i jak mając dziewiętnaście lat został organistą w Muhlhausen. Późniejsze jego życie było podobne do życia wszystkich biednych muzykantów dorabiających, gdzie się dało; grywał więc na organach w małomiasteczkowych kościółkach, miewał zatargi z zakrystianami, ponieważ jego muzyka była za trudna, uczył trochę gry na klawikordzie i wioli. Teraz przyjął służbę u pewnego bogatego księcia, gra na organach w czasie niedzielnej mszy w zamkowej kaplicy, a kiedy jego wysokość wydaje jakieś przyjęcie lub bal, dyryguje niewielką orkiestrą. Ma obecnie trzydzieści sześć lat i tak właśnie wyglądają jego zajęcia na zamku w Cóthen. Wie, że nigdy nie będzie sławny ani bogaty; rok temu umarła mu nagle żona zostawiając kilkoro dzieci i on wieczorami przychodzi do tego ogródka popatrzeć na gwiazdy i prosić Boga o pomoc i dobrą radę. Zrozumiała go, bo jej ojciec był również muzykantem, tak samo ani sławnym, ani bogatym. Wiedziała, że po tym zawodzie nie można się wiele spodziewać, ale że mimo to może on dać szczęście. W ciągu następnych miesięcy Jan Sebastian odwiedzał ją w Weissenfels, a w grudniu pobrali się. Przez rok mieszkali na książęcym zamku, a potem umarł pan Kuhnau, kierownik chóru w lipskim kościele św. Tomasza, i Jan Sebastian wystarał się o to stanowisko. I tu już zostali aż do dziś. 12 Miłość niejedno ma imię Jak pełne może być życie, nawet gdy pozbawione jest wszelkich wydarzeń! Jak monotonne, a zarazem pełne przeżyć, radosne, a zarazem smutne! Spokój pozwala wszystko odczuwać głębiej. Człowiek podniecony mówi tylko i gestykuluje. Szybko pędzące grzywy na wzburzonych falach to tylko piana, nic więcej. Przez trzydzieści lat spokojnego współżycia z człowiekiem można go dobrze poznać, kobieta zaś pozna go w końcu lepiej niż on sam siebie. Z każdym rokiem uczyła się coraz mocniej kochać swego Jana. Nie, żeby był aniołem. O, bynajmniej! Nieraz wpadał w pasję - prawie zawsze chodziło o muzykę - a pewnego razu cisnął w organistę, który gubił rytm, swoją peruką; potrafił być przy tym uparty, uparty jak osioł. Jeśli uważał, że ma rację, nie ustąpiłby nawet Bogu Jedynemu. O nie, nie był aniołem. Ale czy żyła kiedy na świecie kobieta, która chciałaby na męża anioła? Był dobry, czuły i mocny. Duże brązowe oczy, biedne zagasłe dziś oczy, potrafiły zapalać się blaskiem wesołej złośliwości, a szerokie ramiona nieraz trzęsły się od śmiechu. Umiał też żartować i pisać wiersze o swojej długiej glinianej fajce, wiszącej zwykle na okapie ponad kominkiem. Był prawdziwym mężczyzną, mężczyzną na schwał, żadna kobieta nie była tak jak ona kochana i pieszczona. A jakież stroje i klejnoty mogą dać kobiecie rozkosz równą tej, jaką daje świadomość, że jest wciąż jeszcze młoda i upragniona przez męża? Jego miłość nie wyrażała się w słowach, ale w czynach. Z jakim poświęceniem pielęgnował ją, kiedy zachorowała na te połączone z gorączką wapory, z którymi doktorzy nie mogli sobie dać rady. Ile nocy spędził przy jej łóżku, modląc się i trzymając ją za ręce, tak jak ona teraz trzyma jego dłonie w swoich. Kiedy wyzdrowiała, kupił jej makolągwę, która rozweselała ją swym szczebiotem i dotrzymywała towarzystwa, podczas gdy on ćwiczył chór na niedzielną mszę albo uczył w szkole łaciny. Spisał nawet specjalnie dla niej cały zeszyt prostych melodii na klawesyn.X) I z każdym przeżytym rokiem coraz lepiej odczuwała jego wielkość. Na muzyce nie bardzo się znała, ale była pewna, że Jan jest wielkim muzykiem. Nieraz przyglądała się, jak z gęsim piórem w ręku pracuje zgarbiony nad swoim małym stolikiem, liniuje papier i na pięciolinii stawia miliony małych nutek. Widziała, jak od czasu do czasu przerywa pisanie, jakby przysłuchując się jakiejś przez niego tylko jednego słyszanej melodii. Wtedy twarz jego, poczciwa, prosta twarz, zaczynała jaśnieć, jakby dotknęło jej słońce, i zdawało się, że nie przebywa już tu, na ziemi, ale niby anioł wysoko w niebie, tam, gdzie nie ma wstępu żadna śmiertelna istota. ^ Rękopis tego zeszytu znajduje się w Państwowej Bibliotece w Berlinie. Prolog 13 Poczuła, że palce chorego zacisnęły się lekko na jej dłoni. - Jestem, Janie - szepnęła. - Jestem tu, przy tobie. - Leno - mówił tak cicho, że musiała się pochylić nad nim, by dosłyszeć. - Leno... - Nie mów nic, Janie. Staraj się zasnąć. - Leno - powtórzył i słowo to zabrzmiało jak łkanie. Po policzkach stoczyły się powoli dwie samotne łzy - przebacz mi. Niby przez mgłę słyszał, jak żona prosi, aby nie mówił już nic, a że nie chciał jej robić przykrości, uległ, i myśli, które chciał wyrazić słowami, zagasły niewysłuchane. Kochana Lena! Jak młodo i świeżo wyglądała wtedy, kiedy siedziała obok niego na kamiennym murku zamkowego ogrodu w Cóthen, a księżyc srebrzył jej jasne włosy... Biedna Lena, stara już dziś i siwa, a długie lata mozolnej pracy i tajemnych wyrzeczeń pokryły jej wychudłą twarz siecią drobnych zmarszczek. Dała mu siebie w darze z taką prostotą, z jaką się daje ubogiemu groszową jałmużnę. Co się teraz z nią stanie, kiedy wszystkie oszczędności poszły na doktora? Czy będzie musiała nająć się do służby domowej, szorować na klęczkach podłogi, a może żebrać na ulicach?... W życiu każdego człowieka nadchodzi godzina udręczeń, godzina męki. On ma ją już za sobą, ale dla niej godzina ta dopiero nadchodzi. A wszystko przez tę jego muzykę, nad którą stracił oczy, przez którą zostali bez grosza, a której nikt nie chce... Jaki będzie los tych niezliczonych kompozycji, które zostawia po sobie, a które nikogo nie obchodzą? Tych kantat, preludiów, fug, toccat, Passacaglii, którą tak lubił, Mszy, a przede wszystkim jego ukochanej Pasji Pana naszego według świętego Mateusza, w którą przelał całe swoje serce i wiarę, i nadzieję całej ludzkości na istnienie innego, lepszego świata?... Czy zostaną wyrzucone jak śmiecie, czy pójdą w ogień, czy też może leżeć będą wymiecione na ulicę i moknąć na deszczu? Nie wie, nigdy się tego nie dowie. Zostawia je tak, jak zostawia Lenę, bezbronną i nikomu niepotrzebną. Jedno tylko może: prosić Boga, aby ulitował się nad nimi, i oddać je Jego wszechmocnej dłoni. Wargi umierającego poruszyły się niepostrzeżenie. - Bądź wola Twoja... Alojzy Grumler wepchnął do swego worka jeszcze jeden plik zapisanego nutowego papieru i zwrócił się do Anny Magdaleny z szerokim uśmiechem, który odsłonił spróchniałe zęby. - Wie pani co? - zaczął z wyrazem twarzy człowieka, który musi natychmiast powiedzieć na głos wymyślony przed chwilą dowcip. - Widzi mi się, że mąż pani to napisał strasznie dużo tej muzyki! 14 Miłość niejedno ma imię Pani Bach zdawała się nie słyszeć i dalej wyglądała przez okno, natomiast śmieciarz w pełni ocenił humorystyczne walory wygłoszonej przez siebie uwagi. Uśmiech rozlał się po jego szczeciniastej twarzy, ustępując miejsca chichotowi, który przerodził się w wybuch skrzypiącego śmiechu, a potem w napad gwałtownego flegmistego kaszlu. Wreszcie wesołość jego, przygasając, objawiła się jakimś dziwnym gulgotaniem w gardle, a na koniec ucichła zupełnie. Wierzchem dłoni otarł łzy z brudnych policzków, zarzucił worek na ramię i wysunął się z pokoju. Anna Magdalena wciąż stała bez ruchu i dalej wpatrywała się w strużki jesiennego deszczu spływającego po parapecie okna. Ostatni raz wygląda przez to okno, ostatni raz widzi drzewa w parku ciągnącym się aż po bogate domostwa Lungersteinowskich Ogrodów. Ileż to razy patrzyła na te piękne domy, których mieszkańcy mają tyle talarów, ile im trzeba, i nie muszą oszczędzać fenigów. Dzieli ją od nich tylko dwieście, może trzysta jardów, a przecież zdają się jej tak dalecy, jak gdyby żyli na innej planecie. No cóż, i tak nie będzie już patrzyła na te domy. Odwróciła się i rzuciła okiem na pusty pokój. Jak obco i dziwnie wyglądał teraz, ogołocony ze wszystkich mebli, z nagimi ścianami, na których jasne czworokątne plamy wskazywały miejsca po zdjętych obrazach. Powoli odtwarzała w wyobraźni jego dawny wygląd, aż wreszcie ujrzała go znowu takim, jaki był przez wszystkie te lata: orzechowe łóżko, w którym zmarł Jan Sebastian, sztych przedstawiający Marcina Lutra, wiszący nad kuchennym stołem, przy którym zwykle mąż jej spisywał nuty, i dębową skrzynię, po brzegi pełną manuskryptów. Po wszystkim tym nie zostało ani śladu. Pozostały tylko, zwalone na kupę, leżące na podłodze nuty. O, próbowała ratować je, pytała przyjaciół, czyby nie zechcieli przechować tych rękopisów, ale wszyscy odpowiedzieli, że poddasza mają już przepełnione. Toteż w końcu poprosiła śmieciarza, żeby przyszedł po nie, a on obiecał, ale oświadczył, że nie może dać więcej niż feniga od worka, bo niełatwa to sprawa sprzedać stary papier, zwłaszcza cały zasmarowany nutami; kto tam to zechce kupić! Może jaki sklepikarz do owijania towarów czy gospodyni - na podpałkę albo do wykładania półek i szuflad. Teraz więc i po nutach nie było już prawie śladu. Jeszcze ze dwa, trzy worki, a potem będzie mogła wyszorować podłogę, aby nowy nauczyciel śpiewu, pan Harrer, zastał po przyjeździe mieszkanie czyste i schludne. Dobrze, że Jan nie żyje i nie musi patrzeć na to, co dzieje się z jego dziełami. Serce by mu chyba pękło, gdyby widział, jak wszystkie te piękne ~iatrn nakuie się do worków i wynosi z domu niby śmiecie. ~ chnńcw i że jego holog 15 utwory muzyczne zostaną podarte, spalone albo rozproszone po szerokim świecie? Na dzień przed śmiercią powiedział przecież: „Bądź wola Twoja". A tej ostatniej nocy mówił, że wszyscy jesteśmy w boskim ręku i musimy ufać Jego nieskończonemu miłosierdziu. Miał rację. Cóż innego można zrobić? Tylko złożyć wszystko w Jego dłonie i wierzyć. On, Wszechmogący Pan, potrafi wszystko. Jeśli chce, by świat usłyszał jeszcze kiedyś muzykę Jana, znajdzie z pewnością sposób, by tak się stało. To już do Niego należy. Ale Pasji nikomu nie pozwoli wepchnąć do worka i wynieść z domu jak śmiecie. Nie, nie pozwoli. Przechowa ją sama. To jedno może zrobić. Skoro Jan tak bardzo kochał to swoje dzieło, spróbuje nawet ogłosić je, bo wie, jak by się tym cieszył. Wzięła ostatni arkusz rękopisu z zakończeniem ostatniego chóru i zaniosła go do pana Zeilacha, wydawcy utworów muzycznych, ale nie dostała się nawet do niego, był zbyt zajęty. W końcu przyjął ją u siebie w biurze i przez całe pół godziny opowiadał, jaki jest zajęty i jak nie ma dla siebie ani minuty. Owszem, wie, że mąż jej umarł i bardzo jej współczuje, dobry był z niego muzyk, ale jego utwory nie trafiają do gustu ogółu, a bez tego muzyka jest dzisiaj niepopłatnym towarem. Wziął arkusz, żeby jej zrobić przyjemność, i obiecał, że rzuci na niego okiem i w przyszłym tygodniu da znać, czy może coś dla niej zrobić. Ale w przyszłym tygodniu pan Zeilach był zbyt zajęty i nie mógł jej widzieć, w następnym tygodniu wyjechał, a wreszcie przyjął ją cierpko i ze zniecierpliwieniem. Owszem, rzucił okiem na kompozycję męża, która okazała się właśnie taka, jak przypuszczał - za trudna. Podwójny zespół chóralny - kto dziś potrafi poprowadzić taki chór? Potem zaczął się rozglądać za owym arkuszem i nie mógł go znaleźć, aż wpadł w złość i zaczął jej wyrzucać, że zabiera mu czas i,że nie może przecież przewracać do góry nogami całego biura, żeby znaleźć parę przeklętych świstków papieru. Tak że w końcu odeszła z pustymi rękami i nawet rękopis Pasji był od tej pory zdekompletowany. Mimo to jednak postanowiła nie rozstawać się z nim i taki, jaki był, okaleczony, przechowywać i chronić, póki się tylko da. Zwitek starego papieru niewiele zajmuje miejsca, a ona nie będzie się czuła tak samotna. Będzie patrzyła na te stare nuty, odzywała się do nich i czuła się trochę tak, jakby jej Jan był obok. Będzie się jej zdawało, że wyszedł gdzieś na lekcję albo na próbę chóru przed niedzielną mszą i że niebawem wróci. Tak łatwo uwierzyć, że ten, którego kochamy, nie umarł wcale... Minęło dziesięć lat. Pewnego ranka roku 1760 znaleziono w Lipsku, w jakiejś nędznej izdebce na poddaszu, zmarłą wynędzniałą staruszkę. Jedyny jej majątek stanowiło odzienie i parę kuchennych statków. Pochowano Miłość niejedno tria imię i w grobie dla ubogich na koszt miasta, co wyniosło dwa talary i czterdzieści prószy. Po paru latach przez stary cmentarz Sw. Jana przeprowadzono drogę L wiele trumien trzeba było ruszyć z miejsca, między innymi trumnę niejakiego Jana Sebastiana Bacha, niegdyś kantora czy też nauczyciela śpiewu w szkole Św. Tomasza, miejskim bezpłatnym zakładzie przy kościele Sw. Tomasza. Świat nie zwrócił co prawda uwagi na te rozgrywające się na uboczu i pozbawione znaczenia wypadki. Zachodziły w owym czasie wielkie zmiany. W dalekiej Ameryce trzynaście zbuntowanych kolonii walczyło 0 niepodległość. W trzynaście lat później, pewnego upalnego lipcowego dnia, padło królewskie więzienie, Bastylia, otoczone przez wyjący, spocony tłum. O zmroku mieszkańcy Paryża znaleźli się w ogniu rewolucji, a kiedy z gilotyny spadały ostatnie głowy, na widownię wstąpił wychudzony, długowłosy porucznik z Korsyki, nazwiskiem Napoleon Buonaparte, i zaczął działać. W ten sposób osiemnasty wiek, wiek dworskiego poloru, gawotów 1 pudrowanych peruk, zakończył się wśród ryku dział, charczenia rannych i powodzi zwycięskich biuletynów, a stan taki utrzymywał się nadal w ciągu następnego stulecia. Kiedy wreszcie ucichły grzmoty napoleońskiej nawałnicy, ogłuszona i wykrwawiona Europa zwróciła się ku poezji, by zapomnieć o swych smutkach, i ku muzyce, by wyśpiewać swe nowe nadzieje. Tak rozwinął się smętny kwiat romantyzmu. Minęło już prawie sto lat, odkąd ślepy nauczyciel muzyki zmarł w swym orzechowym łożu. Spoczywał w grobie gdzieś pośród bezimiennych nędzarzy, zapomniany przez wszystkich - poza Tym Jednym, w którym złożył swą ufność. Księga Vierwsza Drogi opatrzności I Pewnego ranka na początku września wąskimi uliczkami mniej wykwintnych dzielnic Berlina pędził ku stacji dyliżansów hamburskich błękitny kabriolet. Siedziało w nim obok siebie dwóch młodzieńców w pilśniowych kapeluszach, kaszmirowych halsztukach i musztardowych rękawiczkach i obaj zgodnie kołysali się, podrzucani w górę każdym gwałtownym wstrząsem ekwipażu. jednym z nich był Feliks Mendelssohn, syn znanego bankiera, drugim - jego najserdeczniejszy przyjaciel, Karol Klingemann. - 1 to wszystko przez kobietę! - mruknął posępnie Karol spoglądając przez okno melancholijnym spojrzeniem okrągłych oczu, przy czym pełne, gładko ogolone policzki zadrgały od głębokiego westchnienia. Peliks uspokajającym gestem położył dłoń na ramieniu przyjaciela. - Zapomnij o niej - powiedział stanowczo. - Wybij sobie tę dziewczynę z głowy - ciągnął z tą nieugiętą pewnością, jaką okazujemy wobec cudzych kłopotów. - Niezadługo już znajdziesz się w Anglii, spokojny i bezpieczny. Trzeba stwierdzić, że uwagi te pozostały bez skutku. Karol siedział wciąż z twarzą odwróconą do okna i zatopiony w myślach, milczał. Nad miastem wstawał nowy dzień. Wysoko ponad ceglanymi kominami budził się w liliowych powijakach świtu wesoły poranek późnego lata. Pulchne i urodziwe mieszczaneczki w czepeczkach i nocnych koszulach otwierały drewniane okiennice, obrzucały tkliwym spojrzeniem stojące na parapetach doniczki i rozkosznie a bezceremonialnie poziewały. Poprawiwszy kapelusz, przekrzywiony nagłym podskokiem kabrioletu, Karol obrócił się znienacka do swego towarzysza. - 1 pomyśleć - rzucił w zdenerwowaniu i pasji - że przez jakąś rudą dziewkę, nazwiskiem Anna Skrumpnagel, uciekam oto z Berlina zadłużony, zhańbiony i w takim pośpiechu, jakby mnie kto gonił. - Odwagi! - odparł Peliks czując, że zbliża się krytyczny moment. Karol jakby go nie słyszał. - 1 to właśnie o tej przeklętej rannej godzinie, kiedy tacy młodzieńcy jak my powinni wybierać się do łóżka! - Nie myśl o tym - radził Peliks. - Zobaczysz, że polubisz Anglię. Dziewczęta są tam bardzo miłe. - Dziewczęta! - Karol jak gdyby wypluł to słowo, wzdrygając się ze wstrętem. - Proszę cię, bądź łaskaw i nie wspominaj w mojej obecności o dziewczętach. - Tak mówisz dziś, ale głowę daję, że za miesiąc znów będziesz zakochany po uszy. - Karol Klingemann popatrzył na przyjaciela wzrokiem pełnym wyrzutu. - Jak możesz mówić mi o miłości, kiedy niemal nie stać mnie na kobiety! - Prawdziwa miłość nic nie kosztuje. Karol oniemiał na chwilę ze zdumienia. - Tylko bardzo młody człowiek może opowiadać takie wierutne brednie - oświadczył. - Czy nie wiesz, że cnotliwa kobieta kosztuje najwięcej? - Ale nie wtedy, gdy kocha. Karol zdawał się nie słuchać. Spojrzeniem wypukłych oczu objął powoli postać towarzysza: szczupłą rasową twarz, brązowe błyszczące oczy i cienki nos o podłużnym wykroju nozdrzy. - No, pewno - westchnął przygnębiony i bezradny - gdybym był tak - piekielnie przystojny jak ty, sprawy inaczej by się potoczyły. Ta dziewucha zakochałaby się we mnie i w tej chwili uciekalibyśmy z Berlina razem, spleceni w namiętnym uścisku. Tymczasem - tu głos jego wznosząc się na szczyty współczucia nad sobą samym zadrżał boleśnie - ta niegodziwa wyleguje się teraz w łóżku, i to przypuszczalnie nie sama, podczas gdy ja, skazany na wygnanie, wyruszam do dalekiej mglistej Anglii. - Ależ przeciwnie, Anglia to piękny kraj. Przy tym dla ciebie, jako sekretarza hanowerskiego poselstwa, każde drzwi stać będą otworem. Będą cię fetować i poić winem, że ducha niemal wyzioniesz. Chciałbym pojechać z tobą. Byłem tam w zeszłym roku - niestety z ojcem - i spotkałem pewną niezwykle powabną młodą damę. Na imię jej było Małgorzata. Miała twarz anioła... - I serce złej czarownicy - dokończył Karol ujmując gwałtownie przyjaciela za rękę i ściskając ją mocno. - Wierz mi, Feliksie, kobiety są z gruntu złe. Ich zadanie na ziemi to łamać mężczyznom serca, wypróżniać ich sakiewki, niszczyć ich życie. One same nic na to poradzić nie mogą i jedynym ratunkiem jest żyć tak, jakby ich w ogóle nie było. - Wiem, mój drogi. Anna była dla ciebie okrutna, ale nie powinieneś się rozgoryczać. Nie wszystkie kobiety są takie jak ona. Niektóre są bardzo miłe. Małgorzata na przykład... - Z pewnością rzuciła ci się na szyję; któraż by tego nie zrobiła! - rzucił Karol czerwieniejąc z zazdrości. - Jesteś najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi. Nie zwykłą ludzką istotą, ale fenomenem, odstępstwem od praw natury, dowodem niesprawiedliwości losu. Masz wszystko: urodę, talent, majątek. - Nie zgodziłbym się z tym - zaprzeczył Feliks słabo. - Ojciec ciągle mi powtarza, że w porównaniu z rodziną Rotszyldów jesteśmy nędzarzami. - Mój drogi, w porównaniu z Rotszyldami każdy jest nędzarzem. - - Ojciec co dzień mnie ostrzega, że jeśli nie wezmę się do jakiejś pracy, skończymy wszyscy w przytułku. Karol Klingemann parsknął drwiącym śmiechem. - To musi być widocznie cechą naszej rasy, bo wszyscy rodzice Żydzi uważają swoje dzieci za półgłówków. Kiedy ojcu przysłali rachunek za sobolowe futro, które kupiłem Annie, i za parę moich karcianych grzeszków, napisał długi i górnolotny list, obdarzając mnie rodzicielskim przekleństwem, wtedy gdy ja potrzebowałem tylko czeku. Przekonywał mnie, że stoi o krok od bankructwa, podczas gdy ja wiem, że właśnie niedawno otworzył w Monachium nową filię. - W życiu jest wiele rzeczy ważniejszych od pieniędzy. Karol zniecierpliwiony wzruszył ramionami. - Teraz mówisz jak artysta. Artystów cechuje pewien specjalny rodzaj hipokryzji: udają, że gardzą pieniędzmi, a w rzeczywistości nie obchodzi ich nic innego. - Mnie obchodzi. - Owszem, ale tylko dlatego, że je masz. Powiedziałem ci, że masz wszystko. Dwie uwielbiające cię siostry i narzeczoną, piękną a bogatą. - Nina nie jest moją narzeczoną. - Wszyscy wiedzą, że się kiedyś pobierzecie. - To tylko dlatego, żeśmy się razem wychowali. Rodzice postanowili 0 tym małżeństwie, kiedyśmy byli jeszcze w kołyskach. - A na domiar wszystkiego masz talent, rzecz najzupełniej zbędną dla milionera. Masz dwadzieścia sześć lat i jesteś już wielkim kompozytorem. - Skąd wiesz? Przecież nie znosisz muzyki. - To prawda. Powiedziałem to przez grzeczność. Moim osobistym zdaniem, muzyka to niepotrzebny a kosztowny hałas, co nie zmienia faktu, że jesteś sławny. - W jego oczach ukazał się wyraz podziwu i zwątpienia. - Bogowie byli dotąd łaskawi dla ciebie, ale przyjdzie ci za to jeszcze zapłacić. Może i ty spotkasz swoją Annę Skrumpnagel, a wtedy poznasz udrękę nieodwzajemnionej miłości. Posłuchaj, Feliksie, mojej rady i wyrzeknij się kobiet, nim będzie za późno. Kabriolet mknął w stronę stacji dyliżansów, a Karol nie przestawał nakłaniać przyjaciela, aby korzystając z jego własnych, bolesnych doświadczeń, wyrzekł się kobiet: wszystkich, złych i dobrych. Dobre próbują zawsze ulepszyć naturę mężczyzn, a udaje się im tylko zrobić z nich kłamców 1 hipokrytów. Pozostałe to istoty wprost z piekła rodem. I te właśnie są zazwyczaj najpowabniejsze. Kobietę, która była przyczyną jego wygnania, oskarżał namiętnie: - Fałszywa rozpustnica, zwierzęca, samolubna natura, żyjąca na cudzy koszt, a kosztująca niemało. A czy to nie bezczelność nosić takie nazwisko: Skrumpnagel! Moralność ulicznego kota-włóczęgi, poziom etyczny cmentar nego rabusia. Dziewka bez serca, wampir wysysający pieniądze, ale, ale... - tu urwał, bo w pamięci zawirował mu nagle rój wspomnień - ale jakie miękkie ma włosy, jakie niepojęte usta. A piersi - istny marmur grecki, tylko że ciepły. Przez chwilę w duszy jego walczyły uraza i żal, niebawem jednak nad wszystkimi innymi uczuciami wzięło górę pożądanie. - To podła dziewka, diabelskie nasienie, ale ja nie mogę bez niej żyć. - Uchwycił w przegubach obie ręce Feliksa. - Słyszysz? Muszę ją jakoś skłonić, żeby przyjechała do Londynu, a ty - ścisnął jeszcze mocniej ręce Feliksa - ty musisz mi ją przywieźć! - Ja? - wykrzyknął Feliks zdumiony tym nieoczekiwanym obrotem, jaki przybrała ich rozmowa. - Za późno teraz na szczegóły - wyrzucił z siebie Karol w najwyższym podnieceniu. - Przed chwilą mówiłeś, że chciałbyś pojechać jeszcze raz do Anglii i zobaczyć znów swoją Małgorzatę. Poruszę niebo i ziemię, a znajdę jakiś pretekst, który pozwoli ci przyjechać na wiosnę do Londynu, jednakże pod warunkiem, że przywieziesz ze sobą Annę. - Ależ, Karolu, mówiłeś właśnie... - Mniejsza z tym, co mówiłem - krzyknął przyjaciel. - Muszę mieć Annę, w przeciwnym razie skończę ze sobą i nigdy nie dostaniesz z powrotem pieniędzy, któreś mi tak wspaniałomyślnie pożyczył. Pojedź do niej dziś wieczór, po przedstawieniu. Powiedz, że jej przebaczyłem, zapewnij ją o mojej niesłabnącej miłości, weź ją na kolację i spraw, aby jej nieczułe serce zachowało mnie żywo w pamięci. Karol dawał jeszcze Feliksowi ostatnie, pospieszne polecenia, kiedy kabriolet wjechał już na podwórzec stacji hamburskich dyliżansów. W powietrzu czuło się już zamęt wyjazdu. Cztery pocztowe konie niecierpliwiły się w zaprzęgu. Tragarze w granatowych bluzach przewozili na taczkach skórzane kufry. Kiedy dyliżans ruszył z głośnym turkotem, Karol wychylił się przez okno. - Pamiętaj - zawołał powiewając smętnie chusteczką. - Teatr Miejski Fryderyka Wilhelma! Pojedź do niej dziś wieczorem. Tego wieczoru Feliks miał przyjemność oglądania Anny zza kulis. Talar, wręczony odźwiernemu przy wejściu na scenę, zapewnił mu to uprzywilejowane miejsce. Teatr Miejski nie przestrzegał zbyt ściśle zasad ochrony prywatnego życia swych aktorów. Miłość sztuki ustępowała tu miejsca względom materialnym. Toteż za zachętą dyrekcji aktorki mieszały się chętnie z tłumem na widowni, składającym się niemal wyłącznie z mężczyzn, udając, że dręczy je okrutne pragnienie, które ugasić mogły tylko najdroższe napoje. Obserwując Annę z tego dogodnego punktu Feliks stwierdził, że jego przyjaciel miał rację. Anna nie była wielką artystką, ale miała wyjątkowo ładne nogi, a umiejąc robić z nich użytek osiągała niemałe rezultaty. Oklaski, jakie zbierała po każdej odśpiewanej piosence, były hołdem składanym raczej lekkości i zręczności jej ruchów niż kunsztowi wokalnemu. Słuchając jej Feliks zastanawiał się mimo woli, jak to się dzieje, że z tej pięknie rozwiniętej piersi i dużych, mocno czerwonych ust dobywa się głos tak słaby i drżący. Widownia jednak, najwyraźniej, nie miała podobnych zastrzeżeń. Ciesząc oczy widokiem namiętnej twarzy i wspaniałego ciała śpiewaczki, doznawała silnych, choć może nie w ścisłym sensie artystycznych wrażeń. Z całą surowością Feliks uprzytomnił sobie, że przybył tu powodowany współczuciem, w szlachetnej i bezinteresownej misji: miał oto oddać ostatnią przysługę przyjacielowi, który w tej chwili, podrzucany szybkim ruchem dyliżansu, pędzi w stronę Hamburga. Lojalność jest kamieniem węgielnym przyjaźni i kiedy w chwilę potem Feliks pukał do garderoby śpiewaczki, lojalność przepełniała go bez reszty. Ostry głos kobiecy zaprosił go do środka. Wchodząc zauważył, że z garderoby, poza Anną, korzysta jeszcze jakaś inna aktorka, nakładająca w tym właśnie momencie przepaskę z jaskrawych papierowych liści i dużych lustrzanych tafelek, z której niemal wyłącznie miał się składać jej kostium. Wtargnięcie Feliksa nie wywołało jednak ani zdziwienia, ani żadnych zastrzeżeń. - Czy mam przyjemność z panną Anną Skrumpnagel? - zapytał zwracając się do rudawej dziewczyny, a w odpowiedzi usłyszał obojętne: - Czego pan sobie życzy? - Przychodzę w sprawie mojego przyjaciela, Karola. - Może pan zatem wrócić prosto do niego i powiedzieć, że nie chcę go już nigdy więcej widzieć. - Głos jej, który tak niedawno na scenie był słaby, lecz miękki, miał teraz szczególnie szorstkie brzmienie. - Nie chcę już nigdy widzieć tego tłuściocha - powtórzyła. - Nie zobaczy go pani - odparł Feliks. - Dziś rano wyjechał z Berlina. Dopiero teraz Anna zatrzymała na nim swój senny wzrok i zdumiona wykrzyknęła: - A pan jest jego przyjacielem? - spytała wyraźnie milszym już tonem. - Najbliższym przyjacielem - odrzekł gorąco Feliks. - Jesteśmy jak bracia. Znam go od wczesnego dzieciństwa. Przed wyjazdem przekazał mi dla pani pewne ważne zlecenie. Wrzawa, jaką uczyniła orkiestra składająca się z bębna i trzech trąb, utrudniała rozmowę. Chcąc być usłyszanym, Feliks musiał podnieść głos. - Zlecenie o charakterze osobistym - krzyknął prawie, spoglądając znacząco na drugą obecną w pokoju kobietę. - Czy mogę spodziewać się tego zaszczytu, by po przedstawieniu zechciała pani zjeść ze mną kolację? Spojrzenie Anny znów spoczęło na nim, przy czym doznał wrażenia, że osąd aktorki nie musi być dla niego nieprzychylny. - Nie - powiedziała druga aktorka, która wreszcie opasała już swą kibić powiewną liściastą przepaską. - Jesteśmy obie na dziś zaproszone, prawda, Anno? Głos towarzyszki jak gdyby wyrwał Annę z głębokiej zadumy. - Powiedz im, że jestem chora, powiedz zresztą, co chcesz - poleciła, a zwracając się do Feliksa dodała z leniwym, niepokojącym uśmiechem: - Proszę na mnie czekać. W czasie kolacji Feliks dzielnie wypełniał swój obowiązek. Był wymowny i przekonywający. Wychwalał Karola, wyliczał zalety jego umysłu, podkreślał wrażliwość, umiłowanie piękna, szlachetność serca. Anna mówiła niewiele, obrzucała go powłóczystymi spojrzeniami przysłoniętych powiekami oczu i odsuwała od siebie wszystkie pożywniejsze dania. Dopiero kiedy podano deser i oboje powoli popijali czarną kawę, Feliks wysunął delikatną kwestię wiosennego przyjazdu Anny do Anglii. - Naturalnie, to on pokryje koszty, może pani polegać na jego wielkoduszności. Zawahała się. - Londyn jest tak daleko - odparła. - Muszę dowiedzieć się na ten temat czegoś więcej. Następnie okazało się, że szczegółów propozycji Karola może wysłuchać jedynie w swym własnym mieszkaniu. Feliks nie miał wyboru: musiał się na to zgodzić. Obok lojalności wobec przyjaciela zakiełkowało w nim teraz uczucie szczerej sympatii dla owej przepięknej istoty, która spoglądała na niego tak czule. Pojechali więc do jej mieszkania, które znajdowało się w eleganckiej dzielnicy miasta, składało się jednak z jednego tylko, i to dość skromnie umeblowanego pokoju. Ponieważ Anna twierdziła, że musi koniecznie zmienić suknię i narzucić „coś wygodniejszego", Feliks musiał stać obrócony tyłem i patrzeć w ścianę, podczas gdy ona się przebierała. Po chwili ukazała się jego oczom w lekkim jak mgiełka negliżu, z pewnością bardzo wygodnym, ale i bardzo przezroczystym. Policzki Feliksa oblał rumieniec, w gardle poczuł gwałtowny skurcz, jednak lojalność wobec Karola pozostała niezachwiana. - Musi pani pojechać do Anglii - powiedział odwracając oczy. Wtedy ona wyciągnęła się na łóżku i wezwała go do siebie omdlewającym głosem: - Proszę, niech pan podejdzie i siądzie tu, koło mnie. Chcę panu spojrzeć w oczy i przekonać się, czy naprawdę jest pan zdania, że powinnam pojechać do Anglii. A zamierzała najwidoczniej zajrzeć w najtajniejsze głębie jego oczu, gdyż skoro tylko usiadł na brzeżku łóżka, otoczyła mu szyję nagim ramieniem i mocno do siebie przyciągnęła. - Czy naprawdę - szeptała teraz ledwo dosłyszalnie - czy naprawdę chce pan, żebym pojechała do Anglii? Feliks próbował wyswobodzić się z jej objęć, ale stracił równowagę; ona zaś wciąż delikatnie obejmując ramieniem, przyciągała go coraz bliżej. Twarze ich znalazły się tak blisko, że z trudem widział coś przed sobą. Przez głowę w zawrotnym tempie mknęły sprzeczne myśli. Czy zdradza przyjaciela? Czy jest to właśnie najwyższy stopień lojalności? Koniec końców obiecywał Karolowi, że ją przyśle do Londynu, i oto bodaj że już ją przekonał. - Tak - powtórzył zdławionym, lecz stanowczym głosem. - Musi pani jechać do Anglii. Była pani okrutna - dodał z namiętnym wyrzutem. - Złamała mu pani serce. W błyszczących źrenicach Anny zamigotał jak gdyby uśmiech. - Wyczerpałam tylko jego rachunek w banku - odparła. - I wcale nie jestem okrutna. Nie chcę, abyś pan myślał, że jestem okrutna. Czy pan tak myśli rzeczywiście? Podczas gdy usiłował wyjaśnić swoje przekonanie w tej mierze, ona przyciągała go wciąż bliżej do siebie. Poczuł, że zapada w niebezpieczną otchłań żywego, ciepłego ciała. Ostatnim obrazem, jaki ujrzał, nim stracił świadomość, była okrągła i zbolała twarz Karola wychylająca się z okna odje