Pierre La Mure Miłość niejedno ma imię Przełożyła Aleksandra Olędzka-Frybesowa WARSZAWSKIE WYDAWNICTWO LITERACKIE MUZA SA WARSZAWA 1999 Tytuł oryginału: Beyond Desire Projekt okładki: Agata Plewicka Redakcja techniczna: Sławomir Grzmiel Korekta: Magdalena Szroeder © 1995 by Pierre La Mure © for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 1999 © for the Polish translation by Aleksandra Olędzka-Frybesowa ISBN 83-7079-182-4 Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA SA Warszawa 1999 Prolog Stał przed nią, przysadzisty, w krótkich spodniach ze sprzączkami, trzewikach i dużej szarej peruce, którą ofiarowała mu kiedyś na gwiazdkę, uśmiechnięty błogim, nieobecnym uśmiechem ślepca, a ona starając się opanować drżenie warg, mówiła: - Dobrze, mój Janie, ależ dobrze. Zwykle nazywała go obojgiem imion - Jan Sebastian, ale myślała o nim „mój Jan" i czasem tak jej się wymknęło. - Ależ dobrze - powtórzyła i skinęła dygoczącą, okrytą czepkiem głową. - Idź pograć na organach. To ci dobrze zrobi. Wiedziała, że to szaleństwo pozwolić mu teraz, w środku nocy, iść i grać na organach. Obudzi całą szkołę i ściągnie na dół pana Weinlicka, cenzora, który niechybnie złoży raport ich wielmożnościom, panom radnym miasta, a ci powiedzą, że jej Jan nie tylko oślepł, ale i oszalał, i będą musieli zwolnić go z zajmowanego stanowiska nauczyciela śpiewu w miejskiej szkole. Gdzie wtedy pójdą, kiedy wszystkie oszczędności poszły na doktora? Słodki Panie Jezu, co się z nimi stanie: on ślepy, ona za stara, aby znaleźć pracę, Godfryd chory na umyśle, a tu do wiosny jeszcze daleko i cały Lipsk pod śniegiem... Wyblakłe niebieskie oczy w pomarszczonej jak cienki pergamin twarzy rozszerzyły się od panicznego lęku, ale drżąc od stóp do głowy, uparcie potakiwała i nie spuszczała z niego wzroku. Tak, nie wie, co się z nimi stanie, ale nie wytrzyma już tego dłużej; nie zniesie widoku tego siedzącego przy ogniu starca, który złożywszy na kolanach kościste ręce wpatruje się w niewidzialne dla siebie płomienie i nasłuchując wołań nocnego stróża, liczy godziny nocy. Wie, że Jan boi się tego, co ma się stać rano, i że w modlitwie chce prosić o siłę, i że grając modli się na swój sposób. I dlatego, choćby nawet jego wielmożność sam pan burmistrz miasta miał ich potem posłać do więzienia, ona pozwoli mężowi grać dziś w nocy na organach, nie pozbawi go tej ostatniej radości. - Tak, mój Janie, idź i graj sobie, ile chcesz. - Ostatnie słowa powiedziała mocno, z tym zdradzającym niepewność zuchwalstwem, z jakim nieszczęśliwi .YY.LIIU&L niKjcunu mu imię wyzywają wiszącą nad nimi klęskę. - Tylko nie graj za głośno - szepnęła błagalnie, tuląc się do niego, i nieświadoma tego, że przeczy sama sobie, dodała: -1 nie siedź tam za długo. - Nie, nie będę siedział długo. Wargi jego poruszały się jeszcze, ale nie dobył się z nich już żaden dźwięk. Przycisnął ją tylko mocno do piersi, jak gdyby chcąc, by samo serce powiedziało jej, jak bardzo jest wdzięczny. Wtem otworzyły się drzwi sypialni i do pokoju wszedł Godfryd. Spostrzegłszy, że zapomniał włożyć jednej pończochy i że czerwona peruka przekrzywiła mu się na głowie, Anna poczuła w sercu ukłucie bólu. Widok syna otworzył starą, na chwilę zasklepioną ranę. Wiedziała, dlaczego tak wygląda: Godfryd jest chory na umyśle i doktor powiedział, że już nigdy nie będzie zdrowy; a taki z niego łaciny, wysoki chłopak; zasiadłszy zaś do klawikordu gra z głowy takie piękne melodie, że nawet Jan, surowy, gdy idzie o muzykę, słucha nieraz ze łzami w oczach. - Czy mogę, tato, pójść z tobą? - spytał biedny głuptas podniecony jak dziecko. - Będę dął w miechy. Jan Sebastian Bach skinął głową. - Dobrze, mój synu - odparł łagodnie. - Będziemy się razem modlić. Stojąc w drzwiach Anna Magdalena patrzyła, jak starzec opiera się na ramieniu syna i obaj posuwają się niepewnie wzdłuż skąpo oświetlonego korytarza. Potem zamknęła drzwi i stanęła bez ruchu, z twarzą ukrytą w dłoniach. Teraz nareszcie mogła płakać, cóż zresztą innego mogła robić? Nie zapytywała już siebie i nie próbowała zrozumieć, dlaczego Bóg zsyła im tyle cierpień. Czyż nie byli porządnymi ludźmi? Czyż Jan nie stracił wzroku w Jego służbie, spisując przy świecy melodie, które miały sławić imię Wszechmogącego i śpiewać Jego chwałę? Dla Niego przecież napisane zostały wszystkie te kantaty, motety, ta wielka Msza, na którą ona sama liniowała papier, i ta, najukochańsza ze wszystkich jego dzieł, Pasja. Czy Bóg nie słyszał ich wcale? Odjęła dłonie od twarzy i wytężyła słuch. Zaczął już grać, grał Pasję. Wiedziała, że to właśnie będzie grał: była to wszak opowieść o Panu naszym Jezusie Chrystusie, o tym, jak Go bili i plwali na Niego, i włożyli Mu na głowę cierniową koronę, i kazali Mu nieść krzyż aż na szczyt wzgórza, na którym krzyżowali morderców, a On, Syn Boga żywego, zniósł to wszystko bez słowa. I oto jej ukochany Jan w ułożonej przez siebie muzyce opowiada teraz o tych straszliwych sprawach, aby rano pamiętać, że Jezus ścierpiał dla niego wszystko i że on także powinien starać się być do Niego podobny. Wtem usłyszała odgłos pospiesznych kroków i odwróciła się, aby otworzyć drzwi. Tak, to pan Weinlick. Był tak wściekły, że bełkotał coś do rroioą siebie pod nosem, a spieszyło mu się tak bardzo, że biegł raczej niż szedł, i nawet nie zdążył zapiąć trzewików. - Co go napadło?! - krzyczał do niej już z daleka. - Czyż nie wie, że to już po północy? Oszalał?! A kto mu pozwolił grać na wielkich organach? Jeden organista ma prawo grać na nich, a nie on - nauczyciel śpiewu!... „Lepiej niech się wygada - myślała patrząc na zbliżającego się cenzora - niech się trochę zmęczy". Długie lata współżycia z mężczyzną nauczyły ją tej mądrości. Jej Jan wpadał niegdyś w tak straszny gniew, że ciskał perukę na środek pokoju, i wtedy jedno tylko skutkowało: pozwalała mu spokojnie wyszaleć się, a po chwili uspokajał się znowu. - Jest tylko nauczycielem śpiewu, słyszy pani? - Dysząc ciężko pan Weinlick stał teraz o parę kroków od Anny. - Złożę raport i... Musiał urwać, bo mu zabrakło tchu. - Niech pan wejdzie, panie Weinlick, i siądzie na chwilę - powiedziała łagodnie. - Nie przyszedłem tu w gościnę - parsknął gniewnie, wstępując za nią do środka. - Przyszedłem powiedzieć pani... Zamknęła za nim spokojnie drzwi. Dźwięki muzyki stały się o wiele cichsze. - Proszę siąść na tym krześle - powiedziała z niezachwianym spokojem kobiety-pani domu - i chwilę odpocząć. Usiadła obok niego przy dużym stole służącym do posiłków i przyglądając się gościowi pomyślała, że nie jest to człowiek naprawdę zły. Ot, po prostu biedny i zalękniony. Jak ona sama, jak jej Jan, jak wszyscy ci, co nie mają pieniędzy. To strach rodzi w ludziach okrucieństwo. - Nie powinien pan wybiegać tak po nocy bez okrycia. - Niech panią o to głowa nie boli - warknął ostro, bo gniew wzmagał się w nim w miarę, jak lżejszy stawał się oddech. - Ależ pochoruje się pan. Proszę tylko spojrzeć: spocony, cały zdyszany... - Nic mi nie jest. Chciałem panią tylko ostrzec... Ale ona już podnosiła się z krzesła. - Dam panu trochę gorącej zupy. - Nie chcę żadnej zupy - ofuknął ją patrząc, jak pochyla się nad wiszącym nad ogniem kociołkiem. - Przyszedłem tylko po to, żeby... - A co pan zrobi w razie choroby? - przerwała spokojnie, nalewając wazową łyżką zupę na talerz. - Przyjdzie wtedy leżeć w łóżku, nie będzie komu dojrzeć chłopców i kto wie, czy rektor nie napisze do Rady Miejskiej, że przydałby mu się nowy cenzor... - Podeszła znów do stołu i postawiła przed nim talerz zupy. - Proszę to zjeść. Pójdzie na zdrowie. Pan cenzor głośno przełknął parę łyżek. 8 Miłość niejedno ma imię - Powiadam pani, że tym razem za wiele sobie pozwolił i że będę musiał złożyć... - Jedz pan - powiedziała z nie znoszącą sprzeciwu stanowczością. Przez chwilę jadł w milczeniu, pospiesznie, nie śmiejąc odpocząć. - To nie jego wina - oświadczyła nagle, wskazując na siebie. - Ja mu kazałam pójść tam i grać. - Pani? - W głosie jego było więcej zdumienia niż gniewu. - Po co to pani zrobiła? - Potrzebował tego. Widzi pan - mówiła teraz jak do przyjaciela - rano przychodzi doktor. - Operacja? - Nagle opuściła go cała napastliwość; podświadomie ściszył głos. - O której? - O siódmej. Ale pomocnicy przyjdą wcześniej - gardło jej zdławił szloch - przygotować go. Cenzor przez chwilę milczał. Nieobca mu była groza chirurgicznych zabiegów, wzdrygnął się na samo ich wspomnienie. - Przepraszam - powiedział kładąc rękę na jej dłoni. - Najmocniej przepraszam. Wytężył słuch i stwierdził, że muzyka ustała. - Muszę iść - powiedział wstając szybko - i zapędzić chłopców do spania. - W drzwiach odwrócił się do niej jeszcze. - Ma pani szczęście, że rektor śpi w tylnej oficynie. Poza tym jest trochę przygłuchy. - Więc nie napisze pan do Rady? - spytała cicho. Zaprzeczył ruchem głowy. - Ale niech mu pani nie pozwala na to więcej. - To już ostatni raz - odparła, ale on nie dosłyszał już jej słów, bo biegł korytarzem w stronę sypialni chłopców. Parę minut stała jeszcze przy stole patrząc przed siebie. Dotrzymał obietnicy, nie grał za długo. Za chwilę będzie tu z powrotem. Powstała i czekała w otwartych drzwiach. Niebawem zobaczyła ich obu; szli powoli, a ona rzuciła się im naprzeciw. - Dziękuję ci, Leno - powiedział miękko. Z jego twarzy zniknął wyraz lęku. Pomodlił się i był już gotowy. Za oknami drzemał Lipsk w dusznym upale letniego popołudnia, ale w pokoju panował półmrok i chłód. Rozjaśniały go tylko przenikające przez żaluzje słoneczne smugi. Wiedziała, że leżący spokojnie w ich wysokim orzechowym łożu mąż ŚDi: iedna ręka sooczvwała na kołdrzp. płowa zanaHła ołphnkn w noduszki. oddychał spokojnie. Nareszcie, po tylu tygodniach od operacji, przestał jęczeć przez sen. Usiadła cicho przy łóżku i z miłością wpatrywała się w jego twarz. Spokojna, biała, nieruchoma, podobna do maski. Tylko wargi drżały lekko za każdym razem, gdy wciągał do płuc odrobinę powietrza. Wiedziała, że umiera; nie było już teraz po co ukrywać prawdy, spodziewać się odmiany, a nawet modlić się. Trzy miesiące mija od operacji, która się nie udała, a była dla chorego takim wstrząsem, że począwszy od tej chwili zaczął powoli gasnąć. Och, ta operacja! Nigdy nie zapomni jej koszmarnej, niewypowiedzianej grozy! Na początek sam widok „pomocników" doktora, czterech tęgich drabów w zbryzganych krwią fartuchach. Nic dziwnego, że porządni ludzie unikają spotkania z nimi w oberży czy na ulicy, jakby byli oni katowskimi pachołkami. Może muszą być tacy: twardzi, plugawi i wiecznie pijani, by móc żyć i sypiać po nocach. Niektórzy z nich, podobno, od patrzenia na to, na co muszą patrzeć, i spełniania tego, co jest ich obowiązkiem, tracą rozum, a niejeden podrzyna sobie gardło. Przynieśli ze sobą beczułkę jakiegoś specjalnego trunku, którym jakoby człowiek tak się upije, że nie czuje wcale bólu, po czym śmiejąc się między sobą i opowiadając grube żarty, wlali przemocą Janowi do ust dwie kwaterki i sami pociągnęli parę tęgich łyków, jak powiadali, dla uspokojenia nerwów. Następnie, położywszy pacjenta na służącym do posiłków stole, unieruchomili skórzanymi pasami przeguby rąk i kostki nóg, a w chwilę potem do pokoju wsunął się wymuskany i woniejący pomadą doktor Taylor. I wtedy zaczęła się krwawa mordownia. Nigdy, choćby żyła na świecie sto lat, nie zapomni tego zduszonego bełkotu, jaki wydobył się z Janowego gardła, kiedy doktor z lancetem w ręku pochylił się nad jego oczami. Kolana się pod nią ugięły i zaczęła prosić Boga, aby i mężowi, i jej samej zesłał śmierć. Przez pewien czas krzyki rozlegały się w całym budynku szkoły św. Tomasza, ale potem chory uspokajał się powoli i tylko jęczał; nie miał już siły, by wyć z bólu. Stała przez cały czas, ocierając lejącą się z oczu wzdłuż policzków krew i ślinę, która spływała z kącików ust. Raz jeden, jakby z bardzo daleka, zawołał ją po imieniu, a ona odpowiedziała mu jego imieniem, aby dać mu znać, że jest przy nim blisko. I przez cały czas doktor bez chwili przerwy mówił, opowiadając o tym, jakich to cudów dokonywał swoją sztuką medyczną, zwłaszcza w'Anglii.1} Dziwnym zbiegiem okoliczności tenże sam doktor Taylor przeprowadził analogiczną operację - zdjęcie katarakty - u Handla; operacja udała się. (Wszystkie przypisy w tej książce pochodzą od autora). 10 Miłość niejedno ma imię Nagle urwał, lancet zawisł na chwilę w powietrzu, potrząsnął głową, a w gardle aż mu coś zabulgotało z przejęcia. - Ho, ho, to już paraliż - bąknął sam do siebie. Nie zrozumiała dokładnie, o co mu chodzi, ale w jednej sekundzie pojęła, że jej Jan nigdy już nie będzie widział. Pan doktor szybko dokończył zabiegu i udzieliwszy ogólnikowych wskazówek, że opatrunki mają być zmieniane co dwa, trzy dni, a chory przynajmniej przez miesiąc trzymany w ciemnym pokoju - niezwłocznie dom opuścił. W dwa dni później wyjechał z Lipska. Teraz jest już po wszystkim i Jan umiera powoli, dzień za dniem, jak umierają strzaskane piorunem dęby. A ona cieszy się, tak, cieszy się z tego. Tak będzie lepiej. Gdyby tylko i ona mogła odejść razem z nim... Zauważyła, że spoczywająca na poduszce głowa poruszyła się. Wargi z wysiłkiem złożyły dwie zgłoski jej imienia. - Lena - szepnął. - Co, Janie? - Czy pamiętasz Cóthen? Cóthen było nazwą miejscowości, gdzie się poznali. Jakie to dziwne, że pomyślał o tym. - Tak, pamiętam. Po twarzy chorego przesunął się cień uśmiechu. - Czy pamiętasz ten murek w ogrodzie? - Tak, pamiętam. - Wzięła go łagodnie za rękę. - Ale nie mów, mój drogi, nie męcz się. - Tak ładnie wyglądasz... Słowa zagasły na jego ustach, zapadł w sen. Cóthen!... Podobno, nim człowiek umrze, całe życie przesuwa mu się jeszcze raz przed oczami, a pamięć przywołuje kolejno każde wydarzenie. Może dlatego Jan wspomniał o Cóthen. Może po raz ostatni spogląda teraz wstecz na wszystko, co przeżył na ziemi... Cóthen!... To było dawno, prawie trzydzieści lat temu, ale ona pamięta, jakby to było wczoraj: małe miasteczko z ogromnym zamkiem na wzgórzu, połyskujące w słońcu wieżyczki i radosne zamieszanie w dniu urodzin księcia. Na dziedzińcu powiewały chorągwie, nadjeżdżali goście, za każdym zaś razem, gdy rozległ się turkot powozu, książęca straż w bramie grała na trąbach, a lokaje w białych perukach uwijali się tam i sam jak stadko zdenerwowanych kur. Tak, pamięta to wszystko. Pamięta nawet, kiedy po i"=>7 nierwszv zobaczyła Jana Sebastiana. Wystrojony w książęcą liberię, -"^a nd drzwiczek Prolog 11 powozu. Przyglądała mu się z pokojów przeznaczonych dla służby, chichocząc w duchu i nazywając niezgrabiaszem jakich mało. Wieczorem zobaczyła go po raz drugi, tym razem w ogrodzie dla służby, na tyłach zamku. Siedział na niskim kamiennym murku, sam jak palec, i wyglądał na zupełnie opuszczonego. Siadła obok niego - co było z jej strony dowodem niemałej śmiałości - ale nie rozmawiali tego dnia prawie wcale, stwierdziwszy tylko, że noc jest piękna, prawdziwie letnia, a księżyc świeci jasno. Następnego wieczoru było już trochę lepiej. Opowiedziała mu, że widziała, jak złościł się na tę rączkę od drzwiczek, a on uśmiechnął się i wytłumaczył jej, że choć w wyjątkowych wypadkach obowiązany jest pomagać służbie, nie jest naprawdę lokajem, tylko książęcym kapelmistrzem. Nie miał szczególnego daru wymowy, toteż rozmowę przeplatały długie chwile milczenia, ale oboje nie byli ani zakłopotani, ani skrępowani. Siedząc razem w świetle księżyca na owym murku, czuli tylko spokojną radość. Trzeci wieczór był ostatnim, jaki spędzała na zamku, ponieważ ojciec jej, grywający na trąbce, zaangażowany został na trzydniowe uroczystości związane z urodzinami księcia. Tym razem rozmawiali bardzo wiele. Opowiedziała mu o sobie wszystko, a nie było tego dużo: że ma dwadzieścia lat, jest niezamężna i mieszka w Weissenfels z ojcem, który jest miejskim trębaczem. On zaś opowiedział jej, jak od dzieciństwa trawi go namiętna miłość do muzyki, jak nocami przepisuje utwory muzyczne, aby nauczyć się sztuki kompozycji, i jak mając dziewiętnaście lat został organistą w Muhlhausen. Późniejsze jego życie było podobne do życia wszystkich biednych muzykantów dorabiających, gdzie się dało; grywał więc na organach w małomiasteczkowych kościółkach, miewał zatargi z zakrystianami, ponieważ jego muzyka była za trudna, uczył trochę gry na klawikordzie i wioli. Teraz przyjął służbę u pewnego bogatego księcia, gra na organach w czasie niedzielnej mszy w zamkowej kaplicy, a kiedy jego wysokość wydaje jakieś przyjęcie lub bal, dyryguje niewielką orkiestrą. Ma obecnie trzydzieści sześć lat i tak właśnie wyglądają jego zajęcia na zamku w Cóthen. Wie, że nigdy nie będzie sławny ani bogaty; rok temu umarła mu nagle żona zostawiając kilkoro dzieci i on wieczorami przychodzi do tego ogródka popatrzeć na gwiazdy i prosić Boga o pomoc i dobrą radę. Zrozumiała go, bo jej ojciec był również muzykantem, tak samo ani sławnym, ani bogatym. Wiedziała, że po tym zawodzie nie można się wiele spodziewać, ale że mimo to może on dać szczęście. W ciągu następnych miesięcy Jan Sebastian odwiedzał ją w Weissenfels, a w grudniu pobrali się. Przez rok mieszkali na książęcym zamku, a potem umarł pan Kuhnau, kierownik chóru w lipskim kościele św. Tomasza, i Jan Sebastian wystarał się o to stanowisko. I tu już zostali aż do dziś. 12 Miłość niejedno ma imię Jak pełne może być życie, nawet gdy pozbawione jest wszelkich wydarzeń! Jak monotonne, a zarazem pełne przeżyć, radosne, a zarazem smutne! Spokój pozwala wszystko odczuwać głębiej. Człowiek podniecony mówi tylko i gestykuluje. Szybko pędzące grzywy na wzburzonych falach to tylko piana, nic więcej. Przez trzydzieści lat spokojnego współżycia z człowiekiem można go dobrze poznać, kobieta zaś pozna go w końcu lepiej niż on sam siebie. Z każdym rokiem uczyła się coraz mocniej kochać swego Jana. Nie, żeby był aniołem. O, bynajmniej! Nieraz wpadał w pasję - prawie zawsze chodziło o muzykę - a pewnego razu cisnął w organistę, który gubił rytm, swoją peruką; potrafił być przy tym uparty, uparty jak osioł. Jeśli uważał, że ma rację, nie ustąpiłby nawet Bogu Jedynemu. O nie, nie był aniołem. Ale czy żyła kiedy na świecie kobieta, która chciałaby na męża anioła? Był dobry, czuły i mocny. Duże brązowe oczy, biedne zagasłe dziś oczy, potrafiły zapalać się blaskiem wesołej złośliwości, a szerokie ramiona nieraz trzęsły się od śmiechu. Umiał też żartować i pisać wiersze o swojej długiej glinianej fajce, wiszącej zwykle na okapie ponad kominkiem. Był prawdziwym mężczyzną, mężczyzną na schwał, żadna kobieta nie była tak jak ona kochana i pieszczona. A jakież stroje i klejnoty mogą dać kobiecie rozkosz równą tej, jaką daje świadomość, że jest wciąż jeszcze młoda i upragniona przez męża? Jego miłość nie wyrażała się w słowach, ale w czynach. Z jakim poświęceniem pielęgnował ją, kiedy zachorowała na te połączone z gorączką wapory, z którymi doktorzy nie mogli sobie dać rady. Ile nocy spędził przy jej łóżku, modląc się i trzymając ją za ręce, tak jak ona teraz trzyma jego dłonie w swoich. Kiedy wyzdrowiała, kupił jej makolągwę, która rozweselała ją swym szczebiotem i dotrzymywała towarzystwa, podczas gdy on ćwiczył chór na niedzielną mszę albo uczył w szkole łaciny. Spisał nawet specjalnie dla niej cały zeszyt prostych melodii na klawesyn.X) I z każdym przeżytym rokiem coraz lepiej odczuwała jego wielkość. Na muzyce nie bardzo się znała, ale była pewna, że Jan jest wielkim muzykiem. Nieraz przyglądała się, jak z gęsim piórem w ręku pracuje zgarbiony nad swoim małym stolikiem, liniuje papier i na pięciolinii stawia miliony małych nutek. Widziała, jak od czasu do czasu przerywa pisanie, jakby przysłuchując się jakiejś przez niego tylko jednego słyszanej melodii. Wtedy twarz jego, poczciwa, prosta twarz, zaczynała jaśnieć, jakby dotknęło jej słońce, i zdawało się, że nie przebywa już tu, na ziemi, ale niby anioł wysoko w niebie, tam, gdzie nie ma wstępu żadna śmiertelna istota. ^ Rękopis tego zeszytu znajduje się w Państwowej Bibliotece w Berlinie. Prolog 13 Poczuła, że palce chorego zacisnęły się lekko na jej dłoni. - Jestem, Janie - szepnęła. - Jestem tu, przy tobie. - Leno - mówił tak cicho, że musiała się pochylić nad nim, by dosłyszeć. - Leno... - Nie mów nic, Janie. Staraj się zasnąć. - Leno - powtórzył i słowo to zabrzmiało jak łkanie. Po policzkach stoczyły się powoli dwie samotne łzy - przebacz mi. Niby przez mgłę słyszał, jak żona prosi, aby nie mówił już nic, a że nie chciał jej robić przykrości, uległ, i myśli, które chciał wyrazić słowami, zagasły niewysłuchane. Kochana Lena! Jak młodo i świeżo wyglądała wtedy, kiedy siedziała obok niego na kamiennym murku zamkowego ogrodu w Cóthen, a księżyc srebrzył jej jasne włosy... Biedna Lena, stara już dziś i siwa, a długie lata mozolnej pracy i tajemnych wyrzeczeń pokryły jej wychudłą twarz siecią drobnych zmarszczek. Dała mu siebie w darze z taką prostotą, z jaką się daje ubogiemu groszową jałmużnę. Co się teraz z nią stanie, kiedy wszystkie oszczędności poszły na doktora? Czy będzie musiała nająć się do służby domowej, szorować na klęczkach podłogi, a może żebrać na ulicach?... W życiu każdego człowieka nadchodzi godzina udręczeń, godzina męki. On ma ją już za sobą, ale dla niej godzina ta dopiero nadchodzi. A wszystko przez tę jego muzykę, nad którą stracił oczy, przez którą zostali bez grosza, a której nikt nie chce... Jaki będzie los tych niezliczonych kompozycji, które zostawia po sobie, a które nikogo nie obchodzą? Tych kantat, preludiów, fug, toccat, Passacaglii, którą tak lubił, Mszy, a przede wszystkim jego ukochanej Pasji Pana naszego według świętego Mateusza, w którą przelał całe swoje serce i wiarę, i nadzieję całej ludzkości na istnienie innego, lepszego świata?... Czy zostaną wyrzucone jak śmiecie, czy pójdą w ogień, czy też może leżeć będą wymiecione na ulicę i moknąć na deszczu? Nie wie, nigdy się tego nie dowie. Zostawia je tak, jak zostawia Lenę, bezbronną i nikomu niepotrzebną. Jedno tylko może: prosić Boga, aby ulitował się nad nimi, i oddać je Jego wszechmocnej dłoni. Wargi umierającego poruszyły się niepostrzeżenie. - Bądź wola Twoja... Alojzy Grumler wepchnął do swego worka jeszcze jeden plik zapisanego nutowego papieru i zwrócił się do Anny Magdaleny z szerokim uśmiechem, który odsłonił spróchniałe zęby. - Wie pani co? - zaczął z wyrazem twarzy człowieka, który musi natychmiast powiedzieć na głos wymyślony przed chwilą dowcip. - Widzi mi się, że mąż pani to napisał strasznie dużo tej muzyki! 14 Miłość niejedno ma imię Pani Bach zdawała się nie słyszeć i dalej wyglądała przez okno, natomiast śmieciarz w pełni ocenił humorystyczne walory wygłoszonej przez siebie uwagi. Uśmiech rozlał się po jego szczeciniastej twarzy, ustępując miejsca chichotowi, który przerodził się w wybuch skrzypiącego śmiechu, a potem w napad gwałtownego flegmistego kaszlu. Wreszcie wesołość jego, przygasając, objawiła się jakimś dziwnym gulgotaniem w gardle, a na koniec ucichła zupełnie. Wierzchem dłoni otarł łzy z brudnych policzków, zarzucił worek na ramię i wysunął się z pokoju. Anna Magdalena wciąż stała bez ruchu i dalej wpatrywała się w strużki jesiennego deszczu spływającego po parapecie okna. Ostatni raz wygląda przez to okno, ostatni raz widzi drzewa w parku ciągnącym się aż po bogate domostwa Lungersteinowskich Ogrodów. Ileż to razy patrzyła na te piękne domy, których mieszkańcy mają tyle talarów, ile im trzeba, i nie muszą oszczędzać fenigów. Dzieli ją od nich tylko dwieście, może trzysta jardów, a przecież zdają się jej tak dalecy, jak gdyby żyli na innej planecie. No cóż, i tak nie będzie już patrzyła na te domy. Odwróciła się i rzuciła okiem na pusty pokój. Jak obco i dziwnie wyglądał teraz, ogołocony ze wszystkich mebli, z nagimi ścianami, na których jasne czworokątne plamy wskazywały miejsca po zdjętych obrazach. Powoli odtwarzała w wyobraźni jego dawny wygląd, aż wreszcie ujrzała go znowu takim, jaki był przez wszystkie te lata: orzechowe łóżko, w którym zmarł Jan Sebastian, sztych przedstawiający Marcina Lutra, wiszący nad kuchennym stołem, przy którym zwykle mąż jej spisywał nuty, i dębową skrzynię, po brzegi pełną manuskryptów. Po wszystkim tym nie zostało ani śladu. Pozostały tylko, zwalone na kupę, leżące na podłodze nuty. O, próbowała ratować je, pytała przyjaciół, czyby nie zechcieli przechować tych rękopisów, ale wszyscy odpowiedzieli, że poddasza mają już przepełnione. Toteż w końcu poprosiła śmieciarza, żeby przyszedł po nie, a on obiecał, ale oświadczył, że nie może dać więcej niż feniga od worka, bo niełatwa to sprawa sprzedać stary papier, zwłaszcza cały zasmarowany nutami; kto tam to zechce kupić! Może jaki sklepikarz do owijania towarów czy gospodyni - na podpałkę albo do wykładania półek i szuflad. Teraz więc i po nutach nie było już prawie śladu. Jeszcze ze dwa, trzy worki, a potem będzie mogła wyszorować podłogę, aby nowy nauczyciel śpiewu, pan Harrer, zastał po przyjeździe mieszkanie czyste i schludne. Dobrze, że Jan nie żyje i nie musi patrzeć na to, co dzieje się z jego dziełami. Serce by mu chyba pękło, gdyby widział, jak wszystkie te piękne ~iatrn nakuie się do worków i wynosi z domu niby śmiecie. ~ chnńcw i że jego holog 15 utwory muzyczne zostaną podarte, spalone albo rozproszone po szerokim świecie? Na dzień przed śmiercią powiedział przecież: „Bądź wola Twoja". A tej ostatniej nocy mówił, że wszyscy jesteśmy w boskim ręku i musimy ufać Jego nieskończonemu miłosierdziu. Miał rację. Cóż innego można zrobić? Tylko złożyć wszystko w Jego dłonie i wierzyć. On, Wszechmogący Pan, potrafi wszystko. Jeśli chce, by świat usłyszał jeszcze kiedyś muzykę Jana, znajdzie z pewnością sposób, by tak się stało. To już do Niego należy. Ale Pasji nikomu nie pozwoli wepchnąć do worka i wynieść z domu jak śmiecie. Nie, nie pozwoli. Przechowa ją sama. To jedno może zrobić. Skoro Jan tak bardzo kochał to swoje dzieło, spróbuje nawet ogłosić je, bo wie, jak by się tym cieszył. Wzięła ostatni arkusz rękopisu z zakończeniem ostatniego chóru i zaniosła go do pana Zeilacha, wydawcy utworów muzycznych, ale nie dostała się nawet do niego, był zbyt zajęty. W końcu przyjął ją u siebie w biurze i przez całe pół godziny opowiadał, jaki jest zajęty i jak nie ma dla siebie ani minuty. Owszem, wie, że mąż jej umarł i bardzo jej współczuje, dobry był z niego muzyk, ale jego utwory nie trafiają do gustu ogółu, a bez tego muzyka jest dzisiaj niepopłatnym towarem. Wziął arkusz, żeby jej zrobić przyjemność, i obiecał, że rzuci na niego okiem i w przyszłym tygodniu da znać, czy może coś dla niej zrobić. Ale w przyszłym tygodniu pan Zeilach był zbyt zajęty i nie mógł jej widzieć, w następnym tygodniu wyjechał, a wreszcie przyjął ją cierpko i ze zniecierpliwieniem. Owszem, rzucił okiem na kompozycję męża, która okazała się właśnie taka, jak przypuszczał - za trudna. Podwójny zespół chóralny - kto dziś potrafi poprowadzić taki chór? Potem zaczął się rozglądać za owym arkuszem i nie mógł go znaleźć, aż wpadł w złość i zaczął jej wyrzucać, że zabiera mu czas i,że nie może przecież przewracać do góry nogami całego biura, żeby znaleźć parę przeklętych świstków papieru. Tak że w końcu odeszła z pustymi rękami i nawet rękopis Pasji był od tej pory zdekompletowany. Mimo to jednak postanowiła nie rozstawać się z nim i taki, jaki był, okaleczony, przechowywać i chronić, póki się tylko da. Zwitek starego papieru niewiele zajmuje miejsca, a ona nie będzie się czuła tak samotna. Będzie patrzyła na te stare nuty, odzywała się do nich i czuła się trochę tak, jakby jej Jan był obok. Będzie się jej zdawało, że wyszedł gdzieś na lekcję albo na próbę chóru przed niedzielną mszą i że niebawem wróci. Tak łatwo uwierzyć, że ten, którego kochamy, nie umarł wcale... Minęło dziesięć lat. Pewnego ranka roku 1760 znaleziono w Lipsku, w jakiejś nędznej izdebce na poddaszu, zmarłą wynędzniałą staruszkę. Jedyny jej majątek stanowiło odzienie i parę kuchennych statków. Pochowano Miłość niejedno tria imię i w grobie dla ubogich na koszt miasta, co wyniosło dwa talary i czterdzieści prószy. Po paru latach przez stary cmentarz Sw. Jana przeprowadzono drogę L wiele trumien trzeba było ruszyć z miejsca, między innymi trumnę niejakiego Jana Sebastiana Bacha, niegdyś kantora czy też nauczyciela śpiewu w szkole Św. Tomasza, miejskim bezpłatnym zakładzie przy kościele Sw. Tomasza. Świat nie zwrócił co prawda uwagi na te rozgrywające się na uboczu i pozbawione znaczenia wypadki. Zachodziły w owym czasie wielkie zmiany. W dalekiej Ameryce trzynaście zbuntowanych kolonii walczyło 0 niepodległość. W trzynaście lat później, pewnego upalnego lipcowego dnia, padło królewskie więzienie, Bastylia, otoczone przez wyjący, spocony tłum. O zmroku mieszkańcy Paryża znaleźli się w ogniu rewolucji, a kiedy z gilotyny spadały ostatnie głowy, na widownię wstąpił wychudzony, długowłosy porucznik z Korsyki, nazwiskiem Napoleon Buonaparte, i zaczął działać. W ten sposób osiemnasty wiek, wiek dworskiego poloru, gawotów 1 pudrowanych peruk, zakończył się wśród ryku dział, charczenia rannych i powodzi zwycięskich biuletynów, a stan taki utrzymywał się nadal w ciągu następnego stulecia. Kiedy wreszcie ucichły grzmoty napoleońskiej nawałnicy, ogłuszona i wykrwawiona Europa zwróciła się ku poezji, by zapomnieć o swych smutkach, i ku muzyce, by wyśpiewać swe nowe nadzieje. Tak rozwinął się smętny kwiat romantyzmu. Minęło już prawie sto lat, odkąd ślepy nauczyciel muzyki zmarł w swym orzechowym łożu. Spoczywał w grobie gdzieś pośród bezimiennych nędzarzy, zapomniany przez wszystkich - poza Tym Jednym, w którym złożył swą ufność. Księga Vierwsza Drogi opatrzności I Pewnego ranka na początku września wąskimi uliczkami mniej wykwintnych dzielnic Berlina pędził ku stacji dyliżansów hamburskich błękitny kabriolet. Siedziało w nim obok siebie dwóch młodzieńców w pilśniowych kapeluszach, kaszmirowych halsztukach i musztardowych rękawiczkach i obaj zgodnie kołysali się, podrzucani w górę każdym gwałtownym wstrząsem ekwipażu. jednym z nich był Feliks Mendelssohn, syn znanego bankiera, drugim - jego najserdeczniejszy przyjaciel, Karol Klingemann. - 1 to wszystko przez kobietę! - mruknął posępnie Karol spoglądając przez okno melancholijnym spojrzeniem okrągłych oczu, przy czym pełne, gładko ogolone policzki zadrgały od głębokiego westchnienia. Peliks uspokajającym gestem położył dłoń na ramieniu przyjaciela. - Zapomnij o niej - powiedział stanowczo. - Wybij sobie tę dziewczynę z głowy - ciągnął z tą nieugiętą pewnością, jaką okazujemy wobec cudzych kłopotów. - Niezadługo już znajdziesz się w Anglii, spokojny i bezpieczny. Trzeba stwierdzić, że uwagi te pozostały bez skutku. Karol siedział wciąż z twarzą odwróconą do okna i zatopiony w myślach, milczał. Nad miastem wstawał nowy dzień. Wysoko ponad ceglanymi kominami budził się w liliowych powijakach świtu wesoły poranek późnego lata. Pulchne i urodziwe mieszczaneczki w czepeczkach i nocnych koszulach otwierały drewniane okiennice, obrzucały tkliwym spojrzeniem stojące na parapetach doniczki i rozkosznie a bezceremonialnie poziewały. Poprawiwszy kapelusz, przekrzywiony nagłym podskokiem kabrioletu, Karol obrócił się znienacka do swego towarzysza. - 1 pomyśleć - rzucił w zdenerwowaniu i pasji - że przez jakąś rudą dziewkę, nazwiskiem Anna Skrumpnagel, uciekam oto z Berlina zadłużony, zhańbiony i w takim pośpiechu, jakby mnie kto gonił. - Odwagi! - odparł Peliks czując, że zbliża się krytyczny moment. Karol jakby go nie słyszał. - 1 to właśnie o tej przeklętej rannej godzinie, kiedy tacy młodzieńcy jak my powinni wybierać się do łóżka! - Nie myśl o tym - radził Peliks. - Zobaczysz, że polubisz Anglię. Dziewczęta są tam bardzo miłe. - Dziewczęta! - Karol jak gdyby wypluł to słowo, wzdrygając się ze wstrętem. - Proszę cię, bądź łaskaw i nie wspominaj w mojej obecności o dziewczętach. - Tak mówisz dziś, ale głowę daję, że za miesiąc znów będziesz zakochany po uszy. - Karol Klingemann popatrzył na przyjaciela wzrokiem pełnym wyrzutu. - Jak możesz mówić mi o miłości, kiedy niemal nie stać mnie na kobiety! - Prawdziwa miłość nic nie kosztuje. Karol oniemiał na chwilę ze zdumienia. - Tylko bardzo młody człowiek może opowiadać takie wierutne brednie - oświadczył. - Czy nie wiesz, że cnotliwa kobieta kosztuje najwięcej? - Ale nie wtedy, gdy kocha. Karol zdawał się nie słuchać. Spojrzeniem wypukłych oczu objął powoli postać towarzysza: szczupłą rasową twarz, brązowe błyszczące oczy i cienki nos o podłużnym wykroju nozdrzy. - No, pewno - westchnął przygnębiony i bezradny - gdybym był tak - piekielnie przystojny jak ty, sprawy inaczej by się potoczyły. Ta dziewucha zakochałaby się we mnie i w tej chwili uciekalibyśmy z Berlina razem, spleceni w namiętnym uścisku. Tymczasem - tu głos jego wznosząc się na szczyty współczucia nad sobą samym zadrżał boleśnie - ta niegodziwa wyleguje się teraz w łóżku, i to przypuszczalnie nie sama, podczas gdy ja, skazany na wygnanie, wyruszam do dalekiej mglistej Anglii. - Ależ przeciwnie, Anglia to piękny kraj. Przy tym dla ciebie, jako sekretarza hanowerskiego poselstwa, każde drzwi stać będą otworem. Będą cię fetować i poić winem, że ducha niemal wyzioniesz. Chciałbym pojechać z tobą. Byłem tam w zeszłym roku - niestety z ojcem - i spotkałem pewną niezwykle powabną młodą damę. Na imię jej było Małgorzata. Miała twarz anioła... - I serce złej czarownicy - dokończył Karol ujmując gwałtownie przyjaciela za rękę i ściskając ją mocno. - Wierz mi, Feliksie, kobiety są z gruntu złe. Ich zadanie na ziemi to łamać mężczyznom serca, wypróżniać ich sakiewki, niszczyć ich życie. One same nic na to poradzić nie mogą i jedynym ratunkiem jest żyć tak, jakby ich w ogóle nie było. - Wiem, mój drogi. Anna była dla ciebie okrutna, ale nie powinieneś się rozgoryczać. Nie wszystkie kobiety są takie jak ona. Niektóre są bardzo miłe. Małgorzata na przykład... - Z pewnością rzuciła ci się na szyję; któraż by tego nie zrobiła! - rzucił Karol czerwieniejąc z zazdrości. - Jesteś najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi. Nie zwykłą ludzką istotą, ale fenomenem, odstępstwem od praw natury, dowodem niesprawiedliwości losu. Masz wszystko: urodę, talent, majątek. - Nie zgodziłbym się z tym - zaprzeczył Feliks słabo. - Ojciec ciągle mi powtarza, że w porównaniu z rodziną Rotszyldów jesteśmy nędzarzami. - Mój drogi, w porównaniu z Rotszyldami każdy jest nędzarzem. - - Ojciec co dzień mnie ostrzega, że jeśli nie wezmę się do jakiejś pracy, skończymy wszyscy w przytułku. Karol Klingemann parsknął drwiącym śmiechem. - To musi być widocznie cechą naszej rasy, bo wszyscy rodzice Żydzi uważają swoje dzieci za półgłówków. Kiedy ojcu przysłali rachunek za sobolowe futro, które kupiłem Annie, i za parę moich karcianych grzeszków, napisał długi i górnolotny list, obdarzając mnie rodzicielskim przekleństwem, wtedy gdy ja potrzebowałem tylko czeku. Przekonywał mnie, że stoi o krok od bankructwa, podczas gdy ja wiem, że właśnie niedawno otworzył w Monachium nową filię. - W życiu jest wiele rzeczy ważniejszych od pieniędzy. Karol zniecierpliwiony wzruszył ramionami. - Teraz mówisz jak artysta. Artystów cechuje pewien specjalny rodzaj hipokryzji: udają, że gardzą pieniędzmi, a w rzeczywistości nie obchodzi ich nic innego. - Mnie obchodzi. - Owszem, ale tylko dlatego, że je masz. Powiedziałem ci, że masz wszystko. Dwie uwielbiające cię siostry i narzeczoną, piękną a bogatą. - Nina nie jest moją narzeczoną. - Wszyscy wiedzą, że się kiedyś pobierzecie. - To tylko dlatego, żeśmy się razem wychowali. Rodzice postanowili 0 tym małżeństwie, kiedyśmy byli jeszcze w kołyskach. - A na domiar wszystkiego masz talent, rzecz najzupełniej zbędną dla milionera. Masz dwadzieścia sześć lat i jesteś już wielkim kompozytorem. - Skąd wiesz? Przecież nie znosisz muzyki. - To prawda. Powiedziałem to przez grzeczność. Moim osobistym zdaniem, muzyka to niepotrzebny a kosztowny hałas, co nie zmienia faktu, że jesteś sławny. - W jego oczach ukazał się wyraz podziwu i zwątpienia. - Bogowie byli dotąd łaskawi dla ciebie, ale przyjdzie ci za to jeszcze zapłacić. Może i ty spotkasz swoją Annę Skrumpnagel, a wtedy poznasz udrękę nieodwzajemnionej miłości. Posłuchaj, Feliksie, mojej rady i wyrzeknij się kobiet, nim będzie za późno. Kabriolet mknął w stronę stacji dyliżansów, a Karol nie przestawał nakłaniać przyjaciela, aby korzystając z jego własnych, bolesnych doświadczeń, wyrzekł się kobiet: wszystkich, złych i dobrych. Dobre próbują zawsze ulepszyć naturę mężczyzn, a udaje się im tylko zrobić z nich kłamców 1 hipokrytów. Pozostałe to istoty wprost z piekła rodem. I te właśnie są zazwyczaj najpowabniejsze. Kobietę, która była przyczyną jego wygnania, oskarżał namiętnie: - Fałszywa rozpustnica, zwierzęca, samolubna natura, żyjąca na cudzy koszt, a kosztująca niemało. A czy to nie bezczelność nosić takie nazwisko: Skrumpnagel! Moralność ulicznego kota-włóczęgi, poziom etyczny cmentar nego rabusia. Dziewka bez serca, wampir wysysający pieniądze, ale, ale... - tu urwał, bo w pamięci zawirował mu nagle rój wspomnień - ale jakie miękkie ma włosy, jakie niepojęte usta. A piersi - istny marmur grecki, tylko że ciepły. Przez chwilę w duszy jego walczyły uraza i żal, niebawem jednak nad wszystkimi innymi uczuciami wzięło górę pożądanie. - To podła dziewka, diabelskie nasienie, ale ja nie mogę bez niej żyć. - Uchwycił w przegubach obie ręce Feliksa. - Słyszysz? Muszę ją jakoś skłonić, żeby przyjechała do Londynu, a ty - ścisnął jeszcze mocniej ręce Feliksa - ty musisz mi ją przywieźć! - Ja? - wykrzyknął Feliks zdumiony tym nieoczekiwanym obrotem, jaki przybrała ich rozmowa. - Za późno teraz na szczegóły - wyrzucił z siebie Karol w najwyższym podnieceniu. - Przed chwilą mówiłeś, że chciałbyś pojechać jeszcze raz do Anglii i zobaczyć znów swoją Małgorzatę. Poruszę niebo i ziemię, a znajdę jakiś pretekst, który pozwoli ci przyjechać na wiosnę do Londynu, jednakże pod warunkiem, że przywieziesz ze sobą Annę. - Ależ, Karolu, mówiłeś właśnie... - Mniejsza z tym, co mówiłem - krzyknął przyjaciel. - Muszę mieć Annę, w przeciwnym razie skończę ze sobą i nigdy nie dostaniesz z powrotem pieniędzy, któreś mi tak wspaniałomyślnie pożyczył. Pojedź do niej dziś wieczór, po przedstawieniu. Powiedz, że jej przebaczyłem, zapewnij ją o mojej niesłabnącej miłości, weź ją na kolację i spraw, aby jej nieczułe serce zachowało mnie żywo w pamięci. Karol dawał jeszcze Feliksowi ostatnie, pospieszne polecenia, kiedy kabriolet wjechał już na podwórzec stacji hamburskich dyliżansów. W powietrzu czuło się już zamęt wyjazdu. Cztery pocztowe konie niecierpliwiły się w zaprzęgu. Tragarze w granatowych bluzach przewozili na taczkach skórzane kufry. Kiedy dyliżans ruszył z głośnym turkotem, Karol wychylił się przez okno. - Pamiętaj - zawołał powiewając smętnie chusteczką. - Teatr Miejski Fryderyka Wilhelma! Pojedź do niej dziś wieczorem. Tego wieczoru Feliks miał przyjemność oglądania Anny zza kulis. Talar, wręczony odźwiernemu przy wejściu na scenę, zapewnił mu to uprzywilejowane miejsce. Teatr Miejski nie przestrzegał zbyt ściśle zasad ochrony prywatnego życia swych aktorów. Miłość sztuki ustępowała tu miejsca względom materialnym. Toteż za zachętą dyrekcji aktorki mieszały się chętnie z tłumem na widowni, składającym się niemal wyłącznie z mężczyzn, udając, że dręczy je okrutne pragnienie, które ugasić mogły tylko najdroższe napoje. Obserwując Annę z tego dogodnego punktu Feliks stwierdził, że jego przyjaciel miał rację. Anna nie była wielką artystką, ale miała wyjątkowo ładne nogi, a umiejąc robić z nich użytek osiągała niemałe rezultaty. Oklaski, jakie zbierała po każdej odśpiewanej piosence, były hołdem składanym raczej lekkości i zręczności jej ruchów niż kunsztowi wokalnemu. Słuchając jej Feliks zastanawiał się mimo woli, jak to się dzieje, że z tej pięknie rozwiniętej piersi i dużych, mocno czerwonych ust dobywa się głos tak słaby i drżący. Widownia jednak, najwyraźniej, nie miała podobnych zastrzeżeń. Ciesząc oczy widokiem namiętnej twarzy i wspaniałego ciała śpiewaczki, doznawała silnych, choć może nie w ścisłym sensie artystycznych wrażeń. Z całą surowością Feliks uprzytomnił sobie, że przybył tu powodowany współczuciem, w szlachetnej i bezinteresownej misji: miał oto oddać ostatnią przysługę przyjacielowi, który w tej chwili, podrzucany szybkim ruchem dyliżansu, pędzi w stronę Hamburga. Lojalność jest kamieniem węgielnym przyjaźni i kiedy w chwilę potem Feliks pukał do garderoby śpiewaczki, lojalność przepełniała go bez reszty. Ostry głos kobiecy zaprosił go do środka. Wchodząc zauważył, że z garderoby, poza Anną, korzysta jeszcze jakaś inna aktorka, nakładająca w tym właśnie momencie przepaskę z jaskrawych papierowych liści i dużych lustrzanych tafelek, z której niemal wyłącznie miał się składać jej kostium. Wtargnięcie Feliksa nie wywołało jednak ani zdziwienia, ani żadnych zastrzeżeń. - Czy mam przyjemność z panną Anną Skrumpnagel? - zapytał zwracając się do rudawej dziewczyny, a w odpowiedzi usłyszał obojętne: - Czego pan sobie życzy? - Przychodzę w sprawie mojego przyjaciela, Karola. - Może pan zatem wrócić prosto do niego i powiedzieć, że nie chcę go już nigdy więcej widzieć. - Głos jej, który tak niedawno na scenie był słaby, lecz miękki, miał teraz szczególnie szorstkie brzmienie. - Nie chcę już nigdy widzieć tego tłuściocha - powtórzyła. - Nie zobaczy go pani - odparł Feliks. - Dziś rano wyjechał z Berlina. Dopiero teraz Anna zatrzymała na nim swój senny wzrok i zdumiona wykrzyknęła: - A pan jest jego przyjacielem? - spytała wyraźnie milszym już tonem. - Najbliższym przyjacielem - odrzekł gorąco Feliks. - Jesteśmy jak bracia. Znam go od wczesnego dzieciństwa. Przed wyjazdem przekazał mi dla pani pewne ważne zlecenie. Wrzawa, jaką uczyniła orkiestra składająca się z bębna i trzech trąb, utrudniała rozmowę. Chcąc być usłyszanym, Feliks musiał podnieść głos. - Zlecenie o charakterze osobistym - krzyknął prawie, spoglądając znacząco na drugą obecną w pokoju kobietę. - Czy mogę spodziewać się tego zaszczytu, by po przedstawieniu zechciała pani zjeść ze mną kolację? Spojrzenie Anny znów spoczęło na nim, przy czym doznał wrażenia, że osąd aktorki nie musi być dla niego nieprzychylny. - Nie - powiedziała druga aktorka, która wreszcie opasała już swą kibić powiewną liściastą przepaską. - Jesteśmy obie na dziś zaproszone, prawda, Anno? Głos towarzyszki jak gdyby wyrwał Annę z głębokiej zadumy. - Powiedz im, że jestem chora, powiedz zresztą, co chcesz - poleciła, a zwracając się do Feliksa dodała z leniwym, niepokojącym uśmiechem: - Proszę na mnie czekać. W czasie kolacji Feliks dzielnie wypełniał swój obowiązek. Był wymowny i przekonywający. Wychwalał Karola, wyliczał zalety jego umysłu, podkreślał wrażliwość, umiłowanie piękna, szlachetność serca. Anna mówiła niewiele, obrzucała go powłóczystymi spojrzeniami przysłoniętych powiekami oczu i odsuwała od siebie wszystkie pożywniejsze dania. Dopiero kiedy podano deser i oboje powoli popijali czarną kawę, Feliks wysunął delikatną kwestię wiosennego przyjazdu Anny do Anglii. - Naturalnie, to on pokryje koszty, może pani polegać na jego wielkoduszności. Zawahała się. - Londyn jest tak daleko - odparła. - Muszę dowiedzieć się na ten temat czegoś więcej. Następnie okazało się, że szczegółów propozycji Karola może wysłuchać jedynie w swym własnym mieszkaniu. Feliks nie miał wyboru: musiał się na to zgodzić. Obok lojalności wobec przyjaciela zakiełkowało w nim teraz uczucie szczerej sympatii dla owej przepięknej istoty, która spoglądała na niego tak czule. Pojechali więc do jej mieszkania, które znajdowało się w eleganckiej dzielnicy miasta, składało się jednak z jednego tylko, i to dość skromnie umeblowanego pokoju. Ponieważ Anna twierdziła, że musi koniecznie zmienić suknię i narzucić „coś wygodniejszego", Feliks musiał stać obrócony tyłem i patrzeć w ścianę, podczas gdy ona się przebierała. Po chwili ukazała się jego oczom w lekkim jak mgiełka negliżu, z pewnością bardzo wygodnym, ale i bardzo przezroczystym. Policzki Feliksa oblał rumieniec, w gardle poczuł gwałtowny skurcz, jednak lojalność wobec Karola pozostała niezachwiana. - Musi pani pojechać do Anglii - powiedział odwracając oczy. Wtedy ona wyciągnęła się na łóżku i wezwała go do siebie omdlewającym głosem: - Proszę, niech pan podejdzie i siądzie tu, koło mnie. Chcę panu spojrzeć w oczy i przekonać się, czy naprawdę jest pan zdania, że powinnam pojechać do Anglii. A zamierzała najwidoczniej zajrzeć w najtajniejsze głębie jego oczu, gdyż skoro tylko usiadł na brzeżku łóżka, otoczyła mu szyję nagim ramieniem i mocno do siebie przyciągnęła. - Czy naprawdę - szeptała teraz ledwo dosłyszalnie - czy naprawdę chce pan, żebym pojechała do Anglii? Feliks próbował wyswobodzić się z jej objęć, ale stracił równowagę; ona zaś wciąż delikatnie obejmując ramieniem, przyciągała go coraz bliżej. Twarze ich znalazły się tak blisko, że z trudem widział coś przed sobą. Przez głowę w zawrotnym tempie mknęły sprzeczne myśli. Czy zdradza przyjaciela? Czy jest to właśnie najwyższy stopień lojalności? Koniec końców obiecywał Karolowi, że ją przyśle do Londynu, i oto bodaj że już ją przekonał. - Tak - powtórzył zdławionym, lecz stanowczym głosem. - Musi pani jechać do Anglii. Była pani okrutna - dodał z namiętnym wyrzutem. - Złamała mu pani serce. W błyszczących źrenicach Anny zamigotał jak gdyby uśmiech. - Wyczerpałam tylko jego rachunek w banku - odparła. - I wcale nie jestem okrutna. Nie chcę, abyś pan myślał, że jestem okrutna. Czy pan tak myśli rzeczywiście? Podczas gdy usiłował wyjaśnić swoje przekonanie w tej mierze, ona przyciągała go wciąż bliżej do siebie. Poczuł, że zapada w niebezpieczną otchłań żywego, ciepłego ciała. Ostatnim obrazem, jaki ujrzał, nim stracił świadomość, była okrągła i zbolała twarz Karola wychylająca się z okna odjeżdżającego dyliżansu i ręka tęsknie powiewająca chusteczką. Kiedy odzyskał zmysły, stwierdził, że znajduje się w łóżku, a obok, z twarzą ukrytą na jego piersi, leży Anna w pozie świadczącej o pełnym zadowoleniu. Na szybach okiennych ukazał się, połyskując jak srebrzyste firanki, blady brzask. Świt już blisko. Ostrożnie i powoli odsunął się od niej i zdołał wyśliznąć z łóżka. Ubrał się pospiesznie i niezbyt starannie, a potem przez chwilę stał przy łóżku, przypatrując się śpiącej Annie i zastanawiając się, czy ma ją obudzić. Postanowił jednak nie robić tego, po cichu otworzył drzwi i wyszedł na ulicę. Znalezienie fiakra o tej porze nie przyszło mu łatwo. Kiedy wreszcie udało mu się złapać dorożkę, rzucił woźnicy adres, a sam zasiadł wygodnie, składając głowę na zniszczonym skórzanym oparciu. Ten długi spacer i chłodne poranne powietrze odświeżyły jego umysł i dodały energii. Ponownie zadał sobie pytanie, czy zdradził przyjaciela. Po paru minutach bezbłędnej na pozór argumentacji doszedł do wniosku, że nie. Cóż innego mógł zrobić, jak lepiej dopilnować, jak przekonać ją, by wyjechała do Anglii? Pieszczoty i pocałunki przyjmował zaś niejako w zastępstwie. W radosnym nastroju ducha zauważył, że dojeżdża do rodzinnego domu, i polecił woźnicy, by zatrzymał się przed wejściem dla służby. Wśliznął się przez małe drzwiczki w końcu skrzydła przeznaczonego na mieszkania służących i wreszcie bocznymi drzwiami wszedł do imponującego hallu wejściowego, który w porannej martwocie wydawał się jeszcze większy i dostojniejszy niż zwykle. Przez ostrożność, która stała się już przyzwyczajeniem, Feliks zdjął buty i w skarpetkach szedł po szerokich marmurowych schodach aż na pierwsze piętro, gdzie mieścił się jego pokój. Mijając sypialnię rodziców zaczął stąpać na czubkach palców, szybko a cicho jak duch, nie wiedząc, że ojciec przygląda mu się tymczasem, stojąc w drzwiach swojej własnej sypialni. Nawet w nocnej koszuli i ozdobionej chwaścikiem szlafmycy oraz z bosymi nogami Abraham Mendelssohn nie przestawał wyglądać na bankiera, bankiera w tej chwili bardzo cierpko i krytycznie usposobionego. - Mam przyjemność zawiadomić cię, że twój syn Jakub wrócił właśnie do domu - rzekł wchodząc z powrotem do małżeńskiego łoża. Abraham Mendelssohn z uporem nazywał swego syna Jakubem okazując w tej kwestii kamienną niezłomność i kłótliwe usposobienie. - Możecie go nazywać, jak wam się podoba - powiadał często - ale nadano mu imię Jakub Ludwik Feliks i nie widzę powodu, dla którego nie miałbym go nazywać Jakubem. Lea Mendelssohn wynurzyła się na chwilę z głębin snu. - Widzisz, wstaje razem ze słońcem - powiedziała, a po jej ustach przewinął się jakby cień uśmiechu. Potem znów zapadła w drzemkę. - Oto skutki rozpieszczania - zrzędził mąż wsuwając się pod kołdrę - i zachęcania go do tej idiotycznej muzyki. Nie skończy się to niczym dobrym, zapamiętaj sobie moje słowa. Wypowiadał je już nieraz i gotów był powtarzać jeszcze wielekroć, ale by mówić, potrzeba koniecznie słuchacza, tymczasem żona spała już snem sprawiedliwego. Przez chwilę patrzył na nią spojrzeniem, w którym malowała się czułość. Kochana Lea, cudowna żona, wspaniała matka! Widok jej, pogrążonej w spokojnym, błogosławionym śnie, uspokoił go jakoś i uśmierzył trwogę. Westchnął jeszcze, potrząsnął szlafmycą z chwaścikiem i obróciwszy się na bok usnął. Nazajutrz, późnym już rankiem, pokojowy Feliksa, Gustaw, wszedłszy do sypialni swego młodego pana, zastał go śpiącego zdrowym, mocnym snem. Wiedząc z doświadczenia, że nic go nie zdoła obudzić - w dawnych czasach, chcąc, by otworzył oczy, musiał mu pryskać w twarz zimną wodą - zaczął się kręcić po pokoju, mrucząc coś do siebie na głos.1} Wyjmował właśnie ubrania Feliksa, kiedy otworzyły się drzwi i weszła Farmy Mendelssohn. - Jeszcze śpi? - spytała nie czekając na odpowiedź. Stary służący nie przerywając roboty skinął głową o lśniącej łysinie. Panienka bez chwili wahania podeszła do brata, ucałowała go w policzek, a potem schwyciwszy za ramiona zaczęła potrząsać nim z całej siły. - Wstawajże, wstawaj! - wołała. - No, otwórz oczy! Już prawie południe, a ja muszę ci coś powiedzieć. Coś ważnego. - Co takiego? Słowa te nadpłynęły z bardzo daleka, z całkiem innego świata. - Dostałam list od Wilhelma. - Wiadomości tej towarzyszyło nowe, energiczne potrząśnięcie. - Przyniósł mi go Jan wracając z banku. Feliks wydał z siebie jęk udręczonej cierpliwości i z wysiłkiem przybrał pozycję siedzącą. - Co on pisze? Czy nadal chce się z tobą żenić? - Naturalnie, że chce. Wróci na wiosnę. - Moim zdaniem poluje na twój posag - powiedział Feliks ze złośliwym uśmiechem. Był to stały temat przekomarzań między rodzeństwem. Ojciec przez trzy lata przeciwstawiał się uczuciu Fanny dla Wilhelma Hensla, ubogiego studenta sztuk pięknych, wszelkie dyskusje przecinając krótkim, namaszczonym twierdzeniem: „On poluje na twój posag". Dzieci rodziny Mendelssohnów przejęły to zdanie i używały go dla wyrażenia wszechogarniającego, nieodwołalnego i ostatecznego potępienia. Przez ostatnie dwa lata młody malarz mieszkał w Rzymie, zwracając na siebie uwagę jako zdolny portrecista. Dopiero niedawno Abraham Mendelssohn zgodził się na starannie kontrolowaną korespondencję między dwojgiem młodych. Po pewnym czasie ' Wszyscy biografowie Mendelssohna wspominają o jego niemal kataleptycznym śnie. pogodził się z przykrą perspektywą zięcia - artysty malarza i ustalono nawet prowizoryczny termin zaręczyn na przyszłą wiosnę.1} - Przypuszczam, że umierasz z ochoty odczytania mi świeżo otrzyma nego listu - uśmiechnął się Feliks. - Czy pozwolisz, abym słuchając jadł jednocześnie śniadanie? Pełny żołądek pozwala człowiekowi o tyle lepiej rozumieć i współczuć. Farmy odczytała list narzeczonego, rumieniąc się ze wzruszenia jak każda zakochana dziewczyna. Feliks, łykając z wilczym apetytem śniadanie, spoglądał na nią z tkliwą zazdrością. Tak, to jest miłość: czyste, niezmienne, doskonałe uczucie. Jaka to cudowna rzecz tak kochać! Jak gdyby czytając w jego myślach, Farmy złożyła list na kolanach i powiedziała: - Gdybyś wiedział, jak to cudownie być zakochaną. - A dlaczego przypuszczasz, że ja nie jestem zakochany? - zaprotestował z pełnymi ustami. - Przecież Nina i ja pobierzemy się niebawem i wszyscy uważają, że jesteśmy zakochani w sobie do szaleństwa. - Ale to nieprawda. - Skąd wiesz? - Czy kiedy ją całujesz, słyszysz muzykę albo zdaje ci się, że śpiewają ptaki? Feliks zadumał się nad tym pytaniem. - A ty? - Czy w czasie deszczu czujesz na sobie blask słońca, czy stąpasz po chmurach, głową sięgając nieba? Widzisz, to właśnie będziesz przeżywał, kiedy spotkasz przeznaczoną sobie dziewczynę. - Ale będzie już za późno - odparł łykając pospiesznie kawę. - Bo ojciec zmusi mnie tymczasem, abym poślubił nieszczęsną Ninę! Nabił sobie głowę przekonaniem, że po ślubie ustatkuję się i zacznę pracować w banku. W tym momencie ukazał się w drzwiach łazienki Gustaw z wiadomością, że kąpiel dla pana Feliksa już gotowa. Fanny jeszcze raz ucałowała brata w policzek i wyszła z pokoju. Feliks zaś, jak każdego ranka, spędził wiele czasu w swojej mosiężnej wannie kształtu bucika, myjąc się zawzięcie i gawędząc z Gustawem. Rozmowa trwała i w czasie ubierania się, przy którym Feliks, jak zwykle, był powolny i kapryśny. Wreszcie narzuciwszy Farmy Mendelssohn odznaczała się nie tylko nieprzeciętnymi uzdolnieniami muzycznymi (jest autorką niektórych pieśni, wchodzących w skład wcześniejszych wydań dzieł Mendelssohna), ale była również utalentowaną akwarelistką. Wilhelma Hensla poznała w Berlińskiej Akademii Sztuk Pięknych. na siebie jedwabny błękitny szlafrok, przeszedł do pokoju, który służył mu jako gabinet do pracy, ujął pióro, które leżało wśród innych eleganckich przyborów do pisania na biurku, i zabrał się do poprawiania korekt; był to tekst przysłany poprzedniego dnia przez angielskiego wydawcę Cramera Symfonii c-moll przerobionej na utwór na cztery ręce. Przez dwie godziny pracował w zupełnym i pogodnym skupieniu. Z mózgu jego znikły bez śladu wszelkie uboczne myśli. Nie słysząc ćwierkania ptaków w ogrodzie, turkotu pojazdów na Leipzigerstrasse ani rozlegających się od czasu do czasu na korytarzu kroków, pracował bez wysiłku, ale pochłonięty tym, co robił, bez reszty. Ładna, jeszcze niedawno tak ruchliwa twarz stała się teraz absolutnie nieruchoma, a spojrzenie, choć odbiegało niekiedy od zadrukowanych stronic, było nadal niewidzące, utkwione w jakiejś tajemniczej, niedostępnej dla oczu ludzkich wizji. Skończywszy pracę westchnął z ulgą, na twarzy odmalowało się odprężenie. Starannie odłożył pióro na miejsce, wstał i pociągnął za sznur od dzwonka. - Jadę zaraz do miasta - zwrócił się do Gustawa, który stanął w drzwiach. - Czy pojedzie pan konno, czy też kabrioletem? Feliks rzucił okiem na niebo. Dzień był zbyt piękny, by siedzieć w zamkniętym pudle na kołach. - Pojadę wierzchem, na Juno. Każ ją, proszę, podprowadzić za pół godziny. Kończył ubierać się bez pośpiechu, ale doskonale zgodnymi i oszczędnymi ruchami, wkładając kremowe spodnie do konnej jazdy ze skórzanymi lejami i brązowe wysokie buty z cielęcej skóry. Przez parę sekund wahał się, czy wybrać niebieską czy szarą kurtkę, zdecydował się na szarą, i potrzaskując lekko szpicrutą o srebrnej główce, udał się do matki, aby złożyć jej uszanowanie. Miał już zapukać do drzwi, kiedy odwrócił się jeszcze do Gustawa. - Proszę cię, bądź tak dobry i włóż do torby przy siodle korekty, które leżą na moim biurku. Zapukał i poczekał, aż usłyszy znajomy głos; potem nacisnął klamkę i wszedł do matczynej bawialni. Lea Mendelssohn spędzała w tym pokoju większość czasu, siedząc na bujanym fotelu o wysokim oparciu, z książką w ręku - a czytała Homera i Sofoklesa po grecku - lub robiąc na drutach nie kończące się wełniane szaliki dla sierocińca, którym się opiekowała. A jednak jej niemal niewidoczna obecność napełniała cały ogromny dom. Była tą najważniejszą sprężyną niezwykle precyzyjnego mechanizmu, który zapewnia sprawne funkcjonowanie zbyt wielkich domów. Posiadała w najwyższym stopniu umiejętność śmiałego i jasnego planowania, a potrafiła także rozkazywać i osiągać zamierzone cele. Na jej szczupłej twarzy obramionej miękkimi puklami siwych włosów odbijał się jak w lustrze wewnętrzny ład jej duszy, a w jasnoniebieskich oczach malowała się dobroć, mająca niewiele wspólnego z czułostkowością. Matka Feliksa nie znosiła wszelkich wykrętów, płytkiej wylewności i górnolotnego gadulstwa, lubiła natomiast szczerość, zwięzły dowcip i dokładność. - Cieszę się, że cię widzę, Feliksie - powitała go z uśmiechem, podając do pocałowania rękę i składając na kolana włóczkową robotę. - Usiądź i opowiedz mi, co takiego zatrzymało cię wczoraj w mieście do szóstej rano. - Spojrzał zdumiony, a ona uśmiechnęła się znowu, przy czym w kącikach oczu utworzyły się jakby dwa maleńkie wachlarze delikatnych zmarszczek. - Nie chcę wiedzieć, jak ona się nazywa ani co robi, a tylko czy jest to coś poważnego. Feliks za dobrze znał matkę, aby próbować ukryć przed nią prawdę. Nienawidziła kłamstw, nazywając je dziecinnymi sztuczkami i stratą czasu. - Nie, matko, to nic poważnego - odparł. - Prawdę mówiąc, to raczej zabawna historia, wynikła z tego, że obiecałem pomóc Karolowi; ale nie lękaj się, nie straciłem głowy ani nie oddałem serca. Jest mi tylko po prostu głupio. - To mi wystarczy. - Ton głosu mówił, że sprawa ta nie będzie jej już dłużej zaprzątać. - Czy pracowałeś dzisiaj? - Poprawiałem korekty fortepianowej transkrypcji uwertury do Snu nocy letniej i Symfonii c-moll przerobionej na cztery ręce. - U jakiego to wydawcy, Schlesingera czy Breitkopfa? - Ani u jednego, ani u drugiego. To Cramer z Londynu. - Ciekawe. - Chwilę milczała i w ciszy słychać było tylko cichy odgłos uderzających o siebie drutów z kości słoniowej. - Anglicy o tyle wyżej cenią muzykę niż my tutaj - dodała wreszcie. - No cóż, uwertura do Snu nocy letniej urodziła się z Szekspira. - Ale nie można tego powiedzieć o Symfonii. Ani o Oktecie, ani 0 Kwintecie, a przecież zyskały o wiele większe powodzenie w Anglii niż tutaj. - Znów złożyła robotę na kolanach. - Czy myślałeś kiedy o tym, aby zamieszkać na stałe w Anglii? - Nie chciałbym tego. - Odpowiedź padła natychmiast, bez chwili wahania. - Wiesz, jak bardzo kocham Anglię, ale jestem Niemcem, myślę 1 czuję jak Niemiec. Tu jest mój dom. - Cieszę się, synu. Chciałam tylko poznać twoje zdanie. -1 znów Feliks wiedział, że sprawa jest już zakończona, zaklasyfikowana i opatrzona etykietką spoczywa w jakiejś komórce jej mózgu. Przez pewien czas gawędzili jeszcze o tym i owym. Ona, oparłszy policzek na dłoni, patrzyła na siedzącego u jej stóp syna. Podnosił ku górze swoją szczupłą, przystojną twarz i mówił z młodzieńczym zapałem. Znała go lepiej niż ktokolwiek inny i lepiej od innych rozumiała jego pełną przeciwieństw naturę, ów wieczny konflikt między głębokim, spokojnym umysłem a gwałtowną uczuciowością, której towarzyszy chorobliwa wrażliwość. Talentu syna - do słowa „geniusz" odnosiła się nieufnie - była najzupełniej pewna. Własne jej zdanie znajdowało ustawicznie potwierdzenie w szczerych opiniach znanych muzyków. Szorstki i wymagający nauczyciel Feliksa, Zelter, powiedział jej: „Ja, proszę pani, nie mam go już czego uczyć, on natomiast może nauczyć mnie wiele. Jego zdolności muzyczne są po prostu fenomenalne". Dyrektor Paryskiego Konserwatorium, Cherubini, człowiek zarozumiały i gruboskórny, oniemiał wprost, usłyszawszy jego improwizacje i fugi. Cóż można powiedzieć o chłopcu, który w wieku szesnastu lat napisał uwerturę do Snu nocy letniej, mając piętnaście - Symfonię c-moll, a niespełna dwanaście - Kwartet? Widziała, jak dyryguje zawodową orkiestrą z ową spokojną pewnością, jaką daje wyższy stopień wiedzy, i stanowczością wytrawnego dyrygenta. Jego trudno czytelne, lecz nienagannie czyste rękopisy utworów orkiestrowych nie pozostawiały żadnych wątpliwości co do wewnętrznego ładu procesów twórczych. Poza tym zresztą setki razy obserwowała właściwą mu, fenomenalną, niemal przerażającą umiejętność zupełnego skupienia, któremu na każdym dowolnie wybranym polu zawdzięczał wyjątkowe wyniki, osiągane bez widocznego wysiłku. Mimochodem, jak gdyby dla zabawy, nauczył się sześciu obcych języków i zdał chwalebnie egzaminy wydziału prawnego na berlińskim uniwersytecie. Sam wielki Hegel oświadczył jej, że Feliks bez trudu mógłby zostać wybitnym znawcą prawa. Przy tym wszystkim znajdował dość czasu, aby czytać i przyswajać sobie gruntownie arcydzieła klasycznej i współczesnej literatury. Rysował, na dobrą sprawę, wspaniale. Cóż można powiedzieć o takim nadmiarze uzdolnień? Jasne, że nie jest to umysł przeciętny. Ale umysł nie był w nim wszystkim. Feliks przepięknie jeździł konno, pływał, tańczył i ślizgał się. W grze w szachy przewyższał ojca i cieszył się sławą świetnego gracza w bilard. Czy istniał zatem jakiś słaby punkt? I gdzie? Czy coś zakłócało ten jednolity katalog doskonałości? Ona jedna o tym wiedziała i patrząc teraz na jego wrażliwą i urodziwą - może nawet nazbyt urodziwą - twarz, czuła w sercu skurcz niepokoju, jak gdyby w przeczuciu tego, co nadejdzie. - Czy jedziesz konno do miasta? - spytała. Skinął twierdząco głową i podniósł się. - Chciałbym pokazać panu Zelterowi poprawione korekty, zanim odeślę je pocztą do Anglii. A potem - tu uniósł ramiona i skrzywił się niechętnie - obawiam się, że będę musiał wstąpić do banku po pieniądze. Oboje, matka i syn, wiedzieli, co to znaczy, i zamienili porozumiewawcze spojrzenie. - Może szczęście ci dopisze - odezwała się matka - może ojciec będzie na jakimś posiedzeniu i nie znajdzie dość czasu, aby z tobą pomówić. Schylił się i jeszcze raz pocałował ją w rękę. - Miejmy nadzieję. Ale Abraham Mendelssohn nie miał żadnego posiedzenia i pilno mu było zobaczyć się z synem. Kiedy naczelny kasjer zawiadomił go, że przyszedł właśnie „pan Feliks", prosząc o dwieście talarów, bankier chrząknął gniewnie i powiedział: - Przyślijcie mi go tutaj. Feliks otrzymawszy tę wiadomość okazał hart ducha. Wyprostował się, wszedł do gabinetu ojca, gdzie skłonił się grzecznie, i stanął czekając, aż ojciec rozpocznie nieuniknioną przemowę. Ale bankier przez długi czas spoglądał tylko na syna, siedząc wygodnie na skórzanym fotelu, z rękoma skrzyżowanymi na brzuchu. - Nie miałem dziś przyjemności jeść w twoim towarzystwie śniadania - zaczął wreszcie. - Musiałeś zapewne pracować do późna w noc i należał ci się dłuższy odpoczynek. Feliks przyzwyczajony do szczególnego gatunku ojcowskiej ironii postanowił dalej milczeć. Obiecał sobie tylko w duchu, że kiedy następnym razem wróci do domu o świcie, wsunie się do swego pokoju przez okno. Bankier zaś ciągnął dalej głosem o miodowej wprost słodyczy: - Liczne czeki, które nadchodzą do banku z twoim podpisem, a także częste wypłaty gotówkowe dowodzą, że doceniasz swoją korzystną sytuaqę materialną. - Tu dało się słyszeć gniewne chrząknięcie i nieodłączne przy takich okazjach uderzenie pięścią w biurko. - Kiedyż, do diabła, zaczniesz pracować i sam zarabiać pieniądze! Tak, pieniądze! Te niegodne twej myśli pieniądze, którymi gardzisz, a które wydajesz z taką łatwością. Czy wiesz, jak trudno jest zarobić samemu? Czy wiesz, ile wszystko kosztuje? Tu Abraham Mendelssohn pogrążył się z zapałem w historii rodu Mendelssohnów. Z natury obdarzony poczuciem logiki, zaczął od początku, od wzruszającej a heroicznej opowieści o biednym nauczycielu z Dessau nad Elbą. Prywacje, trudy i ciężkie przejścia swego dziada opisywał wielki potentat finansowy z prawdziwym patosem. Wedle obliczeń Feliksa zajmowało to zwykle pięć minut; dziś trwało ponad dziesięć. Wreszcie ojciec gotów już był przystąpić do równie wzruszającej biografii Mojżesza Mendelssohna, swego ojca. Był to główny punkt, niejako piece de resisłance całej przemowy. Mojżesz Mendelssohn był bowiem w rodzinie uważany za wielkiego człowieka, a tym razem jego syn okazał mu jeszcze więcej szacunku niż zazwyczaj. Mając czternaście lat Mojżesz pojął już to, czego nie zauważył przez całe życie jego ojciec, biedny i zgnębiony nauczyciel, a mianowicie że najsłuszniej będzie wynieść się z Dessau możliwie najdalej i możliwie najszybciej. W pośpiechu zawędrował do Berlina pieszo. Tam przez pewien czas sytuacja przedstawiała się bodajże jeszcze gorzej niż w Dessau. Nie znał nikogo, nie miał naturalnie ani grosza i był Żydem, co w owych czasach zdecydowanie utrudniało życie. Poza tym - nieprzeciętnie brzydki, na dobitek zaś wszystkiego - garbaty. Większość młodych ludzi dałaby w takim wypadku od razu za wygraną. Ale Mojżesz był inny. - Mój ojciec odznaczał się żelazną wolą - stwierdził Abraham Mendelssohn podnosząc ku nozdrzom szczyptę tabaki. - A także wyjątkową inteligencją i ogromną zaradnością. Feliks przytaknął, w pełni o tym przeświadczony. Dziadek musiał oczywiście posiadać wszystkie te trzy cechy, skoro w niespełna miesiąc, żyjąc chlebem i wodą, zdobył posadę księgowego w fabryce jedwabiu. Dokonawszy tego, ów zdumiewający młodzieniec zaczął dawać przykład nadludzkiej wprost pracowitości. Po szesnastogodzinnym ślęczeniu nad książkami rachunkowymi wlókł się codziennie do swojej izdebki na poddaszu i przez parę godzin oddawał się naprawdę ciężkiej pracy. Czytał i pisał, studiując pilnie filozofię, filologię, socjologię, matematykę, metafizykę i inne równie trudne przedmioty. Feliksowi nigdy nie udało się stwierdzić, kiedy dziadek jego sypiał, ale pytać o to ojca wydawało mu się niestosowne. Faktem było jednak, że stosując ten system, Mojżesz nie tylko pozostał przy życiu, ale również przetłumaczył z hebrajskiego na niemiecki Pismo Święte, co samo już było trudem herkulesowym, napisał kilka poważnych szkiców oraz sensacyjną i niezwykle poczytną powieść pod tytułem Fedon. Jeszcze bardziej godnym uwagi był fakt, że znalazł czas i na to, aby zakochać się w ślicznej hamburskiej pannie, nazwiskiem Fromet Guggenheim, która zrazu nie chciała na niego nawet spojrzeć. Przezwyciężył i tę przeszkodę. Przekonał ją, że on właśnie jest mężczyzną, na którego czekała, i rzeczywiście poślubiła go, choć był garbaty i w ogóle nieatrakcyjny. On zaś natychmiast zakrzątnął się wokół powiększenia rodziny i nie ustał w tym trudzie, aż doczekał się sześciorga dzieci - trzech chłopców i trzech córek. - Ja byłem trzeci z kolei - ciągnął bankier - a jedyne, co mnie wyróżniało od reszty rodzeństwa - dodał z ujmującą skromnością - to szczegół, że urodziłem się w roku 1776, roku pamiętnym dzięki ogłoszeniu niepodległości Ameryki oraz doświadczeniom Watta, związanym z maszyną parową, bo oba te wydarzenia pociągnęły za sobą nieprzewidziane skutki. Urodziłem się tak mizerny i słaby, że obawiano się, iż nie przeżyję trudnego okresu dzieciństwa. Feliks z niejakim trudem wyobrażał sobie siedzącego naprzeciw tęgiego mężczyznę o podwójnym podbródku jako mizerne i słabe dziecię, ale powstrzymał się i nie przerwał ojcu. Przestąpił tylko z nogi na nogę i stał oczekując drugiej części przemowy. Ojciec tymczasem jął głosić chwałę Mojżesza Mendelssohna. Już jako człowiek żonaty i znany autor, Mojżesz stał się udziałowcem fabryki jedwabiu, co zapewniło mu pewne wpływy i umożliwiło poświęcenie się pracom misjonarskim, w których znajdował upodobanie. Będąc z natury idealistą, sporo pisał na wszelkie wzniosłe tematy; dzięki opinii myśliciela i człowieka dowcipnego, jaką się cieszył, najwybitniejsi ludzie epoki szukali jego towarzystwa. Jadł obiad z Fryderykiem Wielkim w pałacu Sans-Souci i oczywiście słuchał jego słynnej gry na flecie. Przebywał i korespondował z filozofami, uczonymi i mężami stanu o światowej sławie. Zainicjował jednoosobową krucjatę, która miała na celu polepszenie wzajemnych stosunków pomiędzy Żydami a niewiernymi, i robił co mógł, aby zburzyć ów mur obopólnych przesądów i podejrzeń, wzniesiony przez obie strony. Jednym i drugim przypominał, że wszyscy są dziećmi bożymi i dla wszystkich na równi świeci słońce, symbol bożej miłości. Kiedy mając lat pięćdziesiąt siedem umarł, nie było w Niemczech ani jednego Żyda, który by nie słyszał o Mojżeszu Mendelssohnie. - Mój ojciec pozostawił nam w dziedzictwie wielkie nazwisko - stwierdził z namaszczeniem bankier - a zarazem wielką odpowiedzialność. Jednego natomiast Mojżesz nie zostawił w dziedzictwie, a mianowicie pieniędzy. Był tak zajęty ulepszaniem świata, że zaniedbał polepszania stanu swych finansów. - Ale ja postanowiłem to uczynić - oświadczył z ogromną prostotą ojciec Feliksa. Od tego momentu Abraham Mendelssohn mówił o sobie samym; czynił to zaś z zapałem i świadomą skromnością autorów wszystkich autobiografii, podobnie zresztą jak oni doświadczając czasami zaciemnienia pamięci lub w naiwny sposób rozmijając się z prawdą. Rzemiosła bankierskiego wyuczył się w Paryżu, gdzie pracował jako kasjer w banku pana Foulda, i ten jeden rok nauki starał się ze wszystkich sił przedstawić jako okres spartańskiego ascetyzmu i bohaterskich wyrzeczeń. Nad małżeństwem z Leą Salomon nie rozwodził się długo. Widząc, że wobec zaślubienia jednej z najposażniejszych panien w Berlinie trudno mu będzie utrzymać fikcję dojmującego ubóstwa, zmienił przezornie temat i podjął ów drugi, niewyczerpany, jakim była dla niego pracowitość. - W twoim wieku byłem odpowiedzialny za dużą firmę bankierską w Hamburgu, a pracowałem dzień i noc. Mimo to znalazł jakoś czas, aby w najbardziej eleganckiej podmiejskiej dzielnicy kupić uroczą rezydencję - Martens Muhle. - Kupiłem ją dla twojej matki, której potrzebne było świeże wiejskie powietrze - wyjaśnił. - Tam przyszła na świat twoja siostra Farmy, ty sam i twoja młodsza siostra Rebeka. Znajdowaliśmy się wtedy w samym środku groźnego wiru epoki napoleońskiej. Przyszedł czas, w którym ów groźny wir pochłonął Hamburg, i wówczas Abraham Mendelssohn postanowił przenieść się wraz z rodziną i bankiem do Berlina. Była to decyzja niezwykle szczęśliwa, bowiem, podczas gdy Hamburg cierpiał pod butem Korsykanina, bankierzy berlińscy przeżywali okres wyjątkowej pomyślności. Wkrótce bank Mendelssohna zaczął przynosić większe niż kiedykolwiek dochody. Urodziło się czwarte z kolei dziecko, Paweł, i rozrastająca się rodzina odczuwała potrzebę większego mieszkania. Wtedy Abraham kupił piękny i przestronny dom przy Neue Promenadę. Pierwsze piętro przeznaczone było na siedzibę banku, reszta na pomieszczenia mieszkalne. - Mój gabinet mieścił się pod pokojem dziecinnym - wspominał z uśmiechem bankier - i czasem z góry dochodziła mnie wrzawa waszych śmiechów. W ciągu następnych lat powodzenie banku stale wzrastało. Abraham Mendelssohn doświadczył rzadkiej a wyrafinowanej rozkoszy powiększania swego majątku z każdym dniem. Wychwalając cnotę oszczędności, zaspokajał zarazem swoje zbytkowne upodobania. Każdego lata zabierał rodzinę w długą podróż do Paryża, Szwajcarii lub nad jeziora włoskie, a w jego pojęciu o skromnym i nieostentacyjnym sposobie podróżowania mieścił się orszak złożony z trzech karet, tłumu służących, sekretarzy, nauczycieli i guwernantek oraz prywatnego lekarza w swym własnym, wspaniałym czterokonnym powozie. Handlowy spryt i uczciwość sprawiły, że Abraham Mendelssohn zajął wkrótce czołowe miejsce wśród przedstawicieli swego zawodu. Po upadku cesarstwa francuskiego został wybrany na Konferencję Paryską, gdzie w imieniu Prus miał występować z żądaniami reparacyjnymi. Tę ważną misję wypełnił zręcznie i w pełni pomyślnie. - Nic nie daje większego zadowolenia niż służba ojczyźnie - zauważył ze skromnością na zakończenie tego świetnego epizodu swego życia. Feliks potakująco skinął głową, wiedząc z doświadczenia, że przemowa ojca dobiega końca. W tym momencie Abraham Mendelssohn zrobił krótką pauzę, jak gdyby dla nabrania tchu, i niespokojnie wyjrzał za okno. Feliks wiedział, co to oznacza. Ojciec będzie musiał teraz wyjaśnić, w jaki sposób „skromny człowiek interesu" doszedł do posiadania pałacowej rezydencji na Leipzigerstrasse pod numerem trzecim. Sam główny budynek składał się z czterdziestu dwóch pokoi, imponującego marmurowego hallu o kolumnach z zielonego porfiru i szerokich pięknych schodach, jadalni zdolnej pomieścić stu gości, odpowiednich rozmiarów kuchni, bogato zdobionego pokoju muzycznego i ogromnej sali balowej. W siedmioakrowym ogrodzie, wśród trawników i rabat kwiatowych, znajdowały się marmurowe baseny i starożytne posągi. Była tu i ptaszarnia, i mały lasek pełen oswojonej zwierzyny, i teatr, i małe obserwatorium astronomiczne; poza tym duży ogrodowy pawilon, w którym w letnie niedziele odbywały się przy udziale zawodowej orkiestry wynajmowanej na te okazje koncerty dla dwustu zaproszonych gości. Różne budynki w obrębie posiadłości pomieściłyby mieszkańców średniej wioski, a wymagały całej armii kamerdynerów, pokojówek, kucharzy, ogrodników, stajennych i stangretów. Według powszechnego zdania była to najwspanialsza prywatna rezydencja w Berlinie. Kto inny zawahałby się może, mając za zadanie zharmonizować ów dowód zawrotnego bogactwa z pojęciem umiarkowanego dostatku i surowej oszczędności. Abraham Mendelssohn nie wahał się jednak. Podobnie jak ojciec jego, Mojżesz, i on odznaczał się wielką pomysłowością. - Upływało dwadzieścia lat od chwili mojego małżeństwa z twoją matką i rozglądałem się właśnie za jakimś niekosztownym prezentem na dzień tej rocznicy, który by odpowiadał naszym skromnym dochodom, kiedy zaproponowano mi ten dom za niewiarygodnie niską sumę. Prawdę mówiąc, za nic. Mogę powiedzieć z ręką na sercu, że mi go oddano niemal za darmo. A ponieważ miał ładny ogród, a matka twoja bardzo lubi kwiaty, w jakiejś chwili słabości uległem tej pokusie. Ale nie myśl - tu ostrzegawczym gestem podniósł w górę palec - że jestem bogaty. To najzupełniej sprzeczne z prawdą. W porównaniu z moimi przyjaciółmi Rotszyldami, cóż, jestem właściwie żebrakiem. I dlatego konieczne jest, abyś znalazł jakiś sposób zarabiania pieniędzy. Feliks westchnął w duchu. Kazanie było skończone. Czekała ich jeszcze zwykła wymiana poglądów dotycząca nie dającego się rozwiązać problemu pieniędzy. - Wiesz przecież, ojcze, że niczego bym tak nie pragnął, jak samemu zarabiać na siebie - oświadczył Feliks - ale zarabiać muzyką nie tak łatwo. - Dlatego właśnie powinieneś traktować ją jako rozrywkę, a nie jako drogę życiową. Zawód, z którego nie można wyżyć, nie jest w ogóle zawodem. - Czekam okazji. Może jakiś dyrygent orkiestry w Monachium, Kolonii czy Dusseldorfie zechce łaskawie zrezygnować ze stanowiska albo umrzeć. Mógłbym wtedy zająć jego miejsce. - To zbyt powolny sposób rozwiązania sprawy - stwierdził z gestem zniecierpliwienia bankier. - Możesz się zestarzeć czekając, aż się zwolni takie stanowisko. Uwaga była tak słuszna, że nie zachęcała do dyskusji. Abraham Mendelssohn uniósł do góry krzaczaste brwi i spojrzał na syna. - Oczywiście mógłbyś pracować u mnie jako radca prawny. Zawsze mogę cię zatrudnić w tym charakterze. Feliksowi nagle zabrakło tchu. - Nie zechcesz chyba tego, ojcze! Byłbym okropnym prawnikiem. - Nie gorszym niż przeciętny - odparł sucho bankier. - Nie jesteś głupi. - W zamyśleniu potarł dłonią podbródek i stwierdził, że całe zagadnienie jest zupełnie błahe. - A Nina? - spytał nagle. - Kiedy zamierzasz się z nią ożenić? Pytanie to, choć się go spodziewał, zawsze wprawiało Feliksa w silne zmieszanie. - Skoro tylko będziemy pewni swych uczuć. - A ile czasu minie, nim upewnicie się co do swych uczuć? - Bankier zaczynał objawiać irytację. - Znacie się chyba od dziecka. - Właśnie w tym rzecz. Jesteśmy prawie jak brat i siostra. Nie sądzę, aby ona żywiła dla mnie jakieś romantyczne uczucia. - Romantyczność! A cóż to ma wspólnego z małżeństwem? Lubi cię, prawda? - Tego jestem pewien. - No i to wystarczy. Dla dobrego, trwałego małżeństwa nie potrzeba nic poza wzajemną sympatią. Za moich czasów dziewczęta robiły to, co im kazano, ale teraz tylko głupstwa im w głowie. Chcą romantyczności, muszą kochać swoich mężów. Romantyczność tak się ma do miłości jak zamiejska wycieczka do smacznego obiadu. Spójrz na twoją siostrę Farmy, która straciła głowę dla jakiegoś malarzyny bez grosza przy duszy, przypuszczalnie łowcy posagów. Wspomnisz moje słowa, nie skończy się to niczym dobrym. - Przez chwilę zdawał się snuć w myśli jakieś gorzkie refleksje, potem nagle podniósł oczy na syna. - Kiedyś ostatni raz widział Ninę? - - Nie pamiętam dobrze, ojcze. Może dziesięć... dwanaście dni temu. - Odwiedź ją dziś po południu. I zawieź jej kwiaty. Kobiety lubią kwiaty. Trzy, cztery tuziny róż. Nie - poprawił się szybko. - Weź jeden tuzin, to wystarczy. Więcej wygląda na ostentację. - Dobrze, ojcze. - I spróbuj ją namówić, by poślubiła cię niedługo. - Dobrze, ojcze. Ktoś dyskretnie zapukał do drzwi. Sekretarz zawiadomił, że książę von Steinmiltz z Królewskiego Urzędu Skarbowego czeka. Abraham Mendelssohn skinął głową i wstał ze swego pokrytego skórą fotela. - Małżeństwo to rzecz dla ciebie konieczna - powiedział idąc ku drzwiom. - Dzięki niemu zaczniesz widzieć rzeczy we właściwej perspektywie i nabierzesz poczucia odpowiedzialności. Wychodząc wstąp do kasjera, a otrzymasz, ile ci potrzeba. - Dziękuję, ojcze. Lato tego roku ociągało się z odejściem jeszcze przez cały wrzesień. Potem nadeszły pierwsze jesienne słoty i nagle ochłodziło się. Feliks z okna swego pokoju widział, jak wiązy w ogrodzie stają się brązoworude, a liście opadają powoli na trawnik. Koncerty w letnim pawilonie i ogrodowe zabawy, które stanowiły miłe urozmaicenie poprzednich miesięcy, już się nie odbywały. Nadeszła wczesna zima; na parapetach okien leżały śniegowe poduszeczki, niebo było jak szara, ciężka płachta, a na kominkach płonęły jasne wielkie polana. W domu pod numerem trzecim na Leipzigerstrasse życie płynęło zwykłym zimowym trybem. Nie zaprzęgano już dla Abrahama Mendelssohna bogatej karety, a otulony w futra bankier jeździł co rano do pracy równie wspaniałymi saniami. Lea Mendelssohn nie opuszczała niemal swej bawialni, spędzając cały czas przy kominku na czytaniu, ręcznych robótkach i sprawnym kierowaniu swym ogromnym domem. Feliks sypiał jeszcze mocniej niż zwykle. Sporo komponował, dużo ślizgał się i tańczył, spotykał przyjaciół w eleganckich kawiarniach, uczęszczał na uniwersyteckie wykłady Hegla dla doktorantów, bywał w operze i na koncertach Akademii Śpiewaczej, posyłał aktorkom kwiaty, kupował od czasu do czasu bezużyteczne, a kosztowne przedmioty i bynajmniej nie pracował zarobkowo. Spędził w tym okresie parę miłych popołudni ze swoją narzeczoną Niną i wiele rozkosznych wieczorów z Anną. Jako wierny przyjaciel pisywał do Karola, donosząc mu, jak z największym nakładem starań namawia Annę, aby na wiosnę wybrała się do Londynu. Nie uważał jednak za konieczne wdawać się w szczegóły i drobiazgowo opisywać okoliczności, w których nakłania ją do decyzji. Z biegiem czasu polubił dość Annę. Nie była to, jego zdaniem, nieczuła a zachłanna istota, którą spodziewał się znaleźć. Potrafiła być łagodna, czuła i uległa, i Feliks przekonał się, że ta sama kobieta potrafi być dla dwu różnych mężczyzn kimś zupełnie innym. Zakochała się i jak gdyby schowała pazury, a utraciwszy dawny swój egoizm była teraz wzruszająco bezbronna, jak wszyscy, którzy kochają bardziej, niż są kochani. Po raz pierwszy w życiu przeżywała udręki i rozkosze miłości. Jej cudowne sarnie oczy łatwo napełniały się łzami - czasem były to łzy radości, częściej tęsknoty i zawodu. Przestała kłócić się z dyrekcją Teatru Fryderyka, wskutek czego zarobki jej skurczyły się do wysokości podstawowej gaży, to jest niemal do zera. Kiedy jednak Feliks chciał koniecznie pokryć tę różnicę, odmawiała z oburzeniem, przyjmując związane z miłością kłopoty i wyrzeczenia z takim zapałem, z jakim fakir kładzie się na swym ciernistym łożu. Ilekroć Feliks spędzał z nią wieczór, starała mu się podobać, jak umiała najlepiej, a umiejętności jej w tym zakresie były niemałe. Wykształcenie Anny pozostawiało wiele do życzenia, zachowanie przy stole było nie dość wykwintne, umysł sprawiał wrażenie tchnącej pustką bezkresnej równiny, ale w sprawach miłości wiedza jej była encyklopedyczna, pamięć świetna, a wynalazczość - zdumiewająca. Natura przeznaczyła ją do miłości jak ptaka do lotu. Feliks ze zdumieniem stwierdzał, że ta z gruntu dobra, namiętna dziewczyna byłaby doskonałą żoną, i czasem zastanawiał się, czy nie lepiej by zrobił dając jej posag i odsyłając do domu, na wieś, zamiast namawiać na wyjazd do Londynu. Tak minęła zima. Na dachach topniał śnieg, a ulice przypominały błotniste trzęsawiska. Szprewa przybrała, a jej żółtawa woda pieniła się i tworzyła wiry wokół kamiennych filarów mostów. Potem nadszedł kwiecień i powietrze ożyło nagle jaskółczym trzepotem i szczebiotaniem. Drzewa w parkach oczekiwały wiosny, a każda gałązka jeżyła się już zielonymi łebkami pączków. Po trawnikach biegały przewracając się i krzycząc dzieci w aksamitnych ubrankach z koronkowymi kołnierzami. Cierpliwy wielbiciel Farmy, Wilhelm Hensel, powrócił z Rzymu i Abraham Mendelssohn, acz niechętnie, ustalił datę zaręczyn na koniec miesiąca. W domu zapanował nastrój podniecenia, przygotowywano się bowiem do uroczystego obiadu, po którym miał nastąpić krótki koncert i bal. Trzeba było niejedno obmyślić i zorganizować. Feliksa pochłonęły przygotowania: komponował odpowiedni utwór muzyczny na tę okazję, odbywał próby z orkiestrą. W końcu nadszedł oczekiwany dzień. Wczesnym popołudniem Feliks pojechał do miasta załatwić jeszcze jakieś ostatnie sprawy. Mijając ulubioną kwiaciarnię przypomniał sobie, że już prawie trzy tygodnie nie posyłał Annie kwiatów. Kazał stangretowi zatrzymać powóz i wszedł do sklepu. Sprzedająca, starsza pani, podeszła do niego z uprzejmym uśmiechem. - Dawno już pana nie widzieliśmy - odezwała się na przywitanie. Wytłumaczył, że był bardzo zajęty w związku z zaręczynami siostry. O, tak, ona rozumie to doskonale. Gawędziła tak dalej, a on obchodził sklep i przyglądał się kwiatom. Kwiaciarnia mieściła się w zniszczonym budynku z żółtego kamienia, który w swoim czasie przeżywał krótkotrwały okres świetności jako teatr i sala koncertowa. Potem inna dzielnica miasta stała się modna, a na przestarzałą salę o spłowiałych malowidłach i zniszczonych pluszowych krzesłach przyszły złe dni. Używano jej na próby, seanse z latarnią magiczną, wykłady cieszące się niewielką frekwencją i dorywcze przedstawienia teatralne. Wynajmowali ją również młodzi artyści bez grosza przy duszy na pierwsze koncerty, po których obiecywali sobie tak wiele, lub na jakieś powitalno--pożegnalne imprezy. Toteż było to miejsce tchnące melancholią, o powietrzu wilgotnym i przesyconym atmosferą klęski, pełne smętnych duchów tych wszystkich artystów, którzy pogrzebali tu swoje nadzieje. Dziś uwagę Feliksa przyciągnęły dźwięki fortepianu, sączące się przez ścianę od tyłu kwiaciarni. Urwał nagle wpół zdania i zaczął nasłuchiwać. Utwór muzyczny był mu nie znany, niepodobny do wszystkiego, co do tej pory słyszał, jakiś dziki, a pieszczotliwy. Ale co do samej gry nie było żadnych wątpliwości: była to niewątpliwie mistrzowska klasa. - Czy nie wie pani, kto to gra? - spytał sprzedającej. - Jakiś młody pianista, zdaje się Francuz. W każdym razie ma francuskie nazwisko. Widziałam go wczoraj, kiedy ćwiczył na fortepianie; wygląda tak, że lepiej by zrobił kładąc się do łóżka zamiast siedzieć przy instrumencie. Feliks przyłożył palec do ust i poszedł w głąb sklepu, gdzie wyraźniej słychać było muzykę. Przez chwilę wsłuchiwał się natężając słuch. Mój Boże, jak ten Francuz grał! Poczuł w gardle skurcz zazdrości. Grać tak świetnie to oburzające. Niekiedy fortepian śpiewał łkając miękko jak wiolonczela, to znów zdawało się Feliksowi, że słyszy dwóch muzyków grających na dwóch fortepianach. Nie wierzył własnym uszom. Nie była to już doskonałość techniki, ale czarnoksięstwo. - Dobrze gra, prawda? - spytała szeptem kobieta. Potem wskazując wnękę w ścianie dodała: - Jeśli pan chce, może pan wejść do sali tymi drzwiami. Feliks spiesznie podał adres Anny, podyktował czuły bilecik do niej i wsunął się do sali. Widok, jaki się ukazał jego oczom, był żałosny: w dwóch rzędach krzeseł siedziało niespełna dwadzieścia osób. Nie był to już koncert, a jakiś pogrzebowy obrządek. Na scenie jasnowłosy młodzieniec o tragicznej twarzy grał z rozpaczliwym zapamiętaniem. Feliks czuł, że muzyk, pogrążony w jakichś posępnych rozmyślaniach, od dawna zapomniał o istnieniu tej garstki słuchaczy. Zdawało się, że skończywszy grać nie słyszy nawet skąpych oklasków. Natychmiast, jakby porwany jakąś wewnętrzną pasją, uniósł w górę obie ręce i runął całym swym ciałem na klawiaturę, z której zagrzmiały początkowe akordy Etiudy rewolucyjnej. Feliks niejednokrotnie był świadkiem wstrząsającej mistrzowskiej gry na fortepianie, ale czegoś podobnego nigdy jeszcze nie słyszał. Wzburzone fale dźwięków, zawrotne bogactwo tonów były jak przeraźliwy, skłębiony krzyk - wezwanie „do broni!" rzucone narodowi, który kona. I cały naród w całunie tej muzyki szedł na stracenie. Kiedy utwór nagle się skończył gwałtownym akordem, Feliks zerwał się na równe nogi i zaczął klaskać jak szalony. Siedzący przy klawiaturze Fryderyk Chopin jak gdyby przebudził się z transu. Zdumiony tą jednoosobową owacją obrócił się na taburecie i uśmiechnął się do Feliksa znużonym, lecz wdzięcznym uśmiechem. Potem wstał, skłonił się ceremonialnie swemu żałosnemu audytorium i zszedł ze sceny. Już w parę minut później Feliks szedł krętymi, zatęchłymi korytarzykami z tyłu sceny do ubieralni pianisty. Na pukanie blady młodzieniec sam otworzył drzwi. Był bez tużurka, a na czole i pociągłych, gładko ogolonych policzkach błyszczały jeszcze krople potu. Wilgotne pasma jasnoblond włosów przylegały do skroni, zdjął wysoki sztywny kołnierzyk i rozchylił pod szyją zmiętą koszulę z koronkowymi mankietami. W ręku trzymał zgnieciony ręcznik. Rozpoznał natychmiast oklaskującego go zapamiętale entuzjastę i uśmiechnął się. - O/z, c'est vous! - powiedział tak, jak gdyby na niego czekał. - Entrez, je vous prie. Feliks wszedł do nędznej ubieralni i przedstawił się. - Czyżby ten Mendelssohn, który napisał uwerturę do Snu nocy letniej? - spytał bez tchu, chwytając Feliksa za rękaw. Feliks z uśmiechem skinął głową, a pianista wydał okrzyk niedowierzania i podziwu. - Boże mój! - zawołał z podniecenia po polsku. - Uwierzyć mi wprost trudno. Czy pan wie, że stworzył pan arcydzieło? Nawet w transkrypcji fortepianowej rzecz cudowna. Czy słyszał pan to na fortepianie? Feliks znów skinął twierdząco. - Sam gram na fortepianie. Naturalnie, nie tak jak pan. Chopin zapomniał już o zmęczeniu, jakie odczuwał przed chwilą. Drżał z podniecenia, nerwowym ruchem odgarniał do tyłu promienie jasnych włosów opadające mu na twarz. - Musimy przegrać to razem na cztery ręce - rzucił. - Chciałbym prosić pana o wskazówki, jak interpretować niektóre części tej uwertury. Aha - dorzucił mimochodem - a ja nazywam się Chopin, Fryderyk Chopin. Ale niech nie wprowadza pana w błąd moje nazwisko. Nie jestem Francuzem, jestem Polakiem. Polakiem z krwi i kości. - Co takiego?! - Teraz Feliks z kolei pytał bez tchu i szeroko otwierał oczy. - A więc jest pan autorem wariacji La ci darem? Czy pan wie, że to arcydzieło? Z właściwą ich wiekowi bezpośredniością przyglądali się sobie nawzajem, roześmiani, ale nie wiedzący, co powiedzieć. Potem nagle obaj zaczęli mówić, bezładnie i często równocześnie. Każdy z nich miał tysiące pytań, które chciał zadać drugiemu. Mieli wrażenie, że są starymi przyjaciółmi. Kiedy Feliks winszował mu świetnego, wysłuchanego przed chwilą koncertu, Fryderyk Chopin mruknął w ostatecznym zniechęceniu. - Jeszcze jeden koncert równie świetny jak ten, a będę musiał ruszyć do Paryża piechotą. Liczyłem na jakiś dochód, tymczasem jestem zrujnowany. Dobrze jeszcze, jeśli starczy mi na dyliżans. - Kiedy wyjeżdżasz? - Jutro. Feliks, rozczarowany, zmarszczył czoło, ale zaraz twarz mu się rozpogodziła. - Słuchaj, Fryderyku, dziś są zaręczyny mojej siostry i muszę zaraz wracać do domu. Ale czy nie mógłbyś pojechać ze mną razem? Spotkasz mnóstwo miłych ludzi i będziemy mogli pogawędzić. Czy lubisz tańczyć? - Wszyscy Polacy lubią tańczyć. - To dobrze, bo będzie i bal. Ale później, kiedy wszyscy już sobie pójdą, pogramy trochę, tylko we dwóch. I oto skończył się już obiad, koncert i bal. Było późno, bardzo późno. Przeszło dwie godziny minęły od chwili, kiedy przy świetle pochodni i wśród turkotu powozów wyjechali ostatni goście. Służba w liberii dawno już pogasiła jaśniejące żyrandole w hallu wejściowym i kinkiety na korytarzach. Ogromna sala balowa, tak niedawno jeszcze gwarna i jasna od świateł, była teraz cicha i ciemna; tylko przez wysokie sklepione okna padały ukośne, niebieskie smugi księżycowej poświaty, a w jednym kącie dwa srebrne lichtarze rzucały na fortepian niewielką plamę bursztynowego blasku. Przy w zielonym pluszowym fotelu w niedbałej pozie zadumy. Obaj milczeli. Za dużo dziś mówili, za dużo wypili szampana, za wiele tańczyli, śmiali się i grali na fortepianie. Teraz obaj byli zmęczeni i senni, trochę smutni, a jednocześnie szczęśliwi, że mogą cieszyć się razem ciszą nocy, siedzieli, każdy pogrążony we własnych myślach, a z ich ciał i umysłów parowało powoli całodzienne podniecenie. - Twoja siostra, Fanny - odezwał się nagle Chopin - jest dziś najszczęśliwszą dziewczyną na całym świecie. - Jego skupione spojrzenie zatrzymało się na plamie księżycowego światła pośrodku pokoju. - Kocha i jest kochana. Czego człowiek więcej może pragnąć? Feliks uśmiechnął się. - Dziwne, żeś to właśnie powiedział. Myślałem o tym samym. - To cudowna rzecz, ale bardzo rzadka. Każdy kogoś kocha, ale nieczęsto z wzajemnością. To jeden z powodów, dla których opuściłem Polskę. Nie mogłem dłużej patrzeć, jak ta, którą kocham, kocha innego. Znowu zapadło milczenie. Gdzieś rozległa się kurantowa melodia zegara. - Prawda, że to szczególne - zauważył Feliks. - Nawet najszczęśliwsze chwile, które przynoszą jakiś przełom, sprawiają, że odczuwamy przemijanie czasu i zaczynamy myśleć o przyszłości. A kiedy człowiek myśli o przyszłości, zawsze w końcu zaczyna myśleć o śmierci. - Wyprostował się, jakby zamierzał już wstać. - Widzę, że wpadam w posępny nastrój. Chodźmy lepiej spać. - Jeszcze chwilkę - prosił Chopin. - Bóg wie, kiedy się znów zobaczymy. Zagraj jeszcze któryś ze swoich utworów, a potem pójdziemy. - Zgoda, ale zagram ci coś, czego nie mógłby napisać żaden z nas. - Mówiąc to sięgnął do stojącej obok szafki z nutami i wyjął z niej cienki foliał oprawny w delikatną skórę. - To fragment jakiegoś oratorium czy kantaty Jana Sebastiana Bacha. - Kochany stary Bach - uśmiechnął się Chopin. - Mój nauczyciel kazał mi grać bez końca jego Wohltemperiertes Klavier, myślałem już, że oszaleję. - Mój to samo. Przypuszczam, że każdy, kto gra na fortepianie, musiał się męczyć nad takimi ćwiczeniami. Ale rzecz, o której mówię, to zupełnie coś innego. Ma się tak do Wohltemperiertes Klavier jak Rembrandt do geometrycznego rysunku. Moim zdaniem to najwspanialszy utwór muzyczny, jaki kiedykolwiek stworzono. - Dlaczego więc nie został wydany? - - Dlatego, że jak ci już wspomniałem, jest to tylko fragment, ostatnie cztery strony jakiejś o wiele obszerniejszej kompozycji. Co się stało z resztą, nikt nie wie. Mój nauczyciel, pan Zelter, odnalazł te strony w jakimś starym składzie z nutami między mnóstwem śmiecia. I nikt nie wie, skąd się tam wzięły. A teraz zamknij oczy i słuchaj, starając się wyobrazić sobie chór, organy i pełną orkiestrę. Potem, gdy skończył grać, obrócił się do przyjaciela. - No i co? Chopin nie od razu odpowiedział; patrzył przed siebie niewidzącymi oczyma, jakby pogrążony w transie. - Wstrząsające - odezwał się w końcu. - Nawet Mesjasz Handla nie ma w sobie tak potężnego tchnienia wielkości. - A zwracając się do Feliksa ciągnął: - Jak to możliwe? W jaki sposób podobne dzieło może zaginąć? - W jaki sposób Wenus milońska mogła przez dwa tysiące lat spoczywać pod ziemią? Znajdź na to odpowiedź. Włożył z powrotem oprawny rękopis do szafki na nuty i podał Chopinowi jeden lichtarz; sam ujął drugi i ruszając w stronę drzwi ciągnął dalej: - A jednak, choć to nam się wydaje niewiarygodne, faktem jest, że ogromna ilość arcydzieł zaginęła w ten czy inny sposób. Przychodzą pożary, wojny, ludzie przeprowadzają się z miejsca na miejsce albo nie doceniają posiadanych skarbów. Dlaczego, na przykład, tak mało mamy utworów Pergolesiego czy Lassa? Co się stało z muzyką do chórów w greckich tragediach? Albo z wczesnogregoriańskimi mszami? - Trzymając świece wysoko ponad głowami, szli teraz przez długie korytarze; kroki odbijały się echem, a po ścianach, w ślad za idącymi, biegły ich cienie. - To samo w malarstwie. Czy uprzytamniasz sobie, że istnieje tylko jakieś siedem czy osiem malowideł Leonarda da Vinci. Powiedz, czy to nie dziwne? Ten człowiek dożył z górą siedemdziesiątki, a malował jeszcze na parę dni przed śmiercią. A Vermeer? Czemu na świecie jest tylko trzydzieści siedem vermeerów?l) Byli już na drugim piętrze. - Na szczęście dyliżans do Paryża wyjeżdża dopiero o czwartej po południu - zauważył z uśmiechem Feliks. - Odwiozę cię na stację. I nie kłopocz się o to, żeby być zawczasu. Miejsce już masz zarezerwowane. Tragicznym zbiegiem okoliczności oryginalny rękopiśmienny egzemplarz arcydzieła Mendelssohna, uwertury do Snu nocy letniej, zaginął w roku 1829 w jakiejś londyńskiej dorożce i nigdy już nie został odnaleziony. W 1906 roku odkryto kopię tego egzemplarza, dokonaną jednak nie przez samego Mendelssohna. I zanim przyjaciel zdążył odpowiedzieć bodaj słowem, Feliks skinął na pożegnanie dłonią i wszedł do swego pokoju. Nazajutrz Chopin wyjechał do Paryża. Wychylony z oddalającego się dyliżansu, podobnie jak Karol Klingemann, powiewał chusteczką. Potem zniknął z oczu, a Feliks wrócił do domu. W domu na Leipzigerstrasse życie toczyło się dostatnie i spokojne. Po zamieszaniu, jakie wprowadziły zaręczyny Farmy, powrót do zwykłego, uporządkowanego trybu życia stanowił miłe odprężenie. Na pozór wszystko pozostało jak dawniej, niebawem jednak Feliks uświadomił sobie, że w atmosferze domu zaszła pewna zmiana. Zaręczyny Farmy skruszyły dogmat niezmienności, pewnik głoszący, że rzeczy na zawsze pozostaną takie, jakie były. Wyznaczały one koniec pewnej epoki, rozstanie z owym stylem życia rodzinnego, któremu szczęśliwość i mocna spójnia uczucia nadawały teraz tęczowe blaski legendy. Zaręczyny te były również zapowiedzią innych nadchodzących zmian. Rodzina Mendelssohnów, we własnym pojęciu dotąd jedna i niepodzielna, miała ulec rozbiciu i rozproszeniu. Fanny była już zaręczona, niedługo odejdzie na zawsze. Każdy odjazd ma w sobie coś ze śmierci; nie zmieniał tego fakt, że Fanny przypuszczalnie przenieść się miała tylko do innej dzielnicy miasta. Gdy jej zabraknie, dom nie będzie już dawnym domem. Jej śpiew, jej miły głos, wiszący w hallu ogrodowy kapelusz ze wstążkami, pędzle i akwarele - wszystko to stanowiło składową część atmosfery, duszy domu. Wkrótce nadejdą następne zaręczyny, następne śluby i rozstania. Jedno po drugim młodzi Mendelssohnowie odejdą w świat. Za parę lat świetna siedziba rodu powiększy liczbę tych opustoszałych domostw, smutnych i zbyt obszernych schronisk dla dwojga starzejących się, samotnych ludzi. Tymczasem wszyscy jej mieszkańcy, nawet najskromniejsza pomywaczka, mieli świadomość zbliżających się zmian, ale - rzecz szczególna - dziwny niepokój najsilniej zdradzał Abraham Mendelssohn. Zdarzało się, że w czasie obiadu spojrzenie jego okrytych ciężkimi powiekami oczu obiegało siedzących przy stole, zatrzymując się kolejno na każdym z dzieci, a u rzęs zawisały nagle w niebezpieczny i żenujący sposób dwie łzy; wtedy Abraham Mendelssohn dla podtrzymania autorytetu chrząkał, głośno wycierał nos albo kłótliwym tonem wypowiadał jakąś uwagę. Feliks usiłował wieść jak dawniej miłą i beztroską egzystencję, stwierdził jednak, że to niepodobieństwo. I on sam zmienił się także. Dla odmiany postanawiał, że uszczęśliwi ojca. Teraz, kiedy Fanny odejdzie z domu, on pokaże rodzicom, że jest prawdziwym Mendelssohnem, poważnym i pracowitym. Jeśli Nina zechce i jeśli to ma uszczęśliwić jego rodzinę, poślubi ją, tak. Ba, może nawet zacząć pracować w banku. Tymczasem pierwszym jego zamiarem było zakończyć ten śmieszny, a nacechowany hipokryzją stosunek z Anną, „zastępstwo" przyjaciela, dać jej dobry posag i odesłać do jej rodzinnych stron. Napisał do Karola, że wycofuje się ze swej obietnicy, a w zamian zwalnia go ze wszelkich zobowiązań dostarczenia mu zręcznego pretekstu na wyjazd do Londynu. Uczyniwszy to wybrał się do Anny. Zastał ją siedzącą na brzegu łóżka i jedzącą palcami kwaszoną kapustę; zdziwiony, że nie rzuciła się jak zwykle ku niemu, by go ucałować na powitanie, pocałował ją w policzek, usiadł obok i oświadczył, że nie zamierza jej dłużej namawiać na wyjazd do Londynu. Zdziwił się jednak ponownie, kiedy ona z kolei oświadczyła mu, że nigdy nie miała zamiaru nigdzie wyjeżdżać, po czym dodała, że już nie będzie mogła go teraz widywać. - Już nigdy - powtórzyła smutno, potrząsając swymi płomiennymi włosami. Opowiedziała mu następnie, że w czasie tych ostatnich trzech tygodni, kiedy o niej nie pamiętał, ona wiele przemyślała. Doszła do wniosku, że on jej nie kocha i nigdy kochać nie będzie. Po prostu nie pasują do siebie. Ona zaś spotkała niedawno człowieka, który bardzo do niej pasuje. Nie można powiedzieć, żeby był przystojny. Jest niski, łysy i z brzuszkiem. Piwowar, ale nie z tych bogatych. Kocha ją jednak do tego stopnia, że chce się z nią ożenić - a ona opowiedziała mu o wszystkim; i skoro chce ją wziąć taką, jaka jest, ona będzie dla niego najlepszą w świecie żoną. Skończyła mówić i na chwilę ogarnęło ją wzruszenie. Prześliczne oczy napełniły się łzami. - Za bardzo cię kochałam - wyznała mu spokojnie. - To niedobrze. Kiedy człowiek za bardzo kocha, cierpi bez przerwy. O posagu nie chciała słyszeć i Feliks nie miał innego wyjścia - musiał posłać jej wspaniały anonimowy ślubny prezent. W ten sposób Anna Skrumpnagel znikła z życia Feliksa. Po pewnym czasie nadszedł list od Karola. Feliks z ulgą dowiedział się z niego, że przyjaciel najzupełniej przestał interesować się Anną, ponieważ spotkał Zuzannę Plunkett, młodą, niezwykle interesującą i oryginalną Angielkę. „Spodziewam się, że niedługo będę ci o niej mógł opowiedzieć więcej, jako że sir Jerzy Smart, dyrektor orkiestry filharmonicznej, zaprasza cię, abyś przyjechał tu i dał koncert własnych utworów". Ku zdumieniu Feliksa ojciec przeczytał list sir Jerzego, nie wyrażając potępienia i nie wróżąc klęski. - Istotnie, to ogromnie pochlebna propozycja - rzekł kładąc list na biurku. - Sir Jerzy powiada, że czeka na ciebie cały Londyn, nie wspomina tylko nic o pieniądzach. Jak on sobie wyobraża, że się dostaniesz do Anglii, jest to dla mnie zupełnie niejasne. Może masz przepłynąć kanał wpław... Z drugiej strony dla młodzika jak ty to niezaprzeczony zaszczyt: zostać zaproszonym na dyrygenta orkiestry Londyńskiej Filharmonii. W oku starca zabłysła duma, ale odwracając się ku oknu ukrył ją skwapliwie przed wzrokiem syna. - Może nawet - ciągnął w zamyśleniu, pocierając podbródek - ta podróż da jakiś realny pożytek. Pertraktuję właśnie o pożyczkę dla Królewskiego Banku Pruskiego i staram się wciągnąć w tę sprawę różne filie banku Rotszyldów. Z Natanem Rotszyldem, który stoi na czele filii londyńskiej, osiągnąłem już pełne porozumienie. Ale Jakub Rotszyld, który prowadzi filię paryską, waha się jeszcze. Tymczasem jego żona, Betty, która przypadkiem jest również jego siostrzenicą, to urocza, młoda dama, bardzo interesująca się sztuką, a zwłaszcza muzyką. Ma ona wielki wpływ na męża i właśnie przyszło mi do głowy, że wracając z Londynu mógłbyś zatrzymać się na parę dni w Paryżu i nawiązać z nią przyjazne stosunki. Jak ci mówiłem, muzyką interesuje się ogromnie. - Zdaje mi się, że rozumiem, co masz na myśli, ojcze - odparł Feliks. - Zrobię wszystko, co będę mógł. W tydzień później Feliks stał na pokładzie statku, który pieniąc dokoła siebie wodę wychodził z portu hamburskiego, i patrzył, jak w oddali znika nabrzeże. Potem obrócił się, spojrzał w niebo i odetchnął głęboko słonym morskim powietrzem. Dobrze jest być młodym, bogatym, sławnym i jechać do Anglii! Po cichu powtórzył sobie zdanie z listu sir Jerzego: „Cały Londyn czeka na pana". I uśmiechnął się. II Wśród grzmiącego dźwięku trąbek, trzaskania z bata i dudnienia kopyt wpadł pocztowy dyliżans z Dover na brukowane podwórze gospody przy Charing Cross. W radosnym zamieszaniu, jakie zwykle towarzyszy przyjazdom, odpasywano przytroczone bagaże, tragarze nakładali na swoje taczki wysokie góry waliz i kufrów, pasażerowie wysiadali. Damy schodziły na wysuwany stopień pojazdu, unosząc lekko krynoliny i ukazując brzeżek długich pantalonów, po czym padały wprost w objęcia oczekujących krewniaków. Feliks dostrzegł natychmiast Karola Klingemanna, który w bla-dofiołkowym fraku i kwiecistym krawacie wyglądał doskonale. Dyplomata ze zdumiewającą zręcznością dopilnował przewiezienia bagaży przyjaciela i po chwili mknęli już powozem przez cieniste aleje St. James Park. - Zatrzymasz się, naturalnie, u mnie - mówił Karol. - Nie chcę nawet słyszeć o mieszkaniu w hotelu. Miasto czeka na ciebie, pełne uwielbienia kobiety zjadłyby cię żywcem, nawiasem mówiąc byłaby to, wedle mego zdania, rozkoszna śmierć. - Jego okrągła, jowialna twarz przybrała nagle wyraz smutku zmieszanego ze współczuciem. - Z żalem muszę cię zawiadomić, że twoja Małgorzata jest obecnie żoną jakiegoś ponurego szkockiego hrabiego w kraciastej spódniczce. Mieszka zaś w starodawnym zamku ze strzelnicami, na jakimś przeklętym wrzosowisku, wśród wiecznej mgły. Feliks musiał przełknąć to rozczarowanie. - A obiecywała na mnie czekać - westchnął smętnie. - Tak to nie można wierzyć kobietom. - Nawet Angielkom! - potwierdził dobitnie Karol. - Weź na przykład moją Zuzannę. Nie lubię jej serdecznie, ale kocham jak szaleniec. Wiem, że będę miał przez nią złamane serce. Kobiety na to właśnie zostały stworzone i w tym znajdują radość. Szczęściem, my, mężczyźni, zdolni jesteśmy przeżyć niemal nieograniczoną liczbę podobnych sercowych katastrof. - Ulżywszy sobie wypowiedzeniem tych uwag, nabrał w swą szeroką klatkę piersiową powietrza i rozpogodził się. - Czy to nie uroczy park? - zawołał wskazując dłonią okryte pączkami drzewa i plamy słońca na trawnikach. - Czy uwierzyłbyś, że swego czasu była to cuchnąca, błotnista łąka i gdyby nie Henryk VIII, poczciwy Henryk VIII, który ją osuszył... Tu nastąpiła dłuższa opowieść, gdy wtem Karol zauważył, że przyjaciel spogląda na zbliżającą się ku nim amazonkę w obcisłym zielonym stroju do konnej jazdy, za którą jechał stajenny w liberii. Jechała po damsku, a spokojny chód lśniącej kasztanowej klaczy kołysał rytmicznie jej wysmukłe biodra. Głowę trzymała wysoko, co sprawiało, że robiła wrażenie dalekiej i wyniosłej. Nawet na tę odległość Feliks zauważył, że jest piękna, a w miarę jak odległość między nimi się zmniejszała, piękność jej jaśniała coraz mocniejszym blaskiem. Wpatrywał się w nią ciągle, aż wierzchowiec jej zrównał się z ich pojazdem. Wtedy oczy ich spotkały się na chwilę, co pozwoliło jej obrzucić Feliksa badawczym spojrzeniem spod długich rzęs, podczas gdy Karol unosił tymczasem kapelusz i okrągłym ruchem ręki przesyłał wytworny ukłon. - Kto to? - spytał Feliks, gdy amazonka znikła im z oczu. - Markiza of Dorsythe, najpiękniejsza wdowa w całej Anglii i jedna z dam dworu królowej. - Jak to niedobrze, gdy tak piękna kobieta jest zarazem zimna i odpychająca. - Strzeż się pozorów - rzucił sentencjonalnie Karol, wyciągając tabakierkę z cytrynowożółtej kamizelki. - Oczywiście, że jest zimna i odpychająca. Powinna taka być... Podejrzewam jednak, że nie brak jej ludzkich uczuć. Robi częste wyprawy na kontynent, zwłaszcza do Włoch, i zauważyłem, że za każdym razem znika w tym samym czasie z Lon dynu jakiś przystojny lord lub świetny oficer gwardii, który powraca na trzy, cztery dni, zanim ona pojawi się z powrotem w kraju. - Ujął szczyptę brunatnego pyłu i wciągnął ją gwałtownie w nozdrza. - Niewąt pliwie zbieg okoliczności, nic więcej - zakonkludował parsknąwszy śmiechem. Dorożka skręcała już w Green Park, gdy Feliks powiedział przyjacielowi, że chciałby natychmiast złożyć akredytywę ojca w banku Rotszyldów, gdzie też Karol kazał jechać. - Zabawię tylko minutkę - rzekł Feliks, gdy pojazd się zatrzymał. Kasjer zlustrował pismo spojrzeniem sponad okularów, po czym zniknął, a po chwili wrócił i zawiadomił Feliksa, że pan Rotszyld bardzo chciałby go poznać. Wprowadzony do gabinetu bankiera Feliks ujrzał przed sobą brzuchatego gnoma o żabich oczach; był to ów legendarny niemal Natan Rotszyld. - Nasi ojcowie bardzo się przyjaźnili - rzekł na powitanie bankier, ruchem dłoni prosząc Feliksa, by usiadł, i sam zajmując miejsce za biurkiem. - Ja sam również utrzymuję z pańskim ojcem najserdeczniejsze stosunki handlowe. Żałuję, że kiedy był pan tu w Londynie wraz z nim, musiałem właśnie wyjechać, a teraz cieszę się ogromnie mogąc poznać pana, zwłaszcza przy okazji pierwszego pańskiego koncertu w Londynie. - Tu utkwił wzrok w gościu, a jego brzydką i ostrą twarz złagodził dziwnie pociągający uśmiech. - Pański ojciec musi być z pana dumny. Feliks uśmiechnął się i zaprzeczył znaczącym gestem dłoni, a bankier ciągnął dalej. - Zobaczy pan, że po koncercie zmieni zdanie. I dalej wypytywał z namysłem Feliksa o jego rodzinę i życiowe plany. Wreszcie jak gdyby przypomniał sobie o trzymanej w ręku akredytywie. - Całkiem pokaźna suma - rzekł. - Ojciec pański to człowiek hojny. - Wstał z krzesła i odprowadził Feliksa do drzwi. - Sądzę, że nasza orkiestra nigdy jeszcze nie miała tak młodego jak pan dyrygenta. Do tej pory wszyscy znaliśmy Mojżesza Mendelssohna, ale mam wrażenie, że teraz usłyszymy niejedno o jego wnuku. Kiedy na koniec Feliks wrócił do dorożki, Karol drzemał. - Wybacz mi, ale pan Rotszyld chciał mnie poznać, a ci wielcy bankierzy zawsze robią na mnie wrażenie, jakby uważali również i czas za swoją własność. - To samo jest wszędzie - potwierdził Karol ocknąwszy się z drzemki i rzucając woźnicy swój adres. - Im wyższe zajmujesz stanowisko, tym więcej masz ludzi, którzy robią za ciebie wszystko, tak że wreszcie sam właściwie nie masz nic do roboty. Szef naszego poselstwa większość czasu spędza na pisaniu sonetów do swej zmarłej kochanki. Póki żyła, nie mógł jej znieść, a teraz płacze, ilekroć o niej wspomni. Łatwiej kochać wspomnienie niż żywego człowieka. - Gdybyś ty kiedy zaczął pisać sonety do swoich dawnych kochanek - parsknął śmiechem Feliks - musiałbyś pisać dniem i nocą. Nawiasem mówiąc, jak ci się podoba służba dyplomatyczna? - Ogromnie. Czuję, że się do tego urodziłem. I podczas gdy dorożka sunęła krętymi uliczkami ku Bury Street, korpulentny młodzieniec wysławiał uroki i korzyści kariery dyplomatycznej. Praca to ciekawa i lekka. Zwłaszcza w poselstwie hanowerskim tak lekka, że każdy ma tam czas na spokojne zjedzenie lunchu, a potem na długą, błogą sjestę. Poza tym życie towarzyskie. Panie domu uwielbiają dyplomatów, i to każdego dyplomatę, nawet trzeciego sekretarza hanowerskiego poselstwa. Najwyżej jednak Karol cenił sobie ową przywiązaną do dyplomatycznego stanu tajemną władzę, która napełniała go radosnym poczuciem własnej ważności. - Dajmy na to, że zechciałbyś wtrącić do więzienia mojego gospodarza - mówił rozpromieniając swą pulchną twarz. - To dla mnie kwestia pięciu minut. - Na jakiejże podstawie mógłbyś to zrobić? - Ba, na jakiejkolwiek. - Ton głosu mówił, że wystarczy wybrać jeden spośród wielu zarzutów. - Mogę powiedzieć, że wedle naszych poufnych informacji jest to tajny agent. Albo niebezpieczny rewolucjonista. Po trzech lub czterech tygodniach spędzonych przez niego w więzieniu dochodzenie ujawniłoby, że zaszła fatalna pomyłka. Przedstawiłem to mojemu gos podarzowi któregoś dnia, kiedy niepokoił się niepotrzebnie o czynsz. Pojął natychmiast i odtąd zrobił się słodki - choć do rany przyłóż. - Karol zaśmiewał się jeszcze, kiedy dorożka przystanęła przed bramą małego, lecz przyzwoitego domu, gdzie mieszkał. W ciągu najbliższych dwóch tygodni Feliks zbyt był zajęty przygotowaniami do swego koncertu, by przyjmować zaproszenia, którymi go zasypywano. Wszyscy chcieli poznać młodego kompozytora - milionera. Była to pełnia sezonu i Londyn przedstawiał się jak najefektowniej. Wszystko w tym mieście zachwycało Feliksa: dyskretna uprzejmość mieszkańców, tak odmienna od latyńskiej, częstokroć uciążliwej wylewności, cieniste parki, domy, sklepy i ulice. Nawet deszcz, jego zdaniem, miał w Londynie jakiś urok. Bawili tu obecnie najwięksi śpiewacy świata: Sontag, Pisaroni, Donzelli, Maria Salla o bajecznym, kryształowym głosie, której niedawny debiut stał się głośnym triumfem. Mimo to Feliks nie chciał nigdzie bywać ani ich słyszeć, co mocno oburzało przyjaciela. - Musisz usłyszeć przynajmniej Marię Salla - błagał. - Powiadam ci, że jest niebywała. - Przy czym proroczo kiwał palcem przed nosem Feliksa. - Kiedyś, gdy twoje wnuki dowiedzą się, że miałeś możność usłyszeć Marię Salla, a zamiast tego siedziałeś w domu utkwiwszy nos w swoich nutach, powiedzą: „Nasz dziadek był głupcem". Feliks jednak przyjmował te wzgardliwe wymówki z nie słabnącą pogodą i wracał do swej pracy. Nie było chwili do stracenia. Termin koncertu został wyznaczony na dwudziesty piąty maja, program już ustalono. Poza nieodzowną uwerturą do Snu nocy letniej orkiestra pod dyrekcją Feliksa miała wykonać jego Symfonię C-dur i Scherzo z Oktetu, specjalnie na tę okazję przerobione na orkiestrę. Młodzieniec wszędzie spotykał się z przyjazną uprzejmością i pomocą. Tomasz Attwood, skarbnik Towarzystwa Filhar-monicznego, był wcieleniem życzliwości. Sir Jerzy Smart, dyrygent orkiestry filharmonii, służył swemu młodemu rywalowi serdeczną pomocą. Feliks ze swej strony starał się, jak mógł. W Berlinie rodzina z zapartym tchem oczekiwała wyników tej „angielskiej przygody", jak nazywał wyprawę syna ojciec. Feliks jednak głównie pragnął pozyskać sobie ogromny zespół doświadczonych artystów, tworzących orkiestrę filharmonii. Tu nie liczył się majątek, walory urodzenia, zalety towarzyskie. Powodzenie zapewnić mogła tylko umiejętność, prawdziwe mistrzostwo. Kiedy czując na sobie ich sceptyczne spojrzenia, po raz pierwszy z pałeczką w ręku stanął na podium, serce biło mu mocno. Ci wymagający weterani swego zawodu nie poddali się nawet po pierwszej próbie. Czekała go długa i uciążliwa droga. Feliks czuł jednak, jak z każdym dniem wzrasta ich szacunek, jak z biegiem czasu coraz mocniej uznają, że ma prawo nimi dyrygować. Kiedy uprzejmie, lecz stanowczo wytknął im pewien błąd, który sądzili, że przejdzie nie zauważony, pomarszczone, otoczone bokobrodami twarze rozjaśniły się uśmiechem. Po ostatniej próbie powstali wszyscy: był to spontaniczny wyraz hołdu, on zaś zdumiony tak nieoczekiwaną demonstracją rozpłakał się po prostu, czując jednocześnie wściekłość na siebie samego za to nieangielskie okazywanie uczuć. Oni jednak zrozumieli, a sędziwy puzonista nosowym żargonem londyńskiej ulicy wyraził ich uczucia: - Dobra, dobra, młodzieńcze. Wolno ci płakać. Jesteś artystą co się zowie i zobaczysz, jutro będziemy grać tak, że ludziska poszaleją. Przepowiednia okazała się zgodna z prawdą. Po zakończeniu koncertu publiczność powstawszy z miejsc rozpoczęła owację. Tym razem Feliks nie płakał. Skłonił się widowni z niewzruszoną poprawnością i zwróciwszy się do orkiestry, której członkowie byli już jego przyjaciółmi, wezwał ich do powstania, aby wraz z nim dzielili tę chwilę triumfu. Potem, w swej garderobie, poznał ów zawrót głowy, w jaki wprawia człowieka napór rozentuzjazmowanej publiczności w ciasnym pomieszczeniu. W oczach kobiet czytał frenetyczne uwielbienie, lada chwila gotowe przeobrazić się w miłosną ofertę. Czuł, jak dłonie, na których składał oficjalny pocałunek, omdlewają w zetknięciu z jego palcami. Utytułowane panie domu błagały, by zechciał zaszczycić swą obecnością wydawane przez nie obiady. Sir Jerzy Smart nalegał, by on, Feliks, wyraził zgodę na następny koncert. Pan Rotszyld chwycił go za rękę. - To było dobrze zrobione, Feliksie. Wysyłam do twego ojca umyślnego posłańca. Próbował wysuwać zastrzeżenia wobec nieumiarkowanych pochwał, protestować przeciw superlatywom i głupim pochlebstwom. Starał się, jak mógł, o zachowanie równowagi. Kłaniał się, dziękował, wymawiał nieśmiało i zaprzeczał. Ale mimo wszystko drżał ze szczęścia, słysząc, jak Tomasz Attwood, który był uczniem Mozarta, nazywa go geniuszem, widząc niskie ukłony wybitnych krytyków, przyjmując powinszowania sławnych artystów. Niełatwo było oprzeć się tej powodzi pochlebstw, nieuchwytnej jak piana pokusie. Toteż kiedy markiza of Dorsythe, nie zimna już teraz ani wyniosła, nachyliwszy się do ucha, zaprosiła go na dzień jutrzejszy w porze podwieczorku, Feliks w odpowiedzi szepnął, że przyjdzie. - No, a teraz powiedz mi - spytał Karol, kiedy wieczorem znaleźli się w domu na Bury Street - jakie to uczucie mieć Londyn u swoich stóp? - Jestem wstrząśnięty - odparł - ale jeśli zostanę w tym mieście jeszcze przez miesiąc, stanę się napuszonym, pyszałkowatym, nieznośnym osłem. - LJTVVl U - Ale teraz wybierzesz się już posłuchać Marii Salla? Śpiewa jutro w Cyruliku i powiadam ci, że jest zupełnie niezwykła. - Zdawało mi się, że nie lubisz muzyki. - Istotnie nie lubię. Idę, żeby ją zobaczyć. Ach, te oczy, te usta! Oddałbym za tę dziewczynę moją Zuzannę, choć, o ile słyszałem, byłoby to tyle, co dostać się z deszczu pod rynnę. Feliks stłumił ziewnięcie. - Wierzę we wszystko, co o niej mówisz, mimo to jednak nie pójdę. Jestem zmęczony. Nie chcę słyszeć więcej muzyki, nawet gdyby to miały być moje własne utwory. Powiedziałem to sir Jerzemu, który proponował mi drugi koncert. - Odchylił kołdrę i wsunął się do łóżka. - Londyn jest piękny, ludzie tu są cudowni. Maria Salla jest zupełnie niezwykła i uwielbiam ją; uwielbiam twój dom i ciebie, i w ogóle wszystkich, ale jestem zmęczony i chcę wracać do domu. Z końcem tygodnia ruszam w drogę. Nazajutrz po południu jechał do siedziby markizy of Dorsythe przy Berkeley Square. Był to ładny budynek w stylu regencji, zgrabny, czworokątny, stojący na puszystym jak dywan gazonie poza groźnym żelaznym parkanem. Odźwierny w liberii otworzył bramę wjazdową. Drugi służący odebrał od niego kapelusz, lekkie wiosenne okrycie i rękawiczki; jeszcze inny poprowadził go korytarzem o marmurowej posadzce do obszernej bawialni, umeblowanej z dyskretnym przepychem i obwieszonej rodzinnymi portretami pysznych dam w średniowiecznych czepcach, aksamitnych obcisłych czapeczkach i kapeluszach z piórami oraz dumnych a zażywnych lordów w zbrojach, stalowych koszulkach, jedwabnych kaftanach, urzędowych szatach i szkarłatno-złotych mundurach. Markiza, jak się przekonał, miała służby i przodków pod dostatkiem. Feliks spodziewał się właściwie niewielkiego arystokratycznego zebrania i ze zdziwieniem, choć nie było to przykre zdziwienie, stwierdził, że jest jedynym gościem. - Nie zapraszałam nikogo więcej - odezwała się jakby w odpowiedzi na jego myśli markiza of Dorsythe ukazując się w salonie wśród szelestu szarego jedwabiu - bo chciałam móc porozmawiać z panem. Cała jej wyniosłość znikła, a sposób bycia zdradzał nawet jak gdyby niepewność i zakłopotanie. Mówiąc coś dalej, usiadła obok niego na wąskiej kanapce i patrząc w bok nerwowo szarpała trzymaną w ręku koronkową chusteczkę. Do pokoju wszedł otyły kamerdyner w białych rękawiczkach z ogromną srebrną tacą, którą postawił na stoliku, po czym z tą samą denerwującą powagą zniknął za drzwiami. Podczas gdy markiza nalewała herbatę, Feliks wypowiedział parę zdawkowo uprzejmych uwag na temat wiszących na ścianach rodzinnych portretów. Wtedy ona oderwała się od swych czynności pani domu i popatrzyła na nie ze szczególnym wyrazem dumy i zarazem wrogości. - To przodkowie moi i mojego nieboszczyka męża - rzekła. - Obie nasze rodziny przybyły do Anglii z Wilhelmem Zdobywcą. Następnie wdała się w zawiłą i nudną historię obu domów, a Feliksa znowu uderzył ton rodowej dumy, a zarazem goryczy, który pobrzmiewał w jej głosie. - Tak - rzuciła na koniec, zwracając się do niego z wymuszonym uśmiechem. - Przyjemnie jest posiadać długą linię świetnych przodków, ale gdybyś pan wiedział, ile to stwarza niebezpieczeństw, ile ostrożności nakazuje. - Tu niedbałym ruchem położyła dłoń na jego kolanie. - Zwłaszcza jeśli się jest tak samotnym jak ja. Wydawało się niewiarygodne, aby w takim mieście jak Londyn podobnie urocza istota mogła być samotna, i Feliks wypowiedział tę myśl na głos. Piękna arystokratka z uporem twierdziła jednak, że to prawda. Jest bardzo samotna. 0 tak, obowiązki damy dworu, samotne konne przejażdżki, nieliczne prace społeczne wypełniają na pozór jej życie, ale w głębi duszy czuje się wciąż opuszczona. Zwłaszcza wieczorami uświadamia sobie dręczącą pustkę takiej egzystencji, tęsknotę do czegoś, do czego? - sama nie wie. - Tak, potrzebuję przyjaciela - westchnęła rzucając mu spojrzenie spod wygiętych, gęstych jak firanka rzęs. W tej samej chwili, w której spostrzegła go w parku, poczuła, że mogliby zostać przyjaciółmi, bliskimi przyjaciółmi. Potem, przyglądając mu się w czasie koncertu, wiedziała to już na pewno 1 dlatego właśnie go zaprosiła: chciała mu o tym powiedzieć. Coraz wyraźniej czuł teraz dotyk jej palców na swym kolanie. Złożył rękę na jej dłoni i przycisnął ją lekko. W odpowiedzi na ten niewinny gest dreszcz przebiegł jej smukłe ciało; przysunęła się do niego bliżej, przytuliła i Feliks poczuł nagle delikatne dotknięcie jej twardych piersi. Tak - ciągnęła markiza - tęskni za przyjaźnią. Za przyjaźnią z człowiekiem jak on wrażliwym i pełnym zrozumienia, z wielkim artystą. Ale w Londynie przyjaźń jest niemożliwa. Wszyscy ją tu znają. To jest cena, jaką się płaci za tytuł markizy of Dorsythe, królewskiej damy dworu. Zacisza i dyskrecji pozbawiona jest nawet w domu, gdzie otacza ją osiemnastoosobowa czereda służby. Służba plotkuje, a te plotki docierają do pałacu. Ale ona wie, gdzie znajdą zacisze, jakby stworzone dla dwojga przyjaciół. Willa w słonecznej Italii... - W pobliżu Rapallo. - Jej wargi musnęły jego włosy, szeptała mu prosto w ucho gorącym, urywanym szeptem. - Ukryta wśród wzgórz, między oliwkami... Najdroższy, tam jedźmy... Ona wybierze się pierwsza, a on spotka się z nią za kilka dni. Tam będą sami, z dala od brutalnego, okrutnego świata. Tam on będzie komponował, oboje będą się kąpać w przejrzystych wodach ustronnych zatok i leżeć obok siebie w słońcu. A wieczorami będą patrzeć w rozjarzone gwiazdy, słuchać bicia swych serc i śpiewu cykad. Ostrożnie wyswobodził się z jej uścisku. W uszach dźwięczały mu słowa Karola. Patrząc na nią zastanawiał się w duchu, ile już razy odgrywała tę samą scenę, wypowiadała te same słowa? Nie chciało mu się jednak śmiać. Rozumiał toczącą się w niej walkę, zmaganie głodu zmysłów i dumy i zrobiło mu się jej żal. Jak królowa, była więźniem swego stanu. Przykuta do swej herbowej tarczy, nie miała prawa grzeszyć tak jak ludzie prości; wiszące na ścianach rodzinne portrety są jak bezlitośni strażnicy więzienia. To one zmusiły tę namiętną, skazaną na głód zmysłów kobietę, by stała się samotną, wyniosłą amazonką, którą widział w parku. Zrobiły z niej hipokrytkę, zniżającą się do potajemnych, dwuznacznych wypraw do Włoch. Z czasem może się to skończyć tragicznie. - Ogromnie bym chciał spotkać panią w Rapallo - powiedział - ale za parę dni muszę już być w domu. Starał się, jak mógł, oszczędzić jej dumę. Był dla niej miły, trzymał jej dłonie w swoich. Nigdy, nigdy nie zapomni, że ofiarowała mu swą przyjaźń. Może kiedyś, za parę lat... Patrzyła na niego z opuszczonymi kącikami ust. W oczach widział łzy wstydu, pragnienia, rozczarowania. Nie wydawała mu się już teraz tak piękna i młoda jak przed chwilą. Na twarzy dostrzegł parę nie zauważonych dotąd plamek i delikatnych zmarszczek. Nie była już ową chłodną i wyniosłą markizą w zielonym stroju do jazdy konnej, tylko kobietą, zwykłą kobietą, która musiała patrzeć, jak pęka mydlana bańka jej romantycznych marzeń. Feliks ujął jej twarz w obie ręce, delikatnie ucałował w usta i wyszedł. Tego wieczoru Feliks wraz ze swym przyjacielem obecny był na przyjęciu w Devonshire House, gdzie tańczono do późna w nocy. Nawet przytłaczająco oficjalny charakter tej recepcji i przejmujący czcią przepych otoczenia nie zdołały przytłumić jego doskonałego humoru. Po napięciu poprzedniego tygodnia jego hamowana dotąd chłopięca natura brała odwet w wyskokach niepowstrzymanej wesołości. Sława musiała ustąpić przed młodością, a obca mu z gruntu dostojność opadła jak płaszcz. Zrobił to, co do niego należało, koncert miał za sobą, teraz chciał się bawić i bawił się rzeczywiście z całego serca. Rozmawiał, śmiał się i flirtował. Szampan sprawiał, że twarze widział już niewyraźnie, podłoga uginała się pod jego nogami, znikły ostatnie ślady rezerwy. - Czy wiesz, żeś oświadczył się dziś sześciu różnym pannom? - karcił go Karol, kiedy jechali do domu przez opustoszałe ulice. - Szampan to napój zdradliwy, wynalazek jakiegoś mnicha. Następnego wieczoru to samo powtórzyło się w Landsdowne House. Karol tym razem łajał przyjaciela ostrzej. Feliks jednak nie okazywał skruchy. - Kiedy jest mi wesoło, nie potrafię zachowywać się inaczej - powia dał. W dwa dni później w pruskiej ambasadzie wypił jeszcze więcej szampana i humor miał tak świetny jak nigdy dotąd. Na widok dyrygenta orkiestry filharmonii, który hasając jak młodzik pląsał z ich córkami po sali balowej, poważne matrony otwierały usta i unosiły ze zdumienia brwi. Wracając pieszo do domu Karol dał upust swemu oburzeniu. - Chcesz, żeby ludzie cię podziwiali - odezwał się wśród ciszy księżycowej nocy - a zachowujesz się jak sztubak. Co by na to powiedział twój dziadek Mojżesz? - Mój dziadek był filozofem. Powiedziałby, że na wszystko jest właściwa pora: i na powagę, i na szaleństwo. Dla mnie jest teraz pora szaleństw, i niech cię wszyscy diabli! W mieszkaniu czekał jakiś list, leżał na widocznym miejscu między dwiema zapalonymi świecami. Nadany był z Berlina, a dostarczony przez umyślnego posłańca. Zmarszczywszy brew Feliks otworzył go i zaczął czytać, a twarz jego, przed chwilą jeszcze rozpłomieniona szampanem i radosna, nagle spoważniała. - Co się stało? - spytał Karol. - Wuj Natan pisał do mojego ojca, że na Śląsku, gdzie mieszka, miała miejsce okropna powódź. Setki rodzin znalazły się bez dachu nad głową. Ojciec zapytuje w liście, czy nie mógłbym dać koncertu na rzecz tych biedaków. Nazajutrz po południu Feliks siedział w gabinecie sir Jerzego Smarta. Nie było dziś w nim nic, co by przypominało owego młokosa hasającego tak wesoło zeszłego wieczoru. Ciemne oczy niespokojnie wpatrywały się w starego jegomościa, który czytał list Abrahama Mendelssohna. - I cóż pan myśli o tym, sir? Czy angielskie społeczeństwo zainteresuje się losem tych ludzi? Sir Jerzy, nim odpowiedział, tarł przez chwilę dłonią podbródek. - Anglicy potrafią być wspaniałomyślni, zwłaszcza jeśli w zamian za swoje pieniądze spodziewają się jakiejś rozrywki. Niech pan odpisze ojcu, że może na nas polegać. - Nie wiem, jak mam panu dziękować - rzucił gorąco Feliks. - Kiedy możemy dać ten koncert? - ? .,-,!,; ;, - Obawiam się, że nie wcześniej jak w połowie lipca. Feliks poczuł nagle, że mu braknie tchu. - W połowie lipca?! Ależ to dopiero za półtora miesiąca! Baronet skinął głową. - Obawiam się, że nie ma na to rady. Wcześniej nie dostaniemy sali ani w Argyll Rooms, ani w Covent Garden. Poza tym czeka nas bardzo wiele przygotowań. Wtem drzwi się otwarły na roścież i do gabinetu wpadła jak huragan bardzo piękna i bardzo podniecona młoda dama; Feliks dojrzał przelotnie jej oczy. Oczy jasne, może siwe albo złotopiwne, nie był pewien i to go zaskoczyło, bo włosy miała czarne jak węgiel. Nie mogło być jednak wątpliwości: oczy były jasne, a w tej chwili skrzyły się i ciskały błyskawice. Nie zwracając najmniejszej uwagi na Feliksa zaczęła mówić, zanim jeszcze zbliżyła się do biurka. - Signor Smart, pan jest rozbójnik. Pan Mamie, strasznie kłamie. A jeszcze wczoraj myślałam, że pan jest moim przyjacielem. Sir Jerzy przyjął to oświadczenie z doskonałą, iście angielską flegmą i z wyszukaną uprzejmością rzekł: - Pozwoli pani, że jej przedstawię: pan Mendelssohn. Młoda dama ze zniecierpliwieniem kiwnęła Feliksowi głową i ledwie sir Jerzy zdołał wtrącić: „Oto miss Salla", podjęła swą przemowę w tejże samej, dość szczególnej, naszpikowanej włoskim angielszczyźnie. - Kiedy inni kłamią, śmieję się tylko, nic mnie to nie obchodzi. - Zdawała się mówić to zupełnie szczerze. - Ale kiedy kłamie mój najlepszy przyjaciel U signor Smart, jest mi bardzo smutno, bardzo. Głos jej załamał się nagle i wzruszająco. Przez chwilę wpatrywała się w swego byłego przyjaciela z niepokojem dziecka, które przeżyło ciężkie rozczarowanie. Sir Jerzy skorzystał z tej krótkiej chwili wytchnienia. - Czy nie zechciałaby mi pani wytłumaczyć, o co w ogóle idzie i jakich to kłamstw się dopuściłem? - zapytał z cierpliwością, którą zrodziło w nim długoletnie, a wyrabiające tę cechę obcowanie z operowymi śpiewaczkami. - Ale przede wszystkim, czy nie zechciałaby pani usiąść? W przeciwnym razie wszyscy będziemy musieli stać. A nasza rozmowa - dodał smętnie - potrwa przypuszczalnie jakiś czas. Stało się tak istotnie. Wyliczanie wszystkich pretensji zajęło pannie Salla czterdzieści pięć minut. Sir Jerzy, który poza obowiązkami dyrygenta w filharmonii pełnił czasami funkcję dyrektora opery w Covent Garden, zaangażował ją na okres trzech miesięcy, proponując bajeczną wprost gażę dwóch tysięcy gwinei. Proponując tę sumę uprzytomnił jej, że jedna tylko Henrietta Sontag, niezrównana sopranistka niemiecka, największa śpiewaczka świata, zażądała takiej gaży. Tymczasem dziś miss Salla dowiedziała się, że gaża Niemki wynosiła dwa tysiące i pięć gwinei! Uważa to za zdradę i obrazę zarówno osobistą, jak i narodową. Zwłaszcza że niemieckie śpiewaczki śpiewają z brzucha, la trippa, podczas gdy Włoszki śpiewają z serca, U cuore, i wkładają w śpiew więcej uczucia. Wszystko to wyrzucone zostało wraz z potokiem niezliczonych Madonna mia, złorzeczeń w rodzaju maledetto oraz takiego pokazu sztuki aktorskiej, jakiego Feliks nigdy nie był świadkiem. Baronet czuł się zakłopotany, bo nie wiedział, jak wyjaśnić tę pięcio-gwinejową rozbieżność. - To musiała być omyłka pisarza - wysuwał przypuszczenie. Ale miss Salla nie chciała w to wierzyć. To oszustwo, afront wobec jej sztuki śpiewaczej, wobec jej kraju. Próbował ją ułagodzić proponując, że wyrówna tę różnicę z własnej kieszeni. Nie chciała o tym słyszeć. Żądała, aby poprawkę wprowadzono do kontraktu, w przeciwnym razie nie będzie jutro śpiewała partii Rozyny w U Barbiere. - Publiczność będzie czekać, czekać bez końca - syknęła, mistrzowsko trafiając w czuły punkt - ale La Salla nie przyjdzie. Na tę pogróżkę sir Jerzy poczuł, jak czoło pokrywa mu zimny pot. - Niech pani nie zapomina, miss Salla - rzucił surowo a ostrzegawczo - że pani umowa zawiera punkt o odszkodowaniu w sumie dwustu gwinei. Byłby to dość przykry cios dla kogoś, kto kłóci się tak zawzięcie o pięć gwinei. Śpiewaczka parsknęła gniewnie i zerwała się na równe nogi. II contrattol Ona śmieje się z tego, pluje na kontrakt! Została oszukana na pięć gwinei, zatem koniec z kontraktem. Wołając to zakręciła się w miejscu jak fryga i rzuciła do drzwi. W okamgnieniu sir Jerzy znalazł się także przy drzwiach, chwycił ją za rękę i pociągnął z powrotem w głąb pokoju. - Jak pani może mi zrobić coś takiego! - wykrzyknął rozdzierającym głosem. -1 jak może pani być tak chciwa, wyrachowana i bez serca! I to wszystko 0 nędzne pięć gwinei, kiedy na Śląsku bezdomni ludzie cierpią głód i chłód! - Na jakim Śląsku? Jacy ludzie? - dopytywała się wracając powoli do pokoju. - Niech pan opowie! - zwrócił się do Feliksa sir Jerzy. I Feliks opowiedział. Z własnej wyobraźni wysnuł opis straszliwej śląskiej powodzi, znikających pod wodą zagród wiejskich, ryczącego bydła 1 matek obejmujących swe dzieci ostatnim uściskiem, a potem wraz z nimi zalewanych mętnymi falami. - Właśnie gdy pani weszła, omawialiśmy szczegóły koncertu, który trzeba urządzić na tych biednych ludzi - zakończył. W twarzy śpiewaczki zaszła nagle niespodziewana przemiana, a w jasnych, lekko skośnych oczach odmalował się prawdziwy smutek. - A dzieci, bambinil - spytała z trwogą. - Co będzie z biednymi małymi bambinil - Zwróciła się porywczo do sir Jerzego. Natychmiast, bez chwili zwłoki musi wziąć sto gwinei z jej gaży i posłać tym biednym, głodnym dzieciom. Tak samo te pięć gwinei, które się jej należą, a na które ją oszukano. - I będzie pani jutro śpiewać? - spytał baronet z potajemnym wes tchnieniem ulgi. Oczywiście, że będzie śpiewać. I to z serca, nie tak jak ta Sontag, co śpiewa z brzucha. Feliks wyraził jej swą wdzięczność i podziękował w imieniu śląskich dzieci. Była tym ogromnie przejęta. Atmosfera w gabinecie stawała się przesycona wzruszeniem. Sir Jerzy odchrząknął i oświadczył, że serce miss Salla jest tak wielkie jak skala jej głosu, która jak wiadomo, jest nadzwyczajna. W ten sposób ostra wymiana zdań, jaka miała przed chwilą miejsce, ustąpiła wzajemnym wyrazom szacunku i oświadczeniom niezmiennego przywiązania. - A pan może odwiezie mnie do domu, sil - zwróciła się miss Salla do Feliksa. Podczas gdy mówił, nie odrywała oczu od jego twarzy, a źrenice jej nie ciskały już teraz iskier. Feliks stwierdził, że potrafią być przedziwnie tkliwe. Na ulicy czekał jej ekwipaż, otwarta lekka karetka zaprzężona w parę doskonale dobranych koni. Jechali przez ożywioną Oxford Street, gawędząc swobodnie i ciesząc się popołudniowym słońcem. Powiedziała mu, że mieszka naoze, pewno uczennica! Piękna, młoda i najwidoczniej bogata. Szmaragd nie mniejszy od tego, który nosiła Maria. Jednym susem zerwał się z sofy. - Sługa uniżony. Czy zechce pani usiąść, madame? Mój przyjaciel, le Professeur, nadejdzie lada chwila. irochę zdyszana usiadła na kanapie, służącej Fryderykowi za łóżko. ~ Nie szukam pańskiego przyjaciela - zaczęła obrzucając go szybkim, wszystko widzącym spojrzeniem. - Szukam właśnie pana i muszę panu powiedzieć, że znalezienie go kosztowało mnie niemało czasu. Jestem Betty Rotszyld. Czy mógłby mi pan łaskawie powiedzieć, co pan właściwie tutaj robi? Oczy jej przez cały czas uśmiechały się do niego, nie zalotnie, ale jakby rozbawione. Niby oczy dziewięćdziesięcioletniej babuni łającej swego wnuka głuptasa. A przecież nie była starsza niż Fanny.x) - Podoba mi się tu - odparł wyzywająco. - I zamierzam tu jeszcze długo pozostać. Przypuszczam, że to ojciec przysłał panią. - No, nie całkiem; choć istotnie martwi się trochę z pana powodu. Póki pan był w Anglii, mogliśmy śledzić, co się z panem dzieje. Spojrzał na nią przerażony. - Czy to znaczy, że pani wiedziała, gdzie byłem? - Mój kuzyn Natan wiedział o każdym pana kroku i regularnie donosił pańskiemu ojcu o miejscu pana pobytu. Jej śliczne, uśmiechnięte oczy patrzyły wprost na niego; czuł się ogromnie upokorzony. - Więc ojciec wie o wszystkim - powiedział wzruszając ze zniechęceniem ramionami. Przytaknęła skinieniem głowy. - Ale proszę się tym nie martwić. - W głosie jej zabrzmiała znów łagodność. - Kocha pana bardzo i jest mądry. Rozumie, że młody człowiek ma prawo przynajmniej do jednego w życiu szaleństwa. Tęskni jednak za panem i pragnie pana powrotu. Wie pan, starość się zbliża. Nagle opuściła go cała zuchwała pewność siebie. W gruncie rzeczy wcale nie chciał siedzieć dłużej w tym ponurym Paryżu. Chciał być znowu wśród swoich najbliższych, słyszeć ojcowskie zrzędzenia, przyjść do matczynej bawialni, by ucałować dłoń matki, zobaczyć znów Fanny i Rebekę. - I ja za nim tęsknię, tęsknię za wszystkimi - szepnął. - Próbowałem wziąć się w garść... - Wiem - powiedziała miękko. - Cierpiał pan. Każdy przez to przechodzi, wcześniej czy później. Zanim się zorientował, już rozmawiał z nią tak, jakby rozmawiał ze swoją siostrą Fanny, najbardziej zaufaną przyjaciółką. Opowiadał jej o Marii, ale mówił teraz spokojnie i rozsądnie. - Widzę teraz, że nie byliśmy dla siebie. To był tylko fizyczny pociąg, nic innego. Ona to cyganka, ma duszę włóczęgi, a ja chcę domu, chcę się ustatkować. Kiedyś pewno spotkam dziewczynę, która będzie odpowiadała mnie, a ja jej i będziemy szczęśliwi... ^ Betty Rotszyld była starsza od Feliksa o cztery lata. Umarła w 1836 roku. Betty przytakiwała tylko życzliwie i nie śmiała się już, a on wobec tego spalił za sobą wszystkie mosty i opowiedział jej o planach nawiązania z nią przyjaznych stosunków, pozyskania jej sympatii i zdobycia tą drogą wpływu na męża w sprawie pruskiej pożyczki. - To pomysł ojca - roześmiał się. - Zgodnie z tym planem miałem być bardzo układny i roztropny. Ale wydaje mi się, że nigdy nie wyrośnie ze mnie dobry dyplomata. Parsknęła śmiechem i wstała. - Przeciwnie, zdobył pan moją sympatię i przyjaźń. Zanim pan wyjedzie, proszę mnie odwiedzić. Ulica Saint Dominiąue, numer szesnasty. - W drzwiach już obróciła się i wyciągnęła do niego rękę. - A gdyby pan miał jakieś kłopoty lub potrzebował pomocy, proszę mi dać znać. W pokoju długo jeszcze po jej odejściu pozostał zapach perfum. Feliks wrócił na sofę. Jak to dobrze wiedzieć, że ojciec mu przebaczył i czeka na jego powrót. Tak, przygoda z Marią skończona. To szaleństwo młodości, nic innego. Był już wyleczony z tego zadurzenia, odzyskał władzę nad sobą samym. Dostał nauczkę. W wyobraźni przeżywał już scenę powrotu syna marnotrawnego. Pada w ramiona ojca, całuje ręce matki, ściska Farmy, Rebekę, wita Pawła, wesoło pozdrawia starego, poczciwego Gustawa... Czemu życie traktuje nasze zamiary tak, jakby to były domki z kart? Czemu wykazuje nam przewrotnie, jak słabi jesteśmy, jak sami siebie oszukujemy? Bogowie muszą widocznie drwić z biednych śmiertelników i dlatego właśnie tego samego popołudnia Chopin natknął się na ulicy na Franciszka Liszta. Mogło to się stać w dwa dni albo tydzień później, a jednak nie, stało się właśnie tego popołudnia. I oczywiście Liszt był w świetnym humorze i szedł w towarzystwie ładnej dziewczyny. Taki już był: kiedy nie klęczał w kościele bijąc się w piersi i wyznając swe grzechy, zawsze był w świetnym humorze i w towarzystwie ładnej dziewczyny. Potem naturalnie wstąpili do kawiarni i kogóż tam spotkali? Oczywiście Berlioza, który był zty na cały świat i ogromnie spragniony jakiejś rozrywki. Cóż właściwszego w takim wypadku jak małe zebranko zaprojektowane na ten wieczór w studiu Fryderyka? Każdy przyniesie, co będzie mógł, i zawiadomi przyjaciół. Jedna rzecz bodaj roznosi się szybciej niż zła nowina: nowina o planowanym zebraniu towarzyskim. O godzinie ósmej zajęte już były wszystkie zesła i miejsca na sofie, a niektórzy goście siedzieli na podłodze. O dziewiątej Odzieli sobie na kolanach. Ponieważ zaś obecne kobiety były Francuzkami Przypuszczalnie po prostu nie potrafiły milczeć, mężczyźni zaś niemal szyscy byli inteligentnymi i utalentowanymi artystami i mieli wiele ciekawych rzeczy do powiedzenia, skutek był taki, że jeden mówił przez drugiego, a nikt nie słuchał. Pokój pełen był indywidualności, a każda z nich domagała się gromko uwagi. O dziesiątej w ciemnym od dymu powietrzu krzyżowały się błyskotliwe uwagi, a w słabym zamglonym blasku świec kołysały się twarze, powleczone gęstym jak smoła rembrandtowskim światłocieniem. Był tam Balzac, który gładząc obwisły wąs opowiadał o swych wierzycielach. Berlioz wymachiwał jak wiatrak chudymi ramionami i potrząsał grzywą ognistych włosów. - Les salauds! Będą grać moje utwory, ale po mojej śmierci... W którymś rogu Niemcewicz i Mickiewicz przemawiali gorącym szeptem do grupy polskich emigrantów, opowiadając o swej ukochanej ojczyźnie. Polacy nigdy nie rozmawiali o niczym innym, zwłaszcza ci, którzy żyli z dala od kraju. Heine dawał upust swej goryczy, wygłaszając zjadliwe aforyzmy. Delacroix urządzał wykład o malarstwie jakiemuś poecie, który z kolei opowiadał malarzowi o poezji. Chopin przez chwilę grał, zakończył Polonezem As-dur, a wtedy Mickiewicz z twarzą zalaną łzami rzucił się ku niemu i zgniótł go niemal w swych potężnych ramionach. Liszt, który na widok kobiety i otwartego fortepianu nie potrafił się nigdy oprzeć pokusie, dał krótki improwizowany koncert, a słuchacze gotowi byli przysięgać, że w pokoju grały naraz cztery fortepiany. Potem znów podjęto rozmowy, jeszcze głośniejsze, jeszcze bardziej błyskotliwe. Nagle ktoś znienacka powiedział: - Czy wiecie, że zaangażowano do opery Marię La Salla? Mais oui, mon cherl... Na tydzień przed świętami Bożego Narodzenia ma wystąpić w roli Łucji. Cały pokój zawirował przed oczyma Feliksa jak powoli ruszająca z miejsca karuzela. Nie widział już nikogo, tylko Marię, jej jasne oczy i rozchylone usta, a w głębokiej ciszy nie było słychać nic poza biciem jego własnego serca. Feliks rozplótł złożone na karku dłonie i przywrócił krzesełku normalną pozycję, po czym wstał zza biurka i podszedł do okna. Przez chwilę patrzył na wróbla szybującego w powietrzu, małą, szybką jak strzała drobinę szczęścia, tańczącą wśród błękitu letniego nieba jakiś święty, kosmiczny taniec. Czy wróble bywają zakochane? Czy i one zapominają o dobrych postanowieniach i robią głupstwa jak on tego wieczoru?... Wszyscy już poszli. W pokoju było cicho. Chopin zdmuchiwał świece. - Co myślisz, Fryderyku, o mojej grze? - Gdybyś zechciał, mógłbyś być jednym z najlepszych pianistów. Czemu o to pytasz? - Czy myślisz, że gdybym dobrze popracował nad sobą, moglibyśmy dać wspólnie koncert na dwa fortepiany? - Chopin spojrzał na przyjaciela przez ramię. - Nie wiedziałem, że chcesz koncertować. Nigdyś o tym nie wspominał. - Nudzi mnie komponowanie. - Jak łatwo przyszło mu to kłamstwo. - Natomiast wydaje mi się, że życie pianisty przypadłoby mi do gustu, podróże, oklaski... - Ale skąd wziąć pieniądze na koncert? To kosztuje bajońskie sumy. Wynajęcie sali, wydrukowanie zaproszeń, setki innych wydatków. - Jakoś je wynajdę. Rzeczywiście pieniądze wynalazł. Znikły z kufra szyte w Londynie ubrania; ojcowski złoty zegarek powędrował do miejskiego lombardu „Mont de Piete", a rozpaczliwy, pełen faryzejskich kłamstw list do Karola przyniósł w wyniku pięćdziesiąt funtów. W pokoju, naprzeciw Chopinowskiego Pleyela, ustawiono drugi fortepian i zaczęły się próby. Postanowili, że na program złożą się ich własne utwory. Ze strony Feliksa miał to być koncert na dwa fortepiany, specjalna transkrypcja jego Oktetu oraz uwertura do Snu nocy letniej. Całości dopełniały polonezy Fryderyka, jego Scherzo b-moll i Etiuda rewolucyjna. Potem zawrzała praca bez chwili wytchnienia. Kiedy Fryderyk wychodził na lekcje, ćwiczył Feliks. Arpedżia, gamy, gamy chromatyczne. Szybciej, szybciej, wciąż szybciej... Po powrocie Fryderyka znów zaczynały się próby. Grał on niewątpliwie lepiej i z wrodzoną sobie delikatnością poprawiał usterki gry Feliksa. - Ten tryl powinien być odrobinę lżejszy. Pokażę ci teraz, jak zagrać tę gamę. Spróbujmy jeszcze raz... Poświęcili na to całą niedzielę; ściemniało się już, obaj byli zmęczeni. Siedząc każdy przy swoim fortepianie spoglądali na siebie ze znużonym uśmiechem na twarzy. Profile ich rysowały się ostrą linią na tle nieba, na którym zimowy zachód słońca rozsnuwał purpurowe, obrzeżone złotem chmury i wielkie czerwonołososiowe plamy. - Jeszcze ze dwa tygodnie, a będziesz grał jak Franciszek - powiedział Chopin. - Wtedy będziemy gotowi do koncertu. Potem opowiedział mu, że na popołudnie czternastego grudnia zarezerwował małą salkę koncertową na ulicy des Saints Peres. Zaproszenia są już w druku. W parę dni później były już gotowe, a wtedy, w przerwach między CWlczeniami/ Fryderyk i Feliks adresowali i pieczętowali koperty. W powietrzu unosił się duszący zapach wosku. - Do przyjaciół nie potrzebujemy wysyłać zaproszeń - mówił Fryderyk. Wszyscy wiedzą o koncercie i przyjdą na pewno. Tylko do krytyków, P otesorów konserwatorium i oczywiście do osób z wielkiego świata. - Wysłali pięćset zaproszeń. - Ponieważ sala mieści tylko dwieście osób, będziemy mieli pełny skład - oświadczył. A jednak stało się inaczej. Sala nie była pełna nawet w połowie, nawet w jednej dziesiątej. Po prostu klęska. Ani jednego krytyka, ani jednego wydawcy, ani jednej damy z towarzystwa. Zjawili się tylko przyjaciele: bractwo o wystrzępionych rękawach, cyganeria w jaskrawych kamizelkach i łatanych surdutach oraz ich towarzyszki w domowej roboty kapelusikach i obszytych królikiem płaszczykach. I oczywiście Polacy: brodaci i posępni jak na pogrzebie Kościuszki. Feliks gorąco pragnął jednego tylko: wcisnąć się w jakiś kąt i tam spokojnie umrzeć. Tyle się po tym koncercie spodziewał. Maria mogła była 0 nim usłyszeć. Może jest już w Paryżu, może potajemnie przyszłaby tutaj, podobnie jak przyszła na dwa jego londyńskie koncerty. Zobaczyłaby, że on, Feliks, jest świetnym pianistą wirtuozem i że mogliby żyć ze sobą. Wspólne podróże, występy w tych samych miastach... Ach, tyle marzeń roił już w głębi duszy, a teraz... Nagle zrozumiał. W nagłym, oślepiającym jak błyskawica olśnieniu zrozumiał, dlaczego przyszli tylko ci, którzy nie otrzymali zaproszeń. - Fryderyku, czy masz przy sobie jakieś zaproszenie? - No, tak, czarne na białym! Spójrz, spójrz no, Fryderyku!... „Panowie Fryderyk Chopin 1 Feliks Mendelssohn mają zaszczyt prosić o przybycie na wspólny recital własnych ich utworów, który odbędzie się czternastego stycznia..." Stycznia, słyszysz? Ach, ty nieszczęsny grajku!... Chopin z niedowierzaniem spoglądał na kartę papieru. Wargi mu drżały, był bliski omdlenia, Liszt przytrzymał go za łokieć. - Boże mój! Boże mój!... - powtarzał raz za razem po polsku. Chciał iść prosto nad Sekwanę i utopić się. - Z tego nic nam nie przyjdzie. Czekaj!... - W mózgu Feliksa zakiełkowała jakaś myśl. Była to myśl szaleńcza, ale dawała szansę ratunku. Szansę jedną na sto. - Siadaj na moim miejscu - zwrócił się do Liszta - i posłuchaj mnie. Wy dwaj będziecie grać, rozumiesz, grać, póki ja nie wrócę... Chodzi tylko o to, żebyście stąd nie wyszli. Siedźcie tu i grajcie, póki nie wrócę... I już był na ulicy. Na szczęście przejeżdżała właśnie jakaś dorożka z ośnieżoną budą. - Ulica Saint Dominique, co koń wyskoczy! Szybkość jest wartością względną. Nawet lot komety wydawałby się powolny człowiekowi, któremu się spieszy. Feliks miał wrażenie, że pojazd nie posuwa się naprzód. - Szybciej, na litość boską! Nareszcie są na miejscu: siedziba Rotszyldów; szwajcar nienawykły do widoku tak rozgorączkowanych gości o rozwichrzonych włosach bąka: - Owszem, madame la baronne jest w domu, ale... Drzwi otwarły się. - Co to? Ach, to pan. Wyjaśnienia nie zajęły zbyt wiele czasu, gdyż Feliks zbyt był podniecony, by dawać dokładne czy choćby sensowne informacje. - Na ulicy des Saints Peres, tak? - I już szarpała za sznur dzwonka, wzywała majordoma. - Chcę, żeby wszyscy, słyszycie, wszyscy, kto żyw w domu, udali się pod wypisane tu adresy. Użyjcie wszystkich pojazdów... Kiedy Feliks wychodził, dyktowała nazwiska i adresy. Potem powrót do sali koncertowej w równie szalonym tempie. Nieprzytomny, nie kazał czekać dorożce, którą przyjechał. Och, mniejsza z tym, piechotą dobiegnie niemal równie szybko. I rzeczywiście biegł po na pół roztajałym śniegu, wpadając po drodze na ludzi, rzucając pospiesznie „przepraszam". Ludzie oglądali się, aby się przyjrzeć temu zdyszanemu młodzieńcowi w wieczorowym ubraniu, który biegł bez kapelusza. Nagle stanął jak wryty: zobaczył. Był to jeden z setki żółtych afiszów ogłaszających pierwszy w Paryżu występ Marii, przekreślony na krzyż dwiema czarnymi liniami z czerwono wydrukowanym słowem: „Odwołane". Następny afisz przekreślony był w analogiczny sposób, trzeci, czwarty - to samo. Wypatrzył starego człowieka, który naklejał te opaski czarnego papieru, i podszedł do niego. - Powiedziano mi, że wyjechała do Ameryki. W ostatniej chwili zmieniła zamiar. Jak to kobiety. Powiedział: „Merci", i ruszył dalej. Dziwne, że mógł się utrzymać na nogach, że czuł, jak płatki śniegu delikatnie całują jego twarz. Nie, to nie był ból, tylko odrętwienie. „Nie przyjdzie". Te słowa uporczywie dźwięczały w jego mózgu. Nigdy już jej nie zobaczy... Skończone. Nie był ani gniewny, ani smutny: był zmęczony. Coś w nim umarło. Może... jego młodość. Chciał tylko jednego: wrócić do domu. I tym razem postanowił, że wróci. Szedł dalej w kierunku sali koncertowej, spieszyć się nie było już po co. Nie znając dobrze tej dzielnicy zagubił się w labiryncie krętych uliczek i krzywych zaułków. Napadała noc, noc bezgwiezdna, pozbawiona uroku. Tylko w ciemniejszej niż za dnia szarości tańczyły płatki śniegu. Kiedy zbliżył się do sali koncertowej, czy jego uderzył dziwny widok: w śnieżnej mgle błyskał nie kończący się sznur latarni pojazdów, a stangreci w liberiach czekali cierpliwie na swych wysokich siedzeniach. Odszukał drzwi na scenę i zajrzał z boku. Liszt i Chopin zieli naprzeciw siebie, każdy z nich nad klawiaturą swego fortepianu, i grali zakończenie Etiudy rewolucyjnej. Był to widok wstrząsający. Liszt grał, jak zwykle, nieporównanie, ale Chopin górował nad nim Wielkością: grał lecąc myślami do swej ukochanej, a utraconej ojczyzny, do małego dworku w Żelazowej Woli, którego nigdy już nie miał ujrzeć, i do szczęśliwych a niepowrotnych dni. Feliks przysunął się do brzegu sceny i wyjrzał na salę. Była pełna, ale on jakoś nie czuł zdumienia. Po klęsce, którą poniósł, musiało przyjść jakieś zadośćuczynienie. No i przyszło: koniec koncertu powitano hucznymi oklaskami. Tego właśnie oczekiwał. Jeszcze przed chwilą znaczyłoby to dla niego tak wiele, teraz nie znaczyło nic. Dziwne, jak pusty wydawał mu się świat, dlatego że zabrakło na sali jednej osoby... No, ale przynajmniej cała ta historia nie poszła na darmo: Fryderyk zdobył nareszcie powodzenie. Stał teraz, jedną ręką oparty o fortepian, ze swym nieśmiałym uśmiechem na ustach, odrzucając do tyłu długie włosy i przyjmując owację, podczas gdy Liszt, powodowany jednym z tych nieoczekiwanych odruchów skromności, które stanowiły o jego osobistym uroku, usunął się nieco do tyłu i sam też klaskał. Tak, nie na darmo to wszystko. Od jutra Fryderyk stanie się ulubieńcem paryskich salonów. Przeprowadzi się do jakiegoś eleganckiego parterowego mieszkania i będzie uczył gry na fortepianie czarujące hrabianki. Obrabują go z odrobiny jego geniuszu, ale w zamian otoczą go zapachem swych drogich perfum, wytworną paplaniną, podobną do ptasiego szczebiotu, i tak potrzebnym mu blaskiem światowego życia. Będzie szczęśliwy, jeśli szczęśliwym może być w ogóle człowiek do głębi nieszczęśliwy. Otworzą się przed nim nowe drogi. I on, Feliks, ruszy w drogę: w drogę do domu na Leipzigerstrasse pod numer trzeci, do oczekującej go rodziny, do ukochanych Niemiec. Nie dla niego Paryż, to miasto urocze, a bezlitosne. Nie jest ani cyganem, ani salonowym lalusiem. Potrzebny mu jest dom i muzyka, ta muzyka, która rodzi się z ciszy. A kiedyś może, jeśli los uśmiechnie się do niego po raz wtóry - miłość... Z uszami pełnymi jeszcze szumu oklasków wyszedł z powrotem na ulicę i powlókł się przez zasypane śniegiem miasto. A teraz wszystko przeminęło... Już nic nie boli. Londyn, Paryż, ów koncert, zamek w Carisbrooke, chata nad strumykiem, Half Moon Street, Buckingham Pałace, wielkie cierpienia i wielkie radości; niekiedy zapytywał sam siebie, czy przeżywał je naprawdę. Może to wszystko było snem, może tylko czytał gdzieś o tym. Nawet wspomnienia zaczynały blednąc. Nie mógł sobie, na przykład, dokładnie przypomnieć, jaki kolor miały oczy Marii, jak brzmiał jej głos. Nigdy nie zapomni jej zupełnie. O, nie! A dlaczego? No cóż, dlatego że dała mu tak rozległą wiedzę o nim samym, o jakiej mu się nawet nie śniło, dlatego że uchyliła rąbka tajemnicy ukazując, czym może być miłość, a także dlatego, że zupełne zapomnienie jest okrucieństwem najwyższego stopnia, a on nigdy nie potrafi być dla niej okrutny. Tak, nigdy nie zapomni jei zupełnie, ale postać jej już została usunięta w owo cieniste, ustronne miejsce naszego ja, które jest cmentarzem wspomnień, tych tajonych, czasem pospolitych, a czasem tragicznych wspomnień, które zachowujemy przez całe życie, nigdy o nich nie mówiąc. Wszystko więc minęło i Feliks był szczęśliwy. Nie w ten szaleńczy, idiotyczny sposób jak zeszłego lata, ale szczęśliwy, ot tyle, ile wolno być szczęśliwym człowiekowi. Życie niechętnym okiem spogląda na wielkie szczęście, podobnie jak na mord, przejawy geniuszu, na wszystko, co wykracza ponad przeciętność, ale odrobinę nie wadzącego nikomu zadowolenia - toleruje. Ten właśnie stan był jego udziałem i Feliks nie pragnął niczego więcej. Niedługo nadejdzie dzień, kiedy Nina i on zdecydują się pobrać i będą szczęśliwi. Znów szczęście będzie dozwolone. Potem nadejdzie dzień, kiedy dyrygent jakiejś orkiestry - w Monachium, Dreźnie, Hamburgu, a może nawet w Berlinie, co oczywiście byłoby najlepsze - zechce łaskawie ustąpić lub umrzeć i jemu zaproponują wakujące stanowisko. Wtedy życie jego ułoży się, ustali, popłynie równo i spokojnie jak pięciolinie na nutowym papierze. Tymczasem jest radcą prawnym w banku, specjalizuje się w sprawach finansowych, pracuje bardzo niewiele, marzy - i mnóstwo komponuje. Mieszka w domu rodzinnym i znajduje w tym przyjemność. Zaczyna nie tylko kochać, ale i cenić swoją rodzinę, a najbardziej z wszystkich - rzecz dziwna - ojca. Ojca, który choć zrzędzi i piorunuje, w gruncie rzeczy jest wytwornym starszym panem, kryjącym pod tymi pozorami bystrość umysłu i bogactwo uczuć, podobnie jak kryje się bankowe rezerwy w ciemnym bankowym skarbcu. Tak, Feliks był szczęśliwy. Nie wabiły go już teraz kawiarnie, wieczory spędzane w bilardowych pokojach i zadymionych piwnicach, przechadzki w gronie złotej młodzieży, owe parady aleją Unter den Linden, podejrzane przygody z uroczymi a głupimi kobietami. Jak gdyby wyrósł z tego wszystkiego. Nie tęsknił za niczym i za nikim, nawet za Marią. Niczego nie żądał dla siebie, niczego nie pragnął. Nawet miłości; a właściwie zwłaszcza miłości. Miłość to męczące przeżycie. Krew szybciej wtedy krąży w żyłach bo krzepnie jak ścięta mrozem, człowiek przestaje sypiać, serce ma or°bliwie powiększone, nerwy poszarpane, a wszystko kończy się zawsze smutkiem i rozczarowaniem, smakiem popiołu w ustach i dokuczliwym m głowy. Miłość jest jak te owoce, które za pierwszym kęsem wydają się 1 oakie, za ostatnim zaś - cierpkie. Nie, nie chce już miłości. Jest mu dobrze. Sypia doskonale, ma swoją muzykę, jest szczęśliwy jakimś spokojnym, nieco mdłym szczęściem i nie przeżywa żadnych problemów. Stał wciąż przy oknie patrząc na podfruwającego wróbla i blade letnie niebo, niemal białe od słonecznego blasku. Nawet Berlin zalega o tej porze spokój. A gdyby tak pozwolić sobie na krótki wypoczynek? Zerkał już na stary skórzany fotel, kiedy dobiegł go charakterystyczny odgłos kroków po gołej podłodze korytarza. To nadchodzi ojciec, obwieszczając swoje przybycie donośnym chrząkaniem i taktownym pokasływaniem. - Siadaj, Jakubie, siadaj - rzekł Abraham Mendelssohn wchodząc z głośnym szuraniem nóg do gabinetu i ruchem dłoni nakazując synowi, który zerwał się z pełnym szacunku pośpiechem i wyrazem zdumienia na twarzy, by zajął z powrotem swe miejsce. - Cieszę się widząc cię tak gorliwie oddanego pracy. Jakże ci się podoba w banku? - Ogromnie, ojcze. Tak tu spokojnie, tak dobrze... - Ciekawe, do czego ojciec zmierza? - Mam nadzieję, że praca nie wydaje ci się zbyt uciążliwa. A pensja zadowalająca? - Jak najbardziej, ojcze. Bankier wpatrzył się badawczo w twarz syna, poprawił na krześle i splótł dłonie na brzuchu, co oznaczało, że ma zamiar przystąpić do kwestii, która stanowiła cel jego odwiedzin. - Czy pamiętasz sprawę pruskiej pożyczki państwowej? - przyjąwszy skinienie głowy syna na znak potwierdzenia, ciągnął dalej: - Rzecz jest niemal załatwiona, ale potrzebuję jeszcze paru dodatkowych szczegółów dotyczących banku Rotszyldów. - Ojcze, jeśli chcesz wysłać mnie znowu z jakąś misją o niejasnym charakterze... Abraham Mendelssohn parsknął cichym śmieszkiem. - Nic podobnego. Tym razem nie ma mowy o tym, aby zdobyć wpływ na jakąś damę, choć metoda, jaką obrałeś w Paryżu - nie dopytuję się o szczegóły - okazała się nader skuteczna. Tym razem będziesz miał do czynienia z panem Amschelem Rotszyldem i oto, czego od ciebie oczekuję. Feliks cierpliwie wysłuchał instrukcji ojca, a wreszcie zapytał: - Kiedy ojciec życzy sobie, abym wyjechał do Frankfurtu? - Kiedy tylko przygotujesz się do wyjazdu, pożegnasz z Niną i ukończysz komponowany obecnie utwór. Feliks chciał zaprotestować, ale powstrzymał się wpół słowa. - Czy będziesz, ojcze, zadowolony, jeśli wyjadę pojutrze? _ Najzupełniej - odparł Abraham Mendelssohn i głośno szurając oeami, ruszył ku drzwiom. - Proponuję też, abyś wziął ze sobą Gustawa. poczciwy ojciec, nie ufał już teraz losowi. Czyżby obawiał się we Frankfurcie jakiejś następnej Marii?... _ Doskonale - powiedział Feliks przytrzymując drzwi. - Cała sprawa nie powinna mi zająć więcej niż parę dni. Za niespełna dwa tygodnie będę z powrotem. _ I ja tak sądzę. Miejmy nadzieję, że powrócisz za dwa tygodnie. Następnego dnia po przyjeździe do Frankfurtu Feliks pojawił się z rana w banku Rotszylda. - No i cóż, jak się panu podoba nasza mieścina? - zagadnął Amschel Rotszyld, gdy Feliks zasiadł w miękkim zielonym fotelu. Mówił cicho, lekko posapując, jak gdyby brakło mu tchu. Jasne, siwiejące włosy i bokobrody, biały jedwabny halsztuk, luźno związany na wysokim kołnierzu, i szczupłe, wytworne jakąś melancholijną elegancją dłonie nadawały mu dziwnie romantyczny wygląd. Widziany na innym tle mógłby być mylnie wzięty za poetę. - Wyobrażam sobie - ciągnął, sam sobie odpowiadając na pytanie - że po gwarnym Berlinie robi wrażenie prawdziwej prowincji. Feliks zapewnił go, że Frankfurt wydał mu się miastem uroczym i niezmiernie ciekawym. - Oczywiście, widziałem je dotąd bardzo pobieżnie i jest to tylko pierwsze wrażenie. Ale nawet sklepy mają pewien staroświecki wdzięk. Damy zaś zdają się przykładać niewielką wagę do najnowszej mody. - Chciał pan powiedzieć, że są trochę zaniedbane - powiedział z uśmiechem bankier. - Jest tak w istocie. To właściwa im specyficzna forma próżności. Chlubią się swym nobliwym a poważnym wyglądem, no a skutek taki, że są nieprzeciętnie nudne. Za to doskonałe z nich panie domu. Nawet w najbogatszych rodzinach wdraża się dziewczęta do robienia zakupów i doglądania gospodarstwa w najdrobniejszych szczegółach. - Uśmiech rysował się teraz na jego twarzy wyraźniej, można by powiedzieć, że malowało się na ruej spokojne rozbawienie. - Rzecz w tym, że mieszkańcy Frankfurtu wstydzą się swego bogactwa i starają się okupić to w ten sposób, że z niego nie korzystają. Potem nastąpiła dalsza swobodna wymiana ogólnikowych uwag na temat rarikfurtu, jego mieszkańców, zabytkowych budowli, tradycji oraz przytłaczającej nudy, lecz przez cały ten czas Feliks miał świadomość, że podlega dokładnym & ędzinom i ocenie romantycznie wyglądającego bankiera. W ten sposób mowa niepostrzeżenie przeszła na sprawy finansowe, które były przyczyną ' em spotkania. Podczas gdy Feliks przedstawiał szczegółowo swoją misję, oblicze Amschela Rotszylda przybrało wyraz uprzejmy, lecz nieprzenikniony; podobnie jak wszyscy bankierzy posiadał on w wysokim stopniu umiejętność słuchania. Słuchał i teraz wyglądając przez okno lub w zamyśleniu spozierając na biurko, ale Feliks ani przez moment nie wątpił, że precyzyjny mechanizm jego bystrego umysłu nie spoczywa ani na chwilę. - Zdaje mi się, że pojąłem propozycje pańskiego ojca - powiedział w końcu Rotszyld. - Pozwoli pan, że przemyślę je w ciągu paru dni, a następnie dam odpowiedź. - Nie będę ukrywał, że chciałbym jak najspieszniej donieść ojcu o pańskiej zgodzie na nie. - Rozumiem to. Spieszno panu wyjechać z naszego miasta. - Bankier pozwolił sobie na ciche parsknięcie śmiechem. - W pańskim wieku chciałbym przypuszczalnie tego samego. A jednak szkoda, bo mamy tutaj parę powabnych młodych dam, które byłyby zachwycone, mając możność poznania tak interesującego kawalera. Feliks rozłożył ręce. - Ale obowiązek przede wszystkim i skoro musi pan wracać do Berlina, postaram się dać panu odpowiedź jak najszybciej. Przypuszczalnie pojutrze. Tymczasem zaś - zakończył powstając, wobec czego Feliks wstał również - czy nie zechciałby pan zjeść z nami, to jest z moją żoną i ze mną, jutro kolacji? Tak się złożyło, że przyjechali dwaj moi bracia: Salomon z Wiednia i Karol z Neapolu, i pewien jestem, że będą bardzo radzi pana poznać. Kolacja zapowiadała się nieco nudnie, ale Feliks oświadczył, że z przyjemnością przyjmuje zaprosiny, i uprzejmym ukłonem pożegnał bankiera. Znalazłszy się z powrotem na ulicy stwierdził, że nie ma absolutnie nic do roboty i nie wie, co zrobić z czasem. Dziwne to było uczucie nie mieć nic do roboty, nie wiedzieć, dokąd pójść, z kim się zobaczyć. Dla zabicia czasu szedł sobie powoli wzdłuż Zeil, głównej ulicy Frankfurtu, rzucając okiem na sklepowe witryny - wzruszające wystawy, gdzie królowały staropanieńskie kapelusiki i inne stroje, których elegancja mocno trąciła myszką. Nigdzie, nawet w Paryżu czy Londynie, nie czuł się tak bardzo obcy, jak w tym niemieckim mieście. Ludzie mówili tu jakimś dziwnym, niemal niezrozumiałym dla niego narzeczem; nawet pieniądze były inne, Frankfurt bowiem był wolnym miastem i miał własny system monetarny. Czuł, że ludzie mu się przyglądają. Ano, niech się przyglądają. Razi ich przypuszczalnie jego perłowoszary angielski płaszcz, niebieska jedwabna chustka na szyi i trzcinka ze złotą gałką. Może powinien się był ubrać na czarno, jak wszyscy tutaj. Ale pal ich licho! Jeśli sami lubią się ubierać jak karawaniarze, to ich rzecz. Leniwym krokiem wędrował wzdłuż bulwarów i przyglądał się ładowaniu i rozładowywaniu barek na rzece. Zebrał parę kamyków i przechyliwszy się przez poręcz, rzucał je po jednym w Men. Żadna rozkosz nie jest jednak wieczna i nawet ta pasjonująca rozrywka zbrzydła mu w końcu, po chwili więc wlókł się już przez dzielnicę Fahrthor, naumyślnie gubiąc się i plącząc w labiryncie starych, wąskich uliczek. Czasem napotykał jakiś mały spokojny placyk, bezludny, pełen tylko słonecznych plam. Uliczne ławki, na których nikt nie siadał, stały pod cicho szumiącymi drzewami. Poprzez arabeski liści widać było klasycystyczne fasady dostojnych i pięknych rezydencji. Mój Boże, cóż to za miasto! Co robią ci ludzie przez cały dzień? Czy nigdy nie wychodzą z domów, nie urządzają przyjęć, nie mają rozrywek - żadnych, ale to żadnych rozrywek? I znów znalazł się na Zeil. We Frankfurcie człowiek zawsze w końcu wyjdzie na Zeil. Wtem zwrócił jego uwagę jakiś stary sklep z delikatną drezdeńską porcelaną. To by się spodobało Ninie. Wszedł do sklepu, pustego, przesiąkniętego lekkim zapachem piżma i staroświecczyzny. Objął spojrzeniem stare zegary, siedemnastowieczne manekiny, opatrzone jeszcze etykietą wielkiej paryskiej firmy krawieckiej, stare dzbany na piwo stojące równymi rzędami na zakurzonych półkach. Cóż to, żywego ducha!... Obrócił się i wyjrzał na ulicę, gdzie właśnie przechodziła pod oknem jakaś młoda dama w towarzystwie dumnej panny służącej w średnim wieku, z plecionym koszyczkiem w ręku. Rzucił przelotne spojrzenie na twarz przechodzącej. Była to najpiękniejsza twarz, jaką kiedykolwiek zdarzyło mu się widzieć. Już, szumiąc swoją czarną bufiastą spódnicą, przechodziła przez ulicę i za chwilę miała mu zniknąć z oczu. Feliks rzucił się ku drzwiom, gdy w tejże samej chwili zza zielonej zasłony w tyle sklepu wyłoniła się starsza dama, tak staroświecka i krucha jak jej manekiny. - Przepraszam najmocniej! - zawołał przez ramię. - Wrócę za chwilę. I już sam przechodził przez ulicę wymijając pojazdy, a nie spuszczając z oczu dziewczęcia. Rozmawiała żywo ze swą towarzyszką. Feliks widział, jak poruszają się jej usta. Jakaż śliczna była! Profil miała wręcz doskonały. Nie mogła mieć więcej niż osiemnaście, dziewiętnaście lat. Ale dziewczęta wcześnie wychodzą za mąż. A jeśli ma już męża, jakiegoś nudnego, otyłego frankfurckiego kupca? Ta myśl dotknęła go tak boleśnie, jakby ktoś wbił igłę w żywe ciało. W tej właśnie sekundzie panienka weszła do sklepu z serami i utracił # z oczu- Nie śmiejąc wejść za nią do sklepu, czekał na ulicy. Zauważył, że oddycha ciężko i kurczowo zaciska rękę na złotej gałce laski. - Co się ze mną dzieje? - zapytał sam siebie półgłosem. Nie wiedział, jak na to odpowiedzieć wiedział tylko jedno: że nie wolno mu stracić tej dziewczyny z oczu. Ostrożnie, krok za krokiem, zbliżył się do drzwi sklepu i zajrzał do mrocznego, wypełnionego mocnym zapachem wnętrza. Nie zobaczył jej jednak. Wtedy ogarnął go paniczny lęk. A jeśli jest jakieś drugie wyjście? A jeśli ona wyszła, a on nie zauważył tego? Pędem wbiegł do sklepu. Bogu dzięki! Dziewczyna stała przy ladzie i oglądała kolejno sery dotykając lekko ich skórki. Rozmawiała przy tym ze sprzedawcą. Ten ser jest trochę za świeży. Ten robi wrażenie nieco stęchłego... Jakaż ona rozsądna, jaka skrupulatna. Nigdy nie przypuszczał, że kupno kawałka sera to tak poważna rzecz. A gdyby ona dla niego kupowała ser!... Kupiec odnosił się do niej z szacunkiem. - Tak, Fraulein, racja, ten jest trochę przymiękki. Tak, Fraulein, ten będzie najlepszy... Bogu niech będą dzięki, mówi do niej Fraulein: a więc jest niezamężna. Wreszcie wymagania Fraulein zostały zaspokojone. Patrzyła, jak kupiec waży kawałek sera na błyszczącej mosiężnej wadze, a kiedy wpisywał w swej księdze rachunek, pochyliła się nad kontuarem. Jaka roztropna, jaka mądra! Prawdziwa pani domu, nikt jej nie oszuka. Potem wdzięcznie uśmiechnięta wyszła ze sklepu, a służąca za nią. - Czym mogę panu służyć? Feliks ocknął się. Kupiec, trzymając w ręku nóż, spoglądał na niego pytająco. - Proszę tego - powiedział wskazując na chybił trafił duży, okrągły ser holenderski. - Ile pan sobie życzy? Feliks spojrzał na niego w osłupieniu. Skądże mógł to wiedzieć, on, który nigdy w życiu nie kupił ani funta sera. - Trzy funty - powiedział wreszcie. Sprzedawca wychylił się za kontuar, sięgając po ser. Dziewczyna była już na rogu ulicy. Ostatnia chwila, by wybiec za nią pędem... Usłyszał jeszcze za sobą jakieś słowa kupca, zobaczył błysk noża trzymanego w owłosionej ręce, ale już był za drzwiami sklepu. Panienka i jej towarzyszka skręciły w boczną uliczkę, potem w następną i znalazły się w końcu na placu Goethego, jednym z tych spokojnych, zacienionych placyków, tak charakterystycznych dla oblicza Frankfurtu. Przypomniał mu się Berkeley Square. Przyglądał się im z pewnej odległości, podczas gdy znikały w jednym z surowych i wytwornych domostw otaczających placyk ze wszystkich stron. Zbliżywszy się do drzwi, zauważył poniżej dzwonka małą brązową płytkę z napisem „Jeanrenaud". Francuskie brzmienie nazwiska obudziło w jego mózgu tysiąc nieprawdopodobnych domysłów. Dziewczyna musi być widocznie wnuczką jednego z tych francuskich emigrantów, którzy w czasie wielkiej rewolucji znaleźli we Frankfurcie schronienie. Ponad jego głową otwarło się okno i nagle znów ią ujrzał. Była teraz bez kapelusza, zobaczył, że jest blondynką. Przez chwilę stała nieruchomo w obramieniu okna, potem cofnęła się w tajemniczą głąb pokoju. Nie przyszło mu nawet do głowy, że stojąc tak ze wzrokiem wlepionym w otwarte okna, musi wyglądać dość zabawnie. Tak czy inaczej, nie odszedłby stąd za nic w świecie. Wypatrzył jakąś ławkę naprzeciw domu i siadł na niej. Po paru minutach z góry doleciały go dźwięki muzyki. A więc ona gra! W rozgorączkowanym umyśle pojawił się natychmiast rój uroczych, wyczarowanych fantazją przelotnych wizji! Ona gra!... Czyżby to był znak, że los ją dla niego przeznacza? Dożyją razem starości spędzając dzień po dniu długie godziny przy fortepianie, grając wszystkie arcydzieła świata w transkrypcji na cztery ręce, ramię przy ramieniu wędrując przez zaczarowane królestwo muzyki. Kiedy przez głowę jego mknęły obrazy, w uszach coraz wyraźniej dźwięczały raz po raz powtarzające się błędy, nieprawidłowe naciśnięcia pedału, to znów fałszywe odczytanie nut. Biedny Mozart, co też ona wyprawia z jego menuetami! Okrutny zaiste był los tego kompozytora: za życia muzyka jego była niedoceniana, a po śmierci kaleczona przez niezliczone pokolenia mylących się młodych adeptów. Z okna wciąż spływała melodia. Wzdrygając się przy każdym fałszu, widział, jak jego marzenie o grze na cztery ręce rozsypuje się w pył. Z żalem musiał przyznać w duchu, że ta czarująca istota stanowczo więcej doskonałości okazywała w kupowaniu sera niż w grze na fortepianie. Stwierdzenie to napełniło go jednak, rzecz dziwna, prawdziwą radością. ? rozbrajającą niekonsekwencją umysłu dotkniętego miłosną chorobą przerzucił natychmiast tę pozycję z rubryki „pasywa" do rubryki „aktywa" 1 ow mankament dziewczyny stał się w jego oczach najcenniejszym walorem. Czuł się szczęśliwy, tak, szczęśliwy, że nie grała dobrze! Któż by chciał mieć z°nę artystkę? Czy może być coś okropniejszego niż dwoje artystów w jednej rodzinie? Maria była artystką i proszę, przecież ona zamordowała n nułość. Nie, żadnych artystek więcej. Chce mieć uroczą, kochającą żonę Panią domu, ot co! Artyście jest potrzebny ktoś, kto zajmie się domem, me ktoś, kto będzie z nim współzawodniczył. Menuet skończył się nagle ostatnim skłóconym akordem i Feliks poczuł jednocześnie ulgę i udrękę. Nie siedziała już przy fortepianie, nie wiedział zatem, gdzie może być w tej chwili. No cóż, przynajmniej znajdują się blisko siebie, oddychają tym samym powietrzem, cieszą się tym samym miłym i ciepłym wiosennym dniem: stwarzało to jakąś więź pomiędzy nimi, choć ona nie wiedziała nic o jego istnieniu. Są rówieśnikami, co więcej, są blisko siebie, to niemal jakby już byli przyjaciółmi, prawda? Oczywiście nie myślał nawet o tym, by stąd odejść, i dla zabicia czasu zaczął przyglądać się fasadzie domu, wytwornego a surowego, który miał ponadto jakiś trudny do uchwycenia kościelny charakter. Feliks próbował sobie właśnie wyobrazić jego wewnętrzne urządzenie, gdy spostrzegł, że obok niego stoi jakiś człowiek. Spojrzał i poznał, że to policjant. - Przyglądam się panu od pewnego czasu - zaczął policjant - i nabrałem przeświadczenia, że jest pan obcym przybyszem. Siedzi pan na tej ławce od dobrej chwili. - Słyszałem, że Frankfurt jest wolnym miastem. Czy istnieje w nim prawo zabraniające siadania na publicznych ławkach? Policjant, nim rzucił następne pytanie, zastanawiał się chwilę gładząc bujnego wąsa. - A czemu pan tak patrzy na ten dom? - Bo stoi naprzeciwko mnie. Odpowiedź zirytowała stróża porządku publicznego, twarz jego przybrała odcień ciemnego amarantu, a na bulwiastym nosie wystąpiły niebieskawe żyłki, niby rzeki na mapie. - My tu, we Frankfurcie, nie lubimy ludzi, co zaglądają do cudzych domów. Lepiej niech pan stąd odejdzie. - Zostanę tu, jak długo mi się spodoba. - Feliks zorientował się natychmiast, że nie była to dobra replika. - To najprzyjemniejszy placyk w całym mieście - dodał pospiesznie. - A wie pan, co mi się u was najbardziej podoba? Policjant, który miał już podnieść gwizdek do ust i przywołać strażników, zastygł w niemym osłupieniu. - Sprawność policji! - ciągnął Feliks. - W tym mieście człowiek czuje się bezpieczny, wie, że ktoś nad nim czuwa. W Berlinie, skąd pochodzę, policja jest do niczego. - Te słowa musiały poruszyć w sercu policjanta jakąś przyjazną strunę, gdyż oblicze jego odzyskało normalną swą barwę krwistej czerwieni. - W Berlinie człowiek mógłby siedzieć cały dzień na ławce ulicznej, a nikt by do niego nie podszedł i nie kazał mu się wynosić. - Bo, widzi pan, to dzielnica wyższych sfer. Tu wszędzie mieszkają tylko bogaci. - - Oczywiście. Na przykład ten dom - rzekł Feliks wskazując na siedzibę rodziny Jeanrenaud. - Widać, że w takim domu mogą mieszkać tylko bardzo przyzwoici ludzie. - To nie dom - parsknął śmiechem policjant. - To kościół. - Kościół? - Tak. Coś w rodzaju francuskiego protestanckiego kościoła. Już od dawna się tu mieści. Oni tu po francusku mówią kazania, po francusku śpiewają, nawet modlą się po francusku. Całkiem ładna kaplica, a tam na górze - pokazał ręką na okna drugiego piętra - mieszkanie pastora. - To ciekawe. Właśnie niedawno weszła tam młoda dama... - Blondynka o bardzo ładnej twarzyczce, a z nią tęga kobieta z koszykiem? To Frdulein Cecylia i jej kucharka Katarzyna. Znam ją od dziecka. Mieszka tu z matką. To prawdziwa dama. Może trochę nazbyt dumna. - A jej ojciec pewnie tak samo? - Nie. Ojciec nie żyje. Umarł już dawno, jako młody całkiem człowiek. Żebyś pan miał pojęcie, co to był za niezwykły człowiek, powiem tylko tyle, że w tym mieście, gdzie ludzie nie chodzą na pogrzeby, odprowadziło go na cmentarz ponad trzysta osób. I to nie tylko członkowie jego kościoła. Nawet katolicy, nawet luteranie! Feliks przestał słuchać. Odbiegło go nagle całe szaleństwo, cały żar uczuć: uświadomił sobie, że oto on, Jakub Ludwik Feliks Mendelssohn, zakochał się na śmierć ni mniej, ni więcej tylko w córce protestanckiego pastora! Choć bogactwo równie trudno jest ukryć jak nędzę, to jednak dom Rotszyldów, dzięki ich staraniom, wywoływał wrażenie zaledwie średniego dostatku. Feliks był zdumiony porównując w duchu tę prostotę z przepychem swego rodzinnego domu i z trudem przychodziło mu uwierzyć w to, aby najbogatszy w Europie bankier z własnej woli żył w warunkach, w jakich żyje przeciętnie zamożny kupiec. Ewa Rotszyld odgadła jego zdumienie. - Widzi pan - zwróciła się do Feliksa w czasie obiadu. - Oboje, i Amschel, i ja, jesteśmy ludźmi małomiasteczkowymi. Całe życie przeżyliśmy we Frankfurcie. Pani Rotszyld była siwowłosą, niezbyt piękną kobietą o macierzyńskim wyglądzie i ogromnym uroku osobistym. Wzbudzała w ludziach zaufanie 1 te"ks polubił ją od pierwszego wejrzenia. - Dzieci nie mamy, a upodobania nasze są skromne. Nie pragniemy też komu imponować - dodała zerkając trochę złośliwie w stronę swych agrow. - Pozostawiamy to Salomonowi i Karolowi. Salomon Rotszyld, mieszkający w Wiedniu, na znak protestu wybuchnął głośnym śmiechem. - Wydaje się wam, że żyję jak książę tylko dlatego, że mam jakiś nędzny ekwipaż i lożę w operze! A ja nie mogę sobie nawet pozwolić na własny dom. - Tu zwrócił się do Feliksa, jak gdyby oczekując od niego współczucia. - Czy uwierzy pan, że wszelkie transakge handlowe muszę przeprowadzać w hotelu? - Faktem jest, że zajmujesz cały hotel - roześmiał się Amschel. - I że jest to bardzo duży hotel - dodał z chytrym wyrazem twarzy Karol. Zdziwiony Feliks z pewnym rozbawieniem obserwował te dziecinne przekomarzania pomiędzy trzema braćmi, z których każdy reprezentował kolosalną potęgę w dziedzinie międzynarodowych finansów. Przed chwilą opowiadali o posiadanych przez siebie w Hiszpanii kopalniach rtęci, finansowanych w Australii i Belgii liniach kolejowych i o ogromnych przeprowadzanych w Paryżu i Londynie transakcjach handlowych z instytucjami skarbowymi różnych krajów. Karol Rotszyld wspomniał o poważnej pożyczce, której niedawno udzielił papieżowi.1} - Jego świątobliwość raczył mnie przyjąć na prywatnej audiencji - oświa dczył obecnym - i obdarzył wielką wstęgą już nie pamiętam jakiego orderu. - Uważaj - ostrzegł żartobliwie Salomon. - Bo jego świątobliwość gotów cię nawrócić, a wtedy będzie nam dług spłacał odpustami. Siedzący na pierwszym miejscu Amschel odchylił się do tyłu, a na jego miłej o regularnych rysach twarzy pojawił się uśmiech. - Spodziewam się, że niebawem zostaniesz mianowany hrabią Stolicy Apostolskiej - zwrócił się do Karola. -Już cię widzę podczas mszy w Bazylice Sw. Piotra; w jedwabnym kaftanie i kurcie wyglądałbyś zachwycająco. W odpowiedzi kruczobrody Karol roześmiał się szeroko. - Zazdrosny jesteś. Jego świątobliwość podał mi już do pocałowania rękę, zamiast, jak każe zwyczaj, stopę. Uważam to za oznakę wyjątkowych względów. Salomon zachichotał z cicha. - Większą część życia spędziłem na kłanianiu się różnym książętom, którzy byli mi winni niemałe sumy. Wiesz, Amschel - ciągnął zwracając się do starszego brata - czasem wydaje mi się, że ojciec kazał nam obrać bardzo dziwny zawód. Rozmawiali z sobą z tą nie skrępowaną niczym poufałością, jaką daje pełnia wzajemnego zaufania. We własnym gronie znajdowali nareszcie x) Papież Grzegorz XVI potrzebował funduszów na obronę terytoriów państwa papieskiego. dorężenie, w tak dobrze pamiętanym z dzieciństwa otoczeniu cieszyli się swoją obecnością. Tu był ich rodzinny dom. Tu, w tym starym, położonym a terenie getta domu o spiczastym dachu wzrastali, tu ojciec czytywał swym pięciu synom ze starej hebrajskiej Biblii i przestrzegał ich, że aby mieć siłę, muszą zawsze zachować jedność. „Patrz, jak dobrze i słodko jest braciom żyć w dobrej zgodzie... Błogosławi im Bóg wszechmogący..." Feliks odnosił wrażenie, że został dopuszczony do tej wąskiej braterskiej wspólnoty, jako ktoś bliski, jako członek tej cierpliwej mniejszości, do której i oni należeli, jako wnuk wielkiego Mojżesza Mendelssohna. Ich ufność żenowała go. Co by powiedzieli dowiedziawszy się, że on, Feliks, zakochał się w córce goja? - Tak - mówił Amschel przesuwając powoli dłonią po czole. - Dziwny to zawód pożyczać pieniądze królom i książętom. - Tu spojrzał poprzez stół na Feliksa. - Nie wie pan może, że nasz ojciec założył swój bank sprzedając stare i rzadkie monety jego książęcej wysokości Wilhelmowi Heskiemu. Książę ów stał się jednym z najbogatszych panujących w Europie w ten prosty sposób, że sprzedał swych żołnierzy królowi Jerzemu III: były to owe słynne heskie regimenty, dzięki męstwu których Anglia postradała swoje kolonie w Ameryce. Przyczyniwszy się tak oto do wyludnienia swego państwa, władca ów robił, co mógł, aby w inny sposób podnieść liczbę ludności, i na łożu śmierci siedemdziesięcioro siedmioro dzieci uznał za własne. - Amschel! - przecięła Ewa Rotszyld surowo, lecz z wesołym błyskiem w oczach. - Jak możesz opowiadać takie rzeczy? - Ależ to prawda - upierał się bankier z zapałem sztubaka. - Wszyscy 0 tym wiedzą. Tak czy inaczej - ciągnął - jego książęca wysokość był tak zadowolony z usług naszego ojca, że polecił go królowi duńskiemu, i od tej pory po prostu musieliśmy być bankierami wszystkich właściwie korono wanych głów w Europie. - No, trochę zbyt tragicznie zabrzmiało to w twoich ustach - roześmiał się Karol. - A przecież całkiem nieźle dajemy sobie radę. - Prawda - przyznał Amschel z żałosnym uśmieszkiem. - Mimo wszystko jednak ja wolałbym zostać doktorem, a Jakub wyznał mi kiedyś, że chciałby mieć gospodarstwo rolne. Kiedy tylko może wyrwać się z banku, azdą wolną minutę spędza w swej posiadłości pod Paryżem sadząc, okopując, oczyszczając drzewka. Ale, oczywiście, zawody te nie są nam, jako Żydom, dozwolone. 1 o tym przez pewien czas dyskutowali o tych wszystkich niezliczonych cinosciach i ograniczeniach, które przezwyciężać muszą niemieccy Żydzi 3c utrzymać się przy życiu, a słowa ich cechowała jakaś spokojna 1 Pobłażliwa rezygnacja. - Dziwni ludzie z tych chrześcijan - zauważył Salomon. - Skarżą się, że zawładnęliśmy bankierstwem, a nie dopuszczają nas do żadnego innego zawodu. - Czy czuje się pan niezbyt dobrze? - przerwała Ewa Rotszyld, spoglądając na Feliksa z życzliwą troską. - Nie odezwał się pan dotąd ani słowem, robi pan wrażenie pochłoniętego jakąś myślą. - Czy nie widzisz, że nasz gość się nudzi? - roześmiał się jej mąż. - Uważa, że Frankfurt to istny cmentarz, i nie może się doczekać, kiedy stąd wyjedzie. - Przeciwnie - wyrzucił z siebie z nieoczekiwaną żywością Feliks. - Uważam, że Frankfurt jest niezwykle barwnym i ciekawym miastem. - Cóż za zmiana od wczorajszego dnia! - wykrzyknął najstarszy z braci Rotszyldów. - Ma wspaniałe zabytki i mnóstwo uroku - ciągnął Feliks. - Doceniam pańską uprzejmość, ale Frankfurt naprawdę jest nudny i wszyscy o tym wiemy. Rozumiem doskonale pańskie żywe pragnienie powrotu do Berlina. Może pan wyjechać już jutro rano. Proszę powiedzieć ojcu, że przyjmujemy w pełni jego propozycje. Feliks poczuł nagle, że brak mu tchu. Wyjechać z Frankfurtu, odjechać od Cecylii... Przenigdy! - Miałbym poczucie, że nie dopełniłem swej misji - oświadczył niepotrzebnie uroczystym tonem - gdybym nie przywiózł do domu formalnej i szczegółowej umowy. - Poczuł, że spojrzenia wszystkich trzech braci spoczęły na nim jednocześnie, i zrozumiał, że doświadczeni bankierzy, którzy nieraz zetknęli się z nieszczerymi oświadczeniami, nie wierzą mu. - Muszę przywieźć ojcu dokładną umowę na piśmie - podjął ze stanowczością, która utwierdziła ich w podejrzeniach - nawet gdyby to wymagało dłuższego tu pobytu, nawet o wiele dłuższego, niż projektowałem. - Pańskie poczucie obowiązku jest zaiste chwalebne - zauważył Salomon z niedostrzegalną ironią w głosie. - Istotnie, godne podziwu - dorzucił z naciskiem Amschel. - Mam już pewne pojęcie o tym, jak pracując w banku ojca markuje pan, że tak powiem, robotę, czekając okazji rozpoczęcia kariery artystycznej. - W tonie jego pobrzmiewało wyraźnie lekkie rozbawienie. - Jeśli pan sobie życzy, mogę zredagowanie owej szczegółowej umowy odłożyć na parę miesięcy, aby dać panu dość czasu na podziwianie naszego barwnego i ciekawego miasta. - No, dość już tego, Amschel! - ofuknęła męża Ewa Rotszyld. - I wy także dajcie pokój - dodała ostro, patrząc na swych szwagrów. - Czy nie widzicie, że ten młodzieniec czymś się na śmierć zadręcza? Jest sam w obcym mieście, z dala od rodziny, a wy z niego kpicie. Wstydźcie się- - _ pochyliła się i z macierzyńskim zafrasowaniem popatrzyła na Feliksa. - Czy chce pan nam powiedzieć, co pana gnębi, panie Feliksie? - zapytała łagodnie. - Może pan mówić swobodnie. Jest pan wśród przyjaciół. - Kocham Cecylię Jeanrenaud. Słowa same wypłynęły mu na usta. Musiał to powiedzieć, musiał wyznać swoją miłość, a serdeczny głos pani domu przełamał opory powściągliwości. Miała rację, jest przecież wśród przyjaciół. - I muszę znaleźć sposób - dodał wyzywająco i właściwie bez potrzeby, a tylko dlatego, że mu ta myśl właśnie przyszła do głowy - aby i ona mnie pokochała i poślubiła. Wokoło stołu zaległa cisza. Trzej mężczyźni odwrócili oczy, a nawet pani Ewa Rotszyld utkwiła wzrok w obrusie. Feliks wiedział, o czym myślą: wnuk Mojżesza Mendelssohna chce się żenić z córką goja. Dzieci z tego małżeństwa nie będą już czystej krwi członkami ich rasy i tak rozpocznie się schyłek potężnej żydowskiej rodziny, która rozproszy się i zniknie, pochłonięta napierającą falą chrześcijaństwa. - Cecylia Jeanrenaud - bąknął półgłosem Amschel, jak gdyby zbierając myśli. - To wnuczka Korneliusa Souchay - powiedział do Salomona na stronie. Potem zwracając się znów do Feliksa dodał: - Pan Kornelius Souchay był jednym z najznakomitszych kupców naszego miasta i posiadał swoje składy w Anglii, Włoszech, a nawet Rosji. Prowadził czasem wspólnie interesy z naszym ojcem, zanim ten otworzył swój własny bank. Czy wiedział pan o tym? Feliks przecząco potrząsnął głową. - Nie wiedziałem. Nie wiem o niej absolutnie nic poza tym, że jej ojciec był pastorem jakiegoś francuskiego kościoła na placu Goethego i że ona tam mieszka z matką. Nawet z nią nie rozmawiałem. Widziałem ją tylko raz wczoraj na ulicy i od tej chwili bez przerwy siedzę naprzeciw jej domu i wpatruję się w okna w nadziei, że uda mi się jeszcze raz dojrzeć ją choćby przelotnie. Mówiąc zorientował się, jak bardzo zabawne i śmieszne musiały się wydawać jego wyznania tym zahartowanym przez życie, poważnym ludziom interesu. A przecież patrząc na niego żaden z nich nie śmiał się ani nawet nie uśmiechał. Doświadczenie nauczyło ich, że miłość jest jedyną potęgą równie silną J pieniądz, a czasem nawet silniejszą, i że nie ma z nią żartów. ~ Skąd pan wie, że pan ją kocha? - spytała Ewa Rotszyld. - Właściwie Przecież nie zna pan jej nawet. - Wiem, że to brzmi głupio - przyznał Feliks. - Sam sobie tego nie Potrafię wytłumaczyć. s Istotnie, jest wyjątkowo ładna - pozwoliła sobie wyrazić swe zdanie Pani domu. - Tak, ale to nie to... - powiedział Feliks cicho, jak gdyby do siebie - Nie wiem... Sam nie wiem, jak to wyrazić, ale nie mogę sobie dać rady - Spojrzał jej prosto w oczy. - Niech mi pani wierzy, próbowałem pomyśleć o całej sprawie rozsądnie. Powiedziałem sobie, że to śmieszne. Myślałem o tym, co powie moja i jej rodzina, co powie Nina... - Nina? - Nina Wetzel. Znamy się od dzieciństwa i właściwie jesteśmy zaręczeni. Wiem, że ojciec i matka będą głęboko nad tym boleć, a ja ich kocham. Babka zaś przypuszczalnie nie zechce mnie już nigdy więcej widzieć. - Nie wierzę w to - zaoponowała Ewa Rotszyld. - Bo jej pani nie zna! - zawołał porywczo Feliks. - Wydziedziczyła własnego syna, brata mojej matki, dlatego że się ochrzcił. Od tego czasu nie odezwała się do niego ani słowem i nie pozwala mu przestępować progu swego domu. Po tych słowach zaległo pełne skrępowania milczenie, tylko Amschel potrząsał głową i cicho cmokał ustami. - Czasem mam wrażenie, że ludzie po to wymyślili religie, aby mieć powód do wzajemnej nienawiści i mordów - rzekł wreszcie z westchnieniem. - Więcej krwi przelano w imię Boga niż dla jakiejkolwiek innej sprawy. Z chwilą gdy w grę zaczyna wchodzić religia, ludzie tracą zdrowy rozsądek. A przecież wszystkie religie uczą dokładnie tego samego; wszystkie nakazują dobroć, wyrozumiałość, uczciwość... - Urwał i ze zniechęceniem wzruszył ramionami. - Pański wuj mieszka w Rzymie, nieprawdaż? - zagadnął Karol Rotszyld. - Znam go. Ma wspaniałą willę zwaną La Casa Bartholdy. To wielki mecenas sztuki. Feliks milczał przez chwilę, potem ze spokojem oświadczył: - Ożenię się z Cecylią Jeanrenaud, jeśli mnie zechce - powiódł wzrokiem po siedzących dokoła stołu, jakby prosząc o aprobatę. - Czy jest w tym co złego? Mężczyźni nie odpowiedzieli nic, ale Ewa Rotszyld odparła bez chwili wahania: - Nie, nie ma w tym nic złego. I jeśli chodzi o mnie, zrobię wszystko, aby panu pomóc. Amschel obrócił się i spojrzał na żonę jak człowiek, który przywykł wybaczać kobietom ich rodzącą się z serca impulsywność. - Może jednak, nim zastanowimy się, jak pomóc naszemu młodemu przyjacielowi, zechciałby on dowiedzieć się czegoś więcej o rodzinie swej przyszłej małżonki. _ Owszem - odparł Feliks. - Bardzo chętnie. _ A zatem - zaczął bankier gładząc bokobrody - ród Souchay de la nuboissiere to, jak mi się zdaje, kalwini czy może waldensi i podobnie jak wiele innych szlacheckich rodzin przybyli do Frankfurtu w siedemnastym wieku, w okresie prześladowań protestantów we Francji. Jest to jedna z najbardziej czcigodnych rodzin naszego miasta. Jak już panu wspomniałem, Kornelius Souchay, dziad Cecylii, był bardzo majętnym kupcem. Syn jego, Teodor, jest bankierem, a zarazem jednym z senatorów. Córka zaś, Wilhelmina, pańska przyszła teściowa, jako szesnastoletnia dziewczyna zakochała się w Auguście Teanrenaud, młodym szwajcarskim pastorze frankfurckiej gminy francuskiego reformowanego kościoła. Ojcu jej nie bardzo się to podobało. Dziewczyna była piękna, miała odziedziczyć majątek, a Jeanrenaud był ostatecznie tylko ubogim duchownym. Wysłał ją zatem na dwa lata do Włoch w nadziei, że otrząśnie się z tego zadurzenia. Ale uczucie okazało się trwałe i po powrocie młodzi ludzie pobrali się. Los zrządził, że ów Jeanrenaud stał się z czasem wybitnym człowiekiem i doskonałym pastorem, ale umarł w cztery czy pięć lat po ślubie. Cecylia miała wtedy dwa lata. Teraz musi mieć jakieś dziewiętnaście czy dwadzieścia. - Aż dziw, że do tej pory nie wyszła za mąż! - zawołała pani Ewa Rotszyld. - Może czekała na mnie? - odważył się zażartować Feliks uśmiechając się niepewnie, po raz pierwszy zresztą w ciągu tego wieczoru. - Może - powtórzyła żona bankiera. - Ale niech pan będzie przygoto wany na walkę. Połowa młodzieży naszego miasta jest w niej zakochana, co nietrudno zrozumieć: taka piękna i bogata. - Chcę tylko mieć okazję poznania jej, niczego więcej nie pragnę. - Zobaczymy, co się tu da zrobić - powiedział Amschel z roztropnym uśmiechem. - Tymczasem niech pan wraca na swoją ławkę i niech pan cierpi, ile dusza zapragnie. Ogromny salon senatora Souchay, pełen obrazów w złotych ramach 1 ^samitnych portier z frędzlami - istne arcydzieło prowincjonalnej, przeznaczonej na pokaz zamożności - wyglądał dziś zarazem odświętnie i elegancko, prawiał to jarzący blask kandelabrów, fala wirujących krynolin i tony walca •tynące spoza grupy ozdobnych roślin, gdzie umieszczono sześcioosobową iestrę. Wielki dywan został na ten dzień usunięty i młodzież z najlepszych omów w mieście mogła dzięki temu oddawać się niewinnym a przystojnym m P°d uważnym okiem rodziców. W końcu sali ustawiono bufet, a na nim ? sy przysmaków. Wzdłuż ścian tkwił groźny szereg sztywnych i bystrookich frankfurckich matron ubranych kosztownie i niegustownie, które dusząc się w swych gorsetach wachlowały się zawzięcie. - Cudownie pani tańczy, Friiulein Jeanrenaud - szepnął Feliks przycis kając Cecylię mocniej do siebie i wirując z nią po sali. - Dziękuję panu za komplement. Jest pan niezwykle uprzejmy, ale wydaje mi się, że trzyma mnie pan cokolwiek za mocno. Pospiesznie zwolnił uścisk. - Przepraszam najmocniej. - Mnie to nie szkodzi, ale mamon na nas patrzy. To nie Berlin, proszę pana. - Skąd pani wie, że pochodzę z Berlina? Dopiero przed chwilą przedstawiono nas sobie. - Wiem o panu bardzo wiele. Ostrożnie... Pan ściska mnie znowu za mocno. Znów rozluźnił uścisk dłoni, którą przytrzymywał jej talię. - Bardzo panią przepraszam. Mam nadzieję, iż nie pomyśli pani, że jestem bezczelny. - Nie powiem panu, co myślę. - Dlaczego, Friiulein Jeanrenaud? - Bo nie znam pana dość dobrze. Patrzyła mu wciąż prosto w oczy spokojnymi źrenicami. Na chwilę zatopił w nich wzrok, zapomniawszy o tańczących wokoło parach i o wszystkim, co go otaczało. Była jeszcze piękniejsza, niż przypuszczał, i jak dotąd nie widać było, aby jego wykwintny berliński strój ani świetne opanowanie tańca zrobiły na niej wrażenie. W gruncie rzeczy zdawało mu się raczej, że kpi sobie z niego. Tak, wyczuwał to. Na jej ustach błąkał się jak gdyby cień uśmiechu, jakby taiła w sobie jakąś radosną tajemnicę. To mogło człowieka doprowadzić do szału. Rozmyślania przerwał dźwięk jej głosu. - Proszę pana, pan znowu ściska mnie za mocno. Czuję pana palce, jakby były z żelaza. Czy pan próbuje zgnieść mnie jak muchę? - Zapewniam panią... - Mam wrażenie, że coś pana gnębi. Czy nie zechciałby pan mi o tym opowiedzieć? - Ma pani rację - syknął nachylając się do jej ucha. - Gnębi mnie coś, i to okropnie. Mam wszystkiego dość, jestem wściekły i szczęśliwy, przeżywam niebo i piekło. I to wszystko od chwili, gdy przybyłem do tego przeklętego miasta. Lada chwila przestanę panować nad sobą. Ale, oczywiście, nie znam pani dość dobrze na to, aby opowiedzieć o swoich kłopotach. - Oho, wet za wet! - zawołała i po raz pierwszy roześmiała się, a był to najmilszy dźwięk, jaki zdarzyło mu się kiedykolwiek słyszeć. Od śmiechu - ujsuir inwu drgała jej pełna szyja, a w oczach zapaliły się iskierki. - Ale kiedy poznamy . iepiej - powiedziała - powiemy sobie nawzajem, co o sobie myślimy, prawda? - Mam nadzieję, że stanie się to niedługo, gdyż w najbliższych dniach będę musiał przypuszczalnie wracać do Berlina. - Wiem. Pan pracuje w banku swego ojca, ale tak naprawdę jest pan muzykiem, słynnym kompozytorem. Dawał pan nawet koncerty w Londynie. Zadowolony był, że ona tyle o nim wie, ale mówiła wciąż tonem lekkim, lekko rozbawionym, gdy on oczekiwał podziwu i uległości. - Zdaje się, że nie imponuje to pani zbytnio - rzucił. - Ależ przeciwnie. -1 znów drwiący, bezczelny uśmieszek. - Sama też zajmuję się muzyką, gram na fortepianie. Może kiedyś będę miała zaszczyt zagrać coś panu. Wiem, że posłuchałby pan z przyjemnością. Orkiestra przestała grać i Cecylia wysunęła się z jego objęć. Policzki miała zarumienione; wierzchem dłoni odgarnęła jakiś loczek z czoła. - Czy pozwoli pani, bym ją prosił o następny taniec? - spytał. Z namysłem otworzyła zwisający u przegubu dłoni maleńki karnecik. - Niestety, obiecałam go już Henrykowi. Feliks poczuł, że zalewa go nagła fala zazdrości. Miał ochotę wyrwać jej karnecik z ręki i cisnąć o ziemię. Jak śmiała obiecywać coś tym małomiasteczkowym bałwanom? Czyż nie wie, że on, Feliks, trzy dni czekał na tej przeklętej ławce, aby dostąpić szczęścia trzymania jej w ramionach? - Wobec tego następny? - pytał dalej, wściekły na siebie za błagalną nutę, którą sam słyszał w swoim głosie. Przecież on żebrze, tak, nie ma co do tego dwóch zdań, żebrze o taniec u tej prowincjonalnej kokietki. - Oczywiście, jeśli nie przyrzekła go już pani komuś innemu - dodał spoglądając na nią z nie tajoną złością. - Istotnie, przyrzekłam go już - odparła rzuciwszy okiem do karnecika. - Mogę panu służyć trzecim z kolei. - Patrzyła na niego łagodnie, co go doprowadzało do rozpaczy. - Czy chce pan, abym go dla pana zarezerwowała? Dłonie same mu się zacisnęły w pięści. Tak, do wszystkich diabłów, cnce, chce! I wszystkie pozostałe tańce, wszystkie, bez wyjątku, rozumie pani.. I ma pani szczęście, że tylu tu ludzi dokoła i że pani kochana mrnan patrzy na nas, bo w przeciwnym razie porwałbym panią w ramiona - Czy chce pan? - spytała po raz drugi, podnosząc ku niemu kryształowo czyste, błękitne oczy. ~ Nic innego nie sprawi mi równej przyjemności. ^ wahaniem wpisała jego nazwisko do karnecika. - A teraz chodźmy do bufetu - powiedziała. - Umieram z pragnienia. Pili powoli szampana czując na sobie spojrzenia i słysząc, jak wachlujące się matrony dzielą się komentarzami na ich temat. Chcąc mimo to zachować spokój rozmawiali o różnych błahostkach i starali się sprawiać wrażenie nieskrępowanych i swobodnych. - Jak się panu podoba Frankfurt? - To zależy, Fraulein Jeanrenaud. Chwilami podoba mi się ogromnie, czasem zaś miałbym ochotę, aby całe miasto zapadło się pod ziemię i raz na zawsze znikło z jej powierzchni. Cecylia roześmiała się. - Jest pan człowiekiem o silnych uczuciach. -1 zanim zdążył cokolwiek odpowiedzieć, podjęła podnosząc kieliszek do ust. - Czy zwiedzał pan już naszą piękną katedrę? Czy wie pan, że aby rozkołysać największy dzwon, trzeba szesnastu ludzi? - To niezwykle interesujące, ale ja nie zwiedzałem katedry, właściwie nie widziałem miasta wcale. - Cóż więc pan robił? - Siedziałem na ławce ulicznej i... Orkiestra odezwała się znowu i u boku dziewczyny pojawił się nagle jakiś przystojny młodzieniec o kędzierzawych baczkach. - Tańczymy, Cecylio - powiedział otaczając ramieniem jej kibić. Feliks z urazą patrzył na dziewczynę, jak w objęciach owego Henryka oddala się i znika mu z oczu. Zazdrość dławiła go; stał nieruchomy jak kłoda, z kieliszkiem w ręku, i śledził ją wzrokiem. Nagle ktoś obok niego odezwał się: - Jak to, pan nie tańczy? - Był to senator Souchay. - Proszę, chciałbym pana przedstawić paru naszym uroczym panienkom. Wobec czego dwa następne tańce Feliks przetańczył z hożymi, nieco piegowatymi dziewczętami, których nazwisk nawet nie zapamiętał. Znów go pytano, jak mu się podoba Frankfurt, a on nieodmiennie powtarzał, że ogromnie. Wychwalał piękno jego zabytków, przemiłe ulice, eleganckie sklepy, przez cały czas szukając spojrzeniem Cecylii pośród tańczących par, a ilekroć ujrzał ją przelotnie, śmiejącą się i paplającą wesoło w czyichś ramionach, czuł się do głębi nieszczęśliwy. - Zdaje mi się, że bawi się pani doskonale - zauważył sucho, kiedy nareszcie tańczyli razem. - Istotnie. Lubię tańczyć do szaleństwa, a tak rzadko mam do tego sposobność. - To pewne, że chce ją pani wykorzystać jak najpełniej. - Drogi opatrzności 11/ Obrzuciła go tym niewinnie złośliwym spojrzeniem, które doprowadzało go do szaleństwa. - Czy to niedobrze? - Ależ dobrze, tylko że ja zły jestem na tych wszystkich młodzieńców, którzy zabierają pani czas. - Gdyby nikt mnie nie prosił do tańca, byłabym okropnie nieszczęśliwa. - Nie o to mi chodzi. Chciałbym tylko, żebyśmy mogli siąść gdzie spokojnie i porozmawiać. Tyle rzeczy chciałbym pani powiedzieć. - Proszę, niech pan nie patrzy na mnie tak dziwnie. Wszyscy nam się przyglądają. - To mi jest zupełnie obojętne. Kiedy będę mógł panią zobaczyć? - Może przed wyjazdem mógłby nas pan odwiedzić w domu? - Spojrzała na niego przez rzęsy, a on poczuł, że krew szybciej zaczyna mu krążyć w żyłach. - Ale na pewno nie wie pan, gdzie mieszkam. - Czy mogę przyjść jutro? Uśmiechnęła się na widok tej skwapliwości. - Obawiam się, że byłoby to trochę za szybko - odparła. - To przecież Frankfurt, proszę pana. Odwiedziwszy nas przed czwartkiem, spotkałby się pan z dezaprobatą. - Czwartek! - zaprotestował żałośnie. - Ależ to całe trzy dni, Frciulein Jeanrenaud. - Wiem o tym, proszę pana. - A jeśli zostanę wcześniej odwołany? W Berlinie czekają mnie ważne sprawy. Ja... - Czuł, że to wszystko nie robi na niej wrażenia; nie był nawet pewny, czy mu wierzy. - Proszę pozwolić mi przyjść w środę - błagał. - Proszę. W oczach jej zabłysło coś, czego dotąd w nich nie widział: wzruszenie, niemal czułość. - Dobrze - skinęła głową. - A zatem w środę po południu, plac Goethego, numer osiem. Muzyka umilkła, ona zaś na odchodnym rzuciła jeszcze: - Gdyby miał pan trudności ze znalezieniem domu, proszę pamiętać, ze dokładnie naprzeciwko stoi na placu ławka... Wracając tej nocy do swego hotelu Feliks miał zamęt w głowie i nie był siebie zadowolony. Popełnił kilka strategicznych błędów. Zamiast być °dnym i uwodzicielskim, zdradził swoje pragnienia i zachowywał się jak zarosny mąż. Teraz dopiero przychodziły mu na myśl błyskotliwe żarciki, clPne repliki. Czemu dobre pomysły zawsze zjawiają się poniewczasie? Ach> do diabła z tym!... no MUOSC niejedno ma imię W pokoju było ciemno, tylko przez okno wpadała blada poświata jasnej letniej nocy. Machinalnie rozwiązał krawat, zdjął frak i oparłszy się o parapet wpatrzył się w usiane cekinami gwiazd niebo. Przez głowę przepływały jeszcze strzępy tanecznych melodii, czuł jeszcze niemal, jak w jego ramionach kołysze się płynnie ciało Cecylii, widział jej błękitne oczy, jak dwa czyste szafiry osadzone w przeczystym owalu jej twarzy, i lśniącą biel zębów w wygiętym łuku rozchylonych warg. Kocha ją, po prostu kocha, i nie potrafi już wyobrazić sobie życia bez niej. Och tak, na pewno będą trudności, kłopoty; są tak różni, jak różnych od siebie może być dwoje ludzi. On - kapryśny, rozrzutny, przeczulony artysta, ona - trochę frankfurcka mieszczaneczka, posłuszna konwenansom, oszczędna i bardzo piękna. Czy zgodzą się ze sobą, czy się wzajemnie zrozumieją? Któż to wie? Ale on ją kocha i musi teraz dopiąć jednego: sprawić, aby i ona się w nim zakochała. W środę, punktualnie o trzeciej po południu, zadzwonił do drzwi domu pani Jeanreaud. Ostatnie pół godziny spędził chodząc tam i z powrotem po ulicy i co parę minut spoglądając na zegarek. Pociągając za rączkę dzwonka obrzucił przyjaznym spojrzeniem ławkę, na której przesiedział tyle godzin w czujnym oczekiwaniu i samotności. Dziś zrobił krok naprzód, wchodzi do wnętrza domu. Drzwi otworzyła mu ta sama srogo wyglądająca kobieta, która towarzyszyła Cecylii w wyprawie po zakupy. Zrobiła na nim równie odpychające wrażenie jak i wtedy, ale tym razem był w jej zachowaniu nowy odcień podejrzliwości. Owszem, panie są w domu, pan będzie łaskaw zaczekać w salonie. Posłusznie szedł za nią krok w krok przez wysłaną dywanem sień, po czym wpuszczono go do pustej bawialni. Podobieństwo z salonem w domu senatora Souchay było zdumiewające. Takież same rodzinne portrety, miękkie wyściełane meble, ten sam stopień prowincjonalnej zamożności. Feliks zapadł właśnie w zielony pluszowy fotel, gdy otwarły się przeciwległe drzwi i do salonu weszła z szelestem czarnej tafty pani Jeanrenaud; jej szczupła, uśmiechnięta, arystokratyczna twarz nosiła wyraźne ślady dawnej urody. Wyszukanej uprzejmości, godnej prawdziwej damy, towarzyszył lekki odcień bacznej rezerwy. - Naprawdę, bardzo to grzecznie z pana strony - zaczęła wyciągając do niego rękę - że był pan łaskaw wybrać się do nas. Córki, niestety, nie ma w domu, musiała całkiem nieoczekiwanie wyjść. - Feliks poczuł, że cos dławi go za gardło i serce przestaje bić w piersiach. - Mam nadzieję jednak, że wróci niebawem. L.J 1 DV I UL/14 II Z tymi słowy siadła na wyściełanej pluszem mahoniowej kanapce, a Feliks wrócił na swój fotel. Rozmowa rozpoczęła się w tempie alegretto, a mianowicie ała serią skwapliwych pytań na temat wrażeń, jakie pan Mendelssohn odniósł w związku z architektonicznym pięknem Frankfurtu. Przez tę wstępną próbę zeszedł ZWyCięsko, podobnie jak wyćwiczony skoczek zdobywa w biegu nłotki. Frankfurt - jak z tego wynikało - jest bodaj najwspanialszym miastem w guropie. Potem nastąpiło żywe interludium związane z problemem podwieczorku. Czy pan Mendelssohn napije się herbaty, czy też może wolałby coś mocniejszego? Na przykład kieliszek doskonałego reńskiego wina? A może nawet likieru? Ostatnie pytanie było niby haczyk z przynętą i miało przekonać panią domu, czy gość nie jest przypadkiem amatorem napojów wyskokowych, a może nawet potencjalnym pijakiem. Feliks zręcznie ominął pułapkę oświadczając, że najchętniej wypiłby kieliszek - oczywiście mały kieliszek - owego cudownego reńskiego wina. Policzki pani Jeanrenaud pokryły się rumieńcem patriotycznej dumy. - Póki życia, nie przestanę żałować jednego: że Cecylia urodziła się nie we Frankfurcie - westchnęła. - Pewne smutne okoliczności sprawiły, że przyszła na świat we Francji. Ściśle mówiąc, w Lyonie. Tu nastąpiła niedługa relacja o krótkotrwałym pożyciu małżonków Jeanrenaud, zakończonym podróżą do Francji, podjętą dla zmiany klimatu, która jednak nie dała pożądanych rezultatów. - Cecylia miała dopiero dwa latka, kiedy umarł jej ojciec, a ja od tej pory starałam się być dla niej zarazem ojcem i matką. W tym miejscu wypadało coś powiedzieć, wobec czego Feliks wtrącił, że zadanie to udało się jej w zupełności. - Pragnęłam nade wszystko zrobić z niej damę - ciągnęła wdowa po pastorze. - Tak rzadko spotyka się w dzisiejszym świecie prawdziwą damę! - To głęboka prawda, Frau Jeanrenaud - przytaknął Feliks, odpowiednim na tę okazję, pełnym żalu tonem. - To jedno z najbardziej niepokojących znamion naszej epoki. Następnie zapytał, jakie są jej zdaniem najbardziej istotne cechy i zalety Prawdziwej damy, a Frau Jeanrenaud oświadczyła, że powinna być ona rzorem wszelkich cnót domowych i towarzyskich, moralnych i kobiecych. ma postępuje zawsze w sposób nienaganny, wypełnia swe religijne warzyskie obowiązki, stara się sprawnie zorganizować dom mężowi, cnowuje dzieci i stwarza dokoła siebie atmosferę ładu i pogodnego zadowolenia z życia. zmowa zaczeła już tonąć w ogólnikach, gdy weszła Cecylia, i Feliks ok iej urody poczuł niemal bolesny skurcz rozkoszy. Przeprosiła za nicicunu mu linii; spóźnienie i zdjąwszy uroczy kapelusik ze słomki, siadła obok nich, chrupiąc biszkopty, które właśnie wniesiono, jej matka zaś przypomniała sobie niebawem o jakichś nie cierpiących zwłoki obowiązkach i oświadczyła, że musi niezwłocznie wyjść. - Mam nadzieję, że zobaczymy jeszcze pana u nas, zanim pan wyjedzie - powiedziała, a Feliks zrozumiał te słowa jako dowód, że oceniono go tu skrupulatnie i po namyśle stwierdzono, iż nadaje się do roli konkurenta. - Co pan robił przez ostatnie dwa dni? - spytała Cecylia biorąc następny biszkopcik. - Czy śledził pan jakieś inne panienki? - Nie rozumiem - bąknął zdławionym ze zdziwienia głosem. - Nie widziałam pana wczoraj, idąc na targ z Katarzyną, i brakowało mi pana obecności. Pomyślałam wtedy, że być może postanowił pan śledzić z kolei kogoś innego. Spoglądał na nią zdumiony, bez słowa. - Czy to znaczy, że pani widziała mnie wtedy, kiedy szedłem za panią krok w krok? - spytał wreszcie. - Oczywiście, że tak. - Mógł to być ktoś inny. Skąd pani wie, że to ja? Roześmiała się. - Jeszcze zanim pan tu przyjechał, wiedziały o panu wszystkie panny w całym mieście. Nie co dzień w końcu się zdarza, by do Frankfurtu przyjechał przystojny i bogaty kawaler z wielkiego miasta. Zobaczywszy więc nieznanego młodzieńca, w stroju zdradzającym obce pochodzenie i z laseczką w ręku, byłam przekonana, że to pan. - Ale nie spojrzała pani nawet na mnie - powiedział z wyrzutem. - Przeciwnie. Spoglądałam na pana niejeden raz, ale był pan zbyt pochłonięty szpiegując nas zawzięcie. - Protestuję przeciw zarzutowi szpiegowania; ale dajmy już temu pokój. Jakie, jeśli wolno mi spytać, wyrobiła sobie pani o mnie zdanie? - Że wygląda pan właśnie tak, jak sobie wyobrażałam: przystojny, dość zarozumiały i dość zepsuty młody człowiek, który strzela oczyma i ma stanowczo za dużo pieniędzy. - Dziękuję - odparł sucho. - Jest pani przynajmniej szczera. - Prawda? - uśmiechnęła się do niego czarująco. - Potrafię również świetnie gotować. - To przymiot godny najwyższego podziwu - powiedział z gryząca, jak mu się zdawało, ironią. - Maman nauczyła mnie, że droga do serca mężczyzny prowadzi przez żołądek. - - Matka pani jest prawdziwym źródłem mądrości - mówił czując ednocześnie, że całym sercem pragnie położyć kres tej paplaninie, pocałować •a i wziąć w ramiona. - Czemu nazywa ją pani maman? - Dlatego, że w dzieciństwie mówiłam po francusku. Jeśli chodzi 0 sprawy językowe, to istotnie jestem niemal jak wieża Babel. Ojciec był Szwajcarem, matka Niemką, ja urodziłam się we Francji, chrzestna matka 1 pierwsza moja nauczycielka były narodowości angielskiej, chrzestny ojciec zaś Włochem. Widzi więc pan - dodała przymrużając swe cudowne oczy - że potrafiłabym z panem rozmawiać w paru językach. Ostatnie zdanie podziałało jak balsam na jego serce. Aby rozmawiać z kimś, trzeba wszak się z nim widywać, to przecież jasne!... To znaczy, że ona chce go jeszcze raz zobaczyć. Za wcześnie było jeszcze na czułą lub poważną rozmowę, ale dzień dzisiejszy był krokiem w kierunku nawiązania bardziej zażyłej znajomości. To już zupełnie co innego niż rozmowa o Frankfurcie i jego pięknej katedrze. - A więc to wszystko, co pani o mnie pomyślała - rzekł. - Zarozumiały młody człowiek. - Dość zarozumiały - poprawiła dla dokładności. - Potem, kiedy zobaczyłam pana siedzącego na tej twardej ławce... - Jak to, więc pani mnie i wtedy widziała? - spytał zupełnie zgnębiony. - Naturalnie. Przyglądałam się panu zza firanek z okna mojej sypialni. Znajduje się ona w samym środku mieszkania i ani razu nie przyszło panu do głowy spojrzeć w tym kierunku. O tak, kobiecy spryt i podstępy nie mają równych sobie, nawet jeśli chodzi o młode i niewinne frankfurckie dziewczęta! - A więc co pani wówczas myślała? - Pomyślałam, że jest pan bardzo cierpliwym i stanowczym młodzień cem. Czasami żal mi pana było, zwłaszcza tego popołudnia, kiedy padał deszcz i przemókł pan do suchej nitki. Chciałam już zejść na dół i dać panu parasolkę. - To bardzo ładnie z pani strony. A dlaczego pani tego nie zrobiła? - Byłoby to zupełnie niewłaściwe. Niech pan pamięta, że jesteśmy we rankfurcie. Ale za to starałam się panu urozmaicić czas grą na fortepianie. Feliks na wspomnienie okrutnie okaleczonego menueta Mozarta aż się wzdrygnąć ~ Powinna się pani cieszyć, że droga do serca mężczyzny nie wiedzie !z uszy; w przeciwnym razie czekałby panią los starej panny. ~~ O tak, widzę, że pan mną pogardza - rzuciła z dobrze udaną paczą. - Przypuszczalnie nie zechce mnie pan już nigdy więcej widzieć. - A może, póki jestem we Frankfurcie, mógłbym udzielić pani paru lekcji, w zamian za co obdarzyłaby mnie pani jakimiś dowodami swojej świetnej sztuki kulinarnej? Cecylia zawahała się. - Muszę zapytać mamon - odparła, ale w oczach jej już teraz czytał zgodę Niebawem cały Frankfurt wiedział, że przystojny i bogaty młodzieniec z Berlina bywa w domu pani Jeanrenaud pod pretekstem udzielania Cecylii lekcji gry na fortepianie. Ten wybieg nikomu nie zamydlił oczu, a rozczarowane matki córek na wydaniu w poufnych rozmowach wypowiadały nawet zdanie, że niektóre panny nie przebierają w środkach, jeśli idzie o złowienie męża. Tymczasem stosunki pomiędzy Feliksem a jego uczennicą uległy pewnemu unormowaniu. Zjawiał się punktualnie o drugiej, po czym Katarzyna wprowadzała go do saloniku, gdzie siedziały obie panie Jeanrenaud, następowała uprzejma wymiana zdań na temat pogody, temperatury oraz postępów Cecylii, wreszcie pani Jeanrenaud przepraszała gościa i niekiedy rzeczywiście wyjeżdżała, a Feliks słyszał skrzypienie starej jednokonnej karety, oddalającej się ulicą. Najczęściej jednak usuwała się tylko do swego pokoju, gdzie robiła na drutach albo pisała nieprawdopodobnie długie, modne w owym czasie listy pełne ploteczek. W salonie rozpoczynała się zaś lekcja, przy czym, ilekroć fortepian milkł, w pokoju pojawiała się natychmiast Katarzyna. - Widzi pan - tłumaczyła Cecylia - opiekowała się mną od niemowlęcia. Jest więc przeświadczona, że i teraz musi nade mną czuwać. - Ja też mam takiego starego pokojowego, Gustawa, trochę mi ją przypomina. - Przy tym lekcje gry na fortepianie są szczególnie podejrzane, bo przed dwoma laty pewna młoda dama z bardzo dobrego domu, zresztą moja przyjaciółka, uciekła ze swym nauczycielem muzyki. W parę dni później Cecylia spytała: - Czy ojciec pana wie, że zamiast zajmować się interesami, udziela pan we Frankfurcie lekcji? - Pisał do niego pan Rotszyld z wyjaśnieniem, że jeszcze przez pewien czas muszę tu pozostać. Ale ja, tak czy inaczej, nie mógłbym teraz pojechać do domu. Cecylia spojrzała na niego przez ramię. - Dlaczego? - Bo myśl o tym, że mógłbym odjechać od pani, jest dla mnie nie do zniesienia. - W zalegającej salonik ciszy słowa te zabrzmiały donośnie, jakby ktoś rzucił do stawu garść kamyków. Cecylia zachowała zupełny spokój, nie mrugnęła nawet. - Nie chcę, żeby pan odjeżdżał ode mnie. Nigdy - szepnęła. Nagle znalazła się w jego ramionach. _ Więc kochasz mnie, tak? - pytał ledwo dosłyszalnie. - Z początku nie lubiłam cię. Zdawało mi się, że tylko drwisz sobie z głupiej, małomiasteczkowej dziewczyny. Ale widząc, jak siedzisz na tej ławce całymi godzinami, polubiłam cię. A potem, któregoś dnia, zaczął padać deszcz, a tyś nie odszedł... - Mówili teraz z ustami tuż przy ustach, patrząc sobie w oczy. - Tego dnia zakochałam się w tobie. - To było prawie trzy tygodnie temu; czemuś nic mi nie powiedziała? - Chciałam być pewna. - A teraz? - Teraz już jestem pewna. Będę cię kochać, Feliksie, aż do śmierci. IV Feliks odsunął od siebie zapisaną kartkę nutowego papieru, utkwił pióro w kałamarzu i oparł głowę o poręcz krzesła. Zwykłym sobie ruchem splatał właśnie dłonie na karku, kiedy olśniła go myśl, że choć ożenił się już dziewięć miesięcy temu, dopiero teraz czuje się tak naprawdę człowiekiem żonatym. Małżeństwo jest bowiem, między innymi, pewnym stanem psychicznym. Nie czuł się żonatym w czasie miodowego miesiąca, nie mówiąc już o momencie ślubnej ceremonii we frankfurckim kościele, kiedy to Cecylia wydawała mu się kimś zupełnie obcym. Nie czuł się żonatym nawet w ciągu tych paru pierwszych miesięcy spędzonych w Diisseldorfie. A oto teraz nagle przejęła go ta świadomość. Było to uczucie złożone, trudno uchwytne, a przecież bardzo realne. -ozkoszował się na przykład spokojem, jaki zalegał dom w to niedzielne popołudnie. Był to, co prawda, dom tylko wydzierżawiony i dość przeciętny, ładnym widokiem na Ren. Po długich wahaniach Cecylia zdecydowała się mego, ponieważ nie był ani za wspaniały, ani za skromny, lecz najzupełniej, powiedni dla młodego dyrektora dusseldorfskiej orkiestry. Feliks, naturalnie, zgodzić się na pierwszy dom, jaki mu pokazano, ogromną, przeładowaną ozdobami siedzibę, należącą do byłego burmistrza, co oczywiście byłoby posunięciem zupełnie niestosownym, przejawem ostentacji. Podobało mu się urządzenie gabinetu: fortepian w rogu, nad kominkiem portret ojca i barwne kwieciste zasłony, które Cecylia sama wybrała, uszyła i powiesiła. Cieszyła go świadomość, że gdzieś po domu, przypuszczalnie po kuchni czy spiżarni, kręcą się Katarzyna i Gustaw, nie przerywając nie kończącej się zażarte] kłótni na temat, które z młodych małżonków, jej pani czy jego pan, góruje nad drugim rangą społeczną i majątkiem. Najdroższą mu jednak była świadomość tego, że na górze, w ich sypialni, pochylona nad małym mahoniowym sekretarzykiem siedzi Cecylia i pisze jeden z niezliczonych listów do swej drogiej mamon. Wystarczała mu do szczęścia myśl, że jest tak blisko, że wystarczy zawołać ją, a natychmiast usłyszy w odpowiedzi jej głos. Cieszyła go perspektywa obiadu, jaki zjedzą wieczorem wspólnie, prostego, lecz smacznie przyrządzonego i starannie podanego posiłku, w czasie którego będą gawędzić i spoglądać na siebie poprzez oświetlony świecami stół, i to, że ona będzie ładnie ubrana, dystyngowana i śliczna i że on będzie dumny z takiej żony. To właśnie znaczyło czuć się żonatym. Człowiek spostrzega nagle, że cieszy się z mnóstwa drobiazgów, o których niegdyś nie wiedział nawet, że istnieją, a jest to radość spokojna, towarzysząca mu od rana do nocy, przenikająca całe jego życie; poczucie stałości, bezpieczeństwa, pewność, że przystań została osiągnięta i znaleziono rozwiązanie, jedyne rozwiązanie naczelnego problemu życia. I myśleć zaczyna się inaczej. Dotychczasowe czyny zaczynają się nagle wydawać niedorzeczne, nonsensowne, niby postępki jakiegoś młodszego i głupszego brata, których się bynajmniej nie pochwala. Trudno na przykład w to uwierzyć, że niespełna dwa lata temu wchodził za nią do sklepu z serem, wysiadywał godzinami na ulicznej (i to bardzo twardej) ławce, wpatrywał się w jej okno i snuł bezładne, olśniewająco piękne marzenia. Toż dziecko byłoby rozsądniejsze!... Ale cóż, zakochanie to rodzaj umysłowego kryzysu, niewinne a cudowne szaleństwo. Człowiek staje się wariatem, nieszkodliwym, nieodpowiedzialnym, wpatrującym się to w gwiazdy, to w czyjeś okna wariatem. Oglądany z perspektywy czasu cały epizod frankfurcki miał w sobie jakiś odcień nierealności, posmak operetki. Bal u senatora Souchay: „Pani tańczy prześlicznie, Frdulein Jeanrenaud". - „Dziękuję panu za komplement". Pierwsze sztywno-oficjalne wizyty w saloniku pani Jeanrenaud, podstęp z udzielaniem lekcji gry na fortepianie, Katarzyna zaglądająca przez drzwi/ •i kroć muzyka umilkła, starannie dobierane, a błahe słowa, ceremonialne jawy prowincjonalnej uprzejmości. Potem powrót do Berlina i ów trudny moment, kiedy musiał stanąć przed Niną. Szczęściem los mu przyjął. Ni stąd, ni zowąd zorientował się, że coś jest nie w porządku. Nina, zazwyczaj tak wesoła i beztroska, unikała jego wzroku, była jakś nieswoja, sztuczna w rozmowie. Nagle padła mu w ramiona i łkając jak dziecko zaczęła jąkać: - Nie mogę, nie mogę wyjść za ciebie, Feliksie, zakochałam się w kimś innym! A on, mistrz hipokryzji, pocieszał ją, starając się wyglądać na zrozpaczonego i prosił, by mu wszystko powiedziała. Biedna Nina zaś, szarpiąc ząbkami chusteczkę i roniąc szczere łzy, opisała mu swoje spotkanie z młodym architektem, Arturem Riemannem, któremu oddała swoje serce. - Czy przebaczysz mi kiedykolwiek, Feliksie? Naturalnie, że przebaczy, czyż nie pragnie jej szczęścia? Oczywiście przeszarżował swoją rolę zawiedzionego, lecz wspaniałomyślnego kochanka i ona zaczęła mieć żal o tę szlachetność i stoicyzm, a po paru minutach musiał już zrezygnować. Nina domyśliła się jego tajemnicy i po chwili oboje śmiali się i na przemian płakali jedno na ramieniu drugiego, niczym dwoje chorych z miłości wariatów, którymi rzeczywiście byli. Ojciec okazał się nadzwyczajny. Posmutniał, rzecz jasna, ale zrozumiał i w całej tej sprawie okazał niezwykły rozum. Natychmiast pojął, jakie trudności powstać mogą w związku z różnicą wyznania. - To trochę potrwa, Jakubie. Musisz być cierpliwy. Oznajmienie tej nowiny twojej matce i babce będzie wymagało subtelności i savoir-faire. - Ojciec lubił używać francuskich, a czasem włoskich słów, aby pokazać, że nie jest ot takim, zajętym tylko robieniem pieniędzy bankierem ignorantem. - Lepiej zdaj się z tym na mnie. Miał niewątpliwie rację; nawet przy jego subtelności i savoir-faire rzecz wymagała czasu i cierpliwości. Matka zrazu była twarda jak amień, a zastrzeżenia jej miały charakter zarówno towarzyski, jak religijny. ~ Mój syn żonaty z córką pastora!... Słowa „córka pastora" oznaczały w jej ustach ultraplebejskie pochodzenie: niejako najniższy stopień drabiny społecznej, coś pośredniego pomiędzy zakrystianem a grabarzem. Ojciec jednak był pełen zapału; zebrał o rodzinach Jeanrenaud i Souchay intormacji, że starczyłoby tego na pokaźną księgę, i cierpliwie tłumaczył, że wprawdzie Jeanrenaud był tylko biednym, choć wybitnym duchownym ale jego żona, matka Cecylii, pochodzi ze szlacheckiej francuskiej rodziny i była jedną z najposażniejszych panien we Frankfurcie. - Nie zdziwiłbym się, gdyby się okazało, że rodzina Souchay jest bogatsza od nas - oświadczył pewnego razu, co oczywiście nie było zgodne z prawdą, ale wywarło pewien skutek, gdyż majątek robi wrażenie na każdym, nawet na bogatych. Zdobywszy wreszcie, choć nie bez oporu, zezwolenie wszystkich członków rodziny, Abraham Mendelssohn wybrał się natychmiast w podróż do Frankfurtu, a podróżował, jak zawsze, z własnym lekarzem, dwoma sekretarzami i karetą pełną kucharzy i sług, tym razem zaś jeszcze dodatkowo z kufrem kosztownych prezentów. We Frankfurcie z właściwą dbałością 0 formy nawiązał znajomość z senatorem Souchay, głową rodu Souchay 1 - podobnie jak on sam - bankierem. Z góry było przesądzone, że muszą przypaść sobie do gustu od pierwszego wejrzenia, i tak się też stało w istocie, po czym wszystko ułożyło się już bardzo pomyślnie. Przedstawiono go pani Jeanrenaud i jej córce, które oczarował zarówno komplementami, jak swoją wspaniałą francuszczyzną, przez cały czas obserwując je dyskretnie, co pozwoliło mu wyrobić sobie niezachwiane o nich sądy. Damy - zwłaszcza zaś wdowa po pastorze - robiły to samo, a ponieważ obie strony oceniły się nawzajem pozytywnie, dwaj bankierzy przystąpili niezwłocznie do układów dotyczących posagu, przyszłych spadków oraz różnych innych jeszcze punktów kontraktu ślubnego. Obaj byli inteligentni, uczciwi i zamożni, toteż szybko osiągnęli pełne porozumienie. Potem wystosowano formalną prośbę 0 rękę panny Cecylii Zofii Charlotty Jeanrenaud, która została przyjęta wśród ogólnego wesela; kulminacyjnym punktem był oficjalny obiad połączony z wręczeniem prezentów. Potem ojciec wyruszył w drogę powrotną, wstąpiwszy jeszcze nieoczekiwanie do Diisseldorfu, przywiózł do domu radosne nowiny i entuzjastyczne relacje o swej przyszłej synowej. W trzy tygodnie później panie Jeanrenaud, oczywiście w eskorcie senatora, nieodłącznej Katarzyny oraz niewielkiej świty służących, przybyły w dwóch spryskanych błotem powozach na Leipzigerstrasse pod numer trzeci. I tu zdarzył się cud: wszyscy wszystkim przypadli do serca. Matka Feliksa polubiła natychmiast maman Cecylii i już po dwóch dniach mówiły sobie po imieniu, razem robiły na drutach i dzieliły się wspomnieniami na temat swych dzieci. Cecylia uśmiechem swoim podbiła Fanny i Rebekę. Senator Souchay okazał się mistrzem w grze w szachy i dwa razy z rzędu pobił ojca, co wywołało niemało gderania i sarkania, lecz umocniło na dobre 1 tak już zawartą przyjaźń. Nawet babka Salomon, która w swej pudrowanej mCe i olśniewających brylantach wyglądała jak krytycznie nastawione do 5 ? ta widmo, uległa wreszcie zgodnemu chórowi pochlebstw ze strony dzin Jeanrenaud, Souchay i Mendelssohnów. Jej ostro patrzące, wciąż zcze piękne oczy zamgliły się nieoczekiwanie łzami, a surową twarz odmienił nagły skurcz wzruszenia; przyciągnęła Cecylię do łona, ucałowała czoło i pogładziła jej jasne włosy. Była to naprawdę wzruszająca chwila. Ma ten widok Farmy w błyskawicznym olśnieniu rzuciła się do nóg babki, błagając, by przebaczyła biednemu wujowi Jerzemu z Rzymu. Ku powszechnemu zdumieniu babka oświadczyła, że syn jej, wychrzczony czy nie, jest nadal jej synem i że nim umrze, chce go jeszcze uściskać. W ten sposób odwiedziny te zakończyły się wśród obfitości serdecznych wyznań, dając skromny przedsmak nastrojów raju na ziemi, wszyscy bowiem płakali, padali sobie w ramiona i całowali się, ile dusza zapragnie. Ukoronowaniem wszystkiego był list, który jakoś w lutym nadszedł z Diisseldorfu. Był to list urzędowy, opatrzony mnóstwem pieczęci z czerwonego wosku i podpisany ozdobnym zawijasem przez prezydenta miasta, doktora von Worringena. Zaczynał się uroczystym oświadczeniem, że czcigodni członkowie czcigodnej Rady Miejskiej miasta Diisseldorfu, zgromadzeni na specjalnym posiedzeniu, przesyłają panu Feliksowi Mendelssohnowi, zamieszkałemu w mieście Berlinie na Leipzigerstrasse pod numerem trzecim, najżyczliwsze pozdrowienia. Dalej list opiewał, że w związku z decyzją dyrektora dusseldorfskiej orkiestry, który po wielu latach nienagannego i chwalebnego pełnienia swych obowiązków postanowił zgłosić rezygnację, w związku z tym, że rzeczona rezygnacja wchodzi w życie z dniem pierwszym nadchodzącego miesiąca października, czcigodni członkowie Rady Miejskiej w uznaniu wyjątkowych uzdolnień muzycznych pana Mendelssohna, proponują rzeczonemu panu Mendelssohnowi stanowisko dyrektora dusseldorfskiej orkiestry, wraz z wszelkimi przywilejami, honorariami, dodatkami i specjalnymi uprawnieniami związanymi z tym stanowiskiem, a mianowicie: określoną gażą czterystu talarów rocznie, trzema sążniami drzewa opałowego 1 Jednym sążniem drzewa na podpałkę, dwiema baryłkami zwykłego wina reńskiego i jedną baryłką wina reńskiego wyborowego, oficjalnym tytułem apelmistrza miejskiego, jak również prezesa Towarzystwa Muzycznego. - Cóż to, ani ognia na kominku, ani światła? - głos Cecylii przerwał Jego dumania tak nagle jak kamień ciśnięty w szklaną taflę. - Co robisz w tym ciemnym pokoju? Oszczędzam pieniądze. - Odpowiedź utrzymana była w tonie -isruonej cierpliwości, jako wyrzut za ustawiczne oskarżenia o rozrzutność. - Cóż robić, świece są bardzo drogie, a ubogi kapelmistrz, zarabiający czterysta talarów rocznie... Z kobiecym zatroskaniem pokiwała głową i chciała już pociągnąć za sznur od dzwonka, kiedy zawołał ją. - Daj pokój temu dzwonkowi i chodź tutaj. Tutaj, na moje kolana - mówił przyciągając ją do siebie. - Muszę na ciebie popatrzeć. Powoli powiódł wzrokiem po jej ślicznej twarzyczce. - Dopiero dwadzieścia lat - westchnął przygnębiony - a już widoczne ślady daleko posuniętej starczej zgrzybiałości... - Cecylia z furią próbowała uwolnić się z jego objęć i musiał chwycić ją za przeguby dłoni. - Ale cóż, związani już jesteśmy nierozerwalnym węzłem świętego sakramentu mał żeństwa - tu westchnął z determinacją - więc zrobię, co tylko będę mógł. - No, popatrzcie tylko! - oburzyła się Cecylia walcząc bezskutecznie o swoje wyzwolenie. - Powinnam cię była zostawić tam, siedzącego na tej ławce! Maman miała rację. Nie sposób poznać mężczyznę, którego się poślubiło, wcześniej niż po zakończeniu miodowego miesiąca. - Twoja maman ma dar stwierdzania rzeczy oczywistych. A teraz jako twój pan i władca rozkazuję ci pocałować mnie. - Po tym coś powiedział? Za nic w świecie! - Czy mam rozumieć, że odmawiasz ucałowania swego małżonka? Czy wiesz, że mogę cię wtrącić do lochu za brak uległości małżeńskiej? Odpowiedziała mu drwiącą minką i dała prztyczka w czubek nosa. - Czy pani nazywa to pocałunkiem, Frau Mendelssohn? Stanowczo zamierzam odesłać cię z powrotem do twej rodzinnej wioski. - Frankfurt nie jest wioską - rzuciła porywczo. - To piękne miasto. O wiele piękniejsze od Diisseldorfu czy Berlina. - Jakaż śliczna była, gdy się gniewała. Oczy błyszczały, delikatne nozdrza rozdymały się, a młode piersi falowały pod stanikiem błękitnej sukienki. - I ludzie są tam o wiele milsi. - Być może, ale całować nie potrafią. Przyciągnąwszy ku sobie, lekko uniósł do góry jej twarzyczkę i złożył usta na jej ustach. Wargi miała wilgotne i miękkie i poczuł, że jej ciało osuwa się bezwładnie w jego ramiona. Długo nie wypuszczał jej z objęć. - Już trochę lepiej - oświadczył obojętnym tonem lekarza. - Ale trzeba jeszcze wiele wprawy. Zalecam codzienną lekcję. Szczęście składa się właśnie z takich głupstw, bo dla tego, co ma radość w sercu, wszystko jest powodem do szczęścia. - A poza tym - rzuciła w nowym wybuchu gniewu - wszystko tu jest o wiele droższe niż we Frankfurcie. Czy wiesz, ile ode mnie zażądali za obicie jednego krzesła? Cztery talary! _ Rozbójnicy! - wykrzyknął w głębokim oburzeniu. _ Ale wykłóciłam się z nimi i opuścili dwanaście fenigów. _ Cudownie! - W głosie Feliksa zabrzmiał lekki ton wyrzutu. - Ale idzisz, my przecież właściwie nie jesteśmy biedni. Czy nie wstyd ci tak trochę, troszeczkę, targować się z kupcami o dwanaście fenigów? - Kupcy nie szanują cię, jeśli się z nimi trochę nie potargujesz - odparła bez chwili wahania. - Tak mówiła maman. - Czy twoja matka nigdy nie przestaje mówić? _ To już impertynencja. A przecież, kiedy byliśmy zaręczeni, nieraz mi powtarzałeś, że dała mi doskonałe wychowanie. - To prawda. Ale, moja mała Cecylko, nie jestem biedny. I ty wiesz o tym. Jesteś bardzo zamożną damą. Jeśli nie wiesz tego sama, mogę cię o tym zapewnić. Po cóż więc te śmieszne parofenigowe oszczędności? Spojrzała na niego szeroko otwartymi oczami, jak gdyby powiedział jakieś nieprzyzwoite słowo. - Ależ Feliksie, to grzech trwonić pieniądze. - Owszem, ale nie fenigi. Posłuchaj mnie, kochanie, porozmawiajmy na ten temat rozsądnie. Poczuł, że lekko odsunęła się od niego. - Wielkie rzeki powstają z małych strumieni - odparła. Nad całym jej dzieciństwem wisiała zmora przysłów, powiedzonek i poczciwych komunałów, które, równe boskim rozkazom, stanowiły ucieczkę w ciężkich chwilach. - Pani domu, która nie dba o fenigi, niebawem przestanie dbać i o talary. Stanie się złą gospodynią, a potem i złą żoną i Bóg odwróci swe błogosławieństwo od jej domu. Uderzony głęboką powagą jej głosu, Feliks milczał przez chwilę. Ona naprawdę wierzyła, że nie dbając o fenigi stanie się rozwiązłą kobietą. Po raz pierwszy odczuł podstawową różnicę między nimi. Dla niego zbytek, a dokładniej mówiąc, dyskretna elegancja, którą zapewnić może jedynie zamożność, jest czymś niezbędnym. Pieniądze są po to, aby czerpać z nich przyjemność; nie wolno rzucać ich ostentacyjnie na prawo i lewo, ale też z całą pewnością nie należy chować ich w żelaznych kasach. Dla niej zbytek oznacza rozrzutność, a rozrzutność to grzech. Miał przekonanie, że jego świetny dom rodzinny w Berlinie nie zasłużył w jej oczach na aprobatę. ewnego razu powiedziała: „Bóg nie mieszka w pałacach". Było to jeszcze no z tych pobożnych powiedzonek, którymi przesiąkł w dzieciństwie jej ysi- Tak, Bóg gniewa się na widok rozrzutności, nawet jeśli ta rozrzutność tyczy fenigów. Bóg sprzyja ludziom łagodnym, skromnym i oszczędnym. - A w ogóle - zaczął znów, odsuwając od siebie te refleksje - czemu as P°krywać to krzesło? Mam nadzieję, że w przyszłym roku już tu nie będziemy mieszkać. Nie przypuszczasz chyba, że chciałbym przez całe życie być dyrygentem prowincjonalnej orkiestry, prawda? Pisał do mnie mói dawny nauczyciel muzyki, Zelter, że popycha moją sprawę w radzie opiekuńczej Wyższej Szkoły Śpiewu. Jeśli on w przyszłym roku ustąpi ze swego stanowiska, będę mógł je zająć. A następny krok to Berlińska Filharmonia. Czy chciałabyś być żoną dyrygenta berlińskiej orkiestry? Ale Cecylia nie okazywała radosnego podniecenia, jakie ogarnęło jego samego. - Wolałabym mieć własny dom i żyć szczęśliwie w małym, spokojnym mieście. - Ależ, Cecylko, w dużym mieście możesz być równie szczęśliwa! - zawołał. - Czy nie widzisz, kochanie, że dla mnie życie w jakiejś prowincjonalnej mieścinie to śmierć? W tym momencie odczuł, że dyskusja staje się zbyt poważna, a sytuacja między nimi napięta, i choć z trudem, powrócił do żartobliwego tonu, w jakim jeszcze przed chwilą paplali. - Może nie orientujesz się w tym, droga pani, ale poślubiłaś wyjątkowego mężczyznę, a wyjątkowy mężczyzna musi zajmować wyjątkowo wysokie stanowiska w wyjątkowo świetnym mieście. No, a teraz zróbmy tu trochę światła. Obiad był, jak zwykle, prosty, lecz wyborny. - Jedno trzeba przyznać frankfurckim gospodyniom - zauważył złośliwie - żywią swoich mężów doskonale. Pochwała ta wywołała błysk zadowolenia w jej oczach. W złotawym blasku świec uroda jej zdawała się jeszcze potęgować: było w niej coś promiennego, coś, co przypominało kwiat. Widok jej sprawiał prawdziwą rozkosz. Po raz nie wiem który przemknęła Feliksowi myśl, że gdyby nie szczególna łaska nieba, stałaby się bez trudu słynną kurtyzaną. Jakaś tajemnicza alchemia matki natury stopiła w jedno tak fascynującą urodę z taką czystością duszy. Oszczędna, nienaganna pani domu o twarzy awanturnicy... Rozmawiali potem o różnych rzeczach. Ona opowiadała mu niewinne i nudnawe ploteczki, zasłyszane na zebraniach kółka krawieckiego: żona pierwszego radnego pokłóciła się ze swoim krawcem, a żonie poborcy podatkowego pękła sznurówka od gorsetu, kiedy, oburzona, musiała siąsc poniżej żony skarbnika miejskiego. Cecylia bowiem już po paru tygodniach od przyjazdu do Dusseldorfu została członkinią różnych towarzyskich i charytatywnych organizacji tego miasta i podczas gdy jej męża wciąż jeszcze uważano za obcego przybysza z Berlina, ją miejscowe damy natychmiast przyjęły do swego rona jako jedną ze swoich. Wszystko im się w niej podobało, nawet lekki frankfurcki akcent czynił ją w ich oczach jeszcze milszą, a pochodzenie wszyscy słyszeli o rodzinie Souchay z Diisseldorfu - i zamożność, która, choć starannie ukrywana, była publiczną tajemnicą, dokonały reszty. Feliksa popularność żony trochę bawiła, poza tym traktował ją dość obojętnie; cieszył się jednak, że potrafi łatwo nawiązywać przyjazne stosunki z ludźmi i że nie będzie samotna w czasie długich godzin, które on spędzał na komponowaniu lub próbach z orkiestrą. - Jeśli nie będziesz się miała na baczności - zauważył ze śmiechem - w najbliższych dniach wybiorą cię prezeską kółka krawieckiego. - Mnie? Skądże znowu! Jestem za młoda. - Skromność jej była szczera i rozbrajająca. - Może za parę lat. Chciał powiedzieć, że za parę lat nie będą już w Diisseldorfie, ale w Berlinie, lecz powstrzymał się. - Będziesz najładniejszą prezeską, jaką kiedykolwiek miało kółko krawieckie - rzucił tylko. Wstając od stołu podziękowała mu za te słowa lekkim przymrużeniem błękitnych oczu, potem oboje przeszli do gabinetu na poobiednią kawę. Oboje woleli ten pokój od salonu, który był duży i oficjalny, a Cecylia niemało trudu włożyła w to, by go uczynić naprawdę zacisznym oraz nadającym się na chwile odpoczynku, i cel swój osiągnęła. Tu też spędzali wieczory, rozkoszując się spokojem i trzaskającym na kominku ogniem. W milczeniu pili z wolna kawę napawając się urokiem tej wieczornej chwili. Feliks odpoczywał oparłszy głowę o poręcz krzesła. To jest właśnie szczęście, życie w małżeńskim stanie, o którym niegdyś marzył... Świetny obiad w towarzystwie pięknej żony, radość i spokój. A teraz kawa przed wesoło trzaskającym ogniem... Spoglądając w płomienie, wracał myślą w przeszłość, niedawną przeszłość swej dziwnej poślubnej nocy. Późnym popołudniem wyjechali z Frankfurtu; szalony marcowy deszcz bił w okna karety skrzypiącej, kołyszącej się i podskakującej na wybojach wiejskiej drogi, która prowadziła 0 "Uroczej i ustronnej" gospody, wybranej przez kogoś tam dla nich na tę ftoc. Cecylią wyczerpana całodniowym napięciem, kościelną ceremonią w języku francuskim i również francuskimi nie kończącymi się przemowami zemu kapłani wszystkich wyznań to takie bezprzykładne, uroczyste Daauły?)7 a także ogromnym popołudniowym przyjęciem, tuliła się sennie Jego piersi. Potem zjedli obiad przy kominku w przygotowanym dla nich P°koju o niskim suficie, z grubo ciosanym, pociemniałym od dymu kowaniem, z małym okienkiem w głębi. Wino i szampan rozpaliły w nich sztuczną wesołość, sztuczne podniecenie. Śmiali się - ona, po szampanie zaśmiewała się po prostu - całowali się i pieścili na wpół przytomni ze zmęczenia i obawy... Poślubna noc nie powinna być nocą miłości - a przynajmniej nie trzeba uczyć ludzi, że być nią musi. Na okres miodowego miesiąca wyjechali do Paryża. Rozkosznie było patrzeć, jak podziw zapiera jej dech w piersiach, i czuć, jak jej mała rączka zaciska się na jego ramieniu na widok Luwru, Notre Damę, kawiarni i olśniewających magazynów. Uparł się, by jej kupić kompletną garderobę, toteż Cecylia po tygodniu już wyglądała jak czarująca paryżanka. Wpadli w wir zabaw i przyjęć. Codziennie proszony obiad. Każdy chciał poznać la belle madame Mendelssohn, a Jakub i Betty Rotszyldowie wydali na jej cześć wspaniały raut. Chopin, naturalnie, od chwili przyjazdu był do ich dyspozycji. Powodzenie, jakim cieszył się obecnie jako modny paryski nauczyciel muzyki, wciąż wprawiało go w osłupienie. -Mon cher Felix, czy wiesz, ile dostaję za lekcję? Dwadzieścia franków!... Wydawcy zaczęli kupować jego utwory. Wynajął przy Chaussee d'Antin eleganckie mieszkanie, dorobił się powozu i służącego - oczywiście Polaka - modnej garderoby i czterech tuzinów białych rękawiczek. Oczywiście pragnął i ich wprowadzić w świat kosmopolitycznej arystokracji, w którym się teraz obracał, i tak doszło do tego, że pewnego wieczoru udali się wszyscy troje na soiree dansante wydawaną przez hrabinę Potocką - tam spotkali Marię... Nagły ból nie różni się tak bardzo od nagłej rozkoszy - pozostaje wstrząsem, gromem z jasnego nieba. Dojrzał ją od razu: ubrana była w mgiełkę białego tiulu i oczywiście otoczona zgrają mężczyzn o zgłodniałych spojrzeniach. Poznał, że i ona go spostrzegła, ale na szczęście stało się to podczas tańca, więc mógł odwieść Cecylię w drugi koniec sali. W dwie godziny później, podchodząc do bufetu, aby przynieść żonie kieliszek szampana, poczuł na ramieniu dotknięcie czyjejś dłoni. Była to Maria, która czekała tu na niego, ukryta za aksamitną portierą. Była bardzo blada, a oczy miała rozszerzone, ogromne. - Więc masz teraz piękną żonę i może już o mnie zapomniałeś?.-• - szepnęła mu do ucha. - Ale ja cię nie przestałam kochać. - I zanim się zorientował, usta jej nagle, podstępnie zbliżyły się i spoczęły na jego ustach; poczuł ich pocałunek palący jak haust mocnego, czarnoksięskiego trunku. A potem zniknęła... - O czym myślisz, kochanie? - Głos Cecylii znów wyrwał go z zadumy- - Kawa ci stygnie. - Myślałem o tym, jak cudnie było w Szwajcarii, kiedyśmy wyjechali Paryża. - Z takich właśnie małych kłamstw składało się małżeństwo. Pamiętasz tę wioskę, drewniane szalety jak zabawki i naszą gospodę, "odobną ^0 zegara z kukułką. I rzeczkę, w której łowiłem ryby? _ I nigdy nic nie złowiłem - dokończyła, figlarnie mrużąc oczy. _ To dlatego, że ryby patrzyły na ciebie zamiast, jak przystoi, chwytać haczyk. _ Pojedźmy tam znowu na lato - zaproponowała nagle. - Z największą chęcią. Szwajcaria jest czymś jedynym w swoim rodzaju; to miniatura kosmosu. Człowiek czuje się przeniesiony do innego świata, świata piękna i pokoju. - Feliks postawił filiżankę na małym stoliczku. - Wiesz, napiłbym się koniaku. Cecylia rzuciła mu szczególne spojrzenie, ale wstała i podeszła do dzwonka, na którego dźwięk zjawił się Gustaw, a po chwili powrócił ze srebrną tacą zastawioną butelkami wódki. Ogrzawszy kieliszek w złożonych dłoniach, Feliks z zadowoleniem pociągnął łyk. - Wiem, co myślisz w tej chwili: oto kroczę prostą drogą do piekieł - roześmiał się pochwyciwszy jej ukradkowe i niespokojne spojrzenie. - Nie całkiem zgadłeś - odparła z lekką irytacją w głosie, nie odrywając się od swej włóczkowej robótki. - Owszem - upierał się. - Czytam to z twojej twarzy. Widzisz się już w roli żony pijaka i postanawiasz być dzielna. - Parsknął cichym śmiechem. - Moja ty córeczko pastora. - Trunek jest narzędziem szatana - oświadczyła. - A być córką pastora to nic złego. - Nawet przeciwnie. Ale dzięki temu twoje wyobrażenia o cnocie są tak wygórowane, że przypuszczalnie żaden śmiertelnik nie zdoła im sprostać. - Śmiał się teraz na głos. - A czy wiesz, czemu chciałem wypić tę przeklętą kropelkę koniaku? Dziś upływa dziewięć miesięcy od dnia naszego ślubu. - Ach, więc pamiętałeś - zawołała. - Najdroższy! - Rzuciła robótkę 1 usiadła koło niego na sofie. - A ja myślałam, żeś zapomniał. ~ Jak zwykle, źle mnie sądziłaś - powiedział wyciągając z kieszeni Szelki małe puzderko z jubilerską robotą. - Nie tylko nie zapom- em, ale przyniosłem ci taką małą błyskotkę. Oczywiście była o wiele roga i musiałem się strasznie targować, aby mi ją odstąpiono po lżonej cenie. *> j ~ *eraz kpisz sobie ze mnie - zawołała wyrywając mu z ręki eczko. Rzeczywiście kpił sobie z niej, ale taki już miał sposób bycia i nic jej to nie obchodziło w tej chwili. Pamiętał, nie znudził się nią, jak to czasem bywa po upływie miodowego miesiąca. - Och, Feliksie! - westchnęła zdławionym głosem, wpatrując się w broszkę - otoczoną brylancikami kameę. - Nie powinieneś był tego robić! - Tak sądzisz? Myślę, że masz rację. To naprawdę za droga rzecz- zastanowiłem się i lepiej oddam ją z powrotem. - Udał, że wyciąga rękę po klejnocik, ale Cecylia trzymała ją z całej siły i przyciskała do piersi. - Teraz wiem już, że wyszłaś za mnie tylko dla pieniędzy. Dobrze, poczekaj!... - Cudna jest, cudna, cudna! - wołała Cecylia tuląc broszkę do stanika sukni. - I ty jesteś cudowny! - zarzuciła mu ręce na szyję. - Jesteś najcudowniejszy, najpiękniejszy, naj... Szybkie, namiętne pocałunki spadały na jego policzki, uszy, kąciki ust i Feliks poczuł, jak przebiegają go rozkoszne dreszcze. Nie przestając paplać, burzyła mu ręką włosy i przytulała się do niego coraz mocniej, a te niewinne i zarazem zmysłowe igraszki, bliskość jej młodego ciała wznieciły, a potem rozpaliły płomień w jego krwi. Teraz on z kolei całował jej kark u nasady włosów, różowe konchy uszu, gładką i ciepłą szyję, a ona wydawała z siebie gardłowe, zduszone okrzyki, niby gniewne, a szczęśliwe. Ruchy rąk stały się porywcze i szybkie, poczuł, że zalewa go gorąca fala; nagle porwał ją w ramiona i wyrywającą się, roześmianą zaniósł do sypialni. - Będziesz miała nauczkę, nie budź w mężczyźnie bestii - powiedział rzucając ją na łóżko. Ta noc przyniosła im szczęście, więcej szczęścia niż którakolwiek z nocy, jakie dotąd razem spędzili. Oddała mu się bez zastrzeżeń i z taką swobodą, jakiej u niej nie znał. Po raz pierwszy poryw zmysłów był w obojgu jednakowo silny, a pieszczoty jej wyzbyły się nagle dawniejszej rezerwy. Później, leżąc obok niego, jeszcze szeptała słowa miłości: - Kocham cię, kocham... cię... - ledwie dosłyszalną litanię, która gubiła się w ciszy, nim dotarła do jego uszu. Wreszcie, z twarzą ukrytą na jego ramieniu, usnęła. A on leżąc wśród głuchej nocy, zaczął znów dumać. Tak, teraz naprawdę czuje, że jest żonaty... przekonał się na koniec, że ta piękna i skromna córka pastora, ta oszczędna pani domu, zdolna jest do prawdziwej namiętności. Należy do niego cała i na zawsze, a on chce mieć ją obok siebie, póki żyje. Nie żałował już niczego, niczego z przeszłości. Chciał tylko uczynić ją szczęśliwą, widzieć błysk rozkoszy w jej błękitnych oczach. To jego żona, a on jest jej mężem; ciałem i duszą stanowią jedno. Tak, czeka ich całe życie, pełne powikłań, czasem tak rozpaczliwie płaskie, niosące tajemne zawody, ale oni kochają się i ta miłość przetrwa. Razem, dłoń w dłoni, w zgodnym rytmie serc, wędrować będą po jego drogach. Nadeszła zima, a wraz z nią śniegi i lodowate wichry, ale Cecylii •e zaskoczyła. Nauczono ją, co należy robić, aby nie dopuścić jej w obręb Ą mu Każde podwójne okno zostało sprawdzone, każda obluzowana zawiasach okiennica naprawiona, każdy komin oczyszczony dokładnie rzeź małych, umorusanych sadzą kominiarczyków. W kuchni stały faski solonego masła i topionego tłuszczu, spiżarnia pełna była zapasów. Obiecane przez Radę Miejską sążnie drzewa złożone troskliwie w piwnicy. Teraz niech pada śnieg, niech szczypie mróz, niech wiatr wyje i szaleje, ile tylko zechce, młodym Mendelssohnom zacisznie jest w małym domku z widokiem na Ren. Wypuszczając się zaś poza jego ściany - Cecylia po zakupy lub zebrania krawieckich kółek, Feliks zaś na próby orkiestry - oboje potrafili bronić się przed natręctwem zimy. I o tym pomyślała Cecylia. Miła wełniana bielizna dla niego, pikowane kabaciki dla niej, grube wełniane rękawiczki, chroniące dłonie przed zziębnięciem, wszystko w najlepszym gatunku i niestety - najdroższe. Ale maman uczyła, że ciepła odzież kosztuje taniej niż doktorzy i że w tym wypadku nie ma co się targować. Gdyby tylko Feliks zrozumiał różnicę między tym, co ważne, a co nieważne... Ale on tego nie rozumie. Dla niego pieniądze są po to, aby je wydawać; i rzeczywiście potrafi je wydawać, nieraz na zupełne głupstwa! Miesiąc temu zjawił się w domu, niosąc ostrożnie maleńką paczuszkę. - Spójrz, Cecylko, spójrz, co ja kupiłem! Był podniecony jak dziecko w wigilijny poranek... - Czy to nie piękne?... Czy dałabyś wiarę, że ona ma ponad dwa tysiące lat? Popatrz na te piersi, na to wygięcie bioder! Rzeczywiście, nie ma głowy i tylko jedno ramię, ale cóż to szkodzi. Ona, naturalnie, nie chciała zranić jego uczuć, ale ze złości zbierało się jej niemal na płacz. Był to po prostu gracik, wstrętna, stara marmurowa ngurka nagiej kobiety, taka, jakie się widuje w muzeach. I tym był tak podniecony: nie spuszczał z niej oczu, głaskał pieszczotliwie. - Postawię ją na biurku, tak żebym mógł patrzeć na nią pracując. A czy -sz, Cecylko, handlarz nie chciał mi jej sprzedać, mówił, że trzyma ją na oroczne zakupy muzealne. Ale ja mu to szybko wybiłem z głowy! lewnie, że wybił - czterystoma talarami! Czterysta talarów - jego roczna gaża. Chwała Bogu, opanowała się, pamiętając, że dobra żona musi okazywać IWl pobłażliwość - przynajmniej na początku. Kiedy Feliks postawił ę na biurku, powiedziała nawet, że wygląda tu całkiem ładnie. Ale w parę dni później, kiedy był w dobrym humorze - bo bywały dni, kiedy głowę miał zaprzątniętą muzyką, a może czymś innym, i wtedy ogarniała go zaduma - przytuliła się do niego i powiedziała, że nazajutrz ma być u nich w domu zebranie krawieckiego kółka i jak on myśli: co te panie powiedzą na widok nagiej kobiety na jego biurku? On, rzecz jasna, wygłosił długą i płomienną mowę na temat „głupich prowincjonalnych gęsi" i o tym, jak bardzo szczęśliwy byłby, mogąc wyjechać z Diisseldorfu. Ona pozwoliła mu perorować do woli. Wreszcie spytał: - Nie podoba ci się ta figurka, prawda? - i schował ją do szafy. Na biurku już jej nie stawiał, co dowodzi, że mamon miała rację twierdząc, że przy pewnym nakładzie cierpliwości i taktu dobra żona zawsze potrafi przekonać męża, że jest w błędzie. Tej zimy Feliks bardzo gorliwie spełniał swe obowiązki dyrektora diisseldorfskiej orkiestry. Nie była to bardzo dobra orkiestra: Diisseldorf miał wygórowane ambicje artystyczne, ale sumy przeznaczone w budżecie na cele artystyczne były niewielkie. Artyści nie mogli więc poświęcać całego swego czasu na ćwiczenia muzyczne, lecz prowadzili sklepy lub grywali w oberżach, inni zaś byli zatrudnieni w różnych miejskich instytucjach lub posiadali na przedmieściach Diisseldorfu gospodarstwa. Na próby zjawiali się przynosząc skrzypce czy klarnety pod pachą, kiedy zaś padał deszcz, chowali instrumenty pod połę płaszcza. Byli to jednak poczciwi ludzie, dumni ze swego dyrygenta i starający się w miarę swych sił. I on także starał się, jak mógł. Lubił ich, a poza tym wiedział, że stanowisko, jakie zajmuje w Diisseldorfie, jest pierwszym szczeblem drabiny, po której chce się wznieść. Wielkie miasta, a zwłaszcza Berlin, obserwowały go tymczasem, a niekiedy wysyłały kogoś na zwiady, kto przywoził wiadomości o jego poczynaniach. Tak więc starał się zrobić wszystko, co można było zrobić w podobnych warunkach. Na próbach był cierpliwy, nie krzyczał, nie szalał ani nie pozwalał sobie na drwiące uwagi. Kiedy flecista, wiolonczelista lub grający na trąbie wziął złą nutę, mówił tylko: - Proszę sprawdzić, czy to nie błąd kopisty. To F powinno byc z krzyżykiem - a członek orkiestry, któremu w ten sposób zwrócił uwagę, był tylko wdzięczny. W czasie przerw kazał podawać kawę i opowiadał anegdotki o wielkich mistrzach: jak Handel w czasie opery dyrygował orkiestrą siedząc przy klawikordzie, potem wbiegał na scenę, by odśpiewać partię nieobecnego śpiewaka, potem pędził z powrotem na dół i znowu stawał się dyrygentem-Jak Haydn padał na kolana i modlił się o natchnienie, jak Mozart napisał Don Juana w dwa tygodnie, a Casanovą, stary bezbożnik, dopomógł mu LJl UVI Ul-Hl i.I i,!fl/Cl.| łożyć libretto, jak Beethoven grywał na skrzypcach w bońskiej orkiestrze... potem chwytał znów pałeczkę i próba zaczynała się od nowa. W czasie owych długich zimowych miesięcy Feliks osiągnął jeszcze jedno: poznał tajniki życia prowincjonalnego miasta. Cecylia okazała się w tym zakresie niezwykle pomocna. Ta dwudziestojednoletnia pani domu miała niezawodny instynkt towarzyski, konieczny, gdy wypadło orientować się w istnym labiryncie małomiasteczkowej hierarchii towarzyskiej. Diisseldorf liczył sobie tylko dwadzieścia osiem tysięcy mieszkańców, ale istniały w nim przedziały klasowe ostrzejsze niż w Indiach, a snobistycznych uprzedzeń więcej było niż w Londynie. - Czy my, Cecylko - lamentował czasem - naprawdę musimy zapraszać na obiad Worringena z żoną? To tacy nudziarze. - Ale on jest prezydentem miasta - odpowiadała, niemal niedostrzegalnie zaciskając wargi. - A ona na zebraniach kółka krawieckiego okazuje mi wiele uprzejmości. Zapraszali zatem na obiad Worringenów, a wraz z nimi von Schadowa, dyrektora Akademii Sztuk Pięknych, i sędziego Immermanna. Burmistrz perorował na temat potrzeb miasta Dusseldorfu, von Schadow, człowiek bardzo pobożny, tłumaczył, że malarstwo powinno być „kazaniem na płótnie", a Immermann, który był nie tylko sędzią, ale uczonym i poetą, unosił się nad Sofoklesem. - Cóż to za wyjątkowa indywidualność ten Sofokles! - gdakał swym piskliwym głosem. - Zarazem kapłan i wódz, człowiek o wielkim uroku osobistym i dowcipie, znający się na winie i jadle i nie gardzący uciechami zmysłów. Trochę także muzyk. Mając lat szesnaście prowadził chór, który odśpiewał pean po zwycięstwie pod Salaminą. Pasją Immermanna był teatr: płonął on namiętnym pragnieniem wystawienia swych przekładów greckich tragedii i z uporem nękał Radę Miejską rozprawami i pamfletami na temat konieczności stworzenia klasycznego teatru oraz korzyści, jakie by to przyniosło Dusseldorfowi. Podobne obiady były popisami umiejętności Cecylii. Worringena, rozprawiającego o sprawach krawiectwa, słuchała z takim napięciem uwagi, te był oczarowany. Von Schadowa podbijała uśmiechem. Immermanna zaś - komplementami. ~ Jak to musi być cudownie czytać po grecku i po łacinie! - szeptała odko, trzepocząc długimi rzęsami, z wyrazem czci i podziwu. Feliks wspominając uroczyste obiady wydawane na Leipzigerstrasse, •wietnione obecnością intelektualnej i artystycznej elity całej Europy, miechał się tylko i mówił niewiele, lecz w duchu obiecywał sobie po raz Wiadomo który, że wyrwie się jak najszybciej z tej dusznej i zabójczej atmosfery małomiasteczkowego życia. On i Dusseldorf... O nie! On, który podbił Londyn, który grał dla królowej angielskiej, on - mile witany w domach książąt i międzynarodowych bankierów... Na niego czeka Berlin Londyn, Paryż, Petersburg, może nawet Nowy Jork. Tam jego miejsce i, na Boga, tam je sobie znajdzie! Czasami próbował ukazać Cecylii różnice między wielkimi stolicami a pretensjonalnymi małymi miasteczkami; kpił z kulturalnych aspiracji Dusseldorfu, śmiał się z świętoszkowatej gadaniny von Schadowa, z fałszywych wyobrażeń Immermanna na temat Grecji, lecz ze zdumieniem stwierdził, że ona ma mu za złe te żarty. - To są porządni ludzie i nie powinieneś się z nich śmiać - powiedziała pewnego razu patrząc na niego ostro i z wyrzutem. - Rzeczywiście, to porządni ludzie, ale czy nie widzisz, że nie są naprawdę wybitni? Owszem, mają pewne uzdolnienia, ale nic poza tym. Tkwią tutaj, bo instynktownie czują, że tu jest ich miejsce. W Berlinie czy w Londynie byliby niczym, tu grają rolę wyroczni. Czy nie widzisz, kochanie, że to drugorzędne znakomitości? - Nie, nie widzę. - Głos jej był chłodny, niemal ostry. - Pan von Schadow jest sławnym malarzem. Jego płótna wiszą w wielu muzeach. A pan Immermann jest wielkim uczonym i sędzią. Spojrzał na nią jak na kogoś obcego. Trudno, nie rozumie tego i nigdy nie zrozumie. Naprawdę lubi tych ludzi, jest pod ich urokiem. Nie dostrzegłaby różnicy między płótnem von Schadowa a Delacroix, utworem Immermanna a Goethego. - Masz rację, Cecylko. To porządni ludzie i nie powinienem z nich żartować. A teraz opowiedz mi, coś dziś robiła. Nadeszła wiosna, która Feliksowi przyniosła gorzkie rozczarowanie. Na skutek mnóstwa intryg i oporów upadła jego kandydatura jako ewentualnego dyrygenta w Wyższej Szkole Śpiewu. Nauczyciel Feliksa, Zelter, donosił w długim i smutnym liście, czemu starania jego pozostały bezowocne. Członkowie rady opiekuńczej uznali, że Feliks jest za młody, aby stanąć na czele tak ważnej i czcigodnej instytucji; poza tym pozostawała kwestia wyznania. Wyższa Szkoła Śpiewu jest instytucją chrześcijańską, poświęconą głównie muzyce kościelnej, i członkowie rady opiekuńczej, nie negując jego wyjątkowych uzdolnień artystycznych, mniemali, że powoływać na stanowisko dyrygenta człowieka innej wiary byłoby rzeczą nierozsądną-Na jego miejsce mianowano niejakiego Rungenhagena. Te nowiny wstrząsnęły Feliksem. Nadzieje na wyjazd do Berlina zostały za jednym zamachem zniweczone. Ogarnął go nastrój zadumy i przygnębienia. - Przyznają, że jestem lepszym muzykiem, ale stanowisko oddają k mu innemu, ponieważ jestem młody i jestem Żydem - tak oto z gniewem komentował całe zdarzenie. W tym ciężkim dla niego okresie Cecylia była uosobieniem cierpliwości i zrozumienia, a on, widząc, że jego berlińskie mbicje nigdy nie były bliskie jej sercu, szczerze podziwiał jej altruizm i oddanie. - Jesteś niezwykłą kobietą - powiedział kiedyś biorąc ją w ramiona. -1 nie wiem, dlaczegoś w ogóle wyszła za mnie za mąż. Jestem kapryśny, samolubny, próżny; i może wcale nie jestem tak znakomitym muzykiem, jak przypuszczam, a tylko jeszcze jednym Immermannem czy von Schadowem. - Nie mów tak - obruszyła się gorąco. - Jesteś wielkim muzykiem, a oni przekonają się o tym niedługo i będą żałować. Jesteś przecież cudownym dyrygentem; a także kompozytorem. Zupełnie takim jak Beethoven czy Mozart. Wzruszony tym niebotycznym komplementem, Feliks uśmiechnął się. To jasne, próbowała go po prostu pocieszyć, ratować jego zranioną miłość własną. Na muzyce nie znała się przecież zupełnie i nazwisko Beethovena czy Mozarta znaczy dla niej bardzo niewiele. Stoi wiernie przy mężu, przy swym biednym, nieszczęśliwym, nie znajdującym uznania mężu; spełnia obowiązek żony. - Moja najdroższa Cecylka - szepnął całując jej jasne włosy. - Mała, wierna, kochana żoneczka!... Zapomnijmy o całej tej głupiej historii. Ostatecznie, mam tu pracę, mam najpiękniejszą, najbardziej uroczą kobietę za żonę. Jesteśmy zdrowi, mamy miły domek, kochamy się, a za trzy tygodnie będziemy w Szwajcarii. Czegóż więcej może żądać człowiek od życia? Możliwie szybko wybrali się więc do Szwajcarii i zamieszkali znów w podobnej do dziecinnej zabawki wiosce nad jeziorem Thunn. Nic tu się nie zmieniło. Gospoda, w której się i tym razem zatrzymali, podobna była 0 zegara z kukułką, a jej właściciel powitał ich z równie szczerą jak wówczas serdecznością. Szczęśliwi jak nigdy dotąd, nawet w swym diodowym miesiącu, chodzili trzymając się za ręce na długie spacery po zesianych słońcem cienistych lasach, łowili pstrągi w przezroczystym irskim strumieniu, a raz, potknąwszy się, wpadli do wody. Długie godziny 'C ali na zielonych łąkach, gdzie leżąc obok siebie na trawie wpatrywali v P°tcżne śnieżne szczyty, podobne do zastygłych fal wzburzonego rza'l wsłuchiwali się w dalekie granie dzwoneczków pasących się krów. U Berlinie nie wspomniał ani razu, natomiast opowiedział jej, jakie y snuje na najbliższą zimę, którą spędzą w Diisseldorfie. - Myślę, że powinienem wykonać któryś z moich własnych utworów Nie masz pojęcia, jaka to rozkosz dyrygować wykonaniem własnego utworu nawet jeśli orkiestra nie jest najlepsza. Poza tym Immermann mówił mi, że' Rada Miejska ostatecznie przyjęła jego plan otwarcia nowego teatru. Może nawet będziemy wspólnie pracować nad operą, którą zawsze chciałem napisać. Oparta będzie na Burzy Szekspira, a on może mi dostarczyć dobrego libretta. Widzisz, kochanie, niełatwo jest napisać dobre libretto. - Jestem pewna, że pan Immermann napisze piękne libretto. Cecylia widząc, że Feliks pogodził się z myślą o życiu na prowinqi, była szczęśliwa. Wielkie miasta, pełne pięknych a pozbawionych skrupułów kobiet, napełniały ją przerażeniem. - Może nawet zdołamy stworzyć w ciągu zimy dwie albo trzy opery. On zajmie się wszelkimi praktycznymi sprawami, ja będę czuwał nad stroną artystyczną, ćwiczył chór i prowadził orkiestrę. Wyobraź sobie na przykład: dyrygować w Diisseldorfie Don Juanem! - To będzie wspaniałe! - Opera nic jej nie obchodziła, chciała tylko podzielić jego entuzjazm, gdyż dobra żona musi okazywać zainteresowanie pracą męża. - Ale mam nadzieję, że zadowolisz się dyrygowaniem, a od operowych śpiewaczek będziesz się trzymał z daleka. Obrzucił ją szybkim spojrzeniem. Czyżby słyszała coś o Marii? - Ależ moja droga, nie spojrzałbym nawet na inną kobietę. Jestem już starym i statecznym małżonkiem. - Stary nie jesteś, a nie wiem też, jak jest z twoją statecznością - odparła z uśmiechem. Ten nagły przypływ zazdrości sprawił mu rozkosz: dowodził, że Cecylia go kocha. Prawdziwa miłość idzie zawsze w parze z zazdrością. - Nie masz żadnych powodów do obaw - powiedział. Wróciwszy do Dusseldorfu Feliks wspomniał Immermannowi, że marzeniem jego życia jest napisanie opery opartej na Burzy Szekspira. Sędzia natychmiast ofiarował swe usługi jako librecista. - Choć moje upodobania naukowe kierują mnie w stronę Grecji, jestem również wielbicielem wielkiego barda Anglii. Szekspir, ach! Cóż za wspa niałość języka, potęga metafory!... Niebawem spadł na Feliksa istny potop wierszy niemieckiego barda, wierszy po większej części złych. Z przerażeniem zorientował się, że rozpętał lawinę. Najostrożniej w świecie odważył się na kilka poprawek, zaproponował parę niewielkich zmian, natknął się jednak na coś łatwiej zapalnego od wszelkich środków wybuchowych - na próżność poety. Przyszły librecista pobladł, wpadł w gniew, potem wybuchnął obelgami. Czyżby muzycy znali się poezji? Trzeba było istnych cudów wymowy ze strony Feliksa, aby nie d szło do zupełnego zerwania stosunków. Uciekł się do niezręcznych • nieszczerych wymówek. Libretto jest doprawdy arcydziełem, bezcennym klejnotem poezji, ale jemu obowiązki dyrygenta diisseldorfskiej orkiestry nie zostawiają dość czasu na pracę kompozytorską. Immermann, który - aczkolwiek poeta - nie był człowiekiem głupim, udawał, że wierzy w te tłumaczenia, ale zrodził się między nimi pewien chłód. Podtrzymywano starannie pozory przyjaźni, poeta bywał od czasu do czasu w domu Mendelssohnów na obiedzie, ale o Szekspirze więcej już nie było mowy. Tymczasem jednak uwagę obu pochłonął inny projekt. Rada Miejska dojrzała wreszcie korzyści, wagę i palącą konieczność zorganizowania w Diisseldorfie dorocznego sezonu operowego. Immermann ledwie mógł opanować niezwykłe podniecenie. - Oczywiście - zapewniał Feliksa - panu zostanie zlecona cała część artystyczna. Nikt się w to nie będzie mieszał. Będzie miał pan wolną rękę, carte blanche, jak mówią we Francji. Ja zajmę się wyłącznie praktycznymi szczegółami, a dzięki naszym wspólnym wysiłkom miasto nasze dorówna Berlinowi. Feliks był naprawdę przejęty. Oto nastręcza się możliwość pokazania tym durniom z Wyższej Szkoły Śpiewu, kto on zacz, kogo tak lekceważąco potraktowali. Na początek wybrał swą ukochaną operę, Don Juana, i z zapałem przystąpił do prób. W porze obiadowej opowiadał Cecylii o swoich nadziejach, a ona słuchała z cierpliwym i zachęcającym uśmiechem na ustach. Może to właśnie przywiąże go do Dusseldorfu, uleczy z ustawicznego niepokoju. Człowiek nieraz sam kuje żelazo na łańcuch, którym się spęta. Wystawienie opery to przedsięwzięcie w najlepszym razie skomplikowane i niełatwe, Feliks zaś stwierdził, że może stać się zadaniem nadludzkim oraz szybką a prostą drogą do postradania zmysłów. Nieopatrznie zgodził się zająć podpisaniem kontraktów ze śpiewakami i rozpoczął pertraktacje z nimi w Berlinie, Dreźnie, Stuttgarcie i innych miastach, a przy e] okazji przeżył wiele ciężkich utrapień, jakie są zmorą dyrektorów eatrow. Przekonał się, że tenorzy mają na temat swej wartości jak najbardziej ^gorowane mniemanie, że są wymagający, pyszni, zazdrośni i nieobliczalni, >rzy tym we wszystkim skłonni dopatrywać się obrazy swej godności, rasnięcia honoru artysty. Śpiewaczki są bodajże jeszcze gorsze: posiadają zystkie wady swoich kolegów mężczyzn, a ponadto parę innych, swoich snych. Awanturują się, płaczą albo dąsają, a każdą uwagę dotyczącą ich 6Wu traktują jak osobistą zniewagę. Wracał do domu zmęczony, zgnębiony, przeklinając wszystkie primadon-ny, Immermanna, Radę Miejską, a także siebie samego za to, że dał się złapać w tę operową pułapkę. - Cóż za głupiec ze mnie, po cóżem dał się wplątać w te małomiastecz kowe idiotyzmy? - wzdychał nieraz. Zamęt wzrastał z każdym dniem. W teatrze panowało zniecierpliwienie Feliks także, przepracowany, żyjący w stałym napięciu nerwów, tracił niekiedy równowagę ducha. Z przejmującą jasnością widział teraz całą nonsensownosc tego pomysłu. Poziomu nie można nadrobić improwizacją ani współpracy wyczarować czarodziejską różdżką. Immermann, nie lepszy w roli organizatora niż librecisty, stał się ofiarą megalomanii. Przypisywał sobie świetne zdolności kierownicze, grzmiącym głosem wydawał jakieś rozkazy, które nazajutrz odwoływał. Feliks orientował się już, że zmierzają do katastrofy, ale na odwrót było za późno. Pewnego dnia Immermann oświadczył niespodziewanie, że ceny biletów zostaną dwukrotnie podniesione. Wielka sztuka -jak twierdził - nie jest dla biedaków; tylko zamożni mogą sobie pozwolić na subtelne rozkosze kultury. Echa tych opinii dały się odczuć w dniu otwarcia teatru: sala była nabita pod strop, ale publiczność - raczej niechętna. Już w czasie pierwszej sceny dały się słyszeć gwizdy, które w dalszym ciągu opery przybierały na natarczywości i sile. Niebawem powstał gwar, którego nie sposób już było opanować, a płynący ze sceny śpiew podsycał tylko zapamiętałe wrzenie na widowni. Spuszczono kurtynę; Feliks zniknął za kulisami, gdzie natknął się na Immermanna. Ten blady, z rozwichrzonym włosem, bezradnie zaciskający pięści wydawał jakieś nonsensowne rozkazy i bliski szaleństwa groził aktorom. Z kolei rzucił się na Feliksa obwiniając go o poniesioną klęskę i bełkocząc niezrozumiale, obrzucał go obelgami, wylewał całą tajoną dotąd urazę. Feliks - wedle jego słów - nie jest ani muzykiem, ani dyrygentem, jest nikim. - Nikim, po prostu Żydem! - cisnął na koniec jadowicie. Feliks pobladł i wyszedł. Nazajutrz spokojnie zawiadomił Radę Miejską, że z osobistych powodów rezygnuje z zajmowanego stanowiska przy końcu bieżącego sezonu, natychmiast po Festiwalu Reńskim, to jest już za dwa miesiące. Festiwal - wielkie muzyczne wydarzenie roku - będzie jego pożegnalnym dziełem, a pragnął także, aby było zadośćuczynieniem i triumfem. Tak się też stało. Pogoda była prześliczna. Już na przeszło tydzień naprzód zaczai do Diisseldorfu napływać mieszkańcy okolicznych miasteczek. Przyjeżdżali bryczuszkami, drabiniastymi wozami, koczami. Przybywały też pieszo całe dziny: mężczyźni w najlepszych niedzielnych ubraniach, z kapeluszami uniętymi na tył głowy i polnymi kwiatami w klapie surduta, kobiety, barwnych spódnicach i czepeczkach, prowadziły za rękę dzieci. Ludzie ci yy rok czekali na tę okazję, a teraz z radością godzili się na wszelkie niewygody i wobec przepełnienia gospod spali po sześć osób w jednej izbie. Rankiem mężczyźni golili się bezceremonialnie przy fontannie na głównym placu miasta, żartując między sobą w swym miękkim dialekcie, gdy tymczasem małżonki ich wydobywały z łozinowych koszyczków parówki i kiełbasę. Na trzy dni przed początkiem festiwalu zjawił się Abraham Mendelssohn, jak zwykle, w towarzystwie swej podróżnej świty. - Przyjechałem zobaczyć cię, Jakubie - oświadczył śmiejąc się, uszczę śliwiony - i stwierdzić, czy miałem rację pozwalając ci odejść z banku, czy też nie. Obecność ojca stała się dla Feliksa ostatecznym bodźcem, który kazał mu przejść siebie samego. Na jego cześć wykonał Izraela w Egipcie Handla, a kiedy obrócił się, by się skłonić publiczności, ujrzał ojca klaszczącego zapamiętale i łzy spływające z zamglonych oczu starca. - Dumny jestem z ciebie, Jakubie - odezwał się w kilka dni później bankier, kiedy znaleźli się sami w gabinecie Feliksa. - Odjadę stąd szczęśliwy. - W głosie jego brzmiała czułość i powaga. - Do tej pory byłem znany jako syn swego ojca, teraz będę znany jako ojciec swego syna. Po raz pierwszy Feliks zauważył, jak się ojciec postarzał. Widział już bardzo słabo, ruchy jego utraciły dawną żywość, a ton głosu - dawne kłótliwe brzmienie. Z bólem uprzytomnił sobie, że starzec nie pożyje już pewno długo. - Postaram się, ojcze, wynagrodzić ci wszystkie kłopoty, jakie miałeś z mojego powodu, i odpłacić za wszystko, coś dla mnie zrobił. Nie sądź, że nie wiem, kto mi zapewnił to stanowisko - dodał siląc się na wesołość. Bankier odchrząknął z zakłopotaniem. - Widzisz, Jakubie, będąc we Frankfurcie dla uregulowania spraw związanych z twoim małżeństwem, dowiedziałem się, że dyrygent dussel- dorfskiej orkiestry zamierza właśnie ustąpić i... - I przyjechałeś tu natychmiast, aby przekonać go, że nikt nie zastąpi >° eP*eJ niż twój rodzony syn... - Pochylił się nagle i ujął ręce ojca w swoje tonie. - Nigdy ci się dość nie odwdzięczę. ~ To nic trudnego: wystarczy jeden przynajmniej wielki i piękny czyn w twoim życiu. - Będę się starał, ojcze. Tymczasem dzięki tobie jestem najszczęśliwszym °Wiekiem na świecie. Mam cudowną żonę, otwierają się przede mną nowe perspektywy: dziś rano dostałem list od rady opiekuńczej Wyższei Szkoły Śpiewu. Rozważono tam ponownie moją kandydaturę i oto proszą mnie, abym jeszcze przed nastaniem jesieni przyjechał dla omówienia szczegółów, a potem objął stanowisko jej dyrektora. - To naprawdę wielki zaszczyt dla człowieka tak młodego. Czy rozmawiałeś o tym z Cecylią? Feliks zawahał się. - Jeszcze nie, ojcze. Jej się wydaje, że bylibyśmy szczęśliwsi mieszkając w niewielkim mieście. Pomówię z nią, kiedy wyjedziemy na lato. Na pewno zrozumie. Starzec milczał przez chwilę, potem rzekł: - Kobiety mają niekiedy dziwne przeczucia. Nie kto inny, a twoja matka poddała projekt, abyśmy przeprowadzili się z Hamburga do Berlina. Jeśli będziesz słuchał rad Cecylii, na pewno nigdy tego nie pożałujesz. Dobra żona to największy skarb, jaki może przypaść człowiekowi w udziale, nawet jeśli czasem wydaje mu się, że jest inaczej. Natychmiast po wyjeździe Abrahama Mendelssohna Cecylia zaczęła pakować się i likwidować dom. Z ciężkim sercem zdejmowała zasłony, które tak radośnie wieszała przed dwoma laty. Obrazy, bibeloty, dagerotypy w złotych ramach, jeden po drugim opuszczały swe miejsca i wędrowały do otwartych skrzyń. Nawet „wstrętna" figurka nagiej kobiety, wydobyta z szafy stała się teraz jeszcze jedną kroplą drążącego żalu. Tak, byli naprawdę szczęśliwi w tym przytulnym domku z widokiem na Ren. Przeżyli tu niejedną chwilę w spokoju i serdecznej czułości, a przede wszystkim zaczęli się wzajemnie poznawać. A teraz oto wyjeżdżają, wyjeżdżają jak Cyganie, bo nie wiedzą nawet dokąd. Feliks złożył rezygnację. W owym czasie nie próbowała nawet wpłynąć na to, by zmienił postanowienie: zbyt boleśnie był dotknięty i zbyt gniewny. Po festiwalu, który był jego triumfem, Rada Miejska błagała go, aby pozostał. Odmówił. O, potrafi być uparty! Poznała go i od tej strony. Słuchał, co mówiła, zazwyczaj postępował zgodnie z jej radą, ale jeśli wbił sobie coś w głowę, nawet Duch Święty nie potrafiłby go odwieść od tego. Teraz na przykład nie ma zapewnionego stanowiska, nie ma nawet żadnych poważnych widoków na nie, a zdaje się nie troszczyć o to wcale. Otrzymał co prawda list z jakiegoś uniwersytetu, w którym proponowano mu katedrę muzyki, ale wrzucił go do ognia. - Ja profesorem! Czy możesz mnie sobie wyobrazić jako profesora. Tu odegrał krótką pantominę, pokazując, jak nadęty profesor w okularach przemawia do swych uczniów, a ona musiała się śmiać, mimo że nie d ' iechu jej było. Gdzie się też udadzą po lecie spędzonym w Szwajcarii?... p zypuszczalnie do Berlina. Jemu na tym ogromnie zależy, a zresztą dzieżby indziej mogli pojechać? Z pewnością nie do Frankfurtu, tej ^dziury"/ jak go nazywał. Ha, cóż, Bóg czuwa nad nimi i nad każdym ich fokiem. Potem w towarzystwie Feliksa składała wszystkim znajomym pożegnalne wizyty. Był jak zawsze uprzejmy, mówił to, co trzeba, lub siedział z nieco bladym uśmiechem na twarzy, ale ona wiedziała, że nudzi się i wzdycha do chwili wyjazdu. Wreszcie nadszedł ten oczekiwany dzień. Gustaw i Katarzyna mieli pozostać w domu i czekać na dalsze instrukcje, Feliks zaś, ledwie wsiadł do dyliżansu i opuścił Diisseldorf, poczuł się wesoły jak ptaszek. - Boże, jakiż jestem szczęśliwy, że mam to za sobą - powiedział z westchnieniem ulgi. - Jeśli ktoś zacznie ze mną mówić o muzyce, będę strzelał. Przez dwa miesiące nie chcę robić nic, tylko jeść, spać... - Łowić ryby. - Nawet i na to nie mam ochoty. Chcę tylko leżeć na trawie z głową opartą o twoje kolana i drzemać. Pewnego dnia, w trzy tygodnie później, spełniły się marzenia Feliksa. Dokoła nich, jak zielony dywan, rozciągała się łąka. Słomkowy kapelusz Cecylii leżał na trawie, podobny do ogromnej stokroci. Opodal szumiała rzeka, a jej fale pieniły się wśród wilgotnych głazów. Było wczesne popołudnie, czas bezchmurny i słońce wisiało wysoko na pogodnym niebie. - Czy uprzytamniasz sobie, że już ponad godzinę leżysz tak z głową na moich kolanach? - spytała. Feliks dalej gryzł w zębach źdźbło trawy. - Człowiek stworzony jest do tego, by leżeć na plecach - oświadczył po chwili sentencjonalnie. - Rzut oka na budowę ludzkiego ciała powinien by cie o tym w pełni przekonać. Gdyby Bóg przeznaczył człowiekowi pozycję stojącą, dałby mu kształt piramidy. - Spod przymrużonych powiek spojrzał la jej pochyloną ku niemu twarzyczkę. - Ty byś na przykład była bardzo Przyjemną dla oka piramidą. Z pobłażliwym uśmiechem matki, która słucha, jak jej dziecko opowiada głupstwa, potrząsnęła głową. - Nigdy nie będziesz dorosły. ~ Mężczyźni dorastają i z biegiem lat stają się coraz mądrzejsi zystojniejsi. Kobiety natomiast najpierw rosną wzwyż, potem wszerz y ko stają się zupełnie odrażające. Takie jest prawo natury. °tem znów zapadł w milczenie, tylko źdźbło trawy poruszało się ]e§0 uśmiechniętych wargach. Cecylia pochyliła się i pocałowała go w czubek nosa. - Możesz mówić, jakie chcesz głupstwa, i tak cię kocham. Była szczęśliwa, bo Feliksa opuściło napięcie, w jakim żył przez ostatnie tygodnie w Diisseldorfie, i odzyskał wrodzoną wesołość, ową drwiącą, nieco złośliwą wesołość, w której wyrażało się wewnętrzne zadowolenie z siebie Początkowo ta jego młodzieńcza paplanina wprawiała ją w zdumienie, a nawet w rozpacz; ludzie żonaci, zgodnie z jej wyobrażeniem, powinni być poważni małomówni, myślący stale o poważnych rzeczach. Teraz rozumiała, że jest to odruch odprężenia, instynktowny odpoczynek nadwrażliwej nerwowej natury. - Czy nie chcesz przejrzeć poczty? Nadeszła dziś rano. - Wyrzuć ją precz - odparł machnąwszy niedbale ręką; potem bez żadnego przejścia ciągnął. - Szwajcarzy to najmądrzejszy naród na świecie. Mimo różnych narodowości, różnych religii i różnych kultur, mimo terytorium nie większego od chustki do nosa, na którym się tłoczą, potrafią żyć w pokoju sami ze sobą i z sąsiadami. - Spojrzał na nią, jak gdyby pochłonięty jakąś głęboką myślą. - Teraz już nie mam wątpliwości, że udało ci się złapać mnie na męża przede wszystkim dlatego, że twój ojciec był Szwajcarem. - Złapać na męża, powiadasz? - spytała żartobliwie, wichrząc mu włosy. - Oczywiście. Byłaś wówczas osiemnastoletnią starą panną i usychałaś z tęsknoty za mężem. Ujrzawszy mnie zmiarkowałaś od razu, że jestem studnią mądrości, ideałem uprzejmości, że cechuje mnie odwaga lwa, szlachetność słonia... - Będziesz czytał korespondencję czy nie? - ucięła Cecylia. - Ha, trudno - jęknął siadając. - Spójrzmy na te przeklęte listy. Cecylia wyjęła plik listów z pełnego kwiatów koszyczka i podała mu. Przerzucał je, ciskając koperty na jej kolana. Nagle dłoń jego znieruchomiała. - A to co? - bąknął pod nosem do siebie, a kiedy łamał woskowe pieczęcie, na czole pojawiła się bruzda - oznaka skupienia. - Co to takiego, najdroższy? - spytała, gdy skończył czytać. - List od rady opiekuńczej lipskiej orkiestry Gewandhaus. Proponują mi stanowisko dyrygenta; piszą, że sam król wspominał moje nazwisko. - Król? Jaki król? - Fryderyk August II, kochanie - odparł opanowawszy ogarniające go zniecierpliwienie. - Król Saksonii. Lipsk leży w Saksonii - dodał zbędne objaśnienie. - To wiem, ale dlaczego on... - Dlatego że poznałem go w Anglii, kiedy grałem na dworze królowe] - tłumaczył siląc się na spokój. - Przyszedł z księciem Albertem. Ale i to nie wchodzi w grę - machnął niechętnie ręką. - Nie przyjmę tej oferty. - _ Dlaczego? - Niebieskie oczy Cecylii rozszerzyły się lękiem. - Nigdzie indziej nie znajdziesz pracy. popatrzył na nią. Tak, dłużej już nie da się uniknąć tej rozmowy, której tak się obawiał. - Właściwie to już znalazłem. Zacinając się opowiedział jej o otrzymanej jeszcze w Diisseldorfie ofercie z berlińskiej Wyższej Szkoły Śpiewu i próbował wytłumaczyć, dlaczego nie wspomniał o niej do tej pory. - Było to w czasie festiwalu, wszyscy żyliśmy w napięciu, czułem, że nie moglibyśmy spokojnie na ten temat porozmawiać. Wyczuł, że to kłamstwo sprawiło jej przykrość, ale słuchała dalej bez słowa, nie odrywając oczu od jego ust. Z rosnącym zdenerwowaniem nakreślił przed nią korzyści berlińskiej propozycji. - Pomyśl tylko, mam tam rodzinę. Moglibyśmy zamieszkać razem albo mieć własny dom, naprawdę piękną siedzibę. Moglibyśmy przyjmować ciekawych ludzi. Nie było to najlepsze postawienie sprawy, zorientował się od razu. Ona nie chciała „naprawdę pięknej siedziby", nie chciała przyjmować „ciekawych ludzi". - A poza tym gaża jest o wiele wyższa - dodał w nadziei, że trafi do jej zmysłu oszczędności. - Prawie dwa razy wyższa. - Widział, że to wszystko nie robi na niej wrażenia. - Na litość boską, czemu jesteś przeciwna wyjazdowi do Berlina? - krzyknął prawie. - Nie powiedziałam, że jestem przeciwna. - Ale jesteś przeciwna. Czytam to z twojej twarzy. Dlaczego? To piękne miasto, polubiłabyś je na pewno. - I ja jestem pewna, że bym je polubiła, ale chcę, żebyś przyjął propozycję z Lipska. - Mówiła całkiem spokojnie i cicho jak uparte, nierozsądne dziecko i to doprowadzało Feliksa do rozpaczy. - Ale dlaczego? - powtórzył podniesionym już głosem. - Musisz mieć jakieś powody. - Nie wiem dlaczego - odparła łagodnie tym samym, doprowadzającym go 0 Wsciekłości, tonem. - Po prostu mam przeczucie, że powinniśmy tam pojechać. w • No wiesz, przeczucie! - krzyczał już Feliks. Wolałby kłótnię, wyraźne -leranie się argumentów, a ona po prostu stwierdzała, że ma „przeczucie". ~ Czy nie wiesz, że Lipsk jest również małą mieściną? - ciągnął chwytając ręce. - To drugi Diisseldorf. Może troszkę większy i z lepszą orkiestrą. Nie awet stolicą Saksonii; król ze swym dworem przebywa w Dreźnie. Opera v Dreźnie. Lipsk nie ma nic poza uniwersytetem i salą koncertową o achu gildii sukienników zwanym Gewandhaus. To będzie to samo życie co w Dusseldorfie. Tacy sami przyjaciele: nadęci profesorowie, tłuś piwowarzy, zamożni kupcy. Czy tego chcesz?... Czy chcesz, żebym prze całe życie był małomiasteczkowym dyrygentem? Dwa, trzy lata w Lipsku dwa, trzy lata w Stuttgarcie, Kolonii czy Frankfurcie, Gdańsku czy Monachium' kiedy mogę natychmiast znaleźć się w Berlinie? Czy nie pojmujesz, że jako dyrektor Wyższej Szkoły Śpiewu mam szansę otrzymać to samo stanowisko w Berlińskiej Filharmonii, z chwilą gdy ono zawakuje? Byłbym pierwszym muzykiem w Niemczech. Byłbym... - Urwał, nagle znużony. - Nie rozumiesz tego, po prostu nie rozumiesz. Nachyliła się nad nim niżej i powiedziała łagodnie, jakby usprawiedliwiając się: - Jeśli zechcesz, kochany, pojadę z tobą do Berlina. - Nie chcę, jeśli masz to robić wbrew sobie - rzekł markotnie. - Naprawdę, tak mi przykro. I nie myśl, proszę, że kieruje mną egoizm. Przysięgam ci, że nie myślę o swoich osobistych upodobaniach, tylko mam jakieś dziwne przeświadczenie... Nie potrafię tego wytłumaczyć. Jakby przeczucie. Jakby sam Bóg chciał, abyśmy pojechali do Lipska. Kobietom nie sposób przemówić do rozumu, nie wysuwają żadnych argumentów, nie dbają o logikę. Opowiadają o przeświadczeniach, przeczuciach, o Bogu... Jak się z nimi spierać? Ojciec powiedział, żeby słuchać jej rad. Może to jeden z tych wypadków, gdy kobieta kieruje się rzekomo właściwą sobie intuicją? No, i w końcu jest jego żoną. Chce, żeby była szczęśliwa. - Dobrze - powiedział uśmiechnięty, poddając się. - Na rok lub dwa spróbujemy zamieszkać w Lipsku. A wtedy z leżącej u ich stóp doliny odpowiedziało jakby echo - dalekie dzwonienie dzwonów. Księga druga Miłość niejedno ma imię V Jego królewska mość, Fryderyk August, wyglądał bardzo awantażowo złoto-czerwonym mundurze feldmarszałka; stojąc w owym uroczystym kwietniowym dniu pod baldachimem, na podium wzniesionym w sali Gewandhaus, zapewniał mieszkańców Lipska, że w pełni mają prawo być dumni ze swego doskonałego Konserwatorium i z jego założyciela - a zarazem dyrektora - doktora Mendelssohna. - Gdzie bowiem w całych Niemczech, co mówię - w całej Europie, znaleźć można drugą tak świetną szkołę muzyczną? Choć liczy ona sobie dopiero trzy lata, sława jej szerzy się daleko po świecie, sięgając nawet odległej Ameryki. Na dźwięk tych słów salę przebiegła fala patriotycznej radości: nareszcie Lipsk góruje czymś nad Dreznem. Drezno może sobie mieć króla i jego dwór, ambasady państw obcych i operę, kawiarnie i eleganckie magazyny, ale czy ma konserwatorium muzyczne? Nie! Natomiast Lipsk ma konserwatorium, a ponieważ posiadał już orkiestrę Gewandhaus, również pod batutą doktora Mendelssohna, prawdopodobnie najlepszą symfoniczną orkiestrę w całych Niemczech, a mówi się także o sezonie operowym w przyszłym roku, więc czy Drezno może się z nim równać pod względem znaczenia kulturalnego? Oczywiście, że nie. Czyż można traktować Drezno jako ośrodek życia artystycznego i umysłowego? Nie można. Ot, puste, lekkomyślne miasto, gdzie ludzie nie myślą o niczym poza rozrywkami i zabawą, podczas gdy mieszkańcy Lipska gustują w surowszych, lecz subtelnych rozkoszach kultury. Z kolei jego królewska mość zwrócił się do Feliksa, który siedział po jego prawej ręce, przy jednym z dwu stołów umieszczonych po bokach królewskiego podium. - Kiedy przed dziesięcioma laty podsunąłem jego nazwisko radzie opiekuńczej orkiestry Gewandhaus, był to młody, niezwykle obiecujący człowiek. Dziś uchodzi za jednego z najsłynniejszych muzyków Europy. Lnne, większe miasta próbowały od czasu do czasu zwabić do siebie tę ^Przeciętną osobistość, lecz... Feliks znużonym ruchem przesunął swą szczupłą dłonią po oczach. Jesięć lat! Czyżby naprawdę było to tak dawno? Zdawało mu się, że edwie parę lat temu leżał na owej łące w Szwajcarii, a Cecylia opowiadała o swoim dziwnym „przeczuciu", które mówiło jej, że powinni pojechać Cska Jak szybko przebiegły te lata, choć czasem dni zdawały się dłużyć! No tak, przyjechali wtedy do Lipska, a intuicja Cecylii okazała sie niezawodna: wszystko ułożyło się pomyślnie. Przez pierwsze dwa, trzy lat po przyjeździe Feliks tęsknił jeszcze za Berlinem i wielkomiejskim życiem Niepokoił się, mówił o tym, że trzeba wynieść się z tego „saskiego Diisseldorfu", jak nazywał Lipsk. Potem zaczęły przychodzić na świat dzieci i zanim się zorientował, zrobiło się już za późno. Przez pewien czas żałował potem przestał. Tu, w Lipsku, będzie żył dalej, tu dożyje swoich dni, tak będzie dobrze. Ostatecznie, czy nie jest tu szczęśliwy? Czy nie ma wszystkiego czego mógłby zapragnąć? O, tak. Ładną i wierną żonę, która jest zarazem doskonałą matką i świetną panią domu. Pięcioro ślicznych dzieci: trzech chłopców i dwie dziewczynki, wszystkie jasnowłose tak jak matka, z tego najmłodsza, Liii, liczy niespełna roczek. Miły dom w Lungersteinowskich Ogrodach, tuż opodal Promenady w najwytworniejszej dzielnicy prywatnych rezydencji. Pieniędzy więcej niż im trzeba. Czegóż ponadto chcieć może człowiek? Z kolei król zwrócił się do publiczności; chwalił jej zamiłowania muzyczne i obsypywał komplementami miejskie znakomitości: wielmożnego pana burmistrza, radnych, członków rady opiekuńczej orkiestry Gewandhaus. - Jeśli dziś Lipsk znany jest jako „saskie Ateny", artystyczna stolica Saksonii, ośrodek postępu i harmonii, zawdzięcza to nieustannym wysiłkom, intuicji i pełnemu samozaparcia oddaniu tych prawdziwych obrońców sztuki... Feliks stłumił śmiech. O, on dobrze znał tych obrońców sztuki! Bezwzględnych kupców, zuchwałych sukienników i piwowarów, twardych dla swych pracowników, chytrych w stosunkach między sobą. Bywali na obiadach w jego domu i on bywał u nich. Przychodzili na jego koncerty, podobnie jak wysłuchiwali niedzielnych kazań pastora Hagena, choć dużo bardziej woleliby grać w karty lub nad kuflem piwa opowiadać sobie pieprzne historyjki; przychodzili jednak, bo w Lipsku do dobrego tonu należało być patronem sztuki, a uczęszczanie do kościołów było dowodem ogłady towarzyskiej; ponadto do obowiązków lepszych sfer należało okazywanie pozorów chrześcijańskich cnót i uznanie dla sztuki. Z burmistrzem, Krzysztofem Miillerem, Feliks nawiązał nawet rodzaj przyjaźni; z czasem polubił tego rudego, hałaśliwego polityka, który inia* w sobie mniej hipokryzji niż inni i niekiedy zdolny był do jakiegoś bezinteresownego, dobrego czynu. Wobec wszystkich innych zdobywał się na zwyczajowe, przepisane przez małomiasteczkową etykietę gesty uprzejmościowe i utrzymywał z nimi, jeśli nie zażyłe, to w każdym razie życzliwe unki. Sam był szanowany, a nawet dość lubiany, choć ani w połowie tak pularny jak Cecylia, która stała się prawdziwą mieszkanką Lipska i którą 1 bili wszyscy. On czasami zapominał się roześmiać słuchając ich dowcipów, gdy któryś z tych ludzi opowiadał o swej ostatniej wyjątkowo udanej Wyprawie do Drezna i o tym, jakie to niezwykłe przygody przydarzyły mu ię w tym królestwie bujnie krzewiącego się grzechu - nie zawsze potrafił ukryć nudę. Toteż po dziesięciu latach pobytu w Lipsku wciąż jeszcze był „tym obcym, przybyszem z Berlina". „I przypuszczam, że zawsze już nim pozostanę" - pomyślał wracając z trudem do rzeczywistości. Król kończył właśnie swoją mowę. Z pon-tyfikalnym namaszczeniem nakłaniał swych ukochanych poddanych, aby w dalszym ciągu udzielali wielkodusznej i serdecznej pomocy orkiestrze Gewandhaus i Muzycznemu Konserwatorium, które pod natchnionym kierownictwem doktora Mendelssohna roznosi chwałę ich świetnego miasta na najdalsze krańce ziemi. Wreszcie ceremonia jubileuszowa dobiegła końca. - Czy to nie cudowne, Feliksie?! - zawołała Cecylia, gdy wsiedli do powozu, by wrócić do domu. - Byłam tak dumna, że chciało mi się płakać. Czy słyszałeś, co mówił jego królewska mość? - O czym? - O tobie. - Spojrzała na niego przenikliwie. - Czy nie słuchałeś? - Naturalnie, że słuchałem, ale nie przypominam sobie, żeby powiedział coś specjalnego. Pomyślałem sobie, że to taka sama kwiecista mowa, jaką miał rok czy dwa lata temu, pełna wzniosłych ogólników na temat postępu i harmonii oraz sypiąca na prawo i lewo komplementami. Spochmurniała. Te słowa miały w sobie niemal posmak obrazy majestatu. Królowi człowiek winien jest bezwzględny podziw i bezwzględne posłuszeństwo. - Ja uważam, że jego królewska mość mówił przepięknie - powiedziała, a głos jej zabrzmiał trochę wyzywająco. - Mówił, że konserwatorium to pomruk twojej chwały, i nazwał cię pierwszym obywatelem królestwa ~ uągnęła z lekkim zniecierpliwieniem. - Nie słyszałeś? - Przykro mi, musiałem widocznie myśleć o czymś innym. - Poczuł na s°bie jej pełne wyrzutu spojrzenie. ~ A o czymże to myślałeś? ~ O tym, jak szybko płynie czas. Nie uprzytamniałem sobie, że jesteśmy m Już dziesięć lat. a ^arzy jej ukazał się przez chwilę jakby cień trwogi zmieszanej echi - Wciąż myślisz o Berlinie? Czy nie jesteś tu szczęśliwy? - Jestem, najdroższa - odparł ujmując ją za rękę. Nie warto próbować jej tłumaczyć, że można być nieszczęśliwym bez żadnego konkretnee powodu. Z biegiem czasu powstała między nimi zupełna niemożnoś' wzajemnego odczucia swych przeżyć. - Jestem tak szczęśliwy, jak tylko można być szczęśliwym. - Potem, żeby zmienić temat, dodał: - Nawiasem mówiąc, wolałbym, żeby król nie obdarzał mnie tak górnolotnymi kom plementami. Nie jestem obywatelem Saksonii, ani pierwszym, ani ostatnim Jestem nadal wiernym poddanym jego królewskiej mości Wilhelma IV króla pruskiego. A takie komplementy potrafią wywołać wiele zamieszania i obudzić ludzką zazdrość. - Mnie się to wydało cudowne. - Tobie tak - uśmiechnął się ubawiony jej naiwnością - ale innym mogło się wydać wcale nie tak cudowne. Ostatecznie konserwatorium to tylko szkoła muzyczna. Prawda, że jestem jej dyrektorem i wykładam zasady kompozycji, ale nie prowadzę jej sam. Jeśli konserwatorium jest moim dziełem, to w równym stopniu jest ono dziełem tych wszystkich, którzy pomogli mi je utrzymać przy życiu. Zobaczysz i przekonasz się sama: znajdą się tacy, co powiedzą, że to ja sam ułożyłem tę mowę i wymyśliłem wszystkie komplementy. - Nie mów głupstw. Nikt w coś podobnego nie uwierzy. Uderzył ją lekko po dłoni. - Ludzie zdolni są uwierzyć we wszystko. Powóz zatrzymał się przed ich domem i Gustaw otworzył drzwiczki. Nie przestając pełnić funkcji pokojowego Feliksa, pełnił on również obowiązki stangreta, gdyż Cecylia była zdania, że utrzymywanie osobnego stangreta byłoby ostentacją. - A im bardziej coś jest nonsensowne - podjął Feliks wychodząc z powozu - tym łatwiej uwierzą. - Ale, ale - wtrąciła Cecylia już w drzwiach. - Musimy kiedyś zaprosić na obiad Amelię Dossenbach i jej męża. Wiem, że twoim zdaniem, ona to sekutnica, a on nudziarz, ale w końcu to rektor uniwersytetu i jesteśmy obowiązani przyjąć ich obiadem. Feliks stłumił westchnienie, ponieważ jednak chciał odkupić jakoś swoją nieuwagę podczas mowy królewskiej, odparł najradośniej, jak tylko potrafił: - Koniecznie musimy. To doskonała myśl. W milczeniu przeszli wejściową sień i ruszyli po schodach na gdzie były pokoje sypialne. Nagle Feliks odezwał się: h _ Jak myślisz, czy przy dobrej pogodzie moglibyśmy wybrać się jutro południu na wieś do Schmidta? - Wyczuł jej niechęć i próbując odwołać do współczucia, dodał: - Poczciwiec zaprasza mnie od tak dawna. Gdybyśmy pojechali tam, nawet na krótko, miałby ogromną przyjemność i on, i jego żona. - Zobaczymy - odpowiedziała wymijająco. Herman Schmidt, przysadzisty staruszek z wiankiem białych kędzierzawych włosów dokoła łysej czaszki, był flecistą i seniorem orkiestry Gewandhaus. Żona jego była podobno kucharką - najzupełniej pospolici ludzie. Ale Feliks potrafił nazwać nudziarzem rektora uniwersytetu, a przyjaźnić się z ludźmi w rodzaju Schmidta; czasami nie rozumiała go, nie rozumiała absolutnie. - Zapowiedziała się Matylda Szwalbach, ale jeśli chcesz, możesz się tam wybrać sam. Kiedy Feliks obudził się nazajutrz rano, zauważył natychmiast, że żony nie ma. Potrafiła wyśliznąć się z łóżka nie obudziwszy go i ubrać się po cichu; widocznie poszła do kościoła zabierając z sobą Karola i Marię. Dlatego w domu było tak cicho. Następnie zauważył, że pada deszcz. No cóż, nie będzie kłopotu ze Schmidtami. Lepsze to, niż gdyby musiał zjawić się na fermie sam i wynajdywać jakieś nieprawdopodobne tłumaczenie, dlaczego żona nie mogła przyjechać i że ogromnie żałuje. Nie był w tym mocny. Dziwne, jak bardzo cieszył się na tę wyprawę na wieś i spędzenie paru godzin w towarzystwie Schmidtów. Jacy oni serdeczni i życzliwi! Prawdziwi ludzie. Teraz, kiedy znikła perspektywa wiejskiego obiadu na fermie, cały dzień wydawał się pusty i nudny, a przyjęcie wydane dla Dossenbachów - godnym tego dnia ukoronowaniem. Ha, cóż, nie ma na to rady, trzeba to będzie znieść. Uśmiechnął się. Niedługo, tak jak Cecylia, sam zacznie cytować przysłowia i kalendarzowe aforyzmy. Nagle z niewiadomej przyczyny pamięć nasunęła mu przed oczy twarz Marii. Widział charakterystyczne dla niej pochylenie głowy, miękką linię szyi, wargi rozchylające się powoli, nim je poda do pocałunku. Słyszał jej § os, głos, który umiał być miękki i pieszczotliwy albo ostry i gniewny, Zegolnie budowane zdania, wypowiadane płynną wenecką wymową potykającą spółgłoski. „Masz teraz piękną żonę i może o mnie nie pamiętasz? e Ja cię wciąż kocham". To były ostatnie słowa, jakie do niego powiedziała. amtej pory widywał od czasu do czasu jej nazwisko w jakimś muzycznym p e§lądzie z okazji sprawozdań z triumfalnych wyjazdów do Wiednia, rza- czy Petersburga. Raz czy dwa doszły go echa któregoś z jej głośnych romansów. Dwa razy ogłaszano jej zaręczyny. Kochana Maria, gdzie ona teraz może być? Kto jest jej kochankiem? Czy pamięta jeszcze te szaleńcze dni w zamku Carisbrooke? Przymknął oczy, aby odegnać od siebie jej obraz ale obraz ten nie znikał, a Feliks, przeniknięty wewnętrznym dreszczem rozkoszy, czuł znów pieszczotę jej rąk i gorące, wilgotne usta. Pociągnął wiszący obok łóżka sznur dzwonka i zawiadomił zachmurzoną Katarzynę (Gustaw z panią i dziećmi pojechał do kościoła), że chce dostać śniadanie do łóżka; był to przejaw wschodniej rozpusty, który spotykał się z naganą zarówno pani, jak i Katarzyny, i Feliks wiedział o tym doskonale ale nieco rozkazujący ton, jaki zabrzmiał w jego głosie, powstrzymał starą sługę od wszelkich komentarzy. Połączony z doświadczeniem instynkt nauczył ją przezorności: pan domu był wprawdzie najczęściej zgodny i łaskawy, niekiedy jednak potrafił spojrzeć tak groźnie, że człowiekowi dech zapierało w piersiach. Po śniadaniu otworzył „Spenersche Zeitung" i przeczytał entuzjastyczne sprawozdanie z uroczystości rocznicowych konserwatorium z udziałem jego królewskiej mości. Artykuł naszpikowany był pochlebnymi wzmiankami 0 nim samym i to go jakoś podniosło na duchu. Wstał, ubrał się powoli 1 zszedł do gabinetu. Był to pokój równie duży jak jego gabinet w Diisseldorfie, ale surowy i zawsze pogrążony w mroku. Mieścił się we wnęce od zachodniej strony domu i promienie słońca nie docierały do niego prawie wcale - zaglądała tu tylko smętna łuna zachodu, i to przez krótki jedynie okres roku. Największą zaletą było okno wychodzące na miejski park i tyły szkoły oraz kościoła Sw. Tomasza. Wieża jego przypominała strzałę wbitą w aksamitne fałdy zieleni. Gdyby nie zawzięty upór Cecylii i jej zmysł dekoracyjny, byłby to wręcz ponury pokój; dzięki niej stał się wygodny i miły, uczynić go wesołym było ponad jej siły. W szarym świetle deszczowego ranka wyglądał jednak dość posępnie i Feliks, nim usiadł za biurkiem, stał przez chwilę przy kominku, grzejąc zziębłe ręce. Na biurku leżała nie dokończona stronica orkiestrowej kompozycji i wzrok jego wędrował teraz powoli po czysto zapisanej pięciolinii. W miarę jak czytał swój utwór, ogarniał go zimny dreszcz zniechęcenia, jakby ktoś narzucił mu na ramiona chłodny, nasiąknięty wilgocią płaszcz. Co się z nim dzieje? Gdzie podziała się uskrzydlona, tęczowa świetność uwertury do Snu nocy letniej? Barwna opisowość Hebryd, liryczny wdzięk Włoskiej symfonii-Dlaczego nie potrafi napisać teraz czegoś, co dorównałoby jego Oktetowi albo Sonacie E-dur? Oparł się łokciami na biurku, ukrył twarz w dłoniach. Ile to czasu minęło od chwili, gdy czuł ową nagle tryskającą, przyprawiającą o szybsze V e serca rozkosz natchnienia? Tak, dwa lata: wtedy gdy pisał koncert krzypcowy. A wcześniej? Nie pamięta; cztery, pięć lat, może więcej... ' teraz wielokrotnie odczuwał, jak dawniej, to cudowne podniecenie, arastającą falę zachwytu, która osiągając swój szczytowy punkt, wybucha - iącą powodzią tonów; ale obecnie wrzenie i zamęt myśli rodziły tylko ból, przechodząc w dręczące, oślepiające migreny, od których mózg zdawał się pulsować ciężko pod czaszką, a oczy niemal wychodziły z orbit. W żywej tkance jego mózgu zagnieździł się jakiś ropiejący wrzód, jakiś złośliwy guz przeżerający siedlisko muzycznych inspiracji; był już częścią jego ciała, podobnie jak własna ręka. Czuł jego obecność, czuł od dawna, ale próbował o niej nie pamiętać i chytrze, oszukując samego siebie, tłumaczył uporczywe bóle głowy zmęczeniem lub przepracowaniem. Wyzywając jak gdyby los, stawiał przed sobą coraz to ogromniejsze zadania, tak jakby rozmiar dzieła stanowił jakąś tajemną gwarancję mocy twórczej: były to monumentalne oratoria, potężne chorały, olbrzymie fale dźwięków zawsze posłusznie napływających. Z każdym udanym dziełem wzrastał w nim jednak lęk przed bezpłodnością, a powodzenie - bo, o ironio losu, powodzenie wciąż mu towarzyszyło - sprawiało, że myśl o klęsce stawała się tym boleśniejsza. A przecież cenił sobie poklask, ze skromnym uśmiechem na ustach kłaniał się przyjmując owacje i taił w sobie niepokój. Teraz już nie potrafił dłużej: może to była wina deszczu, może tego szarego, smutnego pokoju, może stało się coś w nim samym... Nagle nie mógł już dłużej udawać. Wiedział, że w mózgu jego zagościła jakaś podstępna, śmiertelna choroba, że jest chory, beznadziejnie chory i że nigdy nie wyzdrowieje. Skurcz zwierzęcego strachu poraził jego mięśnie. Ścisnął za gardło; dłonie mu zwilgotniały, na plecach poczuł spływające strużki zimnego potu. Tak, jest ciężko chory i niebawem umrze, a nie wie o tym nikt, tylko on jeden. To jego sekret, z którym się nigdy nie rozstanie, podobnie jak mordercy krok w krok towarzyszy jego ponura tajemnica. Śmierć już w nim zamieszkała, zżera go powoli; była to myśl zbyt nowa, zbyt wstrząsająca, aby ją pojąć. O tak, myślał 3 śmierci, tak jak myślą wszyscy ludzie: jako o czymś nieokreślonym, odległym, ueuniknionym, to prawda, ale jakoś mało prawdopodobnym. Była to daleka ^entualność, złagodzona powolnym procesem starzenia się, w miarę lat coraz Pogodniej przyjmowana przez słabnące ciało, a wreszcie spokojna rezygnacja, 3rą duchowe pociechy i niebiańskie obietnice czynią łatwiejszą. Ale nie Jego wieku: trzydzieści siedem lat! Nie wśród pełnego rozkwitu życia, ow kariery i ciepła domowego szczęścia. Myśli gorączkowo wybiegły w przyszłość: Ile lat ma jeszcze przed ą- He czasu trzeba będzie śmierci, by dokonała swego dzieła? Dwa, trzy? Może jeszcze wiele lat. Ostatecznie młodość jest jego sprzymierzeń cem, a młodość oznacza siłę. Z natury jest zdrowy, szczupły, nerwowy ale zdrowy; nigdy w życiu nie chorował. Ojciec jego umarł mając sześćdziesiąt lat, dziadek pięćdziesiąt siedem, obaj we śnie, tak jak zawsze ludzie powinni umierać. Matka jeszcze teraz, dożywszy siedemdziesięciu jeden lat, jest czerstwa i żwawa... Dlaczego on miałby umrzeć mając trzydzieści siedem lat? A poza tym są przecież doktorzy; nawet tu, w Lipsku, jest paru dobrych Medycyna robi ogromne postępy. A poza tym może... może on to sobie tylko wmawia? Może wcale nie jest chory? A bóle głowy? Wszyscy miewają bóle głowy. Dygotał z podniecenia, przytaczał sam sobie argumenty, gorączkowo próbował wyrugować myśl o śmierci, która przed chwilą zakorzeniła się w jego mózgu. Nic mu nie jest; czuje się dobrze, nigdy nie czuł się lepiej. Wzdrygnął się usłyszawszy nagle pukanie do drzwi. W drzwiach, wypełniając sobą całe przejście, ukazała się Katarzyna. - Panie Feliksie, jaśnie wielmożny pan burmistrz. Miała teraz zwyczaj zwracania się do niego per „panie Feliksie", tak samo jak Gustaw, dla podkreślenia swego stanowiska w domu, nieskończenie wyższego od stanowiska takiej na przykład pokojówki albo niańki - Elgi, które służyły w rodzinie dopiero od paru lat i nazywały go „panem doktorem". - Pyta, czy pan w domu. - Naturalnie, że jestem - zawołał zrywając się z krzesła. - Wprowadź pana burmistrza. Ledwie zdążył obetrzeć czoło chustką i ruszył w stronę drzwi, wszedł Krzysztof Miiller, rozpromieniony, chichoczący, wyciągając ku niemu pulchną dłoń. - No i jakże się miewa pierwszy obywatel Saksonii? - spytał burmistrz zmierzając do krzesła, które zwykle zajmował, a które stało po drugiej stronie biurka. Feliks roześmiał się z przymusem. - A jakże jaśnie wielmożny burmistrz miasta Lipska? Miiller chichotał jeszcze przez chwilę, aż opadł na miękko wyściełane krzesło. - Mam nadzieję, że nie odrywam cię od twórczej pracy? - rze^ z udanym niepokojem. - Bynajmniej, słowo daję. Zresztą moja praca twórcza bywa niekiedy bardzo nudna. - A ja bałem się, że po wczorajszej krasomówczej orgii nie zdołan1 strawić kazania wielmożnego Hagena. Poprosiłem więc moją kochaną żon?/ - przekazała drugiemu naszemu pastorowi wyrazy żalu i zawiadomiła ^" e chory leżę w łóżku. - Uśmiechnął się, zadowolony ze swojego oszustwa. _ Nie mogłeś przyjść bardziej w porę - mówił Feliks z niezwykłą siebie wylewnością. - Czego się napijesz? Sherry czy porto, a może trochę 'dki? - Wyczytał we wzroku gościa odpowiedź. - I ja chyba wypiję kieliszeczek razem z tobą. W chwilę później w swobodnym nastroju, przy kieliszku rozprawiali 0 wydarzeniach wczorajszego dnia. - Moim zdaniem wszystko miało dość dobry przebieg - zauważył burmistrz pociągając łyk wódki. - Mowy były za długie, ale to już tak zawsze bywa. Sam lubię przemawiać, ale nie znoszę wysłuchiwać cudzych przemówień. - Chciałbym, by wynaleziono jakiś sposób na uniknięcie tych kwiecistych elukubracji, które nic przecie nie znaczą, a nudzą tylko słuchaczy. I nawiasem mówiąc, wolałbym, aby jego królewska mość nie mówił wcale o „pierwszym obywatelu". Jeśli dojdzie to kiedy do uszu króla pruskiego, będę się miał z pyszna. - Ja bym się tym nie przejmował. Nikt chyba nie przyjął tego inaczej niż jako w pełni zasłużoną pochwałę. Poza jednym może Krugerem. - Ściszył głos i spuścił oczy wpatrzywszy się w trzymany w ręku kieliszek. - To łajdak, zazdrosny i złośliwy; potrafi być niebezpieczny. - Zapadło milczenie. Burmistrz w zadumie nie odrywał wzroku od swego kieliszka. - Czy wiesz, Feliksie - odezwał się - czasem zastanawiam się, czy to człowiek przy zdrowych zmysłach, i mam co do tego wątpliwości. - Nie przy zdrowych zmysłach! - Feliks wiedział o silnej niechęci, jaką Miiller żywił w stosunku do swego pierwszego radnego, ale nigdy dotąd nie słyszał, by wątpił on o jego zdrowych zmysłach. -1 ja go nie noszę w sercu, ale wariatem bym go nie nazwał. - Bo go nie znasz tak dobrze jak ja - odparł z tą samą zadumą burmistrz. - To prawda - przyznał Feliks podnosząc kieliszek do ust. - Widuję go tylko na zebraniach zarządu rady opiekuńczej. - Widzisz. A ja widuję go prawie codziennie i powiadam ci, że coś •jedobrego s^ z T^m dzieje. Nie twierdzę, by był niebezpiecznym szaleńcem, - czasem w jego oczach pojawia się jakiś dziwny błysk. Wierz mi, to - owiek zdolny do niepoczytalnych czynów, fanatyk. Nie byłoby w tym nic zrieg°/ gdyby nie jego zamożność: jest przecież współwłaścicielem gazety, y tym opętała go myśl, że to on właściwie rządzi miastem. Czy wiesz, że Jego królewska mość wysunął twoje nazwisko, on był jedynym członkiem ą u Snującym przeciw twojej kandydaturze na dyrygenta orkiestry? - Nie, nie wiedziałem tego - powiedział wstrząśnięty Feliks - ch - rzeczywiście dochodziły mnie pogłoski o jego wrogim stosunku do Żydów - On jest wrogiem wszystkich. Raz próbował zmusić Radę Miejską, b zamknęła szpital prowadzony przez katolickie zakonnice. Kiedy indzi chciał, byśmy wydali zakaz niedzielnego bicia w dzwony obowiązujący wszystkie kościoły z wyjątkiem Św. Tomasza. - Zamyślony Miiller kręcił w palcach nóżkę swego kieliszka. - Miej się przed nim na baczności Feliksie. - Fanatycy zdarzają się wszędzie; niewielu znałem Żydów fanatyków ale przypuszczam, że są nie lepsi od innych. Moja własna babka przez więcej niż dziesięć lat nie chciała spojrzeć na swego syna, dlatego że zmienił wiarę. - Tak, ale cierpiała przez to tylko sama. Kriiger tymczasem, gdyby mu się to tylko udało, chciałby skrzywdzić mnie czy ciebie, i to nie przebierając w środkach, Tego w nim najbardziej nienawidzę. Gotów jest wyszperać coś z twego prywatnego życia i użyć tego jako broni przeciw tobie. Wiem, że gdyby tylko śmiał, tak właśnie wykorzystałby fakt, iż utrzymuję Olgę. Ale moja rodzina zamieszkuje tu od trzech wieków, jeden z moich praprapra- dziadków był za czasów Lutra burmistrzem, więc Kriiger pilnuje się, jak dotąd. - W małych sprytnych oczkach burmistrza po raz pierwszy pojawił się ognik rozbawienia. - Wie poza tym, że i ja go pilnuję. Rozmowa urwała się i zapadło milczenie, ale było to milczenie wolne od przymusu i skrępowania. Obaj, gospodarz i gość, pogrążyli się na chwilę we własnych myślach. Potem burmistrz pochylił się, by wziąć stojącą na biurku karafkę, dopełnił swój kieliszek i znów zapadł w zadumę. - To niemiłe uczucie - rzucił Feliks. - Świadomość, że ktoś próbuje wyrządzić mi krzywdę. - Do wszystkiego można się przyzwyczaić - odparł wzruszając ramionami Krzysztof Miiller. - To cena, jaką człowiek płaci za to, że góruje nad innymi. - Ależ Kriiger z pewnością nie chciałby kierować orkiestrą Gewand- haus. - Oczywiście, że nie, ale widzisz: ty nad nim górujesz. - Powstrzymał Feliksa, który chciał protestować. - Nie chcę ci mówić komplementów, tylko tłumaczę jego reakcję. Górujesz nad nim, jesteś sławnym muzykiem, obecnie pierwszym obywatelem królestwa Saksonii, a przy tym, jak powiada, niechrześcijaninem. Wszystko to go drażni. I powiadam ci, że to wariat. Szeroka klatka piersiowa pana burmistrza uniosła się i opadła i dało się słyszeć przeciągłe, sapliwe westchnienie. _ Ot bieda z tym małomiasteczkowym życiem. Nie ma co robić. dzie zaśniedzieli, a jednocześnie są drażliwi. Weź na przykład sprawę Oki- w Berlinie nikt by na nią nie zwrócił uwagi, a tu ludzie wciąż gadają, bo nie mają nic innego do roboty. No, więc dobrze, mam kochankę i bywam niej raz czy dwa w tygodniu. Utrzymuję ją tu na miejscu, bo uważam, że lepsze to niż jeździć do Drezna i tam, jak robią wszyscy radni i członkowie rady opiekuńczej, szukać rozkoszy w objęciach jakiejś dziewki ze Starego Miasta. Nie znaczy to, abym nie kochał żony. Skądże, Elza jest dzielną kobietą, wspaniałą matką i jestem do niej naprawdę przywiązany. Ale piękną byś jej nie nazwał, prawda? A pozwól mi sobie powiedzieć, że we flanelowej nocnej koszuli i nocnym czepku wygląda jeszcze mniej ponętnie. Ostatnie słowa stłumił chichot, który przeszedł w kaszel. Feliks także, wyobraziwszy sobie panią burmistrzową o podwójnym podbródku we flanelowej nocnej koszuli i czepku, z trudem zachował powagę. - Wobec tego sprawiłem sobie ładną dziewczynę. Jest spokojna, delikatna, łagodna i nie przysparza mi żadnych kłopotów. W nagłym przypływie zaufania spytał: - A czy wiesz, jak ją poznałem? - Słyszałem, że gdzieś poza Lipskiem, ale nie pamiętam już dobrze. - Byłem wówczas u wód, w Wiesbaden, a ona śpiewała w jednym z tych trzeciorzędnych teatrzyków, które objeżdżają uzdrowiska i zawsze stoją u progu bankructwa. Tak właśnie było i w tym wypadku: trupa miała się właśnie rozwiązać i Olga na myśl o tym, że będzie jadać trzy razy dziennie i mieszkać we własnym domu, skoczyła z radości. Tak się zaczęło. Przyjechała tu z drugą dziewczyną z tego samego zespołu; z tą nie wiem, co się stało, Olga natomiast już nie wyjechała. Nie robi tu krzywdy nikomu i mam zamiar utrzymywać ją nadal, choćby ludzie nie wiem co wygadywali za moimi plecami. Sprawa Olgi Becker została na tym zakończona i obaj panowie znów przez chwilę milczeli. Feliks napełnił swój kieliszek; Krzysztof Miiller zapalił cienkie, brunatne, brzydko pachnące cygaro. - A co słychać w konserwatorium? - spytał śledząc spod półprzy- ^Kruętych powiek wijący się ku górze dym. - Czy znalazłeś kogoś na mieJsce Schumanna? - Jeszcze nie. Podzieliliśmy z Moschelesem jego klasę pomiędzy siebie, e uczniowie na tym nie ucierpią, ale cieszę się, że już za miesiąc rozpoczynają się letnie wakacje. - To jednak dziwne: wyjechać tak nagle do Rosji w środku trymestru. Jego żona miała tam engagement koncertowe, a on uważał, że musi jej zyć Myślę, że ma rację, prawda? - Być może - odparł wymijająco burmistrz. - Biedak tyle miaj kłopotu, nim dobrnął do małżeństwa, że teraz przypuszczalnie nie chce się rozstawać z żoną. - To cudowne małżeństwo; oboje wielcy artyści. Robert to moim zdaniem jeden z największych żyjących dziś kompozytorów, choć jego utwory nie doczekały się dotąd takiego uznania, na jakie zasługują. Jeśli chodzi o Klarę, grałem z nią nieraz na cztery ręce i naprawdę uważam, że jest równie wielką pianistką jak Franciszek Liszt. - Stary Wieck, jej ojciec, był pewno tego samego zdania - zauważył Miiller podnosząc kieliszek do ust - bo zdecydowanie niechętnie dawał ją za żonę temu milczącemu, posępnemu, śniącemu na jawie chłopcu. Do tego biednemu. - Robert nie jest biedny - zaprzeczył Feliks. Krzysztof Muller machnął lekceważąco ręką. - No, nie jest bez grosza, ale zamożnym trudno by go nazwać. Ech! Cóż to był za zamęt! Lipsk przez długie miesiące nie mówił o niczym innym. Istne operetkowe libretto. Stary dziwak, nauczyciel muzyki, jego śliczna córka - cudowne dziecko, której koncerty więcej przynoszą dochodu niż ojcowskie lekcje. Zjawia się uczeń ojca, jasnowłosy, przystojny, melancholijny Schumann. Między młodymi rodzi się miłość. Ojciec wpada w wściekłość, młodzieńca wyrzuca za drzwi, Klarę chwyta za kark i wywozi z miasta. Kurtyna. Rozdzieleni kochankowie wzdychają nadal do siebie i prowadzą potajemną korespondencję. Niestety, w ręce ojca wpada jeden z miłosnych listów. Gromy i przekleństwa! Nowe awantury i wymysły. Ojciec znów porywa córkę i wywozi ją, tym razem jeszcze dalej. W końcu jednak miłość musi zwyciężyć: kochankowie z desperacką odwagą decydują się oddać sprawę do sądu. Podpisują petycję - ze strony Klary niemały to dowód śmiałości podpisać petycję przeciw własnemu ojcu - prosząc sędziego, by skłonił Wiecka do wyrażenia zgody na małżeństwo. Sędzia odczytuje petycję, zalewa się łzami, zmywa głowę staremu dziwakowi i każe mu oddać córkę ukochanemu albo iść do więzienia. Staruch, zgrzytając zębami i burcząc pod nosem, wyraża zgodę. Młodzi padają sobie w objęcia i kurtyna spada. - Cudze miłosne przygody zawsze chyba wydają się nam zabawne, prawda? - zauważył Feliks. - Im bardziej dramatyczne są w istocie, tym bardziej nas bawią. Muller rozbawiony skinął głową. - Poeci mogą sobie pisać, co chcą, ale miłość i pogoń za miłością te tematy z gruntu ucieszne. _ Czasem zastanawiam się, czy samo życie nie jest wielką, dość rócił do lekkiego tonu prowadzonej przed chwilą rozmowy. - Zanim aczeliśmy sypać sentencjami na temat życia i miłości, pytałeś mnie, czy znalazłem kogoś, kto by objął w konserwatorium klasę kompozycji, prowadzoną dotąd przez Schumanna. Otóż jest ktoś, z kim zamierzam nawiązać rozmowy, ale nie wiem o nim właściwie nic poza tym, że to człowiek z talentem. Nazywa się Wagner. - Nie myślisz chyba o Ryszardzie Wagnerze, synu urzędnika policji? - wykrzyknął burmistrz. - Nie wiedziałem, że jego ojciec był urzędnikiem policji. - Broń cię Boże przed tym człowiekiem. Trzymaj się od niego jak najdalej! - przerwał Miiller. - Mówiłem ci, że znam w tym mieście wszystkich bez wyjątku i znam także Ryszarda Wagnera. Był przez pewien czas uczniem - stypendystą - w szkole Sw. Tomasza. Ojciec umarł niedługo po jego urodzeniu, a matka prawie natychmiast wyszła powtórnie za mąż za pewnego aktora nazwiskiem Geyer. Było tam dziewięcioro czy dziesięcioro dzieci, z tego Ryszard najmłodszy. Wszystkie miały jakieś uzdolnienia związane z teatrem: siostra jego, Rozalia, i brat, Karol, śpiewali u nas przez pewien czas, on sam brał udział w paru teatralnych imprezach, o ile wiem, bez wielkiego powodzenia. Zdaje się, że ożenił się z aktorką. Miej się na baczności, Feliksie. To człowiek, który wiecznie ma jakieś kłopoty i ściąga także kłopoty na wszystkich dokoła siebie. Po pierwsze: nieznośne usposo bienie. - To tak jak Beethoven - uśmiechnął się Feliks. - Istotnie, wiem o panu Wagnerze bardzo niewiele. Parę lat temu, właśnie kiedy zostałem dyrygentem orkiestry Gewandhaus, przyniósł mi swoją symfonię. Przeczytałem: utwór wydał mi się bardzo niedojrzały, odrzuciłem go więc. Wagner był wtedy bardzo młodym człowiekiem, miał nie więcej jak dwadzieścia jeden, może dwadzieścia dwa lata.l) Ale w trzy lata później obaj złożyliśmy na konkurs ompozycję napisaną z okazji odsłonięcia pomnika Fryderyka Augusta i... - Wiem, znam tę historię - przerwał mu burmistrz, który chętnie P pisywał się dobrą orientacją w sprawach muzycznych. - A nie wiesz, co a)W ozruejszych latach sam Wagner zgodził się z Mendelssohnem w ocenie tego ru, który określił jako: staroświeckie ouvrage de jeunesse. Rękopis tej symfonii ginął. Niektóre jego fragmenty (pisane jednak cudzym, nie Wagnera pismem) aJ owały się w starej skrzyni, odnalezionej w 1872 r. w Dreźnie. on na ten temat napisał? Że jego własna „prosta i sercem przeżyta kompozyd zupełnie zaćmiła zawiłe i sztuczne dzieło Mendelssohna". - Owszem, wiem - odparł Feliks. - Co najdziwniejsze jednak, że m rację. Odsłonięcie pomnika, nawet królewskiego pomnika, nie potrafił jakoś stać się dla mnie źródłem natchnienia. - Powoli pociągnął łyk trunku ze swego kieliszka. - Masz przypuszczalnie rację, o ile chodzi o pana Wagnera; być może, to człowiek dość trudny we współżyciu, ale... - Poza tym - przerwał mu Miiller - niepotrzebnie miesza się do polityki i w najbliższym czasie znajdzie się na pewno w więzieniu. - Jego przekonania polityczne wcale mnie nie obchodzą, podobnie jak wyznanie, sposób ubierania się czy upodobania kulinarne. Niech sobie będzie mahometaninem lub, jak Francuzi, jada ślimaki. Rzecz w tym, że nam potrzebny jest nauczyciel kompozycji, a on zna się na tym. Miałem w ręku niektóre z jego ostatnich prac, między innymi odpis jego opery Rienzi, i choć osobiście nie lubię tego rodzaju muzyki, przyznaję mu talent. Ponadto Wagner przebywa obecnie w Dreźnie i myślę, że chętnie by wrócił do swego rodzinnego miasta, zwłaszcza - urwał zawahawszy się - zwłaszcza gdyby miał widoki na objęcie po mnie stanowiska dyrygenta orkiestry Gewandhaus. - Czy zamierzasz złożyć rezygnację? - Miiller wpatrywał się w niego, szczerze zafrasowany. Feliks przez chwilę przyglądał się kieliszkowi. - Za rok lub dwa. W konserwatorium nie będę już wtedy potrzebny. Trzeba usuwać się i ustępować miejsca młodszym. - Uśmiechnął się i uprzedzając pytanie, które Miiller miał właśnie zadać, tłumaczył: - Tak, mam dopiero trzydzieści siedem lat, ale czuję się nieco zmęczony. Miewam często dokuczliwe bóle głowy, chciałbym więc przestać pracować i wyjechać gdzieś daleko. Może do Włoch, do jakiegoś niewielkiego słonecznego miasteczka. Z kwitnącej twarzy Mullera zniknął goszczący na niej zwykle jowialny uśmiech. Przez chwilę nie odzywał się. - Czy wiesz, Feliksie - rzekł w końcu - często zastanawiałem się, dlaczego tak długo przebywasz w naszym mieście. - Szczerze mówiąc, sam dobrze nie wiem dlaczego. Nieraz sam sobie zadawałem to pytanie. Cecylii bardzo zależało, abym tu przyjechał: miała głębokie przeświadczenie, że powinienem tu zamieszkać, wiesz, takie tajemnicze przeczucie, jakie czasem miewają kobiety. - Wiem. Elza miewa je ciągle i wszystkie bez wyjątku okazują sie niesłuszne. - Wypił resztę wódki i postawił kieliszek o długiej nóżce r małym, stojącym obok stoliku. - A jakie masz plany? Jedziesz w tym roku do Anglii? - - Tak, w przyszłym miesiącu - skinął głową Feliks. - Zazwyczaj • zyłem się bardzo na te wyprawy do Anglii, ale w tym roku jakoś nie uję się na siłach i gdyby nie to, że wszystko już gotowe do podróży, nie lybrałbym się wcale, choć Anglię uwielbiam i mam w Londynie najserdeczniejszego przyjaciela. - Czy ja go znam? - Chyba nie. Choć - poprawił się - musiałeś go poznać na obiedzie, jaki wydaliśmy na jego cześć trzy lata temu, kiedy nas tu odwiedził. Typowy bon vivant. Dosyć pulchny, dowcipny, niezwykle inteligentny i mimo pozorów bierności - energiczny. Jest pierwszym radcą hanowerskiego poselstwa. Przyjaźnimy się jeszcze od studenckich czasów. Miiller wyciągnął zegarek i nachmurzony trzymał go przez chwilę na dłoni, tak jakby to był jakiś odrażający owad. - Muszę już iść - powiedział - w przeciwnym razie spotkam wszystkich znajomych wracających z kościoła i wielebny pastor Hagen dowie się natychmiast, że wcale nie leżałem chory w łóżku, tylko wybrałem się dc ciebie z wizytą. Tak to jest w tych przeklętych małych miasteczkach. Człowiek kichnie -już wiedzą o tym w drugim końcu miasta. - Mrucząc pod nosem powstał z wysiłkiem z krzesła i ruszył ku drzwiom. - Szkoda wielka, że nie możemy być naprawdę przyjaciółmi - rzucił potrząsając głową. - Lubię cię i podziwiam, ale na moim stanowisku nie mogę sobie pozwolić na przyjaźń. Kiedyś miałem przyjaciela, był to jeden z moich radnych. Znaliśmy się od dziecka, chodziliśmy do tych samych szkół. Byliśmy jak bracia. Potem pewnego dnia pokłóciliśmy się o jakąś głupią polityczną sprawę i od tego czasu przestaliśmy ze sobą rozmawiać. - Westchnął i wzruszył ramionami. - Cóż, c'est la vie, jak mówią Francuzi. - Już za drzwiami, wkładając swój pilśniowy kapelusz, odwrócił się i powiedział: - Na twoim miejscu pokazałbym się doktorowi Hurbachowi. Nie wyglądasz dobrze. Potem, nie czekając odpowiedzi, kiwnął Feliksowi pulchną ręką i wyszedł. Stojąc w drzwiach Feliks patrzył, jak jego przysadzista, uwieńczona kapeluszem sylwetka znika za drzwiczkami powozu, a gdy konie ruszyły, lgnęła mu jeszcze okrągła i rumiana twarz Mullera. Odjeżdżający burmistrz wydał mu się jakiś bardzo samotny i Feliksowi zrobiło się smutno. Nie byli v asciwie przyjaciółmi, ale w jakiś tajemniczy sposób wyczuwali wzajem °Je osamotnienie. Na chwilę uwolnił się od gnębiących go myśli, ale teraz 1Qw napływały tłumnie, wracały na dawne miejsce, obejmowały jego mózg Posiadanie. Miiller powiedział, że on, Feliks, niedobrze wygląda. Czy acn i samotność mogą być widoczne, czy w oczach ludzkich można ^cztć lęk przed śmiercią? Wracając do gabinetu zatrzymał się w sieni przed dużym owalnym lustrem w mahoniowej ramie. Upewniwszy się, że nikogo nie ma w pobliżu przyjrzał się szybko swemu odbiciu. Tak, twarz ma bladą, ale zawsze była taka' tylko może cera ma dziś niezdrowy, żółtawy odcień; skronie zapadnięte na czole widoczne bruzdy. Dziwne, ale nie uprzytamniał sobie, jak bardzo włosy mu posiwiały w ciągu ostatnich lat. To głupstwo, są jednak ludzie, którzy siwieją całkiem młodo; wygląda to nawet interesująco. Niedługo przed drugim śniadaniem wróciła z kościoła Cecylia, a gdy weszła do pokoju, poznał, że już wie i o zjedzonym w łóżku śniadaniu i o wizycie burmistrza. - O czym rozmawialiście? - spytała podczas posiłku z ową instynktowną podejrzliwością, jaką okazuje kobieta w stosunku do męskich rozmów, w których nie brała udziału. Chciał już powiedzieć, że częstowali się nawzajem tłustymi dykteryjkami, ot, po to tylko, żeby ją zgorszyć i wywołać oburzenie. - O niczym specjalnym - powiedział jednak w końcu. - Muller miał, jak sądzę, jakieś kłopoty i wpadł tu na chwilę pogawędzić. - A przy tym wypić trochę wódki. Zauważyłam butelkę i dwa kieliszki. Czując, jak wzbiera w nim gniew, obrzucił ją szybkim spojrzeniem. - Czy masz coś przeciw temu? - Bynajmniej - zacisnęła usta zupełnie tak, jak to robiła jej matka, gdy była niezadowolona. - Uważam tylko, że nie powinno się pić z rana. To odbiera apetyt. Sam widzisz, nic prawie nie zjadłeś. Czuł się jak skarcone dziecko. Gdyby przynajmniej mówiła głupstwa albo podniosła głos, jak nieraz kobiety. Nie, mówiła spokojnie i miała rację. Ale ten sposób mówienia, to spojrzenie - spojrzenie nauczycielki, jak je nazywał. I po każdej takiej rozmowie przepaść między nimi stawała się coraz głębsza. Po śniadaniu udali się, jak zwykle w niedzielne popołudnia, do gabinetu. Przez pewien czas udawał, że pracuje. Za oknem deszcz przestał padać, ale niebo nie rozchmurzyło się. Wreszcie wstał od biurka, wyjął z oszklonej szafki książkę i podszedł do okna, by czytać. Ona siedziała nad szydełkową robótką. Od czasu do czasu odrywał wzrok od stronic książki i spoglądał na nią. Uderzyła go znów jej uroda; zdumiewała go wciąż, do tej pory mu nie spowszedniała. Mając dwadzieścia osiem lat - w październiku skończy dwadzieścia dziewięć - Cecylia była o wiele piękniejsza niz w pierwszym okresie ich małżeństwa. Twarz jej miała teraz doskonałość antycznej rzeźby, a niestety także jej daleki, nieludzki spokój. Kiedyś, na jakimś przyjęciu, król powiedział jej, że jest najpiękniejszą kobietą w jeg° 1 aństwie; spoglądała na niego zdumiona i szybko zapomniała o tym komplemencie. Feliks nieraz widywał błysk pożądania w oczach patrzących a nią mężczyzn - ona ich nawet nie dostrzegała. Nie było w niej za grosz kokieterii, podobnie jak nie było niepokoju myśli czy uczuć. Cnota była jej właściwością naturalną, podobnie jak złoty połysk na włosach. Czemu więc nie jest szczęśliwy? Dlaczego zaczęli oddalać się od siebie, a teraz przepaść między nimi stała się tak szeroka, że żyjąc wspólnie, jadając codziennie razem i dzieląc jedno łoże, stali się sobie obcy? Zaczęło się to w niedługi czas po przyjeździe do Lipska. Na skutek choroby matki Cecylia wyjechała do Frankfurtu i zabawiła tam dwa miesiące. Po powrocie zauważył w niej zmianę; o, zupełnie niewielką, niemal niedostrzegalną. Nie przestała go kochać, bynajmniej, przestała tylko być w nim zakochana; nie ocierała się już o niego pieszczotliwie, nie siadała mu na kolanach po obiedzie. Skończyło się wesołe paplanie o głupstwach. Nie wróciły już szczęśliwe dusseldorfskie dni. Była wówczas brzemienna i ten stan przerwał na długo ich małżeńskie pożycie. Po urodzeniu dziecka nie odrodziła się w nich płomienna namiętność dwóch pierwszych lat. Cecylia była wciąż dostojna i obca, nawet w ślicznej, haftowanej nocnej koszulce. Otaczała ją jak gdyby atmosfera na nowo odzyskanego dziewictwa. Niepohamowane, grzeszne teraz w jej oczach wybuchy żądzy uciszyły się i wygasły, ustępując miejsca rozkoszom macierzyństwa, spokojnej radości życia domowego, a wpojone przez matkę zasady postępowania chrześcijańskiej małżonki stłumiły budzącą się zmysłowość. Zanikła w niej zdolność do prawdziwie namiętnego uczucia, zmrożona ideałem chłodnej kobiecości. Poddawała się jeszcze jego zachciankom, ale traktowała to tylko jako konieczność i spełnienie obowiązku, tak że i jego pragnienie wygasało. Nie robił jej wyrzutów. Nie rzucił słowa wymówki, tłumił ból i gniew; gdyby zerwał z niej tę śliczną koszulkę i wziął ją siłą, może wszystko byłoby uratowane - ale nie zrobił tego; cierpiąc od zranionej dumy i niezaspokojonych pożądań, doszedł do wniosku, że widocznie znużyła się nim, i zamknął się w sobie. Od tej pory zrezygnował ze szczęścia i zadowalał się jej pocałunkami w policzek i pieszczotami dzieci. - Przypuszczam, że Matylda wcale dziś nie przyjdzie - odezwała się 'rzerywając milczenie Cecylia i położyła robótkę na kolanach. - Zresztą nie Mawiałyśmy się na dzisiejszy dzień całkiem wyraźnie. Nie powinieneś już czytać, kochanie. Ściemnia się. lociągnęła za sznur od dzwonka i w pokoju zjawił się Gustaw, owłosy, w białych rękawiczkach; zapalił świece, poprawił ogień na irunku i wyszedł. Gabinet wydawał się teraz jakiś milszy, bardziej zaciszny. - Wyglądasz na zmęczonego - powiedziała, gdy zostali sami. - Czy nj miałeś jakichś kłopotów w konserwatorium albo z orkiestrą? - Nie. A dlaczego pytasz? Ściągnąwszy niespokojnie brwi patrzyła mu długo w twarz. - Nie wiem. Cały dzień jesteś jakiś przygaszony. - Naprawdę? - Martwisz się czymś? Na drugie śniadanie nic nie zjadłeś. - Z lękiem w głosie nalegała: - Czy czujesz się całkiem dobrze, powiedz, kochanie? Nie było to właściwie pytanie, ale prośba o to, by ją uspokoić. Jemu zaś serce żywiej zabiło w piersi: więc kocha go mimo wszystko. Przez jedną sekundę walczył z szalonym porywem: rzucić się do niej, ukryć twarz na jej piersi, opowiedzieć wszystko, o bólach głowy, o swych obawach, o szarpiącej nerwy świadomości, że jest chory, bardzo chory i że niedługo umrze. - Naturalnie, czuję się zupełnie dobrze. Tylko trochę zmęczony, nic więcej. - Spojrzał w okno, gdzie w blasku świec widoczne były płynące po szybie złote strużki deszczu. - I ta ohydna pogoda nie wpływa dobrze na humor. Nagle przyszła mu do głowy pewna myśl. - Czy uprzytomniłaś sobie kiedykolwiek, kochanie, dlaczego tak bardzo chciałaś, abyśmy przyjechali do Lipska? Spojrzała na niego zdumiona. - Wydawało mi się to wtedy najsłuszniejsze. I tak też się okazało, prawda? - Oczywiście - przytaknął skwapliwie. Nie, nie będzie jej prosił o to, by przeprowadzili się do Berlina. - Powiedziałaś, że masz „przeczucie"', pamiętam, że użyłaś tego słowa, tak jakby sam Bóg chciał od nas tego. - To prawda. Czułam wtedy, jakby czyjaś dłoń ciągnęła mnie za rękę, jakby jakiś głos przemawiał we mnie. Przez chwilę milczał. - Wyznam ci wielką tajemnicę - zaczął niemal tym samym co dawniej tonem, tonem lekkomyślnej paplaniny. - Początkowo myślałem, że naprawdę sam Pan Bóg chciał, żebyśmy tu przyjechali, żebym odnalazł resztę zagubionego rękopisu Bacha. Wiesz, tego oprawionego w czerwoną skórę. Ostatecznie Jan Sebastian Bach prawie całe życie spędził w Lipsku, toteż myślałem, że może uda mi się natknąć na brakującą część utworu. Całym1 miesiącami każdą wolną chwilę poświęcałem na szperanie po antykwariatach i księgarniach. Poszedłem nawet do kościoła Sw. Tomasza (Bach był tam swego czasu organistą) prosząc, by mi pozwolono przejrzeć archiwum- Człowiek, z którym rozmawiałem, wziął mnie za wariata: nigdy nie słyszał żadnym Janie Sebastianie Bachu i powiedział mi, że nie mają w ogóle Muzycznego archiwum. _ Doprawdy? - słuchała go z uprzejmości, ale wiedział, że nie obchodzi L to wcale. - To fatalne. Podniecony, nie od razu urwał; ciągnął dalej, ale w głosie jego pobrzmiewało teraz zniechęcenie i ironia. - Widziałem już w wyobraźni chwilę, w której odnajduję ów rękopis, a potem wykonanie utworu przez moją orkiestrę. Byłoby to coś podobnego do tego prawykonania Niedokończonej symfonii Schuberta, pamiętasz, przed paroma laty? Skinęła twierdząco głową, ale on wiedział, że nie pamięta. Niedokończona symfonia Schuberta to dla niej, ot, jeszcze jedna z wielu pak nutowego papieru, leżąca przez parę tygodni na jego biurku, a potem punkt programu któregoś ze zwykłych koncertów orkiestry Gewandhaus. - Mniejsza z tym - Feliks wstał nagle. - Pójdę już chyba powiedzieć dzieciom dobranoc. Tegoż samego dnia późnym wieczorem Cecylia powiedziała: - Wolałabym, żebyś nie jechał do Anglii. - Ja także; ale nie będę tam długo, a zmiana powietrza dobrze mi zrobi. Wiesz, jak bardzo lubię Anglię. Leżała z głową na poduszce, ale oczu nie spuszczała z jego twarzy. - Dobrze się czujesz, prawda? - spytała znowu. - Mówiłem ci, że doskonale. Jestem tylko trochę zmęczony. - Za wiele pracowałeś, ot co. Powinieneś wypocząć, a będziesz zdrów. - Przysunęła się do niego i pocałowała w policzek. - Dobranoc, kochanie - powiedziała i odwróciła się, aby zdmuchnąć świecę. Nie, nie rozumie nic. Wypoczynek, jej zdaniem, rozwiąże całą sprawę. No tak, po to ludzie wyjeżdżają na urlop. - Dobranoc, kochanie. Leżał teraz w ciemności. Ona obróciła się na bok, pewno już sPi- Jaka to rozkosz spać spokojnie, bez trwogi w sercu, bez dręczącej tajemnicy! W końcu i on usnął; śniło mu się, że w jego czaszce zamieszkał szczur ocknął się nagle, drżąc cały. Cecylia poruszyła się we śnie, nawet coś Powiedziała, ale nie zbudziła się. Leżał cicho, zesztywniały, okryty zimnym potem, z rozwartymi szeroko ttU/ wsłuchując się w bicie własnego serca, które wśród nocy waliło Stojk dzwon. Karol czekał go jak zwykle na Charing Cross; w bladoniebieskim fraku z powitalnym uśmiechem na pulchnej, różowej twarzy, wyglądał świetnie' Na jego widok Feliks z odrobiną zazdrości pomyślał, że przyjaciel nie zmienił się wcale; lata spływały po tych gładkich dziecinnych policzkach nie pozostawiając żadnego śladu, jak woda po kaczce. - Jak się masz, stary spryciarzu - zawołał, kiedy powóz opuścił stację dyliżansów i wpadł na gwarne londyńskie ulice. - Gdyby na świecie istniało choć trochę sprawiedliwości, powinieneś przy twoim trybie życia być istną ruiną człowieka. A ty tymczasem przypominasz pączek róży. Jesteś ucieleśnionym hymnem pochwalnym na cześć występku. - To prawda - z udaną skromnością przyznał dyplomata. - Czuję się świetnie. Cnota nikomu na zdrowie nie wychodzi, mnie także. Raz próbowałem: przestałem pić wódkę, chodziłem wcześnie spać, unikałem kobiet. Popłaciłem nawet długi. Wyobraź sobie, po dwóch miesiącach wyglądałem jak własny cień: żółty i chudy. Jednakowoż - ciągnął sadowiąc się wygodniej na skórzanym siedzeniu - obecny mój doskonały stan zdrowia zawdzięczam wyłącznie własnym wytrwałym staraniom. W gru dniu zeszłego roku przeziębiłem się trochę i zrobiłem to głupstwo, żem wezwał doktora. Od tej pory jego troskliwość stale zagrażała mojemu zdrowiu; dopiero postępując wręcz odwrotnie do jego wskazań udało mi się przyjść do siebie. Koniec końców czy nie sądzisz, że to rzeczywiście za duże wymagania: chcieć, żeby doktor cię wyleczył, skoro on żyje z tego, że jesteś chory. Feliks pogrążony w słodkiej zadumie uśmiechnął się do przyjaciela. Jak to dobrze znaleźć się znowu w Londynie, w Londynie okrytym wiosenną szatą bladozielonych liści i perłowego nieba. Jak to dobrze jechać znów, jak dawniej, powozem na Bury Street z tym lekkomyślnym a wiernym przyjacielem. Szczęśliwy Karol. Zawsze umiał obronną ręką wyjść z tej oszukańczej gry, jaką jest życie. Utraciwszy złudzenia, zachował młodzieńczy zapał, a egzystencję swoją traktował jak wygodny fotel, w którym człowiek, zaśmiewając się czasem, czeka spokojnie, aby każdy mijający dzień wzbogacił go o okruszynę mądrości czy szczęścia. - Nie będę pytał, co u ciebie słychać - zapowiedział Karol uchylając szarego cylindra na widok jakiejś starszej damy w lśniącym powozie. - Twoje życie w Lipsku upływa, jak mi się zdaje, tak szlachetnie, cnotliwie i nudno, że nie byłbym w stanie wysłuchać tej relacji. Mijali teraz sielankowo-wytworny pejzaż parku St. James. Od czasu do czasu rozlegało się dudnienie kopyt końskich i w alei ukazywał się ja&s jeździec lub amazonka. Drzewa, jak zwykle wczesną wiosną, wyglądały jak .Mifosc mejea.no ma mnę do zdrowia po długiei chorobie. Młodzi ludzie i ich towarzyszki acają uw r o ; niebezpiecznych wyżynach welocypedow przywodzili Feliksowi na pamięć Marię i własną szaloną młodość. _ Co do mnie - podjął Karol widząc, że Feliks nie protestuje - to tatnia zima pozostawiła mi niezatarte wspomnienia. Poznałem to rzadkie . wisko, jakim jest miłość, że tak powiem, na złość komuś. Pewna dama wybrała mnie na swego kochanka tylko po to, aby wzbudzić w swym mężu zazdrość. Kobiety stosują od czasu do czasu takie niezwykłe wybiegi. Przez trzy miesiące przeżywałem rozkoszne chwile z tą uroczą istotą, zastanawiając się ciągle, kiedy mąż spostrzeże się, że mu przyprawiono rogi, i wypędzi mnie z domu jak psa. - A on oczywiście nic nie spostrzegł - uśmiechnął się Feliks. - Robiliśmy wszystko co możliwe. Całowaliśmy się przy ludziach, wyznaczaliśmy schadzki głośnym szeptem, dawaliśmy się przyłapać na kompromitującym tete-a-tete, gdzieś za portierą - wszystko na próżno. Biedaczysko tak wierzył w cnotę swej żony, że najlżejsze bodaj podejrzenie nie mogło zagościć w jego głowie. W końcu musieliśmy zrezygnować. Za moją radą dama powróciła w ramiona mężczyzny, którego kocha. Powóz wjechał w Bury Street; wyjrzawszy przez okno Feliks rozpoznał ładny murowany dom, gdzie przeżył tyle miłych chwil. - Jak zawsze, kwiaty w oknach - powiedział cicho. - Nic się nie zmieniło. - Poza właścicielem - wpadł mu w słowo Karol, zbierając się do wysiadania. - Tyle było zawsze kłopotu z płaceniem czynszu, że wreszcie stwierdziłem, iż prościej będzie dom kupić. Mrucząc coś pod nosem przecisnął swe korpulentne ciało przez drzwiczki powozu i stanął naprzeciw schodów. Następne trzy tygodnie przyniosły Feliksowi taką powódź zaproszeń związanych zarówno z życiem artystycznym, jak towarzyskim, że przyjaciela uemal nie widywał i na swoje posępne myśli nie miał czasu. Wykonał w Exeter Hali własne oratorium Eliasz i znów zaznał przemożnej rozkoszy odniesionego triumfu. I w Manchesterze oczekiwały go owacje, a potem w parę dni później owtorzyło się to w Birmingham. Powrócił do Londynu jako rozrywany ubieniec wielkiego świata, a ilość ciążących na nim towarzyskich obowiązków a a się niebawem tak przytłaczająca, że musiał przekazać Karolowi funkcję Y lerania tych obiadów i przyjęć, które miał zaszczycić swoją obecnością. Wierz mi - oświadczył zdecydowanym tonem przyjaciel - tu trzeba owczości: tylko poselstwa i księżne. Jeśli zaczniesz pokazywać się ^z * pomniejszych hrabin, to baw się sam i rób, co ci się podoba. Nie acty/ zrobię teraz z ciebie prawdziwego snoba. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności przebywała wówczas w Londynj Jenny Lind i Feliks zawiązał serdeczną przyjaźń z tą wielką szwedzką śpiewaczką. W dowód podziwu występował nawet jako akompaniator na którymś z jej koncertów, kiedy to śpiewała jeden z mazurków Chopina z fantastyczną, specjalnie dla niej dopisaną kadencją, po czym wspólnie przyjmowali owacje szalejącej z zachwytu publiczności. - Nigdy nie zapomnę, co pan dla mnie zrobił - powiedziała, kiedy po raz ostatni wychodzili przed kurtynę. - Może kiedyś będę mogła odwdzięczyć się czymś panu. I tym razem został przyjęty na prywatnej audiencji w Buckingham Pałace i znów zabawiał swą grą królową i księcia małżonka. Wróciwszy z pałacu podzielił się z Karolem spostrzeżeniem, że wśród dam dworu nie widział markizy of Dorsythe. - Co się z nią stało? - spytał. Karol spojrzał na niego osłupiały. - Jak to? Nie wiesz? - Nie. Pamiętaj, że mieszkam w Lipsku, a nie w Londynie. - Otóż popełniła niewybaczalne przestępstwo, przekroczyła granice przyzwoitości i wstrząsnęła Londynem tak jak nikt nigdy od czasu, kiedy Guy Fawkes usiłował wysadzić w powietrze gmach parlamentu. Wyszła za mąż. - Mnóstwo kobiet wychodzi za mąż. Cóż w tym tak strasznego? - Ale za kogo? Oto jest - jak powiada Szekspir - pytanie. Musisz więc wiedzieć, że piękna, wytworna i nieprzystępna hrabina poślubiła swego chłopca stajennego. Tak, tak, fagasa w liberii, który towarzyszył jej w czasie porannych przejażdżek. Po pięciu latach służby spojrzała na niego przypad kiem pewnego dnia i jej krew, krew Plantagenetów, zawrzała nagle w żyłach. Muszę przyznać, że to przystojny cham, istny Apollo, a poziom moralny - wprost niezwykły. Przez długie miesiące markiza próbowała zwabić go do swego łoża, a ten łajdak odmawiał, powtarzając, że nie pójdzie w objęcia jaśnie wielmożnej pani, póki ta go nie poślubi. W końcu nie mogła dłużę] znieść tego stanu i zgodziła się, co dowodzi, że kobietę można zmusić do wszystkiego, jeśli się jej dość długo odmawia czegoś upragnionego. - A gdzie są teraz? - W jej willi we Włoszech, gdzieś koło Rapallo. A choć samo szepnięcie jej nazwiska równoznaczne tu jest ze zdradą stanu, dochodzą mnie słuchy/ że mimo małżeńskiego węzła są szalenie szczęśliwi. - Nawiasem mówiąc - zagadnął z uśmiechem Feliks - jeśli już mowa o małżeństwie, kiedy ty wstąpisz w te związki? - ^ wiiwsc mejeano ma imw, __ ja? _ spytał płaczliwie dyplomata z miną obrażonej niewinności. Czy mógłbym zakochać się w kobiecie tak głupiej, by chciała mnie za ża? Przed rokiem czy może dwoma pewna dokuczliwa, a pełna najlepszych heci istota, z tych, co to nieproszone chcą zawsze w nasze prywatne życie wsadzić swoje trzy grosze, nalegała, bym się żenił. Przygotowała nawet spotkanie, ale ja na widok damy, którą miałem poślubić, podobnie jak Terzy IV, pod wpływem wódki i przerażenia niemal zasłabłem. - Tu na pogodnej twarzy Karola odbił się cień przeżytej wówczas zgrozy, po czym z kieszeni kamizelki wyciągnął tabakierkę. - Wiem, że człowiek jest jedynym zwierzęciem, które z własnej woli robi to, na co wcale nie ma ochoty, ale wszystko ma swoje granice. Opierając się o narożnik orzechowej szafki pełnej cennej porcelany i prztykając palcem w wieczko tabakierki, patrzył prosto w oczy Feliksowi, który stał o parę kroków od niego, wsparty o okienną ramę. - Co ci jest, Feliksie? - spytał spokojnie, ale poważniejąc nagle i nie spuszczając wzroku z twarzy przyjaciela. - Czy twoje stosunki z Cecylią układają się aby zupełnie dobrze? Feliks, jakby złapany na kłamstwie, odwrócił oczy; przez chwilę utkwił spojrzenie w łańcuszku od zegarka, który machinalnie owijał sobie wokół palca. - Nie ma na świecie rzeczy doskonałych - powiedział wreszcie. - To cudowna kobieta - dodał po chwili. Czując na sobie wyczekujący, badawczy wzrok Karola, milczał przez parę sekund. - Wiesz, że nie jestem człowiekiem łatwym we współżyciu - zaczął znowu, bawiąc się cienkim złotym łańcuszkiem. - Musieliśmy w niejednym dostosować się do siebie. Tak zawsze jest w małżeństwie. Człowiek uczy się rezygnować z tego, co niemożliwe, i próbuje zadowolić się tym, co ma. - Uniósł nagle twarz i spojrzał na przyjaciela. - Cecylia jest zdumiewającą kobietą - powtórzył, jakby powstrzymując się od wybuchu. - Nie było na świecie lepszej żony. - Dobrze - powiedział Karol. - Dajmy temu pokój. Nie odpowiedziałeś mi Jednak na pytanie, Feliksie. Co ci jest? Nie mów mi, że nic, bo i tak ci nie uwierzę. Feliks znów spuścił oczy. Słowa wzbierały mu w gardle, cisnęły się na J zyk. Chciał opowiedzieć przyjacielowi o tym, jak w czasie koncertu Jenny a nękał go tak potworny ból głowy, że chciał krzyczeć i uciec ze sceny. „ °powiedzieć mu o potajemnej wizycie u sławnego doktora na Harley 'l o zimnym, bezlitosnym, niemal gniewnym wyroku, jaki wyczytał g° oczach. „Mógłbym panu, panie Mendelssohn, opowiedzieć mnóstwo głupstw i przepisać jakieś pigułki, ale nie zrobię tego. Obawiam się że ma pan rację, że istotnie powodem pańskich bólów głowy jest jakaś wrodzona choroba. Ale ja jej nie znam i nikt inny też panu nic nie powie. Kiedyś może będziemy wiedzieć, co się dzieje w naszym mózgu - dziś nie wiemy. Jest mi pan winny trzy gwinee, sir". Ale po co mówić to wszystko? Po co wzywać pomocy, kiedy pomocy nikt mu dać nie może? Karol zatrzasnął wieczko i wsunął tabakierkę z powrotem do kieszeni potem podszedł do Feliksa i objął go za ramiona. Nie powiedział nic, ale Feliks wyczuł, że przyjaciel domyśla się niejednego, bo w jego wypukłych oczach ukazały się łzy. Kiedy Feliks wyjeżdżał z Londynu, dzień był deszczowy. W Dover wiał silny wicher i przy przeprawie przez kanał pasażerowie musieli zniknąć, każdy w zaciszu swej kabiny, a statek „Attwood" przewalał się jak pijany po białogrzywych falach, skrzypiał i jęczał. Toteż Feliks po tych morskich torturach z ulgą poczuł znów pod stopami trwały grunt, a chodzenie przez kilkanaście minut wydawało mu się niebiańską rozkoszą. Podróż dyliżansem poprzez dobrze utrzymane normandzkie fermy podniosła go na duchu, następnego zaś wieczoru znalazł się już w Paryżu, gdzie mimo parogodzinnego spóźnienia Chopin oczekiwał go na stacji. - Boże mój - wykrzyknął ujrzawszy wreszcie przyjaciela ukazującego się w drzwiach dyliżansu. - Myślałem, że już nigdy nie przyjedziesz. Udali się razem na Place d'Orleans, gdzie Chopin obecnie mieszkał. Służący przygotował im lekką kolację, którą zjedli w małej kremowej jadalni z niewielkim jednak apetytem; obaj, aby ukryć swoje myśli, rozmawiali dość chaotycznie o sprawach zawodowych. Feliks był wstrząśnięty widokiem przyjaciela i przerażony częstymi napadami kaszlu. Chopin nigdy nie miał silnego głosu, teraz jednak mówił po prostu szeptem, który po drugiej stronie dość dużego okrągłego stołu ledwo było słychać. Feliks z bólem uprzytomnił sobie, że nie tylko on sam, ale i przyjaciel jest śmiertelnie chory. Przy deserze służący przyniósł dużą filiżankę gorącej czekolady i postawił przy nakryciu gospodarza. - Jak widzisz, mon ami, nadal piję czekoladę - powiedział z uśmiechen Chopin zauważywszy rozbawione spojrzenie Feliksa. - Lubię ją nie słodzoną i każę sprowadzać dla siebie specjalnie z Bordeaux. Ot, jeszcze jedno z moich dziwactw. Leniwie rozprawiali o nowych utworach swych kolegów kompozytorov porównywali warunki, jakie dają wydawcy, wymieniali niewinne plotecz o wspólnych przyjaciołach. - Ta nowa opera Meyerbeera... - zaczął Chopin, lecz porwany nagłym apadem kaszlu uciął w pół zdania, szybko wyciągnął z rękawa chustkę do osa i przytknął ją do ust. - Wybacz mi, mon cher - ciągnął z bladym 'miechem - ale płuca wypowiadają mi posłuszeństwo. Otóż, jak mówiłem, owa opera Meyerbeera to szalone zwycięstwo; niektórzy ludzie przychodzą uż chyba na świat ze znajomością tajemnicy powodzenia. - Podniósł filiżankę do ust, wypił niewielki łyk i parsknął cichym śmiechem. - Ale ja do tych nie należę. - Mam wrażenie, że powodzi ci się doskonale - rzucił Feliks rozglądając się po pokoju. - To złudzenie. Gdybym przez tydzień przestał dawać lekcje, nie miałbym z czego płacić czynszu. - Wzruszył ramionami i podjął znowu: - Ale, ale, czyś słyszał o ostatnim romansie naszego przyjaciela Liszta? Z księżniczką Sayn-Wittgenstein? - I znów parsknął śmiechem. - Ten człowiek ma słabość do księżniczek. - De gustibus non est... - uśmiechnął się Feliks. - Księżniczki nie są gorsze od innych kobiet, a bieliznę noszą czasem lepszą. Fryderyk Chopin wpatrywał się przez chwilę w swoją filiżankę. - Dziwny człowiek z tego Franciszka - rzucił w zadumie. - Snob, a zarazem święty, szarlatan i mistyk, chwilami geniusz. Czy znasz ten jego utwór na dwa fortepiany, napisany na tle którejś z twoich kompozycji? - Nie - odparł zdziwiony Feliks. - Nie przysłał mi go wcale. - Nie był wydany, ale ja mam u siebie rękopis. Jeśli chcesz, zagramy go razem jutro. Zaraz po kolacji rozeszli się, każdy do swej sypialni, ale Feliks długo jeszcze słyszał przez cienką ścianę bolesny kaszel przyjaciela. Biedny Fryderyk, samotny i chory, z dala od rodziny, od ukochanej Polski. Biedny Fryderyk. Biedny i on sam. Biedni wszyscy ludzie. Życie jest jak smętna fuga, a jej tematem - stopniowa utrata złudzeń. Czy warto było Bogu stwarzać taki świat? Przymknął oczy ogarnięty cichym smutkiem i wreszcie zapadł w sen. Obudził się zmęczony i przygnębiony. - Miałem zamiar spędzić parę dni w Paryżu - oświadczył przy śniadaniu - ale wyjadę chyba jutro. Chciałbym jak najszybciej wrócić do żony do Frankfurtu i razem z nią wyjechać na odpoczynek do Szwajcarii. ~ Rozumiem - odparł spokojnie Chopin. - Potrzebujesz odpoczynku, Oglądasz na zmęczonego. ~ Jakoś dziwnie nie mam ochoty jeździć do opery, odwiedzać swoich ^7 dawców czy bywać u przyjaciół; nawet u tak lubianej Madame Rotszyld. awiasem mówiąc, co u niej słychać? - To nadzwyczajna osoba. Przez cały czas była dla mnie niezwykle dobra, przysyłała mi mnóstwo uczniów i tysiące razy zapraszała na obiad i tu, i do zamku de Ferriere. - Spod półprzymkniętych powiek strzelił uśmiech. - Zadedykowałem jej jedną z moich ballad.1} W ten sposób spłacam towarzyskie zobowiązania. Zawiesił głos i Feliks wyczuł, że chce jeszcze coś dodać. - Jeśli mógłbym za powrotem do Niemiec w czymś ci dopomóc - zaczął chcąc ułatwić sytuację zakłopotanemu przyjacielowi - jestem do twojej dyspozycji. - Widzisz, byłbym ci bardzo wdzięczny, gdybyś zdołał urządzić mi koncert w Gewandhaus. Wiem, że jestem tylko salonowym pianistą, ale postaram się, jak będę mógł najlepiej. - Mówił teraz w zdenerwowaniu, niemal gorączkowo. - To nie tylko kwestia pieniędzy: da mi to okazję wyjazdu z Paryża, zobaczenia nowych twarzy; może uda mi się zapomnieć. - Panią Sand? - Tak. Zerwaliśmy prawie ze sobą... To już koniec i wiemy o tym oboje. - A od jak dawna byliście?... - zapytał ostrożnie Feliks. Chopin nie dał mu skończyć i Feliks zauważył, że wargi mu drżą. - Siedem lat. To prawie jak małżeństwo, prawda? Poznaliśmy się dzięki Lisztowi. Przedtem widywałem George, ale, rzecz szczególna, nic mnie do niej nie pociągało. Jej manieryczność, twórczość literacka, dziwactwa, męski ubiór, palenie papierosów i tak dalej... Wszystko to mnie odpychało. A potem, pewnego dnia... I nagle rozgadał się. Sowa zdawały się same płynąć z jego ust. Opowiadał Feliksowi o George Sand, kobiecie skomplikowanej, wybitnej i mocnej, która opanowała jego życie i - zmysłowa, a pełna uczuć macierzyńskich - podbiła serce. Przenikliwie i z pełną jasnością sądu opisywał słabostki i sprzeczności cechujące tę wielką powieściopisarkę, która potrafiła być kurtyzaną i mieszczką, myślicielem i niańką, artystką i gospodynią. Opowiadał o latach spędzonych razem w jej wielkiej rezydencji - Nohant; o spokojnych popołudniach w ogrodzie, gdy on dumał lub wyciągnięty na szezlongu zapadał w drzemkę, a ona siedziała pochylona nad jakąś zwykłą kobiecą robótką; o wieczorach w oświetlonym świecami salonie z wielkimi oszklonymi drzwiami na otoczony balustradą taras, podczas których on, siedząc przy pianinie, cicho cos improwizował, ona zaś nieznużona przy swym biurku pisała i pisała bez końca. Opowiadał o ich słynnej podróży na Majorkę, której początek był jak wesoła wyprawa za miasto, a koniec - niczym marsz pogrzebowy. O celi a) Czwarta Ballada f-moll, opus 52. opuszczonym opactwie Valdemosa, pełnej posępnych cieni w brunatnych h bitach, o kaplicy, której powietrze pełne było jeszcze modlitw, zapachu leśni i zimnego kadzidła; o zimowych deszczach bijących wściekle L dziurawy dach, o okiennicach trzaskających w huczących porywach zawieruchy i drzwiach skrzypiących nocą. I o tym, jak potem, z nadszarpniętym zdrowiem i pustą kieszenią, wracali ponuro do Paryża: ona do swej pisarskiej pracy, on - do pełnego sztuczności światowego życia. O tak, znany jest jako Monsieur Chopin, modny nauczyciel gry na fortepianie, za którego lekcje płaci się złotego luidora, salonowy wirtuoz, który tkwi nad klawiaturą i grając spełnia każdą zachciankę pani domu, ulubieniec rozpieszczany przez kosmopolityczną klikę kapryśnych, cierpiących na neurastenię hrabin, od których jest uzależniony finansowo, a jednocześnie pozostaje wciąż poza obrębem ich sfery. Nie kończące się jazdy do mieszkań uczennic najętym powozem, w przepisowych żółtych rękawiczkach, i same lekcje - istna harówka - lekcje udzielane pustym, lecz zamożnym femmes du monde, które mimo pozorów serdecznej wylewności patrzą na niego z wyższością patrycjuszek. A od czasu do czasu półprywatny koncert w salonie jakiejś życzliwej hrabiny albo polskiej księżnej, koncert po dwadzieścia franków miejsce, konieczny dla ratowania wciąż chwiejnego budżetu, zapłacenia pilnego rachunku u lekarza lub krawca. I zawsze ona, George, kochająca, macierzyńska, przyjaciółka i kochanka, dzielny towarzysz w dniach zniechęcenia; nakłaniała go, by komponował, by skończył zaczętego mazurka, poprawił przysłane przez wydawcę korekty. Sama pracowała ciężko na chleb dla siebie i swoich dwojga dzieci, dodając do swego literackiego dorobku coraz to nową powieść, rzucając na papier artykuły, eseje, sztuki, robiąc wszystko, by związać koniec z końcem. Była silniejsza od niego i przekazywała mu część swej siły. Za jej to przykładem on, marzyciel i improwizator, ślęczał niezmordowanie przy biurku i po męczącym, pełnym lekcji dniu znajdował jeszcze czas na to, by tworzyć. irobował nawet targować się z wydawcami, wywalczyć za te dzieła ueprzespanych nocy jakąś godziwą cenę, naturalnie jednak nigdy w tej walce nie zwyciężał, ponieważ wydawcy mogli czekać, on zaś nie mógł. przedawał więc Nokturn c-moll za trzysta franków, Polonez fis-moll za J erysta, płacił właścicielowi domu, doktorowi, miesięczną taksę za wynajem Powozu i znów miał spokój na miesiąc. iaK minęło siedem lat - niepewnych, lecz opromienionych miłością lety. Potem, pewnego dnia, nastąpiło między nimi pierwsze nieporozu-me- Załagodzono je szybko i na pozór zapomniano. Niebawem jednak yszio drugie, potem trzecie, czwarte. Rozmowy przeradzały się w kłótnie. W gniewnym rozgorączkowaniu wypływały, jak piana na powierzchni mętnej wzburzonej wody, jakieś dawne urazy, nieoczekiwane wyrzutv a kłótni już teraz nie próbowano nawet łagodzić - przygasały sam ' wypalały się powoli w cierpkim żalu. Ale serca nie potrafiły już sob"' wybaczać słów, które podsunął gniew; budziła się duma, sączyła w dusze jad, a kochankowie, pielęgnując swoje rany, znaleźli się od siebie daleko rozdzieleni trupem zabitej własnymi rękami miłości. Feliks nie przerywał przyjacielowi: natężał tylko ucha, aby nie uronić nic z szybko szeptanych francuskich zdań, wiedząc, że to opowiadanie przyniesie Fryderykowi ulgę. Ludzi małomównych ogarnia czasem taka nagła potrzeba zwierzeń, podobnie jak ludzie zazwyczaj spokojni wpadają czasem nieoczekiwanie w gniew. - Cierpliwości, Fryderyku. To minie - powiedział, gdy Chopin wreszcie umilkł. - Jesteś jeszcze młody... Nie potrafił skończyć zaczętego zdania. Po co te puste słowa? Młody? Fryderyk, tak jak i on sam, nie jest już młody, bo wieku nie mierzy się przeżytymi latami, ale latami, które człowiekowi jeszcze pozostały. A Fryderykowi, podobnie jak jemu samemu, pozostało tych lat niewiele. Cóż tu można powiedzieć? Łagodnie, jak Karol, otoczył ramieniem przyjaciela i nie powiedział nic. Nazajutrz z rana wyjechał z Paryża obiecując, że zrobi wszystko, aby zorganizować koncert Chopina w Lipsku. - Pomówię o tym z radą opiekuńczą - rzucił, kiedy dyliżans już ruszał - i jestem przekonany, że się zgodzą. W końcu tygodnia zajechał do Frankfurtu, gdzie oczekiwała go Cecylia z dziećmi i skąd razem wyruszyli w podróż do Szwajcarii. Tam, odpoczywając spokojnie w tej samej co zawsze wiosce, spędzili dwa miesiące. W połowie września wrócili wszyscy do Lipska i Feliks znów dyrygował cotygodniowymi koncertami w Gewandhaus i uczył kompozycji w konserwatorium. - Powiedz mi, Janku, ile znamy podstawowych tonacji w muzyce? Janek Bluth zerwał się z miejsca. - Dwie, panie dyrektorze: C-dur i a-moll. Wszystkie pozostałe są transpozycjami jednej z tych dwu. - Dobrze. Teraz uważajcie, bo to będzie trochę trudniejsze: Jak poznajemy tonację minorową, a jak majorową? Powiódł wzrokiem po rzędach młodych, skupionych twarzy; przyjemność sprawiał mu widok tych chłopców tak uważnie i gorliwie słuchających. Może któryś z nich dojdzie z czasem do czegoś... Oczywiście by ogromnie podnieceni tym, że im, nowicjuszom, wykłada sam pan dyre i.Vinui>V lUKjKunu snu którego starsi uczniowie są już bardzo zaawansowani, mają już bowiem sobą dwa lata harmonii, kontrapunktu i znają podstawowe zasady fugi. I oczywiście nie wiedzą, że powodem tego niezwykłego zaszczytu jest po rostu fakt, że nie dało się znaleźć zastępcy na miejsce Schumanna. Pogrążony w myślach słyszał niewyraźnie wesoły chłopięcy głos trzepiący szybko odpowiedź. - Tonację majorową rozpoznaje się po tercji majorowej. Minorową po tercji minorowej. - Bardzo dobrze, Janku. Siadaj, mój chłopcze. Znów powiódł wzrokiem po klasie. Czy którykolwiek z tych chłopców napisze kiedyś coś naprawdę wartościowego, zdobędzie sławę i trochę pieniędzy, czy też wszystkich pochłonie niepamięć? Czy w trudzie i niepewności zarabiać będą na życie jako grajkowie w gospodach i piwiarniach lub wygłodniali nauczyciele gry na fortepianie i skrzypcach, a lata spędzone w Lipskim Konserwatorium, w jego konserwatorium, wspominać będą z przekleństwem? Jakim prawem wabi te niewinne dzieci, zachęca do zawodu, który nie obiecuje nic poza ubóstwem i rozgoryczeniem? - Wilhelm! Jasnooki, potargany chłopak zerwał się na równe nogi i z podnieceniem pisnął: - Jestem, panie dyrektorze. - Czy potrafisz powiedzieć mi, co to jest tercja majorowa? - Owszem, panie dyrektorze - bąkał przyszły Beethoven do tego stopnia wzruszony, że prawie nie mógł mówić. - Kiedy od podstawowego dźwięku do dźwięku wyższego są cztery półtony, tercja jest majorowa i tonację nazywa się wtedy majorową. - Bardzo dobrze, Wilhelmie. Rozumiesz oczywiście, że te cztery półtony odpowiadają na klawiaturze pięciu klawiszom. I tak na przykład cztery półtony, powiedzmy, tercji majorowej C, będą C, Cis, D, Dis i E. Rozumiesz to, prawda? - Chłopiec skinął głową z nadmierną skwapliwością, która nie robiła, co prawda, wrażenia szczerej. - A teraz powiedz mi, co to jest tercja minorowa. W klasie znów rozległ się piskliwy dyszkant chłopięcy: ~ Jeżeli od dźwięku podstawowego do nuty tercjowej... Feliks z uśmiechem przesunął dłonią po oczach. I on niegdyś z takim ym dziecinnym lękiem odpowiadał na pytania Zeltera, a teraz, po ydziestu latach, przysłuchuje się tym samym, mechanicznie klepanym powiedziom. To przyjemne, trochę wzruszające i... trochę zabawne; i s i nie myśleć o tych wspomnieniach - wręcz głupie. Oto on, Feliks Mendelssohn, u szczytu swej kariery, odznaczon najwyższym orderem Niemiec - Krzyżem Zasługi. I cóż on robi? Uczv garstkę małomiasteczkowych chłopaczków muzycznego katechizmu. A dl czego? Bo dziesięć lat temu jego żona miała na szwajcarskiej łące „przeczucie" że powinni przyjechać do Lipska! Czy do tego chwalebnego dzieła prowadziło go owo mistyczne natchnienie Cecylii, przez samego Boga zesłane „przeczucie", czy też to po prostu nagroda za to, że był cierpliwym i uprzejmym mężem, wyrozumiałym wobec żoninego upodobania do małych miasteczek i małomiasteczkowego życia? - Dobrze, Wilhelmie, trzy półtony. - Słyszał wypowiadane przez siebie samego słowa, jak gdyby mówił je tuż obok niego kto inny. - Tercja majorowa to cztery półtony, a tercja minorowa to tylko trzy półtony. A teraz zobaczymy, czy potrafisz odpowiedzieć na naprawdę trudne pytanie. - Zobaczył, że chłopiec wprost zmartwiał w oczekiwaniu. - Czy istnieją tylko dwie tonacje, mimo że w sygnaturze mamy jeden, dwa, trzy, czy choćby milion krzyżyków czy bemoli? Pomyśl, nim odpowiesz. - Tak, panie dyrektorze, tylko dwie, dlatego... Patrzył prosto przed siebie niewidzącymi oczyma, zachęcający uśmiech zastygł mu na wargach, a w duszy narastała powoli burza gniewu. Dziesięć lat stracił w ten sposób po to, aby Cecylia mogła pędzić ulubiony przez siebie tryb życia: chodzić do kółka krawieckiego, targować się z kupcami o grosze i z zaniedbanymi damulkami chodzić po zakupy do niemodnych, woniejących starzyzną sklepów. Czyż on nie ma żadnych praw? Ostatecznie jest jeszcze młody: trzydzieści siedem lat to przecież nie starość? Jest bogaty, sławny, zdrowie mu dopisuje. Tak, dopisuje. Bóle głowy minęły. No, prawie minęły... Przez te dwa miesiące spędzone w Szwajcarii nie miał ich ani razu. To po prostu przepracowanie, nic innego. Przepracowanie, ogłupiająca męka małomiasteczkowego trybu życia. Tak, musi to zmienić, porozmawia z Cecylią. I tym razem... - Bardzo dobrze, Wilhelmie - rzucił, gdy w korytarzu rozległ się szkolny dzwonek. - A na przyszłą lekcję nauczcie się... W chwilę później znalazł się w swoim eleganckim dyrektorskim gabinecie, gdzie stało imponujące inkrustowane brązem biurko, a nad kominkiem wisiał portret Fryderyka Augusta, i z rękoma splecionymi n plecach ruszył w wędrówkę po puszystym zielonym dywanie. Gniew przerodził się w nim teraz w poczucie krzywdy i osobiście doznanej niesprawiedliwości. Dlaczego miałby się godzić na rolę ofiary? Jaki powoc mógłby go zatrzymać w tym mieście? Dzieci? Można je wychowywa .Miłość niejedno ma imię l&l 'wnie dobrze w Berlinie jak i tutaj, czyż nie tak? Jakże cieszyłaby się jego atka mogąc od czasu do czasu widywać wnuki! Więc o co chodzi? Cecylia oli nieduże miasta? Z pewnością będzie można jej znaleźć jakieś kółko krawieckie, jakieś dobroczynne towarzystwo oraz parę cnotliwych Hausfrau, którymi mogłaby pijać herbatę i wyprawiać się po zakupy. Tak, porozmawia z nią, wyłoży jej jasno swe życzenia, powoła się na prawo... - Proszę - rzucił gniewnie przez ramię, gdyż nagle rozległo się pukanie do drzwi. Do pokoju wpadł Herman Schmidt, a wpadł tak gwałtownie, jakby go wystrzelono z katapulty. Był to niski i tęgi człowieczek o dziecinnych policzkach, białych, puszystych bokobrodach i nieco demonicznych brwiach, wygiętych łukowato ponad błękitnymi oczami, a wyglądających trochę jąk wąsy, które zawędrowały aż na czoło. Nieśmiały i drażliwy, żył bez widocznego powodu w ustawicznym pośpiechu. Zdaniem Feliksa był świetnym flecistą i w ogóle doskonałym wszechstronnym muzykiem. Feliksa darzył namiętnym i bezgranicznym przywiązaniem z dyskretną domieszką poczucia własności. Wyrobił sobie przekonanie, że młody pan dyrektor często postępuje zgodnie z jego radą i że jego, Hermana, wiek (mógłby być ojcem Feliksa) nakazuje mu służyć swym doświadczeniem. Nie mając żadnych oficjalnych uprawnień ani też dodatkowego wynagrodzenia, towarzyszył Feliksowi nieodłącznie, spełniając najrozmaitsze drobne posługi, zdobywał jego wdzięczność i zaufanie i nie żądał niczego - chciał mu tylko służyć i wielbić go. Nie pozwalając mu dojść do słowa, Feliks rzucił burkliwie: - Niech mi pan powie, no proszę, po kiego licha ja siedzę w tym głupim mieście? - Tu brwi Hermana uniosły się wysoko w górę ze zdumienia. - Niech mi pan łaskawie powie, po kiego licha siedzę tu, zamęczam się na śmierć, uczę w szkole, robię próby i dyryguję, podczas gdy mógłbym gdzie indziej wesoło spędzać czas? - Bo ludzie sądzą, że pan powinien to robić, panie dyrektorze - odparł nmidt, którego ten niespodziewany wybuch przygwoździł do miejsca. - Otóż to! - żachnął się Feliks patrząc na staruszka tak, jakby Schmidt V emu winien, że on przebywał tak długo w tym mieście. - Widuje mnie >an oc* dziesięciu lat, a czy powiedział mi pan co na ten temat? Nie! Czy P wiedział mi pan kiedy: „Panie dyrektorze, czemu siedzi pan tak długo ty1*1 ghipim mieście?" Nie! Przeciwnie, i pan jest częściowo odpowiedzialny °/ ze jestem tutaj, bo to pan przyjechał do Diisseldorfu przyjrzeć mi się, y urządzałem Reński Festiwal, i doniósł radzie opiekuńczej, że byłbym OclPowiedrum kandydatem. ±oz. YYIUOSC mejeano ma mnę - Ależ, panie dyrektorze... - Nie tłumacz się pan ani nie wymawiaj. Za rok od dziś Gewandhau będzie miało nowego dyrygenta, a konserwatorium nowego dyrektora i' zaś żyć będę wolny i swobodny. - Zauważywszy w ręku Schmidta gruby plik poczty, dorzucił: - Niech pan to położy na biurku. Przejrzę jutro. - Co więcej pan rozkaże? - Nic - powiedział Feliks siadając przy biurku. - Niech pan się upewni czy na jutrzejszą próbę gotowe będą wszystkie instrumentalne partie najbliższego koncertu. - Zamierzał już skinieniem ręki odesłać staruszka, ale wtem zwrócił się do niego: - I proszę, niech pan nie mówi nikomu, nawet swojej żonie, o tym, co panu tu przed chwilą mówiłem. - Może pan polegać na mnie, panie dyrektorze. - Wiem o tym - odparł Feliks z ciepłym uśmiechem i przez chwilę spoglądał na swego nieoficjalnego sekretarza z wyraźnym rozczuleniem. - Dobry z pana człowiek, Hermanie. Nie wiem, co bym zrobił, gdybym nie miał pana pomocy. Celem życia Schmidta było usłyszeć czasem taką pochwałę. W oczach jego ukazał się wyraz bezgranicznego uwielbienia. - Czy pan wie, panie dyrektorze, że zrobiłbym dla pana wszystko? Feliks skinął głową, a potem z nagłą, udaną szorstkością dodał: - Wobec tego niech pan zmiata stąd, bo inaczej pańska żona wygarbuje panu skórę. Ja bym też już poszedł, ale moja małżonka zapowiedziała, że wstąpi tu po mnie. Tylko wie pan, jak to jest z kobietami: zawsze się spóźniają. Na tym dla męskich jedynie uszu przeznaczonym zwierzeniu zakończyła się rozmowa i Herman Schmidt wyniósł się z pokoju. W gabinecie osiadł ciemnymi plamami zmrok: już szkarłatny mundur Fryderyka Augusta na portrecie ponad kominkiem nabrał tonów mętnej purpury, dywan z zielonego stał się czarny, a okna przesłoniły firanki zmierzchu. „Znów minął dzień - pomyślał Feliks. - Pracowity, nudny dzień, w którym nie wydarzyło się nic". W Londynie Karol ubiera się pewno w tej chwili, by udać się na proszony obiad do któregoś z domów na Mayfair. W Paryżu, Wiedniu i Berlinie ulice roją się od oświetlonych pojazdów, błyszczą okna kawiarni. A or tymczasem czeka w tym cichym i mrocznym gabinecie na żonę, by zjeść z nią domowy obiad, a potem spędzić razem długi, spokojny wieczór. Usłyszał, że drzwi się otwarły, i obrócił się szybko w tę stronę: do pokoju wchodziła Cecylia w ciepłym kapelusiku i krótkiej, obszytej futrer pelerynce, bo jesienne wieczory zaczynały już być chłodne. ld ślicznie; pochyliła się nad nim i pocałowała go w czoło. - Przepraszam cię, kochanie - powiedziała nieco zdyszana. - zakupy z Elzą, a ona nie mogła się zdecydować. __ No, a co słychać u wielmożnej pani burmistrzowej? - spytał wstając. Ale do Cecylii ironia nie docierała. - To wprost grzech, ile pieniędzy wydają niektóre kobiety na stroje! - krzyknęła. _ Zwłaszcza jeśli skutki są tak żałosne - zauważył usuwając się na bok i puszczając ją przodem. Tym razem nie uszła jej uwagi jadowitość tego spostrzeżenia i w głosie Cecylii zabrzmiał ostry wyrzut. - Uważam, że to dowód złego wychowania mówić tak o Elzie. - Cecylia wobec swych przyjaciół okazywała głęboką lojalność i ta wierność zarazem wzruszyła Feliksa i trochę go rozśmieszyła. - To wyjątkowa kobieta. - Ależ oczywiście. Szkoda tylko, że jej zalety duchowe nie mają wpływu na jej wygląd. - Spostrzegł, że rozgniewał żonę, i, by załagodzić sytuację, ujął ją pod rękę. - Czy nie widzisz, głuptasku, że żartuję? - Nie lubię takich żartów - odparła zaciskając usta. - Wiesz, że ogromnie lubię Elzę, uważam, że to wyjątkowo dobra kobieta, i cieszę się ogromnie, że się przyjaźnicie. - Przez chwilę zamierzał zmieniając temat wszcząć rozmowę o wyjeździe z Lipska, ale stwierdził, że chwila nie jest odpowiednia. Pomówi z nią w domu, po obiedzie. Spokojnie, ale stanowczo. - A teraz opowiedz mi, co robiłaś cały dzień. Podniecona, opowiadała mu, jak w towarzystwie żony burmistrza jeździła po różnych magazynach z odzieżą. Z wrodzoną bystrością i zmysłem obserwacyjnym zręcznie przeplatała swą relację pełnymi humoru uwagami, a on, jak zwykle, ze zdumieniem stwierdził, że rozmowa z nią może być interesująca. Od czasu do czasu zapominając się wpadała we francuszczyznę lub frankfurcki dialekt, którym mówiła w dzieciństwie. Była dziś wyjątkowo wesoła, jeszcze zarumieniona po wzruszeniach popołudniowej wyprawy, 1 gdy szli spiesznie długimi korytarzami gmachu Gewandhaus, szczebiotała radośnie o tym, jakie poruszenie budził w magazynach ich widok, jak Elza w majtkach i gorsecie stała przed ogromnym lustrem w coraz to innym salon essayage, a sprzedawczynie za każdym razem, gdy włożyła nową suknię, wybuchały nieszczerymi okrzykami zachwytu. - Ale ona wciąż się nie mogła zdecydować - zakończyła, gdy się zbliżyli o drzwi wejściowych - i w końcu pojechałyśmy do Dorbecka na plac Targowy. Wyszedłszy na taras, ciągnący się przez prawie całą długość budynku P Wyżej szerokich marmurowych schodów, umilkli. W dole, na brzegu nika, s*ał Gustaw gotowy otworzyć drzwiczki powozu, a twarz jego y owała się ciemnym profilem na tle żółtej plamy blasku padającego od latarni. - Gdybyś widział te nowe paryskie fasony! - paplała dalej na schodach - Spódnice są dwa razy szersze niż w zeszłym roku. Nie przerywając opowiadania pochyliła się i z głośnym szumem tafty wsunęła do powozu. - A te canezous, mon Dieul... - zawołała siadając w rogu i układając wokół fałdy spódniczki. - Dobry wieczór, Gustawie - zwrócił się do starego służącego Feliks wchodząc na stopień. - Musisz być zmęczony tym jeżdżeniem po mieście Jedźmy prosto do domu. - Nie, nie! - zawołała pochylając się do przodu Cecylia. - Zatrzymajcie się jeszcze przed Koehlerem. - Słucham panią - powiedział Gustaw zamykając drzwiczki. - To po drodze do domu - wytłumaczyła, kiedy Feliks siadał obok niej. - Nie gniewasz się, kochany? Nie stracimy nawet minuty. - Naturalnie, że nie - uśmiechnął się. - Ale cóż to, na litość boską, jest canezou? Wobec czego, nim dojechali do rzeźnika, dowiedział się, że canezou to bluzka; oczywiście jest wiele rodzajów canezou, podobnie jak wiele rodzajów berthe lub jockeis. - I stwierdzam - oświadczyła z oburzeniem Cecylia - że te paryskie krawcowe zmieniają wciąż fasony po to tylko, żeby co roku człowiek musiał sobie kupować nowe stroje. - Z tego przecież krawcowe żyją, Cecylko - szepnął uspokajająco, próbując ułagodzić zrodzone z oszczędności rozdrażnienie. - Więc czemuś sobie, będąc tutaj, nie kupiła jednej czy dwu sukni? - Musiałam sobie tego odmówić. Feliks uśmiechnął się do siebie, zadowolony, że w ciemnym powozie żona nie dojrzy wyrazu jego twarzy. - Ale mam pewien pomysł - ciągnęła Cecylia z przebiegłą minką. - Jutro wybiorę się do pani Hofmann, mojej krawcowej, i... Nie przestała jeszcze opowiadać o „tych śmiesznych paryskich modach , kiedy powóz zatrzymał się naprzeciw sklepu Marcina Koehlera. - Zabawię jedną minutkę - zapowiedziała, gdy pomagał jej wysiadać. - Mogę wejść razem z tobą. - Zatrzasnął drzwiczki powozu i ruszył w ślad za nią. - Zaczniesz się jeszcze targować z tym biedakiem, a ja tu będę czekał godzinę. W niepewnym blasku łojowych świec sklep przypominał jakąś upiory3 średniowieczną rzeźnię: wszędzie dokoła w ohydnym bezładzie i obfitość leżało porozkładane mięso. Za kontuarem wisiały na hakach szeroK yyiifosc mejeano ma imip płatane tułowie wołów i jagnięce nogi. U ogromnej, czarnej od starości ° dzy belki kołysały się szynki i zwoje kiełbas, a na poplamionym krwią 'łmisku leżała prosięca głowa odarta ze skóry, o szklistych oczach, bladym ryjem zastygłym w pośmiertnym uśmiechu. Dławiący zapach rowego mięsa uderzył w nozdrza Feliksa tak znienacka, że niemal atoczył się i przez chwilę myślał, że będzie musiał wyjść z powrotem na ulicę- Tymczasem Cecylia, na której najwidoczniej wnętrze sklepu nie robiło żadnego wrażenia, chodziła dokoła macając, wąchając i spokojnie dotykając palcem miękkich kawałków mięsa, a wraz z nią krążyły trzy inne panie domu, podobne do złowrogich, myszkujących w poszukiwaniu łupu jastrzębi. Sam Marcin Koehler, o uśmiechniętej, spoconej twarzy i nagich, owłosionych rękach wysuwających się z rękawów spryskanego krwią fartucha, zajęty był fachową rozmową z jakąś upartą spiczastonosą niewiastą, o mocno zaciśniętych ustach, która kłóciła się z nim nie poruszając, zda się, wargami. W końcu na znak zgody skinęła głową, a rzeźnik odciął płat mięsa, zważył je pod czujnym okiem klientki, a spojrzawszy na kontuar, cisnął na stół, na którym miało zostać porąbane. - Co ona tam robi na górze?! - ryknął nagle, a w pełni zrozumiałe rozdrażnienie sprawiło, że twarz jego przybrała odcień ciemnego amarantu. Obróciwszy się do tyłu, otworzył drzwi za swoimi plecami, wsunął w nie grubą szyję i wybuchnął stekiem przekleństw w kierunku swej niewidocznej małżonki. - Pospieszysz się z tym papierem czy nie? - wrzasnął, a słowa odbiły się echem po mieszkaniu i klatce schodowej. - Ludzie tu czekają. W tej samej chwili doleciał ze strychu kobiecy głos i dudniące kroki, rzeźnik zaś zwrócił się do spiczastonosej klientki już ze zwykłym swoim zawodowym uśmiechem i wyjaśnił, że właśnie zabrakło im papieru do pakowania, ale ta idiotka, jego żona, zniesie zaraz nowy zapas z poddasza. W tej chwili pani Koehler, kopnięciem nogi otworzywszy sobie drzwi, ukazała się, ledwo widoczna zza sterty niesionego w ramionach papieru, po czym z westchnieniem ulgi cisnęła swój ciężar na ladę. Cecylia oglądała asrue gruby kawał polędwicy, a Feliks, pozostawiony sam sobie, obser- Wał, jak żona rzeźnika pochyla się i całą siłą płuc zdmuchuje grubą rstwę kurzu pokrywającą z wierzchu stare papierzyska. ~ Oho! Dla odmiany nuty! - rozpromieniła się i wierzchem dłoni otarła . ąz °dsunął ją szorstko na bok i wyciągnął rękę z kawałem mięsa dla onosej mewiasty, ale w tym momencie wzrok Feliksa spoczął przypadkiem na pierwszej stronicy. Krew zastygła mu w żyłach, serce przestało bić: wypisane staroświeckim pożółkłym odręcznym pismem, wyczytał oto słowa-„Pasja Pana naszego wedle świętego Mateusza przez Jana Sebastiana Bacha" VI - Z przyjemnością mogę zawiadomić obecnych tu członków rady, że na pierwszy recital zimowego sezonu zapewniony mamy przyjazd pana Fryderyka Chopina. Feliks powiódł wzrokiem po twarzach siedzących wokół stołu członków rady opiekuńczej, twarzach zadowolonych z siebie, sennie uśmiechniętych i pogrążonych w miłym poobiednim odrętwieniu. - Jak wam, panowie, dobrze wiadomo, pan Chopin jest nie tylko wybitnym pianistą, ale również niezwykle utalentowanym kompozytorem, i wspólny jego występ z orkiestrą Gewandhaus będzie następnym krokiem na drodze... Rada opiekuńcza orkiestry Gewandhaus miała charakter najbardziej ekskluzywnego klubu w całym Lipsku. Jedenastu jej członków wybierano spośród najzamożniejszych i najwyżej postawionych na drabinie społecznej obywateli, którzy pragnęli tej nominacji jako dowodu wyróżnienia i walczyli o przywilej pełnienia związanej z nią, a dość niesprecyzowanej funkcji. Aktualne zebrania rady, odbywane pod przewodnictwem dobrodusznego pana burmistrza, przybrały zgoła charakter serdecznych spotkań w gronie dobrych przyjaciół; ich nieoficjalność podkreślał fakt, że nie przestrzegano większości zasad parlamentarnych, natomiast palenie, a nawet podawanie napojów alkoholowych było dozwolone. - Oczywiście - kiwnął głową pan burmistrz przygryzając trzymane w ustach cygaro. - Musimy stanowczo zaprosić pana Chopina. - Osobiście nic go to nie obchodziło; ogarnięty jakimś senno-miłosnym nastrojem marzył tylko o tym, żeby zebranie się skończyło: chciał pójść do Olgi, zrzucić wysoki, wpijający się w policzki kołnierzyk, wyciągnąć się na łóżku dziewczyny i pieścić jej młode, gładkie ciało. - Panu pozostawiamy uzyskanie zgody odpowiednich czynników - zwrócił się do Feliksa. - Jaki pan termin proponuje? - Koniec grudnia, panie burmistrzu. - Świetnie - zgodził się burmistrz z tą łatwością, jaką rodzi zupełn obojętność. Ujął swój młotek przewodniczącego i machinalnie powie" spojrzeniem po członkach rady. - Wszyscy wyrażają zgodę? Wszystkie głowy pochyliły się na znak potwierdzenia i przewodniczący ał już spuścić swój młotek, gdy wtem nieśmiałym, ale natarczywym estem uniosła się do góry pajęcza dłoń Wilhelma Krugera. _ Nie chciałbym zabierać cennego czasu członków rady - zaczął pierwszy radny chrząkając pojednawczo - ale sądzę, że zanim wyrazimy aprobatę na koncert pana Chopina, musimy przedyskutować pewną sprawę. Obecni spojrzeli na niego, znudzeni, ale i z odrobiną niespokojnej ciekawości, a Krzysztof Miiller, nie wypuszczając młotka z dłoni, czekał z błyskiem rozdrażnienia w małych, ruchliwych oczkach. A czegóż ten znowu chce? Czy i tu chce wprowadzić zamieszanie, jak to zrobił w Radzie Miejskiej? - Proszę się streszczać - fuknął. - Wszyscy się chyba zgodzimy, że ludzie pełniący funkcje społeczne, na jakimkolwiek by to było polu, powinni świecić przykładem nienagannego życia - zaczął Kriiger nie patrząc na burmistrza, a zwracając się do pozostałych członków rady. Atmosfera zebrania w jednej chwili uległa zmianie: obecni pojęli, że to aluzja do kochanki burmistrza, i czując zbliżającą się awanturę siedzieli teraz na swych wyściełanych brokatem krzesłach sztywno, jakby połknęli kij. - Jeśli ci, co zajmują najwyższe stanowiska, dają swym życiem obraz zgnilizny moralnej - ciągnął Kriiger przygryzając górną wargę, jak gdyby nie dobywał tych słów z gardła, ale przeciwnie, połykał je chciwie - czy od niższych sfer możemy oczekiwać posłuszeństwa i szacunku? Burmistrz poczuł, że ogarnia go gniew i na twarz wypływa gorąca fala rumieńca, a dłoń, w której trzymał rączkę młotka, zaciska się kurczowo w pięść. A łotr podły, świętoszek!... Gdyby nie był tak potężny, gdyby nie wiedział tyle... - Doceniamy głęboką wartość tych uwag - wpadł mu w słowo z niebezpiecznym uśmieszkiem na ustach. - Ale nasza rada opiekuńcza wdzięczna będzie swemu szanownemu członkowi, jeśli zechce ograniczyć swe obserwacje do sprawy bieżącej, to jest do koncertu pana Chopina. Kruger przełknął tę wymówkę i z przebiegłym wyrazem twarzy skłonił się uprzejmie. - Właśnie do tego, panie burmistrzu, zmierzam. Od kilku lat jesteśmy >wiadkami gorszącego romansu pana Chopina z powieściopisarką znaną pod lazwiskiem George Sand. Jako zaś opiekunowie społecznej instytucji jesteśmy oralnie odpowiedzialni wobec mieszkańców naszego miasta i ja osobiście ^estionuję moralne prawo tego artysty do występowania w naszej sali. - Pan? Kwestionuje? - W ciszy, jaka nastąpiła po tym zdaniu, słowa 1Ksa rozległy się jak strzał z pistoletu, a członkowie rady wyprostowali się ]eszcze bardziej i znów zastygli. - Nie zwracam się do pana, panie dyrektorze - rzucił przez ramię - Ale ja się do pana zwracam. Radny okręcił się na krześle, jego wyblakłe oczy zwęziła wściekłość - Tę sprawę rozstrzygnie rada - palnął tak obraźliwie, jakby zatrzasnął drzwi przed nosem Feliksa. - Tę sprawę rozstrzygnąć może każdy. Pan Chopin jest moim przyja cielem i nie pozwolę, by go obrażano w mojej obecności. Miiller wyjął cygaro z ust i oparł się o stół gotując się do wzięcia udziału w sporze, mierząc wzrokiem na przemian to Feliksa, to Krugera i ważąc szansę obu w tej rozgrywce. O Kriigerze wiedział z doświadczenia że ma szybką orientację i jest niebezpiecznym przeciwnikiem. Feliks był niewiadomą. W stosunkach z członkami rady był do tej pory zawsze uprzejmy i powściągliwy, skłonny raczej nie wypowiadać własnego zdania. Teraz jednak usta miał kurczowo zaciśnięte, a w oczach błysk determinadi. - Sprawa nie dotyczy kwestii muzycznych - powiedział w stronę burmistrza Kriiger - wobec czego proszę przewodniczącego o wykluczenie z dyskusji osoby dyrektora. Miiller jednak skorzystał z okazji, aby odpłacić się za niedawne uwagi o moralnej zgniliźnie osób zajmujących wysokie stanowiska. - Punkt sporny dotyczy jednak orzekania o tym, jacy artyści mogą na przyszłość występować na naszej scenie, wobec czego przewodniczący orzeka, iż pan dyrektor może prosić o głos. Kriiger, widząc, że jego prośba została odrzucona, zacisnął tylko zęby, Feliks zaś, nie patrząc na niego zwrócił się do członków rady. - Zagadnienie moralności w sztuce jest stare jak świat. We wszystkich epokach bywali zaślepieni głupcy, którzy sztukę chcieli traktować jako podporządkowaną cnocie i próbowali zdejmować ze ścian muzeów obrazy nagich kobiet oraz przyprawiać figowe listki antycznym posągom. Ale takie postawienie kwestii, to jest związku między moralnością artysty z jego dziełem, jakiego tu byliśmy świadkami, jest bodaj że jeszcze zabawniejsze. Gdybyśmy byli tak bezmyślni, by zgodzić się z zajętym przez pana Krugera stanowiskiem, należałoby zamknąć muzea, rozwiązać orkiestry i przestać czytać książki. Rafaelowi kochanka pozowała do obrazów jego Madonn, Filippo Lippi był zbiegłym z zakonu mnichem, żonatym ze zbuntowaną zakonnicą. Michała Anioła i Leonarda da Vinci oskarżono o zboczenia seksualne, a Tycjana podejrzewano o występne stosunki z własną corK9 Lawinią. Handel, Mozart i Beethoven dawali „gorszące widowisko" roman sując z kobietami najróżniejszego rodzaju, pochodzenia i powierzchowność Czy dlatego przestaniemy grywać Mesjasza, Don Juana lub Dziewiąta symfonię- r przestaniemy czytać Fausta, dlatego że Goethe żył niemal ustawicznie konkubinacie z coraz to inną kobietą? A co będzie z Platonem, Wolterem, Villonem, Boccacciem i Byronem, z setkami innych wielkich pisarzy, myślicieli • filozofów? Niektórzy artyści byli świętymi, inni łotrami. Jedni - to naterzy, inni - tchórze. Ale w niczym nie zmienia to artystycznej wartości •ch dorobku. Jeśli zrobimy to głupstwo i ze względów moralnych nie ozwolimy występować panu Chopinowi w gmachu Gewandhaus, może powinniśmy również zbadać dokładnie moralność członków orkiestry - i moją własną? A może także i słuchaczy? Twarz Kriigera przybrała niemal barwę jego oczu: jak blada maska gniewu stała się szarobiała. - Artyści lubią ośmieszać cnotę - przerwał - lecz nie zmieni to faktu, że nie powinniśmy własną aprobatą usprawiedliwiać zgorszenia i dawać pieniędzy człowiekowi, którego życie obraża wszelkie zasady moralne. Paryż może to tolerować, ale my tu, w Lipsku, mamy wyższe wymagania. - Niewątpliwie - odparł Feliks z nie pozbawionym humoru sarkazmem. - Pan Kruger nakreślił tu przed nami studium porównawcze poziomu cnoty w poszczególnych miastach, nieszczęściem jednak nasze wyższe wymagania moralne nie dają koncertów, które daje pan Chopin. Po sali przebiegł cichy szmer, a burmistrz, zachowując niezmącony spokój oblicza, parsknął w duchu śmiechem. - Traktuję to jako aprobatę postępowania pana Chopina - oświadczył lodowatym tonem Kriiger. - Nie wypowiadam się w ogóle na ten temat. Podkreślam tylko fakt, że prywatne życie pana Chopina nie ma tu nic do rzeczy. - Muszę powiedzieć, że jak na człowieka, którego nazwano pierwszym obywatelem Saksonii, to dość giętkie normy moralne. - Może pan mówić, co się panu żywnie podoba. - Czy zaprzecza pan, że Chopin jest kochankiem pani George Sand? ~ spytał Kriiger chcąc uzyskać przewagę nad przeciwnikiem. - Ani nie zaprzeczam, ani nie potwierdzam. Po prostu nie wiem. Może >an nam powie, w jaki sposób pan wie o tym, że są kochankami? Czy pan ma w teJ sprawie jakieś poufne informacje? Kniger wzruszył ramionami. - Śmieszne, to wszyscy wiedzą. ~ No, a ja nie wiem - oświadczył z ostentacyjną naiwnością Feliks. an Chopin mieszka w Paryżu na Place d'Orleans, numer dziesięć. Pani spędza większą część roku w swej wiejskiej posiadłości, zamku • ^szem, Chopin bywał tam jej gościem, ale bywali tam również Balzac, Liszt, Berlioz, Delacroix i prawie wszyscy inni wielcy artyści naszych czasów. Czy i oni są jej kochankami? Czy może ma pan przypadkiem jakie' sypialniane informacje na ten temat lub opiera się pan na tym, co pa widział przez dziurkę od klucza? Wiedząc, że posunął się za daleko, Feliks nie mógł jednak stłumić brzmiącego w jego głosie sarkazmu. Czuł, że robi sobie śmiertelnego wroga ale na widok tego przewrotnego starca, szargającego nazwisko jego przyjaciela' ogarnęła go niepohamowana wściekłość. W skroniach wyczuwał już owo' niepokojące pulsowanie, które zapowiadało migrenę. Przez chwilę zapragnął złożyć rezygnację, skorzystać z tej okazji, aby porzucić Lipsk; obraz Chopina proszącego o urządzenie mu koncertu zniknął z jego pamięci, ale wtargnęły nagle inne myśli: nie może przecież zrezygnować, potrzebna mu jest orkiestra, musi wykonać Pasję... - Mam wrażenie, że nasza dyskusja nazbyt się przeciąga - rzekł ze znużeniem, przesuwając dłonią po obolałym czole. - Prywatne życie każdego człowieka jest jego osobistą własnością i wszelkie swobody nic nie są warte, z chwilą gdy pozbawieni będziemy swobody w życiu prywatnym. Mam nadzieję, że członkowie rady zgodzą się ze mną w tym punkcie, ale jakakolwiek będzie ich decyzja, ja będę obstawał przy swoim zdaniu. Burmistrz powiódł wzrokiem po kręgu twarzy. - Jestem przeświadczony, że składając podziękowanie zarówno naszemu zasłużonemu panu dyrektorowi, jak i czcigodnemu członkowi rady za wymianę poglądów, której byliśmy świadkami, będę wyrazicielem ogółu. - Przemawiał tonem dyplomaty, który łagodzi zadrażnienia i uspokaja, niczym polubowny sędzia, dwóch podnieconych waśnią przeciwników. - Takim właśnie dyskusjom zawdzięczamy postęp. Zebrani kiwali z aprobatą głowami i uśmiechali się z ulgą. O, burmistrz dobrze znał i rozumiał tych samolubnych, ostrożnych mieszczuchów, grających rolę opiekunów sztuki: chcieli przede wszystkim spokoju. Nic ich nie obchodziło, czy Chopin będzie grał, czy nie, czy ma kochankę, czy jej nie ma. Nie chcieli żadnych kłopotów, a tymczasem jawne zerwanie stosunków pomiędzy burmistrzem a pierwszym radnym mogło przekształcić się w szerszą waśń, w której trzeba by może koniecznie opowiedzieć się po jednej ze stron, złożyć deklarację wierności. A oni znali wierność tylko wobec siebie. - Jednakże, skoro rozmowy w tej sprawie zostały już wszczęte - o tym nie było wcale mowy, toteż Feliks spojrzał bystro na mówiącego, Mulie jednak udał, że nic nie widzi, i ciągnął dalej donośnym a namaszczony głosem - mamy nadzieję, że artyzm pana Chopina rozproszy wątpliwoSC jakie można by wysuwać w stosunku do jego prywatnego życia, i ukochany Lipsk, nasze „saskie Ateny", znów staną się widownią pamiętnych żarzeń artystycznych. Od przeszło stu lat nasz Gewandhaus... Feliks przestał słuchać. Był znużony i dziwnie zniechęcony; w głowie czt1 uł jakby bolesne uderzenia tysiąca młoteczków. Będzie miał od tej chwili ' iertelnego a potężnego wroga, przyjaciół zaś - niewielu. Wciąż jest bcym, przybyszem z Berlina. Muller nigdy nie zostanie jego przyjacielem: o iasne, nie może sobie na to pozwolić; sam zbyt jest zagrożony, musi pilnować własnej skóry. Burmistrz kończył swe kwieciste, jak zawsze, przemówienie. Potem nagle stuknął młoteczkiem o stół i ogłosił, że posiedzenie zostało zamknięte. Członkowie rady szybko odsuwali krzesła i wstawali. Kriiger wyszedł jeden z pierwszych, a zaraz za nim burmistrz: pozostali rozchodzili się kłaniając się Feliksowi z pewną powściągliwością. Pozostawszy sam, Feliks oparł głowę na otwartej dłoni. Czemu nie poczekał, aż kto inny osadzi Kriigera? Osłabił tylko swoją pozycję, i to właśnie wtedy, gdy poparcie rady będzie mu potrzebne przy wykonaniu Pasji. A niełatwo ich będzie przekonać, skłonić do przydzielenia potrzebnych funduszów na chór, solistów, dodatkowe próby orkiestry. Poczuł się przygnębiony, samotny. Gdyby choć Cecylia go rozumiała, gdyby chciała mu pomóc, gdyby mogła pojąć, że musi wykonać Pasję, że po to właśnie przyjechał do Lipska. Ale ona tego nie pojmie. Dziwne; ona, której tajemnicze przeczucie sprowadziło ich do Lipska, ona nie jest zdolna pojąć, że paczka starego, zapisanego nutami papieru może nadać sens życiu. Grał jej parę fragmentów Pasji, próbował napełnić podziwem dla tego gigantycznego dzieła, ale w oczach jej wyczytał tylko zdumienie. Czy podobna, by ktoś się tak przejmował jakąś starą kościelną muzyką? Biedna Cecylia! Za wiele się od niej żąda. Tylko wielka, zaślepiająca miłość rodzi ślepą wiarę. Zniechęcony wzruszył ramionami i zaczął składać swoje papiery, gdy wtem otworzyły się drzwi i woźny wręczył mu kartkę papieru, a potem bez słowa wyszedł. Rozłożył kartkę i wzrok jego uderzyły wypisane na niej cztery słowa: ZAPŁACISZ MI ZA TO. Choć list był bez podpisu i pisany niezgrabnymi drukowanymi literami, dił, kto go przysyła. - Czy opowiedziałeś na zebraniu rady o Pasji? - spytała wieczorem Cecylia. 1 otrząsnął przecząco głową. - Nie miałem okazji. Wolał, by nie zaczynała o tym mówić, by nie pytała o zebranie, więc y zmienić temat rozmowy, spytał: - Czy byłaś z Karolem u fryzjera? Widział doskonale, że nie była, ale pytał dalej: - Dlaczego? Wiesz, jak on nie lubi tych długich loków. Wygląda jak dziewczyna. - Jest jeszcze taki mały. - Ma osiem lat. Czy nie sądzisz, że już czas, aby zaczął wyglądać iak chłopiec? - Dobrze - zgodziła się tłumiąc westchnienie. - Skoro chcesz tego. - To on chce. Sam mi to mówił. Posłuszna zasadom małżeńskiej uległości, spuściła oczy, a po chwili milczenia zaczęła z wysiłkiem: - Martwię się z powodu Pasji. Wiem, jak bardzo zależy ci na tym, aby została wykonana. Spojrzał na nią przez stół smutny i rozczulony. Biedna Cecylka! Wciąż jeszcze próbuje być idealną żoną, nakłania męża, by mówił o swoich zainteresowaniach... - Ja też się martwię. Jeśli, tak jak bym pragnął, mamy wykonać ją tej wiosny, czasu jest niewiele. Zamiast tego tracimy czas na dyskusje o moralności artystów. Nawiasem mówiąc, miałem ostrą sprzeczkę z Krugerem. Nie dała się zwieść lekkim tonem, jakim to powiedział. - Sprzeczkę? - Na jej czole ukazała się bruzda niepokoju. - O co? - O Chopina. Kriiger uważa, że to człowiek ze względów moralnych niegodny występować w sali Gewandhaus. Tak mnie rozzłościł, że wybuch nąłem i powiedziałem mu wprost, co o nim myślę. Zresztą nigdy go nie lubiłem. Czy wiesz, że on jeden spośród wszystkich członków rady głosował przeciw mojej kandydaturze na stanowisko dyrektora? - Co ty mówisz? - Ale już pytała o to, co najważniejsze. - No, a jak to się skończyło? - Jeśli to cię gnębi, zapewniam cię, że dotąd żyje - odparł z ironią, maskując rozczarowanie. - Nie o to mi chodzi - odparła zniecierpliwiona. - Jak się cała sprawa zakończyła? - Jak zwykle: w powodzi bezsensownej, pełnej hipokryzji gadaniny. Miiller był niezrównany. To drugi Piłat Poncki; wygłosił cudowne kazanie, wiesz, takie w rodzaju: „Dziateczki drogie, różnimy się może w niejednym ale wszyscy przecie kochamy nasz drogi, stary Lipsk". - Miał już wspomni" o liście otrzymanym po zebraniu od Krugera, ale coś go powstrzymało. - Wolałabym, żebyś mu się był nie sprzeciwiał - powiedziała z ubol waniem i naganą w głosie. - Ten człowiek ma tak wielkie znaczenie. - Wiedział, że uwaga żony jest słuszna i podyktowana życzliwością, iednak doprowadziła go do wściekłości. Spragniony był słów pocieszenia, probaty i podziwu, a zamiast tego spotkał się z krytyką. W przypływie ozgoryczenia przypomniał sobie scenę powrotu Dawida do domu i naganę, iaka go spotkała za to, że zranił Goliata. - Może powinienem pójść go przeprosić? - zaproponował z drwiącą skruchą. - Czy myślisz, że by mi przebaczył, gdybym padł na kolana? W oczach Cecylii odmalował się chłód. - Nie powinieneś kpić - powiedziała zaciskając usta. - Powiedziałam tylko: „Żałuję, żeś mu się przeciwstawił", nic więcej. - Co pięknie świadczy o twoim dobrym sercu. Przymknęła oczy, twarz jej zastygła w wyrazie zranionej a nieprzystępnej dumy. Nie odezwali się już do siebie ani słowem: unikali wzajemnie swych spojrzeń, jedli niewiele, a po obiedzie w naprężonym milczeniu przeszli do gabinetu. Feliks wypijał zwykle pół filiżanki czarnej kawy, czasem nalewał sobie nieduży kieliszek wódki albo francuskiego koniaku, a potem przez parę godzin pracował przy swym biurku. Dziś jednak nie wstawał z krzesła i wyciągnąwszy leniwie nogi w stronę kominka, bawił się trzymanym w palcach kieliszkiem, nie pijąc. - Czy nie masz zamiaru dziś pracować? - spytała Cecylia nawlekając igłę. - Nie. Nie czuję się na siłach. Znów zapadła cisza. Na palenisku złamało się płonące polano wybuchając fontanną iskier. Feliks pochylił się, popchnął szczypcami ognistoróżowe, rozżarzone głownie, potem ujął małą szczoteczkę, starannie podmiótł popiół i znów wziął w rękę nie dopity kieliszek. - Jeśli nie zamierzasz pracować, czemu nie pójdziesz spać? - powiedziała nie patrząc na niego Cecylia. - Wyglądasz na zmęczonego. - Nic mi nie jest. - Wypił łyk i znów wpatrzył się w obracany w palcach kieliszek. - Czy wiesz, że jeśli patrzysz na swoje odbicie we wnętrzu łyżeczki, widzisz obraz odwrócony do góry nogami? - spytał ni stąd ni zowąd. ~ Nie, nie wiedziałam tego. - Mówiła nie poruszając niemal wargami, a lej czysty owal twarzy w blasku płonącego na kominku ognia przypominał u Jasnowłose Madonny Lippiego. Po chwili milczenia odezwała się: znowu nic dzisiaj prawie nie jadłeś. - Nie byłem głodny, a ta sprzeczka z Krugerem nabawiła mnie bólu głowy. ~ Może powinieneś pójść do doktora. ~ Chyba zrobię to rzeczywiście w tych dniach. - Wzruszyła go jej a: więc kocha go. Postawił kieliszek na małym okrągłym stoliczku i zwrócił się ku niej. - Przepraszam cię, kochanie, za to, co powiedziałem przy obiedzie. - Nie ma o czym mówić. - Cecylia nie przerwała szycia. - Owszem, jest. Pytałaś mnie o to, co trzeba, a ja byłem szorstki i niegrzeczny. - Och, gdyby tylko spojrzała na niego, gdyby podeszła i tak jak niegdyś w Diisseldorfie siadła mu na kolanach!... - Najdroższa! - Słucham cię. - Najdroższa - w głosie Feliksa brzmiała namiętna prośba - kiedy już wykonam Pasję... wyjedźmy z tego miasta. - Co ty mówisz? - Błękitne oczy wpatrzyły się w niego niespokojnie i pytająco. - Wyjechać z Lipska? - Tak. - W okamgnieniu siedział koło niej na sofie z twarzą tuż koło jej twarzy. - Tak, kochanie. - Mówił z coraz większym podnieceniem. - Jedźmy stąd. Od dawna chciałem o tym z tobą pomówić, wiedziałem, że jesteś temu przeciwna, ale teraz wszystko będzie dobrze. Wiem teraz, dlaczego przyjechaliśmy do Lipska. Miałaś wtedy rację, naprawdę sam Bóg nas tu przysłał. Chciał, abym wykonał Pasję, abym przywrócił światu to wspaniałe dzieło. Wszystko będzie dobrze, spełnię Jego wolę, a potem będziemy swobodni, będziemy mogli wyjechać. Patrzyła na niego mrugając w osłupieniu powiekami, nic nie rozumiejąc. - Ale... ale dokąd, Feliksie? - Gdziekolwiek. Możemy na przykład wynająć willę w Rzymie. Nie w samym mieście, ale gdzieś wśród okolicznych wzgórz. Mój wuj ma tam dom. Nie wyobrażasz sobie nawet, jak tam cudnie. Zachody słońca są tak piękne, jak nigdzie indziej. Całe niebo zasnute jakby różnobarwnymi welonami. Albo, jeśli wolisz, wydzierżawimy w Wenecji jakieś palazzo. Czy widziałaś kiedy Rialto w świetle księżyca? - Nie widziałam. A co będzie z dziećmi? - Weźmiemy je z sobą - odpowiedział ogólnikowo. - We Włoszech są wspaniałe szkoły. - A czy zamierzasz - pytała ze zdumieniem, które przeradzało się w gniew - całe życie spędzić we Włoszech? - Oczywiście, że nie. - I już szybkim ruchem dłoni odsunął wizje. Włoch na dalszy plan. - Będziemy mogli podróżować. Czy chciałabyś pojechać do Ameryki? Błagano mnie, żebym przyjechał do Nowego Jorku i tam dyrygował orkiestrą odtwarzającą moje własne utwory. Wiem, wiem, wyobrażasz sobie, że mieszkają tam sami czerwonoskórzy, ale mylisz si Nowy Jork to ogromne, pięćdziesięciotysięczne miasto. - Niechętne spojrzeń - v przygasiło jego zapał. - A może Londyn? Albo Petersburg? Czy nie Z° iajabyś zobaczyć Rosji? Cerkwie kopulaste jak cebule, trojki, chłopi w futrzanych czapach... Zawiesił głos, czekając, błagając niemal o jakąś odpowiedź, o najlichsze >owo zachęty. Wiedziała, że powinna coś powiedzieć, dać mu jakiś cień dziei. Ale co można odpowiedzieć na takie brednie? Co też mu przychodzi do głowy! Wydaje się zadowolony ze swego życia i nagle, ni stąd, ni zowąd, zaczyna jak szalony opowiadać coś o willi we Włoszech, o Nowym Jorku. Czasami miała wrażenie, że nie zna go wcale. - To byłoby bardzo przyjemne - powiedziała nie mogąc wymyślić nic innego. - Bardzo ciekawe, jestem pewna. Musimy jeszcze o tym kiedyś pomówić. Wpatrzyła się w jego bladą, mizerną twarz, napiętą, zastygłą w wyrazie tęsknoty, i wzrok jej złagodniał. - Zmęczony jesteś. Za ciężko pracujesz w tym konserwatorium. Czy znalazłeś już kogoś na miejsce Schumanna? - Mieliśmy kilka zgłoszeń, ale nikt się naprawdę nie nadaje. W Dreźnie jest pewien człowiek, z którym chciałbym się porozumieć; może w czasie świąt Bożego Narodzenia wybrałbym się tam na dwa, trzy dni. Cecylia zbierała już swoje szycie i wkładała je do koszyczka. - Oczywiście, że powinieneś to zrobić. Feliks zerwał się. - Masz rację. Zrobię to. A teraz chodźmy spać. W ciągu następnych dni nie wspominał już ani razu o Włoszech ani o Nowym Jorku, natomiast wyrzucał sobie ten śmieszny wybuch i poczynione żonie zwierzenia i znów, po raz setny chyba, obiecał sobie z tematu rozmów wykluczyć na zawsze marzenia, a ograniczyć się do ścisłej relacji wydarzeń dnia. Kiedyż wreszcie nauczy się opanowywać porywy serca, okiełznać nagłą potrzebę zwierzenia jej tego, co ma w duszy? Zwracać się do niej, ni nuuej, ni więcej tylko do niej, z nieprzytomną propozycją wynajęcia willi w Rzymie albo palazzo w Wenecji: cóż za nonsens! A to głupie opowiadanie o Nowym Jorku albo Petersburgu? Czemu by jej nie aproponować włóczęgi w cygańskim wozie, spania pod gołym niebem?... pewnością pomyślała, że oszalał, i szczerze mówiąc, trudno się jej _ c- Kiedyż wreszcie pojmie, że ona go nigdy nie zrozumie, że nie e od niej oczekiwać zrozumienia dla swoich nieobliczalnych, nierozsądnych kaprysów? ^ rzeczy, które po prostu przekraczają granice jej pojmowania, tym koniec. Na przykład muzyka. Ile razy już próbował jej wytłumaczyć kryształową doskonałość muzycznej frazy Mozarta. Na przykład La ci darem tych kilka niezrównanych taktów, w których zaklęta żyje rozkoszn' i szalona dusza osiemnastego stulecia. Również poezja jest dla ni' zamkniętą księgą. Pewnego dnia spojrzawszy na doskonałe piękno jej rysów szepnął parę wierszy Byrona: „Światło miłości, wdzięku przeczystość, twarz jej jak wietrzyk i jak muzyka". Parsknęła wtedy śmiechem, mówiąc, że jeszcze nigdy nie słyszała podobnych głupstw. Za każdym razem, n0 każdym z takich doświadczeń, przysięgał sobie, że nigdy już nie otworzy przed nią swojego szalonego, romantycznego serca. I wciąż na nowo popełniał ten błąd: dowodzi to tylko tego, że ludzie nigdy nie są właściwie dorośli; starzeją się, ot i wszystko, i on też potwierdza to prawo. Tak czy inaczej, na dalsze zwierzenia nie było czasu, Feliks miał dni ściśle wypełnione uciążliwym rozkładem godzin pracy pedagogicznej w konserwatorium, próbami orkiestry i koncertami odbywającymi się dwa razy na miesiąc w Gewandhaus. Na dodatek w życiu jego pojawił się nagle, jak spadający na ziemię meteor, ogromnych rozmiarów rękopis Pasji Feliks studiował go co dzień wieczorem po obiedzie i podziw jego z każdym dniem wzrastał. Była to naprawdę potęga dźwięków, dzieło geniuszu na miarę niemal przerażającą. W zestawieniu z nim bladł nawet imponujący Mesjasz Handla. Z każdym dniem jednak jaśniej sobie również uprzytamniał wszystkie czekające go trudności: dobre wykonanie takiego dzieła będzie wymagać połączonych wysiłków bardzo wielu uzdolnionych ludzi. A także bardzo wielkich sum. Rada opiekuńcza odczuwa zaś wyraźny wstręt do wydawania pieniędzy; tym więcej oporów okazywać będzie w stosunku do tego zapomnianego dzieła jakiegoś nie znanego kapelmistrza z kościoła Sw. Tomasza. Będzie musiał użyć całej zdolności przekonywania i tym razem koniecznie zdobyć się na cierpliwość, nie tracić spokoju i nie wdawać się w żadne spory. I rzeczywiście opowiadając członkom rady o tym, jak natrafił na rękopis i jak ważną rzeczą jest wykonanie tego utworu, Feliks zachował cierpliwość. - Moim zdaniem, panowie, jest to dzieło niezwykłego piękna, jedyne w swoim rodzaju na tle światowego dorobku muzycznego i świat na zawsze pozostanie wam wdzięczny za to, że umożliwiliście przywrócenie go życiu. Słowa jego padały wśród głębokiej, nienaturalnej ciszy. Żaden z obecnych nie drgnął nawet na swoim krześle - równie dobrze można by przemawiać do rzędu figur woskowych. Siedzieli z dłońmi skrzyżowanymi na brzuchach/ na twarzach ich malowało się zdziwienie różnych odcieni i niby na żywym obrazie patrzyli w niego, a on w nich. Nie wiedzieli, jak ustosunkować się a° całej tej sprawy, a ponieważ nie rozmawiali o niej dotąd, nie potrafili te sformułować żadnej myśli na ten temat. _ Wszystko to bardzo jest dziwne - odezwał się wreszcie jeden becnych. - Doprawdy bardzo dziwne. Tyle lat przeleżały te nuty na hu u j-zeźnika... - Tu dłonią zaczął pocierać podbródek, co świadczyło o ciężkiej pracy umysłu. - Bardzo dziwne. - Tak. To naprawdę dziwne. Ale zdarzają się czasem takie dziwne rzeczy. W czasie wielkiej rewolucji Błękitny Diament z francuskiej korony znaleziony został w rynsztoku na Champs Elysees, a później sprzedano go w Londynie za jednego szylinga. - A jak, pańskim zdaniem, ów rękopis dostał się tam, to znaczy na ten strych? - zabrał głos drugi z członków rady. - Pytałem o to panią Koehler. Przypomniała sobie, że jako dziecko bawiła się czasem na tym poddaszu ze swoim dziadkiem, który kiedyś opowiedział jej o pewnej staruszce, mieszkającej na mansardzie przy Hainstrasse. Przychodziła często do jego sklepu, a on dawał jej czasem jakieś kości i skrawki mięsa. Polubił ją bardzo i kiedyś, nie widząc jej przez dłuższy czas, wybrał się do jej mieszkania i zastał starowinkę umierającą. Pokazała mu leżący na stole rękopis i jak o ostatnią łaskę błagała, by przechował go u siebie na poddaszu. I znów długa chwila ciszy, którą przerywa tylko mruczenie pierwszego dyskutanta. - Dziwne, bardzo dziwne... Kruger przez cały czas zebrania nie odezwał się ani słowem, ale Feliks czuł, jak przeszywa go na wskroś wzrokiem. W końcu burmistrz wyjął cygaro z ust i wypuścił z nich długi pióropusz dymu. - Istotnie - oświadczył tonem sędziego, który referuje jakąś zagadkową sprawę - to interesująca historia, ale ja nie potrafię się jeszcze wypowiedzieć na jej temat. - Gotów jestem dostarczyć wszelkich żądanych szczegółów - powiedział Feliks starając się opanować zniecierpliwienie. - Chciałbym również podkreślić, ze decyzję należy podjąć niezwłocznie, aby natychmiast rozpocząć wstępne Prace, to jest przepisywanie rękopisu. Jeśli chcemy wykonać ten utwór na wiosnę, czasu jest niewiele. Burmistrz uniósł dłoń do góry. - Oceniamy pański zapał, panie dyrektorze, ale nie można wymagać, y rada opiekuńcza działała w takiej sprawie zbyt pospiesznie. Prosił pan przyznanie specjalnych funduszy na wykonanie tego dzieła. Czy wyobraża Pan sobie mniej więcej, ile to może kosztować? ~ Obawiam się, panie burmistrzu, że bardzo wiele. - A nasz budżet na bieżący rok jest zamknięty - zauważył który' z członków rady. Feliks zwrócił się ku niemu i ze spokojem oraz wyszukaną grzeczności odparł: - Orientuję się w tym. Pozwolę sobie jednak przypomnieć, że mamy do czynienia z istotnie wyjątkowym wypadkiem. I pośpiech jest tu sprawą niezmiernie ważną. Rozkoszując się poczuciem swej potęgi, członkowie rady znów przybrali wyraz nieprzeniknionej zadumy. Czyż to nie prawdziwa przyjemność trzymać w niepokoju i napięciu tego młodego a sławnego muzyka i kazać mu czekać, aż ich zbiorowa mądrość wyłoni ostateczny werdykt? Rozkazywanie młodym to jeden ze słodkich przywilejów starszeństwa. Tym razem milczenie przerwał Feliks: - Gdyby pastor Hagen zechciał nam wypożyczyć cztery chóry ze szkoły Św. Tomasza, co stanowi ponad sto dobrze wyćwiczonych głosów, zaoszczędziłoby to niemałą sumę. Ponadto w naszym mieście i sąsiednich osadach istnieje kilka stowarzyszeń śpiewaczych, które dałoby się skłonić, by wzięły udział w przedsięwzięciu. Pozostawałaby tylko sprawa solistów, a ta nie powinna nastręczać zbytnich trudności ani kosztów. Ja, oczywiście, zgłaszam swoje bezinteresowne usługi, jeśli chodzi o ćwiczenie chórzystów i dodatkowe próby orkiestry. - A zatem - zaczął burmistrz tonem, który mówił o tym, że wreszcie zdobył się na jakieś postanowienie - pierwszym krokiem będzie uzyskanie współpracy pastora Hagena. Proponuję, by wybrał się pan do jego wielebności i spróbował zapewnić sobie jego poparcie, a wtedy będzie pan w stanie ustalić szczegółowy wykaz kosztów. My wszyscy tymczasem przemyślimy całą tę sprawę i pewien jestem, że na przyszłotygodniowym zebraniu będziemy już mogli podjąć jakąś decyzję. Wypowiadając ostatnie słowa przewodniczący stuknął swym młotkiem, co oznaczało zamknięcie zebrania. - Jak ci poszło? - spytała Cecylia, gdy wieczorem Feliks wrócił do domu. W odpowiedzi wzruszył ramionami. - Nic nie zostało rozstrzygnięte. Błagałem, żeby się spieszyli, ale Miiller powiedział, że muszą mieć czas na zastanowienie. - A starć już żadnych nie było? - Skądże znowu! Całowałem niemal wszystkich po nogach. Byłabyś z mnie dumna. Kriiger nie puścił nawet pary z ust, ale gdyby spojrzenie mogło zabijać, leżałbym już martwy. - Zauważyła, że jest blady i zdenerwowany; w czasie obiadu odezwał się nagle: _ Może byśmy poszli dziś do teatru? Nie wiem, co grają, ale dobrze by nam to zrobiło. Grano pięcioaktowy melodramat pod tytułem Dwaj kuzyni; sztuka była łzawa i krwawa, a przy tym bardzo nędzna. Bohaterce wciąż groziło jakieś niebezpieczeństwo, wciąż zalewała się łzami i na zmianę, to broniła swej czci dziewiczej przed jednym kuzynem, to ofiarowywała ją drugiemu, który dla jakichś tam przyczyn pozostawał na to w pełni obojętny. Stąd nieustanne potoki łez. Całość kończyła się serią błyskawicznych morderstw, a przez pięć końcowych minut ów nikczemny kuzyn jak pijany miotał się po scenie ze sztyletem wbitym w serce, póki wijąc się w straszliwych drgawkach nie wyzionął wraz z ostatnim przekleństwem swego podłego ducha. W czasie przerwy Feliks i Cecylia spacerowali po zatłoczonych i rzęsiście oświetlonych kuluarach, jedząc hiszpańskie pomarańcze i rozprawiając o oglądanej sztuce; w pewnym momencie Feliks zauważył burmistrza i dwóch członków rady opiekuńczej, pochłoniętych jakąś poważną dysputą. Ukłonił się im unosząc cylindra, a oni, jakby z lekkim wahaniem, odpowiedzieli mu podobnym ukłonem. W powrotnej drodze Cecylia wspomniała, że nie był to nadzwyczajnie udany wieczór. - Obawiam się, że istotnie niezbyt udany - odparł. - Przepraszam cię za ten pomysł. W nocy nie mógł usnąć. Podłożywszy splecione ręce pod głowę leżał długo, wpatrzony w ciemność. Nagle Cecylia obróciła się ku niemu i zajrzała w twarz. - O czym myślisz? - spytała łagodnie. - O Pasji - powiedział nie zmieniając pozycji. - Trapisz się tym, prawda? - Tak. Czuję, że zaczynam się niepokoić. - Czy nie możesz zaczekać z wykonaniem jej do przyszłego roku? - Nie wiem, gdzie będę w przyszłym roku, a nie będę miał spokoju, Póki tego nie przeprowadzę. - Czy to naprawdę aż tak ważne? - Tak, Cecylio. ~ I tak masz już tyle roboty. - Ale to jest ważniejsze od wszystkiego. ~ Dlaczego? Dlaczego to aż tak ważne? ~ Bo jeśli ja tego nie dokonam, nie zrobi tego już nikt nigdy. Wedle powszechnej opinii pastor Hagen był najbardziej wpfyWow osobistością w Lipsku. A przecież ten pobożny, samotnie żyjący człowiek niewielki brał udział w życiu swego miasta, a niemal jedyną formą kontaktu z członkami jego kościoła były niedzielne kazania wygłaszane dźwięcznym pełnym namaszczenia głosem i pełne biblijnych metafor. W położonej na tyłach kościoła plebanii wiódł życie odludne i zaciszne, czas swój poświęcając głównie Pismu Świętemu oraz grubym księgom Marcina Lutra, które czytywał w ciszy swego gabinetu - dużego mrocznego pokoju o barwnych witrażowych oknach i trzech wielkich szafach, pełnych oprawnych w skórę tomów. Samotność rodzi jednak dziwactwa, a teologiczne studia bez reszty wypełniające życie tego duchownego sprawiły, że poza łagodnym tonem głosu i mistycyzmem odznaczał się on nieprzeciętnym uporem. Przezwyciężywszy za młodu niepokoje i wahania, osiągnął na starość stan niezmąconej pewności, a Boga traktował jako osobę, świętą co prawda, lecz dobrze sobie znajomą, czując się w prawie przemawiać w Jej imieniu, czy to, by chwalić, czy też, by rzucać wyroki potępienia. W ten sposób, podobnie zresztą jak wielu do głębi cnotliwych ludzi o zdecydowanych przekonaniach i ograniczonej inteligencji, pastor Hagen stał się w końcu fanatykiem. Tego popołudnia siedział przy biurku pochłonięty przygotowaniem niedzielnego kazania, jednego z tych, które od osiemnastu lat co tydzień ciskał w gniewnym zapale krasomówczym niby pocisk wymierzony w szatańskie zastępy. Ten łagodny i z natury dobroduszny człowiek odczytywał je sobie po cichu, aby ocenić efekt i doprowadzić się do stanu szlachetnego oburzenia, jakie powinien budzić w nim widok niepoprawnych grzeszników - mieszkańców miasta Lipska. Przekładając ustronny spokój swego gabinetu nad pustą wrzawę życia światowego, niewiele co prawda wiedział osobiście 0 tych grzechach, ale otrzymywał na ten temat wszechstronne informacje od Gottlieba, swego służącego, a zarazem zakrystiana, który opowiadał mu szeptem prawie wszystkie miejskie ploteczki. Jeśli zaś jakie pogłoski uszły ucha Gottlieba, znała je na pewno kucharka pastora - Fryderyka. Dzięki tej dwójce pastor był gruntownie powiadomiony o wszelkich występkach swej trzódki, jak również o wszelkich niezwykłych lub podejrzanych wydarzeniach/ 1 nie tracąc opinii żyjącego w samotności bożego człowieka, zadziwi* wiernych zasięgiem oraz różnorodnością swych informacji, które stanowiły niewyczerpany temat niedzielnych kazań. W tych dniach, kiedy pastor Hagen nie piętnował upadku moralnego swych parafian, ciskał przekleństwa na świat w ogóle, ów świat przewrotny/ co nie chciał przyjąć wiary Lutra. Kiedy ludzie mieli wątpliwości co a° łosierdzia Boga, karzącego przestępcę w akcie słusznej sprawiedliwości, sprawiedliwego - by go doświadczyć, lub kiedy oburzali się takim Ustępowaniem, wyraźnie sprzecznym z naturą Tego, który kazał nazywać ie Bogiem miłości, pastor Hagen miał gotową i prostą odpowiedź: trwać to będzie tak długo, jak długo świat nie stanie się luterański. Jeżeli w trzysta ' cze iat oci pojawienia się Lutra ziemia skażona jest wciąż obecnością milionów katolików, mahometan, żydów, braminów, buddystów, kalwinów, baptystów i wyznawców innych, służących czartowi religii, jakże spodziewać się, aby wszechmocny Bóg żywił dla niej inne uczucia poza nie gasnącym, płomiennym gniewem? I póki nie nadejdzie dzień, w którym mieszkańców tego niecnego globu oświeci światło wiary, gdy nawrócą się na słuszną drogę i przyjmą wyznanie Lutra, Bóg nadal będzie z okrutną bezstronnością karać zarówno sprawiedliwych, jak niesprawiedliwych. Pastor odczytywał sobie właśnie wstęp przeznaczonego na następny dzień kazania, kiedy zapukano do drzwi. Przez szparę wsunął się cicho jak duch, bo w filcowych pantoflach, siwowłosy Gottlieb i szeptem obwieścił wizytę pana doktora Mendelssohna. W chwilę później poproszono Feliksa do gabinetu. - To doprawdy miła niespodzianka! - wykrzyknął na jego widok pastor z owym szczególnym a promiennym ożywieniem, jakie duchowni i politycy przejawiają w towarzystwie ludzi o odmiennych niż ich własne poglądach. - Mam nadzieję, że zarówno pan, jak i pańska sympatyczna żona cieszycie się najlepszym zdrowiem - ciągnął wskazując mu miejsce na ciemnoczerwonym, stojącym z drugiej strony biurka krześle. Siadając na nim i składając cylinder na kolanach, Feliks zapewnił go, że istotnie zdrowie dopisuje obojgu w zupełności. - A jak czują się dzieci? Feliks odparł, że czują się doskonale, a pamięć o nich świadczy o prawdziwej dobroci jego wielebności; następnie zaś wyraził wdzięczność za to, że choć przyszedł nie zapowiedziawszy się wcześniej i o tak późnej, popołudniowej porze, jego wielebność był łaskaw go przyjąć. - Ale ja postaram się zająć jak najmniej cennego czasu jego wielebności kł w nadziei, że wstępne uprzejmości poprzedzające rozmowę są już zakończone. Miał już wyłuszczyć powody swej wizyty, ale pastor nie chciał o tym "szec, natomiast zaproponował mu filiżankę rumiankowego naparu lub ego równie wzmacniającego napoju. Gość wymawiał się dziękując zejmie, a gospodarz jeszcze raz wspomniał o tym, jaką przyjemność lWlty mu nieoczekiwane odwiedziny pana Mendelssohna. - Jak pan widzi - powiedział spoglądajc na nie dokończoną stronice leżącego na biurku rękopisu - przygotowuję jutrzejsze kazanie, ale nawet tak nędznemu jak ja wyrobnikowi winnicy Pańskiej wolno pozwolić sobie na parę chwil zdrowej rozrywki. Po czym zaczął opowiadać Feliksowi o upadku moralności wśród mieszkańców Lipska, który jak zaraza szerzy się zarówno wśród bogatych jak biednych: szynki i winiarnie są przepełnione; pieniądze, które można by przeznaczyć na dzieła miłosierdzia, trwoni się na trunki; teatr - siedlisko zgorszenia - przyciąga tłumy; wszędzie dojrzeć można oznaki duchowego rozkładu, a zepsucie nigdy jeszcze w historii miasta nie osiągnęło takiego natężenia. Feliks słuchał w uprzejmym skupieniu, od czasu do czasu kiwał głową, a w duchu myślał, że nie było chyba jeszcze księdza, rabina czy pastora, który by nie uważał swego pokolenia za najgorsze, jakie znają dzieje. Widocznie od czasów Jeremiasza ludzkość nie poczyniła żadnych postępów. Przede wszystkim jednak pragnął, żeby pastor zakończył już swoje biadania. Perspektywa tej rozmowy napełniała go niejasnym i niewytłumaczalnym lękiem, odkładał ją od kilku już dni i teraz chciał jak najprędzej przedstawić swoją sprawę, uzyskać zgodę pastora i wyjść. Jego wielebność jednak, w przypływie nieoczekiwanego gadulstwa, jakie ogarnia niekiedy odludków, zapalił się do tematu. - Jednym z głównych powodów moralnego upadku mieszkańców Lipska - klarował - jest oczywiście przykład jaskrawego nieposzanowania zasad moralnych, jaki dają wyższe sfery. Na najwyższych stanowiskach - oświadczył unosząc uroczyście palec do góry - na najwyższych stanowiskach - powtórzył - występek podnosi swą szpetną głowę. Na twarzy Feliksa, który postanowił czekać, aż krasomówcza swada sługi bożego sama się wyczerpie, nie odmalowało się żadne uczucie, ale pomyślał, że to słowa pite do Miillera i jego kochanki. Wtem ku zdumieniu Feliksa pastor nagle umilkł. - Miałbym na ten temat jeszcze niejedno do powiedzenia - dorzucił w chwilę później - ale pan chciałby już z pewnością przejść do celu swojej wizyty. - I na jego twarzy oburzenie ustąpiło miejsca skupionej czujności. - Sprawa jest prosta - zaczął Feliks z ostrożnym uśmieszkiem. - Przed dwoma tygodniami natknąłem się na pewien stary rękopis. - Słyszałem. W sklepie Marcina Koehlera, czy tak? Feliks nie okazał zdziwienia i ciągnął dalej: - Ten stary utwór muzyczny powinien między innymi zainteresować ecialnie waszą wielebność, ponieważ autorem jego był żyjący przeszło sto lat u nauczyciel śpiewu prowadzonej obecnie przez pana szkoły Sw. Tomasza. Twarz pastora nie wyrażała nadal nic poza oczekiwaniem. - Gdyby wasza wielebność zezwolił na udział czterech chórów od Sw. Tomasza w wykonaniu tego wybitnego utworu, stanowiłoby to dla nas pomoc o nieocenionej wartości. Pastor Hagen złożył na wysokości ust obie dłonie, tak że stykały się tylko czubkami palców, i przymknął oczy. Przez chwilę zdawał się pogrążony w modlitwie. - Jaki tytuł nosi ten utwór? - spytał nie odmykając oczu. - Pasja Pana naszego wedle św. Mateusza. - I zamierza pan, jeśli dobrze rozumiem, sam dyrygować jego wy konaniem? Feliks spojrzał na niego zdumiony. - Oczywiście. - A gdzie odbędzie się ów koncert? Feliks poczuł, że zaczyna go ogarniać dziwne napięcie. - W gmachu Gewandhaus, wasza wielebność. Choć istotnie najod powiedniejszym miejscem wykonania Pasji byłby kościół Św. Tomasza, dla którego utwór został napisany. Pastor otworzył nagle oczy, a na jego czole ukazała się nabrzmiała żyła. - Czy nie dostrzega pan niewłaściwości faktu, aby człowiek innej wiary kierował koncertem muzyki kościelnej w luterańskiej świątyni? Feliks patrzył teraz wprost na siedzącego naprzeciw siebie mężczyznę szeroko otwartymi ze zdziwienia oczyma. - Wasza wielebność pojmuje niewątpliwie, że chodzi tu nie o wyznanie, lecz o muzykę. - Kościelną muzykę. - Istnieją tylko dwa rodzaje muzyki: dobra i zła. - Istnieją dwa rodzaje muzyki: kościelna i świecka. Pierwsza jest aomeną Kościoła i nie uważam za właściwe, aby w jego sprawy ingerowali udzie innej wiary. Ten utwór jest muzyczną wersją Nowego Testamentu ~ gios pastora brzmiał teraz tak donośnie, jakby przemawiał z kazalnicy a Nowy Testament jest własnością chrześcijan. ~ Jeśli Nowy Testament jest własnością chrześcijan, Stary Testament ezy bezspornie do nas. - W uszach mu szumiało, a serce waliło tak 8 sno, że zdawało się zagłuszać jego słowa. - Jak pan śmie śpiewać nasze uawidowe Psalmy? Ja... - A jak pan śmie?!... - ryknął pastor. Feliks zerwał się z krzesła i zbliżył do biurka. - A nasza Miriam, której wizerunki ozdabiają tyle waszych świątyń? Czy była ochrzczona? A jakim prawem Michał Anioł rzeźbił posąg Mojżesza? I czemu postawiono go w chrześcijańskim kościele? Urwał i utkwił wzrok w pastorze, który był nazbyt wstrząśnięty, aby cośkolwiek odpowiedzieć. - Głupcze! - dodał jeszcze powoli: - Świętoszku, biedny, zaślepiony głupcze! Zakręcił się na pięcie i wybiegł z pokoju wpadając niemal na Gottlieba który podsłuchiwał pod drzwiami. Gdy wrócił do domu, Cecylia spojrzała na niego i pomyślała natychmiast że musi być chory. - Jesteś blady jak kreda. Co się stało? Dygocząc jeszcze z gniewu, opowiedział jej o odwiedzinach u pastora i ich fatalnym zakończeniu. - I tyś... - Cecylia patrzyła na niego w osłupieniu, niemal niedowierza jąco. - I tyś nazwał jego wielebność głupcem? - Tak - odparł głosem bezbarwnym, beznamiętnym, choć oczy błagały o zrozumienie, a może nawet o aprobatę. - Ale czy nie myślisz, że miałem rację? Stała naprzeciw niego z półotwartymi ustami, palce obu dłoni złożyła w osłupieniu na dolnej wardze. Przez chwilę wpatrywała się w niego bez słowa, jak gdyby widząc go po raz pierwszy w życiu. Potem bez tchu wyrzuciła z siebie: - Jak mogłeś? Jak mogłeś zrobić coś podobnego? - A jakim prawem on do mnie mówił w ten sposób? Nie słuchała go. - Jak mogłeś obrazić pastora Hagena? Gniew w nim narastał, ręce same się zaciskały w pięści. Ona go nie rozumie, nie chce zrozumieć. - Czy nie widzisz, że to mnie właśnie obrażono? Mógłbym s spodziewać, że własna żona to pojmie! - To ty jesteś głupcem - mówiła teraz z chłodną wściekłością, a każde słowo raniło go jak kamień. - Tak, głupcem! Tylko głupiec potrafiłby obrazie pastora Hagena. Myślę, że jesteś nareszcie zadowolony, masz już w tym mieście dwóch śmiertelnych wrogów: pana Kriigera i wielebnego Hagę*1 oni ci tego nigdy nie zapomną. - Nawet tego nie oczekuję - rzucił jej w twarz z obraźliwą - Chrześcijanie rzadko zapominają. mcjtunu mu uiur- przez parę sekund patrzyła na niego roziskrzonym wzrokiem, z drżącymi argami, niezdolna zdobyć się na jedno choćby słowo. I nagle jak gdyby \\di w niej nazbyt już naprężona struna. Z oczu popłynęły strumienie łez, zaczęła łkać głośno, nie panując nad sobą. - Nie wiem, co ci się stało - bąkała niewyraźnie ze ściśniętym gardłem. Odkąd sprowadziłeś do domu te stare nuty, zachowujesz się, jakbyś zum postradał. Czy chcesz nas zgubić? - Podniosła ku niemu zalaną łzami twarz. - Powiedz, czy tego chcesz? Zgubić nas wszystkich? Chcesz, żeby nas Wypędzono z miasta? Spojrzał na jej tak śliczną zwykle, zeszpeconą teraz zgryzotą twarzyczkę. Dłonie, do tej pory zaciśnięte, opadły; nie czuł już gniewu, tylko ogromne znużenie, bezwład w członkach, straszliwy ciężar, pod którym uginały się ramiona. Ona go nie rozumie, nigdy go nie zrozumie. Tylko wielka miłość pozwoliłaby jej zrozumieć. - Proszę cię, Cecylio, zostaw mnie, chcę zostać sam - powiedział cicho, przesunąwszy dłonią po oczach. - Proszę cię, chcę zostać sam - powtórzył patrząc w okno, za którym zapadała już noc. Przez resztę wieczoru nie powrócili już do tej sprawy. Starali się zachowywać naturalnie i z niemałym wysiłkiem rozmawiali o błahych, obojętnych rzeczach, ale wciąż rozdzielała ich wzajemna uraza, jak dym długo jeszcze od chwili wybuchu wiszący w powietrzu. Milczenie było teraz ciężkie od nie wypowiedzianych słów, nasycone goryczą. Od dawna skrywana obcość objawiła się nagle bez żadnych osłon, stała się niewątpliwym, niejako namacalnym faktem. Przerażeni, czuli, że wobec widma nadchodzącej katastrofy serca zastygają im w piersiach. Mówili ściszonym głosem, unikali swych spojrzeń, jak gdyby w domu leżał ktoś śmiertelnie chory. Musnąwszy na dobranoc chłodnym pocałunkiem chłodne, opornie zaciśnięte wargi żony, Feliks, rzecz dziwna, zasnął od razu, ledwo złożył głowę na poduszce. Rano obudził się i zobaczył, że Cecylii już nie ma, ale nie dziwił się. Był na to przygotowany. Potem przypomniał sobie, że to iiedziela: Cecylia razem z dziećmi poszła do kościoła. Naturalnie, że dziś niedziela. Przecież pastor pisał kazanie. Pokorny robnik Pańskiej winnicy mile powitał jego odwiedziny, traktując je jako rzy]ernną chwilę wytchnienia po pracy. Nagle cały przebieg tej wizyty zerażającą jasnością stanął mu przed oczyma; starał się podsycić w sobie owo burzę gniewu, ale wspominając nie mógł znaleźć wystarczająco eJ podniety. Pastor Hagen uważa, że Nowy Testament stanowi wyłączną nosć chrześcijan - no cóż, ma do tego pełne prawo. Stary Testament 1 Clwie także... Jakaż to głupota powoływać się na Psalmy Dawida albo na Mojżesza Michała Anioła! Trudno też obwiniać tego szanownego słt bożego o to, że nie chciał użyczyć swoich chórów. A że nie podobał mu pomysł, aby człowiek innej wiary dyrygował koncertem kościelnej muzyk" - no, każdemu wolno mieć swoje zdanie i nikt nic na to nie poradzi. Istotn' cała sprawa ma posmak komiczny. Cecylia miała rację: te „stare nuty" ? L się wyraziła, naprawdę za wiele miejsca zaczynają zajmować w jego życi Zrobił już dla tego nieszczęsnego Jana Sebastiana Bacha wszystko, co móeł a bodaj jeszcze więcej. Zwracał się do rady opiekuńczej, zwrócił się do pastora. Nikt nie okazał żadnego zainteresowania, a on przecież nie może ludzi zmusić, to jasne. Ostatecznie niepodobna narażać swojej pozycji i zrywać stosunków z całym miastem dlatego, że ktoś sto lat temu napisał piękne oratorium. Nie ma zamiaru zostać męczennikiem. O nie, piękne dzięki! Najsmutniejsze w całej sprawie było stanowisko, jakie zajęła Cecylia: dowodziło, że bardziej obchodzi ją zdanie innych ludzi niż jego własne przeżycia. Tak, ona należy do tych ludzi, którzy na dowód swojej miłości pragną nam dowieść, że nie mamy racji. To tak jak ci „przyjaciele", co koniecznie chcą być „szczerzy" i wobec tego na zasadzie tej przyjaźni i szczerości za wszelką cenę mówią w oczy najbardziej przykre rzeczy. A poza tym ona należy do ludzi, którzy uważają, że trzeba przepraszać każdego, kto przypadkiem nastąpił ci na nogę. Może taki jest duch chrześcijaństwa, nauka o „drugim policzku", ale cóż, jemu to nie odpowiada, nie odpowiada, i już. To trochę głupie, a poza tym bolesne. Zwłaszcza jeśli to własny policzek przyjdzie nadstawić. Nie powiedziała tego wprost, ale pewno oczekuje, że on uda się do pastora z przeprosinami. Dobrze, niech sobie czeka. - Do diabła z tym wszystkim! - mruknął na głos, odwracając się porywczo i szarpiąc za sznur dzwonka. Potem wyjrzał przez okno. No, przynajmniej na szczęście nie pada, a dzień nawet zapowiada się ładnie; jeden z tych złotych październikowych dni, zjawiających się nieoczekiwanie wśród jesiennej szarzyzny jak przypomnienie lata, jak serdeczny ciepły list od dawno pożegnanego przyjaciela. Drzwi otwarły się i ku zdumieniu Feliksa stanął w nich Gustaw. - Nie odwiozłeś dziś pani do kościoła? - Nie, proszę pana. Pani powiedziała, że pójdzie piechotą. Słowa te zostały wypowiedziane tak posępnym głosem, że obudzi czujność Feliksa. - Co się stało? - spytał ostro. - Nic, proszę pana. - Nie udawaj głupiego, dobrze? - rzucił tonem, któremu sam zdziwił. - Coś się stało. Ale co? Miałeś jakąś przeprawę z Katarzyna. - - Nie, proszę pana. Żadnej przeprawy. Katarzyna... wiadomo, jak to k kjeta - zakończył pełen rezygnacji, wzruszając ramionami. _ Wiec co takiego? - niecierpliwił się Feliks. - Możeś chory? Ale stary służący potrząsnął przecząco głową i rzekł ściszonym głosem: _ Bieda, proszę pana. Ludzie gadają. - Skąd wiesz? - Kiedy wszedłem dziś rano do mleczarni, wszyscy nagle umilkli. _ Wobec tego skąd wiesz, co gadają? - Słyszę, co szepczą za moimi plecami. _ No i co takiego mówią? Gadajże, na miłość boską. - Mówią, że pan obraził wielebnego pastora. - Obraził! - Feliks wybuchnął śmiechem. - Jak to, to przecież on... - urwał nagle. Po co? Ludziom nie można zabronić, by gadali, a najwięcej lubią gadać 0 tym, o czym najmniej wiedzą: o polityce i o prywatnym życiu swych bliźnich. - Znasz mnie chyba dość długo, aby wiedzieć, czy potrafiłbym obrazić kogokolwiek, nie mówiąc już o wielebnym pastorze Hagenie - powiedział niezręcznie, próbując przekonać starego; ale ten spojrzał tylko na pana wiernymi, bezmyślnymi oczyma psa, jak gdyby mówiąc: „Tak czy inaczej jesteś moim panem", co Feliksa doprowadziło do wściekłości. - A w ogóle jest mi doskonale obojętne, co ludzie gadają - burknął. - Dawaj mi śniadanie. - Słucham pana. - A za godzinę przygotuj mi konia - rzucił w ślad za odchodzącym. -1 powiedz pani, kiedy wróci z kościoła, żeby nie czekała mnie dziś z obiadem. Stwierdziwszy jednak, że nie ma apetytu, odstawił tacę ze śniadaniem 1 wstał z łóżka. Włożył szybko swój strój do konnej jazdy i poszedł do dziecinnego pokoju. Mała Maria siedziała na podłodze pochłonięta rozmową ze swoją lalką Miną. Feliks przez chwilę obserwował, jak łaje porcelanową zabawkę i namawia ją do zjedzenia obiadu; czuł, że gardło mu się ściska, a oczy wilgotnieją. Nagle Maria odwróciła swą jasną główkę, spostrzegła stojącego we drzwiach ojca i ciągnąc po podłodze trzymaną za rękę lalkę, pobiegła prosto w jego ramiona. Rozpoczęli natychmiast ożywioną rozmowę na temat dąsów Miny, która wzbraniała się jeść obiad. ~ Ależ, kochanie - przedkładał jej -jeszcze za wcześnie na obiad. A czy 2Jadła śniadanie? y Oczywiście, że zjadła - odparła z oburzeniem Maria. Czy ten tatuś y *' że °na głodzi Minę? - Ale to już było dawno. "" Jak dawno? Okazało się, że pięć minut temu, co Feliksa wprawiło w pełen podz" zachwyt. Z jakim spokojem dzieci lekceważą prawo upływającego cza Próbował spierać się z córeczką, twierdząc, że Mina nie może jeszcze b ' głodna, ale Maria spojrzała na niego dziwnie, z wyrozumiałą wyższości jakby opowiadał głupstwa, a ona wiedziała lepiej, czego potrzeba i • dziecku. Nagle jednak całą jej uwagę pochłonęło odbicie własnej osóbki w lśniących butach Feliksa do konnej jazdy; zdumienie jej nie miało granic a pytaniom nie było końca. Wyszedł z pokoju oczarowany, jak gdyby przez chwilę przebywał w zaklętym, nieuchwytnym jak pajęczyna świecie naiwnego, nieustannego zachwytu; na policzkach czuł jeszcze dotknięcie miękkich, chłodnych usteczek a w uszach dzwonił mu śmiech dziewczynki. Czy jest na całym świecie dźwięk milszy od dziecinnego śmiechu? Szybko przejechał przez miasto, minął bramę Grimma, zatłoczoną zwykle wiejskimi wozami, dowożącymi do miasta żywność z okolicznych wiosek, i wkrótce znalazł się wśród pól Na pierwszym rozstaju skręcił i ruszył drogą wiodącą ku Reidnitz, gdzie znajdowało się gospodarstwo Schmidtów. Ziemia była jeszcze wilgotna po całotygodniowych deszczach i miękki tętent końskich kopyt kołysał jego myśli. Z pól podniosła się lekka mgła i przesłoniła ogniste październikowe słońce. Spoza festonów jesiennych liści wyzierały tu i ówdzie pokryte strzechą chaty. Czasem na ziemię spadał rdzawy liść, nie strącony wiatrem, ale sam z własnej woli, jak gdyby znużony oczekiwaniem. Przyjemnie było znaleźć się z dala od Lipska, z dala od plotkarskich języków. Lepsze czasem jest towarzystwo drzew niż ludzi; drzewa uczą, ile warta jest cisza, ludzie zaś mówią za wiele - zatrute wyziewy słów wiszą nad miastem jak cuchnąca mgła. Jak dobrze znowu odetchnąć czystym powietrzem wsi, pełnym piania kogutów, szczebiotu ptaków i zapachu polnych kwiatów. Z kolei skręcił w porosłą trawą ścieżkę, odchodzącą w bok od drogi, i niebawem oczom jego ukaz;ała się ferma Schmidta. Było to duże gospodarstwo kłócił- 0 bardzo zniszczonych, ale tym bardziej malowniczych budynkach; poz« obszernym domem mieszkalnym o niskim dachu stało tu parę stodół, szop, stajni 1 różnych innych gospodarskich zabudowań. Swego czasu gospodarstw stanowiło część dużego majątku jakiegoś barona i Feliks jak przez mgłś przypomniał sobie opowieść Schmidta o tym, jak ojciec jego, przebiegły wiesnia wszedł w posiadanie tej ziemi drogą zręcznej, choć nieco wątpliwej z prawneg punktu widzenia, machinacji. Schmidt zresztą nie ciągnął z odziedziczony gospodarstwa żadnych dochodów, cieszył się tylko nadzieją, że tu dożyje kon swoich dni razem z żoną Gertrudą, którą uwielbiał i z którą wiecznie się Pojawienie się Feliksa na podwórzu obwieściło donośne ujadanie psów • dakanie przerażonych, rozbiegających się na wszystkie strony kur. Wtedy 1 twarły się drzwi domu mieszkalnego i ukazała się w nich okrągła jak księżyc w pełni twarz Gertrudy. _ Pan dyrektor! - wykrzyknęła klasnąwszy w dłonie, jakby na widok akiegoś nieziemskiego zjawiska. - Prędko, Hermanie, prędko! Pan dyrektor przyjechał. Po czym ująwszy w obie ręce obficie namarszczoną spódnicę podbiegła do gościa, a w ślad za nią ukazał się mąż, narzucający po drodze surdut - najwidoczniej wyrwano go ze spokojnej drzemki. Ze stodoły wyleciał pędem ryży chłopak, jak się okazało, jeden z licznych kuzynów gospodarza, i odprowadził konia. Zasypywany pytaniami Feliks szedł przez podwórze w stronę domu. - Czemu nie uprzedził nas pan dyrektor o swoim przyjeździe? - biadała Gertruda. - Czekalibyśmy na pana. Miało to - Feliks pojął natychmiast - usprawiedliwić bezceremonialny strój męża i jej własne drewniane chodaki. - Dzień był taki ładny, że w jednej chwili postanowiłem przyjechać. - Zostanie pan naturalnie na obiedzie? - pytała dalej, już w domu. Znajdowali się teraz w ogromnej izbie, zajmującej cały niemal parter; w jednym jej kącie stał ocieniony okapem kominek, w drugim - olbrzymi piec kuchenny, podłoga była z czerwonej cegły, a bielone ściany obficie przyozdobione miedzianymi kuchennymi naczyniami. W małych, głęboko w mur wpuszczonych okienkach wisiały kraciaste firanki, a drewniane schody prowadziły na górę do mieszczących się na piętrze izb mieszkalnych. - Trochę to za duże dla nas dwojga - tłumaczył Schmidt siadając przy ogniu - ale przynajmniej nie depczemy sobie z żoną po piętach. W dawnych czasach, kiedy ferma należała jeszcze do barona, jadała tutaj czeladź tolwarczna i najmowani na żniwa robotnicy. Ojciec opowiadał mi, że zasiadało w tej izbie do stu ludzi. - Niech pan przyjeżdża zawsze, ilekroć tylko przyjdzie panu ochota - doleciał z drugiego końca izby głos Gertrudy, tak daleki, jak gdyby dobiegał z innej planety. - Naturalnie, jeśli nie robi panu różnicy nasze proste wiejskie jedzenie. ~ I może pan zatrzymać się na tak długo, jak tylko pan zechce - uzupełnił firnidt tonem gościnnego pana włości. - A przy tym może pan przywieźć ze Ą tyle osób, ile się panu spodoba - dodał po namyśle. - Na górze jest mnóstwo Winnych pokoi. - Było to powiedziane tak, jakby gościnny gospodarz ^Wał, że Feliks następnym razem zechce zjawić się w otoczeniu licznej świty. Feliks czuł, jak niewymuszona życzliwość tych prostych ludzi uspoka" go, koi wzburzone nerwy. Popijając powoli piwo ze starego fajansowego kufla gawędził z Hermanem o tym i owym, a tymczasem jego żona, hen daleko, w drugim końcu izby, mrucząc do siebie pod nosem, gotowała obiad. Od czasu do czasu zapadało długie, przyjazne milczenie i przez okno wpadał niekiedy suchy liść; na tle zachodzącego słońca rysowały się czarne sylwetki drzew. Lipsk, a wraz z nim złośliwe plotki i pogłoski wydawały się tak odległe, jakby pozostały gdzieś za siódmą rzeką. - Cieszę się, że tu przyjechałem - odezwał się Feliks po długiej chwili ciszy Stary flecista pociągnął łyk piwa, wierzchem dłoni otarł powoli pianę osiadłą na wąsach i wpatrzył się w ogień. Potem, nie odwracając głowy, powiedział ze spokojem: - Są chwile, kiedy człowiek nie może już znieść widoku ludzkich twarzy, nawet tych niewielu ludzi, których lubi. Dlatego właśnie przyjeżdżam tu na niedziele. - Ma pan szczęście, że ma się pan gdzie schronić. Herman długo i w skupieniu rozważał to proste stwierdzenie, w końcu, jak gdyby dochodząc do jakiegoś wniosku, oświadczył nieco sentencjonalnie: - Człowiek powinien mieć jakieś miejsce, w którym od czasu do czasu mógłby pobyć sam. Żonę traktował widocznie jako część własnej osoby lub sprzęt domowy, w niczym nie umniejszający jego samotności. Feliks jednak rozumiał go i nie wdawał się w szczegóły. W ten sposób mijały godziny, aż nadeszła pora zasiąść przy stole do ugotowanego przez Gertrudę obiadu. Ku swemu zdziwieniu Feliks stwierdził, że apetyt dopisuje mu doskonale, co mu zjednało względy gospodyni, szczęśliwej, wdzięcznej i rozpromienionej. - Widzisz, Hermanie - zwróciła się do męża, nakładając Feliksowi drugą porcję na talerz. - Panu dyrektorowi smakuje moja kuchnia. Oczy jej błyszczały dumą i w blasku dwóch łojowych, stojących na stole świec wyglądała jak jakaś postać alegoryczna, uosobienie dobrodusznej, macierzyńskiej Germanii. Z talerzem w ręku zwróciła się nagle do gościa: - A może pan dyrektor mógłby tu dziś przenocować? Miasto pełne jesi nocą złych, niezdrowych wyziewów, a tu - złożyła usta jak do pocałunku - powietrze jest aromatyczne, dobrze wpływa na trawienie. Będzie pan spa jak nowo narodzone dziecię. Pomysł ten w jednej chwili stał się silną, nieodpartą niemal pokusą Feliks tak bardzo pragnął choćby jedną noc spędzić samotnie, z dala < zaciśniętych ust i pełnych wyrzutu spojrzeń Cecylii. - Z największą przyjemnością, ale żona będzie na mnie czekać - po- edział w poczuciu, że powinien stawić słaby przynajmniej opór. - Mogłaby się niepokoić. Obfite łono Gertrudy uniosło się w trochę pogardliwym, pełnym jednak wyrozumiałości westchnieniu. Sprawa nie nastręcza przecież absolutnie trudności; to najprostsza rzecz w świecie: do miasta będzie właśnie jechał niebawem drugi kuzyn Hermana (na fermie było ich, jak się okazało, bez liku), który z największą przyjemnością odprowadzi konia pana dyrektora do Lipska i uspokoi żonę. Rano zaś pan dyrektor wróci do miasta koczem Schmidtów. - Naturalnie, jeśli nie zrobi panu różnicy jechać razem z nami. Feliks odparł, że bynajmniej, ale wyraził obawę, czy nie będzie się nadto naprzykrzał miłym gospodarzom. Schmidt na znak protestu uniósł do góry brwi, natomiast Gertruda wzruszyła tylko ramionami, będąc zdania, że nie ma co dyskutować o takich głupstwach. - Zobaczy pan, jak pan będzie świetnie spał - powiedziała uważając sprawę za zamkniętą. Po skończonym posiłku zajęła się zmywaniem, a obaj mężczyźni wrócili na swoje dawne miejsce przy kominku. Opadła ich miła, poobiednia senność; Schmidt palił fajkę na długim wygiętym cybuchu, a Feliks, oparłszy buty na żelaznej kracie kominka, wpatrywał się w żarzące głownie. Potem Gertruda weszła po drewnianych schodach na piętro, a wróciwszy po chwili obwieściła, że wszystko gotowe do snu. Feliks zaczął jej znów dziękować, ale ona przeprosiła obu panów i ze świecą w dłoni powtórnie zniknęła w głębi przestronnego domostwa. Znów zapadło milczenie, a potem Feliks zaczął nagle opowiadać staremu fleciście o odwiedzinach u pastora. - Wiem, że nie powinienem był go nazywać głupcem, ale doprowadził mnie do wściekłości i straciłem zupełnie panowanie nad sobą. Schmidt robił wrażenie zmartwionego; frasobliwie ściągnąwszy brwi ugniatał tytoń w fajce, a wreszcie rzucił: - Kiepska sprawa! - I w trwożnym zamyśleniu długo trząsł głową. ~ Będą z tego kłopoty. ~ I ja się boję. A co myśli pan... gdybym tak poszedł do niego i przeprosił? Herman znów potrząsnął głową, tym razem jednak wyraźnie przecząco. Niech pan tego nie robi, panie dyrektorze, niech pan tego nie robi. - Dlaczego? "~ "o pierwsze, nie przyjmie pana. Po drugie, nie przebaczy. A po trzecie, Iom flie przeszkodzi to dalej gadać. - Przez chwilę palił w milczeniu, potem wyjął fajkę z ust i spojrzał na Feliksa. - Niech pan mi wybaczy, p^ dyrektorze - zawahał się, a brwi powędrowały znów niespokojnie wysoko na czoło. - Ale czy naprawdę ta stara muzyka warta jest tyle zachodu? Tym razem Feliks zawahał się z odpowiedzią. - Sam już nie wiem. Myślę, że tak. Właściwie jestem tego pewien... ale zdaje się, że do tej pory wynikają z tego same kłopoty. Nawet żona uważa, że to tylko śmieszny upór z mojej strony. - Zwrócił się nagle do Hermana z twarzą zmienioną od nagłej fali wzruszenia. - Ale powiem wam tylko jedno, Hermanie - mówił głosem dziwnie poufnym a uroczystym. - Nie ma w tym nic śmiesznego. Pasja jest największym dziełem muzycznym, jakie kiedykolwiek stworzył człowiek. Przejrzałem rękopis dokładnie, znam każdą jego nutę i wiem, co mówię. To największe dzieło muzyczne, jakie kiedykolwiek stworzył człowiek - powtórzył spokojnie, zatrzymując się na każdym słowie. Potem usta jego rozchylił gorzki uśmiech. - A nikt nie chce go słuchać! Uderzył dłonią w kolano. Herman przyglądał mu się uważnie. - Pan się tym rzeczywiście przejmuje, prawda? - spytał. Feliks wzruszył ramionami. - Sam już nie wiem, czy się czymkolwiek przejmuję. Wiem tylko - rzucił nagle głośno, niemal krzycząc, a rysy jego ładnej, pociągłej twarzy stwardniały, jakby rzucał światu wyzwanie - że ludzie muszą usłyszeć tę muzykę. Jeśli oni nie chcą, abym ja ją wykonał, dobrze, ustąpię. Ale wiem, że jeśli ja tego nie zrobię, nie zrobi tego nikt. To samo było z Niedokończoną symfonią Schuberta, pamiętacie? Któż by chciał słuchać nie dokończonego utworu? Każdy wymyślał jakiś powód, żeby jej nie wykonywać, aż ja tego dopiąłem. Urwał, w oczach pojawił się znowu wyraz niepewności. - No tak, to była symfonia, do tego dość było orkiestry. Teraz trzeba mi więcej: trzeba mi chórzystów, i to wielu. Mężczyzn i kobiet. Przynajmniej czterysta osób. Potrzeba solistów. Poza tym organów, a sala Gewandhaus nie ma ich. Dlatego koncert powinien się odbyć w kościele Sw. Tomasza. Tam są cudowne organy, a zresztą to jedyne miejsce zdolne pomieścić ten ogrom dźwięków. Ponadto oczywiście potrzeba orkiestry. Powiadam wam, Hermanie, to potężne dzieło. To jakby cała ludzkość śpiewała opowieść o śmierci Chrystusa! - Uciął nieoczekiwanie i zamilkł jak ludzie nienawykl mówić wiele. Oczy przygasły, ramiona opadły, zdławionym głosem burknął- - A ja nie potrafiłem nawet zapewnić sobie współpracy chóru od Sw. Tomasza! Udało mi się tylko zrobić sobie z pastora śmiertelnego wroga. Caft zamierzenie staje się wobec tego jeszcze bardziej nieprawdopodobne; pewiei jestem, że rada odmówi przyznania koniecznych funduszów. Mój serdeczn] przyjaciel, pan Kriiger, już się tym zajmie. Rada się go boi. Nawet ll iviitosc mejeunu mu unip Mówią/ że budżet jest zamknięty. Że koszty będą nadmierne. Mówią: „Skąd źmiemy śpiewaków?". Racja: ja też nie wiem, jak znaleźć w Lipsku terysta wyćwiczonych głosów. I tak oto - z ust wydarło mu się gniewne stchnienie - najwspanialsze dzieło muzyczne, jakie zostało stworzone na 'wiecie, pozostanie na zawsze nie znane ludziom! - Bezradnie potrząsnął ełową i spojrzał na Hermana. - Po prostu nie wiem, co robić. Próbowałem, ale wszystko, czego się tknę, obraca się na złe. - Na twarzy ukazał się znów wyraz podniecenia i bezsilnej wściekłości. - Gdyby choć Cecylia była ze mną! Gdyby mi pomagała! Znalazłbym wtedy jakiś sposób. Gdyby było trzeba, sprowadziłbym śpiewaków z Berlina. Wykonałbym Pasję w kościele katolickim czy kalwińskim albo w synagodze. Gdziekolwiek, gdzie mieliby organy. A gdyby się nie udało w Lipsku, pojechałbym do Drezna, do Diissełdorfu, do Londynu, ale na Boga... tak czy inaczej dopiąłbym celu. I znów przygasł. - Ale ona nie chce mi pomóc! - rzucił ze zniechęceniem. - Nawet mi nie współczuje. Myśli wyłącznie o naszej towarzyskiej pozycji, o tym, że narobię sobie wrogów. Nie mogę jej winić. Nie rozumie tego. Nie może pojąć, dlaczego stary, zapisany nutami foliał miałby być ważniejszy od powszechnego uznania, przyjaźni Elzy Miiller albo żony jakiegoś tam radnego... I może ma rację. Niewidzącym wzrokiem wpatrzył się w ogień, a płomienie odbijające się w jego brunatnych źrenicach malowały je w złote, ruchome cętki. - Nie wiem - podjął jakby mówiąc do siebie samego. - Może ona ma rację, a ja jestem śmieszny. Może powinienem cisnąć ten rękopis do szuflady i zapomnieć o nim... - Nie! - wybuchnął znowu gniewem i uderzywszy pięścią w kolano, ciągnął: - Jeśli pozwolę, by ten utwór znów został zapomniany, skazany na śmierć, niechaj przekleństwo spadnie na moją głowę. Choćbym nawet miał zrazić do siebie całe miasto, wykonam Pasję. Nie pytajcie jak, ale zrobię to, muszę to zrobić! Inaczej nie umrę spokojnie - dokończył zdławionym szeptem, jakby słowa te dobyły się z samej głębi jego istoty. Wyprostował się na krześle i jakby budząc się z jakiegoś transu ^mrugał powiekami. Po twarzy przemknął uśmiech, spojrzenie złagodniało. - Myślę, że wypiłbym kieliszek wódki. Herman jak nakręcona zabawka pomknął w stronę szafki z napitkami rocił tak szybko, jak mu tylko pozwalały krótkie nogi, trzymając w ręku butelkę i kieliszek. ~ Czy chciałby pan usłyszeć jakiś fragment tego utworu? - spytał ysirue lekkim tonem, napełniając kieliszek z wytwornym uniesieniem łokcia ku górze. Wyczytawszy zaś w twarzy Feliksa zdumienie, pod1 \ z miną sztukmistrza, który prosi kogoś z widowni o chusteczkę: - Gdyby otrzymał od pana fragment rękopisu, skłoniłbym moich towarzyszy, by & dla pana zaśpiewali. - Jakich towarzyszy? - spytał Feliks biorąc z ręki Schmidta kieliszek - Członków naszego stowarzyszenia. - Jakiego stowarzyszenia? Gospodarz domu usiadł z powrotem na krześle i pokrzepił się potężnym haustem piwa. - Stowarzyszenia Śpiewaczego Sw. Cecylii - wyjaśnił ocierając usta z piany. - Tak się nazywa. Wybraliśmy taką nazwę, bo święta Cecylia jest patronką muzyki. Ja jestem jego przewodniczącym - dodał, jakby przyznając się do winy. - Wy... wy jesteście przewodniczącym stowarzyszenia śpiewaczego i nigdyście mi o tym nie wspomnieli? - Widzi pan, panie dyrektorze, jakie to tam stowarzyszenie! Bałem się, że pan będzie się śmiał ze mnie. Sami amatorzy, i to niektórzy z takimi głosami, że pożal się Boże. Ale mimo wszystko śpiew nam sprawia przyjemność, a na niewiele przyjemności możemy sobie pozwolić. Ta nic nie kosztuje. - Podobnie jak miłość - powiedział z kwaśną miną Feliks. - Dlatego biedacy mają tyle dzieci. Ilu członków liczy stowarzyszenie? - Około siedemdziesięciu. W lecie mniej, bo niektórzy śpiewają w ogro dowych piwiarniach. - A kto jest dyrygentem? Herman obawiał się tego pytania. Schylił teraz swoją łysą głowę i poczerwieniał aż po korzenie białych włosów okalających puszystym wieńcem jego czaszkę. -Ja. - Wy? - Tak, panie dyrektorze. - Herman stał wciąż z pochyloną, łysą głową o różowej łysinie, jak gdyby czekając na wyrok potępienia. - Nie mam naturalnie, tak jak pan, pałeczki; rytm wybijam fletem. - I niepewni podnosząc do góry oczy, z poczciwym uśmiechem dodał: - Widzi pan, ja jeden z nich wszystkich jestem zawodowym muzykiem. - Nie macie się z czego tłumaczyć. Ogromnie mi się to podoba. A gdz1 odbywają się próby? - W szopie u Franka Tanzena. To kołodziej, ma swój warsztat K bramy Grimma i należy do naszego stowarzyszenia. Może... - zawaha* - oże chciałby pan przyjść kiedy wieczorem i posłuchać, jak śpiewamy, gyfty to dla nas wielki zaszczyt. _ Z największą przyjemnością. Herman, którego gotowość Feliksa nieco zaskoczyła, uznał, że konieczne są ieszcze pewne dodatkowe wyjaśnienia. - Ale powiadam panu, że to sami robotnicy, a śpiewają tylko dla przyjemności. My się tam specjalnie nie dopytujemy. Jeśli kto lubi muzykę, to i dość. Więc zdarzają się różni ludzie; niekiedy kobiety, no, wie pan pewno, o czym myślę... Ale wszyscy bardzo lubią śpiewać i gdyby pan mi dał do przepisania jakiś niewielki kawałek tej Pasji, wyuczyłbym ich. Nie będzie to na poziomie Drezdeńskiej Opery, ale w każdym razie... Feliks podziękował i obiecał dostarczyć mu partytury do któregoś z chórów. - Niech mnie pan tylko zawiadomi, kiedy będziecie gotowi - powiedział dopijając kieliszka i wstając z krzesła - a przyjdę do was. Odprowadzając Feliksa do przygotowanego pokoju Herman opowiadał mu jeszcze o swym ukochanym stowarzyszeniu. Potem chciał mu koniecznie pożyczyć swoją wełnianą nocną koszulę i upewniał się, czy Gertruda nie zapomniała wsunąć do łóżka rozgrzanej cegły. Wreszcie udzieliwszy jeszcze wielu wskazówek i życząc dobrej nocy pożegnał się i zniknął w głębi korytarza; szedł z cynowym lichtarzem w ręku, a w ślad za nim sunął jego wydłużony cień. Po ciepłej gościnności, z jaką przyjęto go na fermie Schmidtów, dom w Lungersteinowskich Ogrodach wydał się Feliksowi zimny, niemal wrogi. Cecylia mówiła mało, ale zaciśnięte wargi i skrępowane spojrzenia zdradzały niepokój i niezadowolenie, a kiedy spróbował usprawiedliwiać się, odparła lakonicznie: - Wolałabym więcej do tego nie wracać. Gustaw spoglądał na swego pana ze smutkiem i zdawał się być v posiadaniu niejednej tajemniczej a zatrważającej nowiny. Katarzyna zamknęła się w sobie i nie odzywała ani słowem, ale wydany przez nią nieodwołalny wyrok przenikał przez drzwi i rozchodził się po całym domu, >wnie przenikliwy jak zapach kapusty. Nawet niańka Elga i pokojówka raty udział w tym milczącym potępieniu i snuły się po domu niczym P stacie z tragedii. Feliks, osamotniony i gniewny, czuł się obcy we asnym mieszkaniu. Wiele czasu spędzał z dziećmi, a kiedy słuchał ich ecnu i czuł na szyi dotyk małych rączek, oczy wilgotniały mu w podejrzany posob. Wówczas tłumaczył się przeziębieniem i na dowód prawdziwości >wych słów wycierał głośno nos. Nie tylko dom, ale i całe miasto było jak odmienione. Spotykani na ułj ludzie odwracali wzrok, aby nie musieli odpowiadać na jego ukłon, a odźwi ny w konserwatorium nie witał go jak dawniej z serdeczną wylewnością, tvlk uśmiechał się lękliwie. Od Schmidta Feliks dowiedział się, że pastor Hagę wygłosił krasomówcze kazanie pełne aluzji o „bezczelnych głupcach co zasłaniając się sztuką, chcieliby ingerować w boskie sprawy". - Może ja powinienem wygłosić wykład o obłudnych głupcach, co zasłaniając się imieniem Boga, ingerują w sprawy sztuki - rzucił niby żartem, ale w głosie jego nie było radości. Niebawem flecista przyniósł mu jeszcze bardziej niepokojące nowiny - Mein Gott, czy pan wie, panie dyrektorze, co ludzie gadają? Powiadają, że groził pan wielebnemu Hagenowi laską. Niektórzy utrzymują, że pan go nawet uderzył. Feliks wysłuchał tego zmieszany, bezradny. - Co tu robić? - Nic, panie dyrektorze - odparł ze smutkiem stary muzyk potrząsając wieńcem śnieżnobiałych włosów. Potem nieśmiało dotknął ramienia Feliksa. - Ludzie są teraz tak nastawieni, że cokolwiek by pan zrobił czy powiedział, wszystko przekręcą i obrócą przeciw panu. - Jego niebieskie oczy patrzyły z taką tkliwością jak oczy wiernego psa. - Cierpliwości. Wszystko wreszcie minie. Niech pan tylko nic nie mówi. I Feliks rzeczywiście zajmował się swoimi sprawami i nic nie mówił. W pracy znajdował ulgę. Długotrwałe próby orkiestry Gewandhaus nie dłużyły mu się już teraz. Nawet wykłady w konserwatorium stały się miłą rozrywką, chwilową ucieczką od otaczającej go zewsząd wrogości. Pomimo krążących plotek uczniowie nadal patrzyli na niego z błyskiem uwielbienia w oczach i uczyli się jeszcze pilniej, aby zrobić mu przyjemność i zapewnić o swoim nie słabnącym przywiązaniu. Najcięższe były spędzane w domu wieczory. W czasie obiadów panowała atmosfera pełna napięcia, a wzajemna czułość ustąpiła miejsca oficjalne] uprzejmości. Cecylia mówiła o pogodzie i dzieciach. On sam, tak nienawidzący długiej gadaniny o polityce, perorował na temat politycznych zamieszek we Francji. - Nie zdziwiłbym się wcale, gdyby w najbliższych dniach wybuchła tam znowu rewolucja, a tym razem pewien jestem, że przeniosłaby się i do na: Mówili zdaniami uroczystymi, oboje starali się słowami wypełnić jako ciszę, oboje próbowali zachować pozory naturalności, jak gdyby nic się n stało. Czasem spojrzenia ich spotykały się nad stołem i w czasie krotki' chwili przykrego milczenia wzajemna uraza wybuchała krótkim błysWe c }i'< Potem znów przesłaniali twarze maską spokoju i czując, jak z każdą hwite oddalają się od siebie, nie mogli przecież czy nie chcieli przerzucić mostu nad rosnącą pomiędzy nimi przepaścią. po skończonym posiłku Cecylia znikała pod jakimś pretekstem w swoim pokoju, on zaś siedział w gabinecie przy kominku, popijał koniak i szamotał się własnymi myślami. Zastanawiał się nad swoim postępowaniem, robił rachunek sumienia, szukając w sobie wady czy winy, którą dałoby się wyjaśnić coraz większą obcość między nim a Cecylią. Sprawa jednak nie dawała się po prostu wyjaśnić. On był dobrym mężem, starał się, by wszystko było jak najlepiej. Ona była wyjątkową, niemal doskonałą żoną. Jeśli dziś ich pożyciu zagraża w każdej minucie katastrofa, to jedyną przyczyną takiego stanu rzeczy są różnice temperamentu, które przezwyciężyć potrafi tylko wielka miłość. A ona niezdolna jest do wielkiej miłości. Nie, to nieprawda... Niezdolna jest do szalonej, namiętnej, a zarazem tkliwej miłości i on nie ma prawa oczekiwać takiego uczucia od niej. W dziedzinie uczuć też można być geniuszem, ona ma tylko zdolności. To nie typ grandę amoureuse, jak mówią Francuzi, to doskonała Hausfrau. Jakie na przykład on ma prawo wymagać od niej, aby teraz w związku z Pasję zrezygnowała ze swej towarzyskiej pozycji i naraziła się na bojkot ze strony przyjaciółek, stając u jego boku w śmiesznej, skazanej prawdopodobnie na niepowodzenie krucjacie, rozpętanej z powodu pliku pożółkłych papierów? Z drugiej strony, skoro te nuty wpadły mu same w ręce, on nie może, nie ma wprost prawa skazywać ich na ponowne zapomnienie. Tak, streszczona w kilku słowach, wygląda sytuacja. Dylemat prosty, a nie dający się rozwiązać. Jak się to wszystko skończy? Nie wiadomo. On wie tylko, że miłość ich stoi wobec ciężkiego kryzysu i żadne z nich dwojga nie zna sposobu ratunku. Ta wewnętrzna szarpanina przyniosła jeden oczywisty wynik: bóle głowy występowały teraz coraz częściej. Pewnego dnia, udręczony nieznośnym wprost cierpieniem, Feliks wybrał się do doktora Hurbacha. Został Przyjęty w gabinecie służącym zarazem jako biblioteka; był to imponujący, przeładowany meblami pokój, ciemny, pełen ciężkich draperii i kurzu, ze wspaniałym pianinem w kącie i chorą plamistą palmą na kominku. Doktor urbach był profesorem medycyny na Uniwersytecie Lipskim i cieszył się skonała reputacją, którą podnosiła jeszcze surowa powierzchowność oraz V aściwy mu, pełen zadumy gest, jakim gładził bokobrody. Wysłuchał Feliksa z miną człowieka, który wie wszystko na temat ornagań pacjenta, ale zezwala łaskawie, by ten wdając się w nieszkodliwe, zbędne wyjaśnienia ulżył swemu niepokojowi. iv.i.nusn nic/cułiu mu unii' - Mój drogi dyrektorze - oświadczył wreszcie z pobłażliwym uśrnieche - pańskie bóle głowy nie mają w sobie nic szczególnego ani niepokojące? Powodem ich, jak wyjaśnił pacjentowi, jest pewien zespół czynników organicznych, mających z kolei swe źródło w pewnym zespole zaburzę' fizjologicznych, głównie natury trawiennej, zresztą zupełnie pospolitych i doskonale mu znanych. Po czym nastąpiła dłuższa chwila ciszy, podczas której czcigodny profesor roztargnionym ruchem przeczesywał dłonią swoje bujne bokobrody Następnie sapnął głośno i podjął: - Spokój/mój drogi dyrektorze, wiele spokoju. Prowadzić regularny tryb życia, a przede wszystkim jak najstaranniej unikać wszelkich zmartwień Musi pan przestać się martwić. Kiedy coś zaczyna pana gnębić, proszę natychmiast, bez żadnych korowodów, wyrzucić to z myśli. To samo zaleca się, jeśli chodzi o nadmierne wzruszenie i podniecenie. Przedstawiwszy Feliksowi tę niezawodną kurację doktor wypisał szybko jakąś receptę. - Proszę brać te pigułki cztery razy dziennie - rzekł wręczając receptę Feliksowi - a będzie pan zdrów jak ryba. Wsunął do kieszeni dziesięć talarów i na tym zakończyła się wizyta. Feliks udał się do apteki i wykupił przepisane lekarstwo, które zażywał po kryjomu cztery razy dziennie, wedle przepisu, a głowa bolała go jak dawniej. W przeddzień zebrania rady opiekuńczej złożył Feliksowi wizytę jakiś niezwykle chudy i przygarbiony człowiek o spokojnych ruchach i nieruchomej twarzy. - Moje nazwisko Jakub Meyer Howlitz - przedstawił się gość, kiedy drzwi zatrzasnęły się za woźnym, który go wprowadził. Stał pośrodku pokoju z kapeluszem w ręku; jego zachowanie świadczyło zarówno o szacunku dla innych, jak i o wielkiej pewności siebie. - Z zawodu jestem bankierem - dodał. Kiedy Feliks wskazał mu krzesło, usiadł i jak gdyby zbierając myśli splótł szczupłe, kościste dłonie na gałce hebanowej laski. Ubrany był z ową świadomą powściągliwą elegancją, jaką osiąga się nosząc najdroższe ubrania, w szary dwurzędowy frak. Jedwabiste włosy o srebrnordzawych połyskach wisiały z obu stron wydłużonej, ostrokanciastej twarzy. Biła z niej spokojna stanov czość i sprężona siła, która przypomniała Feliksowi jego ojca. - Choć nie próbowałem nawiązać towarzyskich stosunków z pane i pańską żoną, miałem zaszczyt znać pańskiego ojca i utrzymywałem z ni jak najlepsze stosunki handlowe - zaczął utkwiwszy w twarzy Felu brązowe, głęboko osadzone oczy; jego własna twarz była tak nieruchoma/ choć z ust padały słowa, robiła wrażenie maski. - Od wielu lat uczeszą oańskie koncerty w Gewandhaus i z uwagą obserwuję pańskie wysiłki ^enięcia w tej dziedzinie. Moje zainteresowanie wynika przede wszystkim so że sam namiętnie kocham muzykę. Gram na skrzypcach, a w młodości wiłem zuchwałe ambicje, by zostać drugim Paganinim. Ojciec jednak, wysłuchawszy moich planów, przekonał mnie, bym został raczej bankierem. Urwał, przymknął wpadnięte oczy i odetchnął głęboko. - Przyszedłem z niemiłą misją - ciągnął bez pośpiechu, lecz ze szczegól nym naciskiem. - Z misją, której sam nie pochwalam, ale którą obarczyli mnie członkowie gminy żydowskiej miasta Lipska. W ich imieniu proszę pana usilnie, abyś zaprzestał dalszych starań dokoła wykonania Pasji Jana Sebastiana Bacha. W sercu Feliksa wzbierała fala gniewu. Nerwowym ruchem postukiwał o biurko trzymanym w ręku nożem z kości słoniowej do rozcinania papieru. - Jest pan, zdaje się, nadzwyczaj dokładnie poinformowany o moich zamiarach - rzekł chłodno. - Całe miasto o niczym innym nie mówi. - A dlaczegóż to, jeśli wolno spytać, żydowska gmina miasta Lipska czuje się w prawie dyktować mi, jakie utwory muzyczne mogę wykonywać, jakich zaś nie? - Ludzie, którzy mnie tu przysłali, nie pragną bynajmniej niczego panu dyktować. Chcieliby tylko uniknąć pewnych przykrości. - Przykrości? Czemu wykonanie jakiegoś starego utworu muzycznego miałoby im przynieść szkodę? - Dlatego że ze względu na nieszczęśliwy zbieg okoliczności sprawa nabrała już charakteru kwestii polityczno-religijnej, a łatwo może przekształcić się w polityczno-religijny konflikt. Pastor Hagen w swym niedzielnym kazaniu powiedział jasno, że wykonanie przez pana tego utworu chrześcijańskiej muzyki kościelnej będzie traktował jako zniewagę i nieuzasadnioną ingerencję w sprawy religii. Poza tym odgrywa tu rolę osobista animozja pana Kriigera. Feliks spojrzał na gościa posępny i rozdrażniony. - A cóż ma z tym wspólnego pan Kriiger? Twarz bankiera była nadal zamknięta i nieprzenikniona, jedynie w oczach zalśnił ostrzegawczy błysk. -" Pan Kriiger czeka tylko okazji, by rozniecić w tym mieście płomień ntysemityzmu, a pan może mu takiej właśnie okazji dostarczyć. ~ Skąd pan to wie? - zdumiał się Feliks. 1 o ustach bankiera przemknął ledwo dostrzegalny uśmiech. ' Ten, kto jest słaby, musi mieć oczy i uszy otwarte. Nie możemy sobie F zwolić na brak ostrożności. Pan Kriiger to nasz wróg, i to od dawna, ec się go to nasza powinność, a zarazem interes. W głosie jego po raz pierwszy zabrzmiało coś jakby wzruszenie - Wiele czasu minęło, zanim osiągnęliśmy w tym mieście znoś warunki życia. Jesteśmy zadowoleni; trzymamy się na uboczu, płacim wyznaczone podatki, zajmujemy się interesami i nie mieszamy się / publicznego życia gojów. My, proszę pana, chcemy spokoju. Zapewniliśmy go sobie i nie chcemy tracić. I byłaby to naprawdę okrutna ironia losu gdyby przyczyną nowych zadrażnień i prześladowań stał się członek naszej własnej rasy, wnuk Mojżesza Mendelssohna. - Uznaję słuszność pańskich uwag - odparł Feliks - ale sprawa Pasji została tu zupełnie zniekształcona i przedstawiona w fałszywym świetle Ludzie w ogóle chcą jej przypisywać coraz to nowe, tajemnicze, nie mające z nią nic wspólnego znaczenie. Pozwól więc pan, bym raz na zawsze wyjaśnił tę kwestię, a wtedy będzie pan mógł poinformować swoich mocodawców o moim punkcie widzenia. Otóż natknąłem się przypadkiem na znakomity utwór dawnej muzyki i jestem zdania, że należy go wykonać. To wszystko. Czy Jan Sebastian Bach był nauczycielem śpiewu w kościele luterańskim, czy pogania czem wielbłądów i wyznawcą Mahometa, nie ma to absolutnie nic do rzeczy. Równie obojętne są moje własne religijne przekonania, jak również wyznanie śpiewaków i muzyków zaangażowanych do wykonania tego utworu. Urwał, jakby czekając przytaknięcia lub choćby jakiejś uwagi z ust pana Howlitża, ale bankier wciąż milczał, więc Feliks ciągnął dalej: - Mnie, urodzonemu w wierze żydowskiej, przysługuje takież samo prawo wykonania tego utworu muzycznego co katolikowi - patrzenia na meczet w Teheranie, kalwinowi - podziwiania katedry w Chartres lub ateiście - kornego zachwytu przed wspaniałą świątynią bramińską. Piękno jest pojęciem szerszym od religii: jest jedynym polem, na którym w zgodzie i braterstwie spotyka się cała ludzkość. Na brudnych kartkach tego starego rękopisu zapisany jest największy utwór muzyczny, jaki kiedykolwiek został stworzony przez człowieka. Słusznym prawem należy on do dorobku muzycznego całego świata. Moim obowiązkiem zaś jest, by ludzie go usłyszeli, bo wiem, że gdy raz zostanie przywrócony życiu, będą go słuchać zawsze, póki na świecie istnieć będzie muzyka. Pan Howlitz z trudem, za pomocą laski, powstał z krzesła i powiedział - Przekażę ludziom, którzy mnie tu przysłali, pańskie słowa. Feliks zwlekał przez krótką chwilę, potem wstał także. - Przykro mi, że sprawię im zawód, ale mam nadzieję, że zrozumie moją rację. - I w nagłym przypływie sympatii do tego powściągliwe& starszego pana, przypominającego mu własnego ojca, dorzucił: zrozumie mnie na pewno. Wtedy bankier podszedł do biurka, spojrzał Feliksowi prosto w oczy, na jego twarzy pojawił się uśmiech. _ pański ojciec byłby dumny z pana, panie Mendelssohn. po czym skłonił się z nieco staroświecką grzecznością, rzucił ceremonialne: cwa uniżony" i powolnym, nieco starczym krokiem wyszedł z pokoju. Feliks nie mógł spać tej nocy. W głębokiej ciemności zalegającej sypialnię leżał długie godziny; umysł, żywy i jasny, wędrował gdzieś własnymi drogami, a ciało dawało znać o sobie zaledwie biciem serca i niedosłyszalną prawie pracą płuc. Tuż obok niego spała Cecylia - wiedział o tym, bo czuł bijące od jej ciała łagodne ciepło - a na dworze padał deszcz, bo od tej strony, gdzie poza zasłoną ciemności musiało być okno, dobiegał go cichy szum spadających kropel. Na dole, w sieni wejściowej, stary ścienny zegar wybił trzecią. Feliks ostrożnie wysunął się z łóżka, wyciągnął na ślepo rękę po niewidoczny szlafrok i na ciemność oddychającą, którą był on sam, narzucił ciemność jedwabistą, wyczuwalną dotykiem, choć niewidzialną; potem jak bezcielesny cień sunący przez bezgłośny mrok wyśliznął się z sypialni i zszedł do gabinetu. Na palenisku żarzyły się jeszcze różowym odblaskiem wypalone głownie, a po chwili w bursztynowym migoczącym świetle zapalonej przez niego świecy pokój odzyskał swój rzeczywisty wygląd. Feliks nalał sobie kieliszek koniaku, usiadł przy kominku i nagle zamknięta dotąd na głucho w głębi serca burza uczuć runęła z hukiem przerywającej tamę wody i wydostała się na powierzchnię świadomości. Tak, przemyśli jeszcze raz, ostatni już raz, całą tę przeklętą sprawę. Poweźmie decyzję i nareszcie skończy z tym. Jedno jest pewne: dłużej tej sytuacji przeciągać nie można. Prawda, że Pasja jest wspaniałym utworem muzycznym, który powinien zostać wykonany. Ale czyż nie próbował? Czy nie zrobił wszystkiego, co było możliwe? Czy to jego wina, że pastor okazał się głupim świętoszkiem, a członkowie rady - beczułkami piwa, bryłami sadła, do cna pozbawionymi wyobraźni i szlachetniejszych uczuć? Czy to ]ego wina, że Kruger, ten na wpół obłąkany fanatyk, marzy o absolutnej władzy nad Lipskiem? Że Miiller to krętacz, polityk wyzuty z honoru 1 jakichkolwiek zasad? A jeśli wszyscy oni sprzysięgli się przeciw niemu ~ każdy dla swoich prywatnych powodów - postanowili przeszkodzić mu wykonaniu Pasji, to co on może zrobić? No, co? Sprowadzić czterystu piewaków z Berlina? Wynająć pełną orkiestrę? A co będzie z organami? gdzie miałby się odbyć ów koncert? Na ulicy? Nonsens. A teraz jeszcze ten jakiś Howlitz i historia z gminą żydowską. I oni też ^ocą się przeciwko niemu. Na litość boską, czy nikt nie stanie za nim? Czy nie znajdzie się nikt, kto by choć trochę zrozumiał? Nie, nikt. Nawet żo Nawet służba. Więc co robić? Wydać wojnę wszystkim? Czy on jeden rację, a wszyscy poza nim są w błędzie? Czy z powodu tego stare oratorium ma być zniszczony, wypędzony z miasta? Patrzcie, patrzcie ot Feliks Mendelssohn, Don Kiszot w służbie muzyki! Błędny rycerz, obroń przegranej sprawy! Nie rzuca się na wiatraki, o nie, on tylko w pojedynkę walczy z całym miastem! Otóż dość już tych głupstw! Niech sobie kto inny jeśli zechce, zaprząta głowę Pasję, ale nie on. Ma tego wszystkiego dosyć' umywa ręce. Koniec z tym. - Koniec! Koniec! Koniec! - powtarzał na głos, a ściany pustego pokoju odpowiadały mu niesamowitym echem. Szybkim ruchem podniósł do ust kieliszek, wypił jednym tchem i dalei wpatrywał się w dogasający ogień. Koniak wydawał mu się gorzki; czuł w sobie dziwną pustkę i znużenie. W pamięci pojawiła się nagle twarz ojca, ale odsunął ją od siebie z gniewem. Żadnych idiotycznych wyrzutów sumienia, żadnych obezwładniających wolę sentymentów. Skończył z Pasję, i basta. Nie chce jej wykonywać ani nawet słyszeć o niej. Cecylia będzie szczęśliwa. Biedna Cecylka, należy się jej trochę szczęścia po ciężkich chwilach, jakie przechodziła z powodu tej jego śmiesznej, głupiej obsesji. Musi to jej jakoś wynagrodzić; kupi jej coś z biżuterii, coś pięknego; ona mu przebaczy. Może będzie go teraz lepiej rozumiała, może zobaczy, jak bardzo jest mu potrzebna, jak bardzo on ją kocha. Wrócą szczęśliwe dni, takie jak te, które przeżyli w Diisseldorfie. A inni: pastor, członkowie rady, burmistrz, Howlitz, zmienią się na wiadomość, że odstąpił od tego bezsensownego pomysłu. Wszyscy będą mu znów przyjaźni. Wszystko będzie dobrze, wszyscy będą zadowoleni. Znów nalał sobie kieliszek i przechylając głowę do tyłu wychylił jednym tchem do dna. Nagle drgnął, wstał z krzesła i podszedł do biurka, na którym leżał rękopis Pasji z krwawą plamą od świeżego mięsa widoczną dotąd na pierwszej stronicy. Uniósł ten ciężki plik papieru, cisnął go do szuflady w szafie na nuty i obutą w nocny pantofel nogą zamknął szufladę. - Tak, właśnie tak! - mruknął śmiejąc się cicho. Podszedł do okna i stanął przy nim spoglądając na miasto. Deszcz ustał. Spoza drzew parku miejskiego wyzierał duży, kanciasty budyneK szkoły Sw. Tomasza z równymi rzędami małych okienek. W ciszy zalegające] dom zegar wybił czwartą. Na niebie, ponad dachami, ukazała się różow szarość zwiastująca zbliżanie się świtu. Świt - godzina, w której Piotr zaparł się... Feliks wciąż stał przy oknie z pobladłą od strachu twarzą, jak gdy . czekał, że lada chwila usłyszy dalekie pianie koguta. przewodniczący stuknął swym młoteczkiem w stół i oświadczył, że zebranie uważa za otwarte. - Jak panom wiadomo - zaczął szorstko i oficjalnie - mamy tu przedyskutować propozycję naszego wybitnego dyrektora, który pragnąłby wykonać w tym jeszcze sezonie pewien odnaleziony niedawno utwór dawnej muzyki. Zanim jednak przystąpimy do dyskusji dotyczącej meritum tei propozycji, uważam za swój obowiązek jako przewodniczący... Feliks niemal nie słuchał, co powie burmistrz. Od niedospania oczy go piekły, jakby kto nasypał w nie piasku. Nie jadł nic i dotąd czuł w ustach cierpki smak koniaku. Był zmęczony, zniechęcony i zły. Dlaczego ludzie zawsze muszą wygłaszać mowy nad trupem? Spod przymkniętych powiek przyglądał się jedenastu siedzącym wokoło stołu mężczyznom. Kriiger przyszedł na zebranie dobrze uzbrojony; kartkował teraz przyniesione notatki i gotowy przystąpić do akcji zaczepnej, zawczasu już smakował zemstę. Pozostali siedzieli sztywno na swych krzesłach z wysokimi oparciami, w pozach dostojnych sędziów. Wiedział, że omówili tę sprawę między sobą i doszli do porozumienia, że prośbę jego trzeba odrzucić, ale zbiorowe tchórzostwo zawsze pragnie uzyskać poparcie prawa, toteż i oni chcieli wpierw odegrać komedię dyskusji. Patrzyli więc tępo prosto przed siebie, unikali nawzajem swych spojrzeń i starali się jak najlepiej grać rolę poważnych i bezstronnych sędziów, którymi nie byli. - Teraz zatem - zakończył burmistrz - udzielę głosu czcigodnemu członkowi rady, panu Kriigerowi, który zaznajomi nas ze swym poglądem na tę sprawę. Kriiger odchrząknął, ale tymczasem zabrał już głos Feliks. - To już zbędne, panie burmistrzu - powiedział matowym, znużonym głosem. - Doszedłem do wniosku, że wykonanie Pasji pociągnęłoby za sobą nadmierne finansowe obciążenie... - Nie idzie o pieniądze - przeciął Kriiger chwytając kurczowo bezuży teczne już notatki. - Pieniędzy mamy pod dostatkiem. - Ale nie mamy wykonawców. Przez chwilę spojrzenia ich skrzyżowały się jak ostrza w bezgłośnym pojedynku. Potem Feliks wzruszył lekko ramionami i zwrócił się do Pozostałych członków rady: - Wobec tego wycofuję moją propozycję wykonania tego utworu Przepraszam szanowną radę opiekuńczą za zajęcie jej cennego czasu. Powoli powiódł wzrokiem dokoła stołu i zobaczył, że twarze zebranych P zygasły w nagłym rozczarowaniu. Tak dobrze byli przygotowani, tyle eli argumentów, tyle zabójczych kpinek; tacy się czuli silni - w jedenastu . na jednego. A teraz okazuje się, że nie będzie żadnej dyskusji, że nie będzi można odrzucić jego projektu. Serce tłukło mu się w piersi, ale czuł dziwną radość i ulgę - wiedział, że t koniec. Powiedział już, stało się. Nie wykona Pasji według św. Mateusza. Jan Sebastian Bach będzie nadal spał snem wiecznym, pogrążony w niepamięci Nagle zdumiał go dźwięk własnego głosu. - Jednocześnie zgłaszam swoją rezygnację ze stanowiska dyrygenta orkiestry Gewandhaus i dyrektora konserwatorium z końcem bieżącego sezonu, to jest z dniem piętnastego maja. Nie zamierzał tego mówić, to wyrzekło się jakoś samo, bez jego udziału Co powie Cecylia? No cóż, powie, co zechce. Mniejsza z tym. Mniejsza o wszystko. Ze smętną obojętnością obserwował, jaki skutek wywrą jego słowa. Na twarzach obecnych rozczarowanie ustąpiło miejsca osłupieniu. Niektórzy z członków rady patrzyli na niego z rozdziawionymi ustami, inni otworzyli szeroko oczy, jeszcze inni potrząsając głowami mrugali z niedowierzaniem. - Czy to znaczy, że pan ustępuje? - spytał Miiller, a jego apoplektyczna twarz pokryła się szkarłatnym rumieńcem. Feliks potakująco skinął głową. - Z końcem sezonu, panie burmistrzu. Możecie się już panowie, rozglądać za moim następcą. Oniemieli. Lipsk bez Mendelssohna! Nie, to się w głowie nie mieści. Przecież dzięki niemu miasto zyskało sławę, której zazdroszczą mu wszystkie inne niemieckie miasta. A teraz odchodzi. - Jeśli to kwestia uposażenia... - zaczął nieśmiało jeden z członków rady. - Właśnie - poparł go drugi. - Jeśli otrzymał pan korzystniejszą propozycję, pewien jestem, że rada... Ale Feliks powstrzymał go niecierpliwym ruchem dłoni. - Nie chodzi o pieniądze. - Więc o co? - spytał niemal napastliwie Miiller. - Powiedzmy, że jestem zmęczony - powiedział wstając Feliks. - A teraz raczcie mi, panowie, wybaczyć, ale chciałbym udać się do mego gabinetu. Mam pilną robotę. Kiwnął im głową i wyszedł z pokoju. Po chwili znalazł się w swoi gabinecie, podszedł prosto do małego okrągłego stoliczka stojącego prz kominku i nalał sobie kieliszek czerwonego wina, a wypiwszy go usia przy biurku i objął rękoma pulsującą boleśnie głowę. Potem - bez żadnego właściwie powodu - zaczął cicho płakać. Nie płakał już od tylu lat, że nie wiedział, dlaczego płacze w tej chwili. Ostatni raz czuł tę wolno wzbierającą w nim falę łez wtedy w Paryżu, i p0 kostki w śniegu stał w wieczorowym ubraniu przed żółtym afiszem dwołującym operowy występ Marii. Niewiele było takich momentów na rzestrzeni całego życia, momentów, kiedy wszystko się w człowieku załamuje, kiedy nie sposób zrobić ni kroku dalej, a chce się tylko jednego: zasnąć, zasnąć za każdą cenę, choćby po to, by nigdy się już nie obudzić. Przypomniał sobie przeczytane kiedyś zdanie, że dorosłemu mężczyźnie wolno płakać tyle razy, ile razy upadł Jezus w drodze na Golgotę pod ciężarem swego krzyża. Trzy razy. Istotnie, w życiu każdego człowieka są co najmniej trzy takie momenty, kiedy potykając się pod brzemieniem życia czuje wstyd, znużenie i lęk: lęk przed chwilą obecną, a jeszcze większy lęk przed przyszłością; kiedy czuje się samotny, zbity, opuszczony i jak dziecko tęskni za obecnością matki. Są momenty, w których człowiek zapomina, że jest dorosłym mężczyzną, nie znającym, co to strach, łzy i serdeczne uczucia, kiedy kryje się gdzieś i płacze. Dlatego tak pospiesznie opuścił salę posiedzeń. Tak jak wówczas w Paryżu stojąc przed afiszem poczuł, że coś się z nim dzieje, że traci panowanie nad własnym ciałem, które staje się bezwładne i bezwolne, a nogi uginają się pod nim, jakby były z waty. Poczuł nagle, że dłużej nie zniesie widoku tych ludzi i że powiedziawszy im, iż rezygnuje z wykonania Pasji, nie potrafi dłużej pozostać razem z nimi w jednym pokoju. Zaczynało mu się wydawać, że jest jednym z nich. Pewnie, nie jest od nich lepszy... Powinien był walczyć do ostatka. Powinien był krzyczeć, walić pięścią w stół, użyć wszystkich swoich argumentów - bo i on miał za sobą argumenty - powinien zagrozić, że jeśli nie pozwolą mu wykonać Pasji, nie ustąpi, że pojedzie do Drezna i pomówi z królem. Tym by ich nastraszył. Powinien powiedzieć, że napisze artykuły do wszystkich pism w całym kraju, że rozpęta przeciw nim kampanię prasową. Tysiąca sposobów mógł jeszcze próbować. Ostatecznie ma poważanie, autorytet, pieniądze. A on nie zrobił nic. Jak tchórz pogodził się z klęską bez walki. Dla tych udzi stłumił głos sumienia i teraz przyjdzie mu przeżyć całe życie z wieczną pamięcią o swojej zdradzie; a na wspomnienie własnego ojca będzie się vzdrygał i próbował jak najszybciej myśleć o czym innym. Biedny ojciec marł przekonany, że jego syn jest wielkim człowiekiem, człowiekiem ' nym szacunku. „Możesz odpłacić mi za wszystko, co dla ciebie zrobiłem: wystarczy jeden przynajmniej wielki, szlachetny czyn w twoim życiu". Tak •Wiedział wtedy w Diisseldorfie, podczas Festiwalu Reńskiego, na krótko przed swoją śmiercią. A syn odpłacił mu tchórzostwem, zaprzepaszczeni jedynej szansy spełnienia naprawdę wielkiego czynu. Pomyśleć tylko-Żyd, mógł był dać chrześcijanom największy utwór ich muzyki. Jakiż t byłby wielkoduszny gest, co za lekcja tolerancji i braterstwa, jakie stwarz sztuka! Ale on nie zrobił tego gestu; nie dał tej lekcji. Nikczemnie, ulegle jak tchórz, złożył broń: bez walki, bez jednego słowa. Dlaczego? Dlaczego to zrobił? Bo... bo był zmęczony plotkami niezrozumieniem, niemożnością znalezienia wspólnego języka i zwykła głupotą. Bo nie chciał wszczynać sporu z pastorem i całym luterańskim Kościołem, bp nie chciał ściągać na głowy lipskich Żydów nowych nieszczęść bo nie chciał podejmować otwartej wojny z członkami rady, burmistrzem i Krugerem. Przede wszystkim jednak nie chciał wciągać Cecylii do walki dla której nie miała zrozumienia, nie chciał pozbawiać jej tak cenionych przez nią przyjaciół. To był prawdziwy powód jego decyzji. Nie potrafił odeprzeć tej burzy sam, nie potrafił stanąć do walki bez Cecylii. Nie mógł dłużej znieść widoku jej zaciśniętych ust, jej pełnego wyrzutu milczenia, udręczonych spojrzeń. Cierpiał, bóle głowy stawały się coraz dokuczliwsze, wiedział, że nie pożyje już długo. Chciał spokoju, chciał mieć spokój przynajmniej w domu; i kupił go - za cenę własnego sumienia. To wszystko. Wtem w korytarzu usłyszał odgłos pospiesznych kroków. Szybko ujął pióro tkwiące w ozdobnym mosiężnym kałamarzu udając, że pisze list, kiedy zapukano do drzwi i do pokoju wszedł burmistrz. Bez słowa rzucił się ciężko na krzesło i czekał, aż mu przejdzie zadyszka. - Proszę mi wybaczyć - zaczął wreszcie z niezwykłą u niego łagodnością - wiem, jak duże znaczenie przywiązujesz do tej sprawy i ile musiało cię kosztować zrezygnowanie z niej. Chciałbym ci pomóc, ale nie mogę. Po tej kłótni z pastorem... - To nie była kłótnia. - Zgoda - przystał Miiller. - Nazwijmy to, jeśli wolisz, niezgodnością sądów. Faktem jest, że mam ręce związane, rozumiesz? Mogę narazić się Krugerowi, ale nie mogę mieć ich obu: i Kriigera, i pastora, przeciwko sobie - Rozumiem - Feliks ze znużeniem skinął głową. - W każdym razie t< już nieaktualne. Nie mówmy o tym więcej. - Ale ja z czym innym przyszedłem; po twoim wyjściu rozważalism sprawę twojej rezygnacji i zarząd rady postanowił jej nie przyjąć. - Nie przyjąć? - podchwycił Feliks. - Nic mnie to nie obchodzi, c> zechcą ją przyjąć, czy nie. Ja i tak... - No proszę, nie unoś się. - Burmistrz uspokajająco macnai ic - Oczywiście, nie możemy cię zatrzymywać siłą. Ja jednak wysunąłem pr°Je wozdaniach z dzisiejszego zebrania nie zamieszczać żadnej wzmianki i rezygnacji, tak abyś miał możność przemyślenia tej decyzji. Czasem zapale dyskusji człowiek mówi rzeczy, których już nazajutrz żałuje... - Ja jestem zupełnie zdecydowany. Miiller westchnął z rezygnacją. _ No cóż, skoro tak, zdążysz jeszcze złożyć dymisję na miesiąc czy dwa rzed końcem sezonu. Gdybyś zaś chciał zmienić zdanie, możesz to zrobić • wviść z honorem. A to, zwłaszcza w małym mieście, bardzo ważne. _ Urwał i w zamyśleniu popatrzył na Feliksa. - Nie wyglądasz dobrze - dorzucił spokojnie. - Zszarpałeś sobie tą sprawą nerwy. Ja przywykłem do kłótni i plotek, do tego, że ludzie opowiadają sobie to i owo za moimi plecami; ale tyś nie przywykł. Czemu nie weźmiesz dwutygodniowego urlopu i nie pojedziesz do Drezna? - Do Drezna? Po co? - Obejrzeć tego Wagnera, którego chcesz ściągnąć do konserwatorium. Przyjrzeć się Drezdeńskiej Operze. Cóż jeszcze... Wiesz przecież, że od dwudziestu lat wciąż roi się nam operowy sezon w naszym mieście. Trzeba pojechać tam, zobaczyć, czy i jakie mamy szansę realizacji tego projektu. - W głosie burmistrza znów zabrzmiała nuta łagodnej dobroci. - Wierz mi, Feliksie, to ci dobrze zrobi. Będziesz mógł wypocząć nerwowo, zaczniesz myśleć o czym innym. - Może masz rację - odparł na pół przekonany Feliks. - Moglibyśmy pojechać razem z Cecylią. - Jak chcesz. - Twarz Miillera mówiła wyraźnie, że nie jest zbytnio zachwycony tym pomysłem. - Będziesz w takim razie pierwszym mieszkańcem naszego miasta, który wybrał się do Drezna z żoną. Istotnie, masz szczęście mieć ładną żonę. Tak czy inaczej, wyjdzie ci to na dobre: postawi cię na nogi, a ludziom da czas na zapomnienie. Ludzie, dzięki Bogu, łatwo zapominają. Kiedy wrócisz, wszystko będzie z powrotem tak jak dawniej, przed całą tą przeklętą historią. Stęknął i ciężko podźwignął się z krzesła. - Pomyślę o tym - powiedział wstając również Feliks. - Dziękuję ci, Krzysztofie. Burmistrz przez moment patrzył mu prosto w twarz, a w jego małych, sprytnych oczkach zamigotał niepewny, jak gdyby tęskny blask. - Szkoda, że nie możemy być prawdziwymi przyjaciółmi - mruknął Wreszcie pod nosem i potrząsnął głową. A otem szybko odwrócił się i ociężałym krokiem wyszedł z pokoju. Feliks po wyjściu burmistrza stanął przy oknie i leniwym wzrokiem śledził fltorze chmur wiszące nisko nad dachami. Znów zapada smutny, dżdżysty wieczór. I jutro znów to samo. Och, ta beznadziejna saksońska jesień, to niebo nasiąkłe deszczem, to nieustanne kapanie z rynien... W Sorrento cytrynowe drzewa zapadają teraz w sen w zachodzącym słońcu. Na niebie dogasa dzień znużony własnym szalonym przepychem. Błękitne, połyskliwe fale biją o skały w namiętnym, miłosnym zapamiętaniu i giną zamieniając się w różowe bryzgi piany. W Ravello na małej piazza czas jakby się zatrzymał. Siedząca na progu swego domku staruszka spogląda na chylące się ku zachodowi słońce, u jej stóp leży śpiący pies. Ktoś gdzieś śpiewa. We Włoszech ludzie wciąż śpiewają Nawet najbiedniejsi, najbardziej nieszczęśliwi. Od jakiegoś dobrego bóstwa otrzymali widocznie w darze umiejętność śpiewu i śmiechu. Ale tu, w Lipsku, nie ma słońca, nie słychać śpiewu. Jest tylko stłumione łkanie deszczu i jeszcze jeden posępny dzień, co chyli się ku wieczorowi. Nagle uświadomił sobie, że w pokoju znajduje się ktoś poza nim. Obrócił się i zobaczył stojącego w odległości paru kroków Hermana Schmidta. - Pukałem dwa razy - odezwał się flecista - ale pan mnie nie słyszał. Chciałem tylko spytać, nim pójdę do domu, czy nie potrzebuje pan czego. - Nie. Dziękuję ci, Hermanie. - A jak... jak się odbyło posiedzenie? - Świetnie. - W głosie Feliksa zadźwięczała gorycz i zniecierpliwienie. - Wszyscy byliśmy najzupełniej zgodni co do tego, że Pasja nie powinna zostać wykonana. Krzaczaste brwi Schmidta uniosły się wysoko do góry: był zdumiony i przejęty zgrozą. - I nie walczył pan? - Mój drogi, czy jest sens zaczynać walkę z góry już przegraną? Życie wymaga od człowieka rozsądku. - Mówił to nieszczerze uśmiechnięty, teraz na dodatek wybuchnął przykrym śmiechem. - Kompromisy, kompromisy, nic, tylko kompromisy. Oto, mój przyjacielu, tajemnica powodzenia. Oczywiś cie, można również pewnego pięknego poranka podciąć sobie gardło, ale to już zupełnie inna sprawa. - Podszedł do stolika i nalał sobie kieliszek. - Może byśmy się napili? - Nie, dziękuję, panie dyrektorze - odparł przypatrując mu się uważnie Schmidt. - Pójdę już chyba do domu. - Aha! - zawołał za odchodzącym Feliks. - Mam wrażenie, że wezmę dwa tygodnie urlopu i wybiorę się do Drezna. Rada opiekuńcza życzy sobie abym się zorientował, czy można będzie w przyszłym roku zorganizować w Lipsku sezon operowy. - Krótki wyjazd zrobi panu na pewno świetnie, panie dyrektoi - rzucił Schmidt chłodno, tonem lekarza. - Potrzebuje pan jakiejś odmian/' to pana rozerwie. Mówiono mi, że jest tam właśnie ta wielka włoska ' iewaczka, Maria... - szukał w pamięci nazwiska - Maria Salla, tak, tak. Sam iei nigdy nie słyszałem, ale podobno jest cudowna. W pokoju było ciemnawo, więc nie zauważył, że Feliks zbladł nagle jak ściana. Cecylia podniosła wzrok znad listu pisanego do matki. - Jak dziś wcześnie przyszedłeś! - Nie było w tym niechęci, po prostu stwierdzenie faktu, wypowiedziane głosem, w którym nie dzwięczała radość. Jak zwykle nadstawiła policzek, a on pochylił się i pocałował ją. - Czy wciąż pada? - Tak, kochanie, pada - powiedział siadając na otomanie koło jej biureczka. - Czy nie wiesz o tym, że w Lipsku zawsze pada? Jak niewiele trzeba by było, aby odmienić atmosferę domu: jeden gest, parę słów, ton głosu... W powrotnej drodze łudził się nadzieją, że Cecylia okaże mu trochę czułości. Może nawet nie czułości - nie, że przyjmie go serdecznie. Ale wystarczył mu sposób, w jaki podała mu do pocałowania policzek: nadzieje jego prysły jak przekłuty szpilką balonik. Narastał w nim gniew, a w głosie zabrzmiała mimowolna ironia. - Jakże się miewa droga maman? Mam nadzieję, że dobrze. - Bardzo dobrze. Powinieneś się przebrać, bo na obiad przychodzą Dossenbachowie. - Naprawdę? Cecylia spochmurniała. - Mówiłam ci przecież. Nie pamiętasz? - Nie. To zresztą nie ma znaczenia. - Nigdy nie słuchasz, kiedy do ciebie mówię. - Owszem. Nie uczę się tylko na pamięć każdego twojego słowa. - Czuł, że napięcie między nimi staje się coraz nieznośniejsze. Może i ona także jest już u kresu cierpliwości? - Na przyszłość postaram się to robić. Powiedział to z udaną łagodnością w głosie i wstał, a w jej surowo patrzących oczach odbiło się zmieszanie. Cecylia nie odznaczała się intuicją 1 ^e"ks od czasu do czasu zabawiał się w ten sposób, że obudziwszy w niej jakieś podejrzenia, miłym uśmiechem, niewinnym wyrazem twarzy usypiał je z powrotem. - Nawiasem mówiąc - dodał kierując się ku drzwiom - dowiesz się pewno z przyjemnością, że zrezygnowałem z wykonania Pasji. Cecylia pisała już znowu list i rzuciła mu tylko pospieszne spojrzenie Przez ramię. ~ Cieszę się, że ci wraca rozsądek. Zacisnął zęby i poczuł, że włosy jeżą mu się na głowie, ale nie powiedział nic i wyszedł, cicho zamknąwszy za sobą drzwi. Państwo Dossenbach zjawili się punktualnie, po czym gospodarze i goście udali się natychmiast do salonu, gdzie wśród zwykłych uprzejmości i powitalnych okrzyków zapewniono się wzajemnie, że to prawdziwa radość zobaczyć się znowu po dwutygodniowej przerwie; wszyscy przemawiali owym sztucznie podniesionym, nieco zdyszanym głosem, który powszechnie uznawano za właściwy ton towarzyskiej konwersacji. Feliks pił kieliszek za kieliszkiem i prawie nie brał udziału w tych dobrze udanych serdecznościach; nie było to zresztą potrzebne, bo pan Zygfryd Dossenbach, jak zawsze, poszukiwał słuchaczy, a dziś okazywał zupełnie wyjątkową krasomówczo-sapiącą wenę. - Tak, drogi panie dyrektorze, czuję się zupełnie dobrze - oświadczył opadając całym ciężarem swego potężnego ciała na pluszową sofę - ale, jak panu wiadomo, jestem badaczem aktualnych politycznych tendencji i czułbym się o wiele lepiej, gdybyśmy nie żyli w tak trudnych i wyjątkowych czasach. - Tu wydał złowróżbne, zbliżone do syku westchnienie i podjął dalej zwracając się tylko do Feliksa, ponieważ obie damy wszczęły już pomiędzy sobą szczebiotliwą dyskusję. - Czasy to brzemienne we wszelkie niebezpieczeństwa. Czasy, które od ludzi stojących na kierowniczych stanowiskach wymagają gruntownego zrozumienia historii, jak również subtelnego uświadomienia sobie roli czynników ekonomicznych i niewidocznych jeszcze na europejskiej widowni, lecz ścierających się ostro ideologii. Ton jego głosu dawał jasno do zrozumienia, że nikt poza nim samym nie spełnia tych dwu wymagań. Polityka zagraniczna to jego domena, specjalność, w której nie widział ludzi o kwalifikacjach wyższych, a szczerze mówiąc, nawet równych swoim. Jego dobre mniemanie o własnych możliwościach było imponujące, tak przy tym szczere, że w niejednego udało mu się je wpoić. Krążyły pogłoski, że król traktuje go jako ewentualnego kandydata na ministra spraw zagranicznych. - Saksonia stoi dziś na rozdrożu historii - grzmiał jakby na dowód, że potrafi doskonale posługiwać się politycznym banałem. - Niestety jednak, jakaż jest nasza sytuacja w tej tragicznej chwili, kiedy grozi nam lada moment kolizja sprzecznych sił, a na horyzoncie gromadzą się ciemne chmury politycznej nawałnicy? - Właśnie - powtórzył jak echo Feliks między jednym a drugim łykiem wódki - jakaż jest nasza sytuacja? Nie słuchał gościa, ale starał się zachować na twarzy ów wyraz skupion uwagi, który tak łatwo przybrać, a który tak zachęcająco działa na óig is/iifflsc mejea.no ma unie Wiedząc z doświadczenia, że ten niczego więcej nie oczekuje od słuchacza, d czasu do czasu kiwał potakująco głową albo wydawał pełne aprobaty mruknięcie- Nie lubił Dossenbacha. Dawno już odkrył, że poza dostojną maską rzymskiego senatora kryje on sprytnie miałki, mętny umysł i bojaźliwe serce. Ten człowiek, który zdawał się ustawicznie pozować do własnego popiersia i przemawiać do pełnego forum, żył w wiecznym strachu przed swoją żoną Amelią. Wygłaszał dumne zasady, co mu nie przeszkadzało iść na wszelkie kompromisy, jakie tylko były potrzebne w ciągu jego długiej, zręcznie budowanej kariery. Obdarzony świetną pamięcią, Dossenbach obciążył swój mózg taką ilością cudzych myśli, że na własne nie zostało już w nim wiele miejsca. Sumienie umarło w nim wiele już lat temu. Nie był to właściwie człowiek zły, tylko słaby i próżny. Żył w niedostatku, poniżej poziomu, jakiego wymagało jego stanowisko, nękany przez żonę sekutnicę i bandę niesympatycznych dzieci, udręczony ambicją i obawą krytyki. Niewesoły był to los. - Powiem panu, jak wygląda nasza sytuacja - rzucił z gestem trybuna. - Fatalnie! Otóż to. Nasze Ministerstwo Spraw Zagranicznych w Dreźnie to istna hańba! Tłumaczył właśnie, na czym ta hańba polega, gdy Gustaw obwieścił, że obiad podany, i wszyscy gromadnie przeszli do jadalni. Po paru nieudanych próbach włączenia dam do swego audytorium przyszły minister skupił się na jednym słuchaczu. Feliks zaś nie ruszał niemal podawanych potraw, pił natomiast mozelskie wino kieliszek za kieliszkiem i myślał o Marii. Od chwili gdy Schmidt najniewinniej w świecie oznajmił mu o jej bytności w Dreźnie, usiłował odsunąć te myśli, ale każdy kieliszek wina czynił to zadanie coraz trudniejszym. Kiedy podano trzecie danie, poddał się i przestał walczyć. Pamięć jego z rozkoszą wracała do zamku Carisbrooke, do gospody w Surrey, gdzie pnące róże zaglądały przez okno, do krytej strzechą chaty nad strumieniem. Dawno zapomniane obrazy napływały teraz powoli, jeden za drugim: Maria śpiąca z twarzą na jego piersi. Pieszczota jej rąk. I pomyś-tec, że ona jest w Dreźnie, zaledwie o parę godzin stąd... Co by było, gdyby wybrał się do niej nie uprzedziwszy? Oczywiście nie zrobi tego. ^awet nie będzie próbował zobaczyć się z nią. Ona z pewnością już apornniała ° tym młodzieńczym szaleństwie; miała - rzecz jasna - nieje-en już romans od tamtej pory, może poważniejszy, dojrzalszy, na pewno częsliwszy. I teraz jest przypuszczalnie zakochana w kimś młodym, >rzystojnym. Śmiałaby się z niego - pana dyrektora, litowała nad jego Wy włosem i zapadłymi policzkami. Lepiej oszczędzić jej tego widoku; niech zachowa w pamięci obraz tego przystojnego młodzieńca, jakim bvł niegdyś. - Ale czy w Dreźnie rozumieją to? Nie! Czy orientują się w najbardziej podstawowych zasadach międzynarodowej polityki? - Wymachując widelcem Dossenbach wypłynął teraz na szerokie wody krasomówstwa; mówił z pełnymi ustami, rzucał pytania, sam na nie odpowiadał. Feliks uznał, że taka werwa zasługuje na coś więcej niż potakujące kiwanie głową. Biedaczysko trząsł się wprost, żeby usłyszeć jedno bodaj słowo zachęty, należał mu się choćby jakiś okruch pochlebstwa. - Pańska znajomość zagadnień polityki doprawdy mnie zdumiewa - powiedział, gdy profesor umilkł, aby odetchnąć; a ponieważ wino zaczynało mu już uderzać do głowy i wprawiać w radosny nastrój, dodał jeszcze: - Proszę powiedzieć mi, w jaki sposób znajduje pan czas, aby zgłębiać tak poważne problemy? Dossenbachowi nie trzeba było więcej. Jak pies skaczący do wody po piłkę rzucił się z głową w opisywanie swych pracowitych wieczorów. Feliks powiódł spojrzeniem dokoła stołu. Wino zrobiło już swoje: w uszach mu szumiało, stół zdawał się kołysać, kołysały się także jak w czasie wichury płomyki ponad świecami. Doskonały profil Cecylii drżał jak odbicie w zmarszczonej tafli wody. Z kolei spojrzał na Amelię. Biedna kobieta! Jakie to rozpaczliwe, całe życie przeżyć z tym ostrym jak szpada nosem, z tą żółtoplamistą cerą, na którą nie pomoże żadna maść, której nie pokryje żaden puder, z tymi szarymi, sztywnymi lokami, zwisającymi od uszu niby pęczki łojowych świeczek. Amelia była tak niepowabna, że miała prawo do trudnego charakteru. Tak, nieszczęsny wyghd upoważnia niejako człowieka do tego, by unieszczęśliwiał innych. Cała jadalnia zaczęła mu powoli wirować przed oczami. Wtem z siłą kamienia ciśniętego w szybę uderzyła go nagła myśl: musi wydostać się z Lipska. Jeśli nie wyrwie się stąd teraz, nigdy już nie wydostanie się z tego bagna mieszczańskiej nicości. Musi porzucić to obłudne, przesycone jadem miasto, to przeładowane meblami, pełne dywanów i portier więzienie, które nazywał swoim domem, tę ładną kobietę, która przestała go kochać i znosi jego obecność w imię chrześcijańskiego miłosierdzia i wierności małżeńskiej przysiędze. Jaki: głupiec z niego, że nie zauważył tego wcześniej! Znudził się jej, i to juz dawno. Jego wyjazd i perspektywę separacji przyjmie z westchnieniem ulgi- I znów spojrzał na Dossenbacha, ale tym razem z wyraźnym niesmakien wciąż gadał, okrągłe zdania sypały się z ust jak kamyki. - Gdyby jego królewska mość zaszczycił mnie kiedykolwiek prawdzw odpowiedzialnym stanowiskiem, pozostałbym wierny swoim zasadom. Bo o • st wart człowiek pozbawiony zasad? Niech się co chce dzieje, ja zawsze spełnię swój obowiązek. Ostatnie słowa wywołały w duszy Feliksa gniewny oddźwięk, a ręka, którą wyciągnął po butelkę, zadrżała. Stary głupiec! Całe życie szedł na ustępstwa, dopuszczał się różnych podejrzanych machinacji, a teraz opowiada takie rzeczy. Nieoczekiwanie i zupełnie nieświadomie przerwał profesorowi i zaczął sam mówić: - Oczywiście, będzie pan spełniał swe obowiązki. W każdym razie tak długo, póki nie okaże się to niewygodne, nierozsądne czy choćby niekorzystne. Dojrzał przerażone spojrzenie Cecylii, przymrużone oczy Amelii i osłupiałą twarz przyszłego ministra. Ale nic go już teraz nie mogło powstrzymać. Pokój był istnym wirem twarzy i świateł, a podłoga chwiała się pod nogami jak pokład statku. Czuł, jak podnosi się w nim fala jakiejś ponurej, desperackiej wesołości i szuka ujścia w wybuchach gorzkiego śmiechu. - Widzisz, mój biedaku, nie jesteś już, podobnie jak ja, człowiekiem wiernym swoim zasadom i obowiązkom. Przy pierwszej okazji zaprzesz się swego sumienia, tak jak ja się zaparłem. Przestań więc gadać o obowiązkach i innych takich rzeczach: to nie dla nas; lepiej się napijmy. Podniósł swój kieliszek, ale przyszły minister nie chciał pić takiego toastu. Zerwał się na równe nogi i purpurowy z wściekłości, bełkocząc coś niewyraźnie, cisnął na stół zgniecioną serwetkę; tymczasem żona jego wybiegła z jadalni, jakby ją kto gonił, a w ślad za nią Cecylia zalewając się łzami i wyrzucając z siebie jakieś nieskładne zaklęcia czy błagania. Gdy jednak w chwilę później wróciła do pokoju, w oczach jej nie było już łez. - Jak mogłeś? - Zaczęła powoli, złowróżbnym tonem. - Jak mogłeś? - powtórzyła stając za stołem jak drżący posąg. - Co mogłem? - Feliks wychylił kieliszek i mlasnął językiem. - Wyborne wino! Powiedziałem przecież prawdę, czyż nie tak? - Jesteś pijany! - cisnęła mu w twarz pogardliwie. - No to co? Bądź pewna, że to nie wino. To samotność i rozczarowanie, które cierpię już dziesięć lat. - Walnął pięścią w stół. - Siadaj teraz! - ryknął. ~ Siadaj i słuchaj! Ale i ona wrzała gniewem; twarz miała trupiobladą, w oczach nie było lęku. - Nie! Nie będę słuchać! I tak cię już za długo słuchałam. Zerwał się z krzesła. - Ach, tak? - - Tak... tak... I już dłużej nie będę! Potem nie odpowiadali już sobie, ale oboje, stojąc po dwu stronach stołu, krzyczeli jednocześnie, ciskali sobie w oczy zapiekłe żale, wołali coś bezładnie, coraz głośniej, chcąc się przekrzyczeć. Wyglądało to jak małżeńska kłótnia dwojga ludzi z najniższych sfer. Walczyli tak, jak tylko potrafią walczyć ze sobą ludzie, którzy się kochali, nieskładnie i nielojalnie, nie próbując się już przekonać, tylko zranić, a długoletnia zażyłość sprawiała, że ciosy zadawane słowami były zabójczo celne. Cecylia wypominała mu, że znosiła dotąd wszystkie jego kaprysy, drwiny i rozrzutność. Była dobrą żoną, stworzyła mu dom, dała dzieci. - Ale tyś wszystko zniszczył! - krzyknęła. - Wszystko! - A ty, tyś zniszczyła mnie! Była dobrą żoną? Cha, cha, cha, rzeczywiście! Dobra żona nie tylko prowadzi dom i wydaje obiady, ale potrafi dawać mężowi pomoc, serdeczne słowo, miłość. - Tak, miłość! - syknął. - A ty nawet nie rozumiesz, co oznacza to słowo. - Jak śmiesz tak mówić?! - rzuciła zapamiętale. - Kochałam cię całym sercem. - Ale już nie kochasz, prawda? Powiedz to, na litość boską, powiedz, że mnie nie kochasz. Spojrzała na niego, potrząsając głową. - Sama już nie wiem - szepnęła. Na jedną chwilę wszystko w nim zadrżało: chciał porwać ją w ramiona i jak w tamtych szczęśliwych przebytych w Diisseldorfie dniach zanieść na górę. Ale powstrzymało go dziesięć lat przeżytych w poczuciu obcości i niezrozumienia. - Nie mamy o czym mówić - rzucił teraz chłodnym głosem, oczy patrzyły twardo. - Nie rozumiemy się nawzajem i nigdy nie zrozumiemy. Wracaj do swojej kochanej, nadzwyczajnej mamon. Będzie zachwycona, że cię odzyskuje, i powie ci, że jestem brutal i że masz szczęście mogąc się mnie pozbyć. - Więc to koniec? Miał już powiedzieć „tak", ale to słowo nie chciało mu przejść przez gardło. - Przyszłość okaże - odparł bezbarwnym głosem. - Jadę teraz na paft tygodni do Drezna, a potem zobaczymy. Ale tu już nie wrócę. W każdym razie złożyłem już rezygnację. Nowina oszołomiła Cecylię. - Co? Coś ty powiedział? IVLIWSC niejeunu mu unię - Że dziś po południu złożyłem rezygnację. Skoro zrezygnowałem z wykonania Pasji, nie widzę powodu, dla którego miałbym tu dłużej zostawać. Miałem zamiar wycofać się z końcem sezonu, ale myślę, że wykonawszy otrzymane poruczenie napiszę do rady z Drezna i poproszę o natychmiastowe zwolnienie. Zasłużyli na to. Przez kilka sekund milczała. - Więc chcesz odejść? - spytała wreszcie lodowatym głosem. - Znu dziłam ci się? - Nie znudziłaś mi się - odparł tym samym tonem. - Znudziło mi się tylko mieszkać pod jednym dachem z tobą jak z kimś obcym. Niepohamowany gniew wstrząsnął nagle całym jej ciałem. - Dobrze, więc idź! Idź! Ostatnie słowo rzuciła już w drzwiach jadalni. Feliks słyszał jej szybkie kroki na schodach i zatrzaśnięcie drzwi. Potem dom zaległa cisza. Spokojnym krokiem poszedł do swego gabinetu i na chwilę stanął przy oknie. Padał deszcz. W Lipsku wciąż padał deszcz. A więc już po wszystkim. Niewiele trzeba czasu, żeby zniszczyć życie człowieka - życie dwojga ludzi. Teraz jest sam. Tylko Karol mu został. Poczciwy, stary Karol. On zrozumie. Usiadł za biurkiem, ujął pióro i zaczął pisać: „Mój drogi przyjacielu! Przez dwa lata byłem tak szczęśliwy, jak tylko szczęśliwy może być człowiek, ale teraz, od bardzo już dawna, męczę się i cierpię..."1} VII W bladym popołudniowym świetle Drezno miało ów delikatny, barokowy urok porcelanowych cacek, z których słynęło. Feliks po przyjeździe zajechał 0 h°telu na placu Teatralnym, gdzie zarządzający przyjął go uprzejmie z uporem tytułując „ekscelencją", zaprowadził osobiście do przygotowanych partamentów. Znajdowały się one na drugim piętrze, w końcu długiego, ten, jeden z najbardziej wzruszających spośród listów Mendelssohna, świadczy icie,że gdyby autor jego nie obrał zawodu muzyka, mógłby zostać wielkim pisarzem. wysłanego czerwonym chodnikiem korytarza, a składały się z obszernej i wysokiej sypialni, przestronnej ubieralni, ozdobionej malowanymi alfresco medalionami, na których hoże i nagie piękności przybierały wstydliwe pozy, wreszcie saloniku z pięknym widokiem na Elbę i most Augusta z jednej oraz starannie utrzymane ogrody Zwingera z drugiej strony. - To najpiękniejszy apartament w całym hotelu - oświadczył gospodarz - Jak długo jego ekscelencja zamierza u nas zabawić? - Tylko parę dni - odparł Feliks, z roztargnieniem rozglądając się po obitych czerwonym adamaszkiem ścianach sypialni. - Myślę, że trzy, cztery. Jadąc pociągiem z Lipska powziął postanowienie co do Marii. Nie będzie próbował się z nią zobaczyć. Takie spotkanie nic nie da; decyzja była zupełnie niezachwiana. Co było, minęło, do przeszłości lepiej nie wracać. Załatwi zleconą sobie sprawę możliwie najszybciej, prześle radzie opiekuńczej sprawozdanie wraz z rezygnacją i wyjedzie do Berlina. - Najwyżej tydzień - dorzucił, gdy wniesiono jego rzeczy. Szef hotelu wyszedł, a wkrótce potem zjawił się służący i zabrał się do rozpakowywania bagaży; tymczasem Feliks przeszedł do ozdobionej freskami łazienki, gdzie zszorował warstwę sadzy z twarzy, uszu i szyi. W godzinę później, przebrany już w świeżą bieliznę i starannie odprasowany garnitur, Feliks złożył wizytę dyrektorowi Opery Drezdeńskiej, którego gabinet mieścił się w pobliskim gmachu opery. Pan von Wierling przyjął go niezwłocznie, okazując przy tym szczerą serdeczność. - A zatem Lipsk chce mieć własny, choćby skromny sezon operowy - parsknął śmiechem, kiedy Feliks opowiedział o operowych aspiracjach rady opiekuńczej. Był to przystojny, siwowłosy mężczyzna. Promieniście zbiegające się wokół jego oczu zmarszczki świadczyły o wrodzonej mu złośliwej wesołości. - Już nieraz zdumiewał mnie fakt dziwnego, a nieodpartego uroku, jaki opera wywiera zarówno na muzyków, jak i na profanów. Tu wstał, nalał dwa kieliszki sherry i podawszy jeden Feliksowi wrócił za biurko. - Fakt tym szczególniejszy, że właściwie wszystko w operze jes; nonsensem. Po pierwsze, kompozytorzy mają jakiś wyjątkowy dar wybierania najbardziej niedorzecznego libretta. Czy zna pan, na przykład, coś bardziej idiotycznego niż libretto Fidelia? Kiedy przypomnę sobie, że Beethover napisał aż cztery uwertury do tego arcydzieła głupoty, tracę dla niego wszelki szacunek. Doprawdy, nie był to bardzo inteligentny człowie Zresztą niewielu genialnych ludzi odznaczało się inteligencją. Pociągnął łyk z kieliszka, poprawił się na krześle i ciągnął dalej: NWOSC mejeano ma mnę AD/ _ A czy zna pan zabawniejszy widok niż owi rycerze w hełmach • misiurkach, tubalnym głosem obwieszczający swoją miłość, nienawiść, ozczarowanie lub wyrzuty sumienia czy co tam innego im akurat doskwiera? pisanie opery to chyba jedna z najbardziej bezmyślnych i diabelskich czynności, jakim oddaje się człowiek. Jest w operze coś, co każdego, kto ma z nią do czynienia, potrafi doprowadzić do targnięcia się na cudze życie albo do samobójstwa. Feliks był tegoż zdania. - Kiedyś w Dusseldorfie dałem się wciągnąć w prace nad wystawieniem Von Juana; istny koszmar, nigdy tego nie zapomnę. I teraz odradzałem, jak mogłem, członkom rady opiekuńczej, ale oni nie spoczną, póki nie będą mieli swojej wymarzonej opery. - Zmienią zdanie, kiedy przyjdzie im pokrywać deficyty. Bo choć w związku z operą trudno cokolwiek przewidzieć, co do finansowych skutków można mieć matematyczną pewność: na operze się traci. Im bardziej udany sezon, tym większy deficyt. Obecny sezon jest wyjątkowo świetny, wobec tego jasne, że nas zrujnuje. - Dyrektor Opery należał do tych ludzi, którzy o poważnych sprawach mówią lekkim tonem, co sprawia, że ludzie uważają ich za głupich, podczas gdy oni są po prostu cyniczni. - Dziwne, prawda? - Brzmi to rzeczywiście jak paradoks - przyznał Feliks. - Ale wszystko, co ma jakikolwiek związek z operą, nie podlega prawidłom zdrowego rozsądku. - Dam panu tego przykład. Jak panu wiadomo, Opera nasza ma w tej chwili zaszczyt gościć w swoich progach wielką Marię Salla. Zaszczyt to . wyjątkowy i, muszę dodać, rujnujący. Każdy jej występ jest triumfem zarówno artystycznym, jak kasowym, ale jej honoraria skaczą w tak zawrotnym tempie, że gdybyśmy przedłużyli umowę jeszcze na dalsze trzy miesiące, musielibyśmy ogłosić upadłość. - Pochylił się i sięgnął po kieliszek. - Czy pan zna ją przypadkiem? Feliks wymijająco odparł, że kiedyś, wiele lat temu, spotkał pannę Salla w Londynie. - Byłem na jednym jej przedstawieniu w Covent Garden i muszę Przyznać, że głos ma wspaniały. - Z każdym rokiem coraz lepszy. Szczerze mówię, że moim zdaniem to artystka równie wielka jak Jenny Lind. Czy chce ją pan dziś usłyszeć? Mogę panu odstąpić moją lożę. Innego miejsca nie dostanie pan za żadną cenę. Feliks serdecznie podziękował za tak miłą propozycję, ale odmówił. ~ Niestety, mam dzisiejszy wieczór zajęty. Obawiam się, że nie będę miał ^zyjernności powtórnego jej usłyszenia, bo chciałbym wyjechać natychmiast, Oro tylko otrzymam od pana informacje, których pragnie rada opiekuńcza. - Jeśli ci panowie mimo wszystko przy tym obstają, pomogę im z największą przyjemnością - rzekł dyrektor tonem aptekarza sprzedającego truciznę człowiekowi zdecydowanemu na samobójstwo. - Jednakże może to potrwać parę dni. Feliks wychylił swój kieliszek i wstał. - Będę panu ogromnie zobowiązany, jeśli zechce pan przyspieszyć tę sprawę. Pan von Wierling wstał również i odprowadził gościa do drzwi. - Zrobię, co będę mógł, choć muszę stwierdzić, że jest pan pierwszym spotkanym przeze mnie mieszkańcem Lipska, któremu tak spieszno wracać do domu. Proszę przyjść za trzy albo cztery dni, a będę już miał dla pana te wiadomości. Otworzył drzwi i skłonił się z wyszukaną grzecznością. - Sługa uniżony. - Sługa uniżony - odparł Feliks i on skłonił się z kolei. W parę minut później znalazł się z powrotem na placu Teatralnym. Zapadł już zmrok. Eleganckie sklepy były oświetlone migotliwymi płomykami kandelabrów i oliwnych lamp, a dwie brązowe pochodnie umieszczone po obu stronach głównego wejścia do gmachu opery rzucały plamy żółtego blasku obwieszczając uroczystość wieczornego przedstawienia. Było jeszcze wcześnie, ale w powietrzu unosiło się już pełne nadziei podniecenie. Stary gmach zdawał się oczekiwać na chwilę, w której sznurem podjadą karety, służący zeskoczą z kozłów, aby otworzyć drzwiczki, i szeleszczące spódnicami, strojne w klejnoty damy wstąpią na szerokie schody, wspierając się na uprzejmym ramieniu panów ubranych w koszule z żabotami i fraki 0 jedwabnych wyłogach - na całe to wytworne ożywienie, jakie towarzyszy galowemu przedstawieniu opery. Przy wejściu na tańsze miejsca utworzył się długi ogonek; to ubożsi mieszkańcy Drezna chcieli także zobaczyć Marię; Feliks nie wiedzieć dlaczego poczuł na myśl o tym dziwną dumę. Ci ludzie to prawdziwi miłośnicy opery, znają się na śpiewie, bilety kupują za ciężko zarobione pieniądze i czekają teraz cierpliwie mimo wieczornego chłodu. Czy wiedzą, że ona jest jedną z nich, że głodna i bosa sprzedawała niegdyś kwiaty na placu San Marco? Kiedy wywoływana nie milknącymi oklaskami ukazywała się po skończonym przedstawieniu, przesyłała im ręką pocałuneK a oni wracali do swych nędznych mieszkań marząc o niej i we śnie jeszcze słysząc jej srebrny głos. I on go słyszał, ale to było dawno. Nagle przyporowa sobie, jak radośnie wyśpiewywała szorując podłogę ich małej chatki w Surre nazywali ten domek miłosnym gniazdkiem; tak, miłość wiła to gniazdko, a 1 tam umarła. 0 Gorączkowo ruszył dalej, lecz już po paru krokach uderzyła go myśl, że nie ma gdzie iść, nie ma co robić. Dzisiejszy wieczór - pierwszy jego wolny wieczór - otwierał się przed nim jak ziejąca pustką przepaść. Nieraz dawniej tęsknił za tym, by mieć jeden wieczór wyłącznie dla siebie, by wytchnąć od sztywnego rozkładu godzin; teraz marzenie się spełniło, ale wolność miała dziś posmak goryczy. Tak, jest wolny - wolny jak włóczęga, jak statek, co zgubił swą drogę i żegluje prosto przed siebie, bez celu, po bezkresnym morzu. Przez chwilę zastanawiał się, czyby nie odwiedzić Schumannów; Robert i Klara to wierni przyjaciele, ucieszą się na jego widok, zaproszą z pewnością na obiad. Miło będzie znaleźć się znów w domu, usiąść przy kominku. Ale zaczną się pytania o Cecylię, o dzieci. A on nie ma ochoty mówić o nich; robi wszystko, co może, aby o nich nie myśleć. Długo wałęsał się po Seidnitzerstrasse, przystając naprzeciw sklepów i przyglądając się wystawom, aż nagle zauważył, że znajduje się u wejścia do jakiejś restauracji. Wszedł i usiadł w głębi sali, przy narożnym stoliku, a przestudiowawszy starannie kartę długo zamawiał obiad rozprawiając z kelnerem na temat poszczególnych dań. - A teraz chciałbym się widzieć z piwniczym - zażądał. Kiedy ten się zjawił, wdał się z nim w długą i uczoną dysputę na temat doborowych win ze szczególnie pomyślnych lat, spierał się o poszczególne bukiety, dyskutował obszernie o zaletach win francuskich i niemieckich. Długo wahał się pomiędzy rzadkiej jakości starym Vouvrayem i znakomitym Saint Emilion. Podawanych potraw ledwo kosztował, ale w przerwach pomiędzy jednym a drugim daniem prowadził żartobliwą rozmowę z kelnerem, starszym już człowiekiem o spokojnym, wyrozumiałym spojrzeniu, który odpowiadał mu chętnie: widział już nieraz takich gości, samotnych mężczyzn, co gawędzą z kelnerem, aby oszukać własną samotność; zwykle umieli się odwdzięczyć i zostawiali hojne napiwki. Feliks wypił dużo i stwierdził, że to trochę pomaga: w głowie zaczynało mu się przyjemnie kręcić, czuł się lekki i trochę weselszy. Pociągnął mocny haust wina i uśmiechnął się do siebie. Tak, wino bardzo pomaga. Już teraz wcale mu nie ciąży samotność, a Drezno jest zdecydowanie uroczym miastem. o obiedzie wybierze się do jakiegoś teatru w rodzaju berlińskiego Teatru ryderyka, gdzie śpiewała niegdyś Anna Skrumpnagel. Tak, to dobry pomysł; a Pozmej kto wie, w Dreźnie jest wiele ładnych dziewcząt. Może któraś z nich ecnce - oczywiście za opłatą paru talarów - pomóc mu uczcić należycie ten Pierwszy wieczór wolności... Bieda tylko, że wino osłabia panowanie nad sobą i nasuwa przeróżne sh myśli, których by się wolało nie dopuszczać do głowy. Na przykład o Cecylii. Był to teraz temat, o którym za nic w świecie nie chciał myśleć Al takie właśnie są skutki wina: wtłacza ci jakąś myśl do mózgu i nie ma mż przed nią ucieczki. Tak jak przed ową akwarelą, którą Cecylia powiesiła w ich sypialni: ośnieżony szczyt górski odbija się w jeziorze. Nie uciekniesz przed tym przeklętym widoczkiem, stale stoi ci przed oczami. Cecylia... Wtedy gdy Dossenbachowie już wyszli, a ona wróciła do jadalni co to ona powiedziała: „Jak mogłeś?". Nie powiedziała, cisnęła mu te słowa w twarz. A potem, kiedy przekrzykiwali się wzajemnie, jak dzielnie się trzymała-odważna jest, niczego się nie boi; jest w niej siła i namiętność. Wszystkiemu winna tylko ta przeklęta maman, co chciała z niej koniecznie zrobić damę. Ale tamtego wieczoru nie wyglądała bynajmniej jak dama: drżała z wściekłości, a tak była piękna, że, do licha, chciał ją chwycić i całować do utraty tchu. Kelner zabrał talerz, a w chwilę później wrócił z tacą oraz przyborami do kawy i wytrawnym ruchem nalał małą porcelanową filiżaneczkę. - Czy to wszystko, proszę pana? - Proszę o koniak. Kto słyszał podawać kawę bez koniaku? - Słucham pana. Wrócił zaraz z butelką i Feliks przyglądał się, jak napełnia kieliszek bursztynowym płynem. - Powiedzcie mi, czyście żonaci? - Tak, proszę pana. Już dwadzieścia siedem lat. - Nie myślicie, że małżeństwo to straszliwy problem? - Feliks zaczynał już mówić niewyraźnie. - Straszliwie trudny problem. - Pan szanowny ma rację. Ale lepsze to niż żyć samemu. Feliks zniecierpliwiony machnął ręką i przerwał rozmowę. Osioł z tego kelnera. Nie wie, co mówi. Żyć samemu to nic trudnego; jeśli ma się dość pieniędzy, to nawet istne pasmo rozkoszy. Żadnej odpowiedzialności, żadnych pełnych wyrzutu żoninych spojrzeń. Śniadanie w łóżku. I całe fury kobiet. Pokaże Cecylii, jak wesoło będzie sobie żył bez niej, a ona będzie żałować poniewczasie, że utraciła - i to wyłącznie z własnej winy - najlepszego męża w świecie. Pokaże jej... Tymczasem, biedactwo jedzie wraz z Katarzyną i dziećmi do Frankfurtu. Jedzie dyliżansem, bo oczywiście boi się pociągu. Prawie wszystkie kobiety są takie: wrogie wobec postępu; parowóz uznają za diabelski wymysł-Mogłaby być teraz we własnym domu; zamiast tego tłucze się po jakicns gospodach; dzieci już pewno ułożone do snu, śpią. Może pytały o niego-Dlaczego tatuś nie jedzie razem z nimi, kiedy wróci? Poczuł, że w gardle dławi go nagły szloch, wychylił kieliszek i poprc o rachunek. Zapłacił, rzucił kelnerowi fantastyczny napiwek i wyszedł na ulic Noc zrobiła się chłodna i mimo peleryny drżał z zimna. Pomyślał tym, żeby wrócić do hotelu, ale wiedział, że nie zaśnie. Przez pewien czas włóczył się bez celu po wąskich, źle oświetlonych uliczkach Starego Miasta. Dwa razy podchodziła do niego samotna kobieta próbując wziąć go za rękę, ale on odsuwał ją łagodnie, dawał talara i szedł dalej. Czuł zmęczenie, ale mózg pracował wciąż bez wytchnienia. Podniecenie, jakie go niedawno ogarnęło, już przemijało; trzeźwiał. Uświadomił sobie nagle, że tu, w Dreźnie, może tylko paręset jardów od niego, jest gdzieś Maria, i ta myśl uderzyła go nagle z tak obezwładniającą siłą, że przystanął na środku pustej ulicy, nasłuchując, jak bije mu serce. Ona tu jest; może ją zobaczyć. Nie będzie z nią naturalnie rozmawiał, tylko zobaczy ją. Pewno już nigdy w życiu nie będzie miał okazji powtórnie jej zobaczyć. To przecież nic złego, jeśli raz na nią spojrzy. Ostatecznie kochali się niegdyś. Teraz już z niepokojem zastanawiał się, czy nie będzie za późno, czy Maria nie wyszła już z teatru. Biegnąc niemal, wrócił na plac Teatralny. Przedstawienie już się skończyło, ale ludzie jeszcze wychodzili. Z turkotem ruszyły ostatnie powozy. Nie, nie mogła jeszcze wyjść. Obszedł ostrożnie cały gmach dokoła i przyłączył się do ludzi stojących krótkim szpalerem przy wejściu dla artystów; nie stanął jednak w pierwszym rzędzie, ale ukrył się za innymi. Drzwi długo jeszcze były zamknięte. Potem nagle otwarły się - i Feliks zobaczył ją. Ubrana była na biało, w jakiś zwiewny materiał, którego nie mógł rozpoznać. Przez parę sekund stała w oświetlonych drzwiach, dosłownie iskrząc się cała od diamentów, niczym jakieś wschodnie bóstwo. Niecierpliwie obejrzała się do tyłu, jak gdyby czekając na kogoś, i rzeczywiście po chwili ukazał się jakiś mężczyzna, wysoki, jasnowłosy, w białej, podbitej jedwabiem pelerynie. Ujęła jego ramię i uśmiechnięta, pochylając główkę i witając dłonią oczekujących wielbicieli, ruszyła wzdłuż szpaleru. Mijała go w odległości zaledwie paru kroków i mógł dokładnie przyjrzeć się jej twarzy. Nie zmieniła się wcale. Włosy, jak dawniej, miała przedzielone na środku głowy i upięte w niski węzeł na karku. Usłyszał jej głos, bo właśnie mówiła coś do swego towarzysza, i pochwycił w przelocie spojrzenie jej jasnych oczu, a kiedy patrzył, jak znika w zamkniętej karecie, serce waliło mu młotem. Dłoń w białej rękawiczce jeszcze raz wychyliła się Przez okno ku zebranym. Kareta odjechała, a tłum rozproszył się w mroku, chwilę później w tych samych drzwiach ukazał się jakiś staruszek, spuścił atarruę i zdmuchnął ją. Ulica pogrążyła się w ciemności. Feliks powoli odszedł. Szedł, gdzie oczy poniosą, przez opustoszałe miasto i czuł w sercu odną gorycz. Żałował teraz, że ją widział, i robił sobie wyrzuty. Ma kochanka, oczywiście. Czy mógł się spodziewać czegoś innego? Powtarz ł w duchu, że nic go to nie obchodzi, a lżąc ją w myślach, doświadczał żałosnej pociechy. To po prostu dziewka, tyle że ma piękny głos. Nic więcej Do prawdziwej miłości nie jest zdolna. Chciwa i pozbawiona smaku T diamenty na przykład! Obwiesiła się klejnotami jak choinkowe drzewko Jakie typowe dla niej to wulgarne popisywanie się bogactwem. Przypomina owe kokoty paradujące w sobolach i gronostajach, ale okryte przede wszystkim hańbą. Usłyszał, jak jakiś zegar bije trzecią, i zorientował się, że stoi na moście Augusta. Przez chwilę, oparty o balustradę, spoglądał w dół na czarną, głucho szumiącą wodę. Dopiero wtedy zauważył, że zaczyna padać: drobny, przenikliwy deszcz kapał miękko na wierzch jego cylindra i spływał po pelerynie. Wyprostowawszy się Feliks zobaczył, że znajduje się naprzeciwko swego hotelu, i ruszył szybkim krokiem. Odźwierny podbiegł, by mu otworzyć. - Dobry wieczór, ekscelencjo - powitał go kłaniając się nisko. - Dobry wieczór. Ciężko stąpając zaczął wchodzić na schody. Na drugim piętrze skręcił w długi, wysłany czerwonym chodnikiem korytarz, a zbliżywszy się do swego numeru zauważył pod drzwiami żółtą smugę światła. Wtedy przyspieszył kroku i wszedł. W pokoju była Maria. Nie przemówili ani słowa, nie uśmiechnęli się nawet. Jak nieprzytomni rzucili się ku sobie, nieświadomi niczego poza swymi zgłodniałymi ustami; dłonie splotły się kurczowo, zmieszały się urywane oddechy. Czas jakby się cofnął. Feliks był znowu młody, miał czarne włosy, nie pomarszczoną twarz i młoda była znów ich miłość; w powietrzu unosił się zapach pnących róż, szumiały prześwietlone słońcem liście, a oni znów byli w małej, leżącej gdzieś na uboczu gospodzie lub może w chłodnym zielonym gąszczu, gdzie po pieszczotach leżeli obok siebie w złote, słoneczne dni tego dawno minionego lata. Tej nocy w cichym, oświetlonym jedną świecą hotelowym pokoju znów ogarnął ich szał młodzieńczego pożądania i trwał tak długo, póki na szybach nie ukazała się szara jasność nadchodzącego świtu i póki zasłoną niepamięci nie okrył ich sen. Było już po południu, kiedy oślepiony blaskiem uchylił przymknie powieki i naprzeciw swej twarzy ujrzał jej otwarte szeroko oczy. Leżała n. boku, z głową opartą na ramieniu, wpatrzona w niego. Przez ułamek sekundy patrzył nie poznając jej, a ona spostrzegła to zaraz. - Zastanawiasz się, kto ja jestem, prawda? - spytała szeptem, uśmiech nięta. - Już mnie nie pamiętasz. Ale on był zbyt senny, żeby cokolwiek odpowiedzieć; powieki opadły znowu, a usta poruszyły się bezgłośnie prosząc o pocałunek. Maria przysunęła się do niego bliżej i na wargach poczuł dotyk jej miękkich warg. Po chwili, wciąż jeszcze nie otwierając oczu, mruknął: - Dawno już nie śpisz? - Patrzę na ciebie już dość długo. Nie wyglądasz dobrze. - Wiem. Jestem już stary. Widziałaś, że posiwiałem? Mówili niedosłyszalnym prawie szeptem, wargi poruszając się dotykały drugich warg. - Twoje włosy podobają mi się. Ale twarz wcale. Senny uśmiech zarysował w kącikach jego oczu małe promyczki. - Mnie także, ale innej nie mam. - Jesteś chudy jak szczapa. Dam ci lekarstwo, dobrze? - Lepiej pocałuj. Usta jej złożyły na jego wargach długi, sennie-namiętny pocałunek. - Chciałabym, żebyśmy tak leżeli bez końca - odezwała się niskim, gardłowym szeptem - i nigdy nie wstawali. Mimo zamkniętych oczu Feliks był już zupełnie rozbudzony i czuł, że Maria boi się opuścić bezpieczną przystań snu, raj wykluczający wszystkie pytania rozkoszy zmysłów. - Jak długo tu zostaniesz? - rzuciła głosem, w którym brzmiał lęk. - Tydzień. Może trochę dłużej. - Tydzień! - podskoczyła z radosnego zdumienia, oczy jej rozbłysły. - Una settimana! - dodała zdławionym głosem. Przeżegnała się i złożyła ręce w gorącej modlitwie. - Grazie, Madonna, grazie per U miracolo! - Co tam mamroczesz? - spytał siadając i opierając się o poduszki. W odpowiedzi zarzuciła mu ręce na szyję, zasypała twarz gradem szybkich, wesołych pocałunków. - Dziękuję świętej Dziewicy za to, że zostaniesz tu cały tydzień ~ wyjaśniła mu pomiędzy jednym a drugim całusem. - Kiedy wczoraj usłyszałam, że przyjechałeś do Drezna, bałam się tylko, że zabawisz jeden dzień i zaraz będziesz wracał do żony i do małych bambini. Słowa zagłuszyła nowa burza pieszczot. - Tyle lat modlę się już do Madonny o cud, żebyś wrócił do mnie na jeden tydzień, a teraz stał się ten cud. Spoglądał na nią wzruszony widokiem jej szczęścia: śmiała się, rzucał jakieś bezładne włoskie słowa, wpatrywała się w niego z niewypowiedziany zachwytem. Nie zmieniła się ani trochę. Tak samo namiętna, skora do wzruszeń. Jak dawniej kaleczy angielszczyznę i oczekuje cudów od swoje" gipsowej figurki świętej Dziewicy. Modli się i grzeszy z tym samym co dawniej zapałem. W jej jasnych, orzechowych oczach tańczą teraz radosne iskierki: czara szczęścia jest przepełniona, bo Madonna uczyniła cud pozwalając im spędzić ze sobą cały jeden tydzień. I nic na świecie nie zdołałoby jej przekonać, że Madonna nie ma z tym nic wspólnego. Cóż za dziwna mieszanina pobożności przesądów i pogańskich wierzeń w tej małej główce weneckiej dziewczyny! Już, już miał jej odpowiedzieć, że może zostać z nią, jak długo zechce, i że nie wraca wcale do żony i małych bambini, ale coś go powstrzymało. Niech sobie wierzy, w co chce. Jest przy nim, w jego ramionach, kocha go wciąż, więc wszystko inne nie ma znaczenia. - Przestań, jeśli łaska, mruczeć coś po włosku i powiedz mi, czy mnie jeszcze kochasz - zażądał z pewnością siebie mężczyzny, który z góry zna odpowiedź. - Pytasz, bo chcesz usłyszeć, ale w duszy wiesz dobrze, że cię zawsze kochałam, prawda? - Nawet wtedy, kiedyś ode mnie uciekła? Pamiętasz, wtedy w chacie? - Tak, nawet wtedy - odparła z tkliwą powagą. - Wiem, że tego nie rozumiesz, ale uciekłam od ciebie, bo cię tak bardzo kochałam, a kłóciliśmy się ciągle i widziałam, że nie jestem dla ciebie, si? Więc napisałam do twojego przyjaciela Karola i wszystko mu wytłumaczyłam, i on powiedział, że mam rację, i uciekłam. Ale potem przez całą drogę do Londynu płakałam, aż mi łez zabrakło. Próbowałam wszystkich sposobów. Mówiłam sobie, że jestem głupia i że po tygodniu zapomnę. Ale nie zapomniałam ani w tydzień, ani w rok. Modliłam się do Madonny: „Spraw, żebym zapomniała". Ale nie mogłam. Przez cały czas, nawet kiedy pojechałam do Ameryki, myślałam 0 tej małej chatce ze słomianym dachem i o tym wielkim zamku, i o tym, jak spadałeś z welocypedu i jaki byłeś śmieszny... - Wcale nie byłem śmieszny - zaprotestował. - Byłem szalony i--- 1 cierpiałem. - Mnie się wydawałeś śmieszny - powtórzyła z tkliwym uporem. - Ale i tak cię kocham. Spojrzał na nią spod przymrużonych powiek zastanawiając się/ czl kłamie, czy nie, ale zupełny brak sztuczności nadawał jej słowom nieodpai piętno prawdy; mówiąc nie próbowała go o niczym przekonać, po pr°? głośno wspominała. lYUlUSU niKIKUHU TTIU UIIW, To proste wyznanie miłości, rzecz dziwna, obudziło w nim zazdrość, przypomniał sobie nagle, jak w białej, powiewnej sukni - suknia ta, podarta • zdeptana leżała teraz na podłodze - wychodziła z teatru, jak uśmiechem, ruchem ręki, skinieniem głowy witała swych wielbicieli, krocząc niedbale u ramienia swego kochanka. - No, wczoraj wieczorem na pewno o mnie nie myślałaś - rzucił drwiąco. Spojrzała na niego nie rozumiejąc, a on ciągnął dalej głosem, w którym słychać było wzbierający gniew: - Tak, zeszłego wieczoru, kiedyś wychodziła z teatru z tym głupkowato wyglądającym młodzieńcem. Było to powiedziane tonem prokuratora, który sprytnie przyłapał świadka na popełnionym kłamstwie, ale ona nie wyglądała na skruszoną czy zmieszaną - była tylko zdziwiona. - Carino, więc byłeś wczoraj wieczorem w operze? - Spoglądała na niego radośnie, wyczekująco. - Podobało ci się, jak śpiewałam? - Nie, w operze nie byłem, ale widziałem, jak wychodziłaś. I pozwól sobie powiedzieć, że obwieszona tymi brylantami wyglądałaś wprost śmiesznie. - Nie podobałam ci się? - spytała z minką zrozpaczonego dziecka. - Nie. A skąd je wzięłaś? - Wiedział, że zadaje jej ból, ale jak matka bijąca dziecko, które przed chwilą uniknęło wypadku, czuł się uspokojony dając w ten przewrotny sposób folgę swoim uczuciom. - Czy kazałaś swojemu kochankowi obrabować jakiegoś jubilera? Nie wybuchnęła, nie zaczęła się kłócić, nawet nie zaprotestowała. Pochyliła tylko głowę i spuściła powieki i Feliks ze zdumieniem ujrzał, jak z jej rzęs spłynęły na policzki i potoczyły się w dół dwie diamentowe łzy. - Wielu mężczyzn dawało mi brylanty - szepnęła. Gniew jego zgasł nagle. - Wybacz mi, najdroższa - prosił przyciągając ją do siebie. - Jakież ja mam prawo?... Ale ona nie pozwoliła mu skończyć i kładąc lekko czubki swych paluszków na jego ustach, powiedziała z poddaniem bezgranicznej miłości: - Masz prawo mówić wszystko i wszystko robić. Wstyd mi, bo miałam tylu mężczyzn; ale kocham ciebie jednego, przysięgam na Madonnę. Wtedy już wiedział, że mówi prawdę. Wydawało się nie do wiary, by tosc mogła przeżyć dziesięć lat żywiąc się wspomnieniami dwóch miesięcy, e widocznie są kobiety, które nie zapominają. ~ Zeszłego wieczoru, kiedy dowiedziałam się, że jesteś tutaj, powie- am temu panu, że nie chcę go więcej widzieć. I zanim zdołał cokolwiek odpowiedzieć, pochyliła się nad nim. Usta ich złączył pocałunek i znów zalała ich fala namiętności, kojąc rany zadane przez słowa i wspomnienia, dając pokój i tę wzajemną bliskość, jaką niesie spełnienie. Leżeli teraz tuż obok siebie, a serca biły im tak mocno, że niezdolni byli powiedzieć ni słowa. Wtem Feliks roześmiał się. - Czemu się śmiejesz? - spytała, sama uśmiechnięta. - Popatrz, jakie z nas głuptasy. Pokłóciliśmy się o brylanty, płakałaś już przeze mnie i powiedziałaś mi, że śmiesznie wyglądałem na welocypedzie. - Nie na welocypedzie - zaprzeczyła. - Tylko wtedy, kiedy spadałeś. - No, dobrze. Tylko wtedy, kiedy spadałem. Ale ja do tej pory wcale nie wiem, w jaki sposób znalazłaś się wczoraj wieczorem w moim pokoju. A przede wszystkim, gdzie mieszkasz. W oczach spoglądających sponad brzegu kołdry błysnął figlarny chochlik, a szczupły paluszek wskazał na sufit. - Tam. Na górze. - Jak to na górze? To znaczy w tym hotelu? Zdawał się oszołomiony tak, że aż parsknęła dźwięcznym śmiechem. - Czy myślisz, że sam mieszkasz w tym hotelu? Dużo ludzi mieszka tu przecież. Kiedy tu przyjechałam, zarządzający powiedział: „Proszę pani, daję pani najlepszy apartament". - A to łotr. To samo powiedział i mnie. Roześmiali się teraz oboje i znów pocałowali. Był to pocałunek wolny od namiętności, odruch tak naturalny, jak kiedy człowiek czując pragnienie wypije łyk wody ze stojącej obok szklanki; pocałowali się, bo dla ludzi w pewnym nastroju pocałunek jest rzeczą najnaturalniejszą w świecie. - Mój apartament jest zupełnie podobny do twojego - ciągnęła. - Takie same meble, te same malowidła w łazience; tylko ściany innego koloru: żółte, nie czerwone. - Zamyśliła się i oświadczyła: - Mój jest chyba ładniejszy. - No dobrze, tośmy już wyświetlili. A teraz, jak wtargnęłaś do mego pokoju? To było już bardziej zawiłe i szczegółowe opowiedzenie całego przedsięwzięcia zajęło Marii, która wdawała się przy tym w dygresje, niemało czasu. Od pokojówki dowiedziała się o przyjeździe Feliksa. ^ nastąpił dokładny opis tejże pokojówki: jej powierzchowności, zwyczajów i innych danych personalnych. - Kiedy wczoraj po południu przyszła zasunąć firanki i pościelić łoz powiedziała, że z Lipska przyjechał pewien bardzo przystojny i znakom y zvk, więc ja spytałam, czy ten znakomity muzyk przyjechał z żoną, a ona ^wiedziała, że nie, przyjechał sam. Plan był gotów w jednej chwili, a okazał się prosty i skuteczny, przekupiła dziewczynę, aby ta dała jej klucz od pokoju Feliksa, a po przedstawieniu wśliznęła się tu i czekała. _ A czekałam bardzo długo - poskarżyła się. - Czemu wracasz do domu tak późno? - Chodziłem po całym mieście; chciałem się zmęczyć, aby móc zasnąć. Przyjęła to wyjaśnienie bez słowa. - Czekając zajrzałam w każdy kącik: do łazienki, do ubieralni, nawet do kieszeni wszystkich twoich garniturów - wyznała z niezmąconą pogodą. Feliks uśmiechnął się czule. - Masz wszelkie dane na doskonałego włamywacza. W ten sposób wszystko zostało w pełni wyświetlone, wszystko opowiedziane i wybaczone, a dziesięć lat rozłąki jak gdyby przestało istnieć. Przepełniało ich teraz błogie bezgraniczne zadowolenie; z twarzą tuż koło twarzy spoglądali na siebie nie mówiąc nic i uśmiechając się bez powodu. Oczywiście istniała jeszcze przyszłość: trzeba będzie postanowić, co zrobią z tym ofiarowanym im przez Madonnę cudownym tygodniem grzesznego szczęścia; ale to nic pilnego. Poza tym oboje umierali z głodu. - Musimy coś zjeść - oświadczył i sięgnął ręką w stronę umieszczonego przy łóżku dzwonka. Szybkim, kocim ruchem Maria schwyciła go za ramię. - Maledetto! Cosafai? Czy on oszalał? Czy postradał zmysły? Co powie jego żona dowiedziawszy się, że nie tylko pierwszej nocy spędzonej w Dreźnie sprowadził sobie do łóżka kobietę, ale że późnym popołudniem jedli razem śniadanie, do tego w łóżku. Próbował spierać się z nią twierdząc, że Lipsk jest daleko i że Cecylia nie może się dowiedzieć o jakiej porze, z kim i gdzie jadł śniadanie. Na próżno - Maria była nieugięta: biedną signorę. trzeba koniecznie utrzymać w nieświadomości. Znużony sporem zgodził się w końcu, dziwiąc się w duchu tym sobliwym zasadom etycznym, które dozwalają spędzić noc z cudzym mCzem, nie godzą się jednak na to, by zjeść z nim razem w łóżku śniadanie. ?ty jednak uspokoić jej skrupuły, przystał na zainscenizowanie dość Witego wybiegu. Maria kuchennymi schodami miała się chyłkiem ^ekraść na górę, a potem zamówić dla siebie i Romoli pożywny posiłek, [ ls sniadanioobiad, i kazać go podać sobie w pokoju. Okazało się bowiem, - Kornola towarzyszy jej w dalszym ciągu i z każdym rokiem robi się coraz 248 Miłość niejedno ma imię bardziej nieznośna. Wówczas zapuka w podłogę, to jest w jego sufit, a on również kuchennymi schodami, wejdzie na górę do niej i zje porcję Romoli' W ten sposób Cecylia nigdy się nie dowie o niewierności męża, kochankowie zostaną nakarmieni, zarządzający hotelem nie będzie nawet podejrzewał, że pod jego dachem rozwija się romans, i w ogóle wszyscy będą zadowoleni. - A co z Romolą? - spytał Feliks. - Czy ma zemrzeć z głodu? O, to nic łatwiejszego. Romola wyjdzie na miasto i da sobie sama radę; odkryła właśnie jakąś małą włoską restaurację, w której dają cudowną pasta asciutta. Nie mogąc wymyślić żadnych dalszych przeszkód Feliks oświadczył, że się zgadza, a Maria pocałowała go jeszcze ostatni raz w pośpiechu i wyskoczyła z łóżka. W wielu wypadkach od nielegalnych miłosnych stosunków odstrasza ludzi przede wszystkim trudność utrzymania ich w tajemnicy, jeśli zaś chodzi o ludzi znanych, to trudność owa staje się niemal nie do przezwyciężenia. Mimo to Maria podjęła to niemal niewykonalne zadanie i starając się ukryć przed całym światem swój związek z Feliksem rozwinęła cały swój wenecki spryt. Nie obchodziło jej zresztą w najmniejszym stopniu własne dobre imię, ale wyłącznie reputacja Feliksa. Zadanie polegało zaś w jej oczach na tym, aby każdą wolną chwilę spędzać razem, a robić to tak mądrze i dyskretnie, żeby nikt w całym Dreźnie nie podejrzewał ich o nic absolutnie i aby po tygodniu Feliks mógł wrócić do Lipska na łono rodziny w nimbie nieskalanej, choć nieco sfałszowanej niewinności. Znowu już, już miał jej opowiedzieć całą prawdę, ale instynkt ostrzegł go, że byłoby to niebezpieczne wyznanie. Maria żyła w raju, który sama sobie stworzyła, i nie mógł sprawiać jej rozczarowania. Przeżywała melodramat, w którym miłość i podstęp szły ręka w rękę, i jej romantyczna natura nie mogła wyobrazić sobie nic bardziej porywającego. Nie tylko Madonna uczyniła cud, miracolo, aby ich znowu połączyć, ale ponadt złożyła na nią, Marię, odpowiedzialność za to, by nikt, zwłaszcza Cecylu 0 niczym nie wiedział. Ta myśl gnębiła ją nieustannie. Jeśli Cecylia nigdy n dowie się o zdradzie męża, nie będzie cierpieć ani robić wyrzutów Feliksów 1 wszystko będzie dobrze. O całej sprawie wiedzieć będzie tylko Romo a, która się nie liczy, oraz Madonna, która liczy się jak najbardziej, ale która] bezmiernie litościwa, wyrozumiała, a w ogóle jest jej wspólniczką. Lecz je Cecylia się dowie, wtedy... O mamma miał Katastrofa gotowa. Może r 0 Miłość niejedno ma mnę rzykład wpaść na pomysł porzucenia Feliksa. Są kobiety, co robią takie głupstwa. Feliks byłby niepocieszony, Madonna wyparłaby się wszelkiego wspólnictwa z tym cudem, a ona, Maria, obarczona śmiertelnym grzechem, peccato mortale, zasłużyłaby na ohydne miano burzycielki ognisk rodzinnych. Tak w oczach Marii wyglądała sytuacja; była to gra niosąca ze sobą straszliwe ryzyko. Za wszelką cenę trzeba bronić domowego spokoju Feliksa, chroniąc jego dobre imię i grzesząc namiętnie z ukochanym mężczyzną nie tracić łask Madonny. Jednym słowem, nie chodzi o czyny, ale o to, by się nie dać złapać. Toteż, kiedy z wilczym apetytem zjadali zamówiony do pokoju posiłek, tłumaczyła mu, jak muszą być roztropni. Prudentissimi. Nikt nie powinien ich razem widzieć. - Czy to znaczy, że nigdy nie będziemy mogli wyjść z tego hotelu? - oponował z pełnymi ustami. - Owszem. Wyjść możemy, ale tak, żeby nikt nas nie widział. - Jak masz zamiar to wykonać? - Zobaczysz - uśmiechnęła się tajemniczo. - Wszystko urządzę, jak trzeba. Wtedy wzruszył ramionami. Kochana dziewczyna, niech sobie „urządza", co jej się zamarzy; była wyraźnie uszczęśliwiona tym przedsięwzięciem, a oczy miała pełne miłości. O nic więcej już nie pytał. We właściwym czasie powie jej prawdę, ale nie teraz, teraz nie. Od tego momentu życie ich stało się splotem wymyślnych podstępów. Na miasto ośmielali się wypuszczać dopiero o zmroku, i to tylko w zamkniętym pojeździe. Feliks opuszczał hotel sam, spotykał powóz w uprzednio umówionym miejscu, drzwiczki otwierały się, a wtedy on szybko wsuwał się do środka. Potem kryjąc się w głębi powozu, z rękoma pod wełnianym kocem, jechali gdzieś na peryferie Starego Miasta albo daleko, bulwarami za ostatni most, tam gdzie miasto kończyło się, a wśród pól leżały tylko rzadko rozrzucone fermy. Trzeciego dnia, kiedy wjeżdżali do miłego lasku Vogelwiese, a w przedwieczornej ciszy słychać było tylko tupot końskich kopyt, Feliks popełnił Pierwszy błąd. - Czy wiesz, jak bardzo cię kocham? - powiedział ujmując ją delikatnie za rękę. rękę- - Nie wolno ci mówić takich rzeczy, carino - oburzyła się i wyrwała mu w głosie jej brzmiał smutek. ~ A dlaczegóż to? " Bo masz dobrą żonę i małe bambini. - Czy dlatego, że jestem żonaty, nie mogę powiedzieć, że cię kocham? - Tak. To peccato. - Co takiego? Grzech? - Tak. Wielki grzech. Bóg cię skarze, jeśli będziesz mówił takie rzeczy Spojrzał na nią i powoli pokiwał głową. - Czy nie myślisz, że żyjącym na tym pełnym nienawiści świecie Bóg wybaczy odrobinę miłości? - spytał, widząc jednak, że go nie rozumie, dodał złośliwie: - A czy mogę przynajmniej powiedzieć, że czuję dla ciebie szczerą sympatię, czy i to również jest zabronione? - Oczy jej patrzyły znów łagodnie zdając się mówić „tak". - A czy mogę wziąć cię za rękę? Uśmiechnęła się i podała mu rękę, a on ująwszy ją przyglądał się uważnie, udając, że odczytuje linie dłoni. - Widzę ciemnowłosego mężczyznę - zaczął wróżebnym tonem. - Nie, nie ma ciemnych włosów, jest siwy. Czekaj, co jeszcze... - tu pocałował czubek paluszka. - Niewiele jest wart, ale ma złote serce. - Pocałował następny paluszek. - Bardzo kocha zwierzęta i pewną operową śpiewaczkę... I tak dalej, i dalej. Dawno już nie pozwalał sobie na plecenie podobnych głupstw, ale dziś czuł się młody i szalony. Ona niebawem zaczęła się śmiać, a ten dźwięk rozkosznie wibrował w jego uszach. Zanotował w pamięci jego brzmienie, aby nigdy go już nie zapomnieć. Śmiech dziecka i śmiech ukochanej kobiety to dwa najcudowniejsze dźwięki, jakie usłyszeć może człowiek. Potem ona uparła się, że będzie czytać z jego ręki. - Widzę ciemnowłosą kobietę... - Pocałowała go w czubek palca. - Czekaj, co jeszcze... Jest bardzo zakochana. Och, jak strasznie zakochana! To bardzo niedobrze być tak zakochaną, ale ona nic na to nie może poradzie, bo to bardzo głupia kobieta... W powrotnej drodze do miasta poczuł nagle, że uszu jego dotknęły miękkie, ciepłe wargi. - Kocham cię - szepnęła. Obrócił się do niej i spytał z uśmiechem: - Jak to, więc ja nie mogę powiedzieć, że cię kocham, a tobie to woln Skinęła głową, a on pojął, co ma na myśli. Ona nie składała żadn< małżeńskiej przysięgi, serce miała wolne. On nie. Znów chciał opowied jej o Cecylii, o rozbiciu swojego domu i znowu zamilczał. Ten tydzi szybko minie; zostały już tylko cztery dni. Następnego popołudnia Maria musiała być na próbie, a jej nieobet ciążyła Feliksowi nieznośnie. Z chwilą gdy jej zabrakło, powróciły niepoz4 wspomnienia i - dotąd bezsilne - zaczęły go dręczyć na nowo. A imujący ból na myśl o dzieciach, tęsknił do widoku ich kędzierzawych tówek, do ich śmiechu. Myślał też o Cecylii. Przypomniał sobie ostatnią kłótnię/ ale - rzecz dziwna - stwierdził, że nie może obudzić w sobie na owo gniewu. Żeby podsycić swą urazę, wyobrażał ją sobie w zacisznym alonie jej rodzinnego domu we Frankfurcie, opowiadającą matce o swych trapieniach. Wygodnie mu było zapomnieć, że to on sam podsunął jej ten pomysł, i wyjazd do Frankfurtu wydawał mu się dowodem tego, że ona chce się od niego uwolnić. Wreszcie dla zabicia czasu i aby ujść urojeniom własnego mózgu, wybrał się do pana von Wierlinga, który powitał go w drzwiach swego gabinetu. - Mam już potrzebne panu informacje - zaczął z ujmującym uśmiechem. - Mam je właściwie już od wczoraj, ponieważ wspomniał pan, że tak spieszno panu wracać do Lipska; wczoraj też oczekiwałem pańskiej wizyty. Nalewał właśnie sherry do dwóch kieliszków i stał tyłem do Feliksa, co temu ostatniemu było bardzo na rękę. Zdobywając się na możliwie naturalny ton głosu powiedział w formie wyjaśnienia, że nieprzewidziane okoliczności wpłynęły na zmianę jego planów. - Być może, będę zmuszony zabawić tu dwa, trzy tygodnie - dodał starając się, by brzmiało to zupełnie od niechcenia. - Świetnie - odparł wesoło dyrektor podając mu kieliszek. - Będzie mógł pan zatem usłyszeć signorinę Salla. Wiem, że już pan ją słyszał, ale teraz śpiewa o wiele lepiej. Talent jej osiągnął pełnię dojrzałości, jest po prostu fenomenalna. - Siadł przy biurku i wypił łyk. - Jej występ w Łucji przed dwoma dniami to było coś nie do opisania. - To istotnie wielka artystka - zgodził się Feliks. - Jeśli idzie o informacje, które zdobył pan łaskawie dla rady opiekuńczej... Ale dyrektor nie słuchał go. - Powinien pan zobaczyć ją w scenie szaleństwa w trzecim akcie. To wielka brawurowa partia, a ja słyszałem ją w wykonaniu wszystkich znakomitych sopranistek i muszę powiedzieć, że żadna jej nie dorównuje. - W pańskich ustach jest to doprawdy nie byle jaka pochwała - rzekł ^ząknąwszy Feliks. - Wracając jednak do tych materiałów, które był pan tak dobry zebrać... Lecz dyrektor przerwał mu znowu, a w głosie jego brzmiało tym razem Poważne zaniepokojenie. ~ Czuję jednak, że coś się z nią dzieje, i przez parę ostatnich dni żyję ciągłym strachu. Nie udało mi się odkryć, co to takiego, ale wiem już, że ^edobrego się kroi. Czy wie pan, co ona zrobiła? Cóż miał Feliks zrobić? Podniósł utkwione w kieliszku oczy i uprzeim' zaprzeczył ruchem głowy. - Nie mam nawet najsłabszego pojęcia. - Odprawiła Ottona z kwitkiem. Widząc zaś na twarzy Feliksa wyraz zakłopotania, dyrektor wyjaśnił skwapliwie: - Aby pan zrozumiał, dlaczego nie sypiam po nocach, muszę pana objaśnić, że panna Salla miała romans z synem naszego ministra finansów Ottonem von Friedlerem. Przystojny młody człowiek, blondyn, niezmiernie bogaty. Wszyscy o tym wiedzieli, a ja pierwszy bardzo tę rzecz pochwalałem. Musi pan wiedzieć - ciągnął poufnie, tonem niemal koleżeńskim - że miłość jest w sztuce operowej najbardziej rozkładowym czynnikiem. Czy będzie to miłość aktualna, czy miniona, to już nie ma znaczenia. Jeśli diwa jest zakochana, cechuje ją niepokój, nierówne usposobienie, drażliwość. Jeśli nie jest zakochana - to samo. Jedyne szczęśliwe wyjście - złoty środek - to, kiedy zaangażuje się w jakąś błahą przygodę miłosną z kimś, kogo lubi, ale naprawdę nie kocha. Urwał, aby pokrzepić się łykiem sherry, i podjął dalej: - Tak właśnie miały się sprawy. Ona w widoczny sposób nie dbała o von Friedlera, ale była spokojna, interesowała się pracą, była urocza, wszyscy w operze ją uwielbiali. Na proszonych obiadach i przyjęciach wydawanych na jej cześć była uosobieniem czarującej uprzejmości; naturalnie Otto wszędzie jej towarzyszył i tworzyli razem niezwykle miłą dla oka parę. Sam król wydał dla niej wieczór w bardzo ścisłym i wytwornym gronie i został wręcz oczarowany. Wszystko było dobrze, a ja byłem szczęśliwy. A potem nagle cóż się dzieje? Tu, aby podkreślić powagę sytuacji, uderzył dłonią w biurko. - Wyprasza Ottona za drzwi, odrzuca wszelkie zaproszenia, zamyka się w hotelu i staje się nieprzystępna. Jak pan myśli, co to może znaczyć? Czy wzięła nowego kochanka? Czy też może ma dość mężczyzn i zamierza wstąpić do klasztoru? Słysząc ostatnie przypuszczenie dyrektora Feliks czuł, że lada moment przestanie panować nad sobą. W gardle łechtał go dławiony śmiech, stłumił go jednak i czyniąc rozpaczliwe wysiłki starał się zachować na twarzy wyraz uprzejmego zdumienia. - Podobnie jak pan, nie potrafię wytłumaczyć sobie jej postępowania. Czy nie sądzi pan, że jest, być może, zmęczona i chciałaby wypoczą< - próbował niezręcznie. - Życie diwy jest tak nużące. Jeśli zaś idzi o wiadomości, które pan tak uprzejmie... - Nie jest zmęczona - wykrzyknął z przekonaniem von Wierl - Wcale nie jest zmęczona. Nie zna pan tych Włoszek, są niezmordowar Ma wieczorze, wydanym na jej cześć przez króla, tańczyła do białego rana. Osobiście jestem zdania, że znalazła sobie nowego kochanka i dla jakichś zczególnych przyczyn nie chce, by ktokolwiek o tym wiedział. - W oczach pojawiły się przebiegłe błyski. - Ale ja ją kazałem śledzić i niedługo już będę wiedział wszystko, co chcę wiedzieć. - I ja tak przypuszczam - odparł wstając Feliks. - Jeszcze raz pozwalam sobie złożyć panu w imieniu rady opiekuńczej podziękowania. Dyrektor jednak najwidoczniej nie mógł znieść żadnej rozmowy o lipskiej radzie opiekuńczej, bo machnął tylko niecierpliwie ręką i kończył przerwaną myśl: - Niepodobna, by ktoś tak znany jak ona miał romans w zupełnej tajemnicy. Dyskrecja to rzecz, którą najtrudniej bodaj pogodzić ze sławą. Właściwie to niemożliwe. Powstawszy, ze szczerą serdecznością uścisnął dłoń Feliksa. - Proszę dać mi znać, którego dnia chciałby się pan wybrać do teatru, a wszystko załatwię. Feliks obiecał, że tak zrobi, i skłonił się uprzejmie na pożegnanie. Wieczorem powróciwszy z próby Maria zrobiła na nim wrażenie przygnębionej. - Co się stało, najdroższa? - spytał Feliks biorąc ją w ramiona. - Myślę o tym, że za trzy dni wyjedziesz i nigdy cię już nie zobaczę. - Może zostanę dłużej - rzucił ostrożnie. - Nie zakończyłem tu jeszcze moich spraw. Nie uwierzyła mu i potrząsnęła głową. - Nie, carino. Zapomnisz o interesach i wrócisz do dobrej żony i do swoich bambini. - Bez trudu mogę zostać jeszcze tydzień. Cecylia wcale nie weźmie mi tego za złe. Przeciwnie, będzie najprawdopodobniej zadowolona, jeśli przez parę dni nie będzie mnie w domu. Ale Maria wciąż potrząsała głową. - Nie, carino - powtarzała głosem skazańca, który odrzuca od roczenie wyroku. - Madonna dotrzymuje słowa. Zrobiła specjalny cud, żebyśmy mogli spędzić razem jeden tydzień. W pacierzach zawsze prosiłam tylko o jeden tydzień. Teraz tydzień dobiega końca i musisz jechać. Wiedział, że żadne argumenty nie trafią jej do przekonania, więc całująC jej włosy spytał tylko szeptem: ~ A ty, kochanie, gdzie ty pojedziesz? Wzruszyła ramionami. - To już nie ma znaczenia, skoro ciebie nie będzie. - Urwała i niemal niedosfyszalnie dorzuciła: - Pewno niedługo umrę. Próbował ją pocieszyć, opowiedział o wizycie u von Wierlinga, starannie przemilczając podejrzenia dyrektora. - On twierdzi, że jesteś największą śpiewaczką, jaką słyszał w swoim życiu. Czeka cię świetna kariera. Ale ona ledwo słuchała. Oczy, nie widząc, patrzyły gdzieś w przestrzeń Widocznie są kobiety, dla których nic w życiu nie ma znaczenia poza miłością. - Zobaczysz, maleńka, wszystko będzie dobrze - powiedział, żeby przerwać ciszę. Nie zwróciła na to nawet uwagi, tylko przywarła do niego mocniej. - Przytul mnie - szepnęła zalękniona. Tej nocy namiętność jej zaprawiona była szaleństwem i tak rozpaczliwym zapamiętaniem, jakby chciała znaleźć śmierć. Ostatnie trzy dni tego tygodnia były dla Marii powolną, ale nieustającą torturą. Nie mogła znieść najkrótszego nawet rozstania z Feliksem, a każda godzina była jak krok zbliżający nieuchronnie do miejsca kaźni. Trzeciego dnia wieczorem śpiewała w operze, ale wróciła do hotelu natychmiast po przedstawieniu, jeszcze nie przebrana. - Wcześnie przyszłaś - powiedział tkliwie, kiedy weszła do pokoju. - Przyjechałam jak najszybciej, żeby być z tobą. Usiadła na brzegu łóżka i pochyliwszy się przegarniała palcami włosy Feliksa, wpatrując się w niego jak gdyby po to, by się upewnić, że jeszcze jest, że nie wyjechał. Przez chwilę żadne z nich nic nie mówiło, a zbliżająca się rozłąka nadawała temu milczeniu nowy sens: była w nim rezygnacja, a zarazem rozpacz i wir niespokojnych myśli. Feliks z lekkim rozbawieniem przypatrywał się grubo uszminkowanej twarzy Marii, jaskrawoczerwonym kręgom, nasmarowanym na policzkach i ciemnym liniom wokoło oczu. - Wiem - uśmiechnęła się blado. - Zaraz to zmyję. Chciała już wstać, ale on ją przytrzymał. - Poczekaj, nie odchodź jeszcze. Czy wiesz, że nigdy nie widziałem ci umalowanej na scenę? - Brzydko wyglądam. - Nieprawda, nigdy nie wyglądasz brzydko. Przynajmniej dla mnie- Umilkł i uśmiechnął się z żalem. Czuł jej oczy utkwione w siet> uparcie, pełne miłości i trwogi, i wiedział, że wsłuchuje się w nieubłagan upływające minuty. Aby odwrócić jej myśli, spytał: - Ile razy wywoływano cię dziś przed kurtynę? Był to stały temat żartobliwych sprzeczek pomiędzy nimi. Parę dni temu, kiedy tydzień zdawał się jeszcze niezmierzoną przestrzenią czasu, Maria chełpiła się, że po przedstawieniu Don Pasquale, gdzie śpiewała partię Noriny, wywoływano ją przed kurtynę aż dwanaście razy. Wtedy Feliks drocząc się z nią opowiedział, że Jenny Lind wywołano kiedyś czternaście razy; wzmianka ta wywołała w niej wybuch zawodowej zazdrości, a wreszcie dramatyczną przechwałkę, że ona, Maria, pobije kiedyś z pewnością rekord znakomitej szwedzkiej śpiewaczki. Ale dziś nie było w niej ani trochę werwy. - Nie wyszłam dziś przed kurtynę ani razu - odpowiedziała po trząsając głową. Urywanym głosem wyznała mu, że uciekła z teatru natychmiast po spuszczeniu kurtyny. - Ale w ten sposób mogę być z tobą, bo przecież niedługo wyjedziesz. Nie mógł znieść brzmienia jej głosu, widoku jej pełnych bólu oczu; odwrócił głowę i przez długą chwilę oboje milczeli. I znów spędzona na miłości noc przyniosła im zapomnienie i łaskę snu. Następnego dnia wybrali się na ostatni spacer do swych ulubionych lasów w okolicach Vogelwiese; jechali zamkniętym powozem wsunąwszy splecione dłonie pod okrywającą kolana derkę. Dzień był listopadowy, chłodny i kapryśny, co chwila przechodził ulewny deszcz ze śniegiem, to znowu zrywał się gwałtowny wiatr, podnosił suche liście w powietrze, gdzie wirowały w zawrotnym tańcu niby rdzawoskrzydłe motyle. Wreszcie nadszedł ostatni dzień, poniedziałek. Padało bez przerwy, tak że nie wychodzili wcale z domu. W ciągu popołudnia Romola przynosiła im od czasu do czasu coś do zjedzenia; nadszedł wieczór, Feliks zapalił świecę na nocnym stoliku; przez zasunięte story sączyło się stłumione pluskanie deszczu; w pokoju było cicho i mroczno, tylko w głowach łóżka leżała plama ciepłego żółtego blasku. Leżąc głowa przy głowie na jednej poduszce patrzyli na siebie w milczeniu. Widział, jak jej oczy wzbierają łzami, a ona nie stara się ich ukryć ani otrzeć. Wreszcie jedna stoczyła się na poduszkę, druga spłynęła w poprzek policzka. - Jutro o tej porze będziesz jadł obiad ze swoją dobrą żoną - powiedziała spokojnie. Nadszedł moment, w którym trzeba jej było wszystko powiedzieć. ~ Ja nie mam już żony, Mario - odezwał się tak cicho, że ledwo go ostyszała. - Porzuciła mnie. Nie muszę nigdzie wyjeżdżać. Wiedziała, że kłamie, ale było to kłamstwo zbyt upragnione, by moeł się oprzeć pokusie. Na chwilę utkwiła w niego półprzytomne ze szczęści spojrzenie, pełne zarazem ulgi i niewypowiedzianej zgrozy. Potem wyraz je" twarzy zmienił się nagle i Feliks pomyślał, że tego widoku nie zapomni póki żyje: rysy jej z sekundy na sekundę ulegały dziwnej metamorfozie' wargi zaczęty drżeć, a on pomyślał, że tak musieli wyglądać pierwsi chrześcijanie, którzy na widok czekającego stosu wyrzekali się wiary i posłusznie pluli na krzyż. - Mówisz prawdę? - spytała dygocząc. Poczuł, że już uległa pokusie, że potrzebuje tylko jego pomocy, aby do reszty uciszyć skrupuły, odparł więc spiesznie: - Powiedziała mi, żebym sobie poszedł precz. - Dojrzał w jej oczach błysk wdzięczności - pierwsze świadectwo ich zmowy. - Właściwie nie powiedziała nawet, a krzyknęła. - Ale dlaczego? - Bo przestała mnie kochać. Mówili wciąż szeptem jak dwoje złoczyńców wynajdujących dla siebie usprawiedliwienie, w które i tak nie uwierzą. - A może to tyś ją opuścił? - Znudziłem się jej - szybko znalazł odpowiedź i gładko skłamał: - Nie chciała na mnie dłużej patrzeć. To wystarczyło. Jeśli Cecylia nie chce go już, mają się chyba prawo kochać. VIII Kochankowie nie zostali więc rozłączeni, ale stosunki między nimi zmieniły się od tej chwili. Wiedzieli, że w życie ich wtargnęło kłamstwo, a kłamstwo potrafi zaprawić gorzkim jadem nawet miłość. Najpierw opuściła ich wesołość. Potem - wzajemny, żywiony dotąd szacunek. On szanował ja za ową szczególną, idącą w parze ze swawolą prawość charakteru, wielkoduszną hojność, szczerą, choć dziwaczną pobożność, ona jego - za społeczną i umysłową wyższość. Teraz to się skończyło, zapanowała natomiast pomiędzy nimi pełna skrępowania równość - równość wspólników w złem. Utraciwszy dla niego szacunek, Maria szybko wyzbyła się pewne subtelności w mowie i zachowaniu, która zawsze dotąd cechowała ją w jeg obecności, i nie kryjąc się zaczęła znowu palić. Nie paliła przy tym jak Georg Sand, przez przekorę wobec konwenansów, ale namiętnie, dlatego że lubiła gryzący smak tytoniu, cierpkie łaskotanie wciąganego dymu. Jego zaś raził .? widok, kiedy w zmiętej domowej sukni krążyła bezczynnie po pokoju z brunatnym cienkim cygarem zwisającym z ust. Tłumaczył jej łagodnie, że palenie może zagrażać jej głosowi, ale ona wzruszała tylko ramionami i mówiła, że nic jej to nie obchodzi. Barwny zawsze sposób wysławiania coraz częściej teraz bywał wulgarny. Do Romoli zwracała się z szorstką poufałością lub wesoło i rubasznie, tak jak ludzie, których grube słowa dawno przestały ranić czy obrażać. Oczom jego ukazała się nowa Maria, istota niechlujna, nacechowana iście wschodnią apatią. Nawet twarz jej się odmieniła: znikła z niej ruchliwa jak płomień, nieznużona tkliwość, a zamiast tego ukazał się wyraz przesytu i rozczarowania, grymas znużenia; zdawała się teraz zmęczona i zużyta i trudno wprost było uwierzyć, że jest dokładnie w tym samym wieku co Cecylia. Za wcześnie zaczęła żyć i żyła zbyt intensywnie; za wielu mężczyzn kochała, pracowała zbyt ciężko. Czasami przypominała mu pąk kwiatu, zwiędły, zanim się zdążył w pełni rozwinąć. Rzecz dziwna, nadal nie chciała pokazywać się razem z nim na mieście. - Cóż ci to teraz szkodzi? - pytał rozdrażniony. - Będziemy przecież razem mieszkać. Przytaknęła niepewnym ruchem głowy. - Dlaczego więc nie chcesz, by cię ze mną widziano? Czy obawiasz się przypadkiem o moje dobre imię, czy może o... swoje? Nie miała żalu za obraźliwą intencję tych słów, ąle wciąż nie dawała się przekonać. Obiecała tylko, że w Paryżu będą się razem pokazywali na ulicy. - Ale tutaj nie - oświadczyła stanowczo. Wyczuł, że w jakiś tajemniczy sposób nadal stara się chronić jego reputację, a może bardziej jeszcze reputację Cecylii. Tłumaczył jej z gniewem, że Cecylia go nie kocha i że nic jej nie obchodzi, co on robi. Ale tym razem kłamstwo nie odniosło skutku. - Możliwe - odpowiadała uparcie, potrząsając głową. - Ale mimo wszystko jest twoją żoną, prawda? Mamma twoich bambini, sil Próbował innych sposobów. Na cóż te śmieszne tajemnice? Niektóre osoby w hotelu wiedzą już o ich romansie, a gospodarz dwa razy widział go wślizgującego się do jej pokoju. ~ A pokojówki, kelnerzy, a lokaj? Czy myślisz, że oni nie wiedzą, co się święci? - szydził. - Możliwe - odpowiadała wzruszając ramionami. - Ale dyrektor hotelu, einerzy i pokojówki to ludzie, którzy się nie liczą. Oni nie będą opowiadać, w ich interesie leży dyskrecja. Skandal przynosi tyleż szkody renomi pierwszorzędnego hotelu co samobójstwo. W końcu Feliks poddał się. - Niech będzie, jak chcesz - powiedział znużony. Ponieważ większość jej czasu pochłaniały próby i przymiarki, całymi niemal dniami bywał sam. Próbował ułożyć sobie jakoś własne życie w hotelu, ale okazało się, że to rzecz niezmiernie trudna; ze zdumieniem stwierdził, że ma mnóstwo przyzwyczajeń i że przywykł do dyskretnei a troskliwej obsługi Gustawa, a teraz drobne codzienne kłopoty gnębiły go i zatruwały życie. Gniewało go, że musi się ubierać sam, ale wzdragał się korzystać z pomocy służby hotelowej. Drażniły go błahostki. Nie znajdując na zwykłym miejscu spinek do mankietów lub łyżki do butów, przewracał w ich poszukiwaniu cały apartament do góry nogami; gdy raz odleciał mu guzik od fraka, wydarzenie to nabrało rozmiarów pomniejszej tragedii. W takich chwilach z tęsknotą wspominał ład i sprawną organizację swego domu. Tak, Cecylia to dobra Hausfrau. Wiele ma braków, ale przyznać trzeba, że dobra z niej gospodyni i umie prowadzić dom. Pewnego dnia, czując jakąś nieodpartą wewnętrzną potrzebę samookła-mywania, postanowił zamienić swój salonik w gabinet pracy. Obiecywał sobie w duchu, że czekając na Marię będzie komponował, a praca skróci mu czas i oderwie od natrętnych myśli. Zaopatrzył się więc w kilka ryz nutowego papieru, zapas piór, kałamarz i piaseczniczkę, po czym ująwszy pióro zasiadł pilnie do biurka. Ale wzrok jego podświadomie szukał na ścianie portretu ojca, ukochanego fortepianu, przyjaznej obecności znanych sprzętów i drobiazgów: małego okrągłego stolika przy kominku, przywiezionych ze Szwajcarii bibelotów, starego sztychu, na którym dziad jego, Mojżesz, je obiad z Fryderykiem II, a nawet - ku swemu niezadowoleniu - wymuskanych akwarel Cecylii z ośnieżonymi górami i lśniącymi jeziorami, brakowało mu widoku wieży kościoła Św. Tomasza w oknie, ćwierkania wróbli, które wiosną przysiadały na okiennym parapecie, wybuchów dziecinnego śmiechu dolatujących z góry, to znów z nieoczekiwaną wyrazistością powracało wspomnienie Pasji, spoczywającej w szufladzie szafki z nutami. Zniecierpliwiony odrzucał pióro, chwytał cylinder i wychodził. Czasem, po prostu z nudów, szedł na górę pogawędzić chwilę z Romolą. Na jego widok twarz starowinki rozjaśniała się, jakby padł na nią promień słone* podbiegała do niego i całowała w rękę, nazywając go „wasza wielmoża wysokość". Romola darzyła go głębokim szacunkiem i wyrobiła sobie zdanie, z jest on leniwym i bogatym arystokratą, gron signore, któremu ani ona, ani, praw mówiąc, Maria nie są godne nawet butów oczyścić. Przyrządzała mu zawsze jaK ciemny, aromatyczny napój i przyglądając się, jak popija go drobnymi łykami, opowiadała o dzieciństwie Marii, przerażającej nędzy, wśród której wzrastała, i pijackich wyczynach gondoliera Vittoria, jej ojca. - Pojmuje pan, wasza wielmożna wysokość, tego Vittoria coś jakby ciągle paliło we środku i jak nie miał butelki wina, żeby ten płomień ugasić, to robił się jak dziki zwierz. Za to kiedy dostał butelczynę, szczęśliwy był i skory do miłości, a śpiewał tak głośno, że słychać go było od Rialto do Riva deeli Schiavoni. Więc matka Marii, biedaczka, chodziła nieraz na ulicę, żeby Vittorio mógł sobie kupić butelkę wina. Ze wstydem to panu mówię, bo to moja kuzynka, ale na Madonnę delia Saluto przysięgam, że mówię świętą prawdę. Tu, odruchowo już wznosząc jedną rękę do nadużywanej przez siebie przysięgi, drugą unosiła do oczu rąbek fartucha. - Widzi więc wasza wielmożna wysokość, biedna Maria to disgraziata, urodzona pod złą gwiazdą, pod gwiazdą o złym oku. Feliks słuchał kryjąc swoje wątpliwości i po raz nie wiadomo który zastanawiał się nad tym dziwnym kaprysem Opatrzności, która biedną kwiaciarkę obdarza tak wyjątkową urodą i jak diament w bryle czerwonej gliny osadza w jej gardle klejnot przepysznego głosu. Będąc odciętym od życia artystycznego i nie pracując sam, Feliks nie miał innego wyjścia, jak próżniaczo spędzać czas. Nauczył się trudnej a smętnej sztuki nicnierobienia: godzinami przesiadywał po kawiarniach czytając gazety, które go nic nie obchodziły, stał się doskonałym znawcą wystaw sklepowych, zwiedzał gmachy, parki, kościoły i galerie sztuki, kilka popołudni spędził w Królewskim Muzeum, gdzie puste sale odbijały echem jego kroki. Obejrzał dokładnie kolekcję malowideł Cranacha, tego artysty-bankiera, który nie chciał honorować weksli Lutra, obawiając się jego rozrzutnego miłosierdzia. Uśmiechał się na widok płaskich twarzy i okrągłych brzuszków jego średniowiecznych kusicielek, dumając nad tym, jak zmienne są kanony kobiecej urody i jak pospolicie wyglądają kurtyzany, które swego czasu rozpalały płomień we krwi królów. Z poczucia obowiązku stanął przed Madonnę Sykstyńska Rafaela, próbując zrozumieć, dlaczego to mdłe malowidło zdobyło sobie sławę najwspanialszego obrazu świata. Z czasem stał się zapamiętałym piechurem włóczącym się od niechcenia Po bulwarach, zakosztował cierpkiej melancholii wędrówek bez celu 1 Sierdził, jak męczące może być chodzenie. Ociągając się z każdym bokiem chodził po krętych starych uliczkach o wyboistym bruku, a kiedy apor skłębionych myśli stawał się zbyt nieznośny, a serce przepełniał żal za Przeszłością i lęk o przyszłość, przechylał się przez balustradę mostu Augusta i patrzył, jak wzdłuż Elby suną płaskodenne galary, znikają pod łukami następnego mostu, by po chwili wynurzyć się z mroku i zostawiając za sobą niknącą w okamgnieniu bruzdę, płynąć znów zalaną słońcem rzeką Pewnego popołudnia wybrał się z wizytą do Schumannów. Drzwi otworzyła mu służąca o znużonym wyglądzie, która zwijając rozrzucone włosy poinformowała go, że pani wyjechała, co zaś do pana, to ona nie wie, czy jest w domu, czy go nie ma, co oczywiście znaczyło, że jest. Feliks wręczył jej bilet wizytowy i czekał w małym, zatęchłym przedpokoju. W parę minut później pojawił się Robert Schumann; wyglądał jak człowiek zbudzony z ciężkiego snu: był nie ogolony, potargany, przekrwione ze zmęczenia oczy patrzyły tępo przed siebie. - Jak to miło cię zobaczyć - powiedział obejmując Feliksa za szyję swym ciężkim ramieniem. Weszli do gabinetu, siedli naprzeciw siebie i zaczęli rozmawiać, urywając co chwila jak długi czas rozdzieleni przyjaciele, którzy usiłują odnowić dawne zażyłe stosunki. Owszem, Klara jest zdrowa, ale znowu wyjechała na jakieś tournee koncertowe. Nie, on już nie jeździ z nią: ktoś musi doglądać dzieci. Teraz, kiedy on tak głupio skaleczył sobie palec i nie może już dawać koncertów, ona zarabia na utrzymanie. O tak, nadal komponuje, mimo poleceń doktora, więcej nawet niż kiedykolwiek. - Ten idiota zabrania mi nawet słuchać muzyki! - zawołał wybuchając szyderczym, głuchym, niepokojąco brzmiącym śmiechem. - Zupełnie jakbym mógł jakoś na to poradzić, żeby mi coś nie grało w głowie przez cały czas! Na pytania Feliksa odpowiadał tajemniczo lub żartobliwie, jak gdyby mówienie sprawiało mu trudność. Czy skończona już jego opera? Tak, Genowefa zakończona. Tu długie, pełne skrępowania milczenie. A nowe utwory? No, coś tam jest. I znów złowróżbna, nienaturalna cisza, a potem nagle jakby obudził się do życia. Kontrapunkt! To rzecz urzekająca. Zwłaszcza jeśli dochodzi się do naprawdę zawiłych kombinacji. - Popatrz, Feliksie, jeśli masz na przykład fugę o dwóch tematach i chcesz przetworzyć pierwszy temat... - Wymachiwał rękami, potrząsał grzywą jasnych, rozrzuconych włosów, wygłaszał namiętne tyrady; przez chwilę był znów tym znanym Feliksowi młodym, gwałtownym geniuszem, który wpadał do jego gabinetu, rzucał się do fortepianu i wygrywał mu swoje nowe kompozycje. Ale dziś jego podniecenie miało w sobie nowy, niepokojący odcień: było w nim cos z szaleństwa, nie przypominało już wrzenia twórczych sił, ale raczej gorączkom perorę odludka, który po całych tygodniach milczenia wybucha potokiem si< Unosząc się nad pięknem ośmiogłosowego kontrapunktu robił na Feliks wrażenie jakiegoś zwariowanego entuzjasty matematyki. Wtem, równie nagle jak zaczął mówić, urwał. - Ten piekielny kontrapunkt doprowadzi mnie jeszcze kiedy do wariacji _ rzucił z sennym uśmiechem na obrzękłej, zarośniętej twarzy. - Przegarnął dłonią gęste jasne włosy i spytał łagodnie: - A jak ty się czujesz, Feliksie? Nie najlepiej wyglądasz. - Od czasu do czasu miewam przykre bóle głowy, ale poza tym jestem zupełnie zdrów. I znów, wymieniając pobieżne wiadomości o swym życiu, usiłowali przerzucić most nad dzielącą ich przepaścią. Jak Cecylia? Czy zawsze taka piękna? Tak, Cecylia wygląda świetnie. Wybrała się na pewien czas do Frankfurtu, do matki. A dzieci? Też mają się doskonale. Rosną. A ten poczciwy Herman Schmidt, a Gewandhaus, a konserwatorium? Po dawnemu. A co Feliks robi w Dreźnie? - Przysłała mnie tu rada opiekuńcza, żebym zorientował się w moż liwościach zorganizowania u nas w przyszłym roku sezonu operowego. Schumann parsknął szyderczym śmiechem. - Więc wciąż jeszcze o tym się mówi! - zawołał trąc powieki. - Siedziałem w Lipsku czternaście lat i co roku słyszałem o sezonie operowym, który miał się zacząć... za rok. Zawsze: za rok. - Szansę mamy prawie żadne. Wysłałem sprawozdanie, w którym radzę, aby wstrzymać się od wszelkich operowych przedsięwzięć. Ale niech robią, co chcą; mnie to niewiele obchodzi. Bardziej zależy mi na znalezieniu jakiegoś wykładowcy kompozycji, który by cię zastąpił w konserwatorium. Myślałem o Ryszardzie Wagnerze. Co o nim sądzisz? - Nie wiem - odparł Schumann wymijająco. - Czytałem właśnie niedawno partyturę Tannhausera. Muzyka Wagnera raz bywa napuszona i wulgarna, kiedy indziej - wspaniała. Nie potrafię rozstrzygnąć, czy to geniusz, czy szarlatan. - Może być jednym i drugim. Historia zna takie wypadki. - Dziwadło z niego. Niemal karzeł, mały jak palec, z ogromną głową; a pyszny jak paw. Gada wciąż jak najęty i tylko o sobie. W długach po uszy. Żonę traktuje okropnie. Wyobraża sobie, że jest pisarzem, poetą, filozofem, mężem stanu. Miesza się do polityki. Wygłasza mowy w klubach politycznych 1 pewnego dnia znajdzie się niechybnie w więzieniu. - To świetnie - uśmiechnął się Feliks. - Może wobec tego uzna za stosowne zmienić miejsce pobytu i przenieść się do Lipska. Gawędzili jeszcze przez pewien czas, ale obcość pomiędzy nimi nie ł Rozstali się zapewniając o wzajemnej przyjaźni i obiecując sobie, jak , spotkać się znowu, choć wiedzieli, że nic z tego nie będzie. Na dworze był już późny listopadowy wieczór, niemal noc. Po pusty h ulicach hukał ze świstem zimny wschodni wiatr, zwiastując nadciągające od strony Polski śnieżyce. Drezno kuliło się już pod chłodnym tchnieniem zimy. Feliks przygnębiony ruszył w stronę hotelu; wizyta u Schumanna napełniła go zniechęceniem. Biedny Robert, biedna Klara! Tak długo i mężnie walczyli w obronie swojej miłości, a co z nią teraz zrobili? Z małżeństwem przyszły trudności, niedostatek, udręka długich okresów rozłąki, wieczny niepokój, a w perspektywie majaczyło widmo choroby i szaleństwa.1) A Cecylia i on sam? Czy było kiedy małżeństwo rokujące równie piękne nadzieje? Czy dwoje ludzi zaczynało kiedy wędrówkę przez życie z większymi niż oni widokami na znalezienie szczęścia? A teraz? Rozłączeni, rozgoryczeni, jedno i drugie bezsilne, skrępowane pętami; ona - przeświadczona o własnej wyższości, on - uwikłany przez dumę i grzech. O Boże, czy nie ma na tym świecie trwałego szczęścia? Czy wszystko, co jasne i radosne, musi obrócić się w pył? Wszedłszy do swego pokoju, nie od razu zauważył Marię. Powiesił kapelusz, zdjął pelerynę i chciał właśnie zapalić świecę na nocnym stoliku, kiedy dostrzegł ją na czerwonym pluszowym szezlongu pod oknem; leżała, nie rozebrawszy się nawet, tak jak wróciła. Patrzyła na niego nie ruszając się z miejsca, a w mroku jej twarz wyglądała jak podłużna biała plama. - Kochanie! - zawołał radośnie i podbiegł do niej. - Nie spodziewałer się ciebie tak wcześnie. Pochylił się, by ją ucałować; usta miała chłodne, policzki wilgotne od łez - Co się stało? - spytał z czułością i niepokojem, siadając na brzegu szezlongu i ujmując jej dłonie. Nie odpowiedziała. - Dlaczego płaczesz? - pytał cicho i trwożnie. - Myślałam o tobie - szepnęła z uśmiechem rozpaczy w oczach. - O tobie i o mnie. Wiedział, o czym myślała, ale udał, że nie rozumie. - Czemuś zatem płakała? - spytał siląc się na lekki ton. - Przecii jesteśmy szczęśliwi, prawda? Kochamy się. Za dziesięć dni jedziemy o Paryża. Zobaczysz, zamieszkamy tam sami, w niewielkim domku przy jakiejś spokojnej bocznej uliczce w okolicach Boulevard Saint Germam. Będziemy mieć ogród. Będziemy przyjmować moich przyjaciół. Mam w Paryż11 1J W parę lat później Robert Schumann zaczął zdradzać wyraźne objawy choro umysłowej. Bawiąc w Diisseldorfie rzucił się pewnego popołudnia do Renu, < odratowano go i umieszczono w zakładzie dla obłąkanych, gdzie po dwóch latach zm cudownych przyjaciół: pisarzy, artystów, paru muzyków. Będziemy jadali obiad u Larue, będę z tobą chodził do małej gargotte na Quai Voltaire, gdzie dają najlepsze w świecie boeufen daube. Po wyjściu z teatru będziemy jedli kolację w Cafe Anglais. Czy byłaś tam już kiedy? Mówił z umyślnym zapałem, próbując rozniecić i w niej entuzjazm, ale ona patrzyła nie słuchając, z uśmiechem wpatrując się w jego twarz, jakby widziała ją po raz pierwszy w życiu. - Dlaczego ja ciebie tak kocham? - spytała ledwo dosłyszalnie, ze zdumieniem potrząsając głową. Usiadła, wyciągnęła jedną rękę i z miłością przesunęła palcami po jego policzku. - Przez tyle lat myślałam wciąż o tobie i powtarzałam sobie, że jestem głupia. Mówiłam sobie, że wielu jest mężczyzn piękniejszych i bogatszych od ciebie, prawda? Dawali mi pieniądze i brylanty. Wszystko, co chciałam. Ale ja przez cały czas myślałam tylko o tobie. Nie zwracała się do niego, właściwie myślała na głos, nie poruszając niemal wargami i przyglądając mu się ze zdumieniem i niepewnością. - Nie mogę zrozumieć, dlaczego kocham cię tak bardzo - ciągnęła tym samym monotonnym szeptem. - Nawet teraz nie mogę tego pojąć. Kiedy mówiłeś mi, że żona przestała cię kochać i że kazała ci iść z domu, wiedziałam, że kłamiesz. Ale kocham ciebie, nie chciałam, żebyś odchodził, więc udawałam, że wierzę, bo myślałam, że nie stracę cię i że może zostaniemy już na zawsze razem. Tu westchnęła głęboko, rozdzierająco. - Ale teraz Madonna gniewa się na ciebie, bo opowiadałeś kłamstwa 0 swojej żonie, i gniewa się na mnie, bo chciałam cię odebrać żonie, a to największy grzech, prawda? I dlatego karze mnie i ciebie: nasza miłość to już niedobra miłość, to miłość zatruta, nie daje nam szczęścia. - Nieprawda! - Z całej siły pochwycił ją za ręce, ścisnął mocno. - Daje nam szczęście. Ja jestem szczęśliwy, jestem najszczęśliwszym... Przerwała mu, powoli potrząsając głową. - Nie, carino, nie jesteś szczęśliwy - powtórzyła cierpliwie łagodnym głosem. - W twoich oczach widzę smutek. Często, kiedy nie wiesz o tym, patrzę na ciebie i widzę, że jesteś smutny, że myślisz o swojej dobrej żonie 1 małych bambini Odepchnął ją ze złością i zerwał się na równe nogi. - O dobrej żonie, tak, o dobrej żonie! - krzyknął. - Cieszę się, że znalazła tyle łaski w twoich oczach, ale ja, pozwól, znam ją lepiej niż ty. Jest Z1mna, samolubna, zawsze pewna swej racji i... ~ Głośno krzyczysz, ale to i tak nieprawda - przerwała mu z niezmąconą Pobłażliwością. - Raz ją tylko widziałam, wtedy w Paryżu, ale wiem, że to dobra żona. Taka piękna i wytworna. Nigdy nie sprzedawała kwiatów na ulicy, prawda? I nigdy, jak ja, nie chodziła z mężczyznami do hotelu. To porządna dziewczyna. Zobaczyła, że Feliks otwiera już usta, ale zanim zdążył się odezwać podjęła znowu: - I widziałam coś więcej jeszcze. Ile razy spojrzała na ciebie, widziałam na jej twarzy miłość. Dlatego wiem, że to dobra żona. - Widziałaś ją jedną minutę w sali pełnej ludzi - drwił - a ja przeżyłem z nią dwanaście lat. Nie zwróciła uwagi na sarkastyczny ton tej uwagi. - Mężczyzna może wiele lat przeżyć z kobietą i nie rozumieć jej. Będzie ją kochał, ale nie rozumie. Znów usiadł i pochylił się nad nią szepcząc gorąco: - Proszę cię, kochana, uwierz mi. Ja ją przejrzałem, to nie jest kobieta, za jaką ją masz. Owszem, dama, i to, jak mówisz, bardzo wytworna, ale to nie wystarcza do szczęśliwego małżeństwa. W głębi serca to egoistka. Wiedziała na przykład, jak bardzo chcę wyjechać z Lipska, przenieść się do Berlina, a nigdy... - A czemu chcesz jechać do Berlina? - przerwała mu napastliwie. - Cóż to za różnica: Berlin czy Lipsk. Tacy sami ludzie, takie same domy. W Lipsku macie ładny dom, dzieciom jest dobrze; dlaczego chcesz jechać do Berlina? Jej ton, nagle rozdrażniony, i bezpośredniość tego pytania, nagła irytacja, jaką wyczuł w jej głosie, osadziły go na chwilę na miejscu. - Bo... bo tam otwierają się przede mną dużo szersze możliwości. Czy wiesz, że król pruski chciał, żebym został naczelnym dyrektorem od spraw muzyki na całe królestwo, z tytułem ministra? Nie zrobiło to na niej wrażenia. - Szczęście jest ważniejsze od stanowiska - oświadczyła z całym spokojem, a on poczuł się bliski rozpaczy. - No więc dobrze, jeśli uważasz Cecylię za tak niezwykłą, czemuś się wtedy wieczorem zakradła do mojego pokoju? Wiedział, że to cios nieszlachetny, ale trafił celnie. Maria popatrzyła na niego bez słowa, w jej źrenicach zaszkliły się łzy. - Weszłam do twojego pokoju dlatego, że jestem zła i dlatego, że c: kocham - powiedziała wreszcie, upokorzona. - Dlatego, że przez tyle lat prosiłam Madonnę o cud, o to, żebym mogła jeszcze raz cię pocałować, a kiedy powiedziałeś, że zostajesz w Dreźnie na tydzień, pomyślałam, ze Madonna widząc, jak bardzo cię kocham, zrobiła dla mnie ten cud. Ale teraz widzę, że nie wracasz do swojej dobrej żony, dlatego że ja cię wciąż całuję i przychodzę do ciebie na noc, i robię wszystko, żebyś o niej zapomrua lYiiwsc w- ? urnę a został na zawsze ze mną. Ale Madonna skarze mnie za to kiedyś, a po śmierci pójdę w ogień piekielny. Zbyt dobrze ją znał, aby próbować obalić jej wierzenia. Święta Dziewica, cuda i wieczny ogień były dla niej niezaprzeczalną, najrealniejszą prawdą. Każdy pocałunek, każda pieszczota były dla niej dosłownie dalszym krokiem do wiekuistego potępienia. Udręki Marii, mimo swej żałosnej, niemal śmiesznej naiwności, nabrały nagle faustowskich wymiarów: ona naprawdę sprzedawała za miłość własną duszę. - Czy chcesz, żebym wrócił do Cecylii? - spytał miękko. - Czy tego chcesz? Skinęła głową, ale na jej twarzy malowała się głęboka rozpacz. - Ja nie chcę, ale wiem, carino, że to będzie dla ciebie dobrze - mówiła nie przestając kiwać głową. - Wrócisz do niej i opowiesz jej wszystko. Tak, opowiesz jej, jak przyszłam do twojego pokoju w samej sukni, jak puttana, i jak cię całowałam. Opowiesz jej, jak się wstydzisz i że kochasz tylko ją, nie mnie, a ona ci niebawem przebaczy i pocałuje. - A ty? Wzruszyła ramionami. - O mnie mniejsza. Kiedy odejdziesz, serce we mnie umrze, więc mniejsza o to, gdzie pojadę. Będę śpiewać w operze i dawać księżom dużo pieniędzy dla biednych bambini, i modlić się do Madonny, i nie będę już przyjmować mężczyzn. Więc kiedy umrę, może Bóg i mnie także przebaczy. Spojrzał na nią, przejęty podziwem dla jej zdolności samopoświęcenia, jak przedtem już podziwiał bezmiar jej uczucia. Było w niej coś świętego, oderwanego od życia, niemal nieziemskiego. Podobnym typem kobiety musiała być święta Maria Magdalena. Przez chwilę walczyły w nim litość, śmiech i gniew, wreszcie zwyciężyło uczucie tkliwości. - Przecież to by nas oboje unieszczęśliwiło - rzekł przyciągając ją do siebie. - Czy nie widzisz, Mario, że my się kochamy? Potrzebujemy siebie nawzajem i musimy zawsze być razem. I zobaczysz, będziemy szczęśliwi... bardzo szczęśliwi... Nie spierała się z nim, nie odpychała; bezwolna, jak senne dziecko, wtuliła się w ramiona Feliksa, a on z ustami w jej włosach mówił coś dalej bojącym szeptem. Wiedział jednak, że nigdy jej nie przekona i że nadejdzie dzień, w którym Maria będzie próbowała uciec, tak jak to było w Anglii. Obiecał sobie w duchu, że będzie jej pilnował, i tym razem nie pozwoli Jej odejść. W ciągu następnych dni Feliks odnosił wrażenie, że religijne skrupi Marii nieco się uciszyły. Nie wspominała już o Cecylii, nie usiłowała nakłonić go, by wrócił do domu. Zdawała się zadowolona z roli kochar Feliksa i godziła się na łączący ich stosunek bez protestów czy zastrzeżeń Mówiła często o tym, co będą robić w Paryżu. Zachowanie jej jednak nie uległo zmianie na lepsze: paliła coraz więcej, wyrażała się coraz gorzej wreszcie zaczęła pić, a nie przyzwyczajona do alkoholu, łatwo upijała się i wtedy stawała się nieznośna. W miłości była teraz bodajże jeszcze bardziej rozwiązła niż dotąd, wyzbyła się ostatnich resztek skromności. Feliks cierpliwie znosił to wszystko; wiedział doskonale, że są to zewnętrzne przejawy dręczącego ją w głębi konfliktu. W jej rozszerzonych źrenicach czytał częstokroć nieopisaną zgrozę i nienawiść; chciał uśmierzyć te lęki, ale żadne rozumowanie nie było zdolne naruszyć jej przeświadczenia. Nie było dla niej ratunku; bezradny z rozdartym sercem patrzył więc, jak opierając się i walcząc z samą sobą, zstępuje do piekieł. Pocieszał się tylko tym, że stan podobnego napięcia nie może trwać długo: w Paryżu Maria na pewno przyjdzie do siebie, a tymczasem trzeba tylko tym troskliwiej nad nią czuwać. Szczęściem, rozważał, los mu sprzyja. Ucieczka nie przyszłaby jej teraz tak łatwo jak wówczas w Anglii. Po pierwsze, on sam nie był już tym naiwnym kochankiem, który na jej żądanie wyszedł z chaty na spacer. Poza tym pilnował jej również pan von Wierling. Sprytny dyrektor postanowił sobie, że zmusi Marię do pełnego wykonania podpisanego kontraktu, nawet gdyby miał doprowadzić operę do ruiny. Wreszcie wszystkie jej rzeczy znajdowały się w hotelu, i co najważniejsze, Romola. Wiedział, że bez Romoli oraz małej gipsowej figurki Madonny Maria nie wyjedzie. Tego był pewny, postanowił zatem nie spuszczać oka z obu. Figurka znajdowała się w jego pokoju, w komodzie, gdzie w pierwszych, pełnych uniesienia dniach umieściła ją własnoręcznie Maria. Służąca przebywała na górze, w apartamencie Marii, tak że Feliks od siebie mógł słyszeć jej znużone starcze kroki. Uważał zatem, że sytuacja jest niezwykle pomyślna strategicznie. Zakupił całą górę książek i mnóstwo symfonii Mozarta i nie ruszał się niemal z hotelu. Pogoda sprzyjała takiemu postanowieniu. Po wyjących wichurach nastąpiły uporczywe, lodowate zimne ulewy, a wreszcie pędzone porywistym wiatrem śnieżyce. Słonce dało za wygraną i nawet nie próbowało przebić się przez grubą pokryw chmur. Drezno zanurzone było w wiecznym półmroku, który już wczesnym popołudniem zamieniał się w gęstą ciemność. Wyciągnięty na szezlongU/ z otwartą książką lub zeszytem nut na podciągniętych w górę kolanac i trójramiennym świecznikiem na małym stoliczku obok, Feliks rozkoszował się wygodą zacisznego życia w czterech ścianach, a jednocześnie trwał jak żołnierz na posterunku. Ta myśl bawiła go trochę, a na mizernej twarzy ukazywał się czasem blady uśmiech. Jednakże pewnego popołudnia wyrwały go z tego błogostanu ostre wyrzuty sumienia i kazały mu, mimo niechęci i wewnętrznego oporu, udać się w długą pielgrzymkę po nieznajomych i ciemnych ulicach w poszukiwaniu Ryszarda Wagnera. Odnalazłszy wreszcie mieszkanie kompozytora, wszedł do obrzydliwej sieni wejściowej, przeszedł cztery piętra trzeszczących schodów i pociągnął za dzwonek. Po długiej, nabrzmiałej oczekiwaniem ciszy drzwi uchyliły się, a w szczelinie ukazało się brązowe, wylęknione oko kobiece. - Nie ma go. Proszę przyjść jutro. Słowa te zostały rzucone w pośpiechu przez drzwi, które już, już miały się zamknąć z powrotem bez dalszych ceregieli, gdy Feliks szybko wsunął w wąską szparę czubek buta. - Przyszedłem pomówić z panem Wagnerem w sprawie posady - powiedział spiesznie, z najbardziej obiecującym uśmiechem. Skutek tego oświadczenia był natychmiastowy. Drzwi otworzyły się na roścież i ukazała się pani Wagnerowa. Była młoda i ładna, ale grymas zniechęcenia i nieporządne uczesanie sprawiały, że wyglądała pospolicie i robiła wrażenie starszej, niż była w istocie, niemalże kobiety w średnim wieku. - Myślałam, że to po komorne - powiedziała z lękliwą szczerością, właściwą tym, którzy od dawna zrezygnowali z dumy. - Ryszard wyszedł, ale niedługo wróci. Jeśliby pan zechciał poczekać w kuchni, proszę siadać. -1 nieśmiało, jakby usprawiedliwiając się, dodała: - Tu jest ciepło. Ruszył więc w ślad za nią po omacku, nie oświetlonym, krętym korytarzem i wszedł do kuchni, ciemnej i ponurej w listopadowym zmroku. Choć zmierzch już prawie zapadł, nie próbowała nawet zapalić ogarka świecy wetkniętej w cynowy świecznik nad pompą. - Może napiłby się pan czegoś? - zapytała niepewnie, kiedy siadł przy kuchennym stole stojącym na środku izby. Uprzejmie odmówił i natychmiast dojrzał na jej twarzy wyraz ulgi, Wory wzbudził w nim współczucie dla tej zżartej przez troski, przedwcześnie Postarzałej kobiety. ~ Czy ja pana już gdzieś widziałam? - zastanawiała się przypatrując mu się uważnie. - Twarz wydaje mi się znajoma. Niewątpliwie musiała widzieć litograficzną odbitkę jego portretu sprzedawaną w składach artykułów piśmiennych i sklepach z nutami całych Niemczech. - Nazywam się Feliks Mendelssohn. - A tak, już wiem. Pan jest kompozytorem jak mój mąż. Słyszałam o panu. - Siadła na stołku pod oknem i zaczęła obierać kartofle sięgając po nie do zielonej glinianej miski. - Pan napisał bardzo wiele pieśni, prawda? Widziałam w sklepach. Szczęśliwy pan jest, że pan mógł je wydać. - W jej głosie zabrzmiała nuta rozgoryczenia. - Ryszard też ich napisał mnóstwo ale nikt ich nie chce wydawać. - Może mógłbym mu w czymś dopomóc - powiedział ze szczerą serdecznością, pragnąc przy tym pozyskać jej zaufanie. - Znam kilku wydawców. - Bardzo bym się cieszyła, gdyby mógł pan istotnie - powiedziała z właściwą sobie otwartością. - Przydałoby się nam trochę pieniędzy. „Z pewnością przydałoby się" - pomyślał Feliks. Kiedy zaczyna się już oszczędzać na świecach, nietęgo musi wyglądać domowy budżet. Zauważył niejednokrotnie, że u biedaków kuchnia bywa zazwyczaj najjaśniejszą, najweselszą izbą; ta - mówiła tylko o ostatecznym ubóstwie i niedoli, a w chłodnym i wilgotnym, mimo skąpego ognia na kominie, powietrzu wyczuwało się rozpacz i niezadowolenie, atmosferę gorzkich kłótni i wzajemnej niechęci. - Nawet wielki muzyczny talent nie potrafi niekiedy zapewnić material nego zabezpieczenia - powiedział Feliks, aby zacząć jakoś rozmowę. - Musi pani wiedzieć, że posada, o której przyszedłem porozmawiać z pani mężem, połączona jest ze stałym i zupełnie przyzwoitym uposażeniem. Obróciła się ku niemu i znużonym ruchem odsunęła do tyłu opadający luźno promień włosów. - Bardzo pan uprzejmy; fatygował się pan tak wysoko po to, żeby mu zaproponować posadę. W oczach jej błyszczała teraz wdzięczność; rezerwa i napięcie znikły bez śladu, a uszczęśliwiona, że może pogawędzić z kimś, kto nie przyszedł grozić jej ani żądać pieniędzy, cieszyła się odmianą, jaką wizyta Feliksa wniosła w jej puste, samotne życie. Przez chwilę wpatrywała się w niego poprzez gęstniejący mrok; milczała, a na jej twarzy malował się wyraz tęsknoty. - Pan nie wie, co to znaczy żyć tak z dnia na dzień, nie maja pojęcia, skąd wziąć każdego następnego talara. Już dziesięć lat... dziesięć lat minęło w kwietniu od naszego ślubu, a nic się nie zmieniło lepsze. Zanim wyszłam za mąż, całkiem nieźle mi się powodziło. By aktorką. Nazywam się Mima Planer. - Ze wzruszającą, nieustępliwą próżnością byłych aktorek spytała z nadzieją w głosie: - Może pan o mnie słyszał? - Oczywiście - skłamał wesoło. - Nazwisko pani jest powszechnie znane. Oczy jej zalśniły dumą obudzonych do życia wspomnień, twarz odmłodniała. - Kiedy wychodziłam za Ryszarda, grywałam główne role w Teatrze Magdeburskim. W jej ustach nędzny teatrzyk prowincjonalny urastał do rangi jakiejś krainy cudów, widowni świetnych artystycznych triumfów. - Ryszard dyrygował tam orkiestrą. Miał dopiero dwadzieścia trzy lata i ja nie zwracałam na niego wcale uwagi. A on nie odstępował mnie ani na krok. Potem zachorował, a mnie zrobiło go się żal, zaczęłam go pielęgnować. Wydaje mi się, że on zachorował specjalnie po to, żebym się zgodziła wyjść za niego. To ten typ człowieka. Kiedy raz wbije sobie coś do głowy, musi dopiąć swego, choćby miał później żałować. Słowa płynęły teraz z jej ust wartkim potokiem, ale w głosie nie było już tego akcentu dumy, który brzmiał w nim przed chwilą. - A kiedyśmy się pobrali, wszystko się popsuło. Nie mówię, że to jego wina, ale gdziekolwiek się ruszy, kłopoty idą za nim krok w krok. W dwa miesiące później trzeba było zwinąć interes, dyrektor teatru, Bethmann, uciekł, a my bez jednego talara przy duszy wylądowaliśmy na ulicy. Potem jakoś znaleźliśmy pracę. Tym razem w Koenigsbergu, a zapowiadało się to tak dobrze, że zabrałam nawet z sobą moją siostrę Teresę, która grywała drugorzędne role. Pobyliśmy tam rok, a potem powtórzyła się ta sama historia. Pewnej nocy kierownik teatru ulotnił się, jak to mówią, po angielsku, a myśmy się znów znaleźli na ulicy. Sypialiśmy w parku miejskim; sprzedałam wtedy jedyne futerko, jakie kiedykolwiek miałam w życiu - takie skromne boa, które kupiłam sobie przed ślubem. Potem przenieśliśmy się do Rygi. - Po raz pierwszy podniosła oczy i spojrzała na Feliksa. - Czy był pan kiedy w Rydze? Feliks poczuł, że zjawił się we właściwym momencie; ta opuszczona, zaniedbana kobieta musiała komuś opowiedzieć wszystko, zrzucić z siebie ten ciężar, aby móc żyć dalej. Przytaknął ruchem głowy i wróciła do przerwanej roboty. - W Rosji, nad Morzem Bałtyckim. Miłe miasto, tylko zimno nie do Wytrzymania. Na początku wszystko było dobrze: dobra gaża, dobre wyżywienie. Ryszard przestał grać w karty, zaczął pracować nad operą Komiczną, miało to być coś w rodzaju operetki, wie pan. Ale nie był szczęśliwy; chciał jechać do Paryża. Mówił, że tylko w Paryżu ludzie ocenią jego sztukę. Wydała z siebie jakiś zdławiony dźwięk, coś pośredniego między drwiącym parsknięciem a szlochem. - Ocenili! Akurat! Trzy lata przesiedzieliśmy w Paryżu, ale jakeśmy te trzy lata przeżyli, sama nie wiem. Ryszard próbował, owszem. Ale nikt nie chciał nawet spojrzeć na jego operę, więc zaczął pisać pieśni, robił jakieś prace dla wydawców, dawał nawet trochę lekcji. Ale na życie nigdy nam nie starczało Potem nagle wszystko się odmieniło. Dyrektor teatru „De la Renaissance" nazywał się Monsieur Joli, przyjął operę Ryszarda. Dał mu nawet zaliczkę. No i wtedy okazało się, że potrzeba nam masę rzeczy. Ryszard musiał sobie zaraz kupić nowe ubranie, meble, wszystko nowe. Musieliśmy się przeprowadzić do nowego wytwornego mieszkania, żeby imponować ludziom. No i wie pan, co się stało potem? - Znów spojrzała na Feliksa. - W dniu, w którym przenieśliśmy się do tego nowego, ślicznego mieszkania, teatr został zamknięty. Umilkła, żeby dać Feliksowi czas na odczucie całej ironii tego zbiegu okoliczności. Następnie pani Minna znów wydała z siebie ten sam co przedtem charakterystyczny zdławiony dźwięk i z powrotem zgarbiła się nad kartoflami. - A potem to już nie wiem, dlaczegośmy nie umarli z głodu. Nie widywaliśmy innych ludzi poza gospodarzem i komornikami. Za każdym dzwonkiem serce zamierało mi w piersiach. Biedny Ryszard robił, co mógł. Próbował nawet zostać chórzystą w jednym z podmiejskich teatrzyków, których pełno w Paryżu. Zapuścił sobie brodę, żeby go wierzyciele nie poznawali, ale przyłapali go wreszcie i zamknęli w więzieniu za długi. Na dowód, jak źle się u nas działo, powiem panu coś. Mieliśmy psa, wielkiego nowofundlandczyka, za którym Ryszard szalał. Otóż ten pies uciekł od nas, a kiedy już pies ucieka od ludzi, to wiadomo, nie mogło być dobrze. Feliks ze współczuciem kiwnął głową, ale pani Minna nawet tego nie widziała. Obierała dalej ziemniaki, a jej delikatny profil rysował się mgliście' w gęstniejącym mroku. - Wreszcie udało mu się jakoś skończyć operę Rienzi. Niech pan nie pyta jak, dość, że ją skończył. Oczywiście, nikt w Paryżu nie chciał nawet na nią spojrzeć. Wtedy wpadł na myśl, żeby tu przyjechać. Ja zgodziłam się chętnie, bo tu się urodziłam. Mój ojciec miał mały warsztat mechaniczny o dwie uliczki stąd. Sprowadziliśmy się więc i wszystko zaczęło iść jak najlepiej. W tutejszej operze wystawili Ryszarda Rienzi, i nawet z powodze niem, choć w czasie przedstawienia dekoracje wciąż się przewracały. Całosc trwała sześć godzin, ale publiczność to lubi. Na domiar szczęścia ofiarowano mu posadę asystenta muzycznego za tysiąc dwieście talarów rocznie. Cyfrę tę wypowiedziała tonem głębokiego zdumienia, jak gdyby trudno jej było uwierzyć, że mogła kiedyś liczyć na tak ogromną sumę. - Kto inny byłby zadowolony, nie sądzi pan? Ale nie zna pan Ryszarda. Natychmiast zaczął szastać pieniędzmi, jakby był bankierem. To samo co w Paryżu: nowe ubranie, nowe meble, wszystko nowe. Kupił sobie na przykład jedwabny pikowany szlafrok!a) Potem wpadł na pomysł, żeby wydać drukiem cały rękopis Rienzi. Potem to samo z Tannhauserem, którego właśnie skończył. Opowiadał, ile na tym zarobi i jak wszystkie opery będą grały jego utwory, a ja już widziałam nas w jakimś pałacu, nie gorszym od królewskiego. Ale wystawiono Tannhausera i nikomu się nie spodobał. Nikt też nie kupował jego pięknie wydrukowanej partytury. Pieniądze szybko się rozeszły, musieliśmy sprzedać i meble, i nawet jedwabny szlafrok. Ale pan wie, jak niewiele można dostać ze sprzedaży takich rzeczy, więc niebawem mieliśmy już więcej długów niż włosów na głowie. - Tu westchnęła, nie tyle nawet ze smutkiem, co z rezygnacją. - No i teraz siedzimy tutaj. Od miesiąca nie jedliśmy kawałka mięsa. Na świece nie mam pieniędzy. Komorne nie płacone od trzech miesięcy. A czy wie pan, co on tymczasem robi? Popatrzyła na Feliksa z uśmiechem, rozbawiona i zarazem pełna rozpaczy. - Bierze się do polityki! Tak, tak, zamierza wszcząć rewolucję i chce się wzbogacić na tym. Zajmie potem stanowisko pana von Wierlinga i będzie wystawiał własne opery! Zamilkła, a na jej twarzy ukazał się grymas znużenia. - Chciałabym wiedzieć, kiedy się to wszystko skończy - powiedziała ledwo dosłyszalnie, wyglądając przez okno - ale boję się, że ja już tego nie doczekam. - Może przyjmie moją ofertę - rzucił, aby ją podnieść na duchu. - To by była stała praca, a z czasem możliwość dyrygowania dobrą orkiestrą. Obróciła się ku niemu. - Każdy inny chwyciłby tę okazję obiema rękami, ale on... Nie wiem. Żyję z nim dziesięć lat i do tej pory nie wiem, co mu za chwilę do głowy strzeli. Chciałabym tylko jednego: żeby się ustatkował, tak abyśmy mogli, jak inni ludzie, płacić komorne i regularnie jadać. Znów zapadło milczenie. - Jak pani myśli, czy on prędko wróci? - spytał Feliks. - Obawiam się, że będę już musiał wracać do hotelu. Upodobanie Wagnera do dziwacznych strojów było wprost niewiarygodne. W późniejszych pomyślniejszych latach ulubionym ubiorem do pracy były obcisłe jedwabne spodnie o pastelowym odcieniu i żółty jedwabny, pikowany szlafrok z gronostajowym kołnierzem oraz mankietami, ozdobionymi naszyciami z pereł; do tego oczywiście ^eodłączny czarny aksamitny beret. Pokój, w którym zmarł - w Pallazo Vendramin w Wenecji - zamieniony został pod jego kierunkiem za pomocą błękitnego jedwabiu w kopię Lazurowej Groty na Capri. - Nie wiem - westchnęła ze zniechęceniem. - Powiedział, że wróci ale z nim nigdy nic nie wiadomo. Zacisnęła usta, wahając się i coś rozważając, potem nagle jakby powzięła postanowienie. - Komu innemu nigdy bym nie powiedziała, ale pan na pewno nie jest z poliqi, a Ryszard potrzebuje pracy. On jest w takiej małej oberży - ciągnęła niemal szeptem - na tej samej ulicy. Przejdzie pan przez ogródek za domem i zobaczy pan zielone drzwi. Zapuka pan i powie umówione hasło, a wtedy pana wpuszczą. Odprowadzając go do drzwi dawała jeszcze dalsze wskazówki. - Mam nadzieję, że przyjmie tę pracę - powiedziała, gdy się żegnał. - I proszę, niech pan mu powie, żeby już wrócił do domu. Smutno tu siedzieć samej cały dzień. Feliks bez trudu odnalazł to miejsce konspiracyjnych spotkań. Pchnąwszy zardzewiałą żelazną furtkę znalazł się na niewielkim, brudnym podwórku; na jego środku stała samotna, naga już lipa, a pod nią leżał krąg zbutwiałych, opadłych liści. Zgodnie z instrukcją zapukał do zielonych, odrapanych drzwi, powiedział hasło, po czym wpuszczono go do ciepłej, pełnej dymu izby. Przy stole siedziało dziesięciu czy dwunastu mężczyzn, a ich twarze oblewał ciepły bursztynowy blask, jaki rzucała wisząca na haku wbitym w ścianę lampa. Wśród siedzących poznał Wagnera i podszedł do niego. - Przepraszam, że aż tu przyszedłem - zaczął z uśmiechem - ale koniecznie chciałem zamienić z panem parę słów. Po pewnym czasie konspiratorzy wymknęli się chyłkiem z oberży, a Feliks siedząc w zacisznej izbie i popijając piwo rozmawiał z tym poszukiwanym przez siebie doprawdy przedziwnym człowiekiem. W ciągu całego życia miał okazję poznać bardzo wielu artystów, oswoił się z ich próżnością, drażliwością i wiecznymi skargami na głupotę publiczności, która nie potrafi ocenić ich arcydzieł, ale nigdy jeszcze nie zetknął się z tak jadowitą nienawiścią i niebotyczną pychą jak u Wagnera. Przez bitą godzinę obserwował, jak ten karzeł, wrzeszcząc, grzmocąc i waląc pięścią w stół, głosił, że jest nieśmiertelnym geniuszem i że zmusi świat, by fakt ten uznał, choćby trzeba było w tym celu rozpętać rewolucję. W rewolucji, która w dwa lata później wybuchła w Dreźnie, Wagner odegrał czynr choć niezbyt chwalebną rolę, uciekł bowiem w końcu do Szwajcarii opuszcza towarzyszy, którym przyszło zapłacić za naiwną wiarę swego przywódcy, został skazany na długoletnie wygnanie z Saksonii. nicjzunu mu inup 2 wyrozumiałą litością słuchał bredzenia nieprzeciętnie inteligentnego, lecz rozgoryczonego kompozytora, który przeżywszy długie lata w nędzy i niepowodzeniach wiązał teraz swoje nadzieje z jakimiś zuchwałymi a burzycielskimi planami. Jasne było, że ów samolubny, gotowy na wszystko artysta, wygłodzony, tkwiący po uszy w długach agitator, w rewolucji widzi jedynie szansę osobistej kariery: chce narzucić światu swoje opery, słyszeć marzące mu się po bezsennych nocach owacje, chce zdobyć ogromne sumy, które zaspokoiłyby jego wschodnią żądzę przepychu i zbytku.1} Korzystając z chwilowej przerwy w krasomówczym zapale Wagnera, Feliks szybko odsunął krzesło i wstał. - Pojmuję już racje, które nie pozwalają panu przyjąć mojej nie dość ciekawej propozycji i dziękuję uprzejmie za chwilę prawdziwie interesującej rozmowy. Sługa uniżony. Wagner, chcąc ukryć swój niski wzrost, nadal siedział. - Sługa uniżony - bąknął tylko kwaśno w odpowiedzi, a kiedy w drzwiach z dziwną domyślnością ukazał się właściciel szynku, Feliks zapłacił rachunek i ruszył ku drzwiom. - Nawiasem mówiąc - rzucił jeszcze z ręką na klamce - pańska żona prosiła, abym panu powtórzył, że czuje się osamotniona i czeka pana powrotu. Wagner nie odpowiedział nic i Feliks wyszedł. Epizod z Wagnerem szybko poszedł w niepamięć, bo coraz większym niepokojem przejmowało go zachowanie Marii. Rozdrażnienie jej wzrastało w miarę, jak zbliżał się koniec okresu przewidzianego w kontrakcie z Operą Lipską. Próbowała zerwać więzy łączące ją z Feliksem, bezsilna jak pies, co gryzie własny łańcuch; błagała go, by wracał do żony, a w chwilę później padała mu w ramiona zaklinając ze zdławionym szlochem, by nigdy jej nie opuszczał. Kłóciła się z nim bez powodu tylko po to, by ulżyć napiętym nerwom. Krzyczała, że go nie kocha, nigdy go nie kochała; kiedy indziej wtuliwszy się w jego ramiona marzyła na głos: - A może nie będę już śpiewać w operze, pojedziemy do Włoch. - Nie, nie do Wenecji. W Wenecji za wiele smutnych wspomnień. A w zimie za dużo Wedle relacji naocznych świadków w czasie antymonarchicznej rewolucji, która wybuchła w Dreźnie, Wagner niósł czerwony sztandar. Kiedy jednak Ludwik II, //Szalony król Bawarii", zaczął z państwowego skarbu finansować jego operowe przedsięwzięcia, Wagner stał się bezkrytycznym chwalcą monarchii. Zrzekł się obywatelstwa swojej rodzinnej Saksonii i w roku 1864 naturalizował się jako poddany bawarski. deszczu i śniegu. Może do Taorminy, si? W Taorminie niebo podobno jest zawsze niebieskie. Raz, kiedy gnębiła go silna migrena, uklękła przy nim ze łzami w oczach i po raz pierwszy od dawna zobaczył, że żegna się i modli do Madonny o jego zdrowie. Jakąś spokojną chwilą Feliks zapytał, czy mógłby być obecny na jej pożegnalnym występie w operze. - Nie - padła natychmiastowa, niemal namiętna odpowiedź. - Nie będę śpiewać, jeśli przyjdziesz. Przekonywał ją łagodnie: czyż ma być jedynym człowiekiem w Dreźnie, któremu nie wolno słyszeć jej głosu? - Jeśli zechcesz - odparła - mogę śpiewać dla ciebie choćby zaraz. Tylko dla ciebie. I mogę śpiewać cały dzień. Do opery jednak nie chciała, aby przychodził. - Poza tym - dodała z nutą triumfu w głosie - nie kupisz biletu. Ostatniego wieczoru opera będzie tak przepełniona, że nawet mysz się nie zdoła wcisnąć do sali. Nie nalegał dłużej, ale gwałtowność tej odmowy utwierdziła go w podejrzeniach: kto wie, czy Maria nie będzie próbowała uciec tego właśnie dnia, po ostatnim przedstawieniu? A może przed nim? Wszystko możliwe. Rzecz jasna, zamieszanie pożegnalnego wieczoru będzie po temu najlepszą okazją. Postanowił, że mimo wszystko uda się do opery. Istotnie jednak, jak zapowiedziała Maria, wszystkie bilety były od dawna wyprzedane. Miał to być wieczór pamiętny; na przedstawieniu zapowiedział swą obecność król wraz z dworem. Feliks widział, że za żadną cenę nie zdobędzie miejsca, w końcu więc, acz niechętnie, złożył wizytę panu von Wierlingowi, nadając jej charakter wizyty pożegnalnej. Dyrektor opery był jak zwykle uprzejmy i serdeczny. - A więc nie wyjechał pan jeszcze? - powitał Feliksa w drzwiach z życzliwym uśmiechem. - Wiedziałem, że ulegnie pan urokom naszego pięknego miasta. Pogodę ostatnio mamy rzeczywiście okropną, ale w końcu pogoda nie jest najważniejsza: jeśli ktoś jest szczęśliwy, może i w czterech ścianach spędzić niejedną miłą chwilę. - Mówiąc to nalewał sobie i gościowi po kieliszku sherry, a obróciwszy się do Feliksa spojrzał na niego z nieco kpiącym błyskiem w oku. - Nieprawdaż? Feliks przytaknął mówiąc, że istotnie można miło spędzić czas i w czterech ścianach. - Łatwiejsze to jednak w domu niż w hotelu. - A zmieniając tema rozmowy dodał: - Załatwiłem już ostatecznie swoje sprawy i przyszedten wryrazić panu wdzięczność za tak uprzejmą pomoc. - Podniósł kieliszek do Ust i rzucił celowo od niechcenia: - Mam zamiar wyjechać za jakieś cztery, pięć dni. - Cóż za przykry zbieg okoliczności! - Na twarzy dyrektora ukazał się wyraz zręcznie udanego zatroskania. - A więc nasze miasto w jednym dniu utraci swych dwoje najwybitniejszych gości: pana i pannę Salla. Następnego zaś dnia po jej pożegnalnym występie jego królewska mość udaje się z oficjalną wizytą do króla Bawarii. Drezno stanie się istną pustynią. Un corps sans dme, jak mówią Francuzi. Tu spojrzał na siedzącego po drugiej stronie biurka Feliksa, aby ocenić efekt tej improwizowanej komedii. - A czy przynajmniej - ciągnął jeszcze serdeczniej - miał pan okazję usłyszeć naszą znakomitą śpiewaczkę? Teraz Feliks z kolei musiał odegrać swoją rolę. - Niestety nie. Miałem nadzieję, że dostanę się na jej pożegnalny występ, ale za żadną cenę nie mogę zdobyć biletu. Od tej chwili rozmowa przypominała raczej wymagającą sprytu grę w chowanego; obaj panowie udawali przy tym kompletną naiwność, choć spojrzenia ich mówiły zupełnie o czymś innym. Jak to, sławny doktor Mendelssohn nie mógł dostać biletu do opery! To niesłychane! - Kiedy indziej wysunąłbym projekt, abyśmy zjedli razem obiad. Miałby pan okazję poznać ją bliżej, ocenić jej wyjątkową urodę. Ale, jak już panu mówiłem, panna Salla stała się ostatnio istnym odludkiem i ponad wszystko zdaje się cenić sobie samotność. W każdym razie umożliwi jednak Feliksowi bytność na pożegnalnym przedstawieniu. - Niestety mogę panu zaofiarować tylko moją własną lożę, a moja żona wybiera się stanowczo do opery, należy zaś do kobiet, które rozmawiają w czasie przedstawienia... Feliks wolałby jakieś niekrępujące miejsce w głębi sali, daleko od sceny, widział jednak, że to nieosiągalne. Podziękował zatem jeszcze raz dyrektorowi, pożegnał się i wyszedł. Nazajutrz po południu leżał na czerwonym pluszowym szezlongu czytając otrzymany ranną pocztą list od Krzysztofa Miillera. Burmistrz miasta Lipska pisał, że rada opiekuńcza uchwaliła wniosek (postawiony, nawiasem mówiąc, przez niego samego), aby przesłać doktorowi Mendelssohnowi specjalne podziękowanie za wyjątkowo interesujące sprawozdanie dotyczące kwestii sezonu operowego. Wniosek został przyjęty jednogłośnie, nawet Kruger podpisał się pod nim, co dowodzi, że wszelka istniejąca swego czasu wrogość do jego osoby zdecydowanie wygasła Również pastor Hagen nie czynił już w swoich kazaniach żadnych osobistych aluzji. Słowem, burza w szklance wody, którą Feliks swego czasu rozpętał już się uciszyła. Zapomniano o niemiłym incydencie związanym ze sprawą Pasji i mieszkańcy Lipska powitają Feliksa z otwartymi ramionami i życzliwym uśmiechem. Na zakończenie w zupełnie już osobistym tonie burmistrz pisał że jemu samemu ogromnie zależy na tym, aby Feliks postanowił jak najszybciej wrócić, bo brak mu bardzo jego przyjaznej obecności. Feliks położył list na kolanach i niewidzącym wzrokiem wpatrzył się w należącą do Marii figurkę Najświętszej Dziewicy. Pismo burmistrza obudziło w nim wspomnienia, przywołało pamięć dawnych przeżyć. Od chwili przyjazdu do Drezna niewiele myślał o Lipsku. Teraz nagle powracał cały korowód ułamkowych obrazków, codziennych scen jego zwykłego, unormowanego życia. Wykłady w konserwatorium, próby z orkiestrą w Gewandhaus, Herman Schmidt dmuchający w swój flet, posiedzenia rady opiekuńczej, powroty do domu, swobodne spacery późną popołudniową porą; Gustaw, który otwiera drzwi i odbiera od niego kapelusz i pelerynę, odwiedziny w dziecinnym pokoju, dzieci podbiegają do niego, ciągną za ubranie, opowiadają niezwykłe wydarzenia, jakie zaszły w ciągu dnia. I Cecylia... Jej cudowna twarz, złote, połyskliwe włosy, spokojne oczy, co potrafiły być jak dwa okna, w których widać bezchmurne, błękitne niebo. Ciche, spędzane w gabinecie wieczory, kiedy siedziała opodal, na zielonej sofie, to szyjąc, to robiąc na drutach, zawsze czymś zajęta. Idealna żona, dama w każdym calu, świetna pani domu podczas nudnych zebrań towarzyskich, wiceprezeska Lipskiego Stowarzyszenia Pań dla Niesienia Pomocy Ubogim. Tak, życie płynęło mu spokojnie, poniekąd szczęśliwie. Dlaczego więc nie chce do niego powrócić? Bo... bo stało się ono bezmyślnym schematem, następstwem czynów, ruchów i słów, składających się w pozbawioną jakiegokolwiek sensu całość. To jeszcze nie dosyć, aby żyć, człowiek musi czuć, że żyje. Chciał zapomnieć o Berlinie, o swych tęsknotach do świetniejszego życia, do ciekawych kontaktów towarzyskich. Chciał przecież przywyknąć do codziennej szarzyzny lipskiego życia, ale brakowało mu miłości, która łączyła ich w okresie diisseldorfskim. Ciepła i radości, uczuć tkliwych i namiętnych, nie tych dziwacznych, grzeczno-chłodnych stosunków. Ale to już nie teraz, nie teraz, kiedy znalazł Pasję. Dziwne, jak ten stary utwór odmienił całe jego życie: nie natknąwszy się na niego umiałby może z rezygnacją wrócić do tego samego bytowania. Żyłby przynajmniej w zgodzi z sobą samym, spokojnie czekając śmierci. Obecnie nie było już spokoju w rt samym, nie potrafił myśleć o śmierci wiedząc, że nie spełnił swego obazK a zarazem ostatniego życzenia ojca: nie wykonał tego jednego wielkiego a pięknego czynu, nie dał światu tego arcydzieła. Byłby to okup za wszystkie przywileje, jakimi obdarzył go los: majątek, talent, powodzenie. Nie spłacił jednak długu, zawiódł, kiedy doszło do próby. I dlatego właśnie milczenie ciąży mu nieznośnie. Czemu bandyci gromadzą się w szynkach na hulanki i piją na zabój? Bo nie mogą znieść ciszy, samotności. No tak, i on boi się samotności, oto dlaczego tak kurczowo trzyma przy sobie Marię, dlaczego nie pozwala jej odejść. To prawda, że jest głupia, niewykształcona, nieodpowiedzialna, często ordynarna, ale przynajmniej go kocha, a on potrzebuje kogoś, kto by go kochał, bo miłość niesie ze sobą ból i radość, gniew i rozkosz i... odwraca człowieka od jego myśli. Z dumań tych wyrwało go nagle głośne i natarczywe pukanie do drzwi. Ponieważ polecił niedwuznacznie, by mu nie przeszkadzano, ogarnęła go najpierw niechęć, a potem wyraźna irytacja w stosunku do tego nieproszonego gościa, który wreszcie, zniecierpliwiony bezskutecznym pukaniem, nacisnął klamkę i uchylił drzwi. Feliks spojrzał: w progu stał Karol Klingemann; w zmiętym kapeluszu i podróżnym płaszczu wyglądał wręcz groźnie. - Nie pytaj o nic - powiedział, zanim Feliks zdołał wykrztusić choćby jedno słowo. - Jestem zbyt głodny, aby wdawać się w rozmowy. Wkładaj płaszcz i chodź ze mną. W chwilę później siedzieli przy ustronnym stoliku w najelegantszej restauracji miasta, pustej już zupełnie o tak późnej porze. Na wszelkie pytania ze strony Feliksa dyplomata odpowiadał głuchym milczeniem; odzywał się tylko do kelnera zamawiając obfity i wyszukany posiłek. Dopiero gdy podano mu trzecie danie, uświadomił sobie jak gdyby obecność przyjaciela i zwrócił ku niemu wypukłe oczy z wyrazem głębokiego niesmaku. - Przyjaźń - zaczął wreszcie z tłumioną pretensją w głosie - ma wszystkie minusy miłości, a żadnego z jej plusów. Gdybym miał jeszcze drugiego takiego jak ty przyjaciela, popełniłbym chyba samobójstwo. Wygłosiwszy te dwa oświadczenia pociągnął dobry łyk wybornego tokaju i spoglądając przez ramię na deszcz, który rozpadał się w tej chwili na dobre i lał jak z cebra, otarł serwetką usta. - Interesuje cię, być może, co mnie sprowadza do tego przeklętego rniasta przy tak potwornej pogodzie? - ciągnął zwracając się do Feliksa. - Owszem - odparł Feliks przeczuwając, że ten wstęp zwiastuje jakieś niemiłe zakończenie. - Bardzo bym chciał wiedzieć, dlaczegoś tu przyjechał. - Z twojego powodu - rzucił tonem oskarżenia Karol. - Cały czas jadąc z Londynu przeklinałem dzień, w którym drogi nasze się skrzyżowały. - - No dobrze - rzekł siląc się na wesołość Feliks - ale teraz ulżyłeś już sobie, możesz więc wracać do domu. Czy też odbyłeś tę długą drogę p0 to aby uraczyć mnie kazaniem? Uprzedzam cię, będzie to najzupełniej bezcelowe' - Racja - pokiwał głową Karol. - I ja nie wierzę w kazania, bo sam wysłuchałem ich mnóstwo bez żadnej widocznej korzyści. Mój ojciec - niech Bóg ma w opiece jego harpagońską duszę - umarł w trakcie jednego z tych kazań, którymi mnie raczył. Nie, ja przyjechałem tu tylko po to, aby osądzić samemu, czyś zupełnie postradał zmysły. Feliks nie odpowiedział nic, tylko dalej bębnił palcami po swoim kieliszku. - Przed wyjazdem z Lipska - ciągnął Karol - napisałeś do mnie długi i pełen przygnębienia list, którym się bardzo zmartwiłem; wspomniałeś w nim, że zamierzasz rozejść się z Cecylią. Natychmiast poprosiłem o urlop i byłbym tu już dawno, gdyby nasz ambasador nie zakochał się nagle w pewnej dwunastoletniej panience. Ponieważ od tej pory pisał bez przerwy sonety i nie był w stanie kierować ambasadą, musiałem go zastępować i czekać, aż trochę oprzytomnieje. W Lipsku zastał tylko Gustawa; blady i zatroskany stary sługa poinformował go, że Feliks wyjechał do Drezna, a Cecylia do Frankfurtu. - Wsiadłem więc do pierwszego pociągu i po przyjeździe zatrzymałem się w tutejszej hanowerskiej ambasadzie. Bo, choć to się wydaje głupie, istnieje w tym mieście ambasada hanowerska. - Ale jak dowiedziałeś się, w którym hotelu mieszkam, i w jaki sposób dostałeś się do mojego pokoju? - Twój adres dał mi mój dobry przyjaciel, baron von Stulenheim. Wychodząc z założenia, że jakiś wybitny mieszkaniec Hanoweru mógłby przypadkiem zawitać do tej nędznej mieściny (zresztą to dość mało prawdopo dobne), zażądał on, podobnie jak wszyscy dostojnicy dyplomacji, codziennych sprawozdań policyjnych o przyjeżdżających znaczniejszych osobistościach. Natomiast zarządzający hotelem podał mi osobiście numer twych apartamentów. - Jak to? Dałem wyraźne polecenie... - Wiem - przerwał mu Karol unosząc do góry pulchną dłoń. - Ale ja go nastraszyłem. Powiedziałem mu, że jestem z policji. Nie masz pojęcia, jak łatwo ludzie wierzą, kiedy im się powie: „Jestem z policji". Możesz im przy tym pokazać jakikolwiek papierek; ja pomachałem mu przed nosem sta kartą członkowską mojego klubu. To mu zupełnie wystarczyło i powiedzia mi wszystko, co chciałem wiedzieć. - A zatem - spytał ironicznie Feliks - co teraz zamierzasz, skoroś mn już odnalazł i dowiedziałeś się wszystkiego? - - To zależy - odparł wymijająco Karol. - Wolałbym, abyś ty mi opowiedział o swoich zamiarach. - Za parę dni chcę z Marią wyjechać do Paryża. Dostała tam engagement. - po raz pierwszy w życiu obaj przyjaciele patrzyli na siebie z nie skrywaną wrogością; kłótnia wisiała w powietrzu. - Czy chciałbyś wiedzieć coś jeszcze? Czy może zamierzasz i mnie pomachać przed nosem swoją klubową kartą i zmusić do dokładniejszej spowiedzi? Karol udał, że nie rozumie drwin. - A potem? Po wygaśnięciu paryskiego engagement? - Nie wiem jeszcze dobrze. Maria wspominała o następnym engagement do Wiednia. - A potem? - Głos Karola drżał ze złości. - A potem Mediolan, tak? Albo Berlin czy może Londyn, Petersburg... I będziesz za nią tak jeździł, będziesz się tłukł po całej Europie w pocztowych dyliżansach, dotrzymywał jej towarzystwa, pilnował bagaży i troszczył o wygody podróży. Sekretarz, towarzysz, menażer i kochanek - wszystko w jednej osobie. W każdym mieście będziesz przyjmował zaproszenia i kwiaty składane przez byłych jej kochanków oraz wysłuchiwał plotek na temat jej wcześniejszych romansów. W czasie prób będziesz cierpliwie czekał w garderobie albo w hotelu, będziesz oglądał - zza kulis oczywiście - każde przedstawienie, aż słyszane po sto razy Cyrulik, Łucja czy Norma zbrzydną ci tak, że nie będziesz mógł znieść ani jednej nuty z ich arii. I po to ty, ty, wnuk Mojżesza Mendelssohna i prawdziwie wielki artysta, chcesz opuścić żonę i dzieci! Urwał nagle. - Głupcze! - cisnął mu po chwili w twarz. - Czy wyobrażasz sobie, że to życie dla ciebie? Czy nie widzisz, że będziesz stokroć bardziej nieszczęśliwy, niż byłeś w Lipsku? Feliks był zdumiony tym wybuchem przyjaciela. Nigdy jeszcze nie widział Karola w tym stanie. Gniew odmienił go, uczynił groźnym; zdawał się wyższy, szerszy w ramionach; zaciśnięte, mocne szczęki nadawały mu wygląd wojowniczy i nieustępliwy i nietrudno było zrozumieć, że kierownik hotelu, nastraszony, wyznał wszystko. A przy tym to, co mówił, było prawdą. I to było najgorsze, bo właśnie prawdę Feliks w danym momencie najmniej pragnął usłyszeć. - Może - rzucił w odpowiedzi - masz nawet rację, ale ona przynajmniej daJe mi miłość. - Chciałeś powiedzieć: rozkosz. ~ Nazywaj to sobie, jak chcesz. - Ze znużeniem wzruszył ramionami. . Miłość ma niejedno oblicze. Zdaje mi się, że to Chińczycy nazwali ją „drzewem o stu koronach". Ile pożądania seksualnego mieści się w miłości? Któż to może wiedzieć? Podobno jego nadmiar zabija miłość, ale ja wiem aż za dobrze, że brak jego też potrafi ją zabić. -1 znów napastliwie zwrócił się do przyjaciela. - A w ogóle co ty wiesz o miłości? Nigdy nie kochałeś. - Ale w sprawach pociągu seksualnego doświadczenie mam niemałe i o jednym się przekonałem: to rzecz nietrwała. Kto na tym buduje, jakby budował na piasku. - Nagle urwał i spojrzał na Feliksa chłodnym, bezosobowym wzrokiem, po czym orzekł tonem stawiającego diagnozę lekarza: - Widzisz, Feliksie, ja nawet nie sądzę, żebyś kochał Marię. To stwierdzenie spadło na niego znienacka. Zawsze do tej pory analizował jej uczucia, swoich nigdy nie zgłębiał. - Czy nie sądzisz, że to moja osobista sprawa? - spytał drwiąco, ratując się ironią. Karol jednak zignorował zawarte w słowach przyjaciela szyderstwo i korzystając z osiągniętej przewagi ciągnął dalej: - Wiem, że się nie mylę. Wydaje ci się, że ją kochasz, bo jest ci potrzebna, a potrzebna ci jest dlatego, że jesteś zagubiony, pełen zamętu, przerażony i chcesz, aby ktoś pieszczotą i pocałunkiem uciszył twój lęk i wyrzuty sumienia; dlatego że nie chcesz być sam, nie chcesz spojrzeć prawdzie w oczy. A sam... Tak, tak wygląda prawda, naga prawda. - Ale przynajmniej ona mnie kocha! - krzyknął niemal, aby przerwać nieubłagane, drążące mu duszę wywody Karola. - Owszem - zgodził się ten z umyślnym spokojem. - Owszem, ona cię kocha. Kocha cię tak, jak kochać potrafią kobiety jej pokroju: każdym nerwem, każdym włóknem swego ciała, właśnie ciała. Tą miłością, która jest jak łańcuch, jak choroba. Wie, że nie jesteście dla siebie, że zniszczycie się nawzajem. Taka miłość nie daje szczęścia. - Ale lepsza taka miłość niż żadna. - Skąd wiesz, czy Cecylia nie kocha cię równie głęboko i mocno jak Maria? - Cecylia! - parsknął drwiąco. - Trzeba przyznać, że okazuje to w szczególny sposób. - I to prawda - przyznał Karol. - Ale, na litość boską, czy nie rozumiesz, ze ona jest wytworem wychowania, jakie otrzymała? Od dzieciństwa robiono z niej damę, kazano jej tłumić uczucia. Ale uczucia żyją w jej sercu mimo wszystko. Żyje w niej miłość, i to miłość prawdziwa. Gdybyś tylko dał jej możność... - Możność okazania szlachetności duszy? - szydził Feliks. - Miłosierdzi* tak? Przyjęcia z otwartymi ramionami skruszonego małżonka, przebaczenia mu. W tym momencie poczuł, że przepełnia go złość, że dla tego otyfeg , czerwonego na twarzy mężczyzny, który siedzi po drugiej stronie stoli nazbyt szczerego i trzeźwego, który zamiast mu współczuć odrzuca jego wykrętne, naciągane argumenty, nie czuje nic prócz zapiekłej, jadowitej urazy. - Czemu nie wracasz do Londynu? - cisnął mu w twarz, odsuwając gwałtownym ruchem krzesło i zrywając się na równe nogi. - Co cię upoważnia do mieszania się w moje sprawy? - Nasza przyjaźń! - Karol walnął pięścią w stół. - Nie pozwolę na to, żebyś zniszczył swoje i jej życie. W odpowiedzi Feliks wybuchnął suchym, drwiącym śmiechem. - Możesz bić pięścią w stół i krzyczeć, ile chcesz, a ja i tak wyjadę z Marią i nikt nic na to nie poradzi. A ciebie nie chciałbym już nigdy więcej oglądać. Patrząc na najlepszego przyjaciela z lat dziecinnych, który szybkim krokiem wyszedł z restauracji, Karol nie wierzył własnym oczom. Widział go jeszcze przez chwilę: Feliks stał na deszczu, wypatrywał na pustej ulicy jakiegoś ekwipażu, wreszcie skulił się, przygarbił ramiona i ruszył prosto przed siebie; potem znikł mu z oczu. Karol poczuł, że coś go dławi za gardło; przez moment chciał biec za nim, błagać go, przekonywać; wiedział jednak, że przekonywanie Feliksa na nic się nie zda: argumenty nie dotrą do niego. Aby ukryć wzruszenie, podniósł powoli szczyptę tabaki ku nozdrzom, potem strzepując jej ślady z klap, kiwnął na kelnera i kazał mu przywołać fiakra. W chwilę potem wsiadł do zniszczonej dorożki i kazał się wieźć do ambasady hanowerskiej. Feliks nie wspomniał Marii o wizycie Karola, rozmawiali natomiast o projektowanym wyjeździe i postanowili, że wyruszą wcześnie rano, nazajutrz po pożegnalnym przedstawieniu. Wobec tego, że Maria wiele czasu spędzała w swoich apartamentach, wzmógł czujność. Leżąc w łóżku ze wzrokiem utkwionym w sufit nasłuchiwał ciężkich dudniących kroków: to wnoszono na górę kufry; potem dobiegały go lekkie i szybkie kroki pakującej się Marii, a od czasu do czasu jej głos; wołała coś do Romoli. Czuł zmęczenie, niejasny gniew, był przygnębiony, rozbity. Dręczyły go wyrzuty sumienia z powodu zerwania z Karolem. Utracił przyjaciela, zerwał ostatnią więź z przeszłością. Dalsze życie rysowało się przed nim mgliste, bezcelowe. Może to rzeczywiście głupota ten wyjazd z Marią, może ich wspólne życie będzie tylko rozpaczliwą, podobną do piekła włóczęgą, tak jak mówił Karol. Może... może... Nie wiedział już sam, co czuje, czego chce. Myślenie nużyło go; dość miał wpatrywania się w zamglone lustro przyszłości, ^łowa go bolała, od czasu do czasu przyciskał dłońmi skronie, jak gdyby chcąc zrniażdżyć czaszkę. Och, dlaczego nie można przestać myśleć? Ale to ^podobieństwo; nikt tego nie potrafi. Mózg nie słucha rozkazów, podobnie na ma urnę. jak serce nie przestanie bić na rozkaz. Cokolwiek człowiek przeżyw • smutek czy radość, katusze rozpaczy czy chwile wzniosłego szczęścia - ciał pozostaje obojętne. Mechanizm życia nie przestaje działać; serce uderza w piersi, płuca tłoczą powietrze, a włosy i paznokcie rosną jeszcze i n0 śmierci. Ciało żyje dłużej niż dusza. W dniu pożegnalnego przedstawienia Marii zaczął padać śnieg Wieczorem ulice były już białe, a gmach opery na placu Teatralnym wyglądał jak jakaś fantastyczna budowla, dziwaczne arcydzieło cukiernika olbrzyma. W saloniku zapalono na kominku ogień; półleżąc na sofie Maria bez słowa wpatrywała się w płomienie. On spoglądał na nią trzymając lekko jej dłonie w swoich: chciał czuć, jak ciepło jej ciała przepływa w jego żyły. Powiedzieli już wszystko, co było do powiedzenia. Wszystko zostało uzgodnione: on miał jej oczekiwać w hotelu, a ona miała się starać przyjechać jak najszybciej. - Być może jednak przyjadę trochę później niż zwykle - odezwała się nagle, nie odrywając wzroku od migoczących płomieni; słowa te jak gdyby same wypłynęły jej na usta. - Mnóstwo ludzi przyjdzie dziś po przedstawieniu, aby się pożegnać. - Rozumiem - powiedział spokojnie, kiwając głową. Zapadło długie milczenie. Potem nagle Maria odezwała się znowu z oczyma utkwionymi w płomieniach: - Myślisz może, że ucieknę dziś wieczór tak jak wtedy w Anglii? Zostawiam wobec tego w hotelu Romolę, będziesz czekał razem z nią. Wprawiony w osłupienie przenikliwością jej intuicji, aż wstrzymał oddech. Jak skomplikowana jest najprostsza ludzka istota! Chciała, aby wiedział, że jego podejrzenia dotarły do jej świadomości, i zostawiała w jego rękach zakładnika. Nim zdążył odpowiedzieć, dorzuciła: - A także figurkę Madonny. Wypierał się, upewniał, że nigdy nie miał żadnych wątpliwości, wymawiał złośliwie włoską przebiegłość i krętactwo. - Istny Machiavelli z ciebie - powiedział pochylając się i całując ją w czoło. - Przy tym myślisz, że wszyscy są do ciebie podobni, wszędzie dopatrujesz się jakichś sprytnych wybiegów. Nie odpowiedziała nic, tylko dalej patrzyła w ogień, od którego padały na jej twarz ciemnoróżowe odblaski. - Cieszę się, że już wyjeżdżamy z tego hotelu - oświadczył po chwili- - A przecież przeżyliśmy tu wiele szczęścia, prawda? - szepnęła z czułym wyrzutem. - Ja go nigdy nie zapomnę. Nigdy - powtórzyła ledwie dosłyszalnie. - Wtem zapukano lekko do drzwi: to Romola przyszła powiedzieć, że powóz zajechał. Maria usiadła na sofie miękkim, leniwym ruchem, Feliks pomógł jej się podnieść. Ziewnęła i rzuciła Romoli: - Poczekasz tutaj z U signore. Feliks otulił ją troskliwie w długie sobolowe futro, uparł się, że sam zawiąże kokardę pod szyją, i odprowadził do drzwi. W progu wspięła się na palce i pocałowała go w usta. A potem nagle i szybko odeszła i szelest białej taftowej sukni cichł z każdą chwilą w długim korytarzu wysłanym czerwonym chodnikiem. Feliks wrócił do saloniku, usiadł i wyciągnął nogi w stronę ognia. Może mylił się przypuszczając, że Maria chce uciec? Może to on ma zadatki na Machiavellego? - Siadaj, Romola - zwrócił się do stojącej wciąż staruszki. - Mamy przed sobą wiele godzin czekania. Czy skończyłaś pakować? - spytał, gdy usiadła przy ogniu. - Tak, wasza wielmożna wysokość. Wszystko gotowe. Dopiero wtedy zauważył, że stara płacze. Zrazu nie chciała powiedzieć dlaczego, wykręcała się, wspominała mgliście, że ma „wiele smutku w sercu". - Nie cieszysz się, że jedziesz z nami do Paryża? - spytał. Wzruszyła ramionami. - Mnie tam wszystko jedno gdzie. Zawsze i tak hotel, zawsze opera. - Nagle wybuchnęła lamentem: - Teraz to już nigdy nie pojedziemy do Włoch, nigdy nie kupimy pięknego domu. O czym ona mówi? Co za dom? W urywanych, zdławionych szlochem słowach opowiedziała mu, że Maria przyrzekła jej wrócić kiedyś do Włoch i kupić tam piękną willę nad morzem, w której obie miały spędzić resztę życia. W tym celu Maria z każdej otrzymanej gaży pokaźną sumę wręczała Romoli, która chowała ją skrzętnie i przechowywała. - A wczoraj zażądała ode mnie tych pieniędzy, a ja jej nie dałam, bo tak się umówiłyśmy, że nigdy jej nie dam, choćby prosiła. Wtedy rozgniewała się na mnie i groziła, że mnie zbije, jak jej nie dam tych pieniędzy. Trzęsła mną tak jak wiatr drzewiną. Więc w końcu ledwie żywa ze zgryzoty dałam. - A po co jej były potrzebne? - To właśnie, wasza wielmożna wysokość, najdziwniejsze. Wzięła pieniądze i wyszła. Kiedy wróciła, pytam ją, a ona mówi, że rozdała dla małych bambini. - Wydała jęk głębokiej rozpaczy. - Więc już teraz nigdy nie Wrócimy, nigdy nie kupimy pięknego domu. Zawsze już w drodze, zawsze tylko hotele i opera... - Rozmowa przygasła. Po pewnym czasie Feliks zauważył, że star drzemie z brodą opartą na piersi. - Idźcie lepiej na górę położyć się - powiedział potrząsając nią lekko Odprowadził ją do pokojów Marii, gdzie stały już zamknięte, gotowe do drogi kufry. Romola posłusznie wyciągnęła się na szezlongu i natychmiast zasnęła. Feliks przez pewien czas przyglądał się, jak pierś jej unosi się w krótkim, chrapliwym starczym oddechu, patrzył na jej spokojną, pomarszczoną twarz i kościste, brązowe ręce leżące wzdłuż ciała. Potem na palcach wyszedł z pokoju i cicho zamknął za sobą drzwi. W niespełna godzinę później wchodził do dyrektorskiej loży; był w wieczorowym stroju i podbitej jedwabiem pelerynie. Przedstawienie już się zaczęło, więc okazując należną skruchę przeprosił za spóźnienie i zajął miejsce z tyłu za panią von Wierling kryjąc się za jej pełnymi, obnażonymi ramionami. Natychmiast ujrzał Marię; ubrana w zachwycający hiszpański strój powiewała zaczepnie swym wachlarzem i rzucała bezwstydnie uwodzicielskie spojrzenia spod swej czarnej, koronkowej mantyli. Występowała jako Rozyna w Cyruliku i nigdy chyba jeszcze nie śpiewała tej partii tak dobrze. Po każdej wykonanej przez nią arii widzów przebiegał elektryzujący dreszcz zachwytu, a sam król, olśniewający w swym galowym uniformie, pierwszy dawał znak do oklasków. Po zakończeniu przedstawienia starym gmachem opery wstrząsnął jak gdyby wicher szaleństwa, owacje sięgnęły szczytów entuzjazmu. Widownia nie była już zbiorowiskiem dostojnych widzów, ale rozkrzyczanym, tupiącym, nieokiełznanym tłumem. Jego królewska wysokość stał w swej loży wysłanej czerwonym aksamitem i klaszcząc wywoływał na głos śpiewaczkę. Feliks przezornie nie wysuwał się spoza bezpiecznej osłony ramion pani dyrektorowej i stamtąd z bijącym sercem patrzył, jak Maria z rękoma pełnymi kwiatów wychodzi powtórnie przed zapuszczoną już kurtynę. Złożyła dworski ukłon królowi, przesyłała wielbicielom całusy. Publiczność była niezmordowana: wywoływano ją raz po raz. Kiedy piętnasty raz ukazała się przed kurtyną, tak wyraźnie zwróciła głowę w kierunku loży von Wierlinga, że Feliks nabrał przeświadczenia, iż wie o jego obecności na sali. Oczy jej szukały jego wzroku, jakby chciały powiedzieć: „Widzisz, carino, dotrzymałam obietnicy". Z nagłym bólem w sercu przypomniał sobie tę szczęsną chwilę, kiedy przysięgła mu, że pobije rekord osiągnięty przez Jenny Lind, i przez ułamek sekundy zdawało mu się, że otoczeni szalejącym tłumem są jednak sami, we dwoje. Wreszcie oklaski przycichły, ludzie zaczęli wychodzić z teatru. - Czyż ona nie jest cudowna?! - wykrzyknął pan von Wierling. - Mu pan pójść razem z nami do jej garderoby. Kazałem podać szampana. Jutro, kiedy już wyjedzie uwożąc wszystkie nasze pieniądze, będę płakał nad książkami rachunkowymi, ale dziś nie chcę o niczym myśleć. Chodźmy się zabawić. Składając winę na nagły ból głowy Feliks wymówił się grzecznie od zaproszenia, pochylił się całując dłoń pani von Wierling i szybko wyszedł. Po wrzawie i powodzi jaskrawych świateł, jakie otaczały go przed chwilą, hotelowy pokój, oświetlony bladym płomykiem świecy, wydał mu się dziwnie mroczny i cichy. Siadł na łóżku i oparłszy łokcie na kolanach wsłuchiwał się w dźwięczące mu wciąż w uszach oklaski. Tak, to prawdziwy triumf. Maria jest naprawdę wielką artystką. Nieprędko pewno przyjedzie do hotelu. Garderoba jej pełna jest w tej chwili mężczyzn w wieczorowych strojach i koronkowych żabotach, oficerów w świetnych mundurach, dam w jedwabiach i perłowych naszyjnikach. Przypuszczalnie jest również król, wznosi szampanem toast na cześć Marii. Wyobraźnia podsuwała mu jej obraz: uśmiechnięta, szczebiocąca w swej kiepskiej, ale uroczej niemczyźnie, krąży wśród ogromnych koszy kwiatów, podaje dłoń do ucałowania. A on... on czeka na nią w posępnym hotelowym pokoju. Może tak właśnie będzie wyglądało jego nowe życie: czekanie, wieczne czekanie; coraz to nowe opery, pożegnalne przedstawienia, przyjęcia w garderobie. A on stale gdzieś obok, niewidoczny lub stojący dyskretnie w głębi, czeka... Ciążyły mu znużone powieki, irytowała cisza zalegająca pokój. W migotliwym blasku świecy chwiał się na ścianie jego ogromny cień jakby kołysany jakimś złowrogim powiewem. Zmęczonym gestem przesunął dłońmi po oczach. Czemu jej jeszcze nie ma? Czemu ci wszyscy ludzie nie zostawią jej w spokoju? Słyszeli jej głos - czy potrzebna im jeszcze jej obecność? Czy nie wiedzą, że ona należy do niego... do niego jednego? Uczucie nieprzezwyciężonej senności zmąciło mu myśli, zalało całą jego istotę, odruchowo wyciągnął się na łóżku i zapadł w sen. Obudził się wzdrygając się cały, jakby ktoś mu dzwonił nad samym uchem. Serce waliło w nagłym paroksyzmie strachu. Świeca wypaliła się, w porcelanowym lichtarzu pozostał tylko niekształtny, na wpół roztopiony ogarek. Była już noc, późna noc, a Marii wciąż nie ma... Uciekła. Nie, to niemożliwe. Jej rzeczy stoją na górze, sam je widział. Niepodobna, by je zabrano, podczas gdy spał. Nie, ona nie wyjechała. Wróciła, zobaczyła, że sPi i poszła do siebie na górę. W okamgnieniu znalazł się przed jej drzwiami, zapukał. Najpierw cicho, potem coraz głośniej, wreszcie gniewnie szarpiąc klamką i wołając ją P° imieniu. Ale odpowiedzi nie było, więc zbiegł na dół, do sieni wejściowej. - Gdzie ona jest?! - krzyknął potrząsając drzemiącym odźwiernym - Gdzie signorina? - Zbudzony nagle człowiek mrugał oślepiony światłem - Do stu diabłów, gdzie ona?! Wreszcie odźwierny odzyskał przytomność. - Wasza ekscelencjo... - Daj pokój. Mów, gdzie ona jest. Czy nie wróciła? - Signorina? Wyjechała. - Mówił to tak naturalnym głosem, jak o rzeczy wszystkim wiadomej, wszystkim poza tym jednym, osłupiałym, błędnie patrzącym mężczyzną. - Przed paroma godzinami. - A jej rzeczy? - Przysłała po nie, kiedy pan był w teatrze. Przyszło trzech ludzi... Ale Feliks nie chciał słuchać dłużej; przebiegł pędem sień, odryglował drzwi i wypadł na cichą, zasypaną śniegiem ulicę. Gmach opery, który parę godzin temu rzucał dokoła snopy światła, stał teraz po drugiej stronie placu, ciemny i martwy jak ruina wypalonego domu. Kiedy po omacku szukał tylnego wejścia, serce waliło mu w piersi jak młotem. Ale i to wejście było zamknięte. - Mario! Mario! - wołał waląc pięściami w drzwi; ale głos gubił się w ciemności, jakby pochłaniała go gęsta noc. Długo bił tak pięściami o drzewo, wykrzykiwał jej imię, rosła w nim ponura, wściekła złość. Dziewka! Znów go oszukała, znów uciekła! Jak starannie przygotowała tę ucieczkę. Jakże musiała śmiać się w duchu, kiedy wymawiał jej żartem zamiłowanie do sprytnych sztuczek i wybiegów! Wiedząc, że będzie próbował ją przechytrzyć, upewnić się, czy nie wyjedzie, czekała, aż on wyjdzie do teatru; a on umożliwił jej wprowadzenie tego planu w życie. Wreszcie dał za wygraną i nie czując nawet śniegu, który osypał mu ramiona, wrócił do hotelu. Półprzytomnie, machinalnym krokiem minął sień, wszedł po schodach do swego pokoju i rzucił się na łóżko. Gniew jego się wypalił. Czuł jakieś odrętwienie, był zbyt znużony, aby smucić się czymkolwiek lub chociażby skupić myśli. Wyjechała... - Wyjechała - powtórzył na głos. Mówił spokojnie, beznamiętnie, z lekkim odcieniem niedowierzania. - Wyjechała... Brzmiało to bardzo zwykle i nieodwołalnie. Śmierć też jest faktem zwykłym i nieodwołalnym. I Feliks zapadł w sen. Kiedy się obudził, było już późne popołudnie i tym razem odczuł przenikliwy, dojmujący ból. Spojrzenie jego natrafiło na małą statuetkę Najświętszej Panny. Ujął ją delikatnie w drżące dłonie. Ile musiało Mari kosztować zostawienie jej tutaj! Tak wielką wagę przywiązywała do tej fig^^ był to jej talizman, powierniczka najtajniejszych myśli. Całowała ją przed każdym przedstawieniem, a teraz zostawiła mu ją jako pamiątkę swej miłości. Wzburzonym umysłem miotały coraz bardziej gorączkowe myśli. Oto znów Maria poświęciła siebie, ale tym razem on nie przyjmie ofiary. Za parę godzin odjeżdża pociąg do Paryża; będzie na miejscu wcześniej niż ona, bo ona, tak jak Cecylia, boi się parowozu. Odda jej tę figurkę i... I już przebierał się w podróżne ubranie, dzwonił na służącego, kazał sobie przynieść rachunek, wydawał polecenia, by rzeczy jego dostarczono na dworzec. Niecierpliwił się, nie mógł usiedzieć na miejscu; nie będzie tu czekał ani chwili dłużej. Miał już wyjść z hotelu, gdy zapukano do drzwi. - Proszę! - zawołał z irytacją. Był to jakiś nieznajomy, przysadzisty, starannie ubrany mężczyzna w brunatnym dwurzędowym fraku: zdjął kapelusz, a wtedy ukazała się różowa łysa czaszka. - Pan do mnie? - spytał chmurząc się Feliks. - Słucham. - Sługa uniżony. Pozwoli pan, że się przedstawię. Jestem baron von Stulenheim z hanowerskiej ambasady. Oto mój bilet wizytowy. Pozwoli pan, że wejdę. - Boję się, że będę musiał odłożyć na inny raz przyjemność zawarcia z panem znajomości, ale, jak pan widzi, właśnie wyjeżdżam i ogromnie się spieszę. - Ja z kolei obawiam się, że będzie pan musiał odłożyć swój wyjazd - odparł z nienaganną uprzejmością ambasador. - Rzecz w tym, proszę pana, że nie wyjedzie pan z Drezna. I zanim Feliks zdołał wykrztusić choćby słowo, podjął tym samym, wyszukanie uprzejmym tonem: - Czy mógłbym zaproponować, abyśmy siedli? Łatwiej rozmawia się w pozycji siedzącej niż stojąc, nieprawdaż? - Czy to jakiś żart? - spytał przez zaciśnięte zęby Feliks. Baron odpowiedział życzliwym uśmiechem. - Istotnie, można by tak przypuszczać, ale mogę pana upewnić, że jest inaczej. - Chłodne, okrągłe jak paciorki oczy dziwnie kontrastowały z wesołymi dołeczkami w różowych, gładko ogolonych policzkach. - Proszę się nie fatygować i nie próbować dzwonić na służbę. Nikt i tak we przyjdzie, już ja się o to postarałem. Niech pan także nie próbuje zbiec: na korytarzu trzyma straż dwóch barczystych, a bardzo głupich fagasów. Oczywiście - dorzucił opadając na krzesło - mógłby pan skoczyć z okna, ale zbyt dobre mam mniemanie o pańskim zdrowym rozsądku, bym mógł a za- uwierzyć, że zechce pan próbować tak śmiesznych sposobów. Żad kobieta nie jest warta życia ludzkiego. Czy mógłbym ponownie proponować, by zechciał pan usiąść? Krępuję się siedzieć, podczas ed pan stoi. - Nie mam zamiaru siadać - wyrzucił z siebie Feliks - i żądam - Wyjaśnień. - Z pełnym współczucia zrozumieniem baron pokiwał głową, po czym odchylił się do tyłu i splótł pulchne dłonie na pokaźnym brzuszku. - Otóż i one. Tu, w tej kieszeni, znajduje się opatrzone moim podpisem pismo żądające pańskiego natychmiastowego aresztowania. Czy życzy pan sobie je obejrzeć? - Aresztowania? - w głosie Feliksa zabrzmiała groźba. - Zbyt długo przeciąga się już ta farsa. Jestem zmuszony prosić pana, by zechciał pan natychmiast opuścić ten pokój, w przeciwnym bowiem razie... - Co w przeciwnym razie? - zagadnął nieproszony gość ze spokojem, który mógł doprowadzić do pasji. W tym krąglutkim człowieczku o dziecinnej twarzy było coś twardego jak granit. Przez chwilę nie spuszczał z Feliksa swych podobnych do paciorków oczu, a nie doczekawszy się odpowiedzi ciągnął dalej: - Jak więc wspomniałem, jestem w posiadaniu pisma domagającego się pańskiego aresztowania. - Na jakiej podstawie? - Najgroźniejszej i najtrudniejszej do zbicia: na podstawie podejrzenia. Po czym z całym spokojem zaczął wyliczać wysuwane przeciw Feliksowi zarzuty: był zatem podejrzany o rewolucyjne skłonności i domniemany zamiar wzniecenia na terenie Hanoweru politycznych zamieszek. Feliks oczywiście przyjął słowa nieznajomego drwiącymi okrzykami i groźbami zemsty, ten jednak nie tracił cierpliwości, lecz z tym dobrodusznym uśmiechem i zaplecionymi na brzuchu dłońmi pozwolił mu się wygadać. - Ma pan najzupełniejszą rację - odezwał się w końcu. - Oskarżenia te nie są na niczym oparte i wprost śmieszne. Ponieważ jednak pochodzą ode mnie, nie można ich zlekceważyć (oto jedna z niewielu korzyści, jakie daje stanowisko ambasadora) i nim zdoła pan udowodnić, że są one mylne, upłynie pewien czas, powiedzmy - co najmniej trzy tygodnie. Popełnił pan, drogi panie, błąd spotykając się przy kieliszku ze znanymi politycznymi agitatorami w pewnym ustronnym szynku. Z osłupieniem Feliks uprzytomnił sobie, jakie wnioski musiano wyciągną z jego niewinnej wizyty u Wagnera. Jeśli jeden artysta muzyk zajmuje s polityczną działalnością, czemużby drugi nie miał robić tego samego? Kto uwierzy, że wyłącznie dla omówienia spraw zawodowych wchodził tylnym drzwiami do tego zakazanego szynku, podając umówione hasło? Miiosc niejeano ma imię Z.OC7 Baron milczał teraz jak gdyby po to, by dać mu czas do namysłu, a po dłuższej chwili podjął przerwany wątek. - Cała bieda w tym, że rewolucjoniści zawsze spotykają się w publicznych lokalach, a właściciele tych lokali to urodzeni donosiciele. Tych, co nie mają owej żyłki, można do tego nakłonić albo spowodować, by zmienili zawód. Obrzuciwszy Feliksa bacznym spojrzeniem baron doszedł do wniosku, że czas już zaprzestać gróźb i oskarżeń; zaczął natomiast ponownie namawiać g0/ by usiadł, i tym razem Feliks uległ. - Może zamierza pan odwołać się do króla? - ciągnął z pełną słodyczy troskliwością. - Wszystkim wiadomo, jakimi względami otacza pana jego królewska wysokość. Nieszczęściem, jak to panu wiadomo, dziś rano król wyjechał do Monachium. - No dobrze - Feliks uznał swoją porażkę. - Czegóż pan zatem chce? - Proszę mi dać słowo, że w ciągu dziesięciu dni nie będzie pan próbował opuścić Drezna; następnie chciałbym, aby zjadł pan ze mną obiad. Jestem człowiekiem samotnym i pańskie towarzystwo sprawi mi prawdziwą przyjemność. Kiedy zaś Feliks wahał się widocznie, gość dodał ze szczerą, niemal ojcowską serdecznością: - Proszę mi wierzyć, że nie pozostaje panu nic innego: musi pan przyjąć moje zaproszenie. Jako ostatni argument dodam jeszcze, że kucharza mam doskonałego, i sądzę, że ugotowany przez niego obiad nie będzie panu niemiły. Rzecz dziwna (Feliks przyznał to sam przed sobą, acz niechętnie), że stało się tak istotnie. Obiad podano w prywatnej jadalni pana ambasadora, uroczym, wesołym pokoju w stylu rokoko, który przeważał wśród drezdeń-skich rezydencji. Na suficie można tu było oglądać kędzierzawe amorki igrające pośród nieprawdopodobnie lazurowego nieba, ponad drzwiami zaś - powabne nimfy tańczące w równie nieprawdopodobnym lesie. Stół znajdował się opodal kominka i jasne płomienie zapalały w kieliszkach wina to rubinowe, to znów bursztynowe iskry. Początkowo Feliks, jak przystało aresztowanemu więźniowi, milczał uporczywie jak gbur, jednakże w ciągu posiłku coraz trudniej przychodziła ttiu nieuprzejmość w stosunku do tak miłego i grzecznego dozorcy. Gniew jest męczącym stanem duszy, jeśli chcemy go podtrzymywać przez dłuższy czas' toteż i Feliks poczuł się niebawem zmęczony. Doskonałe wina pana ambasadora dopełniły reszty i wreszcie ogarnęła go jakaś rezygnacja: ostatecznie za dziesięć dni zastanie jeszcze Marię w Paryżu. ~ Pozwolę sobie powinszować waszej ekscelencji: obiad był istotnie Wyśmienity - powiedział w formie wstępnego kroku do zawarcia pokoju. Baron przyjął to oświadczenie ze wzruszającą, dziecinną niemal radością - Widzi pan, drogi panie, w takiej jak nasza ambasadzie nie ma właściwie nic do roboty, a ludzi zatrudniamy całe mnóstwo. Gdyby ambasador nie znalazł sobie jakiegoś sposobu zajęcia myśli i wypełnienia wolnego czasu, oszalałby chyba. Ja, kiedy nie śpię, większość czasu poświęcam na obmyślanie posiłków oraz na ich trawienie. Pociągnął z zastanowieniem łyk wina z kieliszka, zatrzymał je przez chwilę w ustach, wreszcie przełknął z żalem. - Rozkosze stołu to bodaj ostatni rodzaj rozkoszy, jakie pozostają człowiekowi - podjął z melancholijnym westchnieniem - ale mnie, niestety, one jedne są dozwolone. Nie niosą z sobą, tak jak miłość i inne młodzieńcze, burzliwe wzruszenia, krótkotrwałych wzlotów i upadków w otchłanie rozpaczy, dają natomiast dobre samopoczucie i skłaniają człowieka do filozofii. Wszyscy wybitni filozofowie od Platona do Montaigne'a byli smakoszami. W ciągu tego wybornego obiadu Feliks zapoznał się z poglądami swego gospodarza na kuchnie różnych narodów, prawidłowy sposób rozpoznawania bukietu wina oraz na Francuzów jako takich. - Ten naród ma niezawodne wyczucie tego wszystkiego, co, choć nie przynosi pożytku, dodaje uroku i czyni życie rozkosznym. Robią najlepsze wina, malują najbardziej zachwycające nagie piękności, piszą piękne wiersze. Gdyby tak jeszcze przestali produkować Napoleonów, urządzać rewolucje i nienawidzić swoich sąsiadów, byliby najcudowniejszym narodem świata. Przy deserze baron poinformował Feliksa, że jest żonaty. - Moja żona to urocza kobieta: umysłowość dziecka, figura grenadiera, głos niczym ptaszęcy szczebiot. Nie mówi nigdy nic, czego warto by słuchać, ale mówi to płynnie i uroczo. Ma złote serce i niemało dowcipu. Swego czasu byliśmy w sobie namiętnie zakochani, ale małżeństwo uleczyło nas z tego niebezpiecznego stanu ducha. Podniósł kieliszek do ust i w zamyśleniu pociągnął znowu łyk szampana. - To prawda - mówił zwilżając językiem wargi - muszę stwierdzić, ze małżeństwo to niemal najpewniejsza kuracja z miłosnej choroby. Jeśli nie może pan przestać myśleć o kobiecie, jeśli na samo dotknięcie jej dłoni serce zamiera w piersi, a widok jej łona wprawia pana w stan fizycznego szaleństwa - z całego serca radzę się z nią ożenić. Widzi pan, drogi przyjacielu, miłość to chorobc nerwu wzrokowego; dotknięci nią, widzimy rzeczy nie istniejące. Starczy pai miesięcy, a co najwyżej paru lat małżeństwa, a łuski opadają z oczu, widzimy ( kobietę taką, jaką jest w istocie, i zostajemy uleczeni z własnej głupoty. U tymczasem przejdzie ten sam proces stopniowego rozczarowania i wkro oboje odzyskacie rozsądek. Moja żona ma dobry zwyczaj podejmował Miłość niejedno ma imię 291 częstych i długich podróży, a kiedy powraca, jestem dla niej najbardziej oddanym i uważającym małżonkiem; po czym, w parę dni później, ja znajduję jakieś nie cierpiące zwłoki powody, które każą mi udać się do mojego dostojnego władcy, jego królewskiej wysokości króla Hanoweru. Żegnamy się ze łzami w oczach, wyjeżdżam i w ten sposób nasze małżeństwo ma szansę przetrwania do końca naszych dni. Siedzieli tak przy ogniu, rozmawiając i delektując się poobiednim likierem, gdy nagle Feliks zwrócił się do barona. - Czemu pan to zrobił? - spytał. - Czemu zadał pan sobie tyle kłopotu, aby zatrzymać mnie w Dreźnie? Ambasador zwlekał przez chwilę z odpowiedzią. - Ze względu na naszego wspólnego przyjaciela, Karola Klingemanna. - Podejrzewałem, że to jego robota. - I miał pan rację. Znam go dość dobrze, by wierzyć w szlachetność jego intencji, kiedy zaś zaszczycił mnie dokładniejszymi wyjaśnieniami, nabrałem co do tego pewności. - A skąd ten termin dziesięciu dni? - W głosie Feliksa nie było już urazy, tylko ciekawość. - Pan Klingemann był zdania, że dziesięć dni zastanowienia starczy, by odzyskał pan jasny sąd o rzeczach. Feliks powstał, aby się pożegnać. - Pisząc do niego zechce pan poinformować go, że gardzę nim i nienawidzę, i nie chcę nigdy więcej oglądać go na oczy. Starał się powiedzieć to odpowiednio wrogim tonem, ale wyobraźnia podsunęła jego oczom jowialną twarz Karola i poczuł, że uraza już w nim wygasa; rzeczywiście, nie wierzy w skuteczność nauk, woli działać. A to łotr! - Zastanowiwszy się sądzę, że sam do niego napiszę - rzekł po chwili. - Oczywiście. To słuszna myśl. - I baron z uśmiechem odprowadził swego więźnia do drzwi. Następnych parę dni Feliks spędził samotnie. Oczekując stale na Marię przywykł do samotności, ale teraz było to inne osamotnienie. Nie czekał na nikogo i na nic, żył tak, jakby czas się zatrzymał. Ogarnęła go jakaś dziwna apatia, która była reakcją na całe tygodnie zbytniego natężenia i zamętu uczuć. Opuściła go też zupełnie ochota wyjazdu z miasta; dał słowo i bez trudu przychodziło mu go dotrzymać. Chodził teraz na długie spacery, czytał, a nawet modlił się. Nie była to gorąca, namiętna modlitwa, raczej szept, idąca z głębi serca prośba o pomoc. Wieczorami odwiedzał ambasadę, miał bowiem poczucie, że baron go wyczekuje. mu irrnp - Melduję się memu dozorcy - mawiał z uśmiechem. - Rozumiem, że to konieczne. Gospodarz zaprzeczał twierdząc, że wcale się go nie spodziewał, ale potem okazywało się, że przewidując zjawienie się Feliksa kazał już nakryć do stołu na dwie osoby. Wieczory spędzane w miłej rokokowej jadalni stały się niebawem dla obu niekłamaną przyjemnością. Baron von Stulenheim, człowiek inteligentny i wykształcony, jak większość ludzi inteligentnych, w zaraniu życia był idealistą, w wieku dojrzałym stał się cynikiem, teraz zaś, na starość, skłaniał się ku pogodnej filozofii. - Jedną ze smutnych stron życia - wywodził melancholijnie pewnego wieczoru, gdy ze smakiem zjadali wyborną galantynę z bażanta - stanowi to, że człowiek tak długo musi patrzeć na własne umieranie. A jest to przejmujący widok, tak jakby ktoś szedł za swoim pogrzebem. I właśnie wtedy, kiedy zaczynamy już pojmować, jak należy rozegrać wielką grę życia, stajemy się za starzy, aby wykorzystać nabytą wiedzę. - Tu popił kęs bażanta starym, łagodnym w smaku winem i westchnął głęboko. - Faktem jest, że na wiele lat wcześniej, nim złożą cię jako trupa do grobu, jesteś już trupem chodzącym. I to najbardziej człowieka przygnębia. Feliks próbował go pocieszać, ale baron powstrzymał go ruchem ręki. - Ja, dzięki Bogu, nie wyzbyłem się jeszcze kilku słabostek i te mi dotrzymują towarzystwa, ale starość ludzi cnotliwych musi być naprawdę straszna. Niech pan sobie wyobrazi wieczność spędzaną w chrześcijańskim raju; na samą myśl o tym dreszcz mnie przebiega. Mahomet miał na ten temat już dużo bardziej interesujące pomysły: cztery dziewice hurysy, które u wejścia do raju czekają na każdego z jego wyznawców - to myśl genialna. Cóż za miłe przyjęcie! Dlatego też mahometanie, w przeciwieństwie do chrześcijan, umierają, że tak powiem, chętniej. Zazwyczaj jednak ten krągły człowieczek nie okazywał przy stole takiego przygnębienia. Z natury był wesoły, posiadał przy tym niewyczerpany zapas pieprznych anegdotek dotyczących ludzi, których znał, i miejscowości, w których bywał. Wieczory schodziły im szybko. Pewnego dnia urwał wpół zdania i spoglądając na gościa spon. kieliszka rzucił: - Stwierdzam z przyjemnością, że wygląda już pan o wiele lepiej. Oczy rozjaśniły mu się łagodnym, pełnym zadumy i zrozumie uśmiechem, a na okrągłej twarzy o nieokreślonym wieku odbiło się, własci ludziom starym i samotnym, tajemne pragnienie serdecznych zwierzei - Co pan dziś robił, panie Feliksie? - zapytał cicho. Miłość niejedno ma imię. 293 Feliks wzruszył ramionami. - Nic szczególnego. Myślałem. - To zdecydowanie przykre zajęcie, nie sądzi pan? Dlatego właśnie tak wielu ludzi unika go za wszelką cenę. A o czym, jeśli wolno spytać, pan myślał? Feliks wpatrzył się w swój kieliszek; wahał się. - Jeśli chce pan koniecznie wiedzieć - powiedział wreszcie - myślałem o żonie. Zastanawiałem się, czy zachowałem się w stosunku do niej, jak należy. - Tęskni pan za nią, prawda? Feliks kiwnął głową, a ambasador ciągnął zachęcająco: - Proszę, niech pan mówi dalej. Spowiedź to rzecz zbawienna dla duszy. Katolicy zrozumieli to doskonale i mają teraz podwójną przyjemność: najpierw grzeszą, a potem mają okazję opowiadać o tym. - Tak, tęsknię za nią - powiedział bardzo cicho Feliks. - Tęsknię za nią okropnie. Tego wieczoru więcej już o tym nie rozmawiali. Baron pojął, że w Feliksie zachodzi jakaś głęboka przemiana, że analizuje swoje uczucia, spełniając powoli przepowiednię Karola o odzyskaniu zdrowego rozsądku. Czuł przy tym, że zaczyna ich łączyć jakaś więź wzajemnego zaufania, i nie chciał jej niepotrzebnie wystawiać na próbę. Wdał się zatem w dłuższy wywód na temat zawiłości uczuć ludzkich i ich zgubnego wpływu na ludzkie postępowanie. Późno już było, kiedy Feliks wrócił do hotelu. Wśród głuchej zimowej nocy Drezno wyglądało jak jakieś bajeczne miasto, całe z prześwietlonego księżycem śniegu i srebrzystego milczenia. Na purpurowo-czarnym niebie migotały bardzo jaskrawe gwiazdy niby zamarzłe świetliki. Idąc przez pusty plac Teatralny Feliks słyszał, jak śnieg skrzypi mu cicho pod butami. Wszedł do pokoju, rozebrał się machinalnie i położył do łóżka. Sen jednak nie nadchodził. Długie godziny przeleżał tak bez ruchu z rękami zaplecionymi na karku. Spojrzenie jego padło znowu na małą figurkę Najświętszej Panny. Osiem dni już mijało, odkąd Maria odeszła zostawiając tę figurkę jako dowód swojej miłości. Ale czy była to rzeczywiście miłość? Nareszcie zdobył się na odwagę i spojrzał śmiało w oczy myślom, które dotąd rozpaczliwie od siebie odsuwał. Tak, to była miłość. Pewien typ miłości. Palącej jak ogień, wyczerpującej, w ostatecznym wyniku niszczącej. Tylko prawdziwa miłość potrafi ostać się ogniowej próbie czasu, a oni spędzili ze sobą zaledwie parę tygodni. Ileż zadrażnień, ile zamętu przeżyli w ciągu tego niedługiego okresu! Nie, ta miłość by nie przetrwała, nie mogła przetrwać, śliczna twarzyczka Marii zacierała się już w jego pamięci, gdy tymczasem twarz Cecylii występowała coraz wyraźniej. Namiętność przechodzi przez Serce jak huragan: wstrząsa nim, zostawia po sobie gruzy, ale mija. Oni tylko 294 Miłość niejedno ma imię pragnęli siebie wzajem i jak niezliczone rzesze kochanków czyniły to przed nimi - okłamywali się nazywając pożądanie miłością. Ale poza pożądaniem jest jeszcze inne uczucie; uczucie, które obejmuje nie tylko ciało, ale i umysł serce, duszę. Poza pożądaniem, jak słońce poza zasłoną chmur, pali się niezmiennym blaskiem prawdziwa, trwała miłość, która łączy dwie ludzkie istoty nie tylko na to życie, ale na całą wieczność. Nagle zaczął myśleć o tej Cecylii, o której już niemal zupełnie zapomniał. 0 strojnej frankfurckiej pannie, kształcącej się na dobrą Hausfrau, pilnie sprawdzającej paluszkiem jakość każdego sera. O pilnej uczennicy, kaleczącej bezlitośnie Mozartowskiego menueta. O narzeczonej, co oddała mu czyste serce 1 niewinne ciało. O wesołej, targującej się zawzięcie młodej pani domu, która w jego diisseldorfskim gabinecie z widokiem na Ren zawieszała kolorowe zasłony. O tym, jak na szwajcarskiej łące leżał z głową na jej kolanach, a ona słyszała tajemniczy głos nakazujący im jechać do Lipska. A teraz ją utracił. Baron von Stulenheim był szczerze zdumiony, kiedy Feliks wpadł z rana do jego gabinetu; był to duży pokój, obity zielonym brokatem, z marmurowym popiersiem jakiejś dawno zmarłej księżniczki o ptasiej twarzy na marmurowym gzymsie kominka. Mozaikowa posadzka wysłana była kwiecistym dywanem, a ściany zawieszone bladymi, pastelowymi portretami. - Proszę, proszę, niech pan siada. - Ambasador skinął ku niemu zza swego imponującego biurka. - Skończyłem właśnie wydawać dyspozycje dotyczące dzisiejszego obiadu i zastanawiałem się, jak u licha mam spędzić resztę dnia. Podczas gdy mówił, bystre jego oczki spoczywały badawczo na twarzy Feliksa, noszącej wyraźne ślady zmęczenia. - Wygląda pan tak, jakby pan przez całą noc oka nie zmrużył. Co się stało, drogi chłopcze? Cecylia? - zaryzykował. - Nie mogę przestać o niej myśleć - przyznał się Feliks. Widać było, że cierpi. - Nie może pan przestać o niej myśleć - oświadczył rzeczowo baron - po prostu dlatego, że pan ją kocha. W chłodnym porannym świetle wydawał się wyjątkowo blady, a jego okrągła twarz pokryta była siecią krzyżujących się zmarszczek. Feliks ze zdumieniem uprzytomnił sobie, że jego przyjaciel jest już bardzo starym człowiekiem. - Nigdy pan jej nie przestał kochać - dodał baron. - Tak mi mowtf Karol Klingemann, i miał rację. - Jak więc mogłem ją tak bezwstydnie zdradzić? - wyrzucił z siebie Feliks, sam siebie chłostając tymi słowami. - Miłość niejedno ma mnę Ambasador uśmiechnął się swym mądrym, wyrozumiałym uśmiechem. - Naprawdę zdradzić może tylko serce, a pana serce było zawsze wierne. - No, a Maria? - dopytywał się gniewnie Feliks, w głosie jego drżał wyrzut sumienia. - Co z Marią? - Ot, po prostu przygoda, jak to się mówi - rzekł baron, niedbale machnąwszy ręką. - Nic więcej. Pozbawiony znaczenia epizod, przelotne szaleństwo; Francuzi mają na to dobre słowo: bagatelle. Przez parę tygodni całował pan omyłkowo inną kobietę, spał pan omyłkowo w innym łóżku. Nic się strasznego nie stało. Niech pan żałuje tego, oczywiście, niech pan żałuje z całego serca, ale niech pan o tym nie zapomina. Kiedy będzie pan, jak ja, starym człowiekiem, będzie pan wspominał ten epizod z niejaką przyjemnością. Oparł brodę na ręku i przez chwilę pocierał ją w zadumie. - Doprawdy powinien pan być wdzięczny Opatrzności za tę krótkotrwałą przygodę. Po pierwsze, dała ona panu wiele rozkoszy, a po wtóre, uprzytomniła panu coś, o czym był już pan niemal zapomniał: że ma pan cudowną żonę i że ją pan kocha ogromnie. Występek miewa czasem tak dobroczynne skutki. - Pochylił się ku niemu opierając się łokciem o biurko. - Co zamierza pan po wyjeździe z Drezna? - Wracam do Lipska - odparł ze spokojem i stanowczością Feliks - i przystępuję do wykonania Pasji. - Pasjil\ - wykrzyknął zdumiony baron. - Jakiej znów Pasji? Proszę, niech mi pan coś o tym powie. Feliks opowiedział więc o tym, jak odnalazł rękopis Pasji, i o oporach, jakie wzbudził projekt jej wykonania; potem urwał i spojrzał w zamarznięte okna. - Szczerze mówiąc, nie wiem, jak sobie dam z tym radę - powiedział. - Może się znowu nie udać, ale wiem jedno: poświęcę na to resztę życia; w przeciwnym razie nie zaznałbym spokoju. -1 znów spojrzał na ambasadora, a w jego wzroku malowało się napięcie i udręka. - Proszę powiedzieć mi, ekscelencjo, jak powinienem zachować się wobec Cecylii. Czy myśli pan, że ona mi przebaczy? W głosie jego zabrzmiał taki niepokój, że starszy pan uśmiechnął się lekko. - Mój drogi przyjacielu, kobiety przecież to uwielbiają. Jest to cecha tak właściwa ich naturze, że niektóre z nich wiążą się na całe życie z jakimiś łajdakami i niepoprawnymi pijakami dla samej przyjemności przebaczania im raz po raz. - Więc co mam robić?! - zawołał miotany niepewnością Feliks. - Jechać do Frankfurtu, opowiedzieć jej wszystko i błagać o przebaczenie? Baron zareagował na ten pomysł wymijającym, nie pozbawionym rezerwy ruchem dłoni. .iviaunc riicjeuno ma imię - Mówić kobiecie, a zwłaszcza własnej żonie, całą prawdę to rzecz zawsze nieroztropna. Inna sprawa - dodał z westchnieiem - że jest pan człowiekiem tak impulsywnym, obcym wszelkiej dyplomacji... że i tak pan jej to wreszcie powie. W każdym razie niech się pan nie poniża, niech jej pan nie błaga o przebaczenie: kobiety nigdy nie należy o nic błagać. To niegodne mężczyzny. Poza tym będąc z natury przekorną, gotowa odmówić tylko po to, by nie spełnić tego, o co pan ją błaga. - Nie - ciągnął dalej, gładząc się po brodzie - moim zdaniem trzeba napisać do niej długi i serdeczny list, który by zawierał niewiele szczegółów, natomiast dużo zapewnień gorącej miłości. Ona odczyta go zgodnie z najgłębszymi pragnieniami swojego serca i zjawi się natychmiast. Zapamiętaj pan moje słowa: przebaczy ci, choćbyś tego nie chciał. Feliks wrócił niebawem do hotelu, udał się do swojego saloniku, zasiadł przy biurku i zaczął pisać: „Najdroższa! Ze wstydem i rozpaczą chcę ci wyznać, jak bardzo cię kocham i tęsknię, jak bardzo mi ciebie brak. Jestem winny. Błagam cię, przebacz..." Tu urwał. Ambasador ostrzegał go, że błagać to rzecz niegodna mężczyzny. Ale do diabła z godnością! Napisze jej prawdę, całą prawdę i będzie ją błagał o przebaczenie. W miarę jak zapisywał stronice, spowiadając się jej ze swych wątpliwości, pragnień, wyrzutów sumienia, było mu coraz lżej na sercu. Pisał to wszystko, o czym tylekroć chciał jej opowiedzieć, a co zamilczał. „Czuję się dziś jak człowiek, który obudził się ze złego snu. Nie mogę uwierzyć, że to ja tak postępowałem, tak mówiłem. Nie wiem, czy mi przebaczysz. Jeśli nie, nie będę się skarżył. Będę szedł sam swoją drogą, aż do końca. Ale jedno muszę zrobić: wrócę do Lipska i spróbuję jeszcze raz..." Zdumiony odgłosem szybkich kroków przestał pisać. Obrócił głowę i w drzwiach ujrzał Cecylię w podróżnym stroju; biegła ku niemu. - Przebacz mi, Feliksie, proszę cię! Nie wiedziałam, nie rozumiałam... Przez długą chwilę nie mogła powiedzieć nic więcej, tuliła się tylko, łkając w jego ramionach jak dziecko. Próbował unieść jej twarzyczkę do góry, prosić ją o przebaczenie, ale ona nie słuchała; z głową na jego piersi szeptała dalej bezładnie: - To nie ty byłeś winny, to ja... Dopiero rozstanie otworzyło mi oczy. Przekonałam się, że nie mogę żyć bez ciebie... Zobaczysz, kochany, będę teraz dobrą żoną, taką żoną, jakiej ci potrzeba. Nie będziemy się już nigdy rozstawać. Gdzie ty zechcesz pójść, pójdę i ja, zrobię wszystko, co zechcesz. Zobaczysz, kochanie, razem na złe i na dobre. Na zawsze... Księga trzecia U kresu wędrówki IX Było to jasne i mroźne niedzielne popołudnie; w górze wisiało grudniowe niebo tak błękitne jak w czerwcu, a śnieg na wieży kościoła Sw. Tomasza iskrzył się w słońcu jak kryształ. Ukośne promienie rzucały na podłogę gabinetu jak gdyby żółty dywan. W domu panowała cisza i bezruch, owa cisza właściwa niedzielnym popołudniom, kiedy to wydaje się, że czas stanął. Siedzieli obok siebie na pokrytej zielonym suknem sofie tak blisko, że ciała ich niemal się dotykały. Ona, w białym szalu dostojnie skrzyżowanym na brązowym staniku sukni, z nieruchomą twarzą, pochylona była nad szyciem; on, w smokingu, spoglądał na przemian to na nią, to na ogień, jakby wciąż nie mogąc uwierzyć, że oto jest znów w domu, obok niej. - Czy wiesz, że to już cztery dni, jak wróciliśmy? - spytał przerywając milczenie. Nie patrząc na niego skinęła głową, a on ciągnął dalej: - Chciałbym, żeby dzieci już tu były. Brak mi ich bardzo. - Sprowadzimy je, skoro tylko będzie można - powiedziała nie odrywając się od pracy. - Tymczasem lepiej, że są tam. - Może i dla ciebie byłoby lepiej tam zostać - odezwał się cicho i z obawą w głosie. - Czy jesteś pewna, kochanie, że chcesz razem ze mną brać udział w tych tarapatach? Walka może być długa i ciężka i nie wiadomo, jak się skończy. Próbowałem już przecież raz i nie udało się. - Ale teraz ja jestem przy tobie. - Cecylia odgryzła nitkę. - We dwoje ludzie są silniejsi. - A co będzie, jeśli przegramy sromotnie? Spokojnie nawlokła igłę. - Będziemy próbować gdzie indziej. Może w Berlinie. Potrząsnął głową. - Nie, Cecylko. Jeśli nie uda się nam, będziemy zbyt zmęczeni; nie pozostanie nam wtedy nic innego, tylko zaszyć się w jakiś kąt i zapomnieć o wszystkim. Przez pewien czas myślałem o Berlinie; nic z tego nie będzie; przeszkody byłyby tam równie duże, a może nawet większe. Cała moja rodzina zostałaby wciągnięta w tę walkę, ucierpiałoby mnóstwo osób. Nie, najdroższa, możemy to zrobić tylko w Lipsku albo nigdzie. - Masz rację - odparła zbierając szycie. - Tu jest nas tylko dwoje, znamy miejscowe warunki i mamy wciąż jeszcze paru przyjaciół. - Boję się, że i tych niewielu utracimy, nim dopniemy celu. Wiedział, że najokropniejsza w czekającym ich starciu będzie dla niej utrata przyjaciół. Rozkoszowała się dotąd swoją „popularnością", wyprawami po zakupy razem z Elzą, żoną burmistrza, i posiedzeniami Dobroczynnego Stowarzyszenia Pań. - Dlatego właśnie - ciągnął kładąc rękę na jej kolanie - musisz mieć zupełną pewność, czy chcesz angażować się razem ze mną w tę walkę. Ona jednak nie dała mu skończyć. - Jeśli powtórzysz to jeszcze raz, przestanę... przestanę cię w ogóle kochać - zagroziła patrząc na niego pełnym miłości wzrokiem. - Powiedziałam ci już, że chcę być z tobą. Nie blisko ciebie, ale z tobą. Jeśli padniemy - tu wyprostowała się mężnie - padniemy z bronią w ręku. Usłyszawszy tę bojową metaforę Feliks uśmiechnął się. - Mówisz tak, jakby chodziło o bitwę pod Trafalgarem. - Jak walka, to walka - odparła zapalając się. - Musimy w niej zwyciężyć. I nie chcę, żebyś się śmiał ze mnie. - Ależ nie śmieję się z ciebie - zaprzeczał, choć zmarszczki w kącikach oczu zadawały kłam jego słowom. - Więc z czego się śmiejesz? - Z niczego. W ogóle się nie śmiałem. Chodź do mnie i siadaj tutaj. Odłożyła szycie na kanapę i siadła mu na kolanach. - Tak właśnie mawiał mój dziad: „Kiedy nie będzie innego wyjścia, padniemy z bronią w ręku". Ujrzał ją nagle jako małą dziewczynkę w haftowanych majteczkach i z warkoczykami, jak przysłuchuje się słowom dziadka, wbija je sobie w pamięć. - Nie sądzę, aby do tego doszło. - Wybuchnął serdecznym śmiechem. - Nie będziemy chyba musieli używać broni. Mam jednak przeświadczenie, że walka będzie bezwzględna. - A może będzie inaczej - powiedziała siląc się na optymizm. - Byliśmy tu po powrocie tak miło przyjmowani. - To prawda. Bardzo miło. On sam zdumiony był serdecznością tego przyjęcia i stwierdził, że nic tak nie zapewnia popularności jak rola syna marnotrawnego. Herman Schmidt promieniał radością. - Miasto było bez pana, panie dyrektorze, jak nie to samo. I orkiestra inaczej grała niż pod pana batutą. W czasie pierwszej próby wszyscy członkowie orkiestry powstali na jego widok i witali go owacyjnie. Ale najbardziej wzruszający był hołd, jaki złożyli mu studenci; znalazł na swoim biurku kwiaty i wąskie, wysłane aksamitem pudełko, zawierające dyrygencką pałeczkę. - Nawet członkowie rady okazali mi niemal życzliwość - powiedział - z wyjątkiem Krugera, który nienawidzi mnie tak jak dawniej. - On wszystkich nienawidzi. Elza opowiadała mi, że kiedyś przy obiedzie oświadczył, że z Lipska trzeba wygnać wszystkich żydów i katolików. - Wiem. Krzysztof mówił mi o tym. On Krugera uważa w pewnym sensie za wariata; tacy ludzie wszędzie się zdarzają. Ale pozostali członkowie rady robili wrażenie zadowolonych z mojego powrotu, a Krzysztof wygłosił, jak to on, uroczystą mówkę. - Roześmiał się, ale po chwili westchnął: - Boję się jednak, że wszystko to się zmieni, gdy się dowiedzą, że w sprawie Pasji chcę postawić na swoim. To im się na pewno bardzo nie spodoba. - Trudno. Wszystkich nie sposób zadowolić. - To prawda - odparł, a oczy znów mu rozbłysły uśmiechem. - Są ludzie, których wrogość jest niemal zaszczytnym wyróżnieniem. - Nawiasem mówiąc, jak chcesz to przeprowadzić? Co zamierzasz na początek? Spojrzał na nią, po raz nie wiadomo który uderzony jej zmysłem praktycznym. No tak, była córką świątobliwego pastora marzyciela, ale zarazem i wnuczką wielkiego potentata handlowego o twardej ręce i jasnej myśli. - Szczerze mówiąc, nie wiem jeszcze dokładnie - wyznał z pewnym zawstydzeniem. - Im więcej myślę o Pasji, tym bardziej przytłacza mnie perspektywa trudności związanych z jej wykonaniem. Potrzeba przecież orkiestry, solistów, chórów, ludzi, którzy je będą ćwiczyć. To gigantyczne przedsięwzięcie. - Dlatego właśnie, jeśli chcemy zwyciężyć, musimy wszystko przedys kutować i poczynić plany. - Aby nie paść z bronią w ręku. - Złośliwy przycinek nie odniósł żadnego skutku. Cecylia siedziała zamyślona, ze ściągniętymi brwiami. - Mam pewną myśl - zaczął z wahaniem. - Będę grał fragmenty Pasji w przerwach, jakie robimy podczas prób; są to krótkie, dziesięciominutowe przerwy, ale myślę, że członkowie orkiestry nie oprą się pięknu tego "utworu. Mogliby podpisać petycję skierowaną do rady opiekuńczej i... Urwał, bo Cecylia potrząsnęła głową na znak stanowczej dezaprobaty. - Czy to nie będzie dobrze? - Zupełnie niedobrze - odparła pochylając się ku niemu i wichrząc mu palcami włosy. - Zapominasz, kochanie, że to ludzie biedni, którzy pensję przeznaczają na jedzenie, na buty dla dzieci. Ty nigdy nie myślisz 0 pieniądzach, bo masz ich dosyć, ale biedni nie myślą o niczym innym. Słuchając, jak grasz im Pasję, będą myśleć o swoich kłopotach; poza tym nigdy - nie ośmieliliby się wystąpić przeciw radzie, nawet gdyby sam Bóg wszechmogący był autorem twojej Pasji. Skutek byłby tylko jeden: miałbyś znów radę przeciwko sobie. - Może masz i rację. Tak, na pewno miała rację; przyznawał to zarazem z zachwytem i niechęcią: zachwytem napełniała go myśl o tak przezornym i trzeźwym sojuszniku, niechęcią - świadomość, że sam okazuje się tak niepraktyczny i bezmyślny. - Cóż zatem proponujesz? - spytał. - Jeszcze nie wiem - odparła nie patrząc na Feliksa; potem zdjęła rękę z jego głowy i charakterystycznym dla siebie gestem głębokiej zadumy oparła palce o brodę. - Tymczasem zajmuj się bieżącymi sprawami, utrzymuj z wszystkimi przyjazne stosunki i nie mów o Pasji nic aż do koncertu pana Chopina. - Koncert odbędzie się w przyszłym tygodniu. Skinęła głową. - Wtedy pomyślimy, co dalej. Może zresztą do tego czasu zajdą jakieś zmiany. - Dlaczego tak przypuszczasz? - Bo Bóg jest z nami. Powiedziała to z tak nieodpartą prostotą, że pozazdrościł jej owej wiary, która nie pozostawia miejsca na wątpliwości. - Miejmy nadzieję - powiedział gorąco. - Zobaczysz, że tak się stanie - upewniała go pełna błogosławionej ufności. - Ale tymczasem chciałabym zacząć coś robić. - Podniosła na niego błękitne oczy. - Na pewno jest coś, w czym mogłabym ci pomóc. Chcę coś robić. Wzruszył go jej zapał, jej ofiarność wobec sprawy, która znaczyła przecież dla niej tak niewiele. - Kochanie moje - powiedział z tkliwą pobłażliwością, z jaką odrzuca się chętne, ale nieprzydatne usługi dziecka. - Cieszę się, że chcesz nam pomóc, ale obawiam się... - Potrafię przecież czytać nuty i przepisywać je, prawda? - za proponowała, trochę onieśmielona własną odwagą. - Ty mi pokażesz, a ja na początku będę pisać bardzo ostrożnie i powoli. Czy mógł jej odpowiedzieć, że przepisywanie nut wymaga specjalnej umiejętności, że ona zgubi się na pewno w tym kosmicznym bogactwie krzyżyków, bemoli, półnut, ósemek i szesnastek? Czy mógł oprzeć się prośbie tych błękitnych oczu, patrzących tak pokornie i tak błagalnie? - Cudownie! - zawołał z wymuszonym zachwytem. - Po prostu świetnie. Będzie przecież mnóstwo przepisywania. Partie chórzystów, poszczególnych instrumentów... Całe masy. - Może byś jutro, nim wyjedziesz do konserwatorium, mógł dać mi ze dwie, trzy niezbyt trudne strony, a po powrocie pokażę ci, co zrobiłam. Przez gęste mgły nękającego go zwątpienia przedarł się jakiś promień przepełniającej ją ufności: nie jest już sam, ma teraz sojusznika - mądrego, pracowitego, wiernego aż do śmierci. Pierwszy krok zmierzający do wykonania Pasji został już uczyniony. Jan Sebastiach Bach zdobył sobie pierwszego wyznawcę. - Coś ci powiem - szepnął Cecylii do ucha. - Czy wiesz, że cię kocham? Przytuliła się do niego bezbronna, a zarazem triumfująca, tym bezradnym, pełnym zapamiętania gestem, właściwym od stuleci kobiecie, która składając broń odnosi zwycięstwo. - Ale, ale - odezwał się późnym wieczorem Feliks - nie wiem, czy ci wspomniałem, że jeszcze przed wyjazdem do Drezna na prośbę Schmidta dałem mu jedną z partii chóralnych Pasji. Herman jest przewodniczącym jakiegoś stowarzyszenia śpiewaczego, które w czasie mojej nieobecności ćwiczyło tę partię; na przyszły tydzień jestem zaproszony, by jej posłuchać. - Czy mogłabym i ja wybrać się z tobą? - Ty? - A czemuż by nie? - Bo... I nagle porwał ją w ramiona. - Ostrzegam cię, że ci ludzie to trochę zbieranina spod ciemnej gwiazdy. - A czy świat w ogóle nie jest taki? Nie mogła powiedzieć nic więcej, bo jego usta znalazły się na jej wargach. Koncert Chopina stał się istnym triumfem. Plotki o romansie ze znaną powieściopisarką George Sand - okropną kobietą, która pali, chodzi w męskim ubraniu i pisze książki o prawie kobiet do miłości - stworzyły wokół niego rozkoszną aurę grzechu i spowodowały szturm na kasy biletowe. Te podejrzenia publiczności zostały potwierdzone, kiedy artysta melancholijny i wytworny, w koszuli z żabotem i czarnej jaskółce, ukazał się na scenie sali Gewandhaus. Hoże lipskie matrony słyszały w jego utworach dyskretne pogłosy występnych pieszczot i reagowały entuzjastycznie. Chopin zaczął od swych świetnych wariacji na temat Mozarta La ci darem, a potem odegrał większą ilość własnych kompozycji. Na widownię padł jakby urok. Wsłuchując się w cichy szept jego nokturnów podstarzałe stare panny z przymkniętymi powiekami śniły o miłosnych przeżyciach, których nie dane im było nigdy zaznać, a potem klaskały namiętnie, z oczyma pełnymi łez. Druga część koncertu przeznaczona była na Koncert f-moll: Feliks dyrygował orkiestrą, a po skończonym występie obaj przyjaciele przyjmowali wspólnie owację tłumów. Na bis odegrali utwór na dwa fortepiany, który Liszt osnuł na tle którejś z pieśni Feliksa.1} Wsunięto więc na scenę drugi instrument i znów, jak za dawnych posępnych dni, spędzanych na paryskiej mansardzie, zasiedli naprzeciw siebie rozdzieleni długością ogromnych koncertowych fortepianów. Spojrzenia ich spotkały się, przez myśl przemknęły barwne wspomnienia szalonej młodości, a na ustach Chopina ukazał się bolesny uśmiech. - Zaczynamy! - powiedział unosząc smukłą dłoń nad klawiaturą. A potem już tylko dźwięczne fale arpedżiów, zawrotne burze tonów, grzmoty akordów - salę ogarnęło to szaleństwo, które ogarniało zawsze publiczność słuchającą utworów Liszta. Skończyli wśród nieprzytomnych oklasków. Ponieważ nazajutrz rano Chopin wyjeżdżał, Cecylia pozostawiła po obiedzie obu panów samych w gabinecie, gdzie siedząc wygodnie odpoczywali po pełnym napięcia dniu. Mówili niewiele: czuli, że słowa są między nimi zbędne; wystarczyło być znowu razem, a milczenie w niczym nie zagraża przyjaźni. Potem Chopin opowiedział Feliksowi, jak zakończył się jego romans z George Sand. - To było straszne - mówił stłumionym głosem. - Kiedy kochankowie zrywają od dawna trwający stosunek, wydaje się czasem, że chcą pogrzebać zabitą miłość w błocie. - A jakież masz teraz plany? - spytał Feliks, by odwrócić myśli przyjaciela od tego tematu. Chopin ze słowiańskim fatalizmem wzruszył ramionami. - Czy ja wiem? W Paryżu sprawy stoją bardzo niedobrze. Ludzie gadają o rewolucji i wielu z moich uczniów uciekło już za granicę. Jestem teraz niemal tak samo biedny jak wówczas, gdy przyjechałem. Panna Stirling, jedna z nielicznych pozostałych jeszcze uczennic, obiecuje zor ganizować mi w Anglii serię prywatnych koncertów. Przypuszczalnie pojadę tam, jeśli tylko siły dopiszą. - Po długiej chwili milczenia dodał. - Czyś zauważył, że to właśnie Anglia staje się zawsze ostatnim ratunkiem doprowadzonych do ostateczności muzyków? a) Rękopis tej kompozycji Liszta zaginął. Feliks skinął głową. - Nawet Beethoven musiał błagać Londyńską Filharmonię o zaliczkę. - A co najdziwniejsze, otrzymał ją - uśmiechnął się Chopin. Znów zapadło milczenie, potem pożegnali się i udali obaj na górę, do sypialnych pokojów. Rano Feliks odwiózł przyjaciela na stację; zadudniły koła dyliżansu, Chopin kiwał z okna, a Feliks uprzytomnił sobie nagle, że wracający do Paryża przyjaciel znika już może na zawsze z jego życia. Przez cały dzień był przygnębiony, ale rozpogodził się na widok wykonanej przez Cecylię pracy. Z mrówczą pracowitością i niezmiernym pietyzmem przystąpiła ona do ogromnego dzieła przepisywania Pasji i ku zdumieniu Feliksa wyniki były doskonałe. Słowa uznania zapaliły w jej oczach radosne błyski. - Podoba mi się ta robota - powiedziała. - Czuję się pożyteczna. Kiedy po obiedzie wstawała od stołu, Feliks ujął ją za rękę i przyciągnął do siebie. - Nie będziemy dziś wieczorem pracować. Dziś, kochanie, idziemy posłuchać chóru Hermana Schmidta. I, proszę cię, nie rób mi wyrzutów, jeśli będziesz zawiedziona: ostrzegałem cię, że to ludzie, którzy mogą ci się nie spodobać. - Zobaczymy. Noc była jasna i chłodna; postanowili pójść pieszo i w pół godziny później brnęli już przez zaśnieżone uliczki na przedmieściach Lipska. Wreszcie ukazał się ich oczom cel wyprawy: długi murowany budynek, przylegający do wielkiego podwórza, błyskający wśród nocy oświetlonymi oknami. - Rozumiem już, dlaczego wybrano to miejsce - rzucił Feliks, gdy mijali oszronioną żelazną furtkę. - Tu przynajmniej można śpiewać wniebo głosy nie przeszkadzając nikomu. We wnętrzu warsztatu stało w niewielkich grupkach około pięćdziesię-ciorga mężczyzn i kobiet; na twarze ich padał ciepły, bursztynowożółty blask latarni i lampek od wozów, wiszących na poczerniałych od sadzy ścianach, a na ziemi leżały porzucone bezładnie jakieś narzędzia, łańcuchy, osie i piasty oraz wielkich rozmiarów koła. Herman Schmidt siedział na kowadle grzejąc sobie plecy o tlejący jeszcze pod popiołem żar na kowalskim palenisku i nie spuszczając wzroku z drzwi (najwidoczniej w oczekiwaniu dostojnych gości), mówił coś do zebranych w półkole chórzystów. Wtem ukazali się Cecylia i Feliks; rozmowy ustały, a wszystkie głowy zwróciły się w ich kierunku. Herman rzucił się ich witać, a jego krzaczaste brwi uniosły się z podniecenia aż do pół czoła. - Mam zaszczyt powitać pana, panie dyrektorze, w imieniu Stowarzy szenia Śpiewaczego im. Sw. Cecylii - wyrecytował jednym tchem kłaniając się raz po raz i zacierając nerwowo ręce. - Jak również szanowną panią dyrektorową. Zaaferowany i uroczysty powiódł ich przez całą długość szopy ku dwóm ozdobnym, złoconym i wyściełanym aksamitem fotelom, które stojąc obok siebie na niewielkim wzniesieniu dziwnie odbijały od całego otoczenia. Sadowiąc na nich Cecylię i Feliksa narobił mnóstwo zamętu, po czym uparł się rozebrać Feliksa z płaszcza i kapelusza, które wręczył z kolei jakiemuś rozczochranemu młodzieńcowi - najwidoczniej swemu pomocnikowi - nie szczędząc mu przy tym uwag i wskazówek. Tymczasem członkowie chóru ujęli w ręce nuty i zgrupowali się - mężczyźni w tyle, kobiety na przedzie - wokoło prowizorycznego podium dla dyrygenta. - Pozwolą państwo, że rozpoczniemy dzisiejszy występ - oświadczył ceremonialnie Herman. Goście, czując się jak królewska para na galowym przedstawieniu, uśmiechem wyrazili zgodę, a Schmidt wdrapał się na podium ustawione o parę kroków od ich foteli, stuknął o pulpit fletem, który służył mu jako dyrygencka pałeczka, i dramatycznie wyciągnął w górę obie ręce. Na dany znak odezwał się cichym jak szum przybierającego morza crescendem chór kobiecych głosów, a w chwilę później dołączyły się do niego głębokie męskie barytony. Feliks wstrzymał oddech. Wzdłuż pleców przebiegł mu nagle dreszcz, dłonie zacisnęły się kurczowo na oparciach fotela: z wolna budziło się do życia to ogromne dzieło: Pasja. Nawet bez udziału organów i orkiestry, mimo wszelkich niedostatków wykonania i braku dyrygenckiego doświadczenia Schmidta, z każdą kolejną nutą rosła jej potęga, niepowstrzymana jak łuna wschodzącego słońca, od której całe poranne niebo staje w płomieniach. Tak, nie mylił się. To największy utwór muzyczny, jaki kiedykolwiek napisano, i on, Feliks, ofiaruje go światu, choćby przyszło mu za to zapłacie życiem. Poczuł dłoń Cecylii, którą złożyła, na jego ręku, i serce zabiło mu żywiej miłością do żony; jest przy nim, u jego boku, w tej ciemnej szopie kołodzieja, wśród obcego tłumu. Ten gest lepiej od wszystkich słów przekonał go o tym, że ona wie, co się w tej chwili dzieje w jego sercu, zapewnił, że ona go nie odstąpi, cokolwiek by się stało, że jest przy nim na złe i na dobre, na zawsze, jak powiedziała wtedy w Dreźnie, w dniu, w którym odnaleźli swoją iłsc W czasie przerwy zapoznawali się z chórzystami, potrząsali twarde, spracowane dłonie, winszowali i uśmiechali się w odpowiedzi na dumne, a zmieszane uśmiechy tych ludzi. Herman Schmidt przeżywając głęboko tę uroczystą chwilę, dokonywał prezentacji: oto Hans Muller, to jest Otto Reinbeck, a to Karol Ritter. Byli to przeważnie barczyści i krępi robotnicy fabryczni o mocno zarysowanych podbródkach i pobrużdżonych twarzach: farbiarze z garbarskich zakładów przy bramie Grimma, rozlewnicy piwa, bednarze i woźnice, mularze o paznokciach spalonych od wapna, stajenni, od których zalatywał zapach nawozu. Trafiał się i jakiś skromny rzemieślnik: zegarmistrz, producent zabawek, stolarz artysta, a czasem nawet jakiś sklepikarz z sąsiedztwa. - A to Franz Tanzen, właściciel naszej sali - powiedział Herman Schmidt wskazując uśmiechniętego olbrzyma o siwych kędzierzawych włosach i ogorzałej twarzy. - Podziwialiśmy nieraz piękne pojazdy z pańskiego warsztatu - skłamał Feliks w odruchu nagłej sympatii dla tego nieśmiałego człowieka o tak potężnym ciele. - A dziś podziwialiśmy pański piękny głos - dodała tym samym tonem Cecylia obdarzając go czarującym uśmiechem. Kołodziej głośno przełknął ślinę, kiwnął parę razy głową i mrucząc coś niewyraźnie pod nosem, podał im kolejno rękę. Kobiety również należały do sfer pracujących; ubrane były w proste suknie z ciężkiego materiału, trepy o drewnianych podeszwach i grube wełniane chustki. Większość stanowiły zażywne, piersiaste niewiasty w średnim wieku; na ich zniszczonych twarzach widniały ślady długich lat ciężkiej pracy - prania, szorowania i noszenia wody. Parę jednak było młodych i ładnych, płowowłosych i rumianych jak jabłuszka, te miały na sobie w domu szyte sukienki, wzorowane na modnych fasonach. - A to - Herman chrząknął i ze zmieszaniem wskazał na pulchną rudowłosą kobietę dobrze po trzydziestce - Magdalena Klupp. Feliks spojrzał na nią i wysilając pamięć, zmarszczył czoło. Gdzieś widział tę kobietę, ale gdzie? Ubrana była żałośnie jaskrawo, żywe barwy jej stroju biły w oczy ostrym dysonansem, przy tym, w przeciwieństwie do reszty obecnych, poprzestających na nieśmiałym uśmiechu i lękliwym skinieniu głowy, siliła się na okazanie pewności siebie i światowych manier. - Miło mi panią poznać, madatne - szepnęła afektowanie, składając Cecylii coś w rodzaju dworskiego dygu. Następnie, nie zrażona pełnymi zgrozy spojrzeniami obecnych, wdzięcząc się nieznośnie, uniosła swą białą i miękką dłoń na wysokość ust Feliksa, który wobec tego nie miał innego wyjścia, jak złożyć na niej machinalny pocałunek. - Magdalena ma piękny głos - rzucił pospiesznie Herman. - To nasz pierwszy sopran. - Bo ja śpiewam zawodowo - wyjaśniła z nadmiernym zapałem i werwą. - Całe życie śpiewałam zawodowo. Występowałam chyba we wszystkich teatrach, jakie tylko państwo potrafiliby wymienić: Lauenstedt Magdeburg, Baden. - Patrzyła wprost na Feliksa. - A przed wieloma laty śpiewałam również w berlińskim Teatrze Fryderyka. Zadymiony, pełen wrzawy teatr, który po trochu przypominał oberżę. Anna Skrumpnagel... i on, psuty przez los złoty młodzieniec w jedwabnym krawacie i żółtych rękawiczkach... - To świetnie, Magdaleno - przerwał jej Schmidt - ale pan dyrektor... Magdalena po prostu nie zwróciła na niego uwagi. - Oczywiście to było zupełnie co innego niż ten kawałek, któryśmy tu śpiewali dla pana, bo widzi pan, w Teatrze Fryderyka śpiewało się byle co, a najważniejsze było... Ale Schmidt tym razem zupełnie bezwzględnie przeciął wspomnienia śpiewaczki oświadczając, że pan dyrektor i jego małżonka są zmęczeni i spieszą się do domu. Feliks jeszcze raz winszował chórzystom udanego występu. - Przyjdzie czas, kiedy Pasję będą wykonywać we wszystkich salach koncertowych całego świata, ale wy będziecie mogli powiedzieć, żeście śpiewali ją pierwsi. W powrotnej drodze Cecylia szła przytulona do ramienia Feliksa, milcząca i zamyślona. Kiedy byli już blisko domu, oświadczyła nagle: - Nigdy nie zapomnę tego wieczoru. To przecież bardzo mili ludzie! W głosie jej brzmiało zdumienie odkrywcy nowych lądów; wyprawa do szopy Tanzena była dla niej pod względem doświadczenia społecznego niby ekspedycją w głąb Afryki. Po raz pierwszy odważyła się wypuścić poza własny krąg towarzyski, wmieszać się w „masy pracujące", i to nie w roli dobroczynnej damy z koszyczkiem pełnym podarków w ręku, a ci prości ludzie wydali się jej sympatyczni i zupełnie ludzcy. Feliks delikatnie przycisnął jej ramię. - Słuchaj, Cecylko, zdradzę ci wielką a głęboką tajemnicę; między biedakiem a milionerem nie ma absolutnie żadnej różnicy poza tą, że jeden z nich ma pieniądze. Wieczorem, kiedy się już rozbierali, Cecylia szczotkując w zamyśleniu swe długie jasne włosy odezwała się nagle: - Wydaje mi się, że śpiewali bardzo dobrze. A jak ty sądzisz? - spytała patrząc na niego przez ramię. - Ja uważam, że świetnie. O wiele lepiej niż przypuszczałem. Oczywiście brak im wprawy, zwłaszcza prowadzącym poszczególne grupy. Nie potrafią dobrze utrzymać rytmu, zaczynają za późno albo za wcześnie. - Może ty byś im pomógł? - spytała cicho. -Ja? - Tak. Czy nie mógłbyś poćwiczyć trochę z nimi, nauczyć ich, jak zachować rytm? Ten pomysł zaskoczył Feliksa. Ilekroć dotąd rozpatrywał możliwości wykonania Pasji, myślał wyłącznie o zawodowych zespołach śpiewaczych, ćwiczonych starannie w specjalnych salach przez zawodowych nauczycieli śpiewu. Istniało w nim jakieś podświadome, z lekka snobistyczne, pobłażliwe lekceważenie fachowca w stosunku do amatorów. - Czy mógłbyś to zrobić? - spytała powtórnie, wsuwając się pod kołdrę. - Chyba tak - odparł niepewnie. - Dobre byłoby i to na początek - szepnęła. - Lepsze niż nic. Jego opadły już jednak tysiączne wątpliwości. - To byłaby niezmiernie trudna praca. Ci ludzie nie potrafią przecież czytać nut; musiałbym ich uczyć całej partytury nuta po nucie. Potrzebował bym fortepianu. A zresztą gdzie bym ich ćwiczył? Nie mogę sobie wyobrazić siebie uczącego śpiewu w szopie Tanzena. A ty? Nie odpowiedziała nic, nie nalegała już dłużej, milczała nawet, kiedy i on znalazł się już w łóżku. Przez chwilę leżeli obok siebie z głowami na jednej poduszce. Był to ich nowy zwyczaj spędzania paru ostatnich chwil dnia: z twarzą tuż koło twarzy i wargami, co niemal się dotykały, przeżywali moment zjednoczenia i zupełnej szczerości, spojrzeniem mówiąc sobie to, co zbyt zawiłe i kruche, by dało się wyrazić w słowach. Czasami dłonie ich spotykały się pod kołdrą i lekkim uściskiem, delikatną pieszczotą splecionych palców, dawali sobie znać, czy są spragnieni snu, czy miłości. Dziś Cecylia patrzyła na niego jasnymi, szeroko otwartymi oczami. - Czy tę Magdalenę - szepnęła nagle - znałeś w Berlinie? Czy ona była twoją... kochanką? - z trudem zdobyła się na to grzeszne słowo. - Skądże znowu! Pierwszy raz w życiu ją widziałem. - Więc skąd ona zna ciebie? Czy bywałeś tak często w Teatrze Fryderyka? Nie sposób było uciec od tych oczu. - Widzisz, Karol miał kiedyś dziewczynę, która tam występowała. Nazywała się Anna Skrumpnagel. - Czy była ładna? Nie pamiętał już, to było tak dawno. Nie interesował się tym zresztą. Karol błagał go wtedy, żeby zajął się trochę Anną... - I tyś się zgodził? Oczywiście, w pewnym sensie. Musiał to zrobić, nie mógł Karolowi odmówić. Takie przysługi oddaje się w młodości przyjaciołom. Ale było to zupełnie, najzupełniej niewinne. Po prostu spełnienie obowiązku. Pozwoliła mu rozwodzić się przez chwilę nad tym, jakie nudne były te odwiedziny w Teatrze Fryderyka, potem ze spokojem spytała: - Ale ona, ta Anna, została potem twoją kochanką, prawda? Do licha! Na nic wszystkie wykręty. Żona, jeśli zechce, dowie się wszystkiego o przeszłości męża. - Tak - bąknął spuszczając oczy. - Czy kochałeś ją? - Ja? - zaprzeczył z oburzeniem. - Wcale, ale to wcale! - A ona ciebie? - Oczywiście, że nie - zapierał się z ogniem. - Nie dbała o mnie ani trochę. Powiadam ci, że to wszystko głupstwo. Podobno wyszła teraz za mąż i prowadzi się bez zarzutu. - A ta Magdalena? Tu czuł się pewnie, protestował więc szczerze i namiętnie. - Nigdy, nigdy jej przedtem nie widziałem. Daję ci na to słowo honoru. Uwierzyła. Przez pewien czas milczała, nie zwracając uwagi na dalsze jego zaklęcia niewinności. - To dobrze - powiedziała ledwie dosłyszalnie. - Myślę zatem, że ona może tu bywać. - Tu? A to po co? - Będziesz przecież pomagał tym ludziom, prawda? Powiedziałeś, że brak im wprawy? - Ale tu? Tu mają się wprawiać? - Obawiam się, że to jedyne miejsce, jakie wchodzi w grę. Masz tu fortepian, a członkowie rady nie będą chyba mieli zastrzeżeń co do tego, jak spędzasz czas u siebie w domu. Spojrzał na nią rozczulony niemal do łez: wiedział, ile musiała ją kosztować taka decyzja; dom był zazdrośnie strzeżonym przybytkiem, świątynią rodzinną, rzadko otwierającą swe podwoje, i to tylko dla wybranych przyjaciół. - Czy naprawdę nie zrobi ci różnicy, jeśli ci ludzie będą tu przychodzie. Przełknęła głośno ślinę. - Nie. Naprawdę. To bardzo mili ludzie, kiedy się ich lepiej pozna. ?? Ucałowali się na dobranoc, a Cecylia z sennym uśmiechem i na wpoi przymkniętymi powiekami powiedziała jeszcze: - A nie mówiłam ci, że Bóg jest z nami i że coś się odmieni na lepsze. Odtąd Feliks zaczął prowadzić podwójne życie. W ciągu dnia wypełniał swe oficjalne obowiązki, wieczorem zaś uczył czwórkę czołowych śpiewaków ze Stowarzyszenia Św. Cecylii. Herman Schmidt zjawiał się oczywiście również i pomagał, jak mógł, przewracając strony, kiedy Feliks grał, albo powtarzając jego wskazówki. W czasie przerw Cecylia wnosiła coś do picia oraz różne przekąski - parówki, kiełbaski, placuszki z serem. Aby zatrzeć różnice społeczne i stworzyć atmosferę niewymuszonej swobody, nie dopuszczała przezornie na te zebrania Katarzyny, Gustawa ani nikogo innego ze służby. Nalewała sama duże kubki kawy albo kufle piwa, wypytywała gości o ich pracę, o rodziny. Po trochu Schmidt i Tanzen wyzbyli się nieśmiałości, a Tanzen zaczął opowiadać Cecylii o swoich czworgu dzieciach i obdarzać ją uczuciem bliskim uwielbienia. Dla Magdaleny owe wieczory spędzane w eleganckim salonie były największym przeżyciem od czasu, kiedy przyjechała do Lipska. Nie zwracając uwagi na Schmidta, który próbował ją uciszyć, wspominała lata spędzone na scenie i niezliczone katastrofy - najczęściej bankructwa dyrektorów lub zazdrość kolegów - które zadawały kolejno ciosy jej karierze. Kiedy indziej z pełnymi ustami, lekkim tonem wymieniała ludzi na wysokich stanowiskach, którzy ubiegali się o jej względy. - To było cudowne - mawiała zajadając wytwornie parówki. - Nie zamieniłabym się z żadną księżniczką mieszkającą w zamku z ogromną wieżą. Poważanie, jakim się cieszyła Magdalena, miało jednak gdzie indziej swe źródło. Oto była ona jedyną przyjaciółką Olgi Becker, kochanki burmistrza, otoczonej w Lipsku nimbem tajemniczości. Bojkotowana przez miejscową arystokrację, rzadko widywana na ulicach, Olga niemal nie opuszczała małego domku, który Muller urządził dla niej, mieszczącego się na tyłach katolickiego kościoła Sw. Józefa. Wszyscy wiedzieli o jej istnieniu, wszyscy o niej mówili, ale nie znał jej właściwie nikt poza Magdaleną. - Jesteśmy z Olgą jak dwie siostry - mawiała, nieco rozmijając się z prawdą. Olgę poznała w czasie swych nieustających wędrówek, a przyjaźń ich okazała się trwała. Olga była również aktorką. Wtem w życie Olgi łaskawym zrządzeniem niebios wkroczył Krzysztof Miiller i raz na zawsze rozstrzygnął ciężki problem regularnego dochodu; dotąd obie mieszkały razem w Wies-baden, głodowały po trochu i żywiły się kwaszoną kapustą. Potem, gdy Olga wyjechała do Lipska, aby stać się kolejną Madame de Pompadour jaśnie wielmożnego pana burmistrza, Magdalena wyruszyła razem z nią. - Chciała, abym z nią zamieszkała - twierdziła - i dotrzymywała jej towarzystwa. Ale Magdalena była dumna; poza tym ona to urodzona artystka, podczas gdy Olga... No cóż, Olga ma co prawda miły głosik i złote serce: gotowa oddać swoją prawą rękę, żeby przysłużyć się przyjaciółce, ale prawdziwych artystycznych uzdolnień właściwie nie ma poza tymi, jakie wykazuje po godzinach pracy. Wobec tego, widując się z nią ustawicznie, Magdalena zachowała jednak niezależność. Cecylia - rzecz dziwna - wyraźnie polubiła Magdalenę. Ta artystka z wędrownych trup była dla niej równie fascynującym zjawiskiem jak mieszkaniec jakiejś obcej planety, a legenda, jaką Magdalena stworzyła wokół własnej osoby, i w którą sama uwierzyła, była istotnie tylko pozorem, pod którym kryła się uczciwa i szlachetna natura, z odwagą przyjmująca trud samotnego, niełatwego życia. - Jak ona sobie daje radę? - spytała kiedyś przy obiedzie Cecylia. - Herman mówił mi, że ledwie wiąże koniec z końcem śpiewając na ślubach albo latem w ogrodowych kawiarniach, czasem, kiedy jakaś wędrowna trupa pojawi się w Lipsku, dostaje rolę, ale w ogóle obawiam się, że biedaczka ciężki ma los. - Dzięki niej zrozumiałam, jak uprzywilejowana byłam w życiu. Chciałabym jej pomóc. Jak myślisz, czy mogłabym posłać jej w kopercie jakąś sumkę? - Domyśli się od kogo i będzie jej przykro. Ubodzy ludzie są czasem bardzo wrażliwi w sprawach pieniężnych. Poproszę lepiej Schmidta, żeby jej wypłacał osobiście pewną regularną gażę pod pretekstem, że jako artystka zawodowa nie może przecież śpiewać bez wynagrodzenia. W ten sposób oszczędzimy jej dumę. Tymczasem zbliżało się Boże Narodzenie. Obfitość zabawek na sklepowych wystawach, kolędujący na ulicach ubodzy studenci - wszystko to zwiastowało radosny gwiazdkowy nastrój. W każdej rodzinie czekano już na przybycie Dzieciątka Jezus, które w dniu wigilijnym zjawić się miało na swych małych złotych saneczkach, zaprzężonych w skrzydlate koniki. - Czy członkowie rady wypowiadali jakieś uwagi na temat twojej wizyty w szopie Tanzena i prób z chórzystami? - spytała pewnego wieczoru Cecylia. - Przypuszczam, że nic jeszcze o tym nie wiedzą. - A może nic nie będą mówili. - Może. Postanowili pojechać na święta do Frankfurtu i spędzić ten okres razem z dziećmi. Ostrożność Feliksa została uśpiona, a nawet zaczynał już snuć nieśmiałe nadzieje na przyszłość. Poziom zespołu śpiewającego w szopie U. kresu zoędrówKi Tanzena poprawił się ogromnie. Wszyscy jego członkowie ćwiczyli pilnie i okazywali niewyczerpane zasoby dobrej woli. Cecylia przy dorywczej pomocy Schmidta kończyła już prawie przepisywanie Pasji. Może po przerwie świątecznej jakiś inny jeszcze zespół śpiewaczy da się namówić na przyłączenie do śpiewaków spod wezwania świętej Cecylii. Jeśli szczęście im dopisze, przy wytężonej pracy będą gotowi na przypadającą w kwietniu Palmową Niedzielę. Oczywiście pozostawała jeszcze sprawa orkiestry, ale - jak mówi Cecylia - Bóg jest z nimi i coś się może jeszcze odmienić na lepsze. Może on sam będzie mógł opłacić prywatnie kilku członków orkiestry Gewandhaus; na organach sam też będzie grał - oczywiście, jeśli zdobędzie lokal z organami. W przeciwnym razie umieszczą organy w domu. Tak, z całą pewnością nie będzie to wykonanie doskonałe, ale w każdym razie będzie to już coś; jeśli nie triumf, to w każdym razie skromne zwycięstwo. Usłyszawszy ten wstrząsający utwór ludzie wyzbędą się swoich oporów; nastąpią inne, lepsze wykonania, ludzie zaczną pomału słuchać Pasji. - Czy wiesz, Cecylko - rzekł pewnego niedzielnego popołudnia, kiedy siedzieli przy kominku na zielonej sofie - może nie pójdzie nam tak ciężko, jak to sobie wyobrażałem. Może nie będziemy musieli paść z bronią w ręku. Atoli w dwa dni później nastąpiła katastrofa tak niespodziewana jak grom z jasnego nieba. Zgodnie z tradycją, ostatnie przedgwiazdkowe zebranie rady opiekuńczej miało charakter odświętny i zupełnie nieoficjalny. Poważne sprawy odkładano na potem. Po krótkim przeglądzie wybitniejszych koncertów sezonu Krzysztof Miiller składał gratulacje wszystkim obecnym, sypiąc grzecznościami na prawo i na lewo: członkom rady winszował ducha obywatelskiego, panu dyrektorowi - niezmordowanego zapału, członkom orkiestry Gewandhaus - muzycznych uzdolnień, wykładowcom i pracownikom konserwatorium - obowiązkowości, a wreszcie nieobecnym na sali, ale obecnym duchem mieszkańcom „saskich Aten" - artystycznych umiłowań. Całą uroczystość kończyły zazwyczaj serdeczne życzenia świąteczne i noworoczne. W tej samej chwili gdy Feliks wszedł na salę posiedzeń, poczuł, że nie będzie to zwykłe przedgwiazdkowe zebranie, zajmując zaś miejsce zauważył, że członkowie rady unikają jego spojrzenia, a niektórzy z nich ostentacyjnie odwracają się tyłem. Krzysztof Miiller siedział na swym purpurowym skórzanym fotelu zły i czerwony na twarzy. W atmosferze wisiała katastrofa. Przewodniczący nerwowym ruchem stuknął młoteczkiem i oświadczył, że otwiera posiedzenie. iv.ni.usL' riic/trunu rnu mnę - Pewien jestem, że będę wyrazicielem ogólnej opinii czcigodnej rady opiekuńczej - zaczął poważnym, odpowiednio uroczystym tonem - jeśli wyrażę mniemanie, że koniec tego roku przyniósł nam gorzkie rozczarowanie - Tu utkwił w Feliksie znaczące spojrzenie, w którym gniew zmieszany był z niepokojem. - Doszły nas mianowicie wieści, że w dalszym ciągu obstaje pan uparcie przy zamiarze wykonania owego nieszczęsnego utworu. Czy jest to zgodne z prawdą? Feliks przez chwilę milczał. Stało się. Gdzieś w głębi duszy od dawna czaiła się świadomość, że prędzej czy później tak właśnie się stanie. Ha, trudno. - Tak, panie burmistrzu. - I to - ciągnął ze wzrastającą irytacją Miiller - wbrew decyzji rady, wbrew władzom kościelnym, mimo protestu całego naszego spo łeczeństwa... Feliks powiódł powoli wzrokiem po rzędzie kamiennych twarzy wzdłuż stołu. - Tak, panie burmistrzu - odparł z całym spokojem. - Ja osobiście zamierzam przeszkodzić w tym panu - syknął z zaciś niętymi wargami Kriiger - i nie dopuścić do urzeczywistnienia pańskich planów. - I ja także - rzucił z końca stołu jakiś inny członek rady. Od tego momentu zebranie zamieniło się w bezładną, pozbawioną wszelkich zasad utarczkę słowną. Kilku naraz członków rady przekrzykując się wzajemnie oświadczyło, że wyrzucą z pracy w swoich zakładach wszystkich członków Stowarzyszenia Śpiewaczego im. Sw. Cecylii. - I proszę bardzo - drwił jeden z nich - może pan wykonać swoją Pasję, ale sam. Rzucili się na niego wszyscy jak psy na zaszczutego jelenia. Gdzie ma zamiar wykonać to słynne arcydzieło? Jak znajdzie potrzebnych śpiewaków i muzyków? Czy może na własny koszt sprowadzi sobie orkiestrę i wystąpi z nią na placu Sw. Tomasza? Ostatni koncept przyjęto wybuchami drwiącego śmiechu. Natomiast Miiller odwoływał się do jego uczuć lojalności wobec społeczeństwa, prosił. Czy podobna, by on - nazwany przez króla pierwszym obywatelem Saksonii - wdawał się w tak niepoważną aferę i chciał wzburzyć przeciw sobie życzliwe mu dotąd miasto? - Przykro mi, Krzysztofie - odparł ze smutkiem Feliks. - Ale ja muszę to zrobić. - Proszę bardzo - sarknął Kriiger. - Ale czemu nie wróci pan do swojego rodzinnego miasta? Tam miejsce na pańskie wzniosłe pomysły- My tu, w Lipsku, nie lubimy obcych. - kresu wędrówki 315 - Ciekaw jestem, kogo w ogóle pan lubi? - rzucił z gryzącą ironią Feliks. Słowa jego zagłuszył jednak zgiełk gniewnych głosów. Niektórzy członkowie rady twierdzili, że powoduje nim jedynie pragnienie osobistych zaszczytów. - Nie zamydli nam pan oczu żadnym opowiadaniem o pięknie dawnej muzyki! Inni - samozwańczy obrońcy Kościoła - oburzali się, że śmie ingerować w sprawy muzyki kościelnej. - Chrześcijańskiej muzyki kościelnej - dodał z naciskiem Kruger, a z jego wyblakłych oczu strzeliła zapiekła złość. Nie zabrakło oczywiście okrzyków oburzonej cnoty na temat społecznego i moralnego poziomu tego motłochu, którym się Feliks otacza. Jak to? Zwykli robotnicy, woźnice rozwożący piwo, pomywaczki, rzekoma aktorka... - Myśl o prostytutce śpiewającej Pasję doprowadziła ich do wściekłości. - A przecież pod krzyżem znalazło się miejsce i dla takiej - rzucił nie patrząc na nich Feliks. Najbardziej jednak byli oburzeni tym, że decyzja Feliksa godziła w ich prestiż, była wyzwaniem rzuconym ich władzy; czyż nie wypowiedzieli się stanowczo przeciwko wykonaniu Pasji? - Jak pan śmie - krzyknął Kruger, grający w natarciu pierwsze skrzypce - lekceważyć postanowienia rady?! - Nikogo nie lekceważę - odpalił Feliks. - Robię po prostu to, co chcę, a skoro robię to w godzinach wolnych od innych zajęć i nie biorę ani grosza z funduszów rady, sądzę, że nikt nie powinien mieć na ten temat nic do powiedzenia. - Przekona się pan - warknął mściwy Kruger, a oczy zwęziły mu się z wściekłości w szparki. - Wyniesie się pan stąd jak niepyszny, a potem pognębię pana do reszty. - Pańskie zamiary są mi znane - sarknął pogardliwie Feliks. - Przysłał mi już pan przecież list w tej sprawie. Oczywiście anonimowy. Bladożółta twarz Kriigera pokryła się szarawymi plamami: wyglądał teraz jak trup. - Zapłacisz mi pan za to - syknął obelżywie. - Czyżbym pana obraził? - Kiedy wypowiedziałem swoje zdanie na temat pańskiego przyjaciela Chopina... - Ach tak, już pamiętam! I powtórzę to, co powiedziałem wtedy. - Wtedy pan zwyciężył, ale tym razem to się nie uda - rzekł złowróżbnym tonem Kruger. - Przekona się pan, że mogę niejedno w tym - oio pmwsc niejedno ma imię mieście. - Trząsł się cały, a na zapadłych skroniach wystąpiły wyraźnie pulsujące żyły. - Proszę bardzo - odparł z lodowatą pogardą Feliks. - Tylko na miłość boską przestań pan już mówić, bo gotów pan dostać apopleksji. Przewodniczący stuknął wreszcie młoteczkiem i zaprowadził jaki taki ład w obradach. - Przykre mi jest całe to zajście - mówił z pośpiechem, jak ktoś, kto chciałby jak najrychlej zakończyć zaostrzającą się a bezcelową dyskusję. - Skoro jednak pan dyrektor wypełnia swoje funkcje i nie używa funduszów rady, członkowie jej nie mają prawa podejmować żadnych dyscyplinarnych środków i wobec tego powinni zaprzestać dalszej dyskusji na ten drażliwy temat. - Ponownie stuknął młotkiem i dodał szybko: - Na tym zamykam zebranie. Feliks wróciwszy wieczorem do domu zastał przy swoim biurku Cecylię przepisującą nuty, po drugiej zaś stronie zajętego tym samym Hermana Schmidta. - Popatrz, Feliksie - zawołała radośnie - robota prawie skończona! Na Boże Narodzenie będziemy gotowi, prawda, panie Schmidt? Nagle urwała. - Co się stało, kochanie? - Wojna wypowiedziana - odparł bezbarwnym głosem i ze znużeniem przesunął dłonią po oczach. - Tym razem nie na żarty. Łagodnie przyciągnął żonę do siebie, szepcząc: - Moje małe biedactwo! Zaprowadziła go ku sofie, posadziła, a on opowiedział przebieg zebrania. Kiedy skończył, zapadło milczenie. Długą chwilę Feliks nie mówił nic, tylko w zamyśleniu tarł brodę. - Obawiam się, że sprawy potoczą się teraz szybko - odezwał się wreszcie. - Jakie sprawy? - Nie wiem, Cecylko - odparł sadzając żonę koło siebie. - Ale musimy być przygotowani na najgorsze. Kriiger chce mnie wypędzić z miasta. - To człowiek bardzo bogaty i bardzo potężny - powiedział Schmidt smutno, kręcąc głową; pogodny zazwyczaj staruszek wyglądał w tym momencie jak uosobienie rozpaczy. - Do niego należą zakłady farbiarskie przy bramie Grimma; jeśli dowie się, że któryś z jego pracowników jest członkiem naszego stowarzyszenia, wyrzuci go na bruk. To pewne, jak dwa a dwa cztery. Powinienem ostrzec ich, żeby przestali przychodzie do naszej szopy. - U kresu wędrówki 01/ - Słusznie - przytaknął Feliks. - Powiedz im, żeby nie przychodzili, aż dam im znać. Przepraszam cię za ten kłopot, Hermanie. Postaram się to jakoś naprawić. - O mnie niech się pan nie martwi, panie dyrektorze - odparł zafrasowany Herman. - Lepiej proszę się położyć i spróbować usnąć; wygląda pan tak, że z pewnością przyda się panu wypoczynek. Westchnął i z niepokojem trzęsąc głową wyszedł szybko z pokoju. Od tej chwili Feliks i Cecylia nie zamienili już ze sobą ani słowa. Siedzieli obok siebie, zatopieni każde we własnych myślach, niewidzącym wzrokiem patrząc w płomienie kominka. Po pewnym czasie Cecylia, chcąc wyrwać męża z zadumy, ujęła jego dłoń w swoją, Feliks westchnął, przesunął drugą ręką po włosach i objął żonę długim, poważnym spojrzeniem. - Tym razem rzecz wygląda poważnie - zaczął ze spokojem. - Widzisz, kochanie, mam przeciwko sobie nie tylko Kriigera, ale całą radę włącznie z przyjaznym mi dotąd Krzysztofem. Zwrócił się do niej, objął jej rączkę obiema swoimi dłońmi i zapytał z naciskiem: - Czy jesteś absolutnie pewna, że chcesz brać w tym udział? Walka będzie bezwzględna, jestem przekonany. Trzeba było widzieć oczy Kriigera, kiedy odzywał się do mnie. Przypominał węża. Może byś na święta pojechała do Frankfurtu do dzieci? Mówił coś jeszcze, ale ona tylko potrząsała głową; wiedział, że cokolwiek powie, ona nie zmieni zdania. I znów zamilkli wpatrując się oboje w różowawy żar tlących się pod popiołem głowni. - I co teraz zrobimy? - spytała nagle, wyrwana z zadumy, nie patrząc na niego. - Co teraz zrobimy? - Nie wiem - odparł również nie patrząc na nią. - Musimy najpierw przekonać się, co oni zamierzają. A przekonamy się o tym niebawem. - Oparł dłonie na kolanach i zaczął się kołysać w przód i w tył. - Ale coś ci powiem - rzucił porywczo. - Niemal cieszę się, że tak się stało. Za łatwo wszystko szło; poza tym nie lubię dwulicowości: te przyjacielskie pogwarki na zebraniach rady, żarciki z Miillerem, a jednocześnie świadomość, że robię coś, czemu oni są przeciwni. Cieszę się, że teraz sytuacja jest wyjaśniona. Wiemy przynajmniej, i oni, i ja, czego się trzymać. Po jednej stronie nas dwoje, biedaczysko Herman, Tanzen oraz garstka śpiewaków amatorów; po drugiej... hm, po drugiej cała reszta mieszkańców Lipska. - Tu roześmiał się wyzywająco, choć nie całkiem szczerze. - Niezbyt zachęcające, co? - Nie zapominaj, że z nami jest Bóg - odparła z całym spokojem. - O1O Miłość niejedno ma imię Znów zdumiała go jej niezłomna wiara; tak, póki ona stoi u jego boki żyć będzie nadzieja. Otoczył żonę ramieniem. - Może porozmawiasz z Nim - szepnął jej do ucha. - Będziem\ potrzebować Jego pomocy. Kiedy nazajutrz rano zszedł do jadalni na śniadanie, czekała go, u zwykle, złożona starannie koło serwetki poranna gazeta. Rozłożył ją, rzuć wesoło: „Dzień dobry" Gustawowi i nagle oczy jego przyciągnął długi m dwie kolumny tytuł na pierwszej stronie: Świętokradcza Gwiazdka. Artykuł był krótki, lecz zręcznie napisany, a mówił o tym, jal podejrzana zbieranina amatorów śpiewaków, ochrzciwszy się mianer Stowarzyszenia Śpiewaczego im. Św. Cecylii, gromadzi się nocą w jakiejś szopie i tam wyśpiewuje baranimi głosami pewien stary utwór kościelnej muzyki pod osobistym kierunkiem pewnej osobistości, dobrze znanej w muzycznych sferach, a urodzonej w innej wierze, bezcześci nadchodzące święta Bożego Narodzenia. Kończył się złowróżbnym zdaniem: „Mamy nadzieję, że władze miejskie położą natychmiast kres temu świętokradztwu". - Czy czuje się pan dziś słabo? - spytał Gustaw widząc, że Feliks pobladł straszliwie. Feliks spojrzał na starego sługę, a w jego wzroku odmalowało się nagle rozczulenie. - Czy pamiętasz, Gustawie, że gdy coś źle szło w banku, ojciec wracając do domu mruczał pod nosem: „Oj, bieda, bieda". - Tak, proszę pana, pamiętam. - Otóż, widzisz, ja teraz mógłbym powtórzyć to samo. Musisz wiedzieć, że przyszła na mnie ciężka bieda. Śnieg przestał padać i Feliks wybrał się do konserwatorium. Woźny w Gewandhaus powitał go oziębłym kiwnięciem głowy zamiast, jak zwykle, nadskakującym: „Dzień dobry, panie dyrektorze", a spotykani na korytarzach wykładowcy przyspieszali na jego widok kroku i szybko znikali we drzwiach klas. Tylko studenci byli tacy jak zawsze, a oczy ich patrzyły bodaj jeszcze serdeczniej niż zwykle, jak gdyby chcieli zapewnić go o swojej lojalności. Wrócił do domu wcześnie i w gabinecie zastał Cecylię tonącą we łzach. - Był u mnie właściciel domu - powiedziała. - Chodzi mu o te śpiewy? Skinęła głową. - Tak... i jeszcze o coś innego. Okazało się, że owym „czymś innym" są ludzie bywający u nich, it0 późnym wieczorem. Prości robotnicy, jakieś podejrzane kobiety, w tym jedna aktorka. W umowie dzierżawnej jest klauzula zabraniająca przyjmowania w domu osób wątpliwej moralności. Słuchał tego zdrętwiały, ogarnięty wyrzutami sumienia; jego policzek przebiegało nerwowe drżenie. A więc i to także... Od lat błagała go, aby kupił dom, a on upierał się: nie i nie. Nie chciał nabywać na własność domu w Lipsku, bo wciąż łudził się nadzieją przeprowadzki do Berlina. A oto teraz nie ma domu, nie może nawet przyjmować przyjaciół. Koniec z lekcjami, jakie dawał śpiewakom od Sw. Cecylii. - I co on zamierza? - dopytywał się. - Wyrzucić nas? - Nie. Ale musimy być bardzo ostrożni. - Coś mu odpowiedziała? Podniosła ku niemu swoją ładną twarzyczkę, zeszpeconą teraz przez łzy. - Że nie będziemy więcej przyjmować tych ludzi. Cóż innego mogłam powiedzieć? - Rzeczywiście - przyznał ze smutkiem. - Nie miałaś wyboru. A to wszystko moja wina. Przebacz mi, najdroższa. Jak pociągnięci jakimś tajemniczym magnesem, zbliżyli się do siebie. - Jak myślisz - zaczęła cichutko i przymilnie - czy będziemy mogli kupić ten dom, kiedy już wszystko się uspokoi? Tak bardzo go lubię. I ogród ma taki dobry dla dzieci. - Kiedy wszystko się uspokoi, będę się zajmował ogrodnictwem, cały dzień będę siedział w domu i wciąż na ciebie patrzył. - Musnął wargami jej policzek. - Czyś zauważyła, że w ostatnich dniach ciągle jesteśmy do siebie przytuleni? Kiwnęła głową i uśmiechnęła się figlarnie. - Bo to bardzo przyjemne - szepnęła tuląc się jeszcze bliżej do niego. Nie był to jeszcze koniec złych nowin, ale Cecylia czekała, aż się położą, i dopiero wtedy, z twarzą tuż koło twarzy Feliksa, opowiedziała mu wszystko. - Po południu, jeszcze nim przyszedł właściciel domu, byłam w naszym kobiecym stowarzyszeniu - zaczęła ledwo dosłyszalnie. - Wszystkie, z wyjątkiem Elzy Miiller, niemal odwracały się do mnie tyłem. Czytały ten artykuł w gazecie i postanowiły nie dawać żadnych gwiazdkowych prezentów rodzinom członków Stowarzyszenia Śpiewaczego im. Sw. Cecylii. - I coś zrobiła? - spytał spokojnie. - Powiedziałam, że przez nie wstydzić się będę, że jestem chrześcijanką, i zgłosiłam swoją rezygnację. Kiedy indziej wiadomość tej wagi byłaby długo dyskutowana, dziś jednak nie chcieli nawet o tym mówić. - Dobrześ zrobiła - rzucił Feliks i dalej patrzyli sobie w oczy bez słowa- usta ich niemal się dotykały, oddechy mieszały się, czuli się zjednoczeni - Co zrobimy, Feliksie? - spytała ledwo poruszając wargami. - Nie wiem jeszcze, kochanie. - W kącikach jego ust narodził się nieśmiały uśmiech. -Jutro niedziela, odbędziemy znów strategiczną naradę Może, jak mówisz, coś się odmieni na lepsze. - Uśmiech ogarnął teraz całą jego twarz, rozświetlił oczy. - Czyś zauważyła, że w niedzielę zawsze jakaś dobra myśl przychodzi do głowy? - Bo to dobry dzień, dzień święty. Nazajutrz po południu istotnie odbyła się strategiczna narada, ale jej przebieg był zupełnie nieoczekiwany. - No, zaczynajmy naradę - oświadczył Feliks cmoknąwszy wargami i odchyliwszy się do tyłu, aby postawić pusty kieliszek od wódki na małym okrągłym stoliczku. - Od dobrej chwili suszę sobie głowę i im dłużej myślę, tym bardziej beznadziejna wydaje mi się sytuacja. Potem dawnym swoim żartobliwym tonem dodał: - Jesteśmy zapędzeni w kozi róg, moja droga, i mamy równie niewielką szansę na to, by wykonać Pasję w Palmową Niedzielę, jak na to, że tu na dłoni włosy mi wyrosną. - Dlaczego właśnie w Palmową Niedzielę? - Bo z myślą o tym nabożeństwie Pasja została napisana. Widzisz, kochanie, swego czasu niemal każdy organista był autorem przynajmniej dwu, trzech pasji. Musiało być ich chyba tak wiele jak obrazów noszących tytuł: Ukrzyżowanie. Kiedy wraz z moim nauczycielem Zelterem studiowałem historię muzyki, zetknąłem się z Pasja Hobrechta i Joachima von Burgk. Słuchała go uważnie, nie odrywając od jego twarzy oczu, w których malowała się miłość i podziw dla jego wszechwiedzy. Mówienie z nią o muzyce dostarczało Feliksowi szczególnej i nowej rozkoszy: marzył przecież o tym od dawna. Zapalając się więc coraz bardziej, ciągnął: - Bywały pasje o różnych formach muzycznych: chorał, motet, pasja sceniczna, oratorium. Były nawet różne pasje na poszczególne dni Wielkiego Tygodnia. Wychwalał właśnie walory pierwszej pasji luterańskiej, napisanej przez Jana Walthera, kiedy do drzwi zapukał Gustaw z wiadomością, że w sieni wejściowej czekają Schmidt i Tanzen. - Czegóż oni mogą chcieć? - spytał patrząc z obawą na Cecylie. - Zmusić ich do nie zapowiedzianej wizyty, do tego w niedzielę, mogła tylko jakaś sprawa wyjątkowej wagi. - Poproś ich tutaj - rozkazał Gustawowi. - u. Kresu węarowm Po chwili goście weszli. Tanzen, chłop jak dąb, przewyższał chyba 0 głowę Hermana; twarze obu mężczyzn wyrażały popłoch. - Proszę nam wybaczyć nieproszoną wizytę, panie dyrektorze - zaczął Schmidt. - Idziemy prosto z ratusza. Zostaliśmy wezwani przez pana burmistrza. - Jak to? Przy niedzieli? Obaj przytaknęli ruchem głowy. - Przyjął nas natychmiast - podjął Schmidt - ale przez chwilę patrzył na nas jak na zbrodniarzy. Potem walnął pięścią w stół, powiedział, że to wszystko nasza wina, że całe miasto wzburzone i że on ma tego dosyć. Był tak wściekły, że nie mógł usiedzieć na krześle, tylko biegał po pokoju, a krzyczał coraz głośniej. Najpierw do Franza: że mu odbierze dyplom cechowy, że będzie musiał zamknąć warsztat. Potem podleciał do mnie, zaczął mi wygrażać i wołać, że mam natychmiast rozwiązać nasze stowarzyszenie, bo w przeciwnym razie nałoży na nas grzywnę tysiąca talarów za nielegalne zebrania. I znów zaczął latać po pokoju, aż podbiegł do mnie... Słowo daję, że odkąd żyję, nie widziałem człowieka w takiej złości. Powiedział, że przynoszę hańbę mojemu zawodowi, że jestem zakałą całej orkiestry Gewandhaus i że daje mi dwie drogi do wyboru: albo podam się zaraz do dymisji, albo będę czekał, aż najbliższe zebranie rady opiekuńczej zwolni mnie z pracy. Wobec tego podałem się do dymisji. Mówił to wszystko jednym ciągiem, niemal bez tchu, a Cecylia 1 Feliks zbyt byli zaskoczeni nowinami, by zauważyć, że goście do tej pory stoją. Pierwsza oprzytomniała Cecylia. - Proszę siadać - rzuciła i bez chwili wahania podeszła do karafki z wódką, by napełnić dwa kieliszki. -1 napić się - dodała podając każdemu kieliszek. - Przyda wam się to. Feliks tymczasem wpatrywał się w Schmidta, który zasiadł na krześle. - Więc nie jesteście już członkiem orkiestry Gewandhaus? - zaczął martwym głosem, nie tyle w formie pytania, co powtarzając na głos fakt, w który nie sposób uwierzyć. - Tak, panie dyrektorze. Nie będę już nigdy grał na flecie. Feliks patrzył na niego nie widzącym, zwróconym gdzieś ku swoim myślom wzrokiem. A więc tak wygląda walka... Skazują na głodową śmierć ciężko pracującego człowieka, zwalniają z pracy Schmidta. Jak służącego po dwudziestu dziewięciu latach solidnej, pełnej poświęcenia pracy. Schmidta, seniora orkiestry Gewandhaus. Jego, co przed laty jeździł do Diisseldorfu, OAA Miłość niejedno ma imię aby przyjrzeć się, jak Feliks organizuje Reński Festiwal, a po powrocie wychwalał go przed radą opiekuńczą. Jego oddanego przyjaciela... - No więc tak - ciągnął Schmidt wzruszając ramionami z niezupełnie szczerą obojętnością. Nagle obwisłe starcze policzki zadrgały zarazem żałośnie i komicznie; widać było, że z trudem hamuje łzy. - I tak miałem zamiar wycofać się z orkiestry w przyszłym roku. Nieraz już rozmawialiśmy z żoną, żeby przenieść się na dobre na fermę. - Uważam, że to podłość - powiedziała porywczo, choć z godnością Cecylia. Feliks nie odezwał się ani słowem. Przygryzł tylko dolną wargę, oczy miał wciąż szeroko otwarte, nieruchome, i pogrążony w głębokiej, pochłaniającej go bez reszty zadumie zdawał się nie dostrzegać nikogo z obecnych. Na chwilę wszyscy umilkli. Wtem jakby obudził się do życia. - Słuchaj Hermanie - spytał ostro - ile mil od miasta leży twoja ferma? - Pięć i pół, panie dyrektorze. Od placu Sw. Tomasza około czterdziestu minut drogi; zresztą zależy jakimi końmi. - Gdzie płacicie podatki? W Lipsku? - Nie, panie dyrektorze. Na ratuszu w mieście Reudnitz. - Reudnitz? - powtórzył z naciskiem, z twarzą zastygłą od napięcia. - Czyście tego pewni? - No jakże, pewny jestem - obruszył się Schmidt. - Toż ja... - Chwała Panu na wysokości! - Feliks odetchnął z ulgą. - A zatem wasza ferma leży już poza granicami miasta i Muller będzie bezsilny. - Spostrzegł ich pytające spojrzenie, Cecylię wpatrzoną w niego z rozchylonymi ustami i falującą z podniecenia piersią, nie chciał jednak tracić czasu na wyjaśnienia. - Czy nie zechcielibyście wydzierżawić mi fermy na parę miesięcy? - Wydzierżawić? A to po co, panie dyrektorze? - Wygięte brwi Schmidta uciekły ze zdumienia hen, na czoło. - Będzie nam potrzebna na próby, a roztropniej będzie, jeśli ja będę nominalnym właścicielem. Wytłumaczę wam później. - Potem, pozostawiając Hermana jego domysłom, zwrócił się do kołodzieja. - A wy, Franz, powiedzcie mi, ile czasu zajęłoby wam zrobienie dla nas bryki? - Zależy jakiej, panie dyrektorze - odparł Tanzen budząc się powoli z zamyślenia. - Dużej podróżnej bryki. - U. kresu loędrówki 323 - Myślę, że ze cztery miesiące, może pięć - mruknął niewyraźnie, z tym wzruszającym, niemal dziecięcym przygnębieniem, właściwym ludziom bardzo silnym, którzy nagle widzą swoją bezradność. - Ale bez patentu cechowego nie będę mógł panu zrobić nawet taczek. - W Lipsku rzeczywiście nie, ale w Reudnitz będziecie mogli - rzucił szybko Feliks. - Przeprowadzicie się na fermę, jedną z szop zamienicie na... Widząc jednak po oczach Tanzena, że nie rozumie, urwał i powtórzył powoli: - Jeżeli przeniesiecie na fermę wszystkie potrzebne narzędzia i urządzicie w którejś szopie warsztat, będziecie przecie mogli zrobić dla mnie brykę, prawda? Roztrząsając ten zawiły problem kołodziej przez chwilę marszczył z wysiłkiem brwi, potem czerwona, ogorzała twarz rozjaśniła się nagle uśmiechem. Pojął. - A pewnie! Czemu by nie! - zawołał i palnął swą potężną łapą w kolano. Wyglądał jak przywrócony życiu, w niebieskich oczach lśniła znów nadzieja. - Zrobię panu, co tylko pan zechce, każdą brykę, jakiej pan zażąda. - Dobrze. Przyjdźcie jutro wcześnie rano. Razem z Hermanem - dodał spoglądając na zamyślonego wciąż flecistę. Machnął ręką na znak, że sprawę uważa za zakończoną, i obejmując obu mężczyzn wzrokiem, pochylony do przodu zaczął znowu: - A teraz posłuchajcie - mówił poufnie ściszonym głosem. - Chcę od was następujących rzeczy. Cecylia patrzyła na męża zdumiona jego słowami, a jeszcze bardziej zachowaniem: był nagle innym, nie znanym jej człowiekiem. Mówił cicho, a przecież rozkazującym, pełnym energii tonem, wydawał rozkazy, objaśniał innym, co mają robić, w przeświadczeniu, że będą mu posłuszni, a ona we wzroku Schmidta i Tanzena, którzy słuchali kiwając głowami, czytała, że będą oni posłuszni istotnie. Dziwnie zaskakujące było to odkrycie zupełnie niespodziewanych cech charakteru w człowieku, którego, jak się jej zdawało, znała tak dobrze. Było to tak, jakby ktoś we własnym domu odnalazł nagle nie znane sobie, tajemnicze przejście. Znała jego czułość, wrażliwość, zmienność nastrojów; znała także skłonność do złośliwych kpinek i żartobliwej paplaniny, którą uważała zresztą za dowód niedojrzałości i pustoty, ponieważ wszyscy ludzie dorośli, którzy liczyli się w jej oczach, byli nudni i pełni namaszczenia. I jeszcze jego głęboką dobroć, nieprawdopodobne zdolności, dumę i zupełny brak pychy. Ale ten rozkazujący ton głosu, to nagłe przeświadczenie, że władza dana jest ÓA4: Miłość niejedno ma imię właśnie jemu - to było w Feliksie nowe. Może trzeba aż tak straszliwego wstrząsu, aby wydobyć z człowieka to, co kryje się w jego najtajniejszej głębi? Jeśli tak jest w istocie, dobrze, że ten wstrząs nastąpił, bo jej, Cecylii, podoba się ten nowy Feliks, bojowy, wydający rozkazy, męski, silny, nieustraszony. Dźwięk jego głosu wyrwał ją wreszcie z tych rozmyślań. - Czy to jasne? - Tak, panie dyrektorze - potwierdzili obaj goście. Po czym wstali, a Schmidt, jeszcze trochę niepewny, ale już gotów do czynu, oświadczył: . - Stanowczo raźniej się czuję, niż kiedyśmy tu przyszli. A ty, Franz? Tanzen nie odpowiedział nic, tylko uśmiechnął się wymownie. I on także odzyskał nadzieję. Obaj ze skrupulatną grzecznością ludzi ubogich podziękowali Cecylii za kieliszek wódki, uścisnęli ostrożnie jej dłoń i wyszli; Feliks odprowadził ich do drzwi. - Jak ci mówiłem, bywają różnego typu pasje - podjął Feliks wróciwszy do gabinetu. - Pasje oparte na Ewangelii św. Mateusza grywane były zawsze w Palmową Niedzielę. Należy do nich między innymi Pasja Jana Sebastiana Bacha. Czyś zauważyła, że tekst św. Mateusza pisał on na znak uszanowania czerwonym atramentem? Siadł tam gdzie przedtem, przy kominku, i świadomie niedbałym ruchem nalał sobie kieliszek wódki. - Pasje oparte na tekście św. Marka wykonywane były we wtorki Wielkiego Tygodnia, oparte zaś na św. Łukaszu - w środy. Natomiast w Wielki Piątek... - Czy nie powiesz mi wreszcie, co właściwie zamierzasz? - przerwała mu trochę urażona siadając obok. - Co to za historia z wydzierżawieniem fermy i zamawianiem podróżnej bryki? Popatrzył na nią: brązowe, uśmiechnięte zwykle źrenice pełne były zadumy. - Widzisz - zaczął ze spokojem - kiedy ci dwaj tu przyszli, byli bardzo wystraszeni. Przeżyli coś, co musiało być dla nich okropnym wstrząsem. Wyobraź sobie: Miiller posyła po nich, krzyczy, wygraża im pięścią przed nosem, odbiera środki utrzymania... Czy zdajesz sobie sprawę, co to dla nich znaczy? Schmidt ma może odłożonych parę talarów, ale Tanzen nie ma nic poza parą rąk do pracy. Ogarnięci panicznym strachem nie wiedzieli, co ze sobą począć, gdzie iść, i przyszli do nas, jedynych przyjaciół zdolnych w czymś dopomóc. Nie mogłem wypuścić ich tak, jak przyszli, nie dawszy jakiejś nadziei. U. kresu wędrówki 325 - To prawda. - I wiesz, co się stało? Myśl o tym, że Miiller mści się na tych dwu bezbronnych biedakach, przejęła mnie takim gniewem, że postanowiłem wykonać plan, który dziś właśnie przyszedł mi do głowy, ale który z początku natychmiast odrzuciłem. - Dlaczego? - Z wielu przyczyn. Po pierwsze jest melodramatyczny, a ja tego nie lubię. Ma wiele punktów słabych i pociąga za sobą niejedno niebezpieczeństwo. A wreszcie nie daje żadnej gwarancji, że będzie skuteczny. Przy tym wszystkim zapowiada się bardzo kosztownie. - Ale na czym polega? W odpowiedzi przyciągnął ją łagodnie do siebie. - Nie żądaj, bym ci go teraz wyłożył. Wytknęłabyś wszystkie jego błędy i pewno bym się zniechęcił nie przystąpiwszy jeszcze do jego realizacji. To plan zupełnie rozpaczliwy, ale też i jesteśmy w rozpaczliwym położeniu. - W każdym razie jest jakiś plan - odparła. - Ja próbowałam znaleźć wyjście, ale nic nie mogłam wymyślić. - No więc, widzisz, spróbujemy tej drogi - powiedział wzdychając smutno. - Będziemy musieli zdecydować się niestety na niejedną zmianę w naszym trybie życia. - Poczuł, że Cecylia wzdrygnęła się, i przytulił ją mocniej. - Obawiam się, że to będzie konieczne, kochanie. Musimy przenieść się na fermę Schmidta. Załkała, oczy jej napełniły się łzami. - Przebacz mi, najdroższa - szeptał głosem nabrzmiałym od smutku - ale nie da się tego uniknąć. Zobaczysz, nie będzie to takie straszne. Schmidtowie są tacy poczciwi. Milczeli przez chwilę, potem Cecylia spytała: - Kiedy mamy się przeprowadzić? Feliks wahał się parę sekund; wiedział, że będzie to znowu cios dla niej. - W czasie świąt Bożego Narodzenia. Czuł, jak drży teraz na całym ciele. - Wiem, myślisz o dzieciach. Ciężko będzie spędzić święta z dala od nich. Alę spróbuj pomyśleć o tym, jakie święta mieliby Schmidt i Tanzen. Cecylia otarła dłońmi oczy i nawet spróbowała się uśmiechnąć. - Dobrze. Jutro zacznę się pakować. Późnym już wieczorem, kiedy spokojni i zamyśleni leżeli oparłszy głowy na jednej poduszce i wpatrzeni w siebie rozkoszowali się chwilą, którą nazywali „wieczornym obrachunkiem dnia", Feliks spytał szeptem: iviHO$c niejedno ma imię - Cecylko, czy i teraz jeszcze chcesz angażować się razem ze mną w całą tę historię? Popatrzyła na niego, a potem powoli przymknęła oczy. Był w tym odruchu smutek i pełnia wyrzeczenia, jakby zamykała sobie drogę odwrotu. Tak, pójdzie za nim wszędzie, gdziekolwiek on zapragnie pójść, szczęśliwa świadomością jego dobroci i szlachetności; o nic więcej nie dba, nie ma już dla niej teraz innego wyjścia; pójdzie za nim wszędzie, na dobre i na złe, nie oglądając się na nic. Ogarnięta falą lęku i czułości, gotowa na każdą ofiarę, wtuliła się w jego ramiona i z ustami na jego ustach przywarła doń całym spragnionym pieszczoty ciałem. I znów noc, jak tyle już razy poprzednio i tylekroć później, przyniosła ich strapionym sercom to ukojenie, jakie daje miłość. X Na trzy dni przed świętami przeprowadzili się na fermę i tam spędzili gwiazdkę, smutną co prawda, ale nie rozpaczliwą. Cecylia pomagała żonie Schmidta, Gertrudzie, nakrywać stół; przybrano go liśćmi ostrokrzewu z jego czerwonymi jagodami, zastawiono ręcznie malowanymi fajansowymi talerzami, a cynowe lichtarze dopełniały odświętnego, naprawdę miłego dla oka wyglądu. Do wieczerzy zasiedli w sześć osób, choć, prawdę mówiąc, trudno było liczyć Gertrudę, która kręciła się ustawicznie pomiędzy stołem a kuchennym piecem. Na pierwszym miejscu zasiadł Feliks uśmiechając się poprzez stół do Cecylii, która zajęła miejsce naprzeciw niego. Był i Franz Tanzen poruszający się niepewnie w niedzielnym ubraniu i sztywnym kołnierzyku. On również wraz z niemal całym swym ekwipunkiem sprowadził się na fermę i w jednej z pustych szop urządził sobie coś pośredniego między warsztatem kowalskim a kołodziejskim. Ponieważ Cecylia napomknęła, że Magdalena Klupp jest osobą zupełnie samotną, zaproszono i ją, a ostentacyjna elegancja jej stroju dodawała świetności dzisiejszemu zebraniu; Magdalena ubrana była bowiem w jaskrawozieloną aksamitną suknię lamowaną złotem, którą miała na sobie jako wierna dama dworu Anny Boleyn, a którą zatrzymała na pamiątkę swych scenicznych triumfów, a także jako równowartość nie wypłaconej gaży, kiedy dyrektor trupy umknął, uwożąc wszystkie fundusze. U kresu 'wędrówki 327 Mimo ożywionej rozmowy i najlepszych chęci wszystkich obecnych nie było przy stole szczerej, beztroskiej radości; zbyt wiele podświadomego lęku o to, co przyniesie przyszłość, kryło się w każdym sercu. Cecylia myślała 0 wywiezionych do Frankfurtu dzieciach i pozostawionym w Lipsku domu, tak wesołym zawsze i świątecznie oświetlonym w owym dniu, a dziś martwym i ciemnym, grubo przysypanym śniegiem. Tanzen wspominał swój zamknięty niedawno warsztat, a Schmidt - długie lata przepracowane w orkiestrze Gewandhaus. Feliks rozmyślał o tym, w jak szczególne wdał się przedsięwzięcie, a wszyscy czuli, że spalili za sobą mosty i że ta wieczerza wigilijna jest w ich życiu niby granicznym słupem zamykającym jeden okres, a otwierającym nowy, pełen przygód i niebezpieczeństw. - Byłem wczoraj w Lindenau - odezwał się Schmidt, kiedy wieczerza miała się już ku końcowi. - Jest tam niezłe stowarzyszenie śpiewacze, więc powtórzyłem im pańską propozycję. - No i co odpowiedzieli? - spytał Feliks. - Okazali wielkie zainteresowanie. Widzi pan, panie dyrektorze, nigdy im dotąd nie płacono za śpiewanie i nie mogli wprost uwierzyć, kiedy im powiedziałem, że proponuje im pan takie stawki, jakie otrzymują zawodowi artyści. To do nich bardzo przemówiło, bo w Lindenau mieszka dużo biedoty. Cecylia spojrzała na męża poprzez stół: ach, więc dlatego mówił, że to będzie tyle kosztować... Próbuje stworzyć chór z różnych związków śpiewaczych działających w okolicach Lipska, a używa w tym celu najprostszego, najstarszego i najbardziej przekonywającego argumentu - pieniędzy. Oczywiście swoich własnych. - Naturalnie - ciągnął Schmidt - niektórzy byli zastraszeni. Mówili: „A co spotkało was i Tanzena? Wyście stracili pracę, jemu zamknęli warsztat 1 co teraz zrobicie? A jeśli to samo będzie z nami?" - A co wy na to? - Tłumaczyłem, że nic złego nie może im się stać, bo mieszkają poza granicami Lipska i nasz burmistrz diabła zje, nim się im do skóry dobierze. - Jej, jej! - lamentowała od strony pieca pani Schmidt. - Takie przekleństwa! I to w noc wigilijną! Wobec tego małżonek wyraził skruchę i podjął dalej opowieść. - Wreszcie postanowili, że przyjdą w parę osób na naszą najbliższą próbę i zdecydują wtedy, czy ich stowarzyszenie przyłączy się do chóru. - Dobrze. Żeby nam tylko nie odmówili. - Myślę, że przyjdą, panie dyrektorze, i że zdobędziemy siedemdziesiąt pięć głosów, i to dobrych. - Miejmy nadzieję. - Miłość niejedno ma imię W tym momencie zabrała głos Magdalena, która milczała już, jak na swój gust, stanowczo za długo. - I ja także rozmawiałam z paroma śpiewaczkami. Oczywiście, niektóre były wystraszone. - Tak jak ci ludzie z Lindenau, o których mówiłem. Tu dama dworu Anny Boleyn spiorunowała Schmidta wzrokiem. - Czy to ja mówię, czy pan? Ustąpił pokornie, a ona, wstrząsnąwszy swymi płomiennymi włosami, zaczęła znowu: - Jak więc wspominałam, niektóre były zastraszone, bo rozeszły się plotki, że jeśli przyjdą do nas, mogą je pobić, albo podniosą im podatki, albo ich mężowie stracą pracę. Na to ja powiedziałam, że mają chyba w żyłach nie krew, ale wodę, skoro tak łatwo je tchórz obleciał, i spytałam, czy może mają w herbie zajęcze uszy, i w ten sposób rozwiałam wszystkie ich wątpliwości. Wreszcie powiedziały, że bardzo się wstydzą i że przyjdą na pewno. Ostatnim słowom towarzyszył gest tak szeroki, jakby wielka artystka przedstawiała obecnym całe stado zbłąkanych, a nawróconych przez siebie sopranów. Misjonarskie umiejętności Magdaleny rozbawiły wszystkich do tego stopnia, że przy stole wybuchł śmiech. - Świetnie - pochwalił Feliks. - Obawiam się jednak, że pogróżki mogą się okazać prawdziwe, wobec czego lepiej być ostrożnym. Nie podoba mi się, że pani mieszka sama w Lipsku, i wolałbym, żeby pani sprowadziła się tutaj na pewien czas. - Mamy tu mnóstwo miejsca - oświadczył zachęcająco Schmidt starając się odzyskać względy śpiewaczki. Ale Magdalena nie chciała o tym słyszeć. - Jakżeż ja bym wyglądała? Im opowiadam, że nie ma czego się bać, a sama kryję się tutaj. - Może to i racja - przyznał Feliks. - Lecz proszę być roztropną. - A cóż mi mogą zrobić, panie dyrektorze? Podatków mi nie podniosą, bo nie mam ich od czego płacić. Pracy nie stracę, bo jej nie mam. Nawet mężowi nie mogą wymówić, bo jestem - jak to się mówi - niezamężną Frciulein. A bić się mnie nie ośmielą, bo na przedmieściu Sw. Józefa, gdzie mieszkam, wszyscy mnie znają i wiedzą, że jestem przyjaciółką samego marszałka i niemal siostrą Olgi. - Dobrze - zgodził się Feliks. - Proszę jednak być ostrożną. Przez pewien czas siedzieli jeszcze przy stole, rojąc nieśmiałe nadzieje, snując jakieś plany, rozprawiając o różnych kłopotach. Na fermie mogło mieszkać wielu ludzi: dzięki Bogu dość jest miejsca w przeróżnych szopach, stajniach i stryszkach na siano, których nie brak na terenie gospodarstwa. Postanowiono, że próby będą się odbywać w największej szopie stojącej przy podwórzu, a Schmidt i Tanzen obiecali ją uporządkować w przeciągu najwyżej dwu dni. Potem Schmidt powiedział, że wielu okolicznych gospodarzy wraz z żonami zgłosiło chęć swego udziału, ale że woleliby przychodzić na próby popołudniami. - Widzi pan, panie dyrektorze, to nie to co ludzie z miasta. Ci przywykli chodzić spać razem ze słońcem: szósta godzina, a ich już sen morzy. Więc pomyślałem sobie, że za pańskim pozwoleniem, ja bym ich poduczył, skoro pan cały dzień spędza w Lipsku. Feliks z roztargnieniem kiwnął głową na znak, że się zgadza. Biedny Herman. Tęskni za zebraniami w szopie Tanzena, za swą dyrygencką pałeczką. Z każdą godziną wyraźniej rysował się ogrom podjętego dzieła, wszystkie jego trudności. Jak on zdoła stworzyć z tych różnorodnych elementów chór o jakim takim poziomie? A co będzie z orkiestrą, solistami, organami? Kto zajmie się administracją, szczegółami organizacyjnymi, prowadzeniem książek rachunkowych? Nikt tego nie potrafi: Tanzen, Schmidt, Magdalena - wszyscy pełni są dobrej woli i odwagi. Ale odwaga i dobra wola to jeszcze nie wszystko. Znużonym ruchem przesunął dłonią po oczach, potem zaczął wodzić ręką po stole, a Cecylia zrozumiała wymowę tego gestu. Przeprosili więc resztę obecnych i zostawiając ich planujących i dyskutujących dalej zawzięcie, udali się do swej sypialni. Był to ten sam pokój o belkowanym stropie i dębowej podłodze, w którym Feliks spał w czasie swych poprzednich odwiedzin u Schmidtów. - Trapisz się czymś, kochanie? - spytała go, kiedy znaleźli się sami. - Tak - odparł cicho, siadając na prostym, wyplatanym słomą krześle. - Trapię się... i trochę boję. Nie, nie tych plotek ani głupstw, które opowiadają o mnie w mieście: tego się spodziewałem. Boję się drobnych kłopotów i komplikacji, tysiąca błahych na pozór problemów, które będą co dzień przede mną stawać. Po prostu nie wiem, czy zdołam objąć to wszystko, zrobić to, co musi być zrobione, a przy tym codziennie rano pojechać do Lipska, odbyć wykłady w konserwatorium, próby z orkiestrą, być obecnym na posiedzeniach rady opiekuńczej, spełniać stałą funkcję dyrygenta. Spojrzał na nią błagalnie udręczonym wzrokiem. - Czemu nie chcesz się zgodzić, żebym podał się do dymisji? Mógłbym wtedy cały czas poświęcać pracy tutaj, na fermie. Przysiadła na ziemi u jego stóp i podniosła ku niemu oczy. - Nie rób tego, Feliksie, proszę cię. Wiem, że to za wiele obowiązków jak na jednego człowieka, ale póki jesteś dyrektorem konserwatorium i dyrygentem orkiestry Gewandhaus, jesteś oficjalną osobistością i ludzie nie mogą cię lekceważyć. Twój osobisty autorytet dodaje powagi sprawie o którą walczysz. Jeśli ustąpisz, tracisz tę przewagę, stajesz się wichrzycielem porządku publicznego, podburzaczem motłochu. Wiedział, że rozumuje słusznie. - Jak zwykle masz rację - powiedział łagodnie i pogłaskał ją po jasnej główce. - Ufaj, najdroższy - szepnęła. - Proszę cię, ufaj, a zobaczysz... - Wiem - uśmiechnął się ze smutkiem. - Coś się odmieni na lepsze. Bóg jest z nami i dlatego wszystko skończy się dobrze. - Zobaczysz, że tak będzie - powtarzała z uporem, namiętnym szeptem. - Musisz w to wierzyć, kochanie. - Chciałbym, ale powiem ci szczerze: jeśli zdołamy wykonać Pasję w Palmową Niedzielę, będzie to największy cud od czasu, jak Jozue wstrzymał słońce. Dostrzegła w jego oczach zwątpienie. - Wiem, co myślisz. Czasami człowiekowi zdaje się, że nie ma już nadziei, że Bóg o nim zapomniał; czuje się opuszczony i nie wie, gdzie się zwrócić. Ale On patrzy na nas ciągle i w końcu... - Coś zmienia się na lepsze - z uśmiechem spojrzał w jej błękitne oczy. - Ty, Cecylko, masz wiarę, która przenosi góry, a takiej właśnie wiary będzie nam trzeba. Patrzyli sobie w oczy bez słowa i czuli, jak ich miłość wypełnia ten cichy, jedną świecą oświetlony pokój. - Fróhliche Weihnachten - szepnął. - Wesołych świąt, kochanie. Dziwnym trafem następnego popołudnia coś się rzeczywiście odmieniło: zjawił się mianowicie wysoki starszy jegomość w dobrze skrojonym dwurzędowym szarym fraku, przedstawił się Hermanowi jako Jakub Meyer Howlitz i prosił, że chce się widzieć z panem dyrektorem. - Miło mi pana ujrzeć - powitał gościa Feliks w drzwiach swego „gabinetu". Była to dość długa a wąska izba, z jednej strony łącząca się z sienią/ drugimi zaś drzwiami po przeciwnej stronie z sypialnią. Podobnie jak sypialnia sufit miała niski, prostą podłogę i bielone ściany, a w 1 w grubym murze - niewielkie okienko. Feliks nadał jej charakter gabinetu wstawiwszy przywiezione z Lipska biurko, małe pianino oraz powiesiwszy portret ojca i jedną z wymuskanych akwarel Cecylii. - .. .Nawet w tym wypadku - ciągnął wskazując gościowi fotel również przywieziony z Lipska - jeśli przyjechał pan po to, by powiedzieć mi, że gmina żydowska pała ku mnie wściekłością i wzywa gniewu Jehowy na moją głowę. Starszy wytworny pan przez chwilę patrzył na niego bez słowa, oparłszy szczupłe, kościste dłonie na złotej gałce swej laski. Wreszcie oczy, a potem cała gładko wygolona twarz rozjaśniły się lekkim uśmiechem, który zdawał się potwierdzać przypuszczenie Feliksa. - Szczerze mówiąc, istotnie nie jest pan obecnie popularny w żydowskiej dzielnicy. - Jeśli to może być dla mnie pociechą, to w chrześcijańskich dzielnicach również. Prawdę mówiąc, mam wrażenie, że w ogóle nie jestem nigdzie popularny ani lubiany. - Jeśli chodzi o mnie, to nieprawda - wyraźnie i powoli powiedział bankier. - Co pan mówi? - Mówię, że mam dla pana bardzo wiele sympatii. - Twarz jego znów rozjaśnił uśmiech. - Tym razem wybrałem się do pana wyłącznie z własnej woli i spodziewam się niejednego słowa potępienia za to, co teraz powiem, ale obserwuję pańskie poczynania od pewnego czasu i zdaje mi się, że pojąłem, co pan zamierza. Oświadczam panu moją gorącą sympatię, a przyjechałem zaofiarować swoje usługi. Umilkł na krótką chwilę. - Chętnie wziąłbym pewien udział w tym pańskim przedsięwzięciu. - Powiedział to takim tonem, jakim mógłby powiedzieć, że chce nabyć pewną liczbę udziałów w którymś z należących do Rotszyldów kolejowych towarzystw akcyjnych. Feliks spojrzał na sędziwego finansistę ze zdumieniem i wdzięcznością. - Nie potrzebuję chyba pana zapewniać, że pomoc pańska będzie przyjęta z entuzjazmem. Muszę jednak ostrzec pana, że to moje, jak je pan nazywa, „przedsięwzięcie" zapowiada się jako wyraźnie nie korzystne, ryzykowne i najprawdopodobniej z góry skazane na nie powodzenie. - Wiem o tym - odparł ze spokojem bankier. - Zanim powziąłem decyzję, rozważyłem całą sprawę; nie kieruję się tu tylko impulsem. Po raz pierwszy w czasie rozmowy Feliiks roześmiał się. - Muszę wyznać, że nie zrobił pan na mnie bynajmniej wrażenia człowieka, który kieruje się w życiu impulsami. - Jestem bankierem, panie Mendelssohn, i nie mogę pozwolić sobie na to, by się nimi kierować. - To tak jak mój ojciec; chciałbym być bardziej do niego podobny. Bo ja, niestety, kieruję się impulsami. Tak było z moim przyjazdem do Lipska, tak też znalazłem się w obecnej, istotnie dramatycznej i naprawdę nie do pozazdroszczenia sytuacji. Ale, dalibóg, nawet biorąc rzecz na zdrowy rozsądek, nie wiem, czy mógłbym postąpić inaczej. Jak panu wiadomo, cały ten zamęt i podniecenie zawdzięczamy pewnemu utworowi kościelnej muzyki, który, moim zdaniem, powinien koniecznie zostać wykonany. Tak się przy tym złożyło, że pokłóciłem się prawie z wszystkimi i ściągnąłem na siebie jednomyślne oburzenie i potępienie. Wreszcie zabroniono mi przyj mować u siebie tych ludzi, których chciałem przyjmować, i zagrożono wypędzeniem z miasta. Kiedy zaś burmistrz rozwiązał zupełnie niewinne stowarzyszenie śpiewacze, a dwóch bezbronnych ludzi pozbawiono z mojego powodu środków do życia, stwierdziłem, że nie ma innego wyjścia, jak odpowiedzieć tym samym. No i przyjechałem tutaj. Po twarzy starszego pana przemknął uśmiech. - Pewien wybitny człowiek powiedział kiedyś coś podobnego. Powie dział tak: „Nie mogę tego odwołać i nie odwołam. Nie ustąpię ze swego stanowiska". Był to Marcin Luter. Zmierzam do tego, że aby nie ustąpić ze swego stanowiska, trzeba odwagi, a bardzo niewielu ludzi potrafi się na nią zdobyć. A teraz powtórnie proponuję panu swą pomoc. - Ile czasu mógłby pan na nią poświęcić? - Proszę dysponować moim czasem bez ograniczeń - odparł spokojnie bankier. - W banku od dawna nie jestem potrzebny, przekazałem go właściwie w ręce naczelnego kasjera, człowieka w pełni odpowiedzialnego; należy mi się urlop i nie sądzę, abym mógł go gdziekolwiek spędzić lepiej niż tu. Toteż może pan wykorzystać wszelkie moje umiejętności; jako bankier znam się na administracji, może więc mógłbym być od tej strony pożyteczny. Poza tym gram jako tako na skrzypcach. - Tu twarz pana Howlitza zmarszczyła się znów w uśmiechu. - Choć, szczerze mówiąc, lepszy ze mnie bankier niż skrzypek. Feliks zerwał się z krzesła. - Drogi panie, jest pan niniejszym mianowany skarbnikiem, księgowym i kierownikiem administracyjnym naszego „przedsięwzięcia". Nagle uderzył się w czoło, a na jego twarzy ukazał się wyraz zmieszania i niepokoju. - Pozostaje jeszcze pewna delikatna kwestia, o której zapomniałem panu wspomnieć - zaczął pocierając nerwowo ucho. - Wszyscy przypusz czalnie będą otrzymywać jakieś wynagrodzenie, a to w tym celu, aby uniknąć wszelkich możliwych... - Rozumiem, rozumiem - przerwał bankier. - Pańska decyzja dowodzi jedynie tego, że jest pan nie tylko człowiekiem roztropnym, ale również synem bankiera, i że pojmuje pan, iż sprawy naprawdę poważne - nawet w dziedzinie dóbr duchowych - bardzo rzadko dają się przeprowadzić bez pomocy pieniędzy. Duchowni wszelkich wyznań rozumieją to lepiej od innych ludzi i dlatego stale domagają się funduszów. Nasz rabin, na przykład, jest człowiekiem ogromnie nieustępliwym w tym względzie. Zaplótł mocniej oparte na gałce swej trzcinowej laski dłonie i wrócił do przerwanego wątku. - Postanowiłem tu przyjechać dopiero wtedy, kiedy dowiedziałem się, że proponuje pan ludziom regularne wynagrodzenie zamiast liczyć na ich bezinteresowność i dobrą wolę. Toteż, jeśli się pan zgodzi, wpiszę do księgi głównej obok swojego nazwiska funkcję skrzypka czasowo odkomen derowanego do pełnienia funkcji administracyjnych. Z pedantyczną starannością rozpiął frak i z wewnętrznej kieszeni wydobył jakąś kopertę. - Czy jest jakiś punkt w pańskim statucie, który by zabraniał anonimo wych ofiar? - Tej ewentualności nie przewidzieliśmy - roześmiał się Feliks. - Oto czek na pięć tysięcy talarów, płatny w Banku Berlińskim - rzekł wręczając kopertę Feliksowi. - Nie może być trasowany na nikogo, w żadnym zaś wypadku na mnie. Z pełnym zadumy uśmiechem przyglądał się Feliks trzymanej w ręku kopercie. Tak właśnie postąpiłby jego ojciec. - Jeśli finansowe obciążenie okaże się dla mnie za wielkie - powiedział wreszcie, oddając czek panu Howlitzowi - zwrócę się do pana z prośbą o tę sumę. Tymczasem chciałbym wyrazić głębokie uznanie dla pańskiej wspaniało myślności. W tej chwili zapukano do drzwi. Przez szparę zajrzała Cecylia. - Feliksie, drugie śniadanie. Skinął na nią. - Oto pan Howlitz, nasz nowy kierownik od spraw administracyjnych. - Po czym zwrócił się do starszego pana, który wstawał z krzesła: -A to moja... Ale Cecylia już ujęła obie dłonie gościa, pokryte siecią błękitnych żyłek. - Jestem przekonana, że będziemy ze sobą w wielkiej przyjaźni - powiedziała serdecznie. - Czy wie pan, że pański przyjazd to jakby bezpośrednia odpowiedź na moje modlitwy? Odkąd Feliks wyprowadził się z Lipska, zaczęło krążyć o nim mnóstwo plotek, a kiedy rozniosło się, że wystosował wezwanie do amatorskich zespołów śpiewaczych z okolicznych miast i zaproponował ich członkom regularną gażę - wybuchło wprost oburzenie. Pastor Hagen z wyżyn ambony Sw. Tomasza przemawiał wzniosie o „złoczyńcy, który kupuje dusze biedaków, aby służyli szatanowi", burmistrz Miiller zaś wyraził się na ratuszu, że cała ta sprawa jest „policzkiem wymierzonym w twarz naszemu miastu". Jednocześnie poplecznicy Krugera szeptali po mieście, że pewni bliżej nie znani, ale bardzo groźni spiskowcy obcego wyznania pod pretekstem śpiewów zbierają na podmiejskiej fermie niebezpieczne elementy, aby ich użyć dla swoich celów. Zaczęto mówić o akcji odwetowej; w żydowskiej dzielnicy obrabowano jeden sklep. Doktor Hurbach oświadczył, że Feliks był jego pacjentem i że uskarżał się na ostre i uporczywe bóle głowy, a przecież wszyscy wiedzą, że takie bóle głowy są niezawodną oznaką nadchodzącego szaleństwa. Niebawem ludzie zaczęli sobie opowiadać, że pan dyrektor zwariował. Niektórzy, lepiej poinformowani, zapewniali, że złożył rezygnację i został odesłany do jakiegoś bliżej nie znanego zamkniętego zakładu. Toteż kiedy pewnego ranka na początku stycznia ujrzano Feliksa wysiadającego ze swego powozu przed gmachem Gewandhaus, zdumieniu i różnym domysłom nie było końca. Od tej pory powtarzało się to jednak co dzień rano, po południu zaś, dokładnie parę minut po czwartej, widziano go, jak odjeżdżał bądź jednokonną karetą, bądź zamkniętymi saniami. Feliks zaś oddawał się pracy zawodowej, najwidoczniej nieświadomy wszystkich krążących o nim plotek, i wykonywał swe różnorodne obowiązki, okazując zupełną równowagę umysłową. Jedyną zmianą było to, że pobladł na twarzy i nigdy nie będąc wylewnym, teraz stał się wprost zamknięty w sobie, nieprzystępny, z wyjątkiem spraw ściśle urzędowych. Na zebraniach rady rzadko udzielał się w dyskusji, ignorował kierowane do siebie przycinki i unikał zasadniczych pytań. Kiedy Miiller sondował go, czemu przeniósł się do Reudnitz, odpowiedział, że wiejskie powietrze służy mu o wiele lepiej niż pobyt w Lipsku. Przez pewien czas codzienna obecność Feliksa w mieście i widoczna pewność siebie prowokowała plotkarzy do istnego szału absurdalnych i złośliwych wymysłów. Potem nagle - tak jak pęka przekłuty szpilka balonik - wysuwane przeciw niemu oskarżenia zaczęły upadać. Pierwsza zmarła naturalną śmiercią na skutek swej nonsensownośti pogłoska o spiskowcach obcego wyznania. Wkrótce potem codzienna bytność Feliksa w Lipsku i jego zachowanie obaliły plotkę o jego chorobie umysłowej, jeśli zaś idzie o świętokradcze mieszanie się w sprawy Kościoła, to dość szybko przestano się tym przejmować. Cóż w tym w końcu tak strasznego, jeśli ktoś zbiera ludzi, aby uczyć ich śpiewać jakiś utwór dawnej muzyki kościelnej? Rzeczywiście pan Mendelssohn zbiera robotników i okolicznych gospodarzy, ale co ma robić, skoro wielebny pastor Hagen nie zezwolił na udział chórów od Sw. Tomasza, radni zaś zabronili angażowania członków Lipskiego Związku Śpiewaczego? Decydujący jednak, nieodparty argument stanowiło nienaganne życie prywatne dyrektora; nie sposób było doszukać się w nim bodaj śladu czegoś gorszącego. Feliks znany był jako porządny, godny szacunku człowiek, dobry mąż i dobry ojciec. Wiosną widywano go w każde niedzielne popołudnie na Promenadzie w towarzystwie żony i dzieci. Taki człowiek nie jest zdolny do niczego złego. A żona... To przecież prawdziwa dama; ładna jak obrazek i miłosierna, zawsze gotowa do otwarcia sakiewki. Przy tym, choć córka jakiegoś frankfurckiego pastora dziwaka - sama niewątpliwie chrześcijanka. Jeśli zaś taka osoba wywozi dzieci i zamyka dom po to, by razem z mężem zamieszkać w jakiejś fermie, to widocznie jest przekonana, że mąż postępuje słusznie. I kto wie, może to i prawda. W końcu stycznia dało się zauważyć wyraźne uspokojenie umysłów. - Zaczynam być przekonany, że nasz przyjazd tutaj był rzeczywiście szczęśliwym posunięciem - powiedział Feliks któregoś wieczora. - Może wszystko jakoś się w końcu ułoży. - Mówiłam ci, że Bóg jest z nami. - To możliwe. Ale chcesz wiedzieć, co przede wszystkim zmieniło stosunek ludzi do mnie? - Co? - Ty sama. Fakt, że jesteś przy mnie. Nie masz pojęcia, jak ogromne znaczenie ma twoja tu obecność; widzisz, moja kochana, mieszkańcy Lipska uważają cię za osobę poniekąd niezwykłą, a ja wygrywam na czysto na tej twojej popularności. Może w końcu uda nam się wykonać tę przeklętą Pasję - dodał po chwili unosząc delikatnie jej twarzyczkę ku górze. - Jakoś nam tu nie najgorzej idzie. - Modlę się cały czas. Feliks z uśmiechem zajrzał jej w oczy. - Naprawdę zaczynam wierzyć, że zmusisz Pana Boga, by sprawił ten cud. Istotnie już to, co się działo, było do pewnego stopnia cudem. Ferma Schmidtów, rojna obecnie jak mrowisko, stała się czymś pośrednim między domem noclegowym a szkołą śpiewu, atmosferą zaś przypominała obóz powstańczy. W różnych budynkach i szopach, gdzie urządzono sypialnie, mieszkało teraz całe mnóstwo ludzi. Nowo przybyli musieli czasem spędzać pierwszą noc na jakimś stryszku z sianem, nim przygotowano dla nich wygodniejsze pomieszczenie. Naturalnym biegiem rzeczy ustalił się na fermie pewien określony podział zajęć. Schmidt, którego uważano za zastępcę Feliksa w sprawach muzycznych, prowadził popołudniowe ćwiczenia, egzaminował kandydatów, pilnował ogromnego pieca w dużej szopie przeznaczonej na próby. Nigdy chyba w życiu nie był tak zajęty i nie żałował już teraz utraconej pracy w orkiestrze Gewandhaus. Tanzen w chwilach wolnych od pracy reprezentował jednoosobową siłę policyjną, której pojawienie się uśmierzało wszelkie spory i kłótnie, mogące przerodzić się w bitkę. Cecylia wraz z Gertrudą miały pieczę nad kuchnią i wszelkimi sprawami domowymi. Nawet Gustaw wysłany do Frankfurtu z gwiazdkowymi prezentami dla dzieci, których Feliks i Cecylia nie mogli doręczyć osobiście, starał się po powrocie, jak mógł, pomagać na fermie. Kolację podawano wcześnie ze względu na wieczorne próby, a jedzono ją w wielkiej kuchni przy wspólnym stole, gdzie na pierwszym miejscu zasiadał Feliks, a naprzeciw niego Cecylia. Feliks też, oczywiście, był niejako głównym wodzem całej tej organizacji, ponieważ jednak większą część dnia spędzał poza obrębem fermy, ciężar kierowania całością spoczywał na przygarbionych, lecz mocnych jeszcze ramionach pana Howlitza. Spędzał on obecnie na fermie całe dnie i znajdował w tym widoczną satysfakcję. Co dzień punktualnie o ósmej rano wysiadał ze swego powozu i zaczynał działać; jego wysoka, szczupła postać wkrótce już była dobrze znana wszystkim, a ciche postukiwanie laski ze złotą gałką zwiastowało jego zbliżanie się, gdy dokonywał codziennego obchodu. W gabinecie Feliksa umieszczono pod oknem niewielkie przywiezione z banku biurko i przy nim pan Howlitz z właściwym sobie spokojem i dokładnością wykonywał ogromną przypadającą nań pracę. Stopniowo udało mu się wprowadzić w sprawy organizacyjne ład i oszczędność, o których przedtem nikomu się nie śniło; żywność zakupywano teraz hurtowo; wykorzystując ciesielskie umiejętności Tanzena zbudowano kurnik, gdzie chowało się spore stado ptactwa, na urodziny Gertrudy zaś pojawiły się trzy doskonałe mleczne krowy, tak że od tej pory mleka było pod dostatkiem. - Nie mam pojęcia, jak pan to robi - powiedziała kiedyś Cecylia, której pan Howlitz pokazywał książki rachunkowe. - Czy wie pan, co Feliks powiedział parę dni temu? Że jeśli nie będzie pan uważał, zamieni pan wreszcie nasze przedsięwzięcie w dochodowy interes. Najdziwniejszy jednak z wszystkiego był fakt, że z całej tej naprędce kleconej ludzkiej mieszaniny powstawał rzetelny zespół chóralny. Na wezwanie Feliksa zgłosiło się przeszło dwieście osób; były to małe kółka śpiewacze z różnych okolicznych osad, wielu członków z rozwiązanego Stowarzyszenia Śpiewaczego im. Sw. Cecylii, którzy o zmroku wymykali się chyłkiem z miasta, pobliscy gospodarze, a nawet wędrowni robotnicy rolni, nędzne włóczęgi, ściągnięci opowieściami o pieniądzach, które tu można zarobić po prostu śpiewaniem. Zjawiali się zaraz po kolacji, przeważnie w grupkach; opatuleni w koce, z czerwonymi policzkami i zsiniałymi od mrozu ustami, zajeżdżali szeregiem skrzypiących wozów albo błyskających latarniami sań, śpiewając po drodze dla rozgrzewki. Potem wysypywali się gwarnie na podwórze, biegli pędem do szopy, gdzie odbywały się próby, i tam drżący od zimna, ale roześmiani, grzali sobie ręce przy rozpalonym, huczącym piecu. Cecylia podawała im grzane wino, gawędziła, wypytywała o dzieci i wysłuchiwała kłopotów. Na fermie działała też oczywiście Magdalena, która z czasem stała się nieodłączną częścią całej imprezy. Ubrana barwnie, aż oczy rwało, pojawiała się coraz to gdzie indziej, rozśmieszając ludzi, sypiąc jak z rękawa śmiałymi uwagami, a nogi i język nigdy nie odmawiały jej posłuszeństwa. Mieszkając nadal w Lipsku przybywała na fermę wczesnym rankiem, nierzadko całą drogę odbywszy pieszo; sama była niejako na prawach wyjątkowych; należała do wszystkich zespołów, z wszystkimi była za pan brat; ćwiczyła tych chórzystów, którzy robili powolniejsze postępy, i osiągała świetne wyniki, a nie ustając w swych misjonarskich zapędach wśród szerokiego i bardzo różnorodnego kręgu znajomych, dostarczała więcej kandydatów do chóru niż ktokolwiek inny. Były to kelnerki, właścicielki piwiarni pod gołym niebem, jakieś damy nieokreślonego zawodu, wszystkie ogromnie z nią zaprzyjaźnione i, jak ona, na razie bez pracy. Najwyższą jej ambicję stanowiło „nawrócenie" Olgi, kochanki burmistrza, co - jak dotąd - nie udawało się jednak. - Ale ja się nie martwię - mawiała. - Zobaczycie, że jeszcze ją tu sprowadzę. Najbardziej atoli ze wszystkiego zdumiewał Feliksa płomienny entuzjazm, jaki ogarnął tych ludzi; zapał do podjętej wspólnie pracy porywał zarówno mężczyzn, jak kobiety, a kiedy podczas przerw w popołudniowych niedzielnych próbach przechodził od grupki do grupki, zamieniając wszędzie po parę słów, czuł, że szczerze pokochali wykonywany utwór, a jego samego darzą serdeczną sympatią. Komplementy słyszane z ust tych ludzi wywoływały na jego policzkach rumieniec dumy. Ci, którzy zrazu przychodzili tu dla pieniędzy, teraz przychodzili dla przyjemności, a także i po to, aby jemu sprawić przyjemność, i starali się, jak mogli, aby zadowolić go w tym wielkim dniu, kiedy Pasja zostanie publicznie wykonana. Gdzie i kiedy to nastąpi - nie wiedzieli, ale wierzyli w niego: był wielkim artystą i dobrym człowiekiem; nie zawiedzie ich i oni też go nie zawiodą. - Oni naprawdę zaczynają dobrze śpiewać - powiedział Cecylii kiedyś wieczorem. - Nadzwyczajne, jak wielkie postępy zrobili w ciągu zaledwie jednego miesiąca. . - To dlatego, że cię kochają - odparła. - Zobaczysz, kochanie, że wszystko będzie dobrze. Z czasem nawet pan Howlitz zaczął przejawiać pewien ostrożny optymizm. - Muszę jednak wyznać, że kiedy przyjechałem tutaj zaofiarować panu swoją pomoc, miałem bardzo niewielkie nadzieje na pomyślny wynik pańskich usiłowań - oświadczył Feliksowi którejś niedzieli przed próbą. - Czemu pan zatem przyjechał? Była to swobodna poobiednia pogawędka i obaj panowie, gwałcąc obowiązujący na fermie surowy zakaz używania napojów o wysokiej zawartości alkoholu, z występną rozkoszą popijali wódkę z małych jak naparstki kieliszków, a przy tym obliczali na trzeźwo szansę powodzenia Feliksowego ryzykownego „przedsięwzięcia", jak je nadal nazywał pan Howlitz, nadając temu słowu nieco złowróżbny posmak grożącej wciąż klęski. Niewielki piec, w którym palono drzewem, napełniał gabinet miłym i sennym ciepłem, a za oknem ośnieżone gałązki pobliskiego wiązu rysowały się na tle bladoszarego nieba jak delikatna pajęczyna. - Bo miałem przeświadczenie, że podjął pan dzieło godne trudu, i chciałem dopomóc w nim, nawet gdybyśmy zmierzali wprost do klęski. - A co pan sądzi teraz? Czy nadal uważa nas pan za szlachetnych straceńców? - Teraz - odparł bankier spoglądając w zamyśleniu na swój kieliszek - myślę, że mamy niewielką szansę powodzenia. Największą trudność moim zdaniem przedstawia to, że za wrogów mamy szaleńca i uczciwego fanatyka. - Domyślam się, że mówi pan o Krugerze i pastorze Hagenie. Nie sądzę, aby z Kriigerem dało się coś wskórać, natomiast wiele ostatnio - myślałem o pastorze. Może gdybym poszedł do niego, przeprosił za niewłaściwe zachowanie się, wytłumaczył... Widząc jednak, że starszy pan spokojnie, ale zdecydowanie kręci głową, urwał. - Wydaje się to panu niecelowe? - Obawiam się, że tak. Istnieją dwa typy ludzi, do których nie trafia żadna argumentacja: szaleńcy i właśnie uczciwi fanatycy. Oszust zawsze gotów będzie pójść na kompromis, uczciwy człowiek - nie. A obawiam się, że pastor Hagen do takich właśnie ludzi należy. Pytałem o niego mojego głównego kasjera. - A skąd pański kasjer może mieć tak pewne informacje o pastorze Hagenie? - Dlatego że przypadkiem jest to zawzięty luteranin. - Bankier przez chwilę bawił się zdumionym spojrzeniem Feliksa. - To ciekawa historia. Paweł urodził się gdzieś we wschodniej Saksonii, zdaje mi się, że w Kamenz. Oboje jego rodzice byli luteranami i oboje umarli w czasie epidemii cholery, kiedy chłopiec miał cztery czy pięć lat. Ojciec przyjaźnił się podobno z pewną ubogą żydowską rodziną, gdy zaś oboje, i on, i żona, naraz umarli, ci ludzie zaadoptowali Pawła. Co najciekawsze jednak, że przez szacunek dla pamięci rodziców wychowali go w wierze luterańskiej. Kiedy trzydzieści lat temu sprowadzili się do Lipska, Paweł zaczął pracować u mnie w banku i od tamtej pory nie rozstawaliśmy się. Przez wiele lat w ogóle nie wiedziałem o tym, że on nie jest Żydem, bo nosił nazwisko swych przybranych rodziców. Zaprzyjaźniliśmy się z nim ogromnie; to on odkrył przede mną piękno prozy Marcina Lutra, a kiedyś nia urodziny ofiarował mi komplet jego dzieł w pięknej tłoczonej oprawie. - Przypuszczam, że pan ofiarował mu wobec tego pięknie oprawny egzemplarz Talmudu. - Nie, pisma Spinozy. Paweł jest podobnie jak ja kawalerem. Dobrze gra na wiolonczeli, a w szachy, pal go licho, chyba jeszcze lepiej. Otóż wypytywałem go o pastora Hagena i z przykrością muszę wyznać, że dowiedziałem się o nim samych dodatnich rzeczy. To naprawdę sługa boży, spełnia swoją misję tak, jak ją pojmuje. - To właśnie jest beznadziejne. - Obawiam się, że wykazać mu mylność postępowania byłoby rzeczą bardzo trudną. Przez chwilę milczeli; potem Feliks dopiwszy kieliszka wstał. - Nawiasem mówiąc, Kriigera podobno nie ma w Lipsku i nikt nie wie, gdzie pojechał. Szczęśliwa dla nas okoliczność. \ Bankier, który właśnie chował do szuflady biurka butelkę z wódką, spojrzał bystro na mówiącego. - Nie zgodziłbym się z panem. Osobiście wolę zawsze wiedzieć, gdzie się nieprzyjaciel znajduje i co robi. - No cóż - rzekł ruszając ku drzwiom Feliks - z czasem zobaczymy, co on tam knuje. A teraz wracajmy do roboty. Te rzadkie chwile swobodnego wytchnienia były w jego surowym, wypełnionym pracą życiu miłą rozrywką. Z prawdziwą satysfakcją odkrył, że pan Howlitz jest nie tylko prężnym kierownikiem administracyjnym, lecz również człowiekiem dużej kultury, i nieraz dyskutowali wspólnie o sztuce, literaturze, filozofii oraz tajemniczych zawiłościach ludzkiej natury, a wymiana myśli lub konfrontacja sprzecznych poglądów sprawiała im głęboką przyjemność. Od czasu do czasu bankier czytywał na głos wyjątki z dzieł Marcina Lutra, których wartość literacką cenił ogromnie. - Oczywiście temat jest nieco nudny. Człowiek nuży się czytając wciąż o Bogu, grzechu, piekle i o tym, jak łatwo się do niego dostać. Samo jednak mistrzostwo słowa, krzepka konkretność tej prozy, a niekiedy jej liryczna wzniosłość - są niezrównane. Nie znając jej człowiek nie podejrzewa nawet, na jakie szczyty piękna wznieść się może niemiecka mowa. To, co Luter na przykład pisze o muzyce, można zaliczyć do najpiękniejszych stronic, jakie kiedykolwiek na ten temat napisano. Ten człowiek uwielbiałby Pasję. I nim się spostrzegli, już rozprawiali o samej Pasji, a Feliks uszczęśliwiony obecnością inteligentnego i pełnego zrozumienia słuchacza mówił o pięknie, jakie kryły te pożółkłe ze starości karty. Zasiadał przy fortepianie, grał jakiś fragment i wyjaśniał niezrównane jego mistrzostwo. - Niech pan weźmie na przykład początkowy chór. Proszę posłuchać, jak rytm 12/8 dobrze oddaje wrzawę i zamęt tej sceny, namiętność tekstu. A o kilka stron dalej: - Proszę zauważyć tych kilka taktów na obój bez żadnego wtóru orkiestry. To jak dalekie wołanie na trwogę, zapowiedź nadchodzącej tragedii. I jeszcze dalej: - A oto wspaniała scena: skruszony Piotr rozmawia z Mistrzem. Niech się pan wsłucha w ten urywany rytm, to łkanie apostoła... Albo ta długa skrzypcowa aria do słów: „I zaczął gorzko płakać". A potem ledwo słyszalne pianie koguta... Jakież to wszystko żywe, dramatyczne i wstrząsające! Aż zatrzymał się na ostatniej stronie rękopisu. - A teraz proszę posłuchać tej cudownej melodii mówiącej o tym, jak Chrystus wstępował na Golgotę. Oto chwieje się pod ciężarem krzyża... Powiadam panu, że nie ma na świecie większego arcydzieła muzycznego, i dlatego musimy dać je światu. To po prostu nasz obowiązek. I po raz setny wybiegali myślą w przyszłość rozważając możliwości tego „ryzykownego przedsięwzięcia". Również i dla Cecylii stał się pan Howlitz nieocenionym towarzyszem. Jak to przepowiedziała, zaprzyjaźnili się ze sobą bardzo, a on okazywał jej szczere oddanie i służył nieraz dyskretną radą. Lubiła jego ceremonialny, staromodny, lecz wytworny sposób bycia i popołudniami siadywała czasem z ręczną robótką obok jego biurka, wypominając mu łagodnie jego kawalerski stan. - Kiedy chciałem się żenić, nie mogłem - tłumaczył się bankier. - A później, kiedy mogłem, nie miałem już ochoty. Wtedy łajała go za egoizm. - Niech pan pomyśli, ile szczęścia mógłby pan dać jakiejś kobiecie, zwłaszcza będąc tak majętnym. - Ależ, madame, ja nie jestem bynajmniej pewny, czy i ona dałaby mi szczęście - odpowiadał z iskierką złośliwości w oczach. Poza tym gnębiło ją jego przyzwyczajenie zażywania tabaki i często wymawiała mu przy tej okazji brak siły woli. - Ależ, madame - tłumaczył się niezręcznie - ja zażywam tabakę w celach leczniczych; dla oczyszczenia mózgu z trujących waporów. Wtedy Cecylia parskała z udanym gniewem i zaczynała się rozwodzić nad męską hipokryzją. - No, no, no. Wie pan świetnie, że nie ma w tym źdźbła prawdy: mój dziadek mawiał, że tabaka czyści krew, a wuj Teodor - że pobudza trawienie. Wszyscy wy, mężczyźni, jesteście tacy sami, zawsze potraficie znaleźć usprawiedliwienie dla własnych występków. Nawet Feliks twierdzi, że poobiedni kieliszek wódki uspokaja mu nerwy. - Ależ, droga pani - odpowiadał znów ze złośliwym błyskiem w oczach bankier - gdybyśmy zechcieli was, kobiet, słuchać i stali się tacy, jak wy sobie życzycie, nie mogłybyście nas znieść. Kiedy indziej siedziała nad robótką pogrążona w milczącej zadumie, a na jej śliczną twarzyczkę padało od okna blade zimowe światło. On wtedy nie pytał o nic, tylko czekał cierpliwie, aż przyjdzie jej ochota na rozmowę. I rzeczywiście zaczynała mówić; opowiadała o dzieciach, o swoim domu, o tym, jak bardzo odczuwa ich nieobecność, jak bardzo brak jej tego spokojnego, uporządkowanego życia, które stworzyła sobie i Feliksowi; w oczach jej pojawiała się wtedy mgiełka tęsknoty. Wzdychała nawet do drobnych towarzyskich atrakcji, których była teraz pozbawiona: do uroczystych popołudniowych przyjęć, oficjalnych obiadów, zebrań Lipskiego Stowarzyszenia Pań. Przeważnie jednak dzieliła się swymi obawami co do zdrowia Feliksa - Robi wrażenie tak zmęczonego - wzdychała. - Jak pan myśli, czy nie miałam racji odmawiając go od złożenia dymisji? Wtedy wydawało mi się że powinien koniecznie zachować swoje stanowisko, ale teraz nie jestem tego taka pewna. Zastanawiam się, jak długo jeszcze będzie zdolny prowadzić taki tryb życia. A te jego bóle głowy po prostu mnie przerażają. Nie mówi nic, ale widzę ból w jego oczach. Jak pan myśli, jak się zakończy cała ta historia? Niech mi pan powie, proszę, czy naprawdę uważa pan, że to dzieło godne tego wszystkiego, co Feliks z jego powodu przeżywa? Starszy pan kiwnął głową. - Owszem, zauważyłem, że wygląda na zmęczonego, ale niech się pani lepiej tym nie trapi - i tak nic go nie powstrzyma: jest przeświadczony, że dać to dzieło światu jest jego obowiązkiem i że musi ten cel osiągnąć albo umrzeć w walce o jego spełnienie. Taki już jest; to jeden z tych ludzi, którzy za wszelką cenę muszą robić to, co im nakazuje sumienie. Niewielu jest takich. Może zresztą to i dobrze. Co zaś do tego, jak się cała sprawa zakończy - nikt nie wie. Tymczasem styczeń dobiegał już końca. Życie na fermie toczyło się dalej, wypełnione pracą, nasycone niepokojem, ale nie pozbawione przebłysków nadziei. Pogoda nagle się odmieniła, chwycił ostry mróz; śnieg przestał padać, za to zerwał się lodowaty wicher, który hulał teraz nieustannie, nocą i dniem, i huczał jak wściekły. O spaniu nie było mowy; w oborach krowy ryczały dzikim głosem rannych leśnych zwierząt. W dzień ludzie snuli się po fermie z podpuchniętymi oczami i zaciśniętymi zębami, milcząc uparcie w obawie, że rozmowa przerodzi się natychmiast w uszczypliwe przymówki. Cecylia zaziębiła się i zaczęła kaszleć nocami. Feliks nadal co rano jeździł do Lipska. Pewnego dnia, prawie zaraz po jego wyjeździe, Cecylia weszła do gabinetu; twarz jej nosiła ślady znużenia i bezsenności. - W przyszłym tygodniu, dziewiątego, przypadają urodziny Feliksa. Kończy trzydzieści osiem lat. Chciałam zastanowić się razem z panem, czyby się nie udało urządzić... Nagle ukryła twarz w dłoniach i nie panując nad sobą wybuchnęła nerwowym łkaniem. - Nie płacz, drogie dziecko. Pan Howlitz poprowadził ją łagodnie do krzesła i przez chwilę patrzył, jak z jej oczu płyną łzy. „Zaczyna się załamywać pod nadmiernym ciężarem - pomyślał - jeszcze miesiąc, a gotowa poważnie zachorować". - Pani jest zmęczona, Cecylio - powiedział cicho. - Proszę położyć się i trochę odpocząć. Po raz pierwszy zwrócił się do niej po imieniu i ona, nie odrywając drżących rąk od twarzy, spojrzała na niego poprzez palce. - A jak długo... jak długo to jeszcze może się ciągnąć? - pytała. - Powiadam panu, że on długo już tego nie wytrzyma. Odkąd zaczęła się ta wichura, bóle głowy jeszcze bardziej się nasiliły. Czy zauważył pan, że prawie przestał jeść? - Owszem, zauważyłem - szepnął stary bankier. - Ten tryb życia, dni wypełnione bez reszty pracą tu i tam, w mieście, wszystko to zaczyna się na nim odbijać. Szczerze mówiąc, chciałbym... - Czego pan by chciał? Wzruszył niechętnie ramionami. - Chciałbym powiedzieć: chciałbym, żeby na pewien czas zawiesił próby, odpoczął parę dni. Ale wiem przecież, że tego nie zrobi. - To prawda, nie zrobi tego - powtórzyła za nim jak echo, bezbarwnym głosem. - Ale jeśli się to szybko nie skończy, to on... Przytknęła palce do ust, jakby chciała powstrzymać cisnące się jej na wargi słowa, i przerażona własnymi myślami patrzyła parę sekund przed siebie niewidzącym wzrokiem. Potem nagle zerwała się z krzesła i wybiegła z gabinetu, a pan Howlitz długo jeszcze słyszał stłumiony dźwięk jej szlochu dobiegający od strony sypialni. Tego samego dnia Feliks wchodząc z rana do swego gabinetu w gmachu Gewandhaus zobaczył jakiegoś mężczyznę w podróżnym płaszczu stojącego przed kominkiem, tyłem do drzwi. Na dźwięk kroków Feliksa przybysz odwrócił się szybko. Był to Kriiger. - Wróciłem właśnie z Drezna - powiedział. XI Feliks zatrzymał się jak przygwożdżony do ziemi ostrzem nagłego straszliwego bólu; zdawało mu się, że mózg lada chwila rozsadzi skorupę czaszki. Odruchowym, lękliwym gestem uniósł dłoń do czoła i przez parę sekund stał bez ruchu; czuł, jak ogarnia go jakiś czarny wir nakrapiany migotliwymi iskrami. Potem wszystko przeszło. Mrugając oczami zobaczył przed sobą niewyraźnie własny gabinet i stojącego przed kominkiem mężczyznę. Z poczuciem, że dokonał nie lada wyczynu, podszedł do biurka i padł na krzesło, kryjąc twarz w złożonych rękach; głos Kriigera dolatywał do niego jak przez mgłę, ale wibrował tylko niewyraźnymi falami dźwięków pozbawionych znaczenia. Wreszcie odetchnął głęboko i poczuł, że powietrze wypełnia jego płuca; odjął ręce od twarzy, otarł pot z czoła i usłyszał własny głos. - Przepraszam, ale byłem o włos od zemdlenia. - Przeraził się pan, co? - Kriiger stał teraz po drugiej stronie biurka z twarzą wykrzywioną grymasem triumfu. - To był wstrząs dla pana, prawda? Potem na widok wyrazu niezrozumienia, jakie odbiło się na twarzy Feliksa, pochylił się rozwścieczony ku niemu i krzyknął gniewnie: - Co?! Jeszcze pan udaje? Chce mi pan, tak jak wszystkim, mydlić oczy tą swoją szlachetną twarzą, wzniosłymi minami? Nic z tego! Byłem w Dreźnie. Rozumie pan? W Dreźnie! Mózg Feliksa niczym nakręcony zegarek zaczął nagle pracować: dźwięki nabrały znaczeń, myśli tłoczyły się pospiesznie jedna przez drugą, dzwoniły ostrzegawcze dzwonki. O Boże! Kriiger dowiedział się o Marii. Tak było w istocie. Nie mogąc opanować radości sycił się poczuciem triumfu, wargi rozchylał mu zwycięski uśmiech, odsłaniając żółte zęby. Oto szanowny pan dyrektor! Taki sławny artysta, taki przyzwoity człowiek! Do tej pory ludzie właściwie nie wierzyli krążącym o nim plotkom, ponieważ jego osobista reputacja była nieskalana. Ale teraz niech się dowiedzą paru szczegółów o tym wzorze mężów, o tym czułym ojcu. Niech się dowiedzą, co miało miejsce w pewnym hotelu na placu Teatralnym. - Teraz uwierzą we wszystko, bo mam dowody. Opatrzone podpisami oświadczenia. Dowody! - Po co pan tu przyszedł? - spytał spokojnie Feliks. - Po co? - Oczy Kriigera stały się wąskie jak dwie szparki: tryskała z nich nienawiść. - Przyszedłem powiedzieć panu, co zamierzam. Chcę tak podburzyć całe miasto przeciw panu, abyś pan nie śmiał się tu już nigdy pokazać. - Niech mi pan powie, proszę, dlaczego mnie pan tak nienawidzi? Czy dlatego, że urodziłem się Żydem? - Tak. Dlatego, że jest pan najsławniejszym z tego plemienia. Bo pańskie utwory wszędzie są grywane. Bo dostał pan najwyższe odznaczenie, jakie otrzymać może Niemiec. Bo król nazwał pana pierwszym obywatelem Saksonii, a pańskie portrety wystawione są w witrynach sklepowych. Bo stworzył pan to konserwatorium, a pańskie imię rzuca blask sławy na wszystkich pana współplemieńców. Ale ja pana stąd wypędzę, i pana, - U kresu 'wędrówki 345 i wszystkich w ogóle Żydów. A potem zabiorę się do katolików z dzielnicy Św. Józefa. I tych też wygnam, bo jestem bogaty i potężny i nie brak mi ludzi, którzy spełnią każdy mój rozkaz. I dalej z wykrzywionych szaloną wściekłością ust płynęły bezładnym potokiem słowa. Kriiger zwracał się jak gdyby do jakiegoś tłumu, plącząc się i myląc, przekonywał kogoś namiętnie o swojej wszechmocy. Nagle Feliks uprzytomnił sobie, że człowiek, który przed nim stoi, nie jest przy zdrowych zmysłach. Miiller miał rację: Kriiger był naprawdę szalony. - Proszę wyjść stąd - powiedział spokojnie. - Szybko! Niech pan robi, co pan chce, ale proszę stąd wyjść. A kiedy Kriiger patrzył na niego zdumiony, jak gdyby nie rozumiejąc, gniewnym, pełnym znużenia i wstrętu głosem pokazał mu drzwi i krzyknął: - Proszę wyjść! Kiedy wieczorem wrócił na fermę, Cecylia natychmiast zorientowała się, że stało się coś złego. - Powiedz, kochanie, co takiego? - Później ci powiem... po próbie. W czasie próby nie spuszczała zeń wzroku, ale nie mogła długo znieść widoku tej śmiertelnie zmęczonej i wynędzniałej twarzy i wróciła do sypialni. Wreszcie, bardzo późnym już wieczorem, usłyszała na drewnianych schodach ciężkie kroki Feliksa; ucichły na chwilę - wiedziała, że przystanął, aby nabrać tchu; on, co potrafił przepłynąć milę, co wspinał się na najwyższe góry... Wszedł powoli do pokoju i padł bezwładnie na krzesło, jakby całe ciało ciążyło mu nieznośnie; potem oparłszy się łokciami o kolana patrzył na nią parę minut. - Wszystko przepadło, Cecylio - odezwał się bezbarwnym głosem. - Tym razem naprawdę wszystko przepadło. I to z mojej winy. Opowiedział o wizycie Kriigera; wysłuchała i zbladła tak, jakby w całej jej twarzy nie było ani kropli krwi. - Musisz podać się do dymisji - powiedziała. -1 to natychmiast. Potrząsnął głową. - Nie, Cecylio, teraz właśnie nie - odparł, a ona zrozumiała, że nie zmieni zdania. Po chwili milczenia powiedział: - Chciałbym, żebyś pojechała do Frankfurtu. - Nie wysyłaj mnie stąd teraz, proszę cię - szepnęła, a on nie nalegał czując, że niepokój dokuczałby jej jeszcze bardziej w oddaleniu od niego. Zapadła cisza. Groza zamykała im usta i tylko patrzyli na siebie w otępieniu i bezsilnej rozpaczy. 346 Miłość niejedno ma imię - I co teraz zrobimy? - spytała wreszcie cichym, zalęknionym głosem. - Moja biedna Cecylko - uśmiechnął się blado w odpowiedzi. - Rzecz już teraz nie w tym, co my zrobimy, ale co oni zrobią. Za oknem huczała wichura, łomotały okiennice. Kiedy następnego ranka Feliks zajechał przed gmach Gewandhaus, zewsząd nadciągali grupkami ludzie. Widział zaciśnięte pięści, pełne nienawiści twarze, syczał groźny gwar. Cały dzień czuł otaczającą go atmosferę wrogości. Kiedy po południu wyjeżdżał z miasta, znów wokół powozu gromadziły się tłumy, a Tanzen musiał trzymać bat w pogotowiu. Przy drodze do Reudnitz, prawie o milę od fermy spotkał Cecylię; otulona szalem, drżąca z zimna i trwogi, czekała na niego w ciemnościach. - Nie gniewaj się - prosiła tuląc się do niego. - Nie mogłam już dłużej czekać. Pogładził ją łagodnie po włosach: nie było sensu przekonywać ją o czymkolwiek; była po prostu wystraszona, a na to nie pomoże żadne przekonywanie. - Może ona ma rację - rzekł wieczorem pan Howlitz; na jego twarzy oblanej łagodnym światłem dwóch stojących na biurku świec malowała się powaga i skupienie. - Może powinien pan złożyć rezygnację. - Feliks nie odpowiedział nic, więc bankier dodał: - Co panu przyjdzie z tego, że dwa razy na dzień spotykać się pan będzie z wrogim motłochem? - Nie wiem - odparł zgaszonym głosem Feliks. - Może to się skończy za parę dni, kiedy sprawa przestanie być nowością. Bankier potrząsnął głową. - Nie sądzę. Zastanie ich pan tam jutro, pojutrze i popojutrze; będą czekać cierpliwie, aż pan się załamie i da za wygraną. Za to im płacą. Kriiger jest może wariatem, ale to człowiek niezwykle inteligentny. - Obawiam się, że ma pan rację - przyznał z westchnieniem Feliks. - Wygląda na to, że on będzie zwycięzcą. - Dwukrotnie już dowiódł swego sprytu. Po pierwsze, podobnie jak pan i ja, zna potęgę pieniądza. Widział, że stworzył pan zespół chóralny płacąc uczestnikom normalne stawki - on więc płaci jakimś łajdakom po to, by zmusili pana do opuszczenia miasta. Cel jest inny, ale metoda ta sama. Po wtóre, użył jedynej broni, którą może pana pobić. Do tej pory ludzie nie chcieli wierzyć krążącym o panu plotkom, gdyż uważali pana za człowieka o nieskalanej reputacji. On dowiódł, że jest inaczej, ludzie nienawidzą pana teraz, czują się oszukani i chcą pańskiej krzywdy, tak jak dzicy, którzy depczą zwalone bałwany, chcą się zemścić za to, że otaczali pana uwielbieniem- - U kresu wędrówki 347 Zobaczy pan, że będą się kłócić o to, komu przypadnie w udziale przywilej obrzucenia pana błotem. Przepowiednie pana Howlitza okazały się słuszne. Czekające na Feliksa przed gmachem Gewandhaus grupki ludzi z każdym dniem stawały się zuchwalsze i groźniejsze. Wstępując na szerokie schody czuł teraz niejednokrotnie, jak jakieś brudne łapska chwytają go za ramię. Policji nigdzie ani śladu. Poruszenie w mieście zamiast przygasać zdawało się rosnąć. Wymowne kazanie pastora Hagena na temat „tych, co brukają święte węzły małżeństwa", odniosło widoczny skutek, a artykuły w prasie oraz całe mnóstwo starych i nowych plotek utrzymywały nadal opinię publiczną w stanie wzburzenia. Nie próbowano już teraz niczego tłumaczyć, nie zachowywano żadnych zasad przyzwoitości, wierzono w najbardziej absurdalne pogłoski. Drezdeńską przygodę Feliksa powtarzano sobie w rozszerzonej i przekręconej wersji, twierdząc przy tym, że jest to tylko jedna z wielu. Ostatecznie nieraz już przedtem jeździł do Drezna. A te wyprawy do Anglii, do Paryża... przypuszczalnie i tam także miał jakieś kobiety. A skoro jest tak zły i bezbożny, złe i bezbożne musi być wszystko, czego się podejmuje. Cała ta historia z Pasję na przykład. Przecież to człowiek innej wiary, jak więc śmie dyrygować utworem muzycznym w całości poświęconym męce Pana naszego Jezusa Chrystusa! Nawet dawna, zgoła niewiarygodna bajka o spisku ludzi obcej wiary znajdowała teraz znów zwolenników i zaczynała krążyć po mieście. Pan Howlitz okazywał wyraźne niezadowolenie. - Nie pojmuję, dlaczego nie złoży pan rezygnacji - powiedział kiedyś zniechęcony. - I ja sam tego nie pojmuję. Ale zmusić mnie nie zdołają. Tak też było w istocie. Burmistrz z ubolewaniem oświadczył na ratuszu, że w statutach Towarzystwa Gewandhaus nie ma punktu, który by dotyczył podobnej sytuacji, że zatem rada opiekuńcza nie ma prawa zwolnić pana dyrektora z zajmowanego stanowiska. - Nie wątpimy jednak - dodał namaszczonym a potępiającym tonem - że on sam dojrzy całą niewłaściwość obecnej sytuacji i z własnej woli poda się do dymisji. Pan dyrektor jednak nie widział czy też nie chciał widzieć owej niewłaściwości i beznadziejności sytuacji, a pan Howlitz z każdym dniem był bardziej strapiony. - Proszę cię, Feliksie, złóż rezygnację - nalegał. - Twój upór może popchnąć Kriigera do jakichś całkiem nieodpowiedzialnych posunięć. Narażasz nie tylko siebie, ale jednocześnie wielu niewinnych ludzi. Pamiętaj, że to wariat zdolny do zupełnie szalonych czynów. 348 Miłość niejedno ma imię Feliks kiwał głową i przyznając słuszność rozumowaniu bankiera mówił: - Ma pan rację. Co rano jednakże, mimo bólu głowy i dzwoniących mu w uszach ostrzeżeń pana Howlitza, wybierał się do Lipska, niby wyczerpany zapaśnik, który na dźwięk dzwonka, chwiejąc się na nogach, wkracza na arenę. Na fermie zostawała pobladła i drżąca z trwogi Cecylia. Ona także była dla niego dodatkowym powodem udręki; milczała i słuchała go we wszystkim nie pozwalając sobie na słowo skargi, ale sama najwidoczniej także się dręczyła. W przeciwieństwie do Howlitza nie starała się przekonać go, że postępuje nierozsądnie, czuł nawet, że gdzieś w głębi duszy podziwia go za tę bezpłodną odwagę, tak jak się podziwia zbędny, lecz znamionujący wytworność gest. Mimo to była przerażona - żyła w nieustannym strachu przed tym, co może nastąpić, i gnębiła się jego stanem. Wiedziała, że jest bliski zupełnego wyczerpania sił fizycznych i psychicznych, a widząc, jak trwoni ostatnie zasoby energii, bliska była rozpaczy. Chwilami nienawidziła go prawie za to, że wyżej stawia obowiązek niż jej uczucie. - Czy on mnie wcale nie kocha? - łkając pytała pana Howlitza. - Czy nic go nie obchodzi, co ja czuję i co będzie ze mną, jeśli jego spotka coś złego? Brzemię było za ciężkie na jej ramiona i Feliks wiedział o tym. Patrząc na jej ładną twarzyczkę, wynędzniałą teraz i nieprzytomną od lęku, czuł paniczną trwogę i wyrzuty sumienia. Musiał zabronić jej, by przyjeżdżała do niego co dzień do Gewandhaus, ale czekała go zawsze na drodze, na wpół zmarznięta i szalejąca z niepokoju, i na to nie mógł już nic poradzić. - Cecylko, biedactwo moje - szeptał któregoś dnia przyciągając ją do siebie na siedzenie powozu i otulając jej ramiona własnym płaszczem. - Na co ja cię naraziłem! Nie powinienem był przenigdy zgodzić się na to, abyś mi tu towarzyszyła. Ale ona podniosła na niego błękitne oczy. - Znienawidziłabym ciebie, gdybyś to zrobił - powiedziała z pełnym miłości, rozdzierającym serce uśmiechem; na myśl, że przynajmniej przez najbliższych parę godzin nic mu nie grozi i że są blisko, czuła głęboką ulgę. Tak minął tydzień, tydzień, który zdawał się długi jak wieczność. Lodowata zimowa wichura nie ustawała. Wyjąc i szarpiąc ludzkie nerwy, uderzała raz po raz w pokryte śniegiem dachy zabudowań fermy, szarpała nagie drzewa, trzaskała okiennicami, sypała śnieżny pył w szpary poci drzwiami i z monotonną, bezmyślną wściekłością wyła w kominach. Wieczorne próby trwały nadal, ale uczestników ogarnął posępny niepokój. Feliks nie mógł pojąć, dlaczego wciąż jeszcze przychodzą; utracili wiarę, U kresu wędrówki 349 wiedzieli już, że „ryzykowne przedsięwzięcie" skazane jest na przegraną, że jak podcięte drzewo chwieje się jeszcze, zanim ostatecznie runie. Mimo wszystko jednak, wiedzeni jakimś bliżej nieokreślonym poczuciem lojalności, której sami nie umieli sobie wytłumaczyć, przychodzili nadal, podobnie jak żołnierze stają przy generale, który doprowadził ich do klęski. W stosunku do Feliksa żywili uczucia mieszane; w gruncie rzeczy niewiele ich obchodziło to, co miało miejsce w Dreźnie. Jeśli żona przebaczyła mu i zapomniała, i oni byli gotowi zrobić to samo. Nie mieli wątpliwości, że Feliks padł ofiarą jakiegoś wymierzonego przeciw niemu spisku, i współczuli mu szczerze, wiedzieli jednak, że sam nie zdoła zwyciężyć i na swoich stronników ściągnie klęskę. Z prawdziwym smutkiem myśleli teraz, że obdarzenie go zaufaniem było błędem z ich strony. Wrogowie zemszczą się przecież przede wszystkim właśnie na ich skórze. Zastraszeni, nie wierzyli już w owocność swoich wysiłków, opuścili się w pracy i przestali ćwiczyć, bo każdego dnia spodziewali się zwolnienia. Próby, które jeszcze przed paroma dniami odbywały się w ufnym i radosnym nastroju, były teraz wręcz ponure. Jedna Magdalena nie poddała się tej atmosferze. Widać ją było stale krążącą pomiędzy zebranymi; obfite jej łono falowało oburzeniem, a ostry języczek dobrze dawał się we znaki małodusznym, którym nie skąpiła zjadliwych uwag. - Hej wy, bohaterzy, rycerze herbu zajęcze uszy! Chyba nie krew płynie wam w żyłach, ale woda! Pewnie, te wymysły lipskich świętoszków to w sam raz strawa dla waszych ptasich móżdżków! Bo czy to nie świętoszki jeden w drugiego? Sądząc po tym, co mówią, anioły w ludzkim ciele. A sam jaśnie wielmożny pan burmistrz? Czemu to o nim nie piszą gazety, czemu wielebny pastor jemu nie poświęci bodaj krótkiego kazania? Nawet Olga mówiła, że to ohyda tak napadać na biednego pana dyrektora. Poczekajcie tylko, sprowadzę ją wam tutaj lada dzień. Dopiero będą mieli o czym mówić! Wszystko to jednak pozostawało bez echa. Ludzie ze znużeniem wzruszali tylko ramionami. Co ich, bezbronnych, wystraszonych biedaków, obchodziła Olga albo pan burmistrz? Obiady na fermie mijały teraz w ciszy i przygnębieniu. Schmidt otrzymał ostrzeżenie, że niebawem zostaną wszczęte dochodzenia w związku z jego nie całkiem formalnym tytułem własności gospodarstwa; twarz Gertrudy obwisła i wyrażała zniechęcenie, a na poczciwym i prostodusznym obliczu Tanzena malowała się trwoga. Oszołomiony, sam nie wiedział, jak to się stało, że zabrnął w tę nieszczęsną historię. Przed paroma dniami 350 Miłość niejedno ma imię obrabowano jego warsztat w Lipsku; okna były wytłuczone, drzwi ledwo wisiały na jednym zawiasie. Co pocznie on sam i jego rodzina, kiedy to się skończy? - Tak, to już koniec - odezwał się Feliks do Cecylii któregoś wieczora, kiedy mieli się położyć. - Wiem, że przegrałem i że nie ma już mowy o tym, aby wykonać Pasję w dniu Palmowej Niedzieli. Wiem, że ty jesteś nieszczęśliwa i że pan Howlitz ma rację, i że nie ma sensu jeździć dłużej do Lipska. - Czemu wobec tego jeździsz - spytała szeptem. - Czemu nie złożysz rezygnacji, nie rozwiążesz chóru i nie zakończysz całej tej sprawy? Patrzył na nią długo brązowymi, pełnymi smutku, oczyma. - Czy pamiętasz, Cecylko - zaczął w końcu - jak kiedyś w Szwajcarii powiedziałaś, że powinniśmy wyjechać do Lipska, a ja gniewałem się na ciebie, bo chciałem jechać do Berlina, ty zaś nie umiałaś podać mi żadnego argumentu, tylko upierałaś się, że to „przeczucie"? Widzisz, teraz jest tak samo; mam przeczucie. Jak mi Bóg miły, nie mam pojęcia, co to może być, ale coś każe mi jeszcze trochę odwlec tę decyzję. Jeszcze trochę. - Może Bóg chce nam okazać swoją pomoc - powiedziała cichym, zdławionym przez zwątpienie głosem. Po raz pierwszy wiara jej zdawała się zachwiana. - Czasami wydaje mi się, że On nas opuścił. - Nie mów tak, kochanie - odparł spokojnie i teraz ona zdumiała się z kolei. - On nas nie opuścił. Istotnie tak to wygląda, ale On znajdzie jakiś sposób, by to naprawić. Nie pytaj mnie jaki. Nie potrafię sobie nawet wyobrazić, w jaki sposób mógłby nam dopomóc, nawet gdyby uczynił cud. Ale zobaczysz, że jakiś sposób znajdzie. - Uśmiechnął się, a w jego głosie zabrzmiało jakby dalekie echo dawnej ironii. - Chciałbym tylko, aby się trochę pospieszył. I następnego ranka znów pojechał do Lipska. Nie próbował już teraz nawet przed samym sobą tłumaczyć swego postępowania; lekko rozbawiony myślał czasami, że może jest w tym stadium, kiedy człowiek nie potrafi powziąć żadnej decyzji, nawet - by czegoś zaprzestać. Rozum mówił mu, że nadziei już nie ma i że walka nie doprowadzi do niczego. Jak zapaśnik chwiejący się z osłabienia na nogach tęsknił do chwili, kiedy będzie wiadomo, że to nareszcie koniec, że można już poddać się, zasnąć i próbować zapomnieć. Ale ta chwila jeszcze nie nadeszła. Tymczasem trzeba było wciąż iść, po omacku, prosto przed siebie i ufać owemu tajemniczemu „przeczuciu", które kazało mu jeszcze trochę wytrzymać. Jeszcze trochę. •• Kiedyś w czasie obiadu zauważył na policzku Magdaleny brzydki siniec. Próbowała ukryć go pod grubą warstwą pomady i pudru, ale bez większego powodzenia; purpurowosine stłuczenie i tak było widoczne. II kresu zoędrówki 351 Magdalena opowiadała właśnie Tanzenowi, jak pośliznęła się na schodach i upadając nabiła sobie tego guza. Było to kłamstwo tak oczywiste, że nawet kołodziej, człowiek z natury niezbyt chytry, nie wierząc wcale jej słowom, w zakłopotaniu szarpał ucho. - Musi pani lepiej uważać - rzekł wreszcie. - Jeżeli tego sińca nabiła sobie pani spadając ze schodów, to jak dopiero muszą wyglądać pani plecy. Chyba że schodziła pani nie na nogach, a na rękach. Po obiedzie Feliks poprosił ją, aby zaszła do gabinetu. W chwilę później rozległo się nieśmiałe pukanie do drzwi. - Siadaj, Magdaleno - odezwał się łagodnie. -1 opowiedz mi teraz, jak to było naprawdę. Brawura jej załamała się nagle. - Wczoraj wieczorem, kiedy wracałam z próby do domu, napadł mnie jakiś mężczyzna; czekał za drzwiami. - Czy złożyłaś skargę miejscowemu posterunkowi policji? Uśmiechnęła się smutno, nie odrywając wzroku od płomienia świecy tkwiącej w cynowym lichtarzu. - Czy wie pan, co by powiedział Hans, gdybym do niego poszła? Potrząsnąłby mną tak, jakby chciał, żeby dusza ze mnie wyleciała, i powiedział by: „Nie mówiłem ci, głupia, że to się tak skończy?" I miałby rację, bo faktycznie mnie ostrzegał. Zwróciła ku Feliksowi swą pulchną zuchwałą twarz i na wargach jej ukazał się niepewny, smętny uśmiech. - Widzi pan, panie dyrektorze, dwa lata temu chodziłam z Hansem. Byłam wtedy młodsza, szczuplejsza. On mówił, że chce się ze mną ożenić, ale wie pan, co ludzie mówią o aktorkach - a ja nie chciałam psuć mu kariery, więc skłamałam. Powiedziałam, że jestem zamężna, i tak się to skończyło, a w rok później zrobiono go komendantem posterunku i przestałam go widywać. Ale ponieważ mieszka w tej samej dzielnicy, więc od czasu do czasu zachodzi do mnie wieczorem, a ja zawsze czymś go pożywię. Więc rozumie już pan, panie dyrektorze, że nie mogę iść do niego i złożyć skargi, zabiłby mnie chyba. - Od dziś będzie pani tu zostawać na noc, zrozumiano? - powiedział z serdeczną surowością Feliks. - Żona się panią zajmie, a jeśli będzie trzeba, wezwie doktora. A tymczasem proszę nie przychodzić na próby; ludzie są i bez tego dość wystraszeni. Skinęła posłusznie głową i zaczęła przepraszać za kłopot. - Zrobię wszystko, co pan każe, panie dyrektorze. Pamiętam, że już w czasie świąt mówił pan, że powinnam tu zamieszkać. Ale ja się wtedy nie bałam; teraz boję się; naprawdę się boję. - Głos jej zadrżał. - I pan, panie 352 Miłość niejedno ma imię dyrektorze, powinien uważać. Grozi panu poważne niebezpieczeństwo. - Wstała i ruszyła ku drzwiom, ale obróciła się jeszcze i uśmiechnęła dziwnie. - Czy to nie szczególne, że po tylu latach spotkaliśmy się znowu? Widzę, że pan nie pamięta, a było to tak: jednego wieczoru stał pan za kulisami i przyglądał się Annie, a ja czekałam chwili, kiedy miałam wyjść na scenę. Trąciłam pana lekko łokciem, ale nawet pan na mnie nie spojrzał. Mój Boże, ależ pan był przystojny! Wszystkiesmy zazdrościły Annie. Ale i potem los jej sprzyjał, znalazła sobie nawet męża. - Westchnęła i położyła rękę na klamce. - Dobranoc, panie dyrektorze. - Dobranoc. Przez parę sekund wpatrywał się niewidzącym wzrokiem w chwiejący się płomyk świecy, a w pamięci kłębiły się niewyraźne wspomnienia: Teatr Fryderyka... Anna Skrumpnagel... Leipzigerstrasse... Czy to naprawdę on sam żył tym beztroskim, śmiałym życiem? Czy to on był tym przystojnym, czekającym za kulisami młodym człowiekiem? Dźwignął się ciężko z krzesła i ruszył do szopy, gdzie odbywały się próby. Wróciwszy wieczorem do gabinetu zastał pana Howlitza jeszcze przy pracy. - Myślałem, że pan już w domu. - Chciałem wykończyć jeszcze jakieś drobiazgi - powiedział ten zamykając księgę główną. - Ale w ogóle jestem już gotów do odjazdu. Jak tam próba? - Zjawiło się najwyżej pięćdziesiąt osób - odparł Feliks tonem zobojęt- niałej rezygnacji. - Śpiewają, ale nie wkładają już w to serca, zapał w nich wygasł; to już koniec. Nawiasem mówiąc, wczorajszego wieczoru pobito Magdalenę. - Zauważyłem ten siniec w czasie obiadu. - W głosie bankiera zabrzmiała lekka nuta wyrzutu, ale powstrzymał się od dalszych uwag. Wstał z krzesła, a Feliks pomógł mu nałożyć gruby zimowy płaszcz. Milcząc zeszli w dół po schodach. Feliks zdjął wiszącą przy drzwiach latarkę, po czym walcząc z nie słabnącą wichurą, która chciała im zerwać kapelusze, ruszyli przez podwórze. - Zastanawiam się nieraz, jak to wszystko się skończy - powiedział Feliks zamykając drzwiczki powozu. - Niech pan na siebie uważa, dobrze? W oknie ukazała się wychudła starcza twarz pana Howlitza. - Mój drogi, w moim wieku wszystko przestaje być właściwie ważne. Wracaj teraz i prześpij się. Potrzeba ci wypoczynku. Przyświecając sobie latarnią Feliks wrócił do domu i wdrapał się z wysiłkiem po drewnianych schodach na pierwsze piętro. Wlokąc się jednak do sypialni zauważył, że świeca na biurku pozostała nie zgaszona. Wszedł, by ją zdmuchnąć, i wtedy spostrzegł list; poznał natychmiast wytworny charakter pisma Karola Klingemanna, złamał pieczęcie i zaczął czytać. Kąciki ust opadły mu w dół, ręce zwisły bezwładnie wzdłuż ciała. - Nie żyje - powiedział cicho sam do siebie. Patrzył na swój własny cień na ścianie, nie widząc go, nie widząc nic. Nie żyje... Dzięki Bogu zginęła na miejscu, w tej samej chwili, kiedy powóz jej jadący edynburskim gościńcem runął w przepaść. Pasowała jakoś do niej, do jej cygańskiego życia, ta śmierć na drodze. Romola, która jechała razem z nią, umarła po paru godzinach: biedna Romola, gderliwa, ale kochająca, wierna do końca. „Wasza wielmożna wysokość... Przysięgam na Madonnę delia Salute..." Próbował sobie przypomnieć zamek Carisbrooke, krytą słomą chatę nad strumieniem, dni spędzone w Dreźnie i ową pierwszą noc, kiedy Maria czekała na niego w pokoju, ale obrazy, jakie nasuwała mu pamięć, były zamglone. Czuł się nazbyt zmęczony, by przeżywać cokolwiek głęboko. Nawet by cierpieć, człowiek musi mieć pewien zasób sił. Podszedł do fortepianu i lekko nacisnął klawisz. Ona się tak śmiała... Zauważył i wbił sobie w pamięć ten dźwięk w dniu, kiedy jechali na spacer przez lasy Vogelwiese. To zaledwie trzy miesiące temu, a wydaje się, że minęły lata. W uszach zabrzmiał mu cicho jej śmiech, przed oczyma ukazała się na chwilę jej twarz, a potem wszystko zaczęło przygasać, i śmiech, i twarz Marii odsuwały się gdzieś w przestrzeń, zasnuwały mrokiem, roztapiały na nowo w nicości, z której na krótko wypłynęły. Potem wszystko znikło. Pozostał tylko jego własny cień na ścianie i płomyk dogasającej świecy - mała plamka żółtawego blasku, chwiejąca się smętnie jak dłoń, co z daleka przesyła czułe pożegnanie. W dwa dni później Cecylia i pan Howlitz siedzieli po południu w gabinecie, oboje udając, że pochłania ich bez reszty zajęcie, któremu się oddawali. - Jak pan myśli, czy ta wichura kiedyś w ogóle się skończy? - spytała wreszcie Cecylia nie podnosząc oczu znad robótki. - Nie sądzę - odparł bankier w przystępie złego humoru. Jak zwykle zapisywał coś w księgach rachunkowych, ale robił to bez zwykłego sobie metodycznego spokoju; to wyglądał przez okno, to przygryzał czubek pióra, to podnosił ku nozdrzom szczyptę tabaki. - Dokuczają panu trujące wapory? - spytała złośliwie. Pan Howlitz burknął coś w odpowiedzi, zatrzasnął wieczko tabakierki i przez chwilę zdawał się pochłonięty pracą, ale niebawem znów zaczął zdradzać oznaki zdenerwowania. - Co się stało? - spytała Cecylia odkładając robotę na kolana i spoglądając na niego. - Od rana jest pan rozdrażniony, zachowuje się pan zgoła osobliwie. Czyżby przypadkiem i panu, jak nam wszystkim, siły odmawiały już posłuszeństwa? Proszę mi powiedzieć. - Owszem, powiem - obrócił się ku niej z determinacją. - Dostałem dziś rano niedobrą wiadomość od mego kasjera: raniono Feliksa. Zobaczył, że pobladła straszliwie, i szybko dodał: - To nic poważnego. Ktoś trafił go kamieniem w chwili, gdy wchodził do gmachu Gewandhaus. Cecylia zerwała się na równe nogi i pędem pobiegła ku drzwiom od sypialni. Ledwo zdążył zawołać: - Proszę cię, Cecylio, zaczekaj! Ale jej już nie było w gabinecie. W parę minut później mknęła powozem po drodze do Lipska; konie szły galopa, Tanzen wymachiwał biczem, a wiatr rozwiewał końce jego zielonego szala. Wysokie, żółte koła podskakiwały na wybojach i zamarzłych koleinach, a wciśnięta w kąt siedzenia Cecylia z pobladłą, pełną napięcia twarzą i znieruchomiałymi, szeroko otwartymi oczyma patrzyła w okno na uciekające do tyłu przydrożne drzewa. Feliks tymczasem siedział w swoim gabinecie w Gewandhaus i spoglądał w okno. Szrama na policzku przestała już krwawić, ale nadal dokuczała. Od czasu do czasu twarz jego przebiegał bolesny skurcz. Tak, zaczyna się... Najpierw pogróżki, potem ciosy. Magdalena, teraz on. A jutro... Usłyszał, że ktoś poruszył klamką. Do pokoju wsunął się szybko i nerwowo burmistrz i dopiero zamknąwszy za sobą drzwi, uspokoił się trochę. - Czy mogę usiąść, Feliksie? - spytał ochrypłym głosem. Feliks zdumiony był jego wyglądem. Miiller należał do tych ludzi, którzy prawdziwy swój wiek kryją pod pewną zuchowatą wojowniczością. Ale teraz nie było w nim ani za grosz wojowniczości, tylko znużenie i lęk. Schudł bardzo, zwiotczałe mięśnie przypominały żółtawe worki, a twarz o kwitnącej niegdyś cerze była dziś pokryta sinoczerwonawymi plamami. Zrobił na nim nagle wrażenie człowieka zupełnie starego. Burmistrz padł na krzesło i przez parę minut wpatrywał się w dywan; kąciki ust miał opuszczone ku dołowi. - Wiesz, mam nadzieję, że ja nie mam nic wspólnego z tą napaścią na ciebie? - Naturalnie. - Natomiast wiem, kto to zrobił. Jeśli chcesz, mogą go spróbować aresztować. - - Po co? Jutro zrobi to samo kto inny. Miiller uniósł na niego nabiegłe krwią oczy. - Może byś się czegoś napił? Wódki czy koniaku? - Dziękuję, tylko czerwonego wina. - Trudno. - Zwilżył wargi językiem. - Olga chce mnie rzucić. Jeśli to zrobi rzeczywiście, koniec ze mną. Mówił dysząc ciężko, rzucał krótkie, urywane zdania. - Dowiedziała się o przygodzie Magdaleny. Chce, żebym aresztował człowieka, który na nią napadł. Nie wie, że to niepodobieństwo. Za pięć minut zjawi się u mnie Kriiger i będę musiał tamtego zwolnić. Więc mówi, że jestem tchórz i obłudnik. Chce przejść na twoją stronę. Feliks patrzył na tego sapiącego, wystraszonego mężczyznę. Jeszcze parę miesięcy temu byli przyjaciółmi. Prawie przyjaciółmi. Teraz znajdują się we wrogich sobie obozach i jakby przez ironię losu położenie obu jest równie beznadziejne. - Czemu nie wyślesz jej z miasta? - Nie chce wyjechać. Nie znasz jej. Gotowa się zabarykadować w domu, zrobić skandal. Urwał i znowu zwilżył wargi czubkiem języka. Potem, jak człowiek, który stawia na ostatnią kartę, wyrzucił z siebie gwałtownie: - Posłuchaj, Feliksie, ubijmy targ: jeśli Olga zjawi się u ciebie, odeślesz ją, a ja za to zdradzę ci pewną tajemnicę. Naprawdę ważną tajemnicę. - Nie musisz tego robić. Myślę w tej chwili o twojej żonie i dzieciach. Po co przysparzać nowych nieszczęść? Jeśli Olga zjawi się u mnie, odeślę ją i tak, daję ci słowo. W oczach Mullera zamigotał błysk niedowierzania. Jak łatwo to poszło. - Dziękuję ci - bąknął pod nosem. - A teraz idź już lepiej. Ktoś może nadejść. Burmistrz zakręcił się niespokojnie na krześle i stając najwidoczniej przed jakąś trudną decyzją, zaczął kołysać swym otyłym ciałem. - Powiem ci mimo to - rzekł wreszcie pochylając się ku Feliksowi i zniżając głos do szeptu: - W przyszłym tygodniu Kriiger zamierza wysłać którejś nocy do dzielnicy żydowskiej bandę uzbrojonych łotrów. - Czy to pewna wiadomość? - Mówił mi o tym główny komendant policji. Widział na własne oczy transport broni, którą Kruger sprowadził z Bawarii. Mówiłem ci, że to wariat. - Czemu go nie zaaresztujesz? - Na jakiej podstawie? Szaleństwo nie objawia się w sposób tak oczywisty jak na przykład ospa. A jak mogę dowieść, jaki użytek chce zrobić z tej broni? - ODO MW> ''no ma mnę Gdybym miał zeznanie pod przysięgą, jakieś pismo, spróbowałbym... - Wstał. - W każdym razie powiedziałem ci. Dalej rób, jak uważasz. - Dziękuję ci, Krzysztofie. Miiller stanął naprzeciw biurka. - Nie wiem, jak się to wszystko skończy - zaczął zdławionym głosem niemal tłumiąc łkanie - ale chciałem ci powiedzieć, że tak mi przykro za to wszystko, co się stało. Może kiedyś znów będziemy przyjaciółmi... - Może - Feliks uchylił drzwi i wyjrzał na korytarz. - Nikogo nie ma. Możesz iść. Kiedy burmistrz wyśliznął się z gabinetu, Feliks zamknął za nim drzwi i usiadł z powrotem przy biurku. Tak, to już koniec; leży powalony na ziemi, może się poddać. Jutro złoży rezygnację. Nagle wzdrygnął się, spojrzał przez ramię i zobaczył w drzwiach Cecylię. - Chcę to obejrzeć - zawołała i zanim zdążył cokolwiek odpowiedzieć, pochyliła się nad czerwoną szramą na jego policzku. - Feliksie, musisz zrezygnować - ciągnęła prostując się. - Inaczej zginiemy oboje. - Dobrze, najdroższa. Jutro. Ale to źle, żeś tu przyjechała - powiedział podchodząc do ściany i zdejmując z wieszaka kapelusz i okrycie. - Mówiłem ci, że... Nagle z placu, na który wychodziły okna gabinetu, dobiegł go gwar głosów; Feliks zastygł wpół słowa. - O Boże! - Co to? - Nic, chodźmy. Ale ona podbiegła już do okna, zdążyła dojrzeć gromadzący się na dole tłum i Tanzena, który sięgał po bat. - Co to za ludzie? Odciągnął ją gwałtownie od okna. - Chodź prędzej! - zawołał chwytając ją za rękę. - Zejdziesz na dół tylnymi schodami i poczekasz przy drzwiach. Ulica tam jest tak wąska, że tłum nie może się gromadzić. My po ciebie wstąpimy. - Nie chcę. - Rób, co ci każę. - Chcę zejść na dół razem z tobą. - Wobec tego nie zejdę wcale. Mówiła jak nierozumne dziecko, z niewzruszonym uporem, a on przez parę sekund myślał, że ją uderzy. Szczęki zacisnęły mu się z gniewu. Ale nagle przypadła do niego, przytuliła się. K.A IX ! C.S I! Łt/C ) - Proszę cię, chcę pójść z tobą. - Nie możesz - rzucił zniecierpliwiony. - Czy nie widzisz?... - No, proszę! - Mówię ci... - Proszę cię, kochany! - Słuchaj! - Ujął ją kurczowo za przegub dłoni. - Możesz tylko pogorszyć sytuację, możesz... I nie przestając mówić pociągnął ją przez pokój z taką siłą, że drugą, wolną ręką musiała przytrzymywać spadający z głowy kapturek. Kiedy zamykał drzwi, do pokoju wpadł przez okno kamień, prysnęła fontanna odłamków szkła. - Widzisz, dlatego nie chciałem, żebyś schodziła na dół - powiedział obejmując ją za ramiona. Ale ona potrząsnęła głową. - Pamiętasz, co ci powiedziałam w Dreźnie? Na dobrą i na złą dolę. Widział, że nic nie złamie jej oporu. - Dobrze, Cecylio. Trzymaj mnie za rękę. Milcząc szli przez pusty korytarz. Potem Feliks otworzył szeroko drzwi na ulicę i przez chwilę stali obok siebie na oczach tłumu. Dłoń, którą trzymała go pod rękę, drżała, ale na twarzy jej nie było lęku. Widok Cecylii wywołał poruszenie; nie spodziewano się jej tu ujrzeć, a jej uroda oszołomiła zebranych, odwróciła na chwilę myśli. Patrzyli na nią nie wiedząc, co robić, a ona, uwieszona ramienia Feliksa, szła razem z nim powoli w dół po szerokich schodach. Ktoś w przejściu odruchowo uniósł kapelusza. Skoro tylko jednak zniknęli w powozie, czar jakby prysł. Do okien zaczęły się cisnąć wykrzywione twarze; jakiś chudy, zarośnięty na twarzy mężczyzna chwycił przy pyskach wyrywające się konie. Tanzen pochylił się do przodu i ruchem rybaka, który zarzuca wędkę, śmignął go batem. Uderzony puścił konie i zawył z bólu, a na policzku wystąpiła mu od rzemienia czerwona jak oparzelina pręga. Konie wspięły się na zadnie nogi i z rozdętymi nozdrzami, z uniesionymi w górę kopytami runęły pomiędzy tłum. W pół minuty powozik znalazł się już na środku placu. - Wyjedźmy stąd, Feliksie - prosiła Cecylia spoglądając przez tylne okienko na wyjącą ciżbę. - Boję się. Wziął ją za rękę. Dłoń miała chłodną i wilgotną. - Dzielna z ciebie dziewczyna, Cecylko. W końcu tygodnia już nas tu nie będzie. Na jutrzejszej próbie rozwiążę chór. Mówił spokojnie, ale ona nie dała się zwieść pozorom. Było to przyznanie się do klęski, koniec wszystkich nadziei. Długotrwała walka zakończyła się porażką. niKieunu mu unir. - Tak mi smutno - szepnęła tuląc się do niego w przypływie współczucia. - Tak bardzo chciałam, żleby się udało. Tak ci na tym zależało. Pogłaskał ją po ręku, ale ona widząc te zamglone oczy i bladą twarz 0 mocno zaciśniętych ustach pojęła, jak ciężki był to naprawdę cios. - Trudno - powiedział, z wysiłkiem chwytając powietrze. - Myślałem, że się uda, pomyliłem się. Zrobiliśmy, co było można, ale oni okazali się silniejsi. - Popatrzył na nią i zmusił się do uśmiechu. - Wyjedziemy na długi wypoczynek i zapomnimy o tym wszystkim. - Ale ja nie rozumiem. Tak gorąco się modliłam... Złamana bólem, bezradna, złożyła głowę na jego piersi, a on otoczył ją ramieniem i tak, nie wyrzekłszy już ani słowa, dojechali do fermy. Pan Howlitz czekał na nich w gabinecie wędrując niezmordowanie tam 1 z powrotem i niespokojnie postukując swą laską o złotej gałce. - Jak Cecylia? Czy nic się jej nie stało? - wykrzyknął na widok wchodzącego Feliksa. - Od chwili jej wyjazdu nie miałem ani sekundy spokoju. Co ona mnie zdrowia kosztuje! - Mnie także - uśmiechnął się blado Feliks. Po czym z podziwem, a jednocześnie oburzeniem opowiedział bankierowi o jej zachowaniu w Gewandhaus, a staruszek trząsł tylko głową nad kobiecą przekorą i bezgranicznym oddaniem. Następnie Feliks złożył mu sprawozdanie z odwiedzin Miillera i zamiarów Krugera. - To człowiek naprawdę szalony - odezwał się przerażony pan Howlitz. A po chwili milczenia dorzucił: - W każdym razie dziękuję serdecznie za ostrzeżenie. Przygotujemy się na to najście. - To nie będzie chyba potrzebne - odparł spokojnie Feliks. - Po stanowiłem złożyć dymisję i rozwiązać chór. Bankier myślał przez pewien czas, wreszcie ze smutkiem w głosie rzekł: - Ma pan rację. Innego wyjścia nie ma. To jedno udaremni zamysły Krugera. Kiedy ludzie dowiedzą się, że pan złożył rezygnację i rozwiązał chór, nie będą chcieli dłużej cierpieć gwałcenia spokoju w mieście i sprawa zostanie szybko załagodzona. Wszyscy są już zmęczeni. Przykro mi, że tak to się skończyło. Naprawdę przykro. -1 aby ukryć wzruszenie, podniósł do nozdrzy szczyptę tabaki. Feliks nic nie odpowiedział. Potem odprowadził pana Howlitza do powozu i pożegnał się z nim. - Czy pozwoli mi pan - dodał jeszcze bankier, uchylając okna - być obecnym przy rozwiązaniu chóru i zakończeniu całego „przedsięwzięcia"? I proszę wyjechać z żoną najszybciej, jak będzie można. Oboje jesteście bliscy załamania. Feliks patrzył za oddalającym się powozem błyskającym wśród mroku dwiema bocznymi latarniami. Wtem ze zdumieniem zauważył, że wiatr ustaje. Na czubku jego nosa wylądował leciuchny, zaledwie wyczuwalny płatek śniegu. Feliks uśmiechnął się do siebie i wrócił do domu. Kiedy wszedł do pokoju, Cecylia leżała już w łóżku. Czekała na niego, szarpana sprzecznymi uczuciami: ulgą, że to nareszcie koniec, i rozpaczą, że wszystko skończyło się klęską i rozczarowaniem. Feliks usiadł na krześle i w milczeniu spoglądał na nią. - No tak - powiedział wreszcie - nie sądzone nam było widocznie dokonać tego. Czy wiesz, Cecylko, nie mogę jakoś przywyknąć do myśli, że jesteśmy pokonani. Niewątpliwie, zupełnie i nieodwołalnie pokonani. - Po wargach jego przemknął blady uśmiech. - Nie padliśmy nawet z bronią w ręku, jak swego czasu mówiłaś, pamiętasz? Po prostu padliśmy, i koniec. Ale chyba była to śmierć chwalebna. - Tak mi przykro, kochanie - powiedziała miękko. Wzruszył ramionami, wstał i zaczął się rozbierać. - Nawiasem mówiąc, jak tam Magdalena? - Dziś rano czuła się świetnie, sińce znikają, ale minie jeszcze trochę czasu, nim będzie zupełnie zdrowa. Bardzośmy się zaprzyjaźniły. Ona wciąż ma zamiar przeciągnąć Olgę do naszego obozu. - Musisz jej powiedzieć, żeby przestała Olgę na to namawiać. Obiecałem Miillerowi, że odprawię ją, gdyby tu przyszła. Muszę być wobec niego lojalny. - Dobrze. Powiem jej to jutro rano. Wsunął się do łóżka i położył koło niej. - Kocham cię - szepnęła. - Wobec tego wszystko będzie dobrze - powiedział czule. - Zaśnij, maleńka. Pocałował ją, a ona natychmiast zasnęła. Feliks leżał na wznak, patrząc w ciemność. Czuł, jak Cecylia przytuliła się do niego mocniej we śnie. Kocha go i wobec tego wszystko będzie dobrze. To jest, jak mówi Szekspir, zapłata za wszystko. Zasnął. Za oknem zaczynał padać śnieg. XII Pastor Hagen przesunął dłonią po zmęczonych oczach i spojrzał w okno, za którym bladła już ciemność. Świtało. Noc, którą spędził na badaniu własnego sumienia, nie przyniosła mu spokoju. Na próżno próbował zdobyć wewnętrzną pewność, że kroczy słuszną drogą. Ta pewność była nieosiągalna. Istniały tylko niejasne dowody na to, że działał w dobrej wierze, ale to mu nie wystarczyło. Zbyt dobrze wiedział, że za połowę zła, jakie się stało w historii świata, ponoszą odpowiedzialność ludzie działający w dobrej wierze, którzy swoją dumę nazywali sprawiedliwością, a własne sądy - boskimi wyrokami. I oto teraz w ciszy zastawionego książkami gabinetu podnosił ku niebu umęczone bezsennością oczy, błagając o chwilę wytchnienia. Jakby w odpowiedzi na tę modlitwę umysłem jego zawładnęła niepokonana, litościwa fala zmęczenia. Osunął się na otwartą Biblię i z głową ukrytą w ramionach usnął. W tej właśnie chwili jakaś staruszka w łachmanach, wlokąca się 0 żebraczym kiju na prymarię, mijała pusty placyk w dzielnicy Sw. Józefa, a zauważywszy, że coś sterczy spod śniegu, przystanęła, popatrzyła uważniej 1 nagle wydała z siebie przeciągły, przejmujący krzyk. W oknach sąsiednich domów ukazały się głowy w szlafmycach i nocnych czepkach, zaczęto wypytywać babę, ale ona nie zwracała na to uwagi, krzyczała tylko wciąż głosem przejmującym jak głos dzwonu bijącego na trwogę. Niebawem zasypany śniegiem placyk zaroił się od ludzi dygocących z chłodu, w pospiesznie narzuconych płaszczach, złych, ale zdecydowanych dojść przyczyny tego zamieszania. Nie minęła chwila, a dokoła Katarzyny Pleck, która nareszcie przestała wrzeszczeć i tylko wskazywała na coś na ziemi, stanęli kręgiem najciekawsi; zęby zaszczekały im z zimna i zgrozy, gdy ujrzeli sterczącą ze śniegu otwartą kobiecą dłoń, podobną do zamarzłego kwiatu, jakby zastygłą w przedśmiertnym wołaniu o pomoc. Wtem ktoś śmielszy, mniej wrażliwy czy może bardziej ciekawy od innych, pochylił się i przewrócił leżące na boku ciało, które okrywał śnieżny całun. Zwłoki osunęły się ciężko i padły na wznak, a zebrani wzdrygnęli się i wydali zdławiony okrzyk: w krwawej masce zmiażdżonych mięśni rozpoznano żywą jeszcze parę godzin temu, pulchną niegdyś i wesołą twarz Magdaleny. W tym momencie ukazała się Olga Becker. I ją zbudziły krzyki staruchy, bo pusty placyk przylegał do jej domku. Spojrzała na twarz Magdaleny, krzyknęła: „Zabił ją!", i kryjąc twarz w dłoniach wybuchnęła niepowstrzymanym łkaniem. Wszyscy w dzielnicy Sw. Józefa wiedzieli o stosunku, jaki łączył Olgę z panem burmistrzem, toteż jej słowa wywołały wśród widzów burzę domysłów. O kim mówiła? Kto zabił Magdalenę? Tymczasem Olga, zawodząc histerycznie, opowiadała, że burmistrz zabronił jej widywać się z Magdaleną, która namawiała przyjaciółkę, aby wstąpiła do chóru mającego wykonać Pasję. Wczoraj wieczorem Magdalena odwiedziła ją, pokazując widoczne jeszcze ślady sińców. Oburzona Olga postanowiła udać się wraz z nią na fermę od razu następnego rana. - I dlatego kazał ją zabić! - krzyknęła zanosząc się na nowo szlochem. - Cóż tu znowu się dzieje? - odezwał się nagle za jej plecami szorstki głos. Był to komendant miejscowego posterunku policji, Polden, mieszkający również niedaleko. - A panna niech lepiej przestanie pleść głupstwa - zwrócił się do Olgi - i wraca do domu. Przepchnął się przez tłum i nagle wzrok jego padł na rozrzucone w nieładzie rude włosy Magdaleny i jej zniekształcone rysy. Na urodziwej twarzy komendanta odmalował się wyraz przejmującego bólu, a w chwilę potem straszliwej wściekłości. Polden zacisnął pięści, popatrzył w niebo, jakby składając bezgłośne ślubowanie pomszczenia zamordowanej, a następnie przystąpił do działania. Zebranym kazał wracać do domów i rzeczywiście tłum rozproszył się, roznosząc na wszystkie strony okropną nowinę. Potem wysłał jakiegoś chłopca do kwaterującego przy ratuszu oddziału policji, sam zaś ruszył w kierunku placu Targowego. Ostatnia odeszła Katarzyna Pleck, jeszcze raz popatrzywszy na leżące na ziemi ciało. Nakreśliła nad nim powoli znak krzyża i ruszyła kuśtykając mozolnie do kościoła. Na placyku pozostała teraz sama Magdalena; wołająca o litość twarz zwrócona ku niebu, a na szeroko otwarte, szkliste już oczy padały lekkie płatki śniegu. W niespełna godzinę potem pan burmistrz przyjął na nieoficjalnej, zupełnie wyjątkowej audiencji komendanta policji Poldena. Pan burmistrz był w rannych pantoflach i szlafroku, a oszołomiony nagłym wyrwaniem ze snu okazywał w widoczny sposób bardzo zły humor. - Słuchajcie no, Polden, ja to sobie zapamiętam - zaczął zza biurka, ledwo policjant ukazał się w drzwiach gabinetu. - Co to ma znaczyć? Wyciągać mnie z łóżka dlatego, że zabito jakąś tam kobietę? Co ja niby mam robić? Łapać mordercę i zamykać go do więzienia? - Pan burmistrz mnie nie zrozumiał - rzekł siląc się na cierpliwość Polden. - Ta kobieta to Magdalena Klupp, a ludzie twierdzą, że mordercą jest właśnie pan. - Ja? - Burmistrzowi najwidoczniej zabrakło tchu. - Tak przynajmniej utrzymuje pańska przyjaciółka, panna Becker. - - Nigdy tej kobiety nie widziałem na oczy. - Potem, jak gdyby dopiero teraz zrozumiawszy straszliwy sens tych słów, zawołał: - Boże, Boże! Co wyście mówili? Wtedy Polden opowiedział mu pokrótce o rannym zajściu, a kiedy powtórzył to, co Olga rozpowiadała na temat dokonanego mordu, twarz burmistrza poczerwieniała z wściekłości. - Wariatka! Głupia dziewka! Plecie, co jej ślina na język przyniesie! - wybuchnął i z nagłym niepokojem popatrzył na Poldena. - Ale wy jej chyba nie wierzycie? - Nie, panie burmistrzu. Wiem, że pan nie ma z tym nic wspólnego, ponieważ aresztowałem już człowieka, który to uczynił i teraz przyznał się do winy. - Kto to taki? - Ten sam, co rzucił kamieniem w pana dyrektora. Przyłapałem go w łóżku pijaniusieńkiego i chrapiącego w najlepsze. Ale zanim zdążyłem się z nim załatwić, wytrzeźwiał zupełnie. - Gdzie jest teraz? - W więzieniu. I nie wyjdzie stamtąd - dodał znacząco - póki się kat po niego nie zgłosi. Choć w pokoju było chłodno, burmistrz poczuł, że szyję oblewa mu pot. Stało się to, czego się tak lękał: jeden z łotrów opłacanych przez Kriigera przebrał miarkę, a Kriiger będzie nalegał, by go zwolnić albo pozwolić mu uciec; tym razem to się nie da zrobić. - Poza tym - ciągnął Polden, jak gdyby czytając w myślach burmistrza - jeśli go puścimy, ludzie zaczną znów mówić o panu. Nastroje w mieście są bardzo niedobre. Miiller wyciągnął chustkę do nosa i otarł twarz; nagle zastygł z ręką uniesioną do góry. - A kto poza wami wie o tym aresztowaniu? - Nikt. Zaprowadziłem go do więzienia osobiście i przyszedłem prosto tutaj. Burmistrz zerwał się z krzesła. - Zaczekajcie chwilę. Pójdziemy do niego. Rzecz może się udać. Pastor Hagen, którym służący Gotfryd potrząsał od pewnej chwili z należnym szacunkiem, ale dość natarczywie, nareszcie dał znak życia. Nagłym wysiłkiem uniósł głowę, zmusił się do otwarcia piekących, przekrwionych oczu i po drugiej stronie biurka ujrzał Gotfryda, który nie mógł ukryć najwyższego podniecenia. - Wasza wielebność! Wasza wielebność! - Co się stało? - spytał jeszcze nie całkiem rozbudzony pastor. Zakrystian łamiącym się głosem opowiedział, że właśnie wraca z mleczarni, gdzie zdenerwowane klientki mówiły o zamordowaniu jakiejś kobiety w dzielnicy Sw. Józefa i o tym, że zabójcą ma być rzekomo pan burmistrz. - Ale to nie jego kochankę zabito. Nie, wasza wielebność, ta wszetecznica Jezabel, ten diabli pomiot, żyje dalej ku uciesze nędznego rozpustnika - perorował stary sługa, który przez długie lata współżycia z pastorem przejął w pewnym stopniu biblijną metaforykę swego pana. - Kogóż więc? - zapytał duchowny z odrobiną zniecierpliwienia. - Jej przyjaciółkę, wasza wielebność. Nie lepszą ani trochę. Aktorkę. Upadłą, grzeszną istotę, córkę szatana, kobietę, która maluje sobie twarz. Pastor słuchał tych odwiecznych przekleństw i złorzeczeń, a każde z nich padając w jego uszy zdawało się być kamieniem ciśniętym na tę nie znaną mu bezbronną kobietę. Czy to był głos sprawiedliwości? Słów tych używali niegdyś faryzeusze, sprawiedliwi obłudnicy. I teraz używają ich współcześni faryzeusze, faryzeusze chrześcijańscy. Nie zmieniło się nic. Co się stało z Chrystusowym przykazaniem miłości i miłosierdzia? Na cóż się zdał przykład Tego, co własnym płaszczem okrywał cudzołożnicę? Czy musiał umierać na krzyżu, skoro Jego męka nie nauczyła niczego tych, którzy sami siebie nazywają chrześcijanami, naśladowcami Chrystusa? - Zaprzęgaj konie - powiedział. -1 pospiesz się z tym, proszę. Był wczesny ranek, kiedy sanie pastora wsunęły się bezszelestnie na podwórze fermy zasypanej śniegiem i wyludnionej o tej wczesnej godzinie. Na jego nieśmiałe pukanie do drzwi ukazała się żona Schmidta i poprowadziła do gabinetu, gdzie Feliks właśnie pisał prośbę o zwolnienie go z zajmowanych stanowisk i oświadczenie głoszące, że odstępuje od zamiaru wykonania Pasji Pastor Hagen przez chwilę stał w progu; twarz miał sinobladą, rękę zaciskał na złotym, wiszącym na piersi krzyżu, jakby szukając w nim pomocy. - Czy można? - spytał tonem wędrowca, który błaga o dach nad głową na jedną bodaj noc. Feliks zdumiony podniósł oczy. Stojący we drzwiach kapłan - wysoka nieruchoma sylwetka o tragicznej twarzy - wydał mu się zupełnie nowym, nie znanym człowiekiem, odrodzonym przez cierpienie i szczerą pokorę. Znikła gdzieś jego pewność siebie, uroczyste namaszczenie, próżność i inne słabostki; została tylko prawość serca, rozświetlająca jego twarz wewnętrznym blaskiem. - Przyszedłem powiedzieć panu, jak bardzo, jak szczerze jest mi przykro... Głos załamał mu się w gardle, nie mógł mówić więcej. - To ja - powiedział Feliks podchodząc spiesznie ku niemu - muszę prosić waszą wielebność, by zechciał mi wybaczyć moje zachowanie w czasie tamtej wizyty. - Ujął go serdecznie pod ramię i poprowadził do krzesła. - Chciałbym, abyśmy zostali przyjaciółmi. Wtedy pastor zaczął opowiadać o śmierci Magdaleny. - Mam wrażenie - mówił ściszonym od smutku głosem - że przychodziła namawiać przyjaciółkę na wstąpienie do waszego zespołu chóralnego. A musi pan wiedzieć, że zamiar swój wreszcie przeprowadziła; dziś rano miały się tu zjawić obie. Feliks ogłuszony tymi nowinami milczał. Wydawało mu się nieprawdopodobne, że ona nie żyje, że nie będzie już więcej krążyć pomiędzy zebranymi na próbie chórzystami, zuchwała i wyzywająca, ubrana w jaskrawe suknie. Biedna Magdalena Klupp! Tak oto nadszedł kres jej wędrownego żywota: zimową nocą, na pustym, zasypanym śniegiem placyku. Ostrzegano ją, potem pobito, ale ona przezwyciężyła strach i wróciła tam jeszcze raz nakłaniać Olgę, by przyszła na fermę. Chciała w ten sposób odwrócić uwagę od krążących o nim, Feliksie, plotek, ulżyć jego ciężkiemu losowi. - Kto to mógł zrobić? - odezwał się w końcu. Strapiony pastor potrząsnął głową. - Widziałem dziś rano podłe poniżenie maluczkich i diabelską pychę wielkich tego świata. Po czym opisał scenę, której był świadkiem w więzieniu, nim przyjechał tu, na fermę. Morderca Magdaleny, o oczach nieprzytomnych z przerażenia, szczękając zębami wyznawał swoją zbrodnię, zdradzał zamysły Kriigera i dysząc mściwą wściekłością, wykrzykiwał jedno po drugim nazwiska dotychczasowych kompanów. A potem ta druga, bodaj jeszcze okropniejsza scena: burmistrz i komendant policji wkraczają do gabinetu Kriigera i ten człowiek, który się ma za wszechpotężnego, załamuje się w jednej minucie. - To było straszne - ciągnął drżącym wciąż głosem. - Ale Magdalena Klupp nie na darmo zginęła, panie dyrektorze. Jej śmierć mnie otworzyła oczy, a ludność naszego miasta otrzeźwiała z jakiegoś dziwnego zamroczenia. Ludzie, a wśród nich i ja sam, zobaczyli nareszcie prawdę i zrozumieli sens tej sprawy, dla której pan tak wiele przecierpiał i dla której ona zginęła. Ja w każdym razie chcę zrobić teraz wszystko, co w mojej mocy, by panu dopomóc. Kościół i szkoła Sw. Tomasza, organy i wszystkie chóry stoją do pańskiej dyspozycji. Będę się także starał ułatwić panu współpracę z innymi chórami w pobliskich miastach. JfiA-lUWAi Feliks patrzył na niego, nie wierząc własnym uszom. Marzenie zostaje ziszczone; setki wyszkolonych śpiewaków zbudzi Pasję do życia. Organy, na których grał sam Jan Sebastian Bach... To nazbyt cudowne, nazbyt nieprawdopodobne, to... za wiele. To jak uczta zastawiona przed biedakiem, który kona z głodu. A poza tym - za późno. Do Palmowej Niedzieli już tylko sześć tygodni. Zadanie ogromne, a czasu zbyt mało. Co innego jeszcze, gdyby on sam był silny, gdyby przystępował do pracy ze spokojem. Ale napięcie, w jakim żył przez parę ostatnich tygodni, podkopało jego siły. Wolę ogarnęło w końcu narastające od dawna zmęczenie, objawiające się falami niezmożonej senności i potwornych, nieustępliwych bólów głowy. Czuł się wyczerpany psychicznie i fizycznie. Chciał tylko jednego: zasnąć i nie pamiętać. Podobnie jak Mojżesz bliski był śmierci w chwili, gdy oczom ukazywał się widok Ziemi Obiecanej. Kto inny będzie musiał wykonać Pasję, dać światu to nieśmiertelne arcydzieło muzyki. A poza tym Cecylia. I ona także stoi o krok od załamania. On nie ma prawa żądać od niej nowych poświęceń; jej także potrzeba odpoczynku. Feliks ze smutkiem popatrzył na pastora. - Czasem cud przychodzi za późno. - Rozumiem. W parę minut potem Feliks odprowadził gościa do sań, a sam zamyślony wrócił powoli do domu. Wszedł do sypialni i dopiero w chwili gdy otwierał drzwi, uświadomił sobie, że nie powinien był tego robić. Pod jego stopą skrzypnęła deska w dębowej podłodze, a Cecylia wzdrygnęła się i obudziła. - Co się stało, Feliksie? Mówiła głosem pełnym napięcia i lęku, głosem kogoś, kto nie ufa już życiu i oczekuje samych złych nowin. Uniosła się na łokciu, jedną ręką kurczowo przytrzymując kołdrę, i wpatrzyła w niego szeroko otwartymi źrenicami. - Nic, kochanie - skłamał niezręcznie. - Przyszedłem po prostu... - Nieprawda, coś się stało. Widzę to po twojej twarzy. Co takiego? Powiedz mi, proszę. Jak tu opowiedzieć o tym, że kogoś zamordowano? Feliks siadł na krawędzi łóżka, delikatnie wyjął kołdrę z zaciśniętych palców Cecylii i przyciągnął żonę do siebie. - Nie powiedziałaś mi nawet dzień dobry. Cóż to za żona z ciebie? Ale jej nie oszukały te żałosne wysiłki skierowania rozmowy na lżejsze tory. Za dobrze go znała; wiedziała, że kiedy miał ochotę paplać i żartować, w oczach zapalały mu się wesołe, kpiące błyski. A teraz oczy jego były poważne i jakby zgaszone. - Dzień dobry, kochany - powiedziała całując go. - Nie słyszałam wcale, jak wstawałeś. - Nie mogłem spać, więc pomyślałem sobie, że trzeba wstawać. - Niedługo będziesz już mógł sypiać. Jak tylko stąd wyjedziemy. -1 z tłumioną natarczywością zaczęła wypytywać, kiedy to będzie możliwe. Feliks milczał, a ona sądząc, że oblicza w myślach termin wyjazdu, nastawała: - Spakować rzeczy mogę natychmiast. Powiedz, jak myślisz, czy moglibyśmy wyjechać jutro? Jedźmy do Włoch, bo w Szwajcarii będzie zimno. Jedźmy tam, gdzie pamiętasz, opowiadałeś, że gaje cytrynowe rosną na skałach... - Sorrento - bąknął nie patrząc na nią. - Tak, tam pojedźmy. Wynajmiemy dom z ogrodem, żeby dzieci miały się gdzie bawić, a i my będziemy tam leżeć całymi dniami na słońcu. Czy jest tam plaża? - Naturalnie. I to bardzo piękna. - To świetnie. Będziemy leżeć cały dzień na plaży, a czasami będziesz mnie zabierał łódką na połów ryb. A jeśli wspomnisz choć słówkiem o Pasji albo zaczniesz komponować - to cię zamorduję. Nie odpowiedział nic, a ona odsunęła się nagle od niego i popatrzyła z niepokojem, a zarazem z gniewem. - A możeś już zmienił zdanie? Powiedz, czy wyjeżdżamy stąd? Nie chcę, żebyś tu dłużej zostawał. W głosie jej zabrzmiał paniczny lęk, a on domyślił się, że stanął jej w pamięci wczorajszy wieczór i groźnie wykrzywione twarze w oknie powozu na placu przed Gewandhaus. - Jestem pewna, że jeśli zostaniemy tu dłużej, spotka cię coś złego - ciągnęła. - Wiem to na pewno. Zachorujesz, a ja nie chcę, żebyś chorował. - Nie spuszczała oczu z jego twarzy, przemawiała błagalnie, a zarazem rozkazująco: - Chcę, żebyś przyszedł do siebie, żebyś mógł dłuższy czas odpoczywać. A potem - skłamała, aby uciszyć jego skrupuły - za parę miesięcy, gdy będziesz już mocny, zajmiemy się wykonaniem Pasji. - Urwała widząc, że nie słucha. - Co się stało, Feliksie? - krzyknęła ogarnięta trwogą. - Przecież widzę, że stało się coś niedobrego. Ale co? - Nieszczęśliwy wypadek. - Kto? Gdzie? Mów, mów prędzej. Poczuł przez ubranie, jak palce jej rąk wpijają się kurczowo w jego ciało. - Magdalena... została... U. kresu wędrówki ób/ Cecylia puściła go; czekała z otwartymi ustami, wstrzymując oddech. - Została zamordowana - wyrzucił z siebie, zły na własną niezręczność. Westchnęła cicho: - Och - a potem przytuliła się do niego strwożona, a jednocześnie jak gdyby niejasno zawstydzona poczuciem ulgi, że to nie on, Feliks, został zamordowany. Nie pytała o nic, nie odzywała się ani słowem, a on nie wiedział, czy ma opowiadać szczegóły zajścia, i milczał, trzymając ją w ramionach, ze wzrokiem wbitym w podłogę. Nastała długa chwila ciszy. - Kto ci o tym powiedział? - spytała wreszcie Cecylia spokojnym głosem. - Pastor Hagen. Był tu przed chwilą. Gwałtownym ruchem wyrwała się z jego ramion. - A czegóż on tu chciał? - W głosie jej było tyle zapiekłej zaciętości, że poczuł się wstrząśnięty. - Przyjechał powiedzieć ci, że mu bardzo przykro, tak? Że on nie ma nic wspólnego z tym morderstwem? Nie znał jej takiej: dyszącej nienawiścią, gniewnie błyskającej zębami. A pastor rzeczywiście tak powiedział: że mu bardzo przykro... Nie ma co próbować, ona nie pojmie całej przejmującej wzniosłości tej sceny, która przed chwilą miała miejsce w jego gabinecie. - I co ci jeszcze powiedział? - Zaproponował mi pomoc ze strony kościoła Sw. Tomasza. Organy, chór, wszystko mi udostępnił. - I pewno myśli, że to wystarczające zadośćuczynienie. - Parsknęła znowu gniewna. - Pewno myśli, że padniesz na kolana i będziesz mu dziękował. Czy przyjąłeś jego ofertę? - Nie. - To dobrze. Wobec tego możemy stąd jutro wyjechać. - Nie mogła myśleć o niczym innym, chciała tylko uciekać. - Natychmiast zabieram się do pakowania. -1 już odrzucała kołdrę, pospiesznie wychodziła z łóżka. - Możesz zlecić panu Howlitzowi, by zajął się wszystkim. - A nieświadoma, że go dotknie, dorzuciła: - On to zrobi lepiej od ciebie. To człowiek interesu, potrafi to świetnie. - O, z pewnością - odparł chłodno, wstając z brzegu łóżka. - Myślę jednak, że najpierw musimy się zająć pogrzebem Magdaleny. Czy już nam tak spieszno do wyjazdu, że mamy i o niej zapomnieć? Ja zamierzam jutro wybrać się do Lipska i przygotować wszystko do jej pogrzebu. Mówił teraz tym rozkazującym tonem, który budził w Cecylii szacunek, a zarazem lęk. Wiedziała, że zrobi tak, jak zechce, i że wyjadą dopiero wtedy, kiedy on postanowi. Przez chwilę wahała się, chciała podbiec do niego i objąć serdecznie, ale on bez słowa wyszedł z pokoju. - Trzeba to jej wybaczyć - mówił w chwilę później pan Howlitz. - W ostatnich dniach kompletnie przestała być sobą. Żyje w ustawicznym przerażeniu, że coś złego może pana spotkać, a wstrząs wywołany śmiercią Magdaleny do reszty zszarpał jej nerwy; boi się teraz stokroć bardziej. W kącikach oczu zarysowały się promieniste wachlarze drobnych zmarszczek, jak gdyby zapowiedź uśmiechu. - W tej chwili przypuszczalnie nienawidzi pana z całego serca i pragnie nigdy więcej nie widzieć pana na oczy. Później pojawią się łzy i wtedy wszystko już będzie dobrze. Pan Howlitz przyjechał na fermę znając wydarzenia tego ranka, ale z ulgą dowiedział się, że Feliks wie już o wszystkim. - Bałem się, że to ja będę musiał panu zakomunikować te nowiny. Ale jednego przypuszczalnie pan nie wie, dowiedziałem się o tym od mojego kasjera, który, jak wspominałem, jest gorliwym luteraninem i regularnie uczęszcza do kościoła. Otóż pastor Hagen wygłosił dziś rano wspaniałe kazanie. Było to z pewnością pierwsze nie przygotowane kazanie w jego życiu, ale wstrząsnęło jego trzódką głęboko i wzruszyło słuchaczy do łez. Czuję dla tego człowieka prawdziwy podziw. Przyznać się do własnej winy - to wymaga nie lada odwagi, a zrobić to publicznie - to już wprost bohaterstwo. Odwaga w życiu publicznym jest rzeczą równie rzadką jak skromność w życiu prywatnym. Przez chwilę rozmawiali o umysłowej chorobie Kriigera. - Mówiono mi, że jest pod opieką lekarza - wspomniał bankier - i że czynione są przygotowania, aby go przewieźć do jakiegoś zamkniętego zakładu. - Mimo wszystko - rzucił Feliks - strach pomyśleć, ile zła wyrządzić może człowiek szalony. - O tak - westchnął z cierpliwą wyrozumiałością starszy pan. - Jeszcze niejeden szaleniec da się we znaki światu, ale wszystko minie i kiedyś, być może, nastanie wreszcie pokój i wzajemne zrozumienie. - Urwał i utkwił wzrok w twarzy Feliksa. -1 dlatego właśnie tak bardzo mi żal, że musi pan zaniechać podjętego dzieła będąc już tak blisko celu. Byłoby to nie tylko wiekopomne wydarzenie artystyczne, ale również dalszy krok w normalnym rozwoju ludzkości. Feliks nie odpowiadał, ale spuścił oczy, by uniknąć wzroku przyjaciela, i w nerwowym napięciu wyłamywał sobie palce ze stawów. Nazajutrz udał się na ratusz i zastał pana burmistrza w doskonałym humorze. - Właśnie się do ciebie wybierałem! - zawołał, nim Feliks zdążył powiedzieć cokolwiek, i rzucając się na spotkanie wchodzącego, wylewnie ściskał mu dłoń. - Nigdy się nie dowiesz, co ja przeszedłem. Siadajże, proszę - dodał padając sam ciężko na swe ozdobne burmistrzowskie krzesło. Odął policzki i ściągnął małe, pomarszczone usta w kształt litery „o", jak gdyby wydmuchiwał z nich dym. - No, dzięki Bogu, już po wszystkim! Ale wierz mi, przeżyłem parę bardzo przykrych momentów. Nigdy nie zapomnę mojej ostatniej rozmowy z Kriigerem. Na wszelki wypadek wziąłem ze sobą pastora Hagena i komendanta policji. Kriiger widząc nas wchodzących zrozumiał od razu, że wszystko przegrane, ale ja nie pozwoliłem mu dojść do słowa. Zaskoczyłem go, wymogłem na nim przyznanie się do winy, oskarżyłem go o zamiar podniesienia buntu i o udział w morderstwie i nim zdążył wydobyć z siebie słowo, oświad czyłem, że jest aresztowany. No, trzeba go było wtedy widzieć! Zaczął się trząść jak w febrze, z ust leciała mu piana, wrzeszczał jak szalony i bredził coś od rzeczy, że wszyscy jesteśmy zdrajcy, włącznie z tym biednym pastorem, i że zemści się jeszcze na nas. Potem nagle skurczył się na krześle i choć poruszał ustami, nie mógł wykrztusić ani słowa więcej. Wczoraj wieczorem odwieziono go do zakładu. I niezdolny już dłużej pohamować rozsadzającej go radości pan burmistrz zerwał się z krzesła i podbiegł do Feliksa. - Kiedyś wszedł, układałem właśnie obwieszczenie o jego dymisji spowodowanej chorobą, o jego zasługach wobec społeczeństwa i tak dalej. 0 umarłych trzeba mówić tylko dobrze - dodał sentencjonalnie. Ta napuszona sztuczność mówiącego była czymś równie przykrym jak poprzednio jego tchórzliwa małoduszność. Feliks miał wrażenie, że Miiller chciałby wydawać zwycięskie okrzyki, deptać pokonanego wroga, skakać 1 tańczyć z radości. Po chwilach grozy, jakie przeżył wczorajszego rana, wciąż jeszcze rozkoszował się poczuciem bezpieczeństwa w swoim wspa niałym gabinecie, gdzie nad kominkiem wisiał wizerunek króla Fryderyka Augusta, a na przeciwległej ścianie portret przedstawiający jego wielkiego przodka - Karola Wilhelma Miillera, założyciela Towarzystwa Gewandhaus. (W późniejszych latach wzniesiono w Lipsku naprzeciw Dworca Drezdeń- skiego pomnik burmistrza miasta Lipska, Karola Wilhelma Mullera). Nie mógł uwierzyć, że jest nadal jaśnie wielmożnym panem burmistrzem miasta Lipska, mającym prawo do noszenia na piersi ciężkiego złotego łańcucha. I nareszcie żadnych kłopotów, żadnych niepokojów. „Jakaż różnica - dumał Feliks - pomiędzy szlachetnym, tragicznym obliczem pastora Hagena, łamiącego się pod ciężarem wyrzutów sumienia i poprzez pokorę szukającego spokoju duszy, a tym rumianym pyszałkiem, wypinającym pierś okrytą bogatą kamizelką". Wyrzuty sumienia! A cóż on miałby sobie wyrzucać? Nie dał się wysadzić z siodła, jest nadal burmistrzem, o cóż więc chodzi? Muller należał do tych ludzi, którzy wyrzuty sumienia odczuwają tylko wśród przeciwności losu, podobnie jak są ludzie, którzy modlą się tylko w chorobie. - No i tak to się skończyło - odetchnął z satysfakcją. Stał przed Feliksem oczekując z jego strony jakiegoś słowa uznania, oznaki podziwu, niby czekający na oklaski aktor. - Przyznasz chyba, że musiałem się zdobyć na szybką decyzję - powie dział tonem zachęcającym do pochwał. - Musiało ci bardzo ulżyć - powiedział spokojnie Feliks. Nie był to entuzjastyczny komplement. Właściwie nie był to w ogóle komplement, mimo to burmistrz poczuł satysfakcję. - Oj, tak, tak. Czuję się, jakbym o dziesięć lat odmłodniał. - I zaczął znów cicho, poufnie, niemal szeptem: - Alem dostał nauczkę. Kobiety mają za długi język, a to w sprawach publicznych niedopuszczalne. Ta głupia Olga i jej gadanina mogły mnie przyprawić o utratę stanowiska. - Gdyby nie ta jej, jak mówisz, gadanina, jeszcze do tej pory drżałbyś ze strachu przed Krugerem. - Ach, mein Gott, prawdę mówisz! Mimo wszystko jednak ostrożność nie zawadzi. Wyślę ją stąd. Ostatecznie muszę myśleć o żonie i dzieciach. - Tu mrugnął chytrze do Feliksa. - Wysyłam ją do Drezna, gdzie oczywiście będę musiał bywać dość często w sprawach urzędowych. Był sam tak szczęśliwy, że chciał uszczęśliwić wszystkich dookoła. - No, a teraz porozmawiajmy o interesach - rzekł opierając się o biurko. - Czy nie potrzeba ci orkiestry do wykonania tej twojej Pasji? Co myślisz o orkiestrze Gewandhaus? - To byłoby cudowne, ale ja zrezygnowałem z zamiaru wykonania Pasji. - Co takiego? Nie możesz tego zrobić! Musimy dać ludziom coś, co by oderwało ich myśli od tych wszystkich wypadków, które się tu rozegrały. Nie posiadał się z oburzenia. Ludzie chcą, żeby Feliks wykonał Pasję. Jego wielebność też sobie tego życzy. On, burmistrz, to samo. „Saskie Ateny" nigdy mu nie przebaczą, jeśli odstąpi od tego zamiaru. To jego obowiązek. Jako artysty. Jako pierwszego obywatela Saksonii. Jako Niemca. Feliks nie przerywał mu, ale słuchał od niechcenia, z półprzymkniętymi powiekami. Tak, cudownie byłoby wykonać Pasję przy współudziale naprawdę dobrej orkiestry i wspaniałego chóru, a do tego w kościele Św. Tomasza, z myślą o którym Pasja została przecież napisana. Byłaby to naprawdę uroczystość, o której marzył, godne uczczenie Jana Sebastiana Bacha. Ale Cecylia... - Toż ty mnie nie słuchasz! - zagrzmiał nagle burmistrz. - Ja ci tu mówię, że możesz mieć do swojej dyspozycji orkiestrę Gewandhaus, Lipskie Towarzystwo Śpiewacze i jakie tylko zechcesz fundusze, a ty prawie śpisz! Co się z tobą dzieje? - Jestem bardzo zmęczony - powiedział wstając Feliks. - Dam ci później odpowiedź. Tymczasem przyszedłem do ciebie w sprawie Magdaleny. Nie miała rodziny i chciałbym zająć się jej pogrzebem. Burzmistrz machnął niecierpliwie ręką. - Ależ naturalnie - powiedział wracając za biurko. - Rób, co tylko chcesz. - Tu pohamował się. - Ale pogrzeb niech będzie po południu. I ludzi mało. W końcu to taka kobieta... Wzruszył ramionami i wrócił do panegiryku, jaki pisał na cześć Wilhelma Krugera, pierwszego radnego miasta Lipska, zasłużonego w służbie społecznej, któremu nagła choroba nie pozwala na dalsze pełnienie obowiązków ku głębokiej rozpaczy tych wszystkich, którzy go znali i kochali. - No i co ci powiedział? - spytała Cecylia. - Mogę mieć orkiestrę Gewandhaus i jakie zechcę fundusze. Była to chwila wieczornego sam na sam. Jak co dzień usta ich niemal się dotykały, ale Cecylia leżała z twarzą stężałą, niemal wrogą. Wykonanie Pasji będzie wymagało sześciu tygodni nieprzerwanego, nieustannego, nadludzkiego wysiłku. To Feliksa zabije. - A co ty na to? - Powiedziałem, że dam mu później odpowiedź. Zapadło długie milczenie. - Masz na to ochotę, tak? Powiedz prawdę. - Nie o to chodzi, Cecylio. - A o cóż wobec tego? - Czy powinienem to zrobić, czy nie. - A jak ty myślisz? - Nie potrafię zrobić tego bez ciebie, a czuję, że nie mam prawa prosić cię o pomoc, jeśli sama uważasz, żeś mi jej dawać nie powinna. Znów milczenie. - Ja wiem tylko, że przypłacisz to życiem. - To nie jest wcale pewne. Ale nawet gdyby tak miało być w istocie, umierałbym szczęśliwy. - Ach tak. A dzieci? A ja? Czy to cię nic nie obchodzi? - jvnwi>c mejecuw ma mnę - Wiesz, że tak nie jest. Ale zrobiłbym, co do mnie należy, i byłbym dumny. - Otóż ja ci na to nie pozwolę. Nie chcę być dumną ze swego męża wdową; chcę być szczęśliwą żoną! - Oczy jej zaszkliły się łzami. - A choćby nawet nieszczęśliwą. -1 gniewna, a bezbronna jak zawsze ci, co kochają za bardzo, wyrzuciła z siebie jednym tchem: - Nienawidzę cię, nienawidzę tej całej Pasji, wszystkich nienawidzę! Dobranoc. I pocałowała go nadąsana. - Dobranoc, kochanie moje. Pocałował ją czule, leciutko, w czubek nosa. Zgodnie z życzeniem burmistrza pogrzeb Magdaleny odbył się na cmentarzu Św. Jana o zmroku. Nabożeństwo odprawiał pastor Hagen. Mów nie było żadnych, a niewielka garstka ludzi rozproszyła się natychmiast, gdy tylko trumnę spuszczono do grobu. Feliks i Cecylia odchodzili ostatni. Szli obok siebie powoli pomiędzy zasypanymi śniegiem grobami. Daleko na horyzoncie, na sinoszarym niebie, bezbarwną otchłań zmroku przekreślała długa szafranowa pręga. Gdzieś za chmurami zachodziło słońce w przepychu płynnego złota. Mijali właśnie najbliższą bramy wejściowej kwaterę, gdzie grzebano najuboższych. - Spójrz, Feliksie - odezwała się przystając Cecylia. - Co takiego? - spytał na widok grobu podobnego do wielu innych, z tanim dębowym krzyżem. - Przeczytaj napis na krzyżu. Niektóre litery zatarły się już, były nieczytelne, inne dało się jeszcze rozpoznać. - Jan Sebastian Bach. Stali przez chwilę w gęstniejącym zmroku. Nawet śnieg wydawał się teraz szary. Nagle podniosła ku niemu twarz, a on zobaczył, że płyną po niej łzy. - On już tak długo czeka - szepnęła. Popatrzyli na siebie, oboje pochylili głowy. - Nie mogę dłużej walczyć, jesteście dwaj przeciwko mnie - powiedziała miękko i ledwie dosłyszalnie. u. Kresu węurowKi D/ O XIII Leżał w łóżku, nie śpiąc już, ale nie całkiem jeszcze rozbudzony, i usiłował przywyknąć powoli do myśli niewiarygodnej i zapierającej dech w piersiach, że oto jest dzisiaj Palmowa Niedziela, a on jeszcze żyje. Od przeszło godziny biły już dzwony u Św. Tomasza. Każdy z nich kołysało dwunastu silnych mężczyzn z pozatykanymi watą uszami, a od wrzawy huczącego spiżu drżało kwietniowe niebo. Z drugiej strony rzeki odpowiadały im dzwony od Sw. Jana powodzią hałaśliwych, miedzianych tonów, a gdzieś daleko malutki nowy kościół, świątynia biedaków, sypał na okoliczne dzielnice kaskady radosnych, wysokich dźwięków. Feliks wciąż leżał bez ruchu. Naprawdę była dziś Palmowa Niedziela i to było najbardziej zdumiewające. W ciągu tych ostatnich sześciu tygodni wydawało się czasami, że dzień ten nigdy nie nadejdzie, kiedy indziej, że zbliża się aż nadto szybko. On zaś przez cały czas zbliżał się po prostu, zupełnie tak samo jak każdy inny dzień, ani szybko, ani też wolno, czekając, aż godziny, minuty, sekundy wcześniejszych dni zatoną w oceanie przeszłości. Aż wreszcie nadszedł, a mimo piekielnej wrzawy huczących dzwonów był to piękny wiosenny dzień; przez okna wpadał lekki powiew wiatru, dom pełen był ludzi, dzieci biegały podniecone radośnie jak w dniu gwiazdki, a Cecylia kręciła się gdzieś niby pracowita pszczółka. I podczas gdy cały Lipsk był już od dawna na nogach, on, Feliks, gnuśny i szczęśliwy, leżał jeszcze w łóżku, rozkoszując się ostatnimi momentami spokoju. Bo za chwilę zacznie się już wszystko i nie będzie czasu nie tylko skupić myśli, ale nawet odetchnąć. I czy to nie zdumiewające, że za parę godzin będzie już po wszystkim. Ta wyjątkowa, niepowtarzalna Palmowa Niedziela także przeminie, upłynie z niepowstrzymanym strumieniem czasu. Do wieczora dotrze nad brzeg wodnej czeluści, a o północy spłynie w otchłań nieistnienia. Ot, minęła jeszcze jedna niedziela... Ale nie dla niego. Dla niego dzień ten nigdy nie minie, po prostu dlatego, że nigdy go nie zapomni. Ten dzień to jego własność i umierając zabierze go ze sobą do grobu. Dziwne, jak wielką wagę może mieć jeden dzień w życiu człowieka. To śmieszne, oczywiście, wyobrażać sobie Bóg wie co i w łańcuchu poszczególnych błahych faktów, prowadzących do naprawdę ważnego wydarzenia czyjegoś życia, dopatrywać się wróżb i tajemnych znaczeń. A jednak, choćby to brzmiało śmiesznie, odnosi się wrażenie, że wszystko to zostało kiedyś z góry postanowione przez jakąś najwyższą potęgę. Może przez Boga... W każdym razie przez kogoś, kto mógłby powiedzieć: „Jakub Ludwik Feliks Mendelssohn... Urodzi się w Hamburgu w 1809 roku, wychowa w Berlinie w zamożnym, przemiłym domu, będzie kompozytorem i napisze trochę świetnych utworów oraz pewną ilość nienadzwyczajnych. Zdobędzie sławę, ożeni się z jedną z najpiękniejszych panien w całych Niemczech i będzie miał ładne dzieci. Będzie dyrygentem orkiestry Gewandhaus, doprowadzi do prawykonania Niedokończonej symfonii Schuberta, założy i będzie prowadził Lipskie Konserwatorium. Ale nie to wszystko będzie celem jego życia, sensem jego ziemskiego bytowania. Głównym jego zadaniem będzie wykonanie pewnego utworu starej muzyki kościelnej, który napisał nieznany organista z XVIII wieku, Jan Sebastian Bach. Tylko to jedno. Nic więcej do niego już nie należy. Odtąd zajmą się tym inni ludzie..." Po czym jakaś niewidzialna dłoń przystąpi do pracy, by wszystko to przeprowadzić, a działać będzie tak zręcznie i tak okrężnymi drogami, że nikt nie mógłby odgadnąć jej zamierzeń i celów. Co byłoby na przykład, gdyby stary pan Zelter nie znalazł tych czterech ostatnich stronic w jakimś podrzędnym składzie z nutami? Albo gdyby nie on właśnie uczył go muzyki? Albo... Albo... I tak dalej, bez końca, aż do chwili gdy do jego gabinetu na fermie wszedł trupio blady pastor Hagen ściskając kurczowo w ręku wiszący na szyi złoty krzyż. Wszystko to było niby fuga powoli rozwijająca swój temat, w której każdy człowiek i zdarzenie zajmuje swoje określone miejsce, każde wypełnia określoną funkcję, zmierzając do ostatecznego celu. Jego osobisty udział w tym wszystkim był doprawdy bardzo niewielki. Szukał po omacku drogi w labiryncie sprzecznych uczuć, potykał się, zastanawiał, co to wszystko znaczy, i nieprędko, bardzo nieprędko to pojął. Ale owa dłoń nie pozwalała mu zejść z właściwej drogi i popychała go wciąż dalej. Był wybrany i za to dziękował Bogu; dziękował, że przeznaczone mu zostało to piękne zadanie, że on, muzyk, może oddać tak wielką przysługę wielkiemu mistrzowi. A wreszcie za to, że jemu, urodzonemu w innej wierze, przypadł w udziale zaszczyt zwrócenia chrześcijanom największego arcydzieła ich muzyki kościelnej. Cena, jaką za to zapłacił, cena walki, zawodów, potwornego trudu ostatnich tygodni - nie była za wysoka. Dla takiego zadania warto było żyć. Ale gdzież się może podziewać Cecylia? Czy bardzo by się gniewała, gdyby zjadł śniadanie w łóżku? Przecież to w końcu wyjątkowy dzień. W głębi duszy potępiała ten zwyczaj, zawsze uważając go za przejaw sybarytyzmu, hedonizmu, słowem, za coś grzesznego. Tak, resztę życia poświęci na to, aby ją przekonać do tej wykwintnej, a tak bardzo oczernianej rozkoszy jadania śniadań w łóżku. W tej chwili dom jest pełen ludzi, więc Cecylia pewno krąży po nim, dogląda wszystkiego, czuwa nad wszystkim, stara się, by każdemu było wygodnie. Oto doskonała Hausfrau w pełni swej chwały. Jego kochana, urocza Cecylka. Wczoraj zjawiła się jej matka, mimo długiej i męczącej podróży końmi wyglądająca świeżo i niezmiernie elegancko, oraz brat jej, senator Souchay, jak gdyby zdumiony, dlaczego wyciągnięto go z jego banku. O, kobiety z rodu Jeanrenaud to istoty o nie byle jakiej energii! Jest także Fanny, jego siostra, kochane stworzenie! Przyjechała z mężem aż z Berlina, aby wysłuchać Pasji. Teraz, po śmierci matki, była panią domu na Leipzigerstrasse. Zjawił się nawet Paweł. Siedzi teraz pewno przy śniadaniu, gawędzi z Gustawem albo czyta wiadomości ekonomiczne. W dziecinnym pokoju zamęt nie do opisania. Od czasu do czasu, kiedy ktoś uchyli drzwi, aż tu dolatuje go wrzawa dziecinnych głosów. Dzieci, choć nie wiedzą zupełnie dlaczego, podniecone są do najwyższych granic. Może w tym właśnie leży istota dzieciństwa: umieć być szczęśliwym bez żadnego określonego powodu. Na ulicach roją się już przechodnie, słychać ten charakterystyczny szum przeciągających tłumów. Skąd on to pamięta? Ach, tak... oczywiście! W Diisseldorfie w czasie Festiwalu Reńskiego. Och, gdyby ojciec mógł być tutaj! Jakiż by był dumny! Odchrząknąłby i powiedział: „Jakubie, jestem z ciebie dość zadowolony. Ale dziad twój, Mojżesz..." I, dzięki Bogu, deszcz, który padał od tygodnia, ustał dziś. Jest wietrznie i pogodnie, tak właśnie jak powinno być w dzień Palmowej Niedzieli. Cecylia pewno i o to się modliła, Pana Boga traktując trochę jak jakiegoś bogatego, a zrzędnego wujaszka, od którego przymilnością wyłudzić można niemal wszystko. Ostatnie sześć tygodni tak pełne były wydarzeń, że właściwie żadne z nich nie pozostawiło w jego pamięci trwalszego śladu. Istny wir; niewyraźne twarze chórzystów, ich otwarte usta i oczy wpatrzone w niego, oczekujące na każdy ruch jego pałeczki, wydawane rozkazy, Schmidt uwijający się jak w ukropie, wzrok Cecylii, pełen dumy i niepokoju, i jej obawy, jak długo jeszcze on wytrzyma takie napięcie nerwów. Miasto ogarnięte jakąś zbiorową gorączką wynagradzania krzywdy. Nie kończące się procesje lipskich dam oświadczających Cecylii radość z jej powrotu, wśród nich oczywiście Elza Miiller, prawdziwa przyjaciółka, żony radnych, żony członków rady opiekuńczej, nawet Amelia Dossenbach z bukietem za pół talara. No i oczywiście pan burmistrz. W tydzień po śmierci Magdaleny formalnie zaanektował Pasję. To był przecież jego projekt, wszyscy wiedzą, że zawsze był zwolennikiem jej wykonania! W ciągu jednej nocy stał się muzykologiem, sypał teraz na prawo i na lewo fachowymi terminami muzycznymi. Poza tym wygłaszał z wyżyn ratusza przemówienia, w których zachęcał ludność miasta do coraz to nowych wysiłków. Ofiarował się nawet wybrać do Drezna - co, przyznawał, bardzo mu w tej chwili nie na rękę - aby przekonać pana von Wierlinga, by użyczył trzech śpiewaków tamtejszej Opery dla wykonania największych solowych partii Pasji. „Saskie Ateny" nie pamiętają przedsięwzięcia tej miary, a na jego czele stoi on, Muller! Sam wreszcie uwierzył swej krasomówczej swadzie; szczęśliwy ten, kogo los obdarzył umiejętnością łudzenia samego siebie. Natomiast szczery w swej chęci zadośćuczynienia był pastor Hagen. Bez chwili wahania zawiesił zwykły rozkład szkolnych zajęć, dzięki czemu uczniowie od Św. Tomasza mogli ćwiczyć bardzo intensywnie; zezwolił na korzystanie z wielkich kościelnych organów o każdej porze dnia czy nocy; godził się na próby orkiestry na terenie kościoła; sprowadził kilka zespołów śpiewaczych z okolicznych miast, zrobił słowem wszystko, co w ludzkiej mocy, i w pewnej mierze odzyskał spokój ducha. Nie była to już zadufałość człowieka przeświadczonego o swej moralnej doskonałości, ale pokorny i pełen trwogi pokój, jaki napełnia duszę odprawiającego swą pokutę grzesznika. Najdziwniejsze było jednak to, że wszystko właściwie odmieniła owa rozlana wśród śniegu krew - śmierć Magdaleny. Są rzeczy, które zadają kłam wszelkiej logice, a należy do nich na przykład postępowanie człowieka. Dlaczego morderstwo popełnione na osobie prowincjonalnej aktorki w średnim wieku wstrząsnęło takim miastem jak Lipsk? Dlaczego zburzyło zadufałość pewnego sługi bożego i naprowadziło go na drogę pokory i miłosierdzia? Nie sposób znaleźć odpowiedź na te pytania. Może dlatego napisane jest w Piśmie, że niezbadane są drogi Pańskie. Feliks usłyszał skrzypnięcie otwieranych drzwi, a potem stłumione dywanem kroki Cecylii. Jak się tego spodziewał, pochyliła się nad nim i powiedziała: - Musisz już wstawać, kochanie. - Udając, że śpi, patrzył na nią przez ledwo uchylone powieki. - Proszę cię, kochanie - głos jej stał się naglący. - Wiem, że jesteś zmęczony, ale musisz... Poczuł na policzku dotknięcie jej chłodnych ust i otworzył oczy. - Czekałem, żebyś mnie pocałowała - powiedział unosząc się na poduszkach. - Usiądź tu, chcę na ciebie popatrzeć. Wyglądała już trochę lepiej, ale wciąż jeszcze niedobrze. Parę tygodni spędzonych w domu, obecność dzieci pomogły niewątpliwie, ale policzki wciąż miała blade, nie zniknęły sine cienie pod oczami, nie ustąpiło też zaziębienie, którego nabawiła się na fermie, i nocami Feliks często słyszał, jak kaszle przez sen. Pobyt w Szwajcarii dobrze jej zrobi. - Nie gniewaj się na mnie, że tak długo leżę - zaczął siląc się na lekki ton, którym ostatnio nieraz pokrywał najgłębsze myśli - ale zastanawiałem się właśnie nad tym, jak to się stało, że kalwiński pastor spłodził tak czarującą istotę. Cecylia uśmiechnęła się wzruszona, ale nie wzięła na serio niezasłużonego komplementu. Kobieta zawsze wie, kiedy wygląda naprawdę dobrze, bo sama wie najlepiej, jak się czuje, a ładny wygląd ma swe źródło w dobrym samopoczuciu wewnętrznym. Cecylia zdawała sobie w pełni sprawę z jego złego wyglądu; twarz jak woskowa maska, skóra na garbatym nosie naciągnięta, ukazująca każdą kostkę, nozdrza ściśnięte, oczy zapadłe głęboko, podkrążone cieniem, na zaklęsłych skroniach widoczna siatka błękitnych żyłek, na prawym policzku brzydka czerwona szrama po ranie zadanej kamieniem, bruzdy w kącikach ust - świadectwo cierpień, zmęczenia i przepracowania. A przecież niespełna dwa miesiące temu skończył trzydzieści osiem lat, ona zaś nie ma jeszcze trzydziestu... - Zdaje mi się, że zgaduję, o czym myślisz - powiedział ze smutnym uśmiechem. - O czym? - Że wyglądamy oboje jak interesująca para duchów. - Potakując, żałośnie kiwnęła głową, a on ciągnął: - Ale zobaczysz, dwa miesiące w Szwajcarii, a zakasujemy zdrowiem tamtejszych wieśniaków - tęgich zuchów. Nawiasem mówiąc, czy nie masz ochoty wypróbować naszej nowej... - Jak ty się czujesz? - spytała starając się ukryć trwogę. - Czy dobrze spałeś? - Jak dziecko albo jak zabity. Co wolisz. - Ja jestem już całkiem spakowana. Możemy wyjeżdżać choćby jutro. Od wielu dni była już spakowana, gotowa wyjechać każdej chwili. Ostatnich parę tygodni, dla niego tak wypełnionych pracą, dla niej były długim jak wieczność oczekiwaniem. - Może chcesz jutro? - proponowała nieśmiało. - Dziś wieczorem wszyscy wyjadą. - Tak sądzisz? A twoja matka? Okazało się, że pani Jeanrenaud i senator Souchay wyjeżdżają wczesnym popołudniem; wuj Teodor ma jakieś ważne interesy we Frankfurcie. Natomiast Fanny z mężem oraz Paweł chcą jechać pociągiem zaraz po obiedzie. - Dobrze, wobec tego jutro - odrzekł. I jemu naprawdę spieszno było wyjechać. Póki pozostanie w Lipsku, zawsze coś się znajdzie do zrobienia, trzeba będzie się widywać z jakimiś ludźmi. A on tymczasem już ledwie żyje. Jeszcze tydzień takiego życia, a będzie po nim. W ciągu ostatnich tygodni bóle głowy stały się nieznośne, zwłaszcza wieczorami, po długim, wyczerpującym dniu. Im wcześniej, tym lepiej. - Dobrze. O co pytałeś mnie przed chwilą? Czy nie miałabym ochoty... - Wypróbować naszej nowej karety. Jest jeszcze piękniejsza niż ta, którą miał ojciec. Skinęła głową na znak, że owszem. - I cieszę się, że Tanzen będzie naszym stangretem. Gustaw się starzeje. - To zły zwyczaj, właściwy niestety większości ludzi - powiedział z uśmiechem. - My oczywiście stanowimy wyjątek. Dopiero w tej chwili zauważył na rogu komody tacę ze śniadaniem, a osłabienie i napięcie nerwów sprawiły, że ten widok wzruszył go niewspółmiernie. - Rozpieszczasz mnie, widzę - powiedział czując napływające do oczu łzy. - Tak bardzo chciałabym cię rozpieszczać, kochanie, tak bardzo... - Nie mogła skończyć: dolna warga zaczęła jej drżeć, głos się załamał w krtani i w nagłym przypływie miłości i trwogi zarzuciła mu ręce na szyję. Póki będziesz żył... Głaszcząc ją uspokajająco po plecach i bąkając jakieś żałosne zapewnienie, niezdolne oszukać ani jej, ani jego, wiedział, że o tym myślała. - No, no! Co z ciebie za żona? Zobaczysz, że wszystko będzie dobrze. Wszystko będzie jak najlepiej... Oboje wiedzieli, że to nieprawda. Ostatnie tygodnie wyczerpały resztę jego sił, skróciły mu życie o tych niewiele lat, które mógłby jeszcze mieć przed sobą. Cecylia wiedziała już teraz, co myśleć o jego bólach głowy. Podnosząc rękę do czoła widział nieraz przerażony wzrok, drżące usta. - Mam wrażenie, że oboje jesteśmy zmęczeni - przyznał wreszcie. - Bardzo zmęczeni. Łagodnie rozplótł jej ręce i odsunął od siebie mówiąc, że jeśli zaraz nie przestanie płakać, będzie najbrzydszą kobietą w całym kościele Św. Tomasza. Kiwnęła głową i uśmiechnęła się blado, ocierając łzy wierzchem dłoni, on zaś sztucznie szorstkim tonem oświadczył, że kona z głodu. - Dużo mi przyszło z tej tacy na taką odległość - powiedział pokazując stojące na komodzie śniadanie. - Spałeś jeszcze, kiedy weszłam - oponowała przynosząc tacę i stawiając ją na łóżku. Li Kresu zopdrówki - A teraz opowiedz mi wszystko, co słychać - zażądał rozwijając serwetkę. - Jak się wszyscy czują? Jak droga maman? Okazało się, że maman mimo zmęczenia podróżą była na nogach od bladego świtu, dokonując inspekcji całego domu. Zaglądała do kredensów, szaf na bieliznę, spiżarni, kuchni - wszędzie. - Nawet na strych - ciągnęła Cecylia z wyrozumiałym uśmiechem, jakim dorosłe dzieci kwitują słabostki swych rodziców. - Wszystko po to, aby stwierdzić, czy prowadzę dom zgodnie z jej naukami. - I wszystko jej się podobało? - Wszystko poza - tu uśmiechnęła się z zakłopotaniem - poza tą małą grecką figurką w gabinecie. - O mój Boże! Zapomnieliśmy ją schować! Co o niej powiedziała? - Że jest nieskromna i pozbawiona godności. - No cóż, obawiam się, że oboje jesteśmy ludźmi nieskromnymi i pozbawionymi godności. - Maman się starzeje - powiedziała serdecznie Cecylia. - Ma staroświeckie wyobrażenia. - Przeciwnie. Jej wyobrażenia są wieczne. Jak długo na świecie będą teściowe, nigdy nie zabraknie dam jej pokroju. Gdzie ona teraz jest? - Pojechała już do kościoła z wujem Teodorem. Próbowałam tłuma czyć, że nabożeństwo zacznie się najwcześniej za dwie godziny, ale powiedziała, że chce mieć dobre miejsce, a dom boży jest miejscem, w którym może doskonale czekać dwie godziny. Nawet jeśli jest to luterańska świątynia. - Cudowna jest twoja mamanl Uwielbiam ją! - wykrzyknął z pełnymi ustami. - Czy nie byłaby jednak oszołomiona, gdyby przybywszy do nieba stwierdziła, że Bóg jest wyznawcą wiary mahometańskiej lub anabaptystą? - Nie żartuj z tych rzeczy, Feliksie - odparła łagodnie Cecylia. - Ludzie muszą w coś wierzyć. To im pomaga żyć i pomaga umierać. A poza tym lepiej pospiesz się i ubierz prędko. Na dole jest mnóstwo ludzi i przybywa ich coraz więcej. - A czego chcą? - Zobaczyć ciebie. Ludzie, których nigdy nie widziałam: z Berlina, Hamburga, Paryża. Jakiś pan nawet z Londynu, nazwiska nie pamiętam. Gustaw stracił głowę, wobec tego kazałam mu wpuszczać wszystkich bez wyjątku. Miasto jest pełne przybyszów ze wszystkich stron. W hotelach ludzie śpią podobno po trzech w jednym łóżku. Naprawdę pospiesz się. Wtem zapukano lekko do drzwi i do pokoju weszła Farmy Mendelssohn--Hensel. jrv.uT.fzn ruzfKunu mu vmw- - Co? Śniadanie w łóżku? - Roześmiała się. - Widzę, że on się nic a nic nie zmienił. Zobaczysz, biedna Cecylko, że przełamie twoje opory i wreszcie postawi na swoim - dodała całując brata w policzek. - I ty też masz swoje grzeszki - przymówił jej z typową dla młodszych braci drażliwością. - Czekaj, powiem wszystko Cecylii. Fanny jednak zlekceważyła pogróżkę. - Zawsze miał słabość do śniadań w łóżku, a ojciec uważał to za niechybny znak, że źle skończy. - Istotnie - przyznał Feliks ocierając usta serwetką. - Ale jeśli chcesz mnie nadal oczerniać, to proszę, rób to nie w mojej obecności. - Mówiąc to utkwił w siostrze roześmiane oczy. - Jak na dostojną matkę rodu wyglądasz zdumiewająco dobrze. - A zwracając się do Cecylii dodał: - To rys rodzinny. My, Mendelssohnowie, z każdym rokiem robimy się coraz przystojniejsi. Rzucił na tacę zmiętą serwetkę i westchnął z zadowoleniem. - To było bardzo smaczne. Jestem teraz gotów stawić czoło wszystkim przeciwnościom losu, jakie przyniesie dzisiejszy dzień. - Ja zaś zejdę na dół i zobaczę, co się tam dzieje - oświadczyła Cecylia wstając i zabierając tacę. - A ty już wstań. Proszę, Fanny, zmuś go do tego. - Spróbuję. - Przypomnij mi, żebym cię przed wyjazdem do kościoła zaprowadził do ogrodu - zawołał w ślad za wychodzącą Cecylią. - Chcę ci coś pokazać. Kiedy drzwi zamknęły się za nią, Feliks ogarnięty nagle zadumą spojrzał na siostrę i przez chwilę patrzyli na siebie w milczeniu; oczy ich zamgliły się od natłoku wspomnień, na wargach błąkał się tęskny uśmiech. Dziecinne figle, wspólne ćwiczenia fortepianowe na cztery ręce, niedzielne koncerty, wytworne proszone obiady, wyprawy za miasto, pierwsze szeptane na ucho miłosne zwierzenia... Wspomnienia napływały jedne za drugimi w zawrotnym wirze, jak liście porwane jesiennym wiatrem. I jakby szukając obrony przeciw jakimś nie nazwanym obawom, przeczuciom nieuniknionej, ostatecznej rozłąki, ujęli się instynktownie za ręce. - Szczęśliwa jesteś, Fanny? - spytał wreszcie Feliks. - Jakże twój mąż? - Z każdym rokiem bardziej uroczy. Wystawiał swoje prace w Londynie i królowa zakupiła jedno z jego płócien. I dzieci także kochane. Byłam przed chwilą w dziecinnym pokoju i bawiłam się z twoimi pociechami. Zabawne, że wszystkie, jak matka, mają jasne włoski. Nawiasem mówiąc, Cecylia wygląda na bardzo zmęczoną. - Tak, martwię się o nią. Chcę ją jak najszybciej wywieźć do Szwajcarii. - Poczuł na sobie serdeczne a badawcze spojrzenie siostry i odgadł jej myśli. -1 ja wyglądam niedobrze, prawda? - U. kresu zocdrówki óól - Tak. I tobie potrzebny jest wypoczynek. Długi wypoczynek. - A potem niespodziewanie rzuciła: - Straszne są te bóle głowy... Nachmurzył się. Skąd ona wie? - I mnie one dręczą - powiedziała szeptem. - Zaczynają się o tu - dotknęła nasady czaszki. - Lekarz mówi, że nic na to nie da się zrobić. Radzi to co zawsze: spokój, brak wzruszeń, dużo mleka... Zmusiła się do uśmiechu, a potem, nim zdążył cokolwiek odpowiedzieć, ściągnęła z niego kołdrę tak, jak to nieraz robiła w dawnych czasach. - A teraz wstawaj, bo Cecylia mnie zabije. Golił się właśnie, gdy wpadła Cecylia podniecona do najwyższych granic. - Na dole tłum ludzi! Jest pan Miiller i cała rada. Wszyscy w galowych strojach. Prześlicznie wyglądają! - Jestem o tym w pełni przekonany. - Spojrzał na nią z uśmiechem, wygalając jednocześnie podbródek. - Zwłaszcza Krzysztof... - Musisz go zobaczyć; ten złoty łańcuch i czerwony aksamitny płaszcz! Wygląda jak... jak... - Ale ponieważ nie nasuwało się jej żadne odpowiednie porównanie, paplała dalej: - A ten pan z Anglii nazywa się sir Jerzy Smart. Feliks znieruchomiał z brzytwą wzniesioną do góry. - O Boże! Przyjechał aż z Anglii. - Kto to? - Po prostu dyrygent Londyńskiej Filharmonii. To jest dopiero praw dziwa orkiestra, powiadam ci. On umożliwił mi zdobycie pierwszych laurów - na parę sekund ujrzał znów gabinet sir Jerzego i Marię wpadającą jak burza, z błyskawicą w oku. „Signor Smart, pan jest bugiardo..." Potem wracając do golenia dodał jeszcze: - Mówię ci, Cecylko, Anglicy to cudowni ludzie. - Ach z twoimi Anglikami! - drażniła się z nim znając uwielbienie, jakie żywił dla angielskich zwyczajów i narodowego charakteru. - Tacy sami ludzie jak wszędzie. Jedni lepsi, drudzy gorsi. - Owszem, ale ci lepsi... - Ach zapomniałam. Przyszła też jakaś pani nazwiskiem Riemann. Bardzo ładna. - Doprawdy? - Przyglądał się badawczo odbiciu swej twarzy w lustrze. - A czegóż chce ta pani Friemann? - Nie Friemann, kochanie, tylko Riemann. Prosiła, aby ci powiedzieć, że jest z ciebie ogromnie dumna. Przesunął palcami po policzku. - To bardzo ładnie z jej strony. - Wspomniała także, że znała cię swego czasu bardzo blisko. - TZ Miłość niejedno ma imię - Co, i ona? - Feliks jęknął. - Kiedyż uda mi się zerwać z przeszłością. Nie wierz jej, Cecylio. To oszustwo. Nie widziałem jej nigdy w życiu. - Głuptasku, omal się z nią nie ożeniłeś. Gdybym ja się nie zjawiła... - Riemann? - powtarzał po cichu, aż w nagłym olśnieniu zawołał: - No jakże, Nina! Więc ona jest tutaj?! - Tak, razem z mężem. On przyjechał tu w sprawach zawodowych; opowiedziała mi, że ma zamiar budować tu nową stację kolei żelaznej. - Ach tak, Nina - westchnął ocierając szybko ostrze brzytwy. - To była odpowiednia dla mnie kobieta. Niestety, zwodziła mnie tylko i w końcu musiałem zadowolić się córką pastora. Cecylia uśmiechnęła się. Paplał ogarnięty szczerą wesołością, w jego oczach paliły się złośliwe ogniki. - Uprzedzam, że jeśli się nie pospieszysz, to córka pastora... - urwała słysząc odgłos szybkich kroków i głośne sapanie. Obejrzeli się oboje i zobaczyli wpadającego jak bomba przez drzwi do ubieralni Karola Klingemanna. - Przysięgam, madame - dyszał ciężko, nie zwracając uwagi na Feliksa - że przyjaźń, jaka łączy mnie z pani mężem, doprowadzi mnie do przedwczesnego zgonu. - Wyciągnął z kieszeni wielką chustkę do nosa i zaczął obcierać szeroką, jowialną twarz. - Czy nie mógłby i on prowadzić jak ja spokojnego, cichego życia? Nigdy nie wiem, czy mam mu składać hołd, czy pakować do aresztu? - Kiedyś przyjechał? - wpadł mu w słowa Feliks, ostrząc zawzięcie brzytwę. - Jak to było, proszę pana - dopytywała się Cecylia - z tym aresz towaniem? - Ach, głupstwo - sarknął Feliks z nieszczerą nonszalancją. - Karol musi się zawsze chełpić, co to on może jako dyplomata. Ale niechby tylko spróbował - tu wymownie zaczął wywijać ostrzem brzytwy przed twarzą przyjaciela - poderżnąłbym mu gardło. - I aby zmienić temat rozmowy spytał powtórnie: - Kiedyś przyjechał? - Wczoraj wieczorem. A ta przeklęta dziura jest tak pełna ludzi, że musiałem spać na bilardowym stole. - Będzie ci to policzone na tamtym świecie - orzekł z namaszczeniem Feliks. -1 w ogóle dobrze ci to pewnie zrobiło. Cecylia przeprosiła ich, a wychodząc, w progu już obdarzyła Karola czarującym uśmiechem. - Chciałabym coś więcej wiedzieć o tych przywilejach, jakimi cieszą się dyplomaci. - Jeśli jej kiedykolwiek piśniesz... - zaczął Feliks zostawszy z przyja cielem sam na sam. - Ależ nie powiem. - Karol ostrożnie oparł swe masywne ciało o brzeg wanny i zażył tabaki; potem, strzepując okruchy z żabotu koszuli, spojrzał na swego towarzysza dzieciństwa, a w jego wypukłych oczach ukazały się jakieś podejrzane, wilgotne błyski. - Ach, ty nieszczęsny muzykancie, dopiąłeś swego, co? Dumny jestem z ciebie, Feliksie. Wiedziałem, że jesteś wielkim artystą, ale nie wiedziałem, że jesteś również wielkim człowiekiem. To stanowczo za wiele jak na jedną osobę - dodał znów ze swym zwykłym drwiącym uśmieszkiem. - Ty zaś jesteś najlepszym przyjacielem, jaki kiedykolwiek chodził po tym świecie - powiedział Feliks, a w jego głosie mimo woli zabrzmiało wzruszenie. - Ale, ale - rzekł Karol, który, jak wielu ludzi, w gruncie rzeczy sentymentalny, nie znosił okazywania uczuć. - Mam dla ciebie nowiny. Ponieważ osiągnąłem krytyczny wiek, to jest czterdziestkę, i stoję nad progiem starości, postanowiłem się ożenić. - Cudownie! - To jedyny roztropny czyn, jakiego jeszcze do tej pory nie popełniłem, ale cóż począć? Jestem jak turysta zafascynowany widokiem Matterhornu; wie, że niemal każdy, kto próbuje wspiąć się na ten szczyt, ginie w przepaści, a jednak musi sam spróbować. Co zaś jeszcze bardziej zdumiewające - znalazłem kobietę, która chce mnie poślubić. Są kobiety gotowe na wszystko. Rozmawiali dalej w tym tonie, a Feliks tymczasem kończył się ubierać. Karol opowiedział mu o swojej narzeczonej i oświadczył, że ślub odbędzie się przed samymi świętami Bożego Narodzenia. - Radosny gwiazdkowy okres stwarza zdecydowanie jakąś pełną nadziei atmosferę, która dodaje odwagi obojgu ludziom decydującym się na tak niebezpieczny krok - tłumaczył. Wtem spoważniał, sięgnął po swój kapelusz i ruszył ku drzwiom. - AufWiedersehen, Feliksie - rzucił. - Pamiętaj, że masz długo wypoczy wać; jesteś u kresu sił. Po koncercie nie zobaczymy się już. Będziesz z pewnością otoczony tłumem ludzi, a ja najbliższym pociągiem muszę wracać do Paryża. - Urwał, spojrzał na Feliksa i powiedział z naciskiem: - Znajomość z tobą uważam za prawdziwy zaszczyt. Z tym wyszedł. Feliks usłyszał jeszcze, jak śmieje się i żartuje ze spotkaną na korytarzu Cecylią, a potem ciężkie jego kroki oddaliły się i ucichły. - Co ty tu robisz? Przyglądasz się sobie bez końca! - zawołała wpadając do pokoju Cecylia. - Czyś jeszcze nie gotów? - Złoszczą mnie te przeklęte ordery. Czy nie można było wymyślić czegoś bardziej praktycznego? - Podczas gdy pomagała mu przypinać ordery, przyglądał się w lustrze jej odbiciu. Ubrana już do wyjścia, na głowie miała wiązany pod brodą kapelusik. - Wyglądasz stanowczo za ładnie - orzekł. -1 nie wiem, czy powinienem puszczać cię samą do kościoła. Tym bardziej że jesteś pod tak głębokim wrażeniem Krzysztofa i jego złotego łańcucha. Ale ona go nie słuchała. Trudno, taki już jest i chyba nigdy się nie zmieni. Nawet dziś, mając na piersi wstęgę najwyższego w kraju odznaczenia, zachowywał się swobodnie i plótł głupstwa. Kto wie, może tylko wyjątkowi ludzie mogą sobie pozwolić na swobodę i plecenie głupstw. Inni starają się przede wszystkim dodać sobie powagi sztucznym dostojeństwem. - Teraz muszę cię obejrzeć - oświadczyła i obrzuciła go ostatnim, pełnym uznania spojrzeniem. - Wyglądasz świetnie. - Wspięła się na palce, by dosięgnąć jego ust. - A poza tym kocham cię bardzo. Po drodze wstąpili jeszcze do dziecinnego pokoju, gdzie zjawienie się Feliksa wywołało istną sensaqę. Karol i Maria, liczący sobie osiem i siedem lat, byli już na tyle dorośli, że nawet na widok ojca w tak galowym stroju potrafili zachować równowagę ducha. Przywitali się z nim oficjalnie, całując w rękę i nie zapominając ani na chwilę o własnym odświętnym wyglądzie. Reszta jednak dzieciarni w niemym podziwie otworzyła buzie. - Czy widzisz, one mnie nie poznają? - powiedział do Cecylii. - A wszystkiemu winne ordery. Mówiłem ci, że ludzie się tego boją. Jednakże lody zostały szybko przełamane; Feliks przykucnął, dzieci otoczyły go wokoło, a na wieść, że jutro rano wszyscy razem pojadą nową prześliczną karetą, zaczęły klaskać w rączki. A w Szwajcarii - obiecywał im - będą się tylko bawić, chodzić po górach i łowić ryby. Dzieci zaczęły go całować, wypytywać bez końca. Chętnie zostałby z nimi dłużej, ale Cecylia nawet słyszeć o tym nie chciała. - Co takiego chciałeś mi pokazać w ogrodzie? - spytała, kiedy wyszli z dziecinnego pokoju. - Nie mogę ci powiedzieć. Chodź, to nie potrwa długo. Zeszli tylnymi schodami i znaleźli się wśród ciszy i zieleni ogrodu. Wziął ją za rękę i poszli powoli nakrapianą plamami słońca alejką, a ich długie, błękitne, przytulone do siebie cienie biegły przed nimi po piasku. Wiosnę było już widać na każdym kroku; jabłonie okryły się bielą, a krzewy różane młodymi błyszczącymi listkami, trawa kiełkowała, rozwijały się pąki kwiatów. Feliks czuł w sobie jakieś uciszenie. Cecylia szła obok niego świadoma, że myśli jego odbiegły gdzieś bardzo daleko, i potajemnie wpatrywała się u Kresu zoparowKJ OOD w jego profil tak uderzająco piękny mimo tragicznego wprost wychudzenia. On wciągał w nozdrza zapach gotowej do rodzenia ziemi, czuł na twarzy chłodny poranny powiew, a w płuca wciągał głęboko zapach młodego listowia i budzącego się życia. „Tak - myślał - znów przyszła wiosna. Piękniejsza od wszystkich poprzednich, bo ostatnia". Wiedział o tym i już nie buntował się. Przeżył życie dobrze, szczęśliwie i pięknie. I nie na darmo. Czegóż więcej może chcieć człowiek? Nagle już w samym końcu ogrodu zobaczyli to, co Feliks chciał pokazać żonie. Po tafli nieba odbitej w kamiennym obrosłym mchem basenie przebiegały drżące drobniutkie zmarszczki. Gdzieś niedaleko świergotał cichutko, jakby sam do siebie, jakiś ptak. A przed nimi stała ławka, zwyczajna ławka, jakie widuje się w publicznych parkach. Bał się, że ona jej nie pozna, ale poznała od razu. Odetchnęła głęboko i ścisnęła go za rękę. Przez chwilę stali obok siebie, wpatrzeni w nią. - Nie masz pojęcia, ile kłopotu miałem, nim udało mi się ją ukraść - zaczął. - Okazuje się, że miejskie ławki to bezcenny skarb. Miasto pilnuje ich jak oka w głowie, liczy, unieruchamia za pomocą cementu. Nie chce ich ani sprzedać, ani oddać. Tanzen musiał w końcu przekupić policjanta. Przypuszczam, że tego samego, który wtedy pierwszy powiedział mi, jak się nazywasz. Potem obaj wynieśli ją w nocy i załadowali na wóz. Świetną policję macie tam we Frankfurcie - dodał mrugając żartobliwie. - Widzę cię jak dziś, siedzącego na tej ławce - powiedziała w zadumie. - Mówiłaś wtedy, że zrobiłem na tobie wrażenie zarozumialca. - Nie. Wyglądałeś po prostu głupio i... wzruszająco. A tego dnia, kiedy mokłeś na deszczu, zakochałam się w tobie. I nigdy nie przestałam cię kochać. - Kiedy dwoje ludzi się kocha, to starczy za wszystko - powiedział miękko. Stali przez chwilę milcząc, oboje pogrążeni w myślach. Potem zawrócili powoli i ruszyli w stronę domu. Weszli tylnymi schodami z powrotem na pierwsze piętro, a potem, nim zeszli do sieni wejściowej, Feliks przystanął, spojrzał jej głęboko w oczy i lekko pocałował ją w usta. - A teraz chodźmy - powiedział. Uniósł ręce nad klawiaturą organów, po raz ostatni spojrzał na orkiestrę, solistów i stojący w gotowości i porządku tłum śpiewaków wpatrzonych w niego w oczekiwaniu na sygnał rozpoczęcia. Popatrzył na Hermana Schmidta, który stał z fletem w ręku, tak podniecony, że jego wygięte brwi powędrowały hen do pół czoła, na Tanzena, górującego nad całą męską grupą, i na pierwszy sopran kobiecy. Był to ktoś zupełnie nowy, ale w tej chwili wydało mu się, że na tym miejscu widzi Magdalenę. Podniósł ręce, dał znak. Przez kościół popłynęły smutne fale pierwszych akordów Pasji, nabrzmiewające powoli w ustawicznym, bolesnym crescendo, aż wzniosły się nagle ku górze i wypełniły nawę kościoła Sw. Tomasza. A potem nieśmiertelna melodia jak orzeł rozwinęła skrzydła i zaczęła wzbijać się coraz wyżej i wyżej, ponad ostre gotyckie wieżyce, w błękit, w nieskończoność. Epilog Siedemnastego maja 1847 roku, to jest w sześć tygodni po owej Palmowej Niedzieli, Feliks Mendelssohn otrzymał wiadomość, że siostra jego, Farmy, zmarła zupełnie nagle, grając na fortepianie. Zemdlony upadł na ziemię i przez wiele godzin nie odzyskał świadomości. Wstrząs ten pozostawił trwałe ślady. Kiedy odzyskał siły na tyle, że mógł się wybrać w podróż, wyjechał wraz z Cecylią i dziećmi do Szwajcarii, aby tam powrócić do zdrowia. Jednakże listy i inne dokumenty z tego okresu świadczą, że ustawicznie myślał o śmierci. Współcześnie zrobiony dagerotyp -jedyny zresztą, jaki istnieje - przedstawia przystojnego mężczyznę w długiej pelerynie, o twarzy pobrużdżonej chorobą i przepracowaniem. W ciągu tego lata raz jeden udał się pieszo do pobliskiej osady Riggenberg nad jeziorem Brienz i tam, ostatni raz w życiu, grał na organach. Na jesieni Mendelssohnowie wrócili do Lipska, ale stan Feliksa pogarszał się ciągle. Czwartego listopada, to jest w pół roku po śmierci siostry, umarł w nocy w ramionach Cecylii, przeżywszy lat trzydzieści osiem. Trudno byłoby z całą pewnością stwierdzić, na co chorował i on, i Farmy, ale pewne powagi naukowe twierdzą na podstawie zeznań świadków, że przyczyną obu tych zgonów był wylew krwi do mózgu. Cecylia resztę życia poświęciła wychowaniu dzieci, ale żyła tylko 0 sześć lat dłużej niż Feliks. Zmarła dwudziestego piątego września 1853 roku w wieku lat trzydziestu sześciu. Są ludzie, których życie pozostawia głębokie i trwałe ślady w otaczającym świecie, a Feliks Mendelssohn należał do tych właśnie ludzi. Natychmiast po jego śmierci podjęto starania mające na celu ufundowanie muzycznego stypendium jego imienia. W Londynie zawiązał się komitet, którego przewodniczącym został Jerzy Smart, a sekretarzem Karol Klingemann. Dzięki hojnej pomocy Jenny Lind szybko zebrano potrzebne fundusze 1 pierwsze stypendium im. Feliksa Mendelssohna otrzymał świetnie zapo wiadający się kompozytor Artur S. Sullivan. Zasługi, jakie położył Mendelssohn, aby zapewnić uznanie geniuszowi Jana Sebastiana Bacha, odegrały decydującą rolę. Historia nie zna chyba wypadku, by artysta uczynił tyle dla swego poprzednika. Wiele utworów Bacha nie zostało jeszcze odnalezionych; brakuje ponad sto kantat, o których wiadomo na pewno, że zostały przez niego napisane. Ale prawykonanie nieśmiertelnej Pasji według św. Mateusza, które dzięki Mendelssohnowi przerwało stuletni niemal okres zapomnienia, i podjęte następnie poszukiwania rękopisów Bacha zapewniły już skromnemu organiście to miejsce w historii muzyki, jakie mu się słusznie należy - miejsce najwyższe. Spis treści Prolog 5 Księga pierwsza: Drogi opatrzności 17 Księga druga: Miłość niejedno ma imię 149 Księga trzecia: U kresu wędrówki 297 Epilog 387 Ukazały się: Wymyślona dziewczyna John Irving Udręka i ekstaza Irving Stone Trzej panowie Dumas Andre Maurois Listy z Afryki (1914-1924) Karen Blbten Goya Lion Feuchtwanger Zazielenił się świat siódmego dnia Thor Heyerdahl Listy z Afryki (1925-1931) Karen Blixen Ernest Hemingway. Historia życia Carlos Baker Ukażą się: Katedra pamięci Jack Dann Moulin Rouge Pierre La Mure