12144
Szczegóły |
Tytuł |
12144 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
12144 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 12144 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
12144 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Jacek M. Hohensee
Linia
Nie wiedziałem wtedy jeszcze, że to profesor 0., starczyło mi, że
codziennie mogłem go obserwować z ukrycia. Była to moja ulubiona zabawa.
Oglądanie kogoś godzinami przez szpary w drzwiach, przez niedomknięte okno
lub rozchylone liście miało coś z wielkiej przygody - niebezpiecznej,
zakazanej i pełnej tajemnic.
To dziwne, że chociaż śledziłem go tak uporczywie, nie pamiętam jak był
ubrany. Miał w ręku laskę, lecz nie był kulawy. Czasem nosił złożony
parasol jakby udając, że się nim podpiera. Wiem, że nie był wysoki, nie
wystawał znad muru grodzącego ogród. Ukryty za murem czekałem wiec aż
zejdzie na taras i niżej , po schodach na ścieżkę. Czujnie przemykałem
wraz z nim wzdłuż ściany złuszczonych cegieł, pełnej dziur i prześwitów,
czatując przy coraz to nowej szczelinie.
Nasza podróż wzdłuż obu stron muru kończyła się zawsze w tym samym
miejscu. Dla mnie przy krzaku dzikiego bzu, dla niego przy linii na
ścieżce. Czasem gdy deszcz spłukał linie, gdy zasypał ją śnieg albo
liście, profesor odtwarzał ją bezbłędnie końcem parasola, laski, lub suchą
gałęzią podniesioną z ziemi.
Tak było codziennie - on wychodził na spacer; a ja korzystałem z każdej
okazji by mu towarzyszyć.
Nigdy go nie odprowadzałem. Czasem ostrożnie wchodziłem na drzewo
patrząc jak oddala się ścieżką w stronę domu. Szedł zawsze wolno, z uwagą
stawiał nogi pochylony do przodu, jakby sprawdzał stopami chwiejny pomost
ścieżki. Tak przynajmniej wyglądało to z góry.
O gród pamiętam dokładnie chociaż pamięć, przekonałem się o tym
wielokrotnie, potrafi zmieniać odległości. Przestrzeń zamknięta rośnie,
zwłaszcza pokoje wydają się większe, podobnie drobne przedmioty i sprzęty
stojące w mieszkaniu. Na zewnątrz z kolei wszystko jakby się zmniejszało,
drogi stają się krótsze i świat zdaje się być w zasięgu ręki. Mimo to
myślę, że ścieżka wzdłuż muru nie miała więcej niż sto metrów.
Zaraz za ścieżką rozciągał się trawnik i szpaler wysokich topoli,
pamiętam ich zapach, kiedy wczesną wiosną wypuszczały lepkie pąki.
Oczywiście nieraz bywałem sam w ogrodzie, choć pełen regularnych alejek i
przystrzyżonych krzaków zdawał się nie mieć w sobie nic tajemniczego.
Pośrodku, naprzeciw tarasu ciągnął się prostokątny staw. Kończył się
niemal przy bramie, ciężkiej i rozpartej w murze miedzy dwoma słupami.
Raz tylko spróbowałem zetrzeć linie ze ścieżki i dwa kroki dalej
narysować drugą. Potem odwrócony tyłem do okna stałem wyprostowany i
zapatrzony przed siebie. Zafascynowany trwałem w bezruchu, zapominając o
wszystkim. Przed sobą jak w lustrze widziałem fragment ścieżki za moimi
plecami. Brakowało tylko mojego odbicia. Obie części podzielonej ścieżki
pasowały do siebie jak ulał. Były identyczne. .
Ku mojemu rozczarowaniu profesor doszedł tego dnia jak zwykle do
starego miejsca i starannie wykreślił laską swoją linie. Nie zwrócił uwagi
na te, którą rysowałem. Nawet jej nie zatarł.
Wróciłem tuż przed zachodem słońca, tym razem z drugiej strony.
Złudzenie lustra było mniejsze: zmieniło się światło, drzewa rzucały już
długie cienie w poprzek ścieżki. W dodatku symetrie psuło niskie czerwone
słońce. Mimo to wyciągnąłem dłoń w poszukiwaniu przezroczystej tafli.
Potem stąpnąłem dwa kroki do przodu stawiając nogi po obu stronach linii.
Przed sobą miałem połyskujący staw. Słońce widziałem kątem oka z lewej
strony. Ruszyłem głową i słońce drgnęło. Uniosło się nieco w górę.
Cofnąłem się - z powrotem dotknęło horyzontu. Pamiętam, że było to
zabawne, zwłaszcza że w stawie czerwona tarcza zmieniała miejsce. Staw
lśnił nieruchomy, drzewa stały w miejscu, tylko słońce i cienie zmieniały
położenie.
Zamknąłem jedno oko, to było jednak coś innego niż zabawa z
przymykaniem powiek, kiedy przedmiot przed nosem pojawia się z jednej albo
drugiej strony. Chciałem się jednak upewnić i znowu ruszyłem głową. Słońce
znowu drgnęło, choć było już niżej, tarcza zaczęła kryć się za krzakami,
zachód zapadał szybko, krzaki zjadały coraz więcej czerwonego blasku.
Po chwili wpadłem na pomysł, by uchwycić moment przesunięcia. Zamknąłem
raz jedno oko i bardzo wolno ruszyłem głową starając się utrzymać źrenice
w bezruchu. W jednym krótkim momencie zobaczyłem dwa słońca. Dwie
zachodzące na siebie tarcze, przesunięte o kilka centymetrów. Zjawisko
wydało mi się równie zwykłe jak każdy zachód słońca i nie bardziej
zagadkowe niż cały ogród ze stawem i traszkami, których kolorowe brzuchy
pokrywały magiczne znaki. Prędko o wszystkim zapomniałem, co innego
musiało zająć moją wyobraźnie, świat za ceglanym murem przestał mnie
interesować.
Profesor wkrótce umarł i wiem, że ciało znaleziono w ogrodzie. Być może
przekroczył wreszcie swoją linie, ale wtedy o tym nie pomyślałem.
Przypomniałem sobie o wszystkim wiele lat później, w innym mieście. Gdyby
nie przypadek cała ta historia uciekłaby mi zapewne z pamięci.
Było to podczas pierwszych moich jesiennych i samotnych wakacji.
Włóczyłem się całymi dniami po krętych uliczkach zaglądając do sklepów,
wchodząc na ciemne podwórka. Wieczorami siadałem w opuszczonej kawiarni
nad morzem - jak każda miejscowość po sezonie miasteczko zapadało w letarg
i tarasy były puste. Nad stolikami łopotały parasole i słychać było
muzykę, ale czułem wyraźnie, że wszystko toczy się już obok. Byłem za
młody, żeby mówić o nostalgii, ale nastrój zmieniał mnie w małego chłopca
skrytego pośród liści, przyglądającego się wszystkiemu. Krzesło na tarasie
stało się wspaniałym punktem obserwacyjnym, każdy zachód słońca znów był
widowiskiem, każdy ze sznura przechodniów pozwalał odczytać tajemnice
swych gestów.
Któregoś dnia w małym sklepiku wpadł mi w ręce skrawek gazety,
pamiętam, że był pognieciony, musiał służyć do pakowania. Znalazłem tam
fragment pracy profesora O. Gazeta była stara; nie znałem tytułu pisma,
mogłem się tylko domyślać, że profesor zajmował się historią sztuki, może
estetyką. Z ciekawością zacząłem czytać. Tekst przypominał mi ogród,
profesora i jego linie na ścieżce. W sumie był to jednak nudny wywód o
roli zwierciadła w sztuce: profesor porównywał obrazy, opisywał detale,
ale gazeta była niekompletna i sens całej pracy pozostał dla mnie
niejasny. Jeden tylko szczegół wydał mi się interesujący: Cała strona po
rozprostowaniu przecięta była białą, niezadrukowaną linią. Musiała zagięta
przejść przez maszynę drukarską i dlatego gazetę przeznaczono na
opakowanie.
Ta właśnie linia wydała mi się bardziej godna uwagi niż pejzaż pędzla
Aleida..., nazwisko malarza niestety zostało oddarte. Uznałem ją nawet za
rodzaj szyfru i począłem szukać wyrazów, które po wstawieniu w puste
miejsca nie niweczyłyby znaczenia zdań. Zniechęciłem się jednak do tej
zabawy, mimo podejrzeń, ze oto odkryłem coś bardzo ważnego.
Kilka dni z rzędu chodziłem nad morze. Próbowałem rysować na plaży
linię zdając sobie sprawę, że z obu jej stron ciągnie się taki sam piasek
i takie samo morze, ale nie znalazłem miejsca gdzie czułbym brak swojego
odbicia. Linię za każdym razem zmywały fale, zachód słońca co dzień
przebiegał jednakowo i zwyczajnie.
Obraz Aleida Buytewijde odkryłem również, co wydaje się nie
prawdopodobne, zupełnie przypadkiem. Nigdy nadmiernie nie interesowałem
się malarstwem, do tamtego muzeum wstąpiłem, żeby się nieco ogrzać, cały
dzień spędziłem w mieście załatwiając swoje sprawy i zostało mi parę
godzin do odjazdu pociągu.
Być może nie był to pejzaż, o którym pisał profesor, ale zgadzało się
wiele szczegółów. Żałowałem, że nie mam ze sobą tamtej kartki. Jedno jest
pewne - obraz wyglądał na przecięty i niezbyt precyzyjnie sklejony. To
oczywisty absurd, gdyż linia podziału me była przypadkowa, przeciwnie, jej
bieg spełniał reguły perspektywy. Przecinała ogród (nie wydawał się być
podobny do ogrodu profesora), w którym grupa osób grała najprawdopodobniej
w tenisa, w każdym razie grający mieli w rękach coś co przypominało
rakiety. Linia przecinała piłka w locie, przecinała niemal dosłownie,
dzieląc ją lub raczej rozszczepiając na dwie niedokładnie złożone części.
Zapewne chodziło o uzyskanie wrażenia ruchu; tak zrozumiałem intencje
artysty. Podobne zabiegi powtórzyły się na płótnie w kilku miejscach -
ptak lecący nad ogrodem, ręka jednego z grających, biegnący pies - gdzie
coś ruchomego spotykało się z linią.
Stojąc przed obrazem, próbując być może bezsensownie połączyć w całość
kilka epizodów z pamięci, nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że to, o czym
wiedział profesor jest również namalowane na płótnie, tylko ja nie
potrafże tego odczytać. W całej serii przypadków, czułem to wyraźnie, ja
jestem najbardziej przypadkowy, cały czas jestem obok, a przesłanie,
którego nie umiem odebrać, jest skierowane do kogoś innego. Nie czułem
meczącej potrzeby rozwiązania zagadki. Chciałem raczej dowiedzieć się
dlaczego mnie właśnie spotykają te zbiegi okoliczności niż odkryć w nich
jakiś sens. Oczywiście, moja wyobraźnia zapełniała się jednak hipotezami,
szukałem analogii, dokonywałem porównań.
Na stacje wbiegłem w ostatniej chwili. Przedział był pusty, wkrótce
zmaczanie dało znać o sobie i zasnąłem. Obudził mnie wstrząs. Spojrzałem
na zegarek, sekundnik nagle przeskoczył połowę tarczy do przodu. Kiedy
indziej uznałbym to za przywidzenie W chwilę potem pociąg zaczął
gwałtownie hamować.
W szpitalu dowiedziałem się o katastrofie. Ofiar śmiertelnych nie
było, zaledwie kilku rannych. Ja sam wyszedłem obronną ręką, po wielu
zabiegach pozostała mi niemal niewidoczna blizna w miejscu, w którym
zabrakło chirurgowi skóry. Ta blizna biegnie na ukos, w poprzek twarzy
dzieląc ją na dwie części, z który każda - odnoszę takie wrażenie
oglądając się w lustrze - należy do innego człowieka.
powrót