12122
Szczegóły |
Tytuł |
12122 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
12122 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 12122 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
12122 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Paul Auster
Księżycowy Pałac
Nic nie zadziwi Amerykanina.
Jules Verne
Rozdział l
To wydarzyło się tego lata, gdy człowiek po raz pierwszy stanął na Księżycu.
Byłem wtedy
jeszcze bardzo młody, nie wierzyłem jednak, że mam przed sobą jakąkolwiek
przyszłość.
Chciałem żyć ryzykownie, przekroczyć wszelkie granice i zobaczyć, co się ze mną
stanie,
kiedy już to uczynię. Jak się potem okazało, omal się nie przeliczyłem.
Patrzyłem, jak ubywa
mi po trochu pieniędzy, aż nie zostało nic. Straciłem dach nad głową, znalazłem
się na ulicy.
Gdyby nie dziewczyna nazwiskiem Kitty Wu, prawdopodobnie umarłbym z głodu.
Poznałem
ją przypadkiem nieco wcześniej i z upływem czasu zacząłem postrzegać ten
przypadek jako
formę pogotowia, jako sposób na ratowanie się za sprawą serc innych ludzi. To
pierwsza
część. Odtąd przydarzały mi się dziwne rzeczy. Nająłem się do pracy u starca na
wózku
inwalidzkim. Dowiedziałem się, kim był mój ojciec. Przeszedłem na piechotę
pustynię z Utah
do Kalifornii. Było to oczywiście dawno temu, ale pamiętam te dni wyraźnie,
pamiętam je
jako początek mego życia.
Do Nowego Jorku przyjechałem jesienią 1965 roku. Miałem wówczas osiemnaście lat
i przez
dziewięć miesięcy mieszkałem w akademiku. Na Uniwersytecie Columbia wszyscy
przyjezdni studenci pierwszego roku mieli obowiązek kwaterować na kampusie,
jednak po
upływie semestru wiosennego przeprowadziłem się do mieszkania na Sto Dwunastej
Zachodniej. To był mój dom przez następne trzy lata, aż do chwili, gdy stoczyłem
się na dno.
Wziąwszy pod uwagę rozkład szans, to istny cud, że wytrwałem tak długo.
Na Sto Dwunastej Zachodniej mieszkałem z ponad tysiącem książek. Pierwotnie
należały do
mego wuja Victora, który gromadził je przez około trzydzieści lat. Tuż przed
moim wyjazdem
na studia podarował mi księgozbiór w chwili wzruszenia, jako prezent z okazji
rozstania. Za
nic nie chciałem go przyjąć, lecz wuj był sentymentalnym i szczodrym
człowiekiem, toteż nie
udało mi się odwieść go od tego pomysłu. „Nie mam dla ciebie pieniędzy -
powiedział. - Ani
żadnej rady. Weź książki, a sprawisz mi radość". Wziąłem więc książki, lecz
przez następne
półtora roku nie otworzyłem pudeł, w których były przechowywane. Zamyślałem
nakłonić
wuja, by zabrał je z powrotem, i nie chciałem, by do tego czasu coś się z nimi
stało.
W mojej sytuacji pudła okazały się bardzo użyteczne. Mieszkanie na Sto Dwunastej
Zachodniej nie było umeblowane i zamiast trwonić pieniądze na sprzęty, których
nie chciałem
i na które nie bardzo mogłem sobie pozwolić, zmajstrowałem z kartonów kilka
wyimaginowanych „mebli". Przypominało to nieco łamigłówkę: grupowałem pudła w
różne
konfiguracje, formowałem rzędy, układałem jedne na drugich, aż zaczęły
przypominać
wyposażenie domu. Jeden komplet szesnastu kartonów posłużył za łóżko pod
materac, inny
złożony z tuzina pełnił funkcję stołu, kolejnych siedem pudeł zastępowało
krzesła, następne
dwa udawały nocny stolik. Ogólny efekt był dość monochromatyczny, a to z powodu
wszechobecnej ponurej szarzyzny, niemniej byłem dumny z własnej pomysłowości.
Znajomi
uznali, że to dziwaczne, ale zdążyłem ich już wtedy przyzwyczaić do moich
dziwactw.
Pomyślcie, mówiłem im, z jaką satysfakcją człowiek kładzie się do łóżka,
wiedząc, że jego
sny wyklują się na dziewiętnastowiecznej literaturze amerykańskiej. Wyobraźcie
sobie, z jaką
przyjemnością siada do posiłku, skoro podłożem strawy jest całe piśmiennictwo
Renesansu.
W istocie nie miałem zielonego pojęcia, które książki znajdują się w którym
pudle, ale w
owym czasie z upodobaniem wymyślałem różne historie i lubiłem samo brzmienie
takich
właśnie zdań, nawet jeżeli były blagą.
Moje wyimaginowane meble pozostawały w stanie nienaruszonym blisko rok.
Następnie,
wiosną 1967 roku, umarł wuj Victor. Jego śmierć była dla mnie straszliwym
ciosem, pod
wieloma względami najcięższym w całym moim życiu. Albowiem wuj był nie tylko
osobą,
którą najbardziej kochałem, ale też jedynym moim krewnym, jedynym ogniwem
łączącym
mnie z czymś, co miało wymiar większy niż ja sam. Gdy go zabrakło, poczułem się
ogrom
nie osamotniony, jak najokrutniej doświadczony przez los. Gdybym w jakiś sposób
przygotował się na śmierć Victora, .łatwiej byłoby mi się z nią uporać. Lecz jak
można być
przygotowanym na śmierć pięćdziesięciodwuletniego mężczyzny, który nigdy nie
uskarżał się
na zdrowie? Pewnego majowego popołudnia wuj po prostu wyzionął ducha i od tej
chwili
moje życie całkowicie się zmieniło. Wchłonął mnie inny świat.
Niewiele mam do powiedzenia o mej rodzinie. Obsada była nieliczna, wszyscy
odegrali
epizodyczne role. Do jedenastego roku życia mieszkałem z matką, aż zginęła w
wypadku,
potrącona przez autobus, który wpadł w poślizg na zaśnieżonej bostońskiej ulicy.
Ojca nigdy
nie było na rodzinnej fotografii, zawsze tylko my dwoje: matka i ja. Fakt, że
używała
panieńskiego nazwiska, dowodził, że nie wyszła za mąż, niemniej dopiero po jej
śmierci
dowiedziałem się, że jestem nieślubnym dzieckiem. Kiedy byłem mały, nie przyszło
mi do
głowy pytać o podobne sprawy. Nazywałem się Marco Fogg, matka - Emily Fogg, a
wuj z
Chicago - Victor Fogg. Wszyscy troje byliśmy Foggami i wydawało mi się
naturalne, że
członkowie jednej rodziny noszą to samo nazwisko. Później wuj powiedział mi, że
pierwotnie
jego ojciec nazywał się Fogelman, lecz ktoś w biurze imigracyjnym na Ellis
Island skrócił to
nazwisko do „Fog" - czyli „Mgła" — i tak nazywała się po amerykańsku nasza
rodzina aż do
1907 roku, kiedy dodano drugie „g". Wuj powiedział mi, że Fogel znaczy „ptak".
Przypadła
mi do serca myśl, że w określającym mnie słowie kryje się skrzydlate stworzenie.
Wyobrażałem sobie, że któryś z mych mężnych przodków potrafił latać. Ptak
frunący we
mgle, myślałem, ogromny ptak szybujący przez ocean aż do Ameryki.
Po matce nie zostały mi żadne zdjęcia i z trudem przypominam dziś sobie, jak
wyglądała.
Ilekroć przywołuję na pamięć jej obraz, widzę niską, ciemnowłosą kobietę o
dziecięcych
nadgarstkach i białych delikatnych palcach. Czasem powraca doznanie, jak dobrze
było czuć
dotyk tych palców. We wspomnieniach matka jest zawsze młoda i ładna i
prawdopodobnie
ten wizerunek odpowiada rzeczywistości, gdyż umarła mając zaledwie dwadzieścia
dziewięć
lat. Mieszkaliśmy kolejno w paru klitkach w Bostonie i Cambridge i jak mi się
wydaje,
pracowała w oficynie wydającej podręczniki, choć byłem za mały, by rozumieć, co
tam
robiła. Najwyraźniej zachowały się w mojej pamięci nasze wypady do kina
(westerny
Randolpha Scotta, Wojna światów, Pinokio): siedzieliśmy w ciemnej sali
projekcyjnej,
grzebiąc w pudełku z popcornem i trzymając się za ręce. Potrafiła opowiadać
dowcipy, z
których śmiałem się do ochrypnięcia, lecz robiła to rzadko, tylko wtedy gdy
planety były w
odpowiedniej koniunkcji. Na ogół bywała rozmarzona, skłonna do lekkich dąsów, a
niekiedy
czułem wiejący od niej smutek; odnosiłem wrażenie, że walczy z jakimś
nieogarnionym
zamętem w duszy. Kiedy podrosłem, coraz częściej zostawiała mnie w domu z
opiekunkami.
Ojciec natomiast był wielką niewiadomą i wtedy, i potem - jedynym tematem, na
który matka
nie chciała ze mną rozmawiać i mimo mych pytań nigdy nie uległa. „Umarł dawno
temu -
odpowiadała. - Przed twoim urodzeniem". W domu nie było po nim najmniejszego
śladu.
Żadnego zdjęcia, nawet nazwiska. Z potrzeby serca wyobrażałem sobie ciemnowłosą
wersję
Bucka Roger-sa, podróżnika w przestrzeni kosmicznej, który znalazł się w
czwartym
wymiarze i nie potrafił odnaleźć drogi powrotnej.
Matkę pochowano obok jej rodziców na cmentarzu Westlaws i odtąd mieszkałem z
wujem
Victorem w północnym Chicago. Wiele z tego wczesnego okresu zatarło się w mej
pamięci,
ale niechybnie rozpamiętywałem dużo, pochlipywałem jak należy, łkałem do
poduszki
niczym żałosny sierota z dziewiętnastowiecznej powieści. Pewnego razu wpadliśmy
na ulicy
na mało rozgarniętą znajomą wuja, która zaczęła szlochać, gdy tylko mnie jej
przedstawiono,
ocierając oczy chusteczką i bąkając, że jestem w takim razie tym biednym owocem
wolnej
miłości. Nie słyszałem wcześniej tego określenia, domyślałem się jednak, że ma
ono jakiś
ponury, tragiczny sens. Gdy poprosiłem wuja o wyjaśnienie, wymyślił na
poczekaniu
odpowiedź, którą pamiętam do dziś: „Wszystkie dzieci to owoce miłości - odparł -
lecz tylko
o najlepszych tak się mówi".
Starszy brat mojej matki był tykowatym czterdziestodwuletnim kawalerem o
krogulczym
nosie, zarabiającym na życie grą na klarnecie. Jak wszyscy Foggowie, miał
skłonność do
odrętwienia i zadumy, nagłych ocknięć i długotrwałej apatii. Po obiecującym
debiucie jako
muzyk Orkiestry Cleveland te właśnie cechy wzięły w nim górę. Zasypiał na próby,
na
koncertach zjawiał się bez muchy, a pewnego razu dał dowód sporej zuchwałości,
opowiadając pieprzny dowcip w zasięgu słuchu bułgarskiej koncertmistrzyni. Gdy
go
wyrzucono, obijał się jakiś czas z mniej prestiżowymi orkiestrami, z których
każda kolejna
była gorsza od poprzedniej, i kiedy powrócił do Chicago w 1953 roku, pogodził
się już z
marnością swej kariery. Gdy przeprowadziłem się do niego w lutym 1958 roku,
dawał
prywatne lekcje gry na klarnecie i dmuchał w zespole Howie'ego Dunna Przy
Księżycu,
niewielkim bandzie obsługującym wesela oraz przyjęcia z okazji bierzmowania i
ukończenia
szkoły.
Zdawał sobie sprawę, że brak mu ambicji, ale był również świadom, że w życiu
liczy się nie
tylko muzyka. W istocie liczyło się tak wiele, że go to przerastało. Należąc do
tych, którzy
zajęci jednym, zawsze dumają o czymś innym, nie potrafił usiąść i wyćwiczyć
utworu bez
zrobienia przerwy na rozwiązanie w myśli problemu szachowego. W szachy grał
rozpamiętując porażki chicagowskich Cubsów, w trakcie meczu myślał o jakiejś
pomniejszej
postaci z Szekspira, a gdy wracał do domu, nie potrafił usiedzieć z książką
nawet dwudziestu
minut, bo zaraz brała go chętka, żeby pograć na klarnecie. Gdziekolwiek więc
zaszedł,
pozostawiał za sobą bezładny szlak złych posunięć szachowych, nie
przeanalizowanej
statystki meczowej i przeczytanych do połowy książek.
Wuja Victora nietrudno jednak było kochać. Jedzenie było wprawdzie gorsze niż u
matki, a
mieszkanie podlejsze i bardziej zagracone, ale na dłuższą metę okazało się to
nieistotne.
Victor nie udawał kogoś, kim nie był. Wiedział, że ojcostwo nie leży w zasięgu
jego
możliwości, traktował mnie zatem bardziej jak przyjaciela niż dziecko, jak
serdecznego
kumpla nikłej postury. Ten układ odpowiadał nam obu. W ciągu miesiąca od mojego
przyjazdu wynaleźliśmy zabawę polegającą na wymyślaniu krajów, wyimaginowanych
światów, które urągały prawom natury. Doskonalenie co lepszych trwało niekiedy
tygodniami, a narysowane przeze mnie ich mapy wieszaliśmy na honorowym miejscu
nad
stołem w kuchni. Kraina Nieczęstego Światła, na przykład, albo Królestwo
Jednookich.
Biorąc pod uwagę trudności, jakie stwarzał nam obu świat rzeczywisty, zrozumiałe
jest, że
pragnęliśmy opuszczać go jak najczęściej.
Niedługo po moim przyjeździe do Chicago wuj Victor zabrał mnie na film W
osiemdziesiąt
dni dookoła świata. Bohater tej opowieści nazywa się, jak wiadomo, Fogg i od
tamtego dnia
wuj w przypływie czułości wołał na mnie Phileas: tajemne nawiązanie do tej
osobliwej
chwili, kiedy - jak mawiał - „spotkaliśmy się wszyscy w kinie". Uwielbiał snuć
zawiłe,
nonsensowne teorie na temat różnych rzeczy i nigdy nie miał dość odkrywania
bogactw
znaczeniowych ukrytych w mym nazwisku. Marco Stanley Fogg. Jego zdaniem
dowodziło
ono, że we krwi mam podróżowanie, że życie zawiedzie mnie do miejsc, w których
nie
stanęła ludzka stopa. „Marco" oznaczało, rzecz jasna, Marco Polo, pierwszego
Europejczyka,
który dotarł do Chin, „Stanley" nawiązywało do amerykańskiego dziennikarza,
który odnalazł
doktora Livingstone'a „w samym sercu mrocznej Afryki", a „Fogg" wskazywało
oczywiście
na Phileasa Fogga, a więc człowieka, który objechał świat w niespełna trzy
miesiące.
Nieważne było, że matka wybrała dla mnie imię Marco, bo zwyczajnie się jej
podobało, że
„Stanley" dano mi po dziadku i że „Fogg" to zniekształcenie, kaprys jakiegoś
amerykańskiego
urzędnika półanalfabety. Wuj doszukiwał się znaczeń tam, gdzie nikt inny by ich
nie znalazł, i
zręcznie przemieniał je w formę skrytego duchowego dziedzictwa. Prawdę mówiąc,
lubiłem,
gdy skupiał na mnie całą swą uwagę, i choć zdawałem sobie sprawę, że jego mowy
to pusta
gadanina i przechwałki, w głębi duszy wierzyłem w każde słowo. Doraźnie
nominalizm
wuja Victora pozwolił mi przetrwać pierwsze trudne tygodnie w nowej szkole. Tak
już jest,
że najłatwiej atakować nazwisko, a „Fogg" dawało pole do popisu: Fagas i Figo-
fago, na
przykład, oraz - z powodu „mgły" - niezliczone nawiązania do pogody: Mżawa,
Chlapa,
Plucha. Kiedy już wyczerpała się inwencja na temat nazwiska, skupiono się na
imieniu. Uszy
raziło końcowe „o" i w efekcie byłem Głupko, Jajo i Ciolo, ale koledzy poszli
też innym
tropem, przechodząc wszelkie moje oczekiwania. Marco stał się Marco Polo, z Polo
zrobiła
się Koszulka, z Koszulki — Globulka, z Globulki — Kopulka - okrucieństwo, które
mnie
poraziło, gdy pierwszy raz usłyszałem ostatnie przezwisko. Przebrnąłem jednak
przez
początki w szkole, choć wyszedłem z tego ze świadomością nieskończonej
podatności mego
nazwiska na obrazę. Było tak ściśle związane z mym poczuciem tożsamości, że
pragnąłem
uchronić je od dalszych krzywd. Skończywszy piętnaście lat, zacząłem się
podpisywać „M. S.
Fogg", nawiązując pretensjonalnie do tuzów literatury modernistycznej, ale
jednocześnie
rozkoszując się faktem, że moje inicjały oznaczają również „manuskrypt". Wuj
Victor
przyklasnął tej rejteradzie „Każdy człowiek jest autorem swego życia - rzekł. –
Książce którą
piszesz, daleko do końca! Zatem to rękopis. Czy mogłoby być coś bardziej
stosownego?"
Stopniowo „Marco" wypadło z obiegu. Dla wuja byłem Phileasem, a gdy poszedłem do
szkoły średniej, dla wszystkich innych - M. S. Paru dowcipnisiów zwróciło uwagę,
że moje
inicjały oznaczają też chorobę - multiple sderosis, czyli stwardnienie rozsiane,
ale wtedy
witałem już z uśmiechem wszelkie, nawet ironiczne skojarzenia wiążące się ze
mną. Gdy
poznałem Kitty Wu, wymyśliła dla mnie kilka innych określeń, lecz - by tak rzec
- stanowiły
one jej prywatną własność i z nich także się cieszyłem: Przymglony, na przykład,
którego
używała wyłącznie w wyjątkowych sytuacjach, albo Cyrano - z powodów, które się z
czasem
wyjaśnią. Gdyby wuj Victor dożył spotkania z Kitty, z pewnością doceniłby fakt,
że jego
Marco na swój skromny sposób też postawił nogę w Chinach.
Z lekcji gry na klarnecie niewiele wyszło (płuca nie dość wydolne, usta zbyt
niecierpliwe) i
rychło się od nich wymigałem. O wiele bardziej zaciekawił mnie baseball i w
wieku jedenastu
lat byłem już jednym z tych chudych amerykańskich chłopców, którzy wszędzie łażą
z
rękawicą, bijąc w nią prawą pięścią tysiąc razy dziennie. Sport ten bez
wątpienia ułatwił mi
życie w szkole, a gdy z nadejściem wiosny wstąpiłem do ligi młodzieżowej, wuj
przychodził
niemal na wszystkie mecze, żeby mnie dopingować. Ale w lipcu 1958 roku
przenieśliśmy się
znienacka do Saint Paul w Minnesocie („rzadka okazja" - powiedział Victor, mając
na myśli
zaproponowaną mu pracę nauczyciela muzyki), jednak już następnego roku byliśmy z
powrotem w Chicago. W październiku wuj kupił telewizor i pozwolił mi opuszczać
szkołę,
żebym mógł oglądać, jak White Sox przegrywają w lidze sześć meczów z rzędu. To
był rok
Early'ego Wynna i „naprzód Sox, naprzód", rok Wally'ego Moona, jego wybić na
księżyc i
obiegów. Oczywiście kibicowaliśmy Chicago, ale w skrytości ducha cieszyliśmy
się, gdy
facet o krzaczastych brwiach posłał piłkę w trybuny podczas ostatniej rozgrywki.
W
następnym sezonie znów byliśmy za Cubsami - czyli za drużyną niedorajd i
patałachów, która
posiadła nasze dusze. Wuj twardo obstawał przy rozgrywaniu meczów za dnia i
uważał za
moralnie słuszne, że żującego gumę króla baseballu nie zwodzi fałsz sztucznego
światła.
„Kiedy idę na stadion - mawiał - jedyne gwiazdy, które chcę oglądać, to te
biegające po
boisku. To sport pod znakiem słońca i gęstego potu. Rydwan Apollina u zenitu! Na
amerykańskim niebie płonie wielka ognista kula!" Toczyliśmy długie dyskusje o
takich
postaciach jak Ernie Banks, George Altman i Glen Hobbie. Hobbie'ego wuj
szczególnie sobie
upodobał, ale zgodnie ze swą filozofią życiową twierdził, że nigdy nie będzie z
niego dobry
miotacz, ponieważ jego nazwisko nasuwa myśl o amatorszczyźnie. Dowcipne uwagi
tego
rodzaju stanowiły sedno poczucia humoru Victora. Rozmiłowałem się już wtedy w
jego
żartach i rozumiałem, dlaczego należy je serwować z poważną miną.
Niedługo po tym, gdy skończyłem czternaście lat, nasza rodzina powiększyła się o
jedną
osobę. Dora Shamsky, z domu Katz, była krzepką wdową w wieku czterdziestu paru
lat, z
ekstrawagancką czuprynką utlenionych na biało włosów i wydatnym zadku w ciasnym
pasie
do pończoch. Od śmierci pana Shamsky'ego sześć lat wcześniej pracowała jako
sekretarka w
dziale ubezpieczeniowym L Mid-American Life. Poznała wuja w sali balowej hotelu
Feather-
stone, gdzie zespół Przy Księżycu przygrywał podczas dorocznej potańcówki
pracowników
firmy z okazji Nowego Roku. Po okresie zalotów żurawia i czapli para
przypieczętowała swój
związek w marcu. Nie widziałem w tym nic złego i z dumą wystąpiłem na ślubie
jako drużba.
Lecz gdy gorączka już opadła, z bólem spostrzegłem, że nową ciocię niezbyt
śmieszą
dowcipy Victora, i zastanawiałem się, czy nie dowodzi to aby braku bystrości,
ograniczonej
sprawności umysłowej, która źle wróżyłaby nowemu związkowi. Rychło zdałem sobie
sprawę, że są dwie Dory. Pierwsza była w gorącej wodzie kąpaną, krewką, burkliwą
megierą,
która wprowadzała w domu iście koszarowy dryl - bastion porządku,
wszechwiedząca, szef.
Druga Dora była flirciarą pod gazem, zapłakanym, użalającym się nad sobą
uczuciowcem.
Snuła się po mieszkaniu w różowej podomce i rzygała w dużym pokoju litrami
wódki. Z tych
dwóch o niebo wolałem drugą, choćby tylko ze względu na czułość, którą mi
okazywała. Ale
zawiana Dora stanowiła zagadkę, której nie potrafiłem rozwikłać, albowiem jej
napady
chandry przygnębiały i unieszczęśliwiały wuja, a niczego tak nie nienawidziłem,
jak widoku
cierpiącego Victora. Dla Victora trzeźwa, nieznośna Dora była do wytrzymania,
natomiast
podcięta budziła jego bezwzględność i zniecierpliwienie, które zbijały mnie z
tropu jako
zupełnie do niego niepodobne, jako wynaturzenie jego prawdziwej osobowości.
Dobro i zło
bezustannie zatem toczyły wojnę. Gdy Dora była dobra, Victor był zły, gdy Dora -
zła, Victor
- dobry. Dobra Dora przywoływała złego Victora, a dobry Victor powracał dopiero
wtedy,
gdy Dora była zła. Ponad rok pozostawałem więźniem tego zaklętego koła.
Przedsiębiorstwo transportu miejskiego z Bostonu winne śmierci mojej matki
zaoferowało
hojne zadośćuczynienie. Z obliczeń wuja wynikało, że pieniędzy starczy na cztery
lata
studiów, skromne codzienne wydatki i zostanie jeszcze coś ekstra, co umożliwi mi
start w tak
zwane dorosłe życie. Przez pierwszych kilka lat wuj nie uszczknął z tej polisy
ani grosza.
Żywił mnie z własnej kieszeni, z ochotą, dumny ze swej odpowiedzialności, nie
odczuwając
żadnej pokusy, by podebrać coś z mojej kupki. Ale gdy na scenie pojawiła się
Dora, zmienił
plany. Podjąwszy oprocentowanie nagromadzone od wkładu oraz odrobinę z owego
ekstra,
zapisał mnie do prywatnej szkoły z internatem w New Hampshire, sądząc, że w ten
sposób
odwróci następstwa swych błędnych rachub. Skoro bowiem Dora nie stała się dla
mnie matką,
którą pragnął mi dać, uznał, że należy poszukać innego rozwiązania. Szkoda ze
względu na
to coś ekstra, ale trudno, nic już nie można było poradzić. Stojąc przed wyborem
między
„teraz" a „potem", Victor zawsze wybierał „teraz"; całe jego życie wspierało się
na logice
impulsywnego działania, więc naturalnie i tym razem zdecydował się na doraźną
korzyść.
Spędziłem trzy lata w gimnazjum dla chłopców imienia Świętego Anzelma. Kiedy
wróciłem
do domu po drugim roku, drogi Victora i Dory już się rozeszły, ale nie było
sensu zmieniać
szkoły, więc po letnich wakacjach wyjechałem ponownie do New Hampshire. O
rozwodzie
wuj powiedział mi półgębkiem i w zasadzie nie dowiedziałem się, co dokładnie się
wydarzyło. Wspomniał tylko o wyczyszczonych kontach bankowych i potłuczonych
talerzach, potem padło jeszcze imię George, tak więc zastanawiałem się, czy obcy
facet nie
uczestniczył aby w całej hecy. Nie dopytywałem się jednak o szczegóły, bo wuj
najwyraźniej
odczuwał większą ulgę, że już po wszystkim, niż smutek, że znów będzie sam.
Przetrwał
wojnę małżeńską, co wcale nie znaczy, że wyszedł z niej bez ran. Zrobił się
^żenująco
niechlujny (urwane guziki, brudny kołnierzyk, wystrzępione nogawki spodni) i
nawet jego
dowcipy nabrały smętnej, niemal cierpkiej nuty. To były alarmujące oznaki, ale o
wiele
bardziej niepokoiła mnie jego fizyczna nieporadność. Potykał się (tajemnicze
wykrzywianie
kolan), wpadał na meble, najwyraźniej tracił rozeznanie. Zdawałem sobie sprawę,
że pożycie
z Dora zbiera swe spóźnione żniwo, niemniej w tym musiało być coś więcej. Nie
chcąc
popaść w trwogę, wmówiłem sobie, że niedołęstwo wuja wiąże się nie tyle ze
stanem jego
ciała, ile ducha. Być może słusznie, ale patrząc z perspektywy czasu, trudno mi
uwierzyć, by
wczesne symptomy widziane tamtego lata nie miały związku z zawałem serca, na
który wuj
zmarł trzy lata później. Sam nic nie mówił, za to szyfrem przemawiało jego
ciało, lecz ja nie
miałem klucza ani rozumu, by szyfr ten złamać.
Gdy przyjechałem do Chicago na Boże Narodzenie, wydawało się, że kryzys minął.
Victor
odzyskał wiele z dawnej werwy, raptem działy się ważne sprawy. We wrześniu
rozwiązał z
Howie'em Dunnem zespół Przy Księżycu i założyli nowy, łącząc siły z trzema
młodymi
muzykami, którzy obsługiwali perkusję, fortepian i saksofon. Nazwali się
Księżyce i
większość repertuaru stanowiły ich własne oryginalne piosenki. Victor pisał
teksty, Howie
komponował, a cała piątka śpiewała — jako tako. „Nigdy więcej starych szlagierów
-
oznajmił wuj, gdy przyjechałem. - Nigdy więcej pościelówek. Pijanych wesel.
Koniec z
klezmerką, teraz mierzymy wysoko." Nie było wątpliwości, że stworzyli oryginalny
band, a
gdy nazajutrz wieczorem poszedłem na ich koncert, piosenki wydały mi się
rewelacyjne -
pełna humoru i życia, odważna forma zgiełku, drwina ze wszystkiego od polityki
po miłość.
Teksty Victora miały posmak beztroski i bezpretensjonalności, lecz podszyte były
iście
Swiftow-ską satyrą. Spike Jones spotyka się z Schopenhauerem, jeśli coś takiego
w ogóle jest
możliwe. Howie załatwił Księżycom występ w jednym z klubów w centrum Chicago i
skończyło się na tym, że grali tam każdego weekendu od Dziękczynienia do
Świętego
Walentego. Gdy przyjechałem do Chicago po ukończeniu gimnazjum, zespół szykował
się do
tournee i mówiło się nawet o nagraniu płyty dla wytwórni w Los Angeles. W tych
właśnie
okolicznościach w opowiadanej przeze mnie historii znalazły się książki wuja. W
połowie
września wyruszał w trasę i nie wiedział, kiedy wróci. Był późny wieczór,
niespełna tydzień
przed moim wyjazdem do Nowego Jorku. Victor siedział w fotelu przy oknie,
przerzedzając z
wolna paczkę raleighsów i popijając sznapsy z kubka kupionego w tysiącu i jeden
drobiazgach. Wyciągnąłem się na kanapie, tonąc z zadowoleniem w odurzających
oparach
bourbona i dymie. Od trzech czy czterech godzin gaworzyliśmy o niczym
szczególnym, lecz
nagle rozmowa ugrzęzła i obaj milczeliśmy, pogrążeni we własnych myślach. Wuj
zaciągnął
się ostatni raz papierosem, zmrużył oczy,,"gdy kłąb dymu spowił jego twarz,
następnie zgasił
niedopałek w swej ulubionej popielniczce, pamiątce z Wystawy Światowej w 1939
roku.
Patrząc na mnie ze zmętniała czułością, łyknął z kubka, mlasnął wargami i
westchnął
przeciągle.
- No, zaczynają się schody - rzekł. - Kres, rozstanie, słynne pożegnalne słowa.
Na szlak, tak
chyba mówią w westernach. Nawet jeżeli nie będę za często dawał znaku życia,
pamiętaj,
Phileas, że cały czas jesteś w moich myślach. Chciałbym ci powiedzieć, gdzie
konkretnie
będę, ale nie wiem tego. Wzywają nas inne światy i wątpię, by było dużo okazji
do pisania
listów. - Urwał, by zapalić kolejnego papierosa. Gdy przystawił zapałkę,
zobaczyłem, że drżą
mu dłonie. - Nikt nie wie, jak długo to wszystko potrwa - ciągnął. - Howie w
każdym razie
jest wielkim optymistą. Już mamy rozległe angaże i pewnie nadejdą następne.
Kolorado,
Arizona, Newada, Kalifornia. Weźmiemy kurs na zachód, zanurzymy się w dzicz. Na
pewno
będzie ciekawie bez względu na to, jak się sprawy potoczą. Banda mieszczuchów w
krainie
kowbojów i Indian. Cieszę się na myśl o otwartych przestrzeniach, o graniu
własnej muzyki
pod niebem pustyni. Kto wie, czy nie objawi mi się tam jakaś prawda?
- Wuj zaśmiał się, jak gdyby chciał stonować powagę swych słów.
- Rzecz w tym - podjął na nowo wątek - że aby pokonać tak wielkie odległości,
będziemy
zmuszeni podróżować z prędkością światła. Trzeba więc pozbyć się przedmiotów,
oddać je,
wyrzucić. Z bólem jednak myślę, że miałyby przepaść na zawsze, więc
zdecydowałem, że
tobie je przekażę. W końcu komu prócz ciebie mogę ufać? Kto poza tobą podtrzyma
tradycję? Zacznijmy od książek. Tak, tak, wszystkie, co do jednej. Według mnie
nie mogło to
wypaść w lepszym momencie. Policzyłem je dzisiaj i wyszło, że mam ich tysiąc
czterysta
dziewięćdziesiąt dwie. Chyba pomyślna liczba, bo przynosi na pamięć odkrycie
Ameryki
przez Kolumba, no i uczelnię, do której się wybierasz, nazwano właśnie od jego
nazwiska.
Niektóre z tych książek są duże, inne małe, jedne opasłe, inne cieniutkie — ale
wszystkie
zawierają słowa. Jeśli przeczytasz te słowa, to prawdopodobnie pomogą ci w
nauce. Nie, nie,
daj spokój, nie chcę nic słyszeć. Ani słowa sprzeciwu. Jak już się
zagospodarujesz w Nowym
Jorku, wyślę ci je pocztą. Zatrzymam tylko drugi egzemplarz Dantego, poza tym
dostaniesz
wszystkie. Następne w kolejce są szachy. Te drewniane, bo magnetyczne sobie
zostawię.
Drewniane są dla ciebie. No, a dalej pudełeczko po cygarach z autografami
baseballistów.
Mamy tam prawie wszystkich Cubsów z ostatnich dwudziestu lat, oprócz tego kilku
gwiazdorów i od groma pośledniejszych nazwisk z całej ligi. Matt Batts, Memo
Luna, Rip
Repulski, Putsy Caballero, Dick Drott. Już powszechna niewiedza o tych
postaciach powinna
je uczynić nieśmiertelnymi. Dalej rozmaite drobiazgi, bibeloty, różne byle co.
Pamiątkowe
popielniczki z Nowego Jorku oraz moje nagrania Alama, Mozarta i Haydna z
Orkiestrą
Cleveland. Album rodzinny i mosiężna tabliczka, którą dostałem jako chłopiec za
pierwsze
miejsce w stanowym konkursie muzycznym. To był tysiąc dziewięćset dwudziesty
czwarty,
jeśli dasz wiarę, dawno, dawno temu. No i wreszcie chcę, żebyś wziął ten
garnitur z tweedu,
który kupiłem u Loopa parę lat temu. Tam, gdzie jadę, nie będzie mi potrzebny, a
jest z
najlepszej szkockiej wełny. Miałem go na sobie tylko dwa razy i gdybym go oddał
Armii
Zbawienia, wylądowałby pewnie na grzbiecie jakiegoś zapitego typka mieszkającego
pod
mostem. Lepiej więc, żebyś ty go wziął. Doda ci sznytu, a przecież to nie
zbrodnia wyglądać
jak najkorzystniej, prawda? Jutro z rana pójdziemy do krawca, żeby nam go
przerobił.
No, to by chyba było na tyle. Książki, szachy, autografy, duperelki i garnitur.
Teraz, gdy już
rozdałem mój dobytek, czuję się kontent. Nie ma powodu, byś tak na mnie patrzył.
Wiem, co
robię, i cieszę się, że to robię. Jesteś dobrym chłopcem, Phileas, i
gdziekolwiek los mnie
rzuci, ty zawsze będziesz przy mnie. Na razie ruszamy w przeciwnych kierunkach,
ale prędzej
czy później znów się zejdziemy, jestem tego pewien. Wszystko zawsze się w końcu
układa,
zobaczysz, wszystko do siebie pasuje. Dziewięć kręgów. Dziewięć planet. Dziewięć
zmian w
baseballu. Naszych dziewięć żywotów. 'iTylko się zastanów. Podobieństwa można by
mnożyć bez końca. No, dość czczej gadaniny jak na jeden wieczór. Późna godzina
nastała,
,sen nas morzy. Chodź, daj mi dłoń. O tak, dobrze, twardy uścisk, tak trzeba. A
teraz
potrząsnąć. Tak jest, pożegnalny uścisk dłoni. Uścisk, który musi nam wystarczyć
do końca
świata.
Co tydzień lub dwa wuj przysyłał mi kartkę pocztową. Na ogół były to krzykliwe,
barwne
widokówki: zachody słońca nad Górami Skalistymi, plenerowe zdjęcia przydrożnych
moteli,
kaktusów, ro-deo, rancz dla letników i pustynnych krajobrazów. Niekiedy w pętli
namalowanego lassa widniały życzenia, a raz^nawet muł przemówił w komiksowej
chmurce
nad swoją głową: „Pozdrowienia z Silver Gulch". Na odwrocie widniały skąpe,
nieczytelne
bazgroły, ale łaknąłem nie tyle konkretnych wieści, ile znaku życia. Prawdziwa
frajda kryła
się w dostawaniu pocztówek, a im bardziej były nie-gustowne i prostackie, tym
większą
sprawiały mi przyjemność. Ilekroć znajdowałem kartkę w skrzynce na listy, miałem
poczucie,
że łączy mnie z wujem jakiś żart, a najlepsze widokówki (pusta restauracja w
Reno, gruba
kobieta na koniu w Cheyenne) wieszałem nad łóżkiem. Kolega, z którym dzieliłem
pokój,
rozumiał fascynację pustą restauracją, ale amazonka zbijała go z tropu.
Wyjaśniłem, że
przypomina uderzająco byłą żonę wuja, Dorę. Powiedziałem, że dziwnie się plecie
na tym
bożym świecie, toteż jest duże prawdopodobieństwo, że to Dora we własnej osobie.
Ponieważ wuj nigdzie nie zabawiał długo, trudno mi było odpisywać. Pod koniec
października wysmażyłem dziewięciostroni-cowy list o awarii prądu w Nowym Jorku
(utknąłem w windzie z dwoma kolegami), ale wysłałem go dopiero w styczniu, kiedy
to
Księżyce rozpoczęli trzytygodniowe występy w Tahoe. Choć nie mogłem często
pisać,
utrzymywałem z wujem więź duchową, nosząc jego garnitur. Garnitury nie były
wtedy
modne wśród studentów, ale ja w podarowanym czułem się swojsko, a .ponieważ w
żadnym
miejscu na świecie tak się nie czułem, nosiłem go okrągły rok. W chwilach
napięcia i
zgryzoty znajdowałem szczególną pociechę w tym, że otacza mnie szczelnie ciepło
wujowskiego ubrania. Chwilami wyobrażałem sobie, że garnitur utrzymuje moje
ciało w f
jedności, że gdybym go nie włożył, rozsypałoby się w drobny mak.
* Służył za kokon, za drugą skórę, która chroniła mnie od razów życia. Patrząc
na to z
perspektywy lat, widzę, jakże osobliwą postacią byłem: mizerny, rozczochrany,
spięty
młodzieniec,s wyraźnie w rozdźwięku ze światem^ Lecz prawda była taka, że nie
pragnąłem
się dostosować. Jeżeli "Koledzy wskazywali mnie palcem jako odmieńca, to nie ja
miałem
zmartwienie. Byłem wzniosłym myślicielem, zacietrzewionym, skorym do zwady
geniuszem
przyszłości, zamkniętym w sobie Malevole, który stroni od stada. Niemal rumienię
się dziś ze
wstydu na wspomnienie śmiesznych póz, które dawniej przybierałem. Byłem
groteskowym
zlepkiem nieśmiałości J i arogancji, miotałem się między długimi okresami
uporczywego
milczenia a napadami ognistej zajadłości. Gdy brał mnie nastrój, całe noce
przesiadywałem w
barach, pijąc i paląc, jak gdybym postanowił się wykończyć^cytując wersy z
pomniejszych
szesnasto-wiecznych poetów, czyniąc niezrozumiałe nawiązania po łacinie do
średniowiecznych filozofów, słowem: robiąc co w mojej mocy, by wywrzeć wrażenie
na
kolegach. Osiemnaście lat to okropny wiek i gdy tak budziłem się co dzień z
przekonaniem,
że jestem doro-ślejszy od wielu moich rówieśników, prawda była taka, że
znalazłem tylko
inny wyraz dla swej niedojrzałej młodości. Oznaką mej tożsamości był nade
wszystko
tweedowy garnitur - godło, przez pryzmat którego pragnąłem być postrzegany.
Obiektywnie
nie można mu było nic zarzucić. Ciemnozielona wełna w drobną kratkę, z wąskimi
klapami -
trwałe, dobrze skrojone ubranie - ale po kilku miesiącach codziennego noszenia
wyglądałem
w nim jak strach na wróble, bo wisiał na mym szczupłym ciele niby oklapły
płaszcz dumy.
Koledzy nie zdawali sobie naturalnie sprawy, że to z powodów uczuciowych wkładam
każdego ranka tę zardzewiałą zbroję. Pod pozą nonkonformisty zaspokajałem
pragnienie, by
mieć wuja u boku, i rodzaj ubioru nie miał znaczenia. Gdyby Victor podarował mi
frak, bez
wątpienia nosiłbym go z takim samym nastawieniem. Gdy wiosną zajęcia dobiegły
końca,
odrzuciłem propozycję mego kolegi Zimmera, żebyśmy dzielili pokój w następnym
roku.
Dość go lubiłem (w rzeczywistości był moim najlepszym kumplem), ale po czterech
latach
burs i akademików nie oparłem się pokusie mieszkania-saoiemu. Znalazłem sobie
kąt na Sto
Dwunastej Ulicy się tam piętnastego czerwca, przyby wszy z torbami na miejsce
tuż przed
dwoma rosłymi mężczyznami, którzy wtaszczyli siedemdziesiąt dwa kartony
wujowskich
.książek, od dziewięciu miesięcy oczekujących w przechowalni. Była to kawalerka
na
czwartym piętrze dużej kamienicy z windą: jeden pokój średniej wielkości z
aneksem
kuchennym od południowego wschodu, garderoba, łazienka i para okien, które
wychodziły na
alejkę. Na parapecie tłukły się i gruchały gołębie, a na chodniku pod murem
stało sześć
sfatygowanych pojemników na śmiecie. Mieszkanie było ciemne, przesycone
szarością i
nawet w najsłonecz-niejszą pogodę łowiło jedynie skąpe światło. Z początku mnie
mroziło;
odczuwałem lekki strach przed życiem na własną rękę, ale wkrótce dokonałem
pewnego
odkrycia, które pozwoliło mi zapałać żywszym uczuciem do nowego miejsca i
zadomowić się
w nim. Wydarzyło się to wieczorem drugiego lub trzeciego dnia: całkiem
przypadkowo
stanąłem między dwoma oknami, patrząc pod ostrym kątem przez lewe. Pobiegłem
spojrzeniem w bok i nagle dostrzegłem odstęp między budynkami naprzeciwko.
Patrzyłem na
Broad-way, na najmniejszy, ścieśniony skrawek Broadwayu, a wyjątkowość sytuacji
polegała
na tym, że całą widzianą przeze mnie przestrzeń wypełniał neon, pochód
rozjarzonych
niebieskich i różowych liter, które układały się w dwa słowa: „Księżycowy
Pałac".
Zorientowałem się, że to szyld chińskiej restatiracji przy następnej przecznicy,
ale siła, z jaką
natarły na mnie te słowa, wyrugowała wszelkie praktyczne powiązania i
skojarzenia. To były
magiczne litery, wisiały w mroku jak przekaz z samego nieba. Księżycowy Pałac.
Natychmiast pomyślałem o wuju Victorze i jego zespole i w tej jednej
irracjonalnej chwili
odstąpił ode mnie strach. Nigdy w życiu nie doświadczyłem czegoś równie nagłego
i
przemożnego. Nagi i niechlujny pokój przemienił się w miejsce pełne duchowości,
w punkt
przecinania się dziwnych omenów i tajemniczych, nieodpartych zdarzeń. Patrzyłem
uparcie
na neon i z wolna zrozumiałem, że trafiłem pod właściwy adres, że to małe
mieszkanie jest
miejscem, w którym powinienem żyć.
Lato spędziłem pracując na pół etatu w księgarni, chodząc do kina oraz
zakochując się i
odkochując w dziewczynie imieniem Cynthia, której twarz dawno zatarła się w
mojej
pamięci. Coraz lepiej czułem się w nowym mieszkaniu i gdy jesienią rozpoczęły
się zajęcia,
rzuciłem się w szaleńczy wir nocnych pijatyk z Zimmerem i kolegami, sercowych
uniesień
oraz długich okresów zaklętego milczenia, czytania i nauki. Znacznie później,
gdy spojrzałem
na to z perspektywy lat, dotarło do mnie, jak owocny był to czas.
Następnie skończyłem dwadzieścia lat i kilka tygodni później dostałem długi,
bełkotliwy list
od wuja Victora, napisany ołówkiem na odwrocie żółtych zamówień na encyklopedię
Humboldta. Z tego, co zdołałem się zorientować, dla Księżyców nastały ciężkie
czasy i po
długim paśmie niepowodzeń (zerwane kontrakty, przebite opony na trasie,
saksofonista
zamalowany przez pijaka w nos) zespół w końcu się rozpadł. Od listopada wuj
mieszkał w
Boise w stanie Idaho, gdzie znalazł dorywczą pracę jako domokrążny sprzedawca
encyklopedii. Ale sprawy nie układały się po jego myśli i po raz pierwszy w
ciągu tych
wszystkich lat, od kiedy znałem Victora, usłyszałem nutę rezygnacji w jego
słowach. „Klarnet
zastawiony w lombardzie - napisał. - Na koncie bankowym ani grosza, a mieszkańcy
Boise
nie czytują encyklopedii".
Wysłałem wujowi pieniądze przekazem telegraficznym, następnie puściłem depeszę,
nakłaniając go do przyjazdu do Nowego Jorku. Kilka dni później nadeszła
odpowiedź z
podziękowaniem za pomoc. Victor napisał, że do końca tygodnia uporządkuje swoje
sprawy i
przybędzie pierwszym autobusem. Obliczyłem, że zjawi się we wtorek, środę
najpóźniej. Ale
środa minęła, a on się nie pokazał. Wysłałem drugi telegram, lecz odpowiedzi nie
było. W
głowie roiły mi się niezliczone tragedie. Wyobrażałem sobie wszystko, co tylko
może się
przydarzyć człowiekowi między Boise a Nowym Jorkiem, i tak oto amerykański
kontynent
przemienił się w wielką strefę zagrożenia, koszmar pełen pułapek,
niebezpieczeństw i
labiryntów. Próbowałem odszukać właściciela domu, w którym wuj wynajmował pokój,
ale
bez powodzenia. Ostatecznie zatelefonowałem na policję w Boise. Szczegółowo
przedstawiłem moją sprawę sierżantowi nazwiskiem Neil Armstrong. Nazajutrz
sierżant
oddzwo-nił z wiadomością. Wuja Victora znaleziono w pokoju na Dwunastej Ulicy
Północnej
- siedział zgarbiony na krześle, ubrany w płaszcz, z na wpół złożonym klarnetem
w
zastygłych palcach prawej dłoni. Przy drzwiach stały dwie spakowane walizki.
Przeszukano
pokój, ale władze nie dopatrzyły się żadnych śladów przestępstwa. Wedle
wstępnego raportu
lekarza sądowego przyczyną zgonu był najprawdopodobniej zawał serca. „Życie nas
nie
pieści, młody człowieku - skwitował sierżant. - Bardzo mi przykro".
Nazajutrz poleciałem samolotem na zachód, by załatwić formalności. W kostnicy
zidentyfikowałem wuja, spłaciłem jego długi, podpisałem dokumenty i druczki oraz
zleciłem
przewóz ciała do Chicago. Pracownik zakładu pogrzebowego w Boise był zrozpaczony
stanem zwłok. Przez niemal tydzień rozkładały się w wynajętym pokoju, więc
niewiele już
można było z nimi zrobić. „Na pana miejscu — ostrzegł — cudu bym się nie
spodziewał".
Załatwiłem telefonicznie pogrzeb, skontaktowałem się z kilkoma przyjaciółmi
Victora
(Howie'em Dunnem, saksofonistą ze złamanym nosem i paroma byłymi uczniami), bez
przekonania spróbowałem odnaleźć Dorę (ani śladu), po czym wróciłem z trumną do
Chicago. Victor spoczął obok mojej matki. Niebo zasypywało nas kroplami deszczu,
kiedy
tak staliśmy i patrzyliśmy, jak nasz przyjaciel niknie w ziemi. Potem
pojechaliśmy do domu
Howie'ego Dunna na North Side, gdzie jego żona przygotowała skromną stypę,
złożoną z
zimnych mięs i gorącej zupy. Płakałem bez przerwy od czterech godzin, a u Dunnów
łyknąłem szybko wraz z jedzeniem pięć czy sześć podwójnych bourbonów. Alkohol
mnie
pokrzepił i po jakiejś godzinie zacząłem głośno śpiewać piosenki. Howie
akompaniował mi
na fortepianie i na moment zrobiło się gwarno. Naraz zwymiotowałem na podłogę i
czar
prysł. O szóstej pożegnałem się ze wszystkimi i wyszedłem chwiejnym krokiem na
deszcz.
Włóczyłem się bez celu dwie albo trzy godziny, znów zwymiotowałem na czyjś próg,
po
czym napotkałem chudą, szarooką prostytutkę imieniem Agnes, która stała pod
parasolką na
oświetlonej neonami ulicy. Poszedłem z nią do pokoju w hotelu Eldorado,
wygłosiłem krótki
wykład o poezji Waltera Raleigh, następnie śpiewałem kołysanki, a ona się
rozebrała i
rozłożyła nogi. Nazwała mnie wariatem, ale dałem jej sto dolarów, więc zgodziła
się spędzić
ze mną noc. Źle jednak spałem i o czwartej nad ranem wyślizgnąłem się z łóżka,
włożyłem
mokre wciąż ubranie i pojechałem taksówką na lotnisko.
0 dziesiątej rano byłem z powrotem w Nowym Jorku.
W ostatecznym rozrachunku problemem nie był smutek. Smutek był może pierwszą
przyczyną, ale wkrótce ustąpił czemuś innemu - bardziej namacalnemu, bardziej
wymiernemu
w skutkach, zgubniej szemu w swym działaniu. W ruch poszedł cały łańcuch sił 1 w
pewnym
momencie zacząłem się słaniać, latać wokół własnej osi po coraz większym okręgu,
aż
wreszcie wypadłem z orbity.
Rzecz w tym, że moja sytuacja finansowa była coraz gorsza. Zdawałem sobie z tego
sprawę
od pewnego czasu, ale jak dotąd niebezpieczeństwo ledwie majaczyło w oddali,
więc nie
poświęciłem mu choćby chwili zastanowienia. Jednak w wyniku śmierci wuja wydałem
w
tych okropnych dniach parę tysięcy dolarów i tak oto szlag trafił zasoby, które
miały mnie
przeprowadzić bezpiecznie przez studia. Uświadomiłem sobie, że nie dotrwam do
końca,
jeżeli nie zrobię czegoś, by pozyskać pieniądze. Policzyłem, że jeżeli będę
wydawał w
dotychczasowym tempie, moje oszczędności skończą się w listopadzie ostatniego
roku
studiów. A policzyłem wszystko co do grosza.
Pierwszą myślą było rzucić naukę, ale po dniu czy dwóch zastanowienia nie
zdecydowałem
się na ten krok. Przyrzekłem wujowi, że skończę studia, a ponieważ już go nie
było, nie
mógł przystać na zmianę mych planów, uznałem więc, że nie wolno mi złamać danego
słowa. Do tego dochodziła kwestia poboru do wojska. Jeżeli rzuciłbym uczelnię,
cofnęliby
mi odroczenie, a nie uśmiechała mi się bohaterska śmierć w azjatyckiej dżungli.
Pozostanę
więc w Nowym Jorku, zdecydowałem, i będę się dalej uczył na Columbii. To była
słuszna
decyzja, tak właśnie należało zrobić. Sądziłem, że po tym obiecującym początku
nietrudno mi
już będzie postępować rozsądnie. Ludzie w mojej sytuacji mają przecież
najrozmaitsze
ewentualności do wyboru — stypendia, pożyczki, nauka połączona z zarobkowaniem -
ale
kiedy zacząłem się nad nimi zastanawiać, zdjęła mnie ohyda. Była to nagła,
mimowolna
reakcja, gwałtowny napad nudności. Uświadomiłem sobie, że nie chcę mieć z tym
nic
wspólnego, zatem wszystko odrzuciłem - stanowczo, z pogardą, zdając sobie w
pełni sprawę,
że właśnie pogrzebałem jedyną nadzieję na uniknięcie tarapatów. W istocie od tej
chwili nie
uczyniłem nic, by się ratować, nie kiwnąłem nawet palcem. Bóg raczy wiedzieć,
dlaczego tak
się zachowałem. W owym czasie wymyślałem niezliczone uzasadnienia, ale rzecz
sprowadzała się chyba do rozpaczy. Gdyż byłem w rozpaczy i obolały od wielkiego
wstrząsu
poczułem, że konieczny jest drastyczny czyn. Chciałem plunąć na świat, zdobyć
się na
najdziwniejszą rzecz pod słońcem, i Z zapałem i idealizmem młodego człowieka,
który zbyt
wiele myśli ] i zbyt wiele czyta książek, uznałem, że nie powinienem robić nic:
j moim
czynem będzie nieustępliwa odmowa jakiegokolwiek działa-! nią. Nihilizm
podniesiony do
rangi wypowiedzi artystycznej. Prze-'<. mienię swe życie w dzieło sztuki,
poświęcę się dla
tak przecudow-nych paradoksów, że z każdym oddechem będę się rozkoszowa mym
przeznaczeniem. Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazy wały na całkowite
zaćmienie i gdy
tak po omacku szukałem nowe interpretacji, z wolna wabił mnie obraz mroku,
pociągał
prostot; i brakiem desenia. Nie zrobię nic, by udaremnić nieuchronne, al też nie
wybiegnę mu
naprzeciw. Jeżeli jeszcze przez chwilę życi ibędzie biegło,Jak dotąd - tym
lepiej. Będę
cierpliwy, będę si Jtrzymał.; Rzecz w tym, że zwyczajnie wiedziałem, co mnie
cźefó a czy
wydarzy się to dziś czy jutro, nie miało znaczenia, bo tak czy owak się wydarzy.
Całkowite
zaćmienie. Bestia została ukatrupiona, wróżba wywiedziona z jej wnętrzności.
Księżyc
przesłoni słońce i wtedy zniknę. Będę spłukany, będę wrakiem człowieka bez
grosza przy
duszy.
Właśnie wtedy zacząłem czytać książki wuja. Dwa tygodnie po pogrzebie wybrałem
sobie na
chybił trafił jeden z kartonów, starannie rozciąłem nożykiem taśmę i pochłonąłem
wszystko,
co znalazłem w środku. Była to dziwna mieszanina, spakowana bez wyraźnego
porządku czy
intencji. W pudle mieściły się powieści i sztuki teatralne, książki historyczne
i podróżnicze,
przewodniki szachowe i kryminały, science fiction i dzieła filozoficzne -
absolutny chaos
piśmienniczy. Nie robiło mi to jednak różnicy. Każdą książkę czytałem do końca i
powstrzymywałem się przed formułowaniem ocen. Dla mnie każda była warta tyle
samo co
inne, każde zdanie składało się z odpowiedniej liczby słów, każde słowo
znajdowało się w
odpowiednim miejscu. Tak właśnie opłakiwałem wuja Victora. Jeden za drugim
otwierałem
kartony, jedną za drugą czytałem książki. Takie zadanie sobie postawiłem i
zamierzałem w
nim wytrwać do upadłego.
Kolejne pudła kryły zbieraninę podobnie jak pierwsze, misz-masz literatury
wysokich i
niskich lotów, pliki efemeryd powtykane między klasykę, zaczytane paperbacki
wciśnięte
między wydania w twardych okładkach, szmira w jednym szeregu z Donnę'em i
Tołstojem.
Wuj Victor nie uporządkował swej biblioteki wedle żadnej systematyki. Ilekroć
kupował
nową książkę, stawiał ją na półce obok nabytej poprzednio i tak po trochu rzędy
się
wydłużały, zabierając z upływem lat coraz więcej miejsca. W tym właśnie szyku
książki
trafiły do pudeł. Tylko chronologia się zachowała, kolejność była nienaruszona
przez
zaniechanie. Uznałem to za idealny porządek. Ilekroć otwierałem następny karton,
wkraczałem w nowy wycinek życia mego wuja, zamknięte pasmo dni, tygodni lub
miesięcy, i
znajdowałem pociechę w myśli, że zajmuję tę samą przestrzeń umysłową, którą
niegdyś
zajmował Victor - że czytam te same słowa, przeżywam te same historie, być może
formułuję
te same myśli. Było niemal tak, jak gdybym podążał tropem dawnego podróżnika,
postępując
jego śladem z czasów, gdy wypuścił się on na dziewicze terytorium, skierował na
zachód
wraz z ruchem słońca, podążał za światłem aż do całkowitego zgaśnięcia. Ponieważ
kartony
nie były ponumerowane ani oznaczone, nigdy nie wiedziałem, w jaki okres życia
mego wuja
wkraczam. Wędrówka składała się zatem dyskretnych, urywkowych wypadów. Z B