12122

Szczegóły
Tytuł 12122
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

12122 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 12122 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

12122 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Paul Auster Księżycowy Pałac Nic nie zadziwi Amerykanina. Jules Verne Rozdział l To wydarzyło się tego lata, gdy człowiek po raz pierwszy stanął na Księżycu. Byłem wtedy jeszcze bardzo młody, nie wierzyłem jednak, że mam przed sobą jakąkolwiek przyszłość. Chciałem żyć ryzykownie, przekroczyć wszelkie granice i zobaczyć, co się ze mną stanie, kiedy już to uczynię. Jak się potem okazało, omal się nie przeliczyłem. Patrzyłem, jak ubywa mi po trochu pieniędzy, aż nie zostało nic. Straciłem dach nad głową, znalazłem się na ulicy. Gdyby nie dziewczyna nazwiskiem Kitty Wu, prawdopodobnie umarłbym z głodu. Poznałem ją przypadkiem nieco wcześniej i z upływem czasu zacząłem postrzegać ten przypadek jako formę pogotowia, jako sposób na ratowanie się za sprawą serc innych ludzi. To pierwsza część. Odtąd przydarzały mi się dziwne rzeczy. Nająłem się do pracy u starca na wózku inwalidzkim. Dowiedziałem się, kim był mój ojciec. Przeszedłem na piechotę pustynię z Utah do Kalifornii. Było to oczywiście dawno temu, ale pamiętam te dni wyraźnie, pamiętam je jako początek mego życia. Do Nowego Jorku przyjechałem jesienią 1965 roku. Miałem wówczas osiemnaście lat i przez dziewięć miesięcy mieszkałem w akademiku. Na Uniwersytecie Columbia wszyscy przyjezdni studenci pierwszego roku mieli obowiązek kwaterować na kampusie, jednak po upływie semestru wiosennego przeprowadziłem się do mieszkania na Sto Dwunastej Zachodniej. To był mój dom przez następne trzy lata, aż do chwili, gdy stoczyłem się na dno. Wziąwszy pod uwagę rozkład szans, to istny cud, że wytrwałem tak długo. Na Sto Dwunastej Zachodniej mieszkałem z ponad tysiącem książek. Pierwotnie należały do mego wuja Victora, który gromadził je przez około trzydzieści lat. Tuż przed moim wyjazdem na studia podarował mi księgozbiór w chwili wzruszenia, jako prezent z okazji rozstania. Za nic nie chciałem go przyjąć, lecz wuj był sentymentalnym i szczodrym człowiekiem, toteż nie udało mi się odwieść go od tego pomysłu. „Nie mam dla ciebie pieniędzy - powiedział. - Ani żadnej rady. Weź książki, a sprawisz mi radość". Wziąłem więc książki, lecz przez następne półtora roku nie otworzyłem pudeł, w których były przechowywane. Zamyślałem nakłonić wuja, by zabrał je z powrotem, i nie chciałem, by do tego czasu coś się z nimi stało. W mojej sytuacji pudła okazały się bardzo użyteczne. Mieszkanie na Sto Dwunastej Zachodniej nie było umeblowane i zamiast trwonić pieniądze na sprzęty, których nie chciałem i na które nie bardzo mogłem sobie pozwolić, zmajstrowałem z kartonów kilka wyimaginowanych „mebli". Przypominało to nieco łamigłówkę: grupowałem pudła w różne konfiguracje, formowałem rzędy, układałem jedne na drugich, aż zaczęły przypominać wyposażenie domu. Jeden komplet szesnastu kartonów posłużył za łóżko pod materac, inny złożony z tuzina pełnił funkcję stołu, kolejnych siedem pudeł zastępowało krzesła, następne dwa udawały nocny stolik. Ogólny efekt był dość monochromatyczny, a to z powodu wszechobecnej ponurej szarzyzny, niemniej byłem dumny z własnej pomysłowości. Znajomi uznali, że to dziwaczne, ale zdążyłem ich już wtedy przyzwyczaić do moich dziwactw. Pomyślcie, mówiłem im, z jaką satysfakcją człowiek kładzie się do łóżka, wiedząc, że jego sny wyklują się na dziewiętnastowiecznej literaturze amerykańskiej. Wyobraźcie sobie, z jaką przyjemnością siada do posiłku, skoro podłożem strawy jest całe piśmiennictwo Renesansu. W istocie nie miałem zielonego pojęcia, które książki znajdują się w którym pudle, ale w owym czasie z upodobaniem wymyślałem różne historie i lubiłem samo brzmienie takich właśnie zdań, nawet jeżeli były blagą. Moje wyimaginowane meble pozostawały w stanie nienaruszonym blisko rok. Następnie, wiosną 1967 roku, umarł wuj Victor. Jego śmierć była dla mnie straszliwym ciosem, pod wieloma względami najcięższym w całym moim życiu. Albowiem wuj był nie tylko osobą, którą najbardziej kochałem, ale też jedynym moim krewnym, jedynym ogniwem łączącym mnie z czymś, co miało wymiar większy niż ja sam. Gdy go zabrakło, poczułem się ogrom nie osamotniony, jak najokrutniej doświadczony przez los. Gdybym w jakiś sposób przygotował się na śmierć Victora, .łatwiej byłoby mi się z nią uporać. Lecz jak można być przygotowanym na śmierć pięćdziesięciodwuletniego mężczyzny, który nigdy nie uskarżał się na zdrowie? Pewnego majowego popołudnia wuj po prostu wyzionął ducha i od tej chwili moje życie całkowicie się zmieniło. Wchłonął mnie inny świat. Niewiele mam do powiedzenia o mej rodzinie. Obsada była nieliczna, wszyscy odegrali epizodyczne role. Do jedenastego roku życia mieszkałem z matką, aż zginęła w wypadku, potrącona przez autobus, który wpadł w poślizg na zaśnieżonej bostońskiej ulicy. Ojca nigdy nie było na rodzinnej fotografii, zawsze tylko my dwoje: matka i ja. Fakt, że używała panieńskiego nazwiska, dowodził, że nie wyszła za mąż, niemniej dopiero po jej śmierci dowiedziałem się, że jestem nieślubnym dzieckiem. Kiedy byłem mały, nie przyszło mi do głowy pytać o podobne sprawy. Nazywałem się Marco Fogg, matka - Emily Fogg, a wuj z Chicago - Victor Fogg. Wszyscy troje byliśmy Foggami i wydawało mi się naturalne, że członkowie jednej rodziny noszą to samo nazwisko. Później wuj powiedział mi, że pierwotnie jego ojciec nazywał się Fogelman, lecz ktoś w biurze imigracyjnym na Ellis Island skrócił to nazwisko do „Fog" - czyli „Mgła" — i tak nazywała się po amerykańsku nasza rodzina aż do 1907 roku, kiedy dodano drugie „g". Wuj powiedział mi, że Fogel znaczy „ptak". Przypadła mi do serca myśl, że w określającym mnie słowie kryje się skrzydlate stworzenie. Wyobrażałem sobie, że któryś z mych mężnych przodków potrafił latać. Ptak frunący we mgle, myślałem, ogromny ptak szybujący przez ocean aż do Ameryki. Po matce nie zostały mi żadne zdjęcia i z trudem przypominam dziś sobie, jak wyglądała. Ilekroć przywołuję na pamięć jej obraz, widzę niską, ciemnowłosą kobietę o dziecięcych nadgarstkach i białych delikatnych palcach. Czasem powraca doznanie, jak dobrze było czuć dotyk tych palców. We wspomnieniach matka jest zawsze młoda i ładna i prawdopodobnie ten wizerunek odpowiada rzeczywistości, gdyż umarła mając zaledwie dwadzieścia dziewięć lat. Mieszkaliśmy kolejno w paru klitkach w Bostonie i Cambridge i jak mi się wydaje, pracowała w oficynie wydającej podręczniki, choć byłem za mały, by rozumieć, co tam robiła. Najwyraźniej zachowały się w mojej pamięci nasze wypady do kina (westerny Randolpha Scotta, Wojna światów, Pinokio): siedzieliśmy w ciemnej sali projekcyjnej, grzebiąc w pudełku z popcornem i trzymając się za ręce. Potrafiła opowiadać dowcipy, z których śmiałem się do ochrypnięcia, lecz robiła to rzadko, tylko wtedy gdy planety były w odpowiedniej koniunkcji. Na ogół bywała rozmarzona, skłonna do lekkich dąsów, a niekiedy czułem wiejący od niej smutek; odnosiłem wrażenie, że walczy z jakimś nieogarnionym zamętem w duszy. Kiedy podrosłem, coraz częściej zostawiała mnie w domu z opiekunkami. Ojciec natomiast był wielką niewiadomą i wtedy, i potem - jedynym tematem, na który matka nie chciała ze mną rozmawiać i mimo mych pytań nigdy nie uległa. „Umarł dawno temu - odpowiadała. - Przed twoim urodzeniem". W domu nie było po nim najmniejszego śladu. Żadnego zdjęcia, nawet nazwiska. Z potrzeby serca wyobrażałem sobie ciemnowłosą wersję Bucka Roger-sa, podróżnika w przestrzeni kosmicznej, który znalazł się w czwartym wymiarze i nie potrafił odnaleźć drogi powrotnej. Matkę pochowano obok jej rodziców na cmentarzu Westlaws i odtąd mieszkałem z wujem Victorem w północnym Chicago. Wiele z tego wczesnego okresu zatarło się w mej pamięci, ale niechybnie rozpamiętywałem dużo, pochlipywałem jak należy, łkałem do poduszki niczym żałosny sierota z dziewiętnastowiecznej powieści. Pewnego razu wpadliśmy na ulicy na mało rozgarniętą znajomą wuja, która zaczęła szlochać, gdy tylko mnie jej przedstawiono, ocierając oczy chusteczką i bąkając, że jestem w takim razie tym biednym owocem wolnej miłości. Nie słyszałem wcześniej tego określenia, domyślałem się jednak, że ma ono jakiś ponury, tragiczny sens. Gdy poprosiłem wuja o wyjaśnienie, wymyślił na poczekaniu odpowiedź, którą pamiętam do dziś: „Wszystkie dzieci to owoce miłości - odparł - lecz tylko o najlepszych tak się mówi". Starszy brat mojej matki był tykowatym czterdziestodwuletnim kawalerem o krogulczym nosie, zarabiającym na życie grą na klarnecie. Jak wszyscy Foggowie, miał skłonność do odrętwienia i zadumy, nagłych ocknięć i długotrwałej apatii. Po obiecującym debiucie jako muzyk Orkiestry Cleveland te właśnie cechy wzięły w nim górę. Zasypiał na próby, na koncertach zjawiał się bez muchy, a pewnego razu dał dowód sporej zuchwałości, opowiadając pieprzny dowcip w zasięgu słuchu bułgarskiej koncertmistrzyni. Gdy go wyrzucono, obijał się jakiś czas z mniej prestiżowymi orkiestrami, z których każda kolejna była gorsza od poprzedniej, i kiedy powrócił do Chicago w 1953 roku, pogodził się już z marnością swej kariery. Gdy przeprowadziłem się do niego w lutym 1958 roku, dawał prywatne lekcje gry na klarnecie i dmuchał w zespole Howie'ego Dunna Przy Księżycu, niewielkim bandzie obsługującym wesela oraz przyjęcia z okazji bierzmowania i ukończenia szkoły. Zdawał sobie sprawę, że brak mu ambicji, ale był również świadom, że w życiu liczy się nie tylko muzyka. W istocie liczyło się tak wiele, że go to przerastało. Należąc do tych, którzy zajęci jednym, zawsze dumają o czymś innym, nie potrafił usiąść i wyćwiczyć utworu bez zrobienia przerwy na rozwiązanie w myśli problemu szachowego. W szachy grał rozpamiętując porażki chicagowskich Cubsów, w trakcie meczu myślał o jakiejś pomniejszej postaci z Szekspira, a gdy wracał do domu, nie potrafił usiedzieć z książką nawet dwudziestu minut, bo zaraz brała go chętka, żeby pograć na klarnecie. Gdziekolwiek więc zaszedł, pozostawiał za sobą bezładny szlak złych posunięć szachowych, nie przeanalizowanej statystki meczowej i przeczytanych do połowy książek. Wuja Victora nietrudno jednak było kochać. Jedzenie było wprawdzie gorsze niż u matki, a mieszkanie podlejsze i bardziej zagracone, ale na dłuższą metę okazało się to nieistotne. Victor nie udawał kogoś, kim nie był. Wiedział, że ojcostwo nie leży w zasięgu jego możliwości, traktował mnie zatem bardziej jak przyjaciela niż dziecko, jak serdecznego kumpla nikłej postury. Ten układ odpowiadał nam obu. W ciągu miesiąca od mojego przyjazdu wynaleźliśmy zabawę polegającą na wymyślaniu krajów, wyimaginowanych światów, które urągały prawom natury. Doskonalenie co lepszych trwało niekiedy tygodniami, a narysowane przeze mnie ich mapy wieszaliśmy na honorowym miejscu nad stołem w kuchni. Kraina Nieczęstego Światła, na przykład, albo Królestwo Jednookich. Biorąc pod uwagę trudności, jakie stwarzał nam obu świat rzeczywisty, zrozumiałe jest, że pragnęliśmy opuszczać go jak najczęściej. Niedługo po moim przyjeździe do Chicago wuj Victor zabrał mnie na film W osiemdziesiąt dni dookoła świata. Bohater tej opowieści nazywa się, jak wiadomo, Fogg i od tamtego dnia wuj w przypływie czułości wołał na mnie Phileas: tajemne nawiązanie do tej osobliwej chwili, kiedy - jak mawiał - „spotkaliśmy się wszyscy w kinie". Uwielbiał snuć zawiłe, nonsensowne teorie na temat różnych rzeczy i nigdy nie miał dość odkrywania bogactw znaczeniowych ukrytych w mym nazwisku. Marco Stanley Fogg. Jego zdaniem dowodziło ono, że we krwi mam podróżowanie, że życie zawiedzie mnie do miejsc, w których nie stanęła ludzka stopa. „Marco" oznaczało, rzecz jasna, Marco Polo, pierwszego Europejczyka, który dotarł do Chin, „Stanley" nawiązywało do amerykańskiego dziennikarza, który odnalazł doktora Livingstone'a „w samym sercu mrocznej Afryki", a „Fogg" wskazywało oczywiście na Phileasa Fogga, a więc człowieka, który objechał świat w niespełna trzy miesiące. Nieważne było, że matka wybrała dla mnie imię Marco, bo zwyczajnie się jej podobało, że „Stanley" dano mi po dziadku i że „Fogg" to zniekształcenie, kaprys jakiegoś amerykańskiego urzędnika półanalfabety. Wuj doszukiwał się znaczeń tam, gdzie nikt inny by ich nie znalazł, i zręcznie przemieniał je w formę skrytego duchowego dziedzictwa. Prawdę mówiąc, lubiłem, gdy skupiał na mnie całą swą uwagę, i choć zdawałem sobie sprawę, że jego mowy to pusta gadanina i przechwałki, w głębi duszy wierzyłem w każde słowo. Doraźnie nominalizm wuja Victora pozwolił mi przetrwać pierwsze trudne tygodnie w nowej szkole. Tak już jest, że najłatwiej atakować nazwisko, a „Fogg" dawało pole do popisu: Fagas i Figo- fago, na przykład, oraz - z powodu „mgły" - niezliczone nawiązania do pogody: Mżawa, Chlapa, Plucha. Kiedy już wyczerpała się inwencja na temat nazwiska, skupiono się na imieniu. Uszy raziło końcowe „o" i w efekcie byłem Głupko, Jajo i Ciolo, ale koledzy poszli też innym tropem, przechodząc wszelkie moje oczekiwania. Marco stał się Marco Polo, z Polo zrobiła się Koszulka, z Koszulki — Globulka, z Globulki — Kopulka - okrucieństwo, które mnie poraziło, gdy pierwszy raz usłyszałem ostatnie przezwisko. Przebrnąłem jednak przez początki w szkole, choć wyszedłem z tego ze świadomością nieskończonej podatności mego nazwiska na obrazę. Było tak ściśle związane z mym poczuciem tożsamości, że pragnąłem uchronić je od dalszych krzywd. Skończywszy piętnaście lat, zacząłem się podpisywać „M. S. Fogg", nawiązując pretensjonalnie do tuzów literatury modernistycznej, ale jednocześnie rozkoszując się faktem, że moje inicjały oznaczają również „manuskrypt". Wuj Victor przyklasnął tej rejteradzie „Każdy człowiek jest autorem swego życia - rzekł. – Książce którą piszesz, daleko do końca! Zatem to rękopis. Czy mogłoby być coś bardziej stosownego?" Stopniowo „Marco" wypadło z obiegu. Dla wuja byłem Phileasem, a gdy poszedłem do szkoły średniej, dla wszystkich innych - M. S. Paru dowcipnisiów zwróciło uwagę, że moje inicjały oznaczają też chorobę - multiple sderosis, czyli stwardnienie rozsiane, ale wtedy witałem już z uśmiechem wszelkie, nawet ironiczne skojarzenia wiążące się ze mną. Gdy poznałem Kitty Wu, wymyśliła dla mnie kilka innych określeń, lecz - by tak rzec - stanowiły one jej prywatną własność i z nich także się cieszyłem: Przymglony, na przykład, którego używała wyłącznie w wyjątkowych sytuacjach, albo Cyrano - z powodów, które się z czasem wyjaśnią. Gdyby wuj Victor dożył spotkania z Kitty, z pewnością doceniłby fakt, że jego Marco na swój skromny sposób też postawił nogę w Chinach. Z lekcji gry na klarnecie niewiele wyszło (płuca nie dość wydolne, usta zbyt niecierpliwe) i rychło się od nich wymigałem. O wiele bardziej zaciekawił mnie baseball i w wieku jedenastu lat byłem już jednym z tych chudych amerykańskich chłopców, którzy wszędzie łażą z rękawicą, bijąc w nią prawą pięścią tysiąc razy dziennie. Sport ten bez wątpienia ułatwił mi życie w szkole, a gdy z nadejściem wiosny wstąpiłem do ligi młodzieżowej, wuj przychodził niemal na wszystkie mecze, żeby mnie dopingować. Ale w lipcu 1958 roku przenieśliśmy się znienacka do Saint Paul w Minnesocie („rzadka okazja" - powiedział Victor, mając na myśli zaproponowaną mu pracę nauczyciela muzyki), jednak już następnego roku byliśmy z powrotem w Chicago. W październiku wuj kupił telewizor i pozwolił mi opuszczać szkołę, żebym mógł oglądać, jak White Sox przegrywają w lidze sześć meczów z rzędu. To był rok Early'ego Wynna i „naprzód Sox, naprzód", rok Wally'ego Moona, jego wybić na księżyc i obiegów. Oczywiście kibicowaliśmy Chicago, ale w skrytości ducha cieszyliśmy się, gdy facet o krzaczastych brwiach posłał piłkę w trybuny podczas ostatniej rozgrywki. W następnym sezonie znów byliśmy za Cubsami - czyli za drużyną niedorajd i patałachów, która posiadła nasze dusze. Wuj twardo obstawał przy rozgrywaniu meczów za dnia i uważał za moralnie słuszne, że żującego gumę króla baseballu nie zwodzi fałsz sztucznego światła. „Kiedy idę na stadion - mawiał - jedyne gwiazdy, które chcę oglądać, to te biegające po boisku. To sport pod znakiem słońca i gęstego potu. Rydwan Apollina u zenitu! Na amerykańskim niebie płonie wielka ognista kula!" Toczyliśmy długie dyskusje o takich postaciach jak Ernie Banks, George Altman i Glen Hobbie. Hobbie'ego wuj szczególnie sobie upodobał, ale zgodnie ze swą filozofią życiową twierdził, że nigdy nie będzie z niego dobry miotacz, ponieważ jego nazwisko nasuwa myśl o amatorszczyźnie. Dowcipne uwagi tego rodzaju stanowiły sedno poczucia humoru Victora. Rozmiłowałem się już wtedy w jego żartach i rozumiałem, dlaczego należy je serwować z poważną miną. Niedługo po tym, gdy skończyłem czternaście lat, nasza rodzina powiększyła się o jedną osobę. Dora Shamsky, z domu Katz, była krzepką wdową w wieku czterdziestu paru lat, z ekstrawagancką czuprynką utlenionych na biało włosów i wydatnym zadku w ciasnym pasie do pończoch. Od śmierci pana Shamsky'ego sześć lat wcześniej pracowała jako sekretarka w dziale ubezpieczeniowym L Mid-American Life. Poznała wuja w sali balowej hotelu Feather- stone, gdzie zespół Przy Księżycu przygrywał podczas dorocznej potańcówki pracowników firmy z okazji Nowego Roku. Po okresie zalotów żurawia i czapli para przypieczętowała swój związek w marcu. Nie widziałem w tym nic złego i z dumą wystąpiłem na ślubie jako drużba. Lecz gdy gorączka już opadła, z bólem spostrzegłem, że nową ciocię niezbyt śmieszą dowcipy Victora, i zastanawiałem się, czy nie dowodzi to aby braku bystrości, ograniczonej sprawności umysłowej, która źle wróżyłaby nowemu związkowi. Rychło zdałem sobie sprawę, że są dwie Dory. Pierwsza była w gorącej wodzie kąpaną, krewką, burkliwą megierą, która wprowadzała w domu iście koszarowy dryl - bastion porządku, wszechwiedząca, szef. Druga Dora była flirciarą pod gazem, zapłakanym, użalającym się nad sobą uczuciowcem. Snuła się po mieszkaniu w różowej podomce i rzygała w dużym pokoju litrami wódki. Z tych dwóch o niebo wolałem drugą, choćby tylko ze względu na czułość, którą mi okazywała. Ale zawiana Dora stanowiła zagadkę, której nie potrafiłem rozwikłać, albowiem jej napady chandry przygnębiały i unieszczęśliwiały wuja, a niczego tak nie nienawidziłem, jak widoku cierpiącego Victora. Dla Victora trzeźwa, nieznośna Dora była do wytrzymania, natomiast podcięta budziła jego bezwzględność i zniecierpliwienie, które zbijały mnie z tropu jako zupełnie do niego niepodobne, jako wynaturzenie jego prawdziwej osobowości. Dobro i zło bezustannie zatem toczyły wojnę. Gdy Dora była dobra, Victor był zły, gdy Dora - zła, Victor - dobry. Dobra Dora przywoływała złego Victora, a dobry Victor powracał dopiero wtedy, gdy Dora była zła. Ponad rok pozostawałem więźniem tego zaklętego koła. Przedsiębiorstwo transportu miejskiego z Bostonu winne śmierci mojej matki zaoferowało hojne zadośćuczynienie. Z obliczeń wuja wynikało, że pieniędzy starczy na cztery lata studiów, skromne codzienne wydatki i zostanie jeszcze coś ekstra, co umożliwi mi start w tak zwane dorosłe życie. Przez pierwszych kilka lat wuj nie uszczknął z tej polisy ani grosza. Żywił mnie z własnej kieszeni, z ochotą, dumny ze swej odpowiedzialności, nie odczuwając żadnej pokusy, by podebrać coś z mojej kupki. Ale gdy na scenie pojawiła się Dora, zmienił plany. Podjąwszy oprocentowanie nagromadzone od wkładu oraz odrobinę z owego ekstra, zapisał mnie do prywatnej szkoły z internatem w New Hampshire, sądząc, że w ten sposób odwróci następstwa swych błędnych rachub. Skoro bowiem Dora nie stała się dla mnie matką, którą pragnął mi dać, uznał, że należy poszukać innego rozwiązania. Szkoda ze względu na to coś ekstra, ale trudno, nic już nie można było poradzić. Stojąc przed wyborem między „teraz" a „potem", Victor zawsze wybierał „teraz"; całe jego życie wspierało się na logice impulsywnego działania, więc naturalnie i tym razem zdecydował się na doraźną korzyść. Spędziłem trzy lata w gimnazjum dla chłopców imienia Świętego Anzelma. Kiedy wróciłem do domu po drugim roku, drogi Victora i Dory już się rozeszły, ale nie było sensu zmieniać szkoły, więc po letnich wakacjach wyjechałem ponownie do New Hampshire. O rozwodzie wuj powiedział mi półgębkiem i w zasadzie nie dowiedziałem się, co dokładnie się wydarzyło. Wspomniał tylko o wyczyszczonych kontach bankowych i potłuczonych talerzach, potem padło jeszcze imię George, tak więc zastanawiałem się, czy obcy facet nie uczestniczył aby w całej hecy. Nie dopytywałem się jednak o szczegóły, bo wuj najwyraźniej odczuwał większą ulgę, że już po wszystkim, niż smutek, że znów będzie sam. Przetrwał wojnę małżeńską, co wcale nie znaczy, że wyszedł z niej bez ran. Zrobił się ^żenująco niechlujny (urwane guziki, brudny kołnierzyk, wystrzępione nogawki spodni) i nawet jego dowcipy nabrały smętnej, niemal cierpkiej nuty. To były alarmujące oznaki, ale o wiele bardziej niepokoiła mnie jego fizyczna nieporadność. Potykał się (tajemnicze wykrzywianie kolan), wpadał na meble, najwyraźniej tracił rozeznanie. Zdawałem sobie sprawę, że pożycie z Dora zbiera swe spóźnione żniwo, niemniej w tym musiało być coś więcej. Nie chcąc popaść w trwogę, wmówiłem sobie, że niedołęstwo wuja wiąże się nie tyle ze stanem jego ciała, ile ducha. Być może słusznie, ale patrząc z perspektywy czasu, trudno mi uwierzyć, by wczesne symptomy widziane tamtego lata nie miały związku z zawałem serca, na który wuj zmarł trzy lata później. Sam nic nie mówił, za to szyfrem przemawiało jego ciało, lecz ja nie miałem klucza ani rozumu, by szyfr ten złamać. Gdy przyjechałem do Chicago na Boże Narodzenie, wydawało się, że kryzys minął. Victor odzyskał wiele z dawnej werwy, raptem działy się ważne sprawy. We wrześniu rozwiązał z Howie'em Dunnem zespół Przy Księżycu i założyli nowy, łącząc siły z trzema młodymi muzykami, którzy obsługiwali perkusję, fortepian i saksofon. Nazwali się Księżyce i większość repertuaru stanowiły ich własne oryginalne piosenki. Victor pisał teksty, Howie komponował, a cała piątka śpiewała — jako tako. „Nigdy więcej starych szlagierów - oznajmił wuj, gdy przyjechałem. - Nigdy więcej pościelówek. Pijanych wesel. Koniec z klezmerką, teraz mierzymy wysoko." Nie było wątpliwości, że stworzyli oryginalny band, a gdy nazajutrz wieczorem poszedłem na ich koncert, piosenki wydały mi się rewelacyjne - pełna humoru i życia, odważna forma zgiełku, drwina ze wszystkiego od polityki po miłość. Teksty Victora miały posmak beztroski i bezpretensjonalności, lecz podszyte były iście Swiftow-ską satyrą. Spike Jones spotyka się z Schopenhauerem, jeśli coś takiego w ogóle jest możliwe. Howie załatwił Księżycom występ w jednym z klubów w centrum Chicago i skończyło się na tym, że grali tam każdego weekendu od Dziękczynienia do Świętego Walentego. Gdy przyjechałem do Chicago po ukończeniu gimnazjum, zespół szykował się do tournee i mówiło się nawet o nagraniu płyty dla wytwórni w Los Angeles. W tych właśnie okolicznościach w opowiadanej przeze mnie historii znalazły się książki wuja. W połowie września wyruszał w trasę i nie wiedział, kiedy wróci. Był późny wieczór, niespełna tydzień przed moim wyjazdem do Nowego Jorku. Victor siedział w fotelu przy oknie, przerzedzając z wolna paczkę raleighsów i popijając sznapsy z kubka kupionego w tysiącu i jeden drobiazgach. Wyciągnąłem się na kanapie, tonąc z zadowoleniem w odurzających oparach bourbona i dymie. Od trzech czy czterech godzin gaworzyliśmy o niczym szczególnym, lecz nagle rozmowa ugrzęzła i obaj milczeliśmy, pogrążeni we własnych myślach. Wuj zaciągnął się ostatni raz papierosem, zmrużył oczy,,"gdy kłąb dymu spowił jego twarz, następnie zgasił niedopałek w swej ulubionej popielniczce, pamiątce z Wystawy Światowej w 1939 roku. Patrząc na mnie ze zmętniała czułością, łyknął z kubka, mlasnął wargami i westchnął przeciągle. - No, zaczynają się schody - rzekł. - Kres, rozstanie, słynne pożegnalne słowa. Na szlak, tak chyba mówią w westernach. Nawet jeżeli nie będę za często dawał znaku życia, pamiętaj, Phileas, że cały czas jesteś w moich myślach. Chciałbym ci powiedzieć, gdzie konkretnie będę, ale nie wiem tego. Wzywają nas inne światy i wątpię, by było dużo okazji do pisania listów. - Urwał, by zapalić kolejnego papierosa. Gdy przystawił zapałkę, zobaczyłem, że drżą mu dłonie. - Nikt nie wie, jak długo to wszystko potrwa - ciągnął. - Howie w każdym razie jest wielkim optymistą. Już mamy rozległe angaże i pewnie nadejdą następne. Kolorado, Arizona, Newada, Kalifornia. Weźmiemy kurs na zachód, zanurzymy się w dzicz. Na pewno będzie ciekawie bez względu na to, jak się sprawy potoczą. Banda mieszczuchów w krainie kowbojów i Indian. Cieszę się na myśl o otwartych przestrzeniach, o graniu własnej muzyki pod niebem pustyni. Kto wie, czy nie objawi mi się tam jakaś prawda? - Wuj zaśmiał się, jak gdyby chciał stonować powagę swych słów. - Rzecz w tym - podjął na nowo wątek - że aby pokonać tak wielkie odległości, będziemy zmuszeni podróżować z prędkością światła. Trzeba więc pozbyć się przedmiotów, oddać je, wyrzucić. Z bólem jednak myślę, że miałyby przepaść na zawsze, więc zdecydowałem, że tobie je przekażę. W końcu komu prócz ciebie mogę ufać? Kto poza tobą podtrzyma tradycję? Zacznijmy od książek. Tak, tak, wszystkie, co do jednej. Według mnie nie mogło to wypaść w lepszym momencie. Policzyłem je dzisiaj i wyszło, że mam ich tysiąc czterysta dziewięćdziesiąt dwie. Chyba pomyślna liczba, bo przynosi na pamięć odkrycie Ameryki przez Kolumba, no i uczelnię, do której się wybierasz, nazwano właśnie od jego nazwiska. Niektóre z tych książek są duże, inne małe, jedne opasłe, inne cieniutkie — ale wszystkie zawierają słowa. Jeśli przeczytasz te słowa, to prawdopodobnie pomogą ci w nauce. Nie, nie, daj spokój, nie chcę nic słyszeć. Ani słowa sprzeciwu. Jak już się zagospodarujesz w Nowym Jorku, wyślę ci je pocztą. Zatrzymam tylko drugi egzemplarz Dantego, poza tym dostaniesz wszystkie. Następne w kolejce są szachy. Te drewniane, bo magnetyczne sobie zostawię. Drewniane są dla ciebie. No, a dalej pudełeczko po cygarach z autografami baseballistów. Mamy tam prawie wszystkich Cubsów z ostatnich dwudziestu lat, oprócz tego kilku gwiazdorów i od groma pośledniejszych nazwisk z całej ligi. Matt Batts, Memo Luna, Rip Repulski, Putsy Caballero, Dick Drott. Już powszechna niewiedza o tych postaciach powinna je uczynić nieśmiertelnymi. Dalej rozmaite drobiazgi, bibeloty, różne byle co. Pamiątkowe popielniczki z Nowego Jorku oraz moje nagrania Alama, Mozarta i Haydna z Orkiestrą Cleveland. Album rodzinny i mosiężna tabliczka, którą dostałem jako chłopiec za pierwsze miejsce w stanowym konkursie muzycznym. To był tysiąc dziewięćset dwudziesty czwarty, jeśli dasz wiarę, dawno, dawno temu. No i wreszcie chcę, żebyś wziął ten garnitur z tweedu, który kupiłem u Loopa parę lat temu. Tam, gdzie jadę, nie będzie mi potrzebny, a jest z najlepszej szkockiej wełny. Miałem go na sobie tylko dwa razy i gdybym go oddał Armii Zbawienia, wylądowałby pewnie na grzbiecie jakiegoś zapitego typka mieszkającego pod mostem. Lepiej więc, żebyś ty go wziął. Doda ci sznytu, a przecież to nie zbrodnia wyglądać jak najkorzystniej, prawda? Jutro z rana pójdziemy do krawca, żeby nam go przerobił. No, to by chyba było na tyle. Książki, szachy, autografy, duperelki i garnitur. Teraz, gdy już rozdałem mój dobytek, czuję się kontent. Nie ma powodu, byś tak na mnie patrzył. Wiem, co robię, i cieszę się, że to robię. Jesteś dobrym chłopcem, Phileas, i gdziekolwiek los mnie rzuci, ty zawsze będziesz przy mnie. Na razie ruszamy w przeciwnych kierunkach, ale prędzej czy później znów się zejdziemy, jestem tego pewien. Wszystko zawsze się w końcu układa, zobaczysz, wszystko do siebie pasuje. Dziewięć kręgów. Dziewięć planet. Dziewięć zmian w baseballu. Naszych dziewięć żywotów. 'iTylko się zastanów. Podobieństwa można by mnożyć bez końca. No, dość czczej gadaniny jak na jeden wieczór. Późna godzina nastała, ,sen nas morzy. Chodź, daj mi dłoń. O tak, dobrze, twardy uścisk, tak trzeba. A teraz potrząsnąć. Tak jest, pożegnalny uścisk dłoni. Uścisk, który musi nam wystarczyć do końca świata. Co tydzień lub dwa wuj przysyłał mi kartkę pocztową. Na ogół były to krzykliwe, barwne widokówki: zachody słońca nad Górami Skalistymi, plenerowe zdjęcia przydrożnych moteli, kaktusów, ro-deo, rancz dla letników i pustynnych krajobrazów. Niekiedy w pętli namalowanego lassa widniały życzenia, a raz^nawet muł przemówił w komiksowej chmurce nad swoją głową: „Pozdrowienia z Silver Gulch". Na odwrocie widniały skąpe, nieczytelne bazgroły, ale łaknąłem nie tyle konkretnych wieści, ile znaku życia. Prawdziwa frajda kryła się w dostawaniu pocztówek, a im bardziej były nie-gustowne i prostackie, tym większą sprawiały mi przyjemność. Ilekroć znajdowałem kartkę w skrzynce na listy, miałem poczucie, że łączy mnie z wujem jakiś żart, a najlepsze widokówki (pusta restauracja w Reno, gruba kobieta na koniu w Cheyenne) wieszałem nad łóżkiem. Kolega, z którym dzieliłem pokój, rozumiał fascynację pustą restauracją, ale amazonka zbijała go z tropu. Wyjaśniłem, że przypomina uderzająco byłą żonę wuja, Dorę. Powiedziałem, że dziwnie się plecie na tym bożym świecie, toteż jest duże prawdopodobieństwo, że to Dora we własnej osobie. Ponieważ wuj nigdzie nie zabawiał długo, trudno mi było odpisywać. Pod koniec października wysmażyłem dziewięciostroni-cowy list o awarii prądu w Nowym Jorku (utknąłem w windzie z dwoma kolegami), ale wysłałem go dopiero w styczniu, kiedy to Księżyce rozpoczęli trzytygodniowe występy w Tahoe. Choć nie mogłem często pisać, utrzymywałem z wujem więź duchową, nosząc jego garnitur. Garnitury nie były wtedy modne wśród studentów, ale ja w podarowanym czułem się swojsko, a .ponieważ w żadnym miejscu na świecie tak się nie czułem, nosiłem go okrągły rok. W chwilach napięcia i zgryzoty znajdowałem szczególną pociechę w tym, że otacza mnie szczelnie ciepło wujowskiego ubrania. Chwilami wyobrażałem sobie, że garnitur utrzymuje moje ciało w f jedności, że gdybym go nie włożył, rozsypałoby się w drobny mak. * Służył za kokon, za drugą skórę, która chroniła mnie od razów życia. Patrząc na to z perspektywy lat, widzę, jakże osobliwą postacią byłem: mizerny, rozczochrany, spięty młodzieniec,s wyraźnie w rozdźwięku ze światem^ Lecz prawda była taka, że nie pragnąłem się dostosować. Jeżeli "Koledzy wskazywali mnie palcem jako odmieńca, to nie ja miałem zmartwienie. Byłem wzniosłym myślicielem, zacietrzewionym, skorym do zwady geniuszem przyszłości, zamkniętym w sobie Malevole, który stroni od stada. Niemal rumienię się dziś ze wstydu na wspomnienie śmiesznych póz, które dawniej przybierałem. Byłem groteskowym zlepkiem nieśmiałości J i arogancji, miotałem się między długimi okresami uporczywego milczenia a napadami ognistej zajadłości. Gdy brał mnie nastrój, całe noce przesiadywałem w barach, pijąc i paląc, jak gdybym postanowił się wykończyć^cytując wersy z pomniejszych szesnasto-wiecznych poetów, czyniąc niezrozumiałe nawiązania po łacinie do średniowiecznych filozofów, słowem: robiąc co w mojej mocy, by wywrzeć wrażenie na kolegach. Osiemnaście lat to okropny wiek i gdy tak budziłem się co dzień z przekonaniem, że jestem doro-ślejszy od wielu moich rówieśników, prawda była taka, że znalazłem tylko inny wyraz dla swej niedojrzałej młodości. Oznaką mej tożsamości był nade wszystko tweedowy garnitur - godło, przez pryzmat którego pragnąłem być postrzegany. Obiektywnie nie można mu było nic zarzucić. Ciemnozielona wełna w drobną kratkę, z wąskimi klapami - trwałe, dobrze skrojone ubranie - ale po kilku miesiącach codziennego noszenia wyglądałem w nim jak strach na wróble, bo wisiał na mym szczupłym ciele niby oklapły płaszcz dumy. Koledzy nie zdawali sobie naturalnie sprawy, że to z powodów uczuciowych wkładam każdego ranka tę zardzewiałą zbroję. Pod pozą nonkonformisty zaspokajałem pragnienie, by mieć wuja u boku, i rodzaj ubioru nie miał znaczenia. Gdyby Victor podarował mi frak, bez wątpienia nosiłbym go z takim samym nastawieniem. Gdy wiosną zajęcia dobiegły końca, odrzuciłem propozycję mego kolegi Zimmera, żebyśmy dzielili pokój w następnym roku. Dość go lubiłem (w rzeczywistości był moim najlepszym kumplem), ale po czterech latach burs i akademików nie oparłem się pokusie mieszkania-saoiemu. Znalazłem sobie kąt na Sto Dwunastej Ulicy się tam piętnastego czerwca, przyby wszy z torbami na miejsce tuż przed dwoma rosłymi mężczyznami, którzy wtaszczyli siedemdziesiąt dwa kartony wujowskich .książek, od dziewięciu miesięcy oczekujących w przechowalni. Była to kawalerka na czwartym piętrze dużej kamienicy z windą: jeden pokój średniej wielkości z aneksem kuchennym od południowego wschodu, garderoba, łazienka i para okien, które wychodziły na alejkę. Na parapecie tłukły się i gruchały gołębie, a na chodniku pod murem stało sześć sfatygowanych pojemników na śmiecie. Mieszkanie było ciemne, przesycone szarością i nawet w najsłonecz-niejszą pogodę łowiło jedynie skąpe światło. Z początku mnie mroziło; odczuwałem lekki strach przed życiem na własną rękę, ale wkrótce dokonałem pewnego odkrycia, które pozwoliło mi zapałać żywszym uczuciem do nowego miejsca i zadomowić się w nim. Wydarzyło się to wieczorem drugiego lub trzeciego dnia: całkiem przypadkowo stanąłem między dwoma oknami, patrząc pod ostrym kątem przez lewe. Pobiegłem spojrzeniem w bok i nagle dostrzegłem odstęp między budynkami naprzeciwko. Patrzyłem na Broad-way, na najmniejszy, ścieśniony skrawek Broadwayu, a wyjątkowość sytuacji polegała na tym, że całą widzianą przeze mnie przestrzeń wypełniał neon, pochód rozjarzonych niebieskich i różowych liter, które układały się w dwa słowa: „Księżycowy Pałac". Zorientowałem się, że to szyld chińskiej restatiracji przy następnej przecznicy, ale siła, z jaką natarły na mnie te słowa, wyrugowała wszelkie praktyczne powiązania i skojarzenia. To były magiczne litery, wisiały w mroku jak przekaz z samego nieba. Księżycowy Pałac. Natychmiast pomyślałem o wuju Victorze i jego zespole i w tej jednej irracjonalnej chwili odstąpił ode mnie strach. Nigdy w życiu nie doświadczyłem czegoś równie nagłego i przemożnego. Nagi i niechlujny pokój przemienił się w miejsce pełne duchowości, w punkt przecinania się dziwnych omenów i tajemniczych, nieodpartych zdarzeń. Patrzyłem uparcie na neon i z wolna zrozumiałem, że trafiłem pod właściwy adres, że to małe mieszkanie jest miejscem, w którym powinienem żyć. Lato spędziłem pracując na pół etatu w księgarni, chodząc do kina oraz zakochując się i odkochując w dziewczynie imieniem Cynthia, której twarz dawno zatarła się w mojej pamięci. Coraz lepiej czułem się w nowym mieszkaniu i gdy jesienią rozpoczęły się zajęcia, rzuciłem się w szaleńczy wir nocnych pijatyk z Zimmerem i kolegami, sercowych uniesień oraz długich okresów zaklętego milczenia, czytania i nauki. Znacznie później, gdy spojrzałem na to z perspektywy lat, dotarło do mnie, jak owocny był to czas. Następnie skończyłem dwadzieścia lat i kilka tygodni później dostałem długi, bełkotliwy list od wuja Victora, napisany ołówkiem na odwrocie żółtych zamówień na encyklopedię Humboldta. Z tego, co zdołałem się zorientować, dla Księżyców nastały ciężkie czasy i po długim paśmie niepowodzeń (zerwane kontrakty, przebite opony na trasie, saksofonista zamalowany przez pijaka w nos) zespół w końcu się rozpadł. Od listopada wuj mieszkał w Boise w stanie Idaho, gdzie znalazł dorywczą pracę jako domokrążny sprzedawca encyklopedii. Ale sprawy nie układały się po jego myśli i po raz pierwszy w ciągu tych wszystkich lat, od kiedy znałem Victora, usłyszałem nutę rezygnacji w jego słowach. „Klarnet zastawiony w lombardzie - napisał. - Na koncie bankowym ani grosza, a mieszkańcy Boise nie czytują encyklopedii". Wysłałem wujowi pieniądze przekazem telegraficznym, następnie puściłem depeszę, nakłaniając go do przyjazdu do Nowego Jorku. Kilka dni później nadeszła odpowiedź z podziękowaniem za pomoc. Victor napisał, że do końca tygodnia uporządkuje swoje sprawy i przybędzie pierwszym autobusem. Obliczyłem, że zjawi się we wtorek, środę najpóźniej. Ale środa minęła, a on się nie pokazał. Wysłałem drugi telegram, lecz odpowiedzi nie było. W głowie roiły mi się niezliczone tragedie. Wyobrażałem sobie wszystko, co tylko może się przydarzyć człowiekowi między Boise a Nowym Jorkiem, i tak oto amerykański kontynent przemienił się w wielką strefę zagrożenia, koszmar pełen pułapek, niebezpieczeństw i labiryntów. Próbowałem odszukać właściciela domu, w którym wuj wynajmował pokój, ale bez powodzenia. Ostatecznie zatelefonowałem na policję w Boise. Szczegółowo przedstawiłem moją sprawę sierżantowi nazwiskiem Neil Armstrong. Nazajutrz sierżant oddzwo-nił z wiadomością. Wuja Victora znaleziono w pokoju na Dwunastej Ulicy Północnej - siedział zgarbiony na krześle, ubrany w płaszcz, z na wpół złożonym klarnetem w zastygłych palcach prawej dłoni. Przy drzwiach stały dwie spakowane walizki. Przeszukano pokój, ale władze nie dopatrzyły się żadnych śladów przestępstwa. Wedle wstępnego raportu lekarza sądowego przyczyną zgonu był najprawdopodobniej zawał serca. „Życie nas nie pieści, młody człowieku - skwitował sierżant. - Bardzo mi przykro". Nazajutrz poleciałem samolotem na zachód, by załatwić formalności. W kostnicy zidentyfikowałem wuja, spłaciłem jego długi, podpisałem dokumenty i druczki oraz zleciłem przewóz ciała do Chicago. Pracownik zakładu pogrzebowego w Boise był zrozpaczony stanem zwłok. Przez niemal tydzień rozkładały się w wynajętym pokoju, więc niewiele już można było z nimi zrobić. „Na pana miejscu — ostrzegł — cudu bym się nie spodziewał". Załatwiłem telefonicznie pogrzeb, skontaktowałem się z kilkoma przyjaciółmi Victora (Howie'em Dunnem, saksofonistą ze złamanym nosem i paroma byłymi uczniami), bez przekonania spróbowałem odnaleźć Dorę (ani śladu), po czym wróciłem z trumną do Chicago. Victor spoczął obok mojej matki. Niebo zasypywało nas kroplami deszczu, kiedy tak staliśmy i patrzyliśmy, jak nasz przyjaciel niknie w ziemi. Potem pojechaliśmy do domu Howie'ego Dunna na North Side, gdzie jego żona przygotowała skromną stypę, złożoną z zimnych mięs i gorącej zupy. Płakałem bez przerwy od czterech godzin, a u Dunnów łyknąłem szybko wraz z jedzeniem pięć czy sześć podwójnych bourbonów. Alkohol mnie pokrzepił i po jakiejś godzinie zacząłem głośno śpiewać piosenki. Howie akompaniował mi na fortepianie i na moment zrobiło się gwarno. Naraz zwymiotowałem na podłogę i czar prysł. O szóstej pożegnałem się ze wszystkimi i wyszedłem chwiejnym krokiem na deszcz. Włóczyłem się bez celu dwie albo trzy godziny, znów zwymiotowałem na czyjś próg, po czym napotkałem chudą, szarooką prostytutkę imieniem Agnes, która stała pod parasolką na oświetlonej neonami ulicy. Poszedłem z nią do pokoju w hotelu Eldorado, wygłosiłem krótki wykład o poezji Waltera Raleigh, następnie śpiewałem kołysanki, a ona się rozebrała i rozłożyła nogi. Nazwała mnie wariatem, ale dałem jej sto dolarów, więc zgodziła się spędzić ze mną noc. Źle jednak spałem i o czwartej nad ranem wyślizgnąłem się z łóżka, włożyłem mokre wciąż ubranie i pojechałem taksówką na lotnisko. 0 dziesiątej rano byłem z powrotem w Nowym Jorku. W ostatecznym rozrachunku problemem nie był smutek. Smutek był może pierwszą przyczyną, ale wkrótce ustąpił czemuś innemu - bardziej namacalnemu, bardziej wymiernemu w skutkach, zgubniej szemu w swym działaniu. W ruch poszedł cały łańcuch sił 1 w pewnym momencie zacząłem się słaniać, latać wokół własnej osi po coraz większym okręgu, aż wreszcie wypadłem z orbity. Rzecz w tym, że moja sytuacja finansowa była coraz gorsza. Zdawałem sobie z tego sprawę od pewnego czasu, ale jak dotąd niebezpieczeństwo ledwie majaczyło w oddali, więc nie poświęciłem mu choćby chwili zastanowienia. Jednak w wyniku śmierci wuja wydałem w tych okropnych dniach parę tysięcy dolarów i tak oto szlag trafił zasoby, które miały mnie przeprowadzić bezpiecznie przez studia. Uświadomiłem sobie, że nie dotrwam do końca, jeżeli nie zrobię czegoś, by pozyskać pieniądze. Policzyłem, że jeżeli będę wydawał w dotychczasowym tempie, moje oszczędności skończą się w listopadzie ostatniego roku studiów. A policzyłem wszystko co do grosza. Pierwszą myślą było rzucić naukę, ale po dniu czy dwóch zastanowienia nie zdecydowałem się na ten krok. Przyrzekłem wujowi, że skończę studia, a ponieważ już go nie było, nie mógł przystać na zmianę mych planów, uznałem więc, że nie wolno mi złamać danego słowa. Do tego dochodziła kwestia poboru do wojska. Jeżeli rzuciłbym uczelnię, cofnęliby mi odroczenie, a nie uśmiechała mi się bohaterska śmierć w azjatyckiej dżungli. Pozostanę więc w Nowym Jorku, zdecydowałem, i będę się dalej uczył na Columbii. To była słuszna decyzja, tak właśnie należało zrobić. Sądziłem, że po tym obiecującym początku nietrudno mi już będzie postępować rozsądnie. Ludzie w mojej sytuacji mają przecież najrozmaitsze ewentualności do wyboru — stypendia, pożyczki, nauka połączona z zarobkowaniem - ale kiedy zacząłem się nad nimi zastanawiać, zdjęła mnie ohyda. Była to nagła, mimowolna reakcja, gwałtowny napad nudności. Uświadomiłem sobie, że nie chcę mieć z tym nic wspólnego, zatem wszystko odrzuciłem - stanowczo, z pogardą, zdając sobie w pełni sprawę, że właśnie pogrzebałem jedyną nadzieję na uniknięcie tarapatów. W istocie od tej chwili nie uczyniłem nic, by się ratować, nie kiwnąłem nawet palcem. Bóg raczy wiedzieć, dlaczego tak się zachowałem. W owym czasie wymyślałem niezliczone uzasadnienia, ale rzecz sprowadzała się chyba do rozpaczy. Gdyż byłem w rozpaczy i obolały od wielkiego wstrząsu poczułem, że konieczny jest drastyczny czyn. Chciałem plunąć na świat, zdobyć się na najdziwniejszą rzecz pod słońcem, i Z zapałem i idealizmem młodego człowieka, który zbyt wiele myśli ] i zbyt wiele czyta książek, uznałem, że nie powinienem robić nic: j moim czynem będzie nieustępliwa odmowa jakiegokolwiek działa-! nią. Nihilizm podniesiony do rangi wypowiedzi artystycznej. Prze-'<. mienię swe życie w dzieło sztuki, poświęcę się dla tak przecudow-nych paradoksów, że z każdym oddechem będę się rozkoszowa mym przeznaczeniem. Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazy wały na całkowite zaćmienie i gdy tak po omacku szukałem nowe interpretacji, z wolna wabił mnie obraz mroku, pociągał prostot; i brakiem desenia. Nie zrobię nic, by udaremnić nieuchronne, al też nie wybiegnę mu naprzeciw. Jeżeli jeszcze przez chwilę życi ibędzie biegło,Jak dotąd - tym lepiej. Będę cierpliwy, będę si Jtrzymał.; Rzecz w tym, że zwyczajnie wiedziałem, co mnie cźefó a czy wydarzy się to dziś czy jutro, nie miało znaczenia, bo tak czy owak się wydarzy. Całkowite zaćmienie. Bestia została ukatrupiona, wróżba wywiedziona z jej wnętrzności. Księżyc przesłoni słońce i wtedy zniknę. Będę spłukany, będę wrakiem człowieka bez grosza przy duszy. Właśnie wtedy zacząłem czytać książki wuja. Dwa tygodnie po pogrzebie wybrałem sobie na chybił trafił jeden z kartonów, starannie rozciąłem nożykiem taśmę i pochłonąłem wszystko, co znalazłem w środku. Była to dziwna mieszanina, spakowana bez wyraźnego porządku czy intencji. W pudle mieściły się powieści i sztuki teatralne, książki historyczne i podróżnicze, przewodniki szachowe i kryminały, science fiction i dzieła filozoficzne - absolutny chaos piśmienniczy. Nie robiło mi to jednak różnicy. Każdą książkę czytałem do końca i powstrzymywałem się przed formułowaniem ocen. Dla mnie każda była warta tyle samo co inne, każde zdanie składało się z odpowiedniej liczby słów, każde słowo znajdowało się w odpowiednim miejscu. Tak właśnie opłakiwałem wuja Victora. Jeden za drugim otwierałem kartony, jedną za drugą czytałem książki. Takie zadanie sobie postawiłem i zamierzałem w nim wytrwać do upadłego. Kolejne pudła kryły zbieraninę podobnie jak pierwsze, misz-masz literatury wysokich i niskich lotów, pliki efemeryd powtykane między klasykę, zaczytane paperbacki wciśnięte między wydania w twardych okładkach, szmira w jednym szeregu z Donnę'em i Tołstojem. Wuj Victor nie uporządkował swej biblioteki wedle żadnej systematyki. Ilekroć kupował nową książkę, stawiał ją na półce obok nabytej poprzednio i tak po trochu rzędy się wydłużały, zabierając z upływem lat coraz więcej miejsca. W tym właśnie szyku książki trafiły do pudeł. Tylko chronologia się zachowała, kolejność była nienaruszona przez zaniechanie. Uznałem to za idealny porządek. Ilekroć otwierałem następny karton, wkraczałem w nowy wycinek życia mego wuja, zamknięte pasmo dni, tygodni lub miesięcy, i znajdowałem pociechę w myśli, że zajmuję tę samą przestrzeń umysłową, którą niegdyś zajmował Victor - że czytam te same słowa, przeżywam te same historie, być może formułuję te same myśli. Było niemal tak, jak gdybym podążał tropem dawnego podróżnika, postępując jego śladem z czasów, gdy wypuścił się on na dziewicze terytorium, skierował na zachód wraz z ruchem słońca, podążał za światłem aż do całkowitego zgaśnięcia. Ponieważ kartony nie były ponumerowane ani oznaczone, nigdy nie wiedziałem, w jaki okres życia mego wuja wkraczam. Wędrówka składała się zatem dyskretnych, urywkowych wypadów. Z B