5707
Szczegóły |
Tytuł |
5707 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
5707 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 5707 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
5707 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Robert Wagner
ZABIJCIE ICH WSZYSTKICH
Wszystkie opisane w powie�ci wydarzenia mia�y lub dopiero b�d� mia�y miejsce w
rzeczywisto�ci. Jakiekolwiek podobie�stwo do wyst�puj�cych w niej miejsc,
postaci oraz zdarze� jest przez autora celowe oraz jak najbardziej zamierzone.
Sprawd� czy nie ma nowszej wersji powie�ci pod adresem:
www.robertwagner.prv.pl
LICENCJA
Powie�� "Zabijcie ich wszystkich" w poni�szej postaci jest free. Oznacza to, �e
autor wyra�a swoj� zgod� na jej dalsze powielanie, kopiowanie, drukowanie,
przesy�anie drog� elektroniczn� oraz wszelkie inne rozpowszechnianie, pod
warunkiem nie pobierania za ni� �adnych op�at!
Na wykorzystywanie jej do innych cel�w autor nie wyra�a swojej zgody.
Jednocze�nie autor nie bierze na siebie �adnej odpowiedzialno�ci za ewentualne
z�e wra�enia, ura�one uczucia, obra�one warto�ci oraz inne negatywne czynniki w
tym nawet te, mog�ce wyst�pi� dopiero po jej przeczytaniu.
Uwaga! W �adnym wypadku nie powinni czyta� jej; mi�o�nicy Zwierz�t, pacyfi�ci,
ekolodzy, wegetarianie oraz osoby o sk�onno�ciach samob�jczych.
Ponadto autor ze swej strony gwarantuje, �e poni�szy plik pt. "Zabijcie ich
wszystkich" nie zawiera �adnych wirus�w ani te� innych szkodliwych program�w.
Je�eli jeste� nadwra�liwy lub nie akceptujesz powy�szych warunk�w - �egnaj i
nie wracaj!
Je�li akceptujesz je - smacznego!
Robert Wagner
Ksi��ka ta po�wi�cona jest wszystkim kochaj�cym wolno��.
Przede wszystkim za�,
Bezdomnym i W��cz�gom rasy bia�ej.
"Jeszcze nigdy tak wielu,
nie zawdzi�cza�o tak wiele,
tak niewielu."
Grubas z cygarem
* PROLOG *
Coata - PERU 17 czerwca 2003
Dwuko�owy, ci�gni�ty przez dwie chude lamy w�z wykona� sw�j ostatni, konwulsyjny
podskok na brukowanej polnymi kamieniami drodze ostatecznie zatrzymuj�c si� w
jakiej� g��bszej koleinie. Silny, coraz bardziej wzmagaj�cy si� wiatr, w
mgnieniu oka upora� si� z ob�okiem kurzu, kt�ry wzbi�o moje poruszenie przy
wysiadaniu. Py� podr�ny, kt�ry przez ostatnich dwadzie�cia kilometr�w zbiera�
si� i osiada� we wszystkich dost�pnych zakamarkach ubrania oraz mojego skromnego
ekwipunku, teraz w jednej chwili wzni�s� si� i ulecia�.
C�, tak ju� jest. Ledwie tylko cz�owiek si� do czego� przyzwyczai a ju� tego
czego� nie ma.
-�ycie jest wredne. - z niech�ci� stwierdzi�em w my�lach z trudem prostuj�c
zdr�twia�e z zimna ko�ci.
Cz�owiek, kt�ry mnie podwi�z� na to bezludne, zimne i wichrowe zadupie trzyma�
r�k� wyci�gni�t� w jakiej� nieokre�lonej nadziei. W ko�cu, po kr�tkim namy�le
przybi�em mu pi�tk�, aby ostatecznie sp�awi� wie�niaka. Ten, zdegustowanym
wzrokiem popatrza� na mnie przez chwil�, po czym kieruj�c si� w stron�
pobliskiego targu wreszcie pojecha� sobie w choler�. Chyba dotar�o do niego, �e
gdybym mia� na autobus lub samolot, to nie �apa�bym go na �ebka. Zreszt�
niewa�ne. Rozmasowa�em sztywne z zimna r�ce i niezdarnie zarzucaj�c plecak na
skostnia�y grzbiet wyruszy�em �wawo w stron� widocznych nieopodal zabudowa�.
By�o wysoko, zimno i d�� suchy do cna przenikliwy wiatr. Wia� ju� sobie od
jakiego� czasu a obecnie z ka�d� chwil� w coraz wi�kszym stopniu przybiera� na
swej sile. Mia�o by� inaczej, zupe�nie inaczej i dlatego czu�em si� cholernie
zawiedziony. Ameryka Po�udniowa zawsze kojarzy�a mi si� z ciep�em, palmami oraz
br�zowymi dziewczynami o po�udniowych temperamentach. Tymczasem, tam gdzie
maszerowa�em nie by�o palm w og�le a widoczna w oddali mie�cina przejawia�a
temperament, co najwy�ej pogr��onego w �pi�czce ��wia.
Id�c przed siebie tak szybko jak tylko pozwala�y na to zesztywnia�e nogi,
stosunkowo pr�dko si� do nich zbli�a�em. Wkr�tce min��em jakiego� odpornego na
zimno cz�owieka, kt�ry siedzia� na kamiennym progu jakiego� domu i patrza�
beznami�tnym wzrokiem gdzie� przed siebie. Cz�owiek ten to musia� by� prawdziwy
twardziel z g�r. Odziany by� jedynie w co� przypominaj�cego podarty koc
narzucony na nagie ramiona. Pr�cz koca posiada� te� pomi�ty kapelusz zsuni�ty
g��boko na oczy i jakie� sanda�y. Poza nim nie wida� by�o nikogo. Wiocha
wygl�da�a na kompletnie wymar��.
Twardziel nawet nie spojrza� na mnie, kiedy go mija�em. Wywnioskowa�em, �e albo
�pi albo co bardziej prawdopodobne, zamarz� ju� jaki� czas temu. Nawet bowiem
nie drgn��, kiedy w ciszy przerywanej jedynie przez wyj�cy w g�rach wiatr
przechodzi�em tu� obok niego.
-No i gdzie jest to s�oneczko, kurwa? - westchn��em sam do siebie spogl�daj�c
nerwowo na zegarek.
By�o dok�adnie po�udnie. Je�li to mia�a by� najcieplejsza pora dnia to znaczy,
�e najwy�sza pora wynosi� si� st�d w choler�, zanim sko�cz� jak on, w jakim�
mro�nym letargu. Tutaj nawet psy nie szczeka�y. One zapewne powymarza�y ju�
dawno. Nie, �ebym t�skni� za nimi, sk�d. Nienawidz� ps�w w r�wnym stopniu jak
mnie one, ale brak ich radosnego szczekania na m�j widok i przyjaznych szcz�k
k�api�cych w okolicach nogawek, by� zgo�a zastanawiaj�cy.
-C�, przynajmniej zaoszcz�dz� na bateriach. - pomy�la�em na powr�t chowaj�c do
kieszeni mojego najlepszego przyjaciela ps�w.
Przyjaciel jest zabronionym w wi�kszo�ci kraj�w Europy urz�dzeniem na
ultrad�wi�ki. Odk�d go naby�em, jeszcze gdzie� w Szwajcarii, moje �ycie w��cz�gi
nabra�o zupe�nie innej barwy. Sta�o si� bardziej kolorowe a kolory ja�niejsze.
Potraktowany przyjacielem czworon�g wpada� w przera�liwy skowyt i natychmiast
mia� ochot� zesra� si� ze strachu, co nierzadko czyni�. Uwielbiam patrze� jak
agresywne wobec obcych bydl� w u�amku sekundy robi fiko�ki z przera�enia i wieje
tak, �e podwini�ty ogon ledwie nad��a za obijaj�cym si� o wszystkie kraw�niki i
przeszkody w�a�cicielem. Przyjaciel dzia�a w r�wnym stopniu wobec wiejskich
kundli jak i policyjnych doberman�w czy owczark�w sprawiedliwie zamieniaj�c im
m�zg w papk�, dlatego go uwielbiam a on jest niemal wsz�dzie nielegalny.
Widok o�owianego nieba, kt�re dodatkowo ciemnia�o z ka�d� minut� coraz bardziej,
kurczy� moje i tak skromne zapasy optymizmu. Id�c w coraz bardziej ponurym
nastroju w pewnej chwili w mojej g�owie rozleg�y si� tryumfalne fanfary. Oto,
bowiem na horyzoncie pojawi� si� budynek z wydrapanym na �cianie cudownym
s�owem: BAR.
Nareszcie. Ciep�a kawa, co� do �arcia i co najwa�niejsze, cztery chroni�ce przed
przykrym wiatrem �ciany.
-�ycie jest wspania�e! - oznajmi�em na g�os milcz�cemu wszech�wiatowi.
Przy�pieszy�em odrobin� kroku w obawie, �e je�eli b�d� si� oci�ga� lub cho�by
tylko mrugn� okiem, oaza zniknie natychmiast oraz bezpowrotnie. Ju� po kilku
minutach znalaz�em si� w cieplutkim, zat�oczonym, aczkolwiek dziwnie pachn�cym
wn�trzu. Chrzani� zapach. Dotychczasowe �ycie w brutalny spos�b nauczy�o mnie,
�e lepszy ciep�y smrodek ni�li zimny ch�odek. A to by�o w�a�nie to. Pr�dko wi�c
znalaz�em sobie wolne krzese�ko i w oczekiwaniu na barmana zapali�em papierosa.
Kto� �yczliwy ju� mnie kiedy� ostrzega�, aby uwa�a� z paleniem na tych
wysoko�ciach ale w najgorszych snach nie by�em przygotowany na to, co nast�pi�o.
Ju� po pierwszym, p�ytkim zaci�gni�ciu si� camelem przed oczami pojawi�a si�
natychmiastowa ciemno��. Us�ysza�em jeszcze jak moja g�owa stuka czo�em w blat a
potem ju� niczego nie s�ysza�em.
Ockn��em si� po kwadransie. Pierwszym odczuciem by�o to, �e twarz mam mokr�. Jak
si� wkr�tce okaza�o odczucie by�o prawid�owe. Twarz namok�a, kiedy kto� j� obla�
szklank� lodowatej wody. By� to barman. Ocieraj�c powieki zauwa�y�em mimochodem,
�e on r�wnie� by� ubrany w dziwny, workowaty str�j. Skorzysta�em, wi�c z okazji
naszego spotkania i ocieraj�c twarz r�kawem z�o�y�em zam�wienie; du�a czarna
kawa i co� gor�cego do jedzenia. Kiedy ju� sobie poszed� rozejrza�em si� po
wn�trzu.
Tajemnica zagini�cia mieszka�c�w nareszcie wyja�ni�a si�. Wygl�da�o bowiem na
to, �e w tym lokum obecni byli wszyscy. Oni r�wnie� byli dziwnie ubrani.
-To pewnie jaka� lokalna moda. - pomy�la�em sobie podczas kiedy moje
samopoczucie b�yskawicznie poprawia�o si�.
Z ka�d� chwil� wraca�o czucie w zgrabia�ych d�oniach a i palce u n�g by�y na
swoim miejscu, co stwierdzi�em przebieraj�c nimi z rado�ci�.
Rozgl�daj�c si� dyskretnie po lokalu dostrzeg�em, �e przy s�siednim stoliku
siedzi jaki� nieogolony go�� pod czterdziestk�. Zwr�ci� moj� uwag� tym, �e jako
jedyny, opr�cz mnie oczywi�cie, ubrany by� normalnie. To znaczy nie mia� na
sobie podartego koca. Jego wygl�d w jednej chwili skojarzy� mi si� z sylwetk�
zimnego rewolwerowca z Dzikiego Zachodu. Z�ego rewolwerowca. Takiego z tych
naprawd� z�ych siej�cych smutek, strach i spustoszenie czarnych charakter�w.
Ponadto, go�� ten by� po prostu olbrzymem. Olbrzymem nie do przeoczenia. Garbi�c
si� przy stoliku, kt�ry przy nim wygl�da� jakby go przemoc� wyrwano z domku
Barbie, siedzia� mocno pochylony nad swym piwem i patrza� nienawistnym wzrokiem
gdzie� na zewn�trz. Facet mia� spojrzenie. To ten jego okrutny wzrok w�a�nie,
zdawa� si� chyba wyja�nia� przyczyn� pustki panuj�cej przy jego stoliku, kt�ry
jako jedyny by�, bowiem wolny. Poza tym, opr�cz mnie by� jedynym bia�ym w barze.
Po kr�tkiej chwili postanowi�em nie przygl�da� mu si� d�u�ej z obawy, �e w ko�cu
to zauwa�y. A jak ju� zauwa�y z pewno�ci� wyci�gnie colta i zgin� marnie na tym
zadupiu a na moim grobie kto� p�niej wyskrobie, �e umar�em, poniewa� wtyka�em
nos w nie swoje sprawy. Odwr�ci�em zatem g�ow� obserwuj�c reszt� baru.
Przy moim stoliku nie by�o pustki. O nie. Opr�cz mnie siedzia�a przy nim ca�a
miejscowa rodzina oraz ich brzydki do niemo�liwo�ci, lecz spokojny pies. Jedli z
milcz�cym zapa�em co� podejrzanego zapatrzeni bez reszty w swe talerze. Sam wi�c
r�wnie� rozejrza�em si� za barmanem, kt�ry chyba zapomnia� o mnie ju� na dobre.
Po kwadransie pojawi� si� nareszcie nios�c kaw�. By�a znakomita. Nie zwa�aj�c na
gor�co wypi�em j� zach�annie, niemal jednym haustem i natychmiast odzyska�em
utracon� ch�� do �ycia. Ju� po nast�pnym kwadransie by�o r�wnie� �arcie. Zanim
barman zd��y� si� odwr�ci� zam�wi�em tak�e drug� kaw�.
Do dzisiaj nie wiem, co takiego w�wczas zjad�em. Kota, szczura czy mo�e w�a
albo kreta, ale to nieistotne, poniewa� owo jedzenie by�o gor�ce. Gor�ce a wi�c
dobre i tylko to pami�tam.
Ju� po posi�ku, z pe�nym �o��dkiem, z kt�rego na ca�e moje cia�o rozchodzi�o si�
przyjemne, b�ogie ciepe�ko zaryzykowa�em kolejnego papierosa. Tym razem wszystko
posz�o znacznie lepiej. Pr�cz lekkich zawrot�w g�owy wszystko by�o ok.
Zap�aci�em barmanowi, doko�czy�em na spokojnie swoj� drug� kaw� i ju� wsta�em z
zamiarem wyruszenia w dalsz� drog�, lecz widok, jaki dostrzeg�em za oknem
powstrzyma� mnie w miejscu nagle niczym kotwica.
Brukowan� ulic�, niemal poziomo kroczy� jaki� siny z zimna cz�owiek. Kiedy si�
zbli�y� natychmiast rozpozna�em w nim owego zahartowanego twardziela w
sanda�ach. W chwili obecnej cz�owiek ten ca�ym swym cia�em walczy� jedynie o
zachowanie r�wnowagi. Wicher sw� si�� niemal przygniata� go do ziemi nieustannie
znosz�c z obranego kursu. Kolejny stereotyp run��. Okazuje si�, �e sztormy
wyst�puj� nie tylko na morzu. Po jakim� czasie ten dzielny cz�owiek o �elaznej
woli, �api�c r�wnowag� wypu�ci� z r�k sw�j kapelusz i zdo�a� jakim� niepoj�tym
cudem pokona� wiatr docieraj�c do progu swojego domu, co wszyscy obserwuj�cy
jego zmagania przyj�li z g�o�n� ulg�. Matki szlochaj�c z cicha mocniej
przycisn�y niemowl�ta do piersi, barman z uznaniem splun�� na pod�og� a silni
m�czy�ni zapalili papierosy. Ja r�wnie� nie by�em wyj�tkiem. Pokr�ci�em g�ow� w
uznaniu wyczynu owego jegomo�cia, po czym jednog�o�nie postanowi�em od�o�y�
dalsz� podr� do jutra.
Powr�ci�em do swojego stolika. Ponownie wrzuci�em pod niego sw�j plecak i
zam�wi�em piwo. W ko�cu co� tak atrakcyjnego jak autostop przez to kamieniste
pustkowie, spokojnie mo�e zaczeka� na nieco lepsz� pogod�. Dzie� w t� czy w
tamt� i tak nie robi� mi �adnej r�nicy a tutaj by�a przynajmniej szansa na
sp�dzenie nocy w jako takim cieple. Poza tym, by� tu r�wnie� telewizor. Do
podobnych wniosk�w doszli chyba wszyscy pozostali, poniewa� a� do wieczora nie
zauwa�y�em aby kto� opu�ci� bar.
By�o ju� ciemno, na zewn�trz wicher ani my�la� si� uspokoi�, a ja ko�czy�em
trzecie piwo, gdy wszystko uleg�o radykalnej zmianie. Ale po kolei. W telewizji
sko�czy�y si� w�a�nie ostatnie wiadomo�ci i lecia� sobie jaki� program o UFO.
Rzecz by�a pe�na powtarzanych w k�ko niewyra�nych zdj��, na kt�rych pojawia�y
si� i lata�y migaj�ce �wiat�a, p�niej by�y nawet nie najgorszej jako�ci
animacje komputerowe a na sam koniec o ile mog�em zrozumie� z hiszpa�skiego,
jaka� mocno podenerwowana kobieta z Boliwii skar�y�a si� z b�lem w g�osie, �e
najpierw zosta�a przez Obcych uprowadzona i zgwa�cona a potem og�uszona i w
ko�cu wyskrobana. A na po�egnanie jak stwierdzi�a, Obcy dodatkowo jeszcze
wszczepili jej chipa w g�ow�. To by� naprawd� mocny program nie ma co.
Wnioskuj�c z min tubylc�w rzecz naprawd� trzyma�a ich w napi�ciu. Zupe�nie jak w
lokalnych, tysi�codcinkowych serialach.
Natomiast cz�owiekowi o nieogolonej twarzy reporta� o implantach nie przypad� do
gustu zupe�nie. W pewnej chwili bowiem, p�ynnym ruchem wydoby� spod stolika
jak�� nietypow� spluw�, p�niej starannie wycelowa�, po czym spokojnie wypali� w
odbiornik co sprawi�o zreszt�, �e ju� nigdy nie pozna�em dalszych los�w porwanej
boliwijskiej ofiary. Rzuci� przy tym po angielsku.
-Pieprzone bzdury.
Podwieszony pod sufitem telewizor w jednej chwili stopi� si� w bry�k� spalonego
plastiku i sypi�c iskrami run�� wraz ze swym uchwytem na ziemi�.
Zapad�a cisza. Ucich�y rozmowy i nikt si� nie rusza�. Barman przygl�da� mu si�
przez d�u�sz� chwil� z szeroko otwartymi ustami, po czym wyszepta� z
bezgraniczn� trwog�.
-El Diablo!
S�owa te zadzia�a�y niczym magiczne zakl�cie. Ca�y bar w jednej, kr�tkiej chwili
ca�kowicie opustosza�. Wybiegaj�cy t�um wpu�ci� nieco �wie�ego powietrza i to
akurat by�o zalet� tego zaj�cia. Jedyn�. Kiedy bowiem nieogolony podni�s� si� od
stolika i spojrza� w moj� stron� zacz��em szczerze �a�owa�, �e i mnie nie ma
wraz z pozosta�ymi gdzie� na zewn�trz. C� by�o robi�? Wtopi�em si� w krzese�ko
udaj�c, �e nie wida� mnie zupe�nie.
-Nie uciekasz? - zapyta�.
Obejrza�em si� za siebie usi�uj�c szybko co� wymy�li�. Poza niespokojnymi oczami
barmana, kt�re pojawi�y si� na moment ponad blatem w barze nie by�o nikogo.
-Eee... tego... ja chyba nie musz�?
Uni�s� pytaj�co brew.
-Je�li chodzi o ocen� miejscowych program�w telewizyjnych to w pe�ni si� z tob�
zgadzam. - odpar�em gorliwie potakuj�c g�ow�. - Poza tym jestem przyja�nie
nastawiony do ca�ego �wiata. Nies�ychanie przyja�nie. Kocham wolno��, przyrod�,
tych wszystkich ludzi...
-�e co?
-Tego... hm, je�li nie liczy� pewnego namolnego komornika, ja w og�le nie mam
wrog�w. Ty, zupe�nie nie wygl�dasz mi na komornika. Dlaczego wi�c mia�bym
ucieka�? - pospiesznie doda�em maj�c nadziej�, �e moja odpowied� by�a dobr�
odpowiedzi�.
Skrzywi� si�, co by�o chyba u�miechem i zapyta�.
-Wi�c co ty tutaj robisz?
-Jad� sobie. - wskaza�em r�k� z po�udnia na p�noc. - Stamt�d, tam.
-Dziwnie gadasz. Sk�d pochodzisz?
-Z Europy.
-Dok�d zmierzasz?
-No c�. Wyruszy�em sobie z Argentyny. P�niej jecha�em przez Chile a teraz
jestem tu. Pragn� dotrze� do Meksyku.
-Po co?
-Sam nie wiem.
-H�?
-Chyba dlatego, �e nie mam nic lepszego do roboty.
-A kiedy ju� dotrzesz do Meksyku?
-To wtedy si� zobaczy. - wzruszy�em ramionami. - Nie planuj� dalej jak
pojutrze. Du�o pyta� zadajesz.
-Pytam, bo skoro by�e� na po�udniu to by� mo�e ich widzia�e�. - wyja�ni� du�o
spokojniejszym tonem.
Podszed� do mojego stolika i po�o�y� na nim dwie wymi�te fotografie. Unios�em
niepewnie wzrok. Prze�o�y� bro� do drugiej r�ki, przypali� sobie papierosa i
zach�caj�co popchn�� fotografie bli�ej. Bez s�owa patrza� na mnie z wyczekuj�cym
spojrzeniem. Ostro�nie wzi��em do r�k podsuni�te zdj�cia.
Na pierwszej z nich widnia� dwudziestokilkuletni Murzyn trzymaj�cy w d�oniach
tabliczk� z siedmiocyfrowym numerem. Na tym samym zdj�ciu by�o te� jego uj�cie z
profilu, ale za to bez tabliczki. Druga fotografia by�a o wiele bardziej
interesuj�ca. Przedstawia�a mianowicie jakie� niewielkie, cz�ekokszta�tne
stworzenie o silnie pomarszczonym pysku, kt�ry niemal w ca�o�ci pokrywa�o g�ste,
siwe futro. Stworzenie stoj�c wyprostowane na tylnych �apach oparte by�o o
drzewo. Nie by�em tego ca�kiem pewny ale chyba przybra�o grymas b�d�cy parodi�
ludzkiego u�miechu. Oddaj�c fotografie w�a�cicielowi przecz�co pokr�ci�em g�ow�.
-Szukasz Yeti?
Pokiwa� g�ow� na boki.
-Wielkiej Stopy?
-To s� moi przyjaciele. - odpar� - Ten brodacz to jest profesor Harold
Williams. Ten drugi nazywa si� Theodor Stone.
-Aha.
-Obydwaj zagin�li w tych stronach. - mrukn��. - Ponad trzy lata temu.
-Zagin�li?
-Tak. Dok�adniej m�wi�c by�o to kilkaset mil na wsch�d st�d. W brazylijskiej
d�ungli.
-No tak. W d�ungli bardzo �atwo jest si� zgubi�.
-Oni nie zgubili si�. Zagin�li.
-Chyba nie bardzo rozumiem?
-Razem, brali�my udzia� w takiej ma�ej ekspedycji... - machn�� r�k� i poci�gn��
piwa.
Zmarzni�ci ludzie pojedynczo i grupkami z wolna powracali do baru. Nie�mia�o
zgromadzili si� w milczeniu pod przeciwleg�� �cian� sk�d ostro�nie obserwowali
nas. Widz�c ich zrobi�o mi si� r�wnie� nieco ra�niej. Zaryzykowa�em wi�c kolejne
pytanie.
-Szukali�cie w d�ungli z�ota?
-Sk�d�e? Z�oto mia�o jedynie by� zap�at�. Szukali�my UFO.
Tym razem to moja brew unios�a si� w g�r�.
-My�la�em, �e nie wierzysz w lataj�ce spodki. - zerkn��em wymownie na dymi�ce
szcz�tki telewizora.
Spojrza� na mnie badawczo. Bardzo badawczo. Szybko wi�c doda�em.
-No wiesz. Uprowadzenia, �wiat�a oraz inne interwencje Obcych.
-Jacy tam Obcy? - odpar� z lekcewa�eniem. - To s� ludzie. Tyle, �e pochodz� z
Marsa.
Moja druga brew pow�drowa�a w �lad za pierwsz� tylko troch� wy�ej.
-Czy to znaczy, �e ty ich rozr�niasz?
-To nie tak.
-A jak?
-To d�uga historia... - z rezygnacj� machn�� r�k�.
-I co z tego? - zapyta�em.
-Je�li jej nie poznasz w ca�o�ci i tak niczego nie zrozumiesz.
Z beznadziejn� rezygnacj� rzuci�em okiem na zewn�trz. Wicher turla� po ulicy
jakiego� psa.
-Wygl�da na to, �e przez jaki� czas jeszcze tu pozostan�. - westchn��em. -
Je�li wi�c chcesz, to wal. Mamy czas.
-Jeste� pewny, �e chcesz j� us�ysze�?
-Mhm. - potwierdzi�em.
-Ca��?
-W ko�cu jest nudno a to ty zgasi�e� telewizor. - odpar�em wzruszaj�c
ramionami.
-Jak chcesz. - stwierdzi�, po czym przysiad� si� na dobre.
�okciem str�ci� pust� butelk� na pod�og� i doda�.
-Ale najpierw zam�w jakie� piwo.
-Problemy z got�wk�? Rozumiem. - domy�li�em si� w jednej chwili.
-Sk�d? Jestem zamo�nym cz�owiekiem. - zaprotestowa� wyci�gaj�c na dow�d sw�j
portfel. - Nawet bardzo zamo�nym. S�k w tym, �e na tym zadupiu nie ma bankomat�w
a te miejscowe buraki nie honoruj� �adnych kart kredytowych.
M�wi�c to wbi� ci�kie spojrzenie w barmana, kt�ry natychmiast odwr�ci� si�
speszony i powr�ci� do sprz�tania z pod�ogi resztek po telewizorze. Wzi��em do
r�k podany, a w�a�ciwie wci�ni�ty mi w gar�� przez olbrzyma portfel. Rozchyli�em
go. Przed oczami mign�o mi tyle kart kredytowych i to w takich wersjach, �e ich
w�a�ciciel by�by witany wsz�dzie z szeroko otwartymi ramionami. Ludziom
posiadaj�cym takie karty, od�wierny kasyna w Monte Carlo automatycznie k�ania�
si� z g��bokiego przykl�ku. Pod warunkiem, rzecz jasna, �e karty s� autentyczne.
-Mam nadziej�, �e twoja opowie�� b�dzie warta tych paru piw jakie ci postawi�.
- rzuci�em bez przekonania.
-Sam najlepiej to ocenisz. Black. - przedstawi� si� wyci�gaj�c r�k�, po czym
zaraz doda� tonem, kt�ry chyba mia� wyja�ni� wszystko. - Przecie� gdybym chcia�
si� napi� za darmo, to nawet nie wstaj�c z krzes�a m�g�bym obrobi� t� parszyw�
nor�. - stwierdzi� pog�askuj�c czule swoj� bro�.
Ludzie pod �cian�, zupe�nie jak stado owiec poruszyli si� wszyscy naraz
niespokojnie.
-Fakt. - przyzna�em zerkaj�c ukradkiem na t� jego bro�.
Musia� zauwa�y� moje spojrzenie, poniewa� od razu doda�.
-To dezintegrator.
-No tak.
-Taka pami�tka po Marsjanach.
-Jasne.
Ku uciesze w��cznie ze mn� wszystkich, schowa� bro� do kabury, kabur� zas�oni�
po�� sk�rzanego p�aszcza a wtedy ja zam�wi�em piwo. Tym razem barman uwin�� si�
jak b�yskawica. Wygl�da�o to na jakie� czary, poniewa� zanim moja d�o� zd��y�a z
powrotem opa�� na stolik piwo sta�o ju� przed nami i to razem z czyst�
popielniczk�.
Cz�owiek o nazwisku Black rozpocz�� sw� opowie��, kt�r� ci�gn�� nast�pnie przez
trzy dni. Wichura, co prawda sko�czy�a si� ju� nast�pnego dnia, ale jego
historia tak mnie poch�on�a, �e z niecierpliwo�ci� czeka�em na kolejny jej
etap. Potem nast�pny, nast�pny i tak dalej. Ja sobie siedzia�em s�uchaj�c a on
opowiada�. I tak to trwa�o, a� j� ca�kiem sko�czy�. Te trzy dni min�y jak jeden
a my przez ten czas nawet na chwil� nie opu�cili�my baru. Jedz�c dziwne potrawy
i popijaj�c je czym pr�dzej piwem czas up�yn�� nam zadziwiaj�co szybko.
A oto, co mi opowiedzia�.
* CZʌ� PIERWSZA *
Albuquerque - New Mexico 28 lutego 1999
To by�o gor�ce, niedzielne popo�udnie. Jedno z najgor�tszych w tym miesi�cu. Na
nale��cej do starego Leo stacji benzynowej, zajmuj�cej strategiczne po�o�enie
tu� przy wylot�wce z miasta, Bobby Thompson tankowa� swojego thunderbirda.
Thunderbird, chocia� starszy od niego, doprowadzony by� ca�ymi tygodniami
ci�kiej pracy do wy�mienitego stanu. Siedem warstw czerwonego lakieru, jakie w
swoim czasie Bobby w�asnor�cznie na nim na�o�y�, robi�y swoje. W�z b�yszcza�,
bowiem w s�o�cu niczym nowiutki karton marlboro.
Sko�czy� nape�nia� zbiornik i w�a�nie mia� uda� si� zap�aci�, kiedy us�ysza�
strza�y dobiegaj�ce z budynku stacji. Kto� wewn�trz wystrzeli� trzykrotnie, po
czym na powr�t zapanowa�a cisza. Nie trwa�a jednak d�ugo. Zastanawiaj�c si� co
powinien zrobi�, czyli w kt�r� stron� si� wynosi�, uni�s� g�ow�. W tej samej
chwili dostrzeg� dw�ch facet�w wybiegaj�cych z budynku. Pierwszy, bia�y, na oko
czterdziestoletni bandzior o kwadratowej i pokrytej siatk� blizn twarzy, nie
przejmuj�c si� zupe�nie faktem istnienia drzwiczek wskoczy� do jego wozu wprost
na fotel pasa�era. Tu� za nim w kilku susach przybieg� drugi, czarny. Murzyn
jednym d�ugim skokiem a� spod nalewaka zainstalowa� si� od razu z ty�u.
B�d�c ju� tam wymierzy� Bobbiemu w pier� ze swojej ogromnej 45-tki, po czym
odezwa� si�.
-Ruszaj kole�.
-H�?
-W stron� Santa Fe. - ten wyja�ni� w odpowiedzi.
Bobby powoli od�o�y� w�a na miejsce. Nast�pnie obszed� w�z dooko�a, usiad� za
kierownic� i nie�piesznie zapali� silnik. Wk�adaj�c przeciws�oneczne okulary bez
s�owa pos�usznie ruszy� z miejsca. Po wyjechaniu na szos� w�z Bobbiego pr�dko
oddali� si� od miasta.
Jechali w milczeniu jakie� dziesi�� minut, zanim w ko�cu czarny odezwa� si� jako
pierwszy.
-Trzysta... pi��, siedem, dziewi��dziesi�t dolc�w, to prawie cztery paczki
stary, dwa kartony cameli, siedem czek�w no i karton tych, cholernych baton�w
"Per�a Teksasu". Kurwa, Hank! M�wi� ci, �e je�li nas kiedy� dorw� to nie przez
cholerne odciski palc�w czy w po�cigu. Sk�d. Wystarczy po prostu, �e p�jd�
tropem opakowa� po tych batonach. Kiedy ty w ko�cu sko�czysz �re� to g�wno?
Pos�uchaj kole�. - czarny nie doczekawszy si� od wsp�lnika �adnej odpowiedzi
zwr�ci� si� bezpo�rednio do Bobbiego. - Przez jaki� czas siedzieli�my z Hankiem
w Folsom i powiem ci, �e nawet w czasie tej wielkiej posuchy w
dziewi��dziesi�tym si�dmym, kiedy �atwiej by�o nasra� klawiszom do but�w ni�
wykombinowa� cho� odrobin� towaru on jak jaki� pierdolony angielski lord mia� co
niedziel� te swoje, jebane batony. Mo�esz to zrozumie�, cz�owieku?
Bobby przytakn�� mu w milczeniu g�ow�.
-Crystal mi je przynosi�a. Dobra by�a z niej dupa. Ca�kiem dobra. - przez
surow� jak pie� spr�chnia�ego drzewa twarz Hanka, przemkn�� wyraz nostalgii. -
Ale, czy mo�esz ju� przymkn�� dzi�b, Theo? Musimy si� zastanowi�. - cz�owiek o
imieniu Hank przybra� zatroskany wyraz twarzy, bowiem jego niskie czo�o
przeci�a g��boka niczym Wielki Kanion dodatkowa bruzda.
-Nad czym chcesz si�, a� tak bardzo zastanawia�? - Murzyn zupe�nie nie traci�
pogody ducha.
-Musimy si� wydosta� st�d, kurwa.
-Gdzie?
-Gdziekolwiek. Gdzie�.
-Gdzie�? Cz�owieku, przecie� si� wydostali�my. - Murzyn wzruszy� ramionami. -
Wydostali�my i jeste�my... gdzie�.
-Rozejrzyj si�. Gdzie jeste�my?
-Jak to gdzie? Daleko.
-Jeste�my na zadupiu, ot co. Na pieprzonej, pustej pustyni gdzie niczego nie ma
tylko jebana pustka a do Santa Fe zosta� jeszcze kurewny kawa� drogi. - wyja�ni�
zwi�le Murzynowi.
-Czy wy naprawd� my�licie, �e dotrzecie tam jad�c sobie mi�dzystan�wk� jak
gdyby nigdy nic? - wtr�ci� Bobby.
-Kurwa, Hank, s�ysza�e�? Mamy tu pana m�drego. - rzuci� z rozbawieniem czarny.
- A niby czemu nie, kole�? - zwr�ci� si� do Bobbiego.
-Tankuj� tam co jaki� czas...
-Co z tego?
-I wiem jak jest.
-A jak jest?
-Stary Leo wezwa� ju� pewnie gliny z ca�ego stanu i jest... nieciekawie.
-Stary Leo le�y w sraczu porz�dnie przywi�zany do kibla a telefon, kupi sobie
nowy. Ten nie by� kuloodporny. Masz nas za durni�w?
-To st�d te strza�y. - pomy�la� Bobby i stwierdzi� g�o�no. - Nie wiem ile za co
i od kiedy siedzieli�cie w Folsom, ale teraz jest dziewi��dziesi�ty dziewi�ty...
-Tak?
-Dzisiaj ka�dy dupek ma telefon w wozie. Od chwili waszego napadu na stacji
starego Leo by�o ju� pewnie z pi�tna�cie os�b. Stawiam sw�j w�z przeciw
orzechom, �e wszystkie mi�dzystan�wki s� zablokowane i to ju� od dawna.
Bobby m�wi�c to, nie zwalniaj�c zjecha� z drogi i wzbijaj�c chmur� kurzu
zag��bi� si� w pustyni�. Poniewa� zrobi� to przy pe�nej pr�dko�ci thunderbird
podskakiwa� na nier�wno�ciach jak oszala�y.
-Co robisz, kutasie!? - wrzasn�� Murzyn ponownie przyk�adaj�c mu do karku luf�
swojej broni. - Zatrzymaj w�z! Zatrzymaj go natychmiast!
Po przejechaniu rozp�dem jeszcze oko�o stu pi��dziesi�ciu jard�w auto w chmurze
kurzu pos�usznie znieruchomia�o.
-Co ty sobie kole�, kurwa my�lisz? - ci�gn�� Theo wysiadaj�c i mierz�c mu
pomi�dzy oczy ponad uniesion� boczn� szyb�. - Wiesz co sobie my�l�, Hank?
-Co?
-My�l�, �e powinni�my go po prostu zastrzeli� i sami uda� si� do Santa Fe.
Wy�a� dupku! - doda� woln� r�k� wyszarpuj�c Bobbiego za r�kaw koszulki na
zewn�trz.
-Robicie b��d...
-No dalej! Ruszaj si�! - czarny bole�nie d�gn�� go luf� w pier� popychaj�c
ty�em w stron� pobliskich wydm.
-Przymknij si� Theo na chwil� i daj pos�ucha�. - odezwa� si� Hank r�wnie�
wysiadaj�c.
Wysiad� i wpatrzony gdzie� w stron� mi�dzystan�wki podbieg� kilka krok�w
zatrzymuj�c si� na niewielkim, skalistym wzniesieniu. Wkr�tce da� si� ju�
ca�kiem wyra�nie s�ysze�, narastaj�cy z ka�d� chwil� d�wi�k policyjnych syren.
Po kolejnej chwili dwa radiowozy przemkn�y drog� z pe�n� pr�dko�ci� w stron�
Santa Fe.
-Kurwa. Co za pod�y syf. - westchn�� Hank.
Zapad�o milczenie. Po d�u�szej chwili bezceremonialnie przerwa� je Bobby.
-No to chyba tyle, je�li chodzi o wasz plan...
-Kurwa, stul wreszcie dzi�b! - Theo nerwowo przest�puj�c z nogi na nog�
ponownie wycelowa� pistolet w twarz Bobbiego.
-Theo, przymknij w ko�cu mord�! - ostro wtr�ci� Hank wytr�caj�c mu bro� z r�ki.
- Nasz przyjaciel jak na razie gada z sensem. - rzuci� do niego z nagan�. - Wi�c
co dalej, panie m�dry? - zwr�ci� si� do Bobbiego kiedy Murzyn ju� zupe�nie
zamilk�.
-A wi�c jak ju� m�wi�em droga odpada, panowie. Ale nie za�amujcie r�k.
Proponuj� wam zaszy� si� na pustyni i poczeka� w ukryciu jaki� czas...
-Jaki� czas?
-Co najmniej ze dwa dni.
-Dwa dni?
-Do czasu, a� si� sytuacja nieco uspokoi a dopiero potem, wyruszy� w dalsz�
drog�. - wyja�ni� cierpliwie. - Ob�awa i policyjne blokady potrwaj�, co najwy�ej
przez czterdzie�ci osiem godzin...
-I co dalej? - Hank spojrza� na niego wyczekuj�co.
-Potem gliniarze sobie odpuszcz�. Z grubsza, to by�oby na tyle.
-Mamy spa� na pustyni i zajada� pewnie w tym czasie grzechotniki, h�?
-Niezupe�nie.
-Co to znaczy, niezupe�nie?
-Mam tu niedaleko ca�kiem niez�� kryj�wk�.
-Kryj�wk�?
-Niedaleko?
-Wyposa�on� ponadto w �arcie na co najmniej miesi�c. Wydaje mi si� r�wnie�, �e
na miejscu b�dziemy mogli nieco spokojniej pogada�...
-Kim ty jeste� do cholery? Pustynia. Kryj�wka. - szydzi� Theo. - Kurwa, nie
mog� Hank. Kole� jest chyba jakim� przero�ni�tym skautem.
-Nie zrobi�em tej kryj�wki dla paru st�w, kilkunastu baton�w, paczek cameli czy
bezwarto�ciowych czek�w. - na�laduj�c piskliwy g�os Murzyna z�o�liwie odpar� mu
Bobby i odsuwaj�c na bok luf� 45-tki, kt�ra ponownie, natychmiast znalaz�a si�
tu� przy jego twarzy zaraz doda�. - Ale co by�cie powiedzieli na powiedzmy...
sze��set, siedemset tysi�cy. Siedemset kawa�k�w. - powt�rzy� dla lepszego
efektu. - W dodatku �yw� got�wk� w u�ywanych banknotach. Banknotach, kt�re mo�na
wydawa� od zaraz. - ponownie zrobi� efektown� pauz�.
-Nie przerywaj. - Hankowi z trudem, ale uda�o si� uzyska� na swej bezmy�lnie
surowej twarzy wyraz s�abej, ale jednak koncentracji.
-Doko�czymy t� rozmow� na miejscu. W ko�cu jest to tylko par� mil drogi. Aha, i
nie nazywam si� kole�. Mo�ecie m�wi� do mnie po prostu Bobby.
Drog� do kryj�wki przebyli w milczeniu. Na miejscu Bobby przedstawi� im sw�j
plan.
* * *
Cztery tygodnie p�niej
Albuquerque - New Mexico 4 kwietnia 1999
Chocia� wszystkie przygotowania by�y zako�czone ju� od ponad dw�ch miesi�cy,
Bobby Thompson d�ugo zwleka� z rozpocz�ciem napadu na mieszcz�c� si� w
Albuquerque fili� First National Bank. Obecnie wci�� targa�y nim powa�ne
w�tpliwo�ci dotycz�ce wsp�lnik�w. Pomimo setki razy obmy�lanych mo�liwo�ci,
niestety nijak nie m�g� wykona� tego skoku sam. Po raz tysi�czny wi�c analizowa�
sytuacj� i nadal nie m�g� ostatecznie zdecydowa� si�. To by� naprawd� du�y numer
a ci dwaj mogli jedynie co� w nim spieprzy�. I chocia� z ostro�no�ci nie
zapozna� ich ze wszystkimi szczeg�ami planu to zawsze istnia�a mo�liwo��, �e w
trakcie samej akcji sytuacja mo�e wymkn�� si� spod kontroli. Jego kontroli.
W ca�ym swoim dotychczasowym, trzydziestoletnim �yciu nie dane mu by�o zg��bi�
wszystkich tych prawniczo-s�dowo-wi�ziennych korowod�w tylko dlatego, �e nigdy
nie ufa� nikomu i a� do tej pory zawsze dzia�a� sam. Ale z drugiej strony tak
prawd� m�wi�c do tej pory by�y to tylko ma�e i g�wniane interesy. Ten skok
natomiast mia� by� czym� zupe�nie innym. Wyj�tkowym. Jedynym w swoim rodzaju,
unikalnym oraz ostatecznym. First National Bank w por�wnaniu z jego
dotychczasowymi osi�gni�ciami mia� by� czym� zupe�nie odmiennym. Planowa� ten
skok przez niemal dwa lata i w chwili obecnej nawet ju� nie dopuszcza� my�li o
tym, aby si� wycofa�. Du�a forsa oraz spora szansa na �ycie z odrobin� godno�ci
by�y ju� na to zbyt blisko. Jego wahania dotyczy�y tylko i wy��cznie wsp�lnik�w.
Przygotowania do napadu wysz�y ju� dawno z fazy planowania i obecnie ostatni�
rzecz� jakiej pragn�� by�o, aby szansa na lepsze �ycie mia�a mu przej�� ko�o
nosa tylko dlatego, �e planuj�c ca�o�� czego� nie przewidzia�. Po takim skoku
by�o niemal pewne, �e gliniarze go zidentyfikuj� ale akurat o to si� nie martwi�
w og�le. Z takim szmalem b�dzie si� m�g� urz�dzi� gdzie� daleko. Je�li b�dzie to
konieczne, nawet gdzie� za granic�.
Bobby Thompson pierwotnie swoje szanse na sukces ocenia� na jakie�
osiemdziesi�t, osiemdziesi�t pi�� procent. Kiedy dodatkowo przygotowa� jeszcze
ekstra niespodziank� dla gliniarzy szanse te, wed�ug jego oceny wzros�y nawet do
dziewi��dziesi�ciu. To ju� by�o zbyt du�o, aby si� wycofa� a jednocze�nie za
ma�o, aby mie� ca�kowit� pewno�� powodzenia. By�o tak, poniewa� nadal na wiele
rzeczy w og�le nie mia� najmniejszego wp�ywu. Na kamery umieszczone w banku oraz
ca�y zainstalowany w nim system alarmowy nie m�g� niczego poradzi�, poniewa� po
prostu nie zna� si� na tym wsp�czesnym, skomplikowanym, elektronicznym g�wnie.
Na to, czy akcj� policyjn� dowodzi� b�dzie t�pak czy te� jaki� bystry go��,
r�wnie� nie postawi�by z�amanego centa. Jedyne co m�g� zatem zrobi�, to
przygotowa� si� zar�wno na wypadek alarmu jak te� i �ebskiego przeciwnika. Tak
te� w�a�nie uczyni�, lecz to i tak nie zmieni�o faktu, �e ostateczny wynik skoku
nadal pozostawa� dla niego wielk� niewiadom�.
Sam pomys� napadu nasun�� mu si� pewnego dnia, kiedy przed dwoma laty dotar� do
Albuquerque. By�o to zaraz po jego pe�nej rozpaczy, po�piesznej ucieczce z
Nowego Jorku. Pewien interes w�wczas mu nie wypali�. Za lewe cz�ci samochodowe
w kt�re zainwestowa� czterdzie�ci pi�� tysi�cy, Latynosi pr�bowali mu zap�aci�
lewymi pieni�dzmi. Poza tym pe�nym smutku wydarzeniem w teczce, kt�r� podczas
transakcji od nich otrzyma�, opr�cz stu dwudziestu fa�szywych kawa�k�w by�a
r�wnie� bomba. Ta w odr�nieniu od pieni�dzy by�a najprawdziwsza w �wiecie.
Wr�czaj�c mu j� my�leli pewnie, �e to �wietny pomys�. Teczk� z bomb� w ostatniej
chwili wrzuci� im z powrotem do furgonetki. Latynosi wiali z niej drzwiami i
oknami tratuj�c si� nawzajem, lecz eksplozja w jednej chwili przemieni�a
furgonetk� z cz�ciami w dymi�c� kup� z�omu. Nie min�a nawet minuta a Latynosi
pozapadali si� bez �ladu gdzie� w portowych zakamarkach. W oddali s�ycha� ju�
by�o zbli�aj�ce si� wozy policyjne. Nie maj�c w�wczas innego wyj�cia r�wnie� da�
stamt�d nog� bezpowrotnie trac�c ca�y towar.
Po tej wpadce nie mia� w Nowym Jorku ju� nic wi�cej do roboty. Policja, szpicle
jak i Latynosi niezdrowo konkurowali o to, kto pierwszy go dopadnie. Ukrywa� si�
przez jaki� czas ale to nie by�o ju� to samo. Po miesi�cu �ycia jak zaszczuty
lis da� na dobre nog� z miasta. Postanowi� na zawsze wynie�� si� gdzie�, gdzie
�ycie p�ynie wolniej, gdzie nie ma tych cholernych, zimowych wiatr�w,
nieprzychylnej mu policji i zawzi�tych Latynos�w.
Uciekaj�c skierowa� si� wi�c prosto na po�udnie. Jad�c bez planu przed siebie
dotar� w ko�cu do Albuquerque. Dopiero tutaj uda�o mu si� ostatecznie odpr�y�.
Zar�wno klimat jak i samo miasto spodoba�o mu si� na tyle, �e postanowi� zabawi�
w nim na d�u�ej. Rozgl�daj�c si� za jakim� k�tem, ca�kiem niedrogo wynaj�� wraz
z gara�em po�ow� domku pewnej niezbyt zamo�nej wdowy, pani Brown.
Przesiaduj�c sobie ca�ymi dniami na tarasie z ch�odnym piwem w gar�ci,
obserwowa� z pierwszego pi�tra �yj�ce leniwie miasto. Ludzie tutaj chodzili
wolno, nikomu si� nigdzie nie �pieszy�o a pogoda by�a jak na jego gust idealna.
S�owem spodoba�o mu si� miasto.
Pewnego dnia zauwa�y� i skojarzy� fakt, �e pi�tego ka�dego miesi�ca do banku
mieszcz�cego si� po drugiej stronie ulicy dostarczana jest opancerzon�
furgonetk� z San Diego, dostawa pieni�dzy. Fakt ten niezwykle go zainteresowa�.
Ceremoni� przekazania szmalu obserwowa� uwa�nie przez trzy kolejne miesi�ce. Po
oko�o godzinie od przekazania, dwie inne furgonetki, miejscowe, zabiera�y
pieni�dze gdzie� dalej. Tak samo by�o nieodmiennie pi�tego ka�dego, kolejnego
miesi�ca.
Pewnego razu Bobby pojecha� za nimi. Furgonetki wpierw jecha�y jakie� dwie mile
przez miasto, p�niej przebija�y si� przez zat�oczone centrum, po czym
ostatecznie skr�ca�y do centrum handlowego West River. Z przodu jecha�a ochrona.
Forsa by�a w tej drugiej.
Nast�pnego miesi�ca, Bobby ju� czeka� na nich na miejscu. Przed centrum handlowe
obydwie furgonetki przyby�y niemal punktualnie. Kiedy tylko ochrona wysiad�a z
pierwszej z tej drugiej zacz�to podawa� pieni�dze. Obserwuj�c ca�� operacj�
przez lornetk� z przeciwleg�ego ko�ca parkingu, Bobby naliczy� osiem niewielkich
work�w banknot�w oraz dwa pe�ne nieistotnego bilonu.
Przez ca�y nast�pny tydzie� udaj�c, �e rozgl�da si� za robot� sprzedawcy
dok�adnie zwiedzi� i przepyta� ca�e centrum handlowe. W dw�ch hipermarketach i
ponad setce butik�w naliczy� skromnie licz�c, jakie� czterysta pi��dziesi�t,
pi��set os�b personelu. Tak wi�c je�li to mia� by� a by� pewien, �e by� szmal na
wyp�aty to ostro�nie licz�c musia� si� tam znajdowa� jaki� milion, milion
czterysta tysi�cy dolar�w. Od tamtej te� chwili ca�a ta sprawa zacz�a si� robi�
dla niego coraz bardziej intryguj�ca.
W jego �yciu po raz pierwszy nasta� okres ch�odnego i przemy�lanego planowania.
Atak na furgonetki odpada� z trzech prostych powod�w. Po pierwsze; dziesi�ciu
uzbrojonych stra�nik�w a Bobby by� zupe�nie sam. Po drugie; kto� m�g� zgin��.
Prawdopodobnie to on, a to by�a rzecz niedopuszczalna w og�le. I po trzecie
wreszcie; to po prostu nie by�o w jego stylu. Pomys� ataku na furgonetki
odrzuci� niemal natychmiast po tym jak mu wpad� do g�owy. Tego nie mo�na by�o
zrobi� w pojedynk� a anga�owa� do tej roboty ca�� armi� uzbrojonych po z�by
wsp�lnik�w, rzecz zupe�nie niepodobna. Dotychczas zawsze dzia�a� sam i w efekcie
nadal cieszy� si� wolno�ci�, podczas kiedy ca�a fura jego kumpli z dzieci�stwa
odsiaduje obecnie mniejsze lub wi�ksze wyroki, poniewa� kiedy�, kto�, co� tam
spieprzy�. Poza tym otwarty atak na furgonetki na pewno sko�czy�by si� uliczn�
rzezi�. Na zawsze zatem i bez �alu, Bobby porzuci� temat furgonetek.
Jego forsa by�a do wzi�cia jedynie podczas tej godziny, kiedy spokojnie le�a�a
sobie w banku i czeka�a na transport do West River. Zastanawiaj�c si� wnikliwie
nad frapuj�cym zagadnieniem, kilkana�cie dni p�niej dozna� ol�nienia.
Mianowicie, z niema�ym zdumieniem stwierdzi�, �e mieszkanie niemal naprzeciwko
banku daje mu wprost niewyobra�alnie wielk� szans� na sukces. To by�a wr�cz
opatrzno��, palec bo�y czy jak tam zwa� do diab�a, sposobno��, kt�ra przydarza
si� w �yciu raz. Tylko raz. Drugiej takiej szansy mia� nie b�dzie. Tego by�
pewien. Teraz, wi�c albo nigdy. W ko�cu w�a�nie min�a mu trzydziestka, zaraz
p�metek a do tej pory w tym cholernym �yciu nic nie idzie jak nale�y. Jak by
wi�c na spraw� nie spogl�da�, Bobby stopniowo dojrza� do tego skoku.
Przygotowania do niego zaj�y mu niemal dwa kolejne lata. By� to dla niego okres
niezwykle ci�kiej har�wki i chocia� jego nak�ady poch�on�y ca�� got�wk�, jak�
przywi�z� ze sob� z Nowego Jorku, obecnie nie narzeka�. Kiedy tylko sko�czy�a mu
si� przywieziona forsa natychmiast podj�� prac� w warsztacie samochodowym i
jako� starcza�o na chleb.
Pracuj�c na dwie zmiany, w warsztacie d�ubi�c przy samochodach oraz po godzinach
�l�cz�c nad spraw� banku, jako� uko�czy� wszystkie przygotowania do skoku. W
chwili obecnej jego jedynym powodem do zmartwienia by�o dw�ch niedawno
skaptowanych wsp�lnik�w.
O ile Hank, opanowany, prymitywny i ma�om�wny oprych nie stanowi� dla niego zbyt
wielkiej zagadki to Theo, dwudziestokilkuletni czarnuch, budzi� w nim znacznie
wi�ksze pok�ady niepokoju. Budzi� w Bobbim obawy, poniewa� by� m�ody i cholernie
narwany. Dlatego w�a�nie, uk�adaj�c ostateczny plan napadu, rol� czekaj�cego za
rogiem nast�pnej przecznicy kierowcy postanowi� powierzy� Hankowi. Murzyna
zdecydowa� si� zabra� ze sob� do banku. Wola� w ten spos�b mie� go bez przerwy
pod �cis�� kontrol�.
Po d�ugim namy�le, kiedy stwierdzi�, �e nie wykombinuje ju� niczego wi�cej aby
zwi�kszy� swoje szanse, podj�� ostateczn� decyzj�.
Bobby Thompson zdecydowa�, �e skok jego �ycia nast�pi nazajutrz rano, kiedy jak
co miesi�c do banku nadjedzie transport got�wki z San Diego. P�nym wieczorem
zadzwoni� do mieszcz�cego si� na przedmie�ciach motelu White Rose, gdzie ju�
kilka dni temu zamelinowali si� Theo z Hankiem. Po kr�tkiej rozmowie da� im
um�wiony wcze�niej znak.
* * *
Albuquerque - New Mexico 5 kwietnia 1999
Wczesnym rankiem Bobby i Theo spotkali si� w um�wionym barze, kt�ry mie�ci� si�
dwie ulice od banku. Jedz�c �niadanie omawiali stan przygotowa�, oczekuj�c na
przybycie Hanka.
Jeszcze tej nocy Hank ukrad� czarnego cadillaca po drugiej stronie miasta.
Zmieni� w nim tablice, po czym zaparkowa� go w pobli�u baru. Upewni� si�, �e
stoj�cy niedaleko automat telefoniczny jest sprawny, zapisa� jego numer, op�aci�
�wier�dolar�wk� parkometr i przechodz�c skosem przez ulic� uda� si� do baru. Po
wej�ciu do wn�trza od razu skierowa� si� w stron� stolika pod oknem.
-Wszystko gra. - rzek� do Bobbiego i Theo w�a�nie ko�cz�cych �niadanie.
-W�z w porz�dku?
-Jest ok. Silnik, ko�a wszystko w dobrym stanie. Zatankowa�em do pe�na. Tutaj
masz numer telefonu. - odpar� Hank wr�czaj�c Bobbiemu kartk�. - Wrzuci�em te� do
baga�nika par� skrzynek piwa i co� do �arcia. - doda�.
-Pewnie te, pierdolone batoniki. - zainteresowa� si� Theo patrz�c na niego spod
byka.
Hank nabra� powietrza i spojrza� na Theo z�owrogo. Awantura wisia�a w powietrzu.
To by� dla wszystkich nerwowy poranek. Bobby odetchn�� w duchu z ulg� widz�c, �e
nie tylko jemu udziela�o si� napi�cie. Nie daj�c jednak niczego po sobie pozna�
uci�� rodz�c� si� sprzeczk� w zarodku.
-Spokojnie ludzie, do jasnej cholery! Ty, Hank je�li wszystko gra id� od razu
do wozu. Lepiej �eby nas tu razem nie widzieli. A my tymczasem zaczekamy sobie
na transport.
-No to na razie. - rzuci� Hank wstaj�c z krzes�a i wychodz�c z baru.
-S�uchaj, Bobby... - odezwa� si� Theo zaraz po jego wyj�ciu.
-No co jest?
-Udajesz wa�niaka i bardzo oblatanego go�cia...
-Ale? - Bobby natychmiast wyczu�, �e co� go gn�bi.
-Ale u nas, kiedy ch�opaki szli na robot� ze spluwami to przez ca�y pieprzony
dzie� wcze�niej, niczego nie brali do g�by...
-Do czego zmierzasz?
-M�wi�, �e jak si� oberwie w bebechy na czczo to si� mo�na jeszcze wyliza� ale
jak dostaniesz z pe�nym �o��dkiem to wykorkujesz w par� minut.
-O, kurwa! Spokojnie, Theo. Wyluzuj si�, dobra? Nie jeste�my na Dzikim
Zachodzie. Panuj� nad wszystkim. Pe�na kontrola, rozumiesz? B�dzie par�
strza��w. Wcale nie twierdz�, �e nie, ale po pierwsze, to my b�dziemy strzela�
poniewa� jest to konieczne i nieuniknione, aby plan si� w og�le powi�d� a po
drugie, postrzelamy sobie w powietrze. Nikomu nic z�ego si� nie stanie. Nikomu,
rozumiesz?
-Chodzi�o mi o to, �e...
-Jem sobie �niadanie a ty od razu o bebechach. Chyba nie chcesz bym wypu�ci�
pawia? - doko�czy� �artem.
-Jak to?
-Zorganizowa�em sobie to wszystko tak, �e gliniarze b�d� co prawda nam
niezb�dni, ale strzela� nie b�d�. Zapewniam ci�.
-I mam w to wszystko tak po prostu uwierzy�, co?
-Nie jestem morderc�. Zrozum to w ko�cu. Nigdy nikogo nie zabi�em i pragn�, aby
nadal tak to w�a�nie pozosta�o.
-Ale jak...?
-Cierpliwo�ci. - Bobby uciszy� go natychmiast uniesion� d�oni�. - Przecie�
wyci�gn��em was par� tygodni temu z ca�kiem niez�ego bagna, pami�tasz?
-No tak.
-Wi�c zastan�w si� przez chwil�. Chyba nie zrobi�em tego po to, aby teraz
wsp�lnie z wami wpierdoli� si� w jeszcze gorsze szambo.
-Ale...
-Zaufaj mi. Jeszcze tylko par� godzin.
-A potem?
-Potem b�dziemy bogaci.
-Ale plan...
-Plan nie mo�e nie wypali�.
-No nie wiem, cz�owieku. Kombinujesz co� o czym nie wiem. My�l�, �e...
-My�lenie sobie odpu��. Wszystkiego co trzeba dowiesz si� we w�a�ciwym czasie.
- Bobby uci�� jego lament nie znosz�cym sprzeciwu tonem. - Ju� �adnych pyta�
wi�cej. Nie ma na to czasu. Tylko spok�j. Spok�j kurwa i opanowanie.
Wypo�yczy�em te garnitury po dwie�cie dolc�w za sztuk� aby�my wygl�dali na
eleganckich biznesmen�w. Pieprzonych japiszon�w, rozumiesz? Luz i elegancja a
nie po to kurwa, by si� w nich poci� jak �winie i sra� ze strachu w gacie. Teraz
id�, popraw ten cholerny krawat i op�ukaj sw�j spocony, czarny pysk w toalecie.
I po�piesz si�. Nied�ugo powinni tu by� z nasz� fors�. - Bobby doda� popychaj�c
go w stron� toalety.
Murzyn podni�s� si� od stolika i pos�usznie uda� do �azienki. Bobby w tym czasie
wezwa� kelnerk� i daj�c jej spory napiwek uregulowa� rachunek. Kiedy ju�
zap�aci� w oczekiwaniu na wsp�lnika wyszed� przed bar zapali� papierosa.
W chwil� p�niej od�wie�ony Theo do��czy� do niego.
-No, no czarny bracie. Popatrz, jeszcze b�d� z ciebie ludzie. - stwierdzi� na
jego widok z uznaniem. - Teraz prezentujesz si� o niebo lepiej. - doda�
poklepuj�c go w policzek.
Uniesionym dyskretnie kciukiem Bobby da� znak Hankowi, kt�ry po drugiej stronie
ulicy oparty o budk� telefoniczn� udawa�, �e czyta jak�� gazet�.
-Dobrze, �e nie trzyma tego brukowca do g�ry nogami. - pomy�la� z trosk�.
Hank skin�� g�ow� i na powr�t zag��bi� si� w lekturze. Min�a ich w�a�nie
furgonetka z San Diego. Bobby odrzuci� niedopa�ek na ziemi� i przydepta� go
obcasem.
-Show time. - poci�gn�� Theo za r�kaw wskazuj�c wzrokiem opancerzony pojazd
zaje�d�aj�cy dwa skrzy�owania dalej na niewielki parking przed budynkiem banku.
Spacerkiem wyruszyli w tamt� stron�. Kiedy nieca�� minut� p�niej dotarli na
miejsce stra�nicy bankowi ko�czyli w�a�nie odbiera� pieni�dze od za�ogi
furgonetki. Jak tylko ostatnie, podane przez nich worki pow�drowa�y ju� do
�rodka, obydwaj stra�nicy rozejrzeli si� jeszcze wzd�u� ulicy, po czym zamykaj�c
za sob� boczne, metalowe drzwi niespiesznie sami weszli do budynku. Pusta
furgonetka odjecha�a.
-Stra�nicy zanios� teraz towar gdzie� do bankowych pomieszcze� i wr�c� do hali
g��wnej wewn�trznym korytarzem. Tam te� sobie na nich zaczekamy. - wyja�ni�
Bobby wsp�lnikowi.
-Gdzie�?
-Tak. B�dziemy musieli ten szmal odnale��.
-Czyli, wchodzimy?
-Wchodzimy.
Do banku weszli kolejno, lecz osobno. Wewn�trz, Bobby od razu zaj�� miejsce przy
stoliku do wypisywania czek�w. Z akt�wki wydoby� ca�� stert� blankiet�w, po czym
z entuzjazmem przyst�pi� do ich wype�niania. W chwil� p�niej Theo r�wnie�
wszed� do banku i zgodnie z planem zaj�� miejsce na ko�cu prowadz�cego do kasy
ogonka. Trzymaj�c obur�cz sk�rzan� walizeczk� przed sob� rytmicznie kiwa� si� na
pi�tach bezg�o�nie co� tam sobie nuc�c wargami.
Po dw�ch minutach obydwaj widziani wcze�niej na ulicy stra�nicy wyszli z wn�trza
banku i przechodz�c poprzez ca�y hol zaj�li swoj� zwyczajow� pozycj� po obydwu
stronach g��wnych drzwi wej�ciowych. W�wczas Bobby rzuci� spojrzenie
wsp�lnikowi, po czym wsta� i od razu skierowa� si� w ich stron�. Id�c przybra�
na swojej twarzy wyraz g��bokiej konsternacji.
-Prosz� pana. - z zak�opotaniem rzek� nieco �ciszonym tonem do starszego z
nich.
-Tak, ch�opcze? - ten zapyta� w profesjonalny spos�b poprawiaj�c kciukiem swoj�
czapk�.
-Pod moim stolikiem le�y jaki� pistolet, cholera. - lew� r�k� Bobby wskaza� w
stron� stolika.
Stra�nik powi�d� oczami w tamtym kierunku i skin�� g�ow� na partnera.
-Co jest Harry? - zapyta� tamten r�wnie� profesjonalnie dotykaj�c swojej
czapki.
-Musieli razem sp�dzi� kawa� �ycia na ogl�daniu Johna Wayna poprawiaj�cego
zsuwaj�cy si� kapelusz. - zauwa�y� w my�lach Bobby dostrzegaj�c mimochodem
idealn� perfekcj� tego ruchu.
-Ten m�ody cz�owiek twierdzi, �e znalaz� pod stolikiem bro�. - pierwszy
stra�nik schyli� nieco g�ow� a czapka ponownie zosta�a po mistrzowsku
przesuni�ta.
-No w�a�nie. - potwierdzi� Bobby drapi�c si� ze wstydem w nieokryt� niczym
g�ow�. - I wydawa�o mi si�, �e najlepiej b�dzie jak nie b�d� niczego dotyka�,
prosz� pana.
-Racja synu. - stra�nik o imieniu Harry dumnie wypi�� pier�. - Zostaw to nam.
Kiedy ju� w tr�jk� dotarli do podejrzanego stolika ich oczom ukaza�a si� 45-tka
Theo le��ca na pod�odze. Starszy stra�nik pochyli� si� by j� podnie�� i wtedy
otrzyma� pot�nego kopniaka w skro�.
-Uppff. - powiedzia� i og�uszony zwali� si� na ziemi�.
W tym czasie Theo podbieg� od ty�u i pochwyci� drugiego stra�nika za r�ce
skutecznie go unieruchamiaj�c. Bobby kopn�� ponownie. Tym razem celowa� w
krocze. Stra�nik j�kn�� z cicha i te� pad� bez czucia. Murzyn pochyli� si� i
wyci�gn�� swoj� 45-tk� z bezw�adnej d�oni le��cego ni�ej. Zaraz potem wsun�� do
niej magazynek. Tymczasem Bobby odebra� nieprzytomnym ich s�u�bowe rewolwery po
czym wystrzeli� cztery razy w sufit.
-To jest napad! - krzykn��. - Wszyscy spok�j, bez lament�w i na ziemi�! �apy na
kark! Niech wszyscy maj� �apy na widoku!
Theo opr�cz pistoletu trzyma� ju� w drugiej r�ce uzi skierowane w stron� zbitej
na �rodku hali gromadki oszo�omionych klient�w. W tym czasie Bobby buszowa� ju�
w boksach dla kasjer�w wyp�dzaj�c stamt�d wszystkich na �rodek sali.
Przetrz�saj�c dok�adnie wszystkie zakamarki pod biurkiem kierownika znalaz�
przycisk alarmowy. Kiedy go wcisn�� czerwone �wiate�ko zacz�o bezg�o�nie
pulsowa�. Chwil� p�niej, wszyscy zak�adnicy byli ju� na �rodku w komplecie.
Bobby gestem kaza� im przykl�kn��.
-Pilnuj ich! - krzykn�� do wsp�lnika sam wybiegaj�c na zaplecze.
Tam sprawdzi� wszystkie cztery pomieszczenia jakie znalaz� na ty�ach banku.
Tylko w jednym z nich zasta� dw�ch pracownik�w. Ci, byli tak zaj�ci sortowaniem
pieni�dzy dla West River, �e nawet nie wiedzieli jeszcze o napadzie.
-Wy dwaj! �apy na kark i raz dwa do �rodka! - krzykn��.
Popychaj�c ich przed sob� korytarzem, wkr�tce zagoni� ich do reszty zak�adnik�w.
-I jak? - na jego widok rzuci� Theo.
-Dobra. S� ju� wszyscy i jest forsa. Popilnuj� ich teraz a ty bierz si� do
roboty. - odpar� siadaj�c okrakiem na bankowej ladzie z rewolwerami wycelowanymi
w stra�nik�w, kt�rzy zaczynali ju� z wolna dochodzi� do siebie.
Theo wydoby� ze swojego neseserka gruby zw�j czarnej, samoprzylepnej folii.
Nast�pnie sprawnie zaryglowa� drzwi wej�ciowe, po czym bezzw�ocznie zabra� si�
za oklejanie foli� wszystkich sze�ciu olbrzymich, bankowych okien.
Ledwie sko�czy� dwie minuty p�niej, da� si� s�ysze� zniekszta�cony megafonem
g�os dobiegaj�cy gdzie� z ulicy.
-Wy w banku! Jeste�cie otoczeni! Wy�azi� z r�kami do g�ry! Macie trzydzie�ci
sekund! M�wi zast�pca szeryfa Harelson. Powtarzam! Wy�azi� natychmiast!
Jeste�cie otoczeni!
Wn�trze banku zamar�o w absolutnej ciszy. Bobby podszed� bli�ej, po czym wybra�
spo�r�d zak�adnik�w najbardziej roztrz�sion� staruszk�. Chwytaj�c j� za �okie�
pom�g� jej ostro�nie powsta� z kl�czek.
-Wypuszcz� ci�. Przeka� gliniarzom, �e je�li chc� masakry wszystkich dwudziestu
dw�ch zak�adnik�w to mog� zaczyna� od razu. Je�li natomiast uspokoj� si�
b�dziemy pertraktowa�. Zrozumia�a�?
Kiedy kiwn�a w milczeniu g�ow� lekko popchn�� j� w stron� wyj�cia. Theo zwolni�
rygiel i wypu�ci� j� na zewn�trz. Bobby zaczeka� a� ponownie zamkn� si� za ni�
drzwi i zwr�ci� si� w stron� pozosta�ych zak�adnik�w.
-Teraz wy. B�dziecie po kolei wstawa� i podchodzi� ty�em do mnie. Ka�demu z was
zwi��� najpierw r�ce za plecami. P�niej wska�� miejsce gdzie od tej pory b�dzie
siedzia�. Najpierw wy dwaj. - oczami wskaza� na stra�nik�w.
-Nie ujdzie wam to na suc