5707

Szczegóły
Tytuł 5707
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

5707 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 5707 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

5707 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Robert Wagner ZABIJCIE ICH WSZYSTKICH Wszystkie opisane w powie�ci wydarzenia mia�y lub dopiero b�d� mia�y miejsce w rzeczywisto�ci. Jakiekolwiek podobie�stwo do wyst�puj�cych w niej miejsc, postaci oraz zdarze� jest przez autora celowe oraz jak najbardziej zamierzone. Sprawd� czy nie ma nowszej wersji powie�ci pod adresem: www.robertwagner.prv.pl LICENCJA Powie�� "Zabijcie ich wszystkich" w poni�szej postaci jest free. Oznacza to, �e autor wyra�a swoj� zgod� na jej dalsze powielanie, kopiowanie, drukowanie, przesy�anie drog� elektroniczn� oraz wszelkie inne rozpowszechnianie, pod warunkiem nie pobierania za ni� �adnych op�at! Na wykorzystywanie jej do innych cel�w autor nie wyra�a swojej zgody. Jednocze�nie autor nie bierze na siebie �adnej odpowiedzialno�ci za ewentualne z�e wra�enia, ura�one uczucia, obra�one warto�ci oraz inne negatywne czynniki w tym nawet te, mog�ce wyst�pi� dopiero po jej przeczytaniu. Uwaga! W �adnym wypadku nie powinni czyta� jej; mi�o�nicy Zwierz�t, pacyfi�ci, ekolodzy, wegetarianie oraz osoby o sk�onno�ciach samob�jczych. Ponadto autor ze swej strony gwarantuje, �e poni�szy plik pt. "Zabijcie ich wszystkich" nie zawiera �adnych wirus�w ani te� innych szkodliwych program�w. Je�eli jeste� nadwra�liwy lub nie akceptujesz powy�szych warunk�w - �egnaj i nie wracaj! Je�li akceptujesz je - smacznego! Robert Wagner Ksi��ka ta po�wi�cona jest wszystkim kochaj�cym wolno��. Przede wszystkim za�, Bezdomnym i W��cz�gom rasy bia�ej. "Jeszcze nigdy tak wielu, nie zawdzi�cza�o tak wiele, tak niewielu." Grubas z cygarem * PROLOG * Coata - PERU 17 czerwca 2003 Dwuko�owy, ci�gni�ty przez dwie chude lamy w�z wykona� sw�j ostatni, konwulsyjny podskok na brukowanej polnymi kamieniami drodze ostatecznie zatrzymuj�c si� w jakiej� g��bszej koleinie. Silny, coraz bardziej wzmagaj�cy si� wiatr, w mgnieniu oka upora� si� z ob�okiem kurzu, kt�ry wzbi�o moje poruszenie przy wysiadaniu. Py� podr�ny, kt�ry przez ostatnich dwadzie�cia kilometr�w zbiera� si� i osiada� we wszystkich dost�pnych zakamarkach ubrania oraz mojego skromnego ekwipunku, teraz w jednej chwili wzni�s� si� i ulecia�. C�, tak ju� jest. Ledwie tylko cz�owiek si� do czego� przyzwyczai a ju� tego czego� nie ma. -�ycie jest wredne. - z niech�ci� stwierdzi�em w my�lach z trudem prostuj�c zdr�twia�e z zimna ko�ci. Cz�owiek, kt�ry mnie podwi�z� na to bezludne, zimne i wichrowe zadupie trzyma� r�k� wyci�gni�t� w jakiej� nieokre�lonej nadziei. W ko�cu, po kr�tkim namy�le przybi�em mu pi�tk�, aby ostatecznie sp�awi� wie�niaka. Ten, zdegustowanym wzrokiem popatrza� na mnie przez chwil�, po czym kieruj�c si� w stron� pobliskiego targu wreszcie pojecha� sobie w choler�. Chyba dotar�o do niego, �e gdybym mia� na autobus lub samolot, to nie �apa�bym go na �ebka. Zreszt� niewa�ne. Rozmasowa�em sztywne z zimna r�ce i niezdarnie zarzucaj�c plecak na skostnia�y grzbiet wyruszy�em �wawo w stron� widocznych nieopodal zabudowa�. By�o wysoko, zimno i d�� suchy do cna przenikliwy wiatr. Wia� ju� sobie od jakiego� czasu a obecnie z ka�d� chwil� w coraz wi�kszym stopniu przybiera� na swej sile. Mia�o by� inaczej, zupe�nie inaczej i dlatego czu�em si� cholernie zawiedziony. Ameryka Po�udniowa zawsze kojarzy�a mi si� z ciep�em, palmami oraz br�zowymi dziewczynami o po�udniowych temperamentach. Tymczasem, tam gdzie maszerowa�em nie by�o palm w og�le a widoczna w oddali mie�cina przejawia�a temperament, co najwy�ej pogr��onego w �pi�czce ��wia. Id�c przed siebie tak szybko jak tylko pozwala�y na to zesztywnia�e nogi, stosunkowo pr�dko si� do nich zbli�a�em. Wkr�tce min��em jakiego� odpornego na zimno cz�owieka, kt�ry siedzia� na kamiennym progu jakiego� domu i patrza� beznami�tnym wzrokiem gdzie� przed siebie. Cz�owiek ten to musia� by� prawdziwy twardziel z g�r. Odziany by� jedynie w co� przypominaj�cego podarty koc narzucony na nagie ramiona. Pr�cz koca posiada� te� pomi�ty kapelusz zsuni�ty g��boko na oczy i jakie� sanda�y. Poza nim nie wida� by�o nikogo. Wiocha wygl�da�a na kompletnie wymar��. Twardziel nawet nie spojrza� na mnie, kiedy go mija�em. Wywnioskowa�em, �e albo �pi albo co bardziej prawdopodobne, zamarz� ju� jaki� czas temu. Nawet bowiem nie drgn��, kiedy w ciszy przerywanej jedynie przez wyj�cy w g�rach wiatr przechodzi�em tu� obok niego. -No i gdzie jest to s�oneczko, kurwa? - westchn��em sam do siebie spogl�daj�c nerwowo na zegarek. By�o dok�adnie po�udnie. Je�li to mia�a by� najcieplejsza pora dnia to znaczy, �e najwy�sza pora wynosi� si� st�d w choler�, zanim sko�cz� jak on, w jakim� mro�nym letargu. Tutaj nawet psy nie szczeka�y. One zapewne powymarza�y ju� dawno. Nie, �ebym t�skni� za nimi, sk�d. Nienawidz� ps�w w r�wnym stopniu jak mnie one, ale brak ich radosnego szczekania na m�j widok i przyjaznych szcz�k k�api�cych w okolicach nogawek, by� zgo�a zastanawiaj�cy. -C�, przynajmniej zaoszcz�dz� na bateriach. - pomy�la�em na powr�t chowaj�c do kieszeni mojego najlepszego przyjaciela ps�w. Przyjaciel jest zabronionym w wi�kszo�ci kraj�w Europy urz�dzeniem na ultrad�wi�ki. Odk�d go naby�em, jeszcze gdzie� w Szwajcarii, moje �ycie w��cz�gi nabra�o zupe�nie innej barwy. Sta�o si� bardziej kolorowe a kolory ja�niejsze. Potraktowany przyjacielem czworon�g wpada� w przera�liwy skowyt i natychmiast mia� ochot� zesra� si� ze strachu, co nierzadko czyni�. Uwielbiam patrze� jak agresywne wobec obcych bydl� w u�amku sekundy robi fiko�ki z przera�enia i wieje tak, �e podwini�ty ogon ledwie nad��a za obijaj�cym si� o wszystkie kraw�niki i przeszkody w�a�cicielem. Przyjaciel dzia�a w r�wnym stopniu wobec wiejskich kundli jak i policyjnych doberman�w czy owczark�w sprawiedliwie zamieniaj�c im m�zg w papk�, dlatego go uwielbiam a on jest niemal wsz�dzie nielegalny. Widok o�owianego nieba, kt�re dodatkowo ciemnia�o z ka�d� minut� coraz bardziej, kurczy� moje i tak skromne zapasy optymizmu. Id�c w coraz bardziej ponurym nastroju w pewnej chwili w mojej g�owie rozleg�y si� tryumfalne fanfary. Oto, bowiem na horyzoncie pojawi� si� budynek z wydrapanym na �cianie cudownym s�owem: BAR. Nareszcie. Ciep�a kawa, co� do �arcia i co najwa�niejsze, cztery chroni�ce przed przykrym wiatrem �ciany. -�ycie jest wspania�e! - oznajmi�em na g�os milcz�cemu wszech�wiatowi. Przy�pieszy�em odrobin� kroku w obawie, �e je�eli b�d� si� oci�ga� lub cho�by tylko mrugn� okiem, oaza zniknie natychmiast oraz bezpowrotnie. Ju� po kilku minutach znalaz�em si� w cieplutkim, zat�oczonym, aczkolwiek dziwnie pachn�cym wn�trzu. Chrzani� zapach. Dotychczasowe �ycie w brutalny spos�b nauczy�o mnie, �e lepszy ciep�y smrodek ni�li zimny ch�odek. A to by�o w�a�nie to. Pr�dko wi�c znalaz�em sobie wolne krzese�ko i w oczekiwaniu na barmana zapali�em papierosa. Kto� �yczliwy ju� mnie kiedy� ostrzega�, aby uwa�a� z paleniem na tych wysoko�ciach ale w najgorszych snach nie by�em przygotowany na to, co nast�pi�o. Ju� po pierwszym, p�ytkim zaci�gni�ciu si� camelem przed oczami pojawi�a si� natychmiastowa ciemno��. Us�ysza�em jeszcze jak moja g�owa stuka czo�em w blat a potem ju� niczego nie s�ysza�em. Ockn��em si� po kwadransie. Pierwszym odczuciem by�o to, �e twarz mam mokr�. Jak si� wkr�tce okaza�o odczucie by�o prawid�owe. Twarz namok�a, kiedy kto� j� obla� szklank� lodowatej wody. By� to barman. Ocieraj�c powieki zauwa�y�em mimochodem, �e on r�wnie� by� ubrany w dziwny, workowaty str�j. Skorzysta�em, wi�c z okazji naszego spotkania i ocieraj�c twarz r�kawem z�o�y�em zam�wienie; du�a czarna kawa i co� gor�cego do jedzenia. Kiedy ju� sobie poszed� rozejrza�em si� po wn�trzu. Tajemnica zagini�cia mieszka�c�w nareszcie wyja�ni�a si�. Wygl�da�o bowiem na to, �e w tym lokum obecni byli wszyscy. Oni r�wnie� byli dziwnie ubrani. -To pewnie jaka� lokalna moda. - pomy�la�em sobie podczas kiedy moje samopoczucie b�yskawicznie poprawia�o si�. Z ka�d� chwil� wraca�o czucie w zgrabia�ych d�oniach a i palce u n�g by�y na swoim miejscu, co stwierdzi�em przebieraj�c nimi z rado�ci�. Rozgl�daj�c si� dyskretnie po lokalu dostrzeg�em, �e przy s�siednim stoliku siedzi jaki� nieogolony go�� pod czterdziestk�. Zwr�ci� moj� uwag� tym, �e jako jedyny, opr�cz mnie oczywi�cie, ubrany by� normalnie. To znaczy nie mia� na sobie podartego koca. Jego wygl�d w jednej chwili skojarzy� mi si� z sylwetk� zimnego rewolwerowca z Dzikiego Zachodu. Z�ego rewolwerowca. Takiego z tych naprawd� z�ych siej�cych smutek, strach i spustoszenie czarnych charakter�w. Ponadto, go�� ten by� po prostu olbrzymem. Olbrzymem nie do przeoczenia. Garbi�c si� przy stoliku, kt�ry przy nim wygl�da� jakby go przemoc� wyrwano z domku Barbie, siedzia� mocno pochylony nad swym piwem i patrza� nienawistnym wzrokiem gdzie� na zewn�trz. Facet mia� spojrzenie. To ten jego okrutny wzrok w�a�nie, zdawa� si� chyba wyja�nia� przyczyn� pustki panuj�cej przy jego stoliku, kt�ry jako jedyny by�, bowiem wolny. Poza tym, opr�cz mnie by� jedynym bia�ym w barze. Po kr�tkiej chwili postanowi�em nie przygl�da� mu si� d�u�ej z obawy, �e w ko�cu to zauwa�y. A jak ju� zauwa�y z pewno�ci� wyci�gnie colta i zgin� marnie na tym zadupiu a na moim grobie kto� p�niej wyskrobie, �e umar�em, poniewa� wtyka�em nos w nie swoje sprawy. Odwr�ci�em zatem g�ow� obserwuj�c reszt� baru. Przy moim stoliku nie by�o pustki. O nie. Opr�cz mnie siedzia�a przy nim ca�a miejscowa rodzina oraz ich brzydki do niemo�liwo�ci, lecz spokojny pies. Jedli z milcz�cym zapa�em co� podejrzanego zapatrzeni bez reszty w swe talerze. Sam wi�c r�wnie� rozejrza�em si� za barmanem, kt�ry chyba zapomnia� o mnie ju� na dobre. Po kwadransie pojawi� si� nareszcie nios�c kaw�. By�a znakomita. Nie zwa�aj�c na gor�co wypi�em j� zach�annie, niemal jednym haustem i natychmiast odzyska�em utracon� ch�� do �ycia. Ju� po nast�pnym kwadransie by�o r�wnie� �arcie. Zanim barman zd��y� si� odwr�ci� zam�wi�em tak�e drug� kaw�. Do dzisiaj nie wiem, co takiego w�wczas zjad�em. Kota, szczura czy mo�e w�a albo kreta, ale to nieistotne, poniewa� owo jedzenie by�o gor�ce. Gor�ce a wi�c dobre i tylko to pami�tam. Ju� po posi�ku, z pe�nym �o��dkiem, z kt�rego na ca�e moje cia�o rozchodzi�o si� przyjemne, b�ogie ciepe�ko zaryzykowa�em kolejnego papierosa. Tym razem wszystko posz�o znacznie lepiej. Pr�cz lekkich zawrot�w g�owy wszystko by�o ok. Zap�aci�em barmanowi, doko�czy�em na spokojnie swoj� drug� kaw� i ju� wsta�em z zamiarem wyruszenia w dalsz� drog�, lecz widok, jaki dostrzeg�em za oknem powstrzyma� mnie w miejscu nagle niczym kotwica. Brukowan� ulic�, niemal poziomo kroczy� jaki� siny z zimna cz�owiek. Kiedy si� zbli�y� natychmiast rozpozna�em w nim owego zahartowanego twardziela w sanda�ach. W chwili obecnej cz�owiek ten ca�ym swym cia�em walczy� jedynie o zachowanie r�wnowagi. Wicher sw� si�� niemal przygniata� go do ziemi nieustannie znosz�c z obranego kursu. Kolejny stereotyp run��. Okazuje si�, �e sztormy wyst�puj� nie tylko na morzu. Po jakim� czasie ten dzielny cz�owiek o �elaznej woli, �api�c r�wnowag� wypu�ci� z r�k sw�j kapelusz i zdo�a� jakim� niepoj�tym cudem pokona� wiatr docieraj�c do progu swojego domu, co wszyscy obserwuj�cy jego zmagania przyj�li z g�o�n� ulg�. Matki szlochaj�c z cicha mocniej przycisn�y niemowl�ta do piersi, barman z uznaniem splun�� na pod�og� a silni m�czy�ni zapalili papierosy. Ja r�wnie� nie by�em wyj�tkiem. Pokr�ci�em g�ow� w uznaniu wyczynu owego jegomo�cia, po czym jednog�o�nie postanowi�em od�o�y� dalsz� podr� do jutra. Powr�ci�em do swojego stolika. Ponownie wrzuci�em pod niego sw�j plecak i zam�wi�em piwo. W ko�cu co� tak atrakcyjnego jak autostop przez to kamieniste pustkowie, spokojnie mo�e zaczeka� na nieco lepsz� pogod�. Dzie� w t� czy w tamt� i tak nie robi� mi �adnej r�nicy a tutaj by�a przynajmniej szansa na sp�dzenie nocy w jako takim cieple. Poza tym, by� tu r�wnie� telewizor. Do podobnych wniosk�w doszli chyba wszyscy pozostali, poniewa� a� do wieczora nie zauwa�y�em aby kto� opu�ci� bar. By�o ju� ciemno, na zewn�trz wicher ani my�la� si� uspokoi�, a ja ko�czy�em trzecie piwo, gdy wszystko uleg�o radykalnej zmianie. Ale po kolei. W telewizji sko�czy�y si� w�a�nie ostatnie wiadomo�ci i lecia� sobie jaki� program o UFO. Rzecz by�a pe�na powtarzanych w k�ko niewyra�nych zdj��, na kt�rych pojawia�y si� i lata�y migaj�ce �wiat�a, p�niej by�y nawet nie najgorszej jako�ci animacje komputerowe a na sam koniec o ile mog�em zrozumie� z hiszpa�skiego, jaka� mocno podenerwowana kobieta z Boliwii skar�y�a si� z b�lem w g�osie, �e najpierw zosta�a przez Obcych uprowadzona i zgwa�cona a potem og�uszona i w ko�cu wyskrobana. A na po�egnanie jak stwierdzi�a, Obcy dodatkowo jeszcze wszczepili jej chipa w g�ow�. To by� naprawd� mocny program nie ma co. Wnioskuj�c z min tubylc�w rzecz naprawd� trzyma�a ich w napi�ciu. Zupe�nie jak w lokalnych, tysi�codcinkowych serialach. Natomiast cz�owiekowi o nieogolonej twarzy reporta� o implantach nie przypad� do gustu zupe�nie. W pewnej chwili bowiem, p�ynnym ruchem wydoby� spod stolika jak�� nietypow� spluw�, p�niej starannie wycelowa�, po czym spokojnie wypali� w odbiornik co sprawi�o zreszt�, �e ju� nigdy nie pozna�em dalszych los�w porwanej boliwijskiej ofiary. Rzuci� przy tym po angielsku. -Pieprzone bzdury. Podwieszony pod sufitem telewizor w jednej chwili stopi� si� w bry�k� spalonego plastiku i sypi�c iskrami run�� wraz ze swym uchwytem na ziemi�. Zapad�a cisza. Ucich�y rozmowy i nikt si� nie rusza�. Barman przygl�da� mu si� przez d�u�sz� chwil� z szeroko otwartymi ustami, po czym wyszepta� z bezgraniczn� trwog�. -El Diablo! S�owa te zadzia�a�y niczym magiczne zakl�cie. Ca�y bar w jednej, kr�tkiej chwili ca�kowicie opustosza�. Wybiegaj�cy t�um wpu�ci� nieco �wie�ego powietrza i to akurat by�o zalet� tego zaj�cia. Jedyn�. Kiedy bowiem nieogolony podni�s� si� od stolika i spojrza� w moj� stron� zacz��em szczerze �a�owa�, �e i mnie nie ma wraz z pozosta�ymi gdzie� na zewn�trz. C� by�o robi�? Wtopi�em si� w krzese�ko udaj�c, �e nie wida� mnie zupe�nie. -Nie uciekasz? - zapyta�. Obejrza�em si� za siebie usi�uj�c szybko co� wymy�li�. Poza niespokojnymi oczami barmana, kt�re pojawi�y si� na moment ponad blatem w barze nie by�o nikogo. -Eee... tego... ja chyba nie musz�? Uni�s� pytaj�co brew. -Je�li chodzi o ocen� miejscowych program�w telewizyjnych to w pe�ni si� z tob� zgadzam. - odpar�em gorliwie potakuj�c g�ow�. - Poza tym jestem przyja�nie nastawiony do ca�ego �wiata. Nies�ychanie przyja�nie. Kocham wolno��, przyrod�, tych wszystkich ludzi... -�e co? -Tego... hm, je�li nie liczy� pewnego namolnego komornika, ja w og�le nie mam wrog�w. Ty, zupe�nie nie wygl�dasz mi na komornika. Dlaczego wi�c mia�bym ucieka�? - pospiesznie doda�em maj�c nadziej�, �e moja odpowied� by�a dobr� odpowiedzi�. Skrzywi� si�, co by�o chyba u�miechem i zapyta�. -Wi�c co ty tutaj robisz? -Jad� sobie. - wskaza�em r�k� z po�udnia na p�noc. - Stamt�d, tam. -Dziwnie gadasz. Sk�d pochodzisz? -Z Europy. -Dok�d zmierzasz? -No c�. Wyruszy�em sobie z Argentyny. P�niej jecha�em przez Chile a teraz jestem tu. Pragn� dotrze� do Meksyku. -Po co? -Sam nie wiem. -H�? -Chyba dlatego, �e nie mam nic lepszego do roboty. -A kiedy ju� dotrzesz do Meksyku? -To wtedy si� zobaczy. - wzruszy�em ramionami. - Nie planuj� dalej jak pojutrze. Du�o pyta� zadajesz. -Pytam, bo skoro by�e� na po�udniu to by� mo�e ich widzia�e�. - wyja�ni� du�o spokojniejszym tonem. Podszed� do mojego stolika i po�o�y� na nim dwie wymi�te fotografie. Unios�em niepewnie wzrok. Prze�o�y� bro� do drugiej r�ki, przypali� sobie papierosa i zach�caj�co popchn�� fotografie bli�ej. Bez s�owa patrza� na mnie z wyczekuj�cym spojrzeniem. Ostro�nie wzi��em do r�k podsuni�te zdj�cia. Na pierwszej z nich widnia� dwudziestokilkuletni Murzyn trzymaj�cy w d�oniach tabliczk� z siedmiocyfrowym numerem. Na tym samym zdj�ciu by�o te� jego uj�cie z profilu, ale za to bez tabliczki. Druga fotografia by�a o wiele bardziej interesuj�ca. Przedstawia�a mianowicie jakie� niewielkie, cz�ekokszta�tne stworzenie o silnie pomarszczonym pysku, kt�ry niemal w ca�o�ci pokrywa�o g�ste, siwe futro. Stworzenie stoj�c wyprostowane na tylnych �apach oparte by�o o drzewo. Nie by�em tego ca�kiem pewny ale chyba przybra�o grymas b�d�cy parodi� ludzkiego u�miechu. Oddaj�c fotografie w�a�cicielowi przecz�co pokr�ci�em g�ow�. -Szukasz Yeti? Pokiwa� g�ow� na boki. -Wielkiej Stopy? -To s� moi przyjaciele. - odpar� - Ten brodacz to jest profesor Harold Williams. Ten drugi nazywa si� Theodor Stone. -Aha. -Obydwaj zagin�li w tych stronach. - mrukn��. - Ponad trzy lata temu. -Zagin�li? -Tak. Dok�adniej m�wi�c by�o to kilkaset mil na wsch�d st�d. W brazylijskiej d�ungli. -No tak. W d�ungli bardzo �atwo jest si� zgubi�. -Oni nie zgubili si�. Zagin�li. -Chyba nie bardzo rozumiem? -Razem, brali�my udzia� w takiej ma�ej ekspedycji... - machn�� r�k� i poci�gn�� piwa. Zmarzni�ci ludzie pojedynczo i grupkami z wolna powracali do baru. Nie�mia�o zgromadzili si� w milczeniu pod przeciwleg�� �cian� sk�d ostro�nie obserwowali nas. Widz�c ich zrobi�o mi si� r�wnie� nieco ra�niej. Zaryzykowa�em wi�c kolejne pytanie. -Szukali�cie w d�ungli z�ota? -Sk�d�e? Z�oto mia�o jedynie by� zap�at�. Szukali�my UFO. Tym razem to moja brew unios�a si� w g�r�. -My�la�em, �e nie wierzysz w lataj�ce spodki. - zerkn��em wymownie na dymi�ce szcz�tki telewizora. Spojrza� na mnie badawczo. Bardzo badawczo. Szybko wi�c doda�em. -No wiesz. Uprowadzenia, �wiat�a oraz inne interwencje Obcych. -Jacy tam Obcy? - odpar� z lekcewa�eniem. - To s� ludzie. Tyle, �e pochodz� z Marsa. Moja druga brew pow�drowa�a w �lad za pierwsz� tylko troch� wy�ej. -Czy to znaczy, �e ty ich rozr�niasz? -To nie tak. -A jak? -To d�uga historia... - z rezygnacj� machn�� r�k�. -I co z tego? - zapyta�em. -Je�li jej nie poznasz w ca�o�ci i tak niczego nie zrozumiesz. Z beznadziejn� rezygnacj� rzuci�em okiem na zewn�trz. Wicher turla� po ulicy jakiego� psa. -Wygl�da na to, �e przez jaki� czas jeszcze tu pozostan�. - westchn��em. - Je�li wi�c chcesz, to wal. Mamy czas. -Jeste� pewny, �e chcesz j� us�ysze�? -Mhm. - potwierdzi�em. -Ca��? -W ko�cu jest nudno a to ty zgasi�e� telewizor. - odpar�em wzruszaj�c ramionami. -Jak chcesz. - stwierdzi�, po czym przysiad� si� na dobre. �okciem str�ci� pust� butelk� na pod�og� i doda�. -Ale najpierw zam�w jakie� piwo. -Problemy z got�wk�? Rozumiem. - domy�li�em si� w jednej chwili. -Sk�d? Jestem zamo�nym cz�owiekiem. - zaprotestowa� wyci�gaj�c na dow�d sw�j portfel. - Nawet bardzo zamo�nym. S�k w tym, �e na tym zadupiu nie ma bankomat�w a te miejscowe buraki nie honoruj� �adnych kart kredytowych. M�wi�c to wbi� ci�kie spojrzenie w barmana, kt�ry natychmiast odwr�ci� si� speszony i powr�ci� do sprz�tania z pod�ogi resztek po telewizorze. Wzi��em do r�k podany, a w�a�ciwie wci�ni�ty mi w gar�� przez olbrzyma portfel. Rozchyli�em go. Przed oczami mign�o mi tyle kart kredytowych i to w takich wersjach, �e ich w�a�ciciel by�by witany wsz�dzie z szeroko otwartymi ramionami. Ludziom posiadaj�cym takie karty, od�wierny kasyna w Monte Carlo automatycznie k�ania� si� z g��bokiego przykl�ku. Pod warunkiem, rzecz jasna, �e karty s� autentyczne. -Mam nadziej�, �e twoja opowie�� b�dzie warta tych paru piw jakie ci postawi�. - rzuci�em bez przekonania. -Sam najlepiej to ocenisz. Black. - przedstawi� si� wyci�gaj�c r�k�, po czym zaraz doda� tonem, kt�ry chyba mia� wyja�ni� wszystko. - Przecie� gdybym chcia� si� napi� za darmo, to nawet nie wstaj�c z krzes�a m�g�bym obrobi� t� parszyw� nor�. - stwierdzi� pog�askuj�c czule swoj� bro�. Ludzie pod �cian�, zupe�nie jak stado owiec poruszyli si� wszyscy naraz niespokojnie. -Fakt. - przyzna�em zerkaj�c ukradkiem na t� jego bro�. Musia� zauwa�y� moje spojrzenie, poniewa� od razu doda�. -To dezintegrator. -No tak. -Taka pami�tka po Marsjanach. -Jasne. Ku uciesze w��cznie ze mn� wszystkich, schowa� bro� do kabury, kabur� zas�oni� po�� sk�rzanego p�aszcza a wtedy ja zam�wi�em piwo. Tym razem barman uwin�� si� jak b�yskawica. Wygl�da�o to na jakie� czary, poniewa� zanim moja d�o� zd��y�a z powrotem opa�� na stolik piwo sta�o ju� przed nami i to razem z czyst� popielniczk�. Cz�owiek o nazwisku Black rozpocz�� sw� opowie��, kt�r� ci�gn�� nast�pnie przez trzy dni. Wichura, co prawda sko�czy�a si� ju� nast�pnego dnia, ale jego historia tak mnie poch�on�a, �e z niecierpliwo�ci� czeka�em na kolejny jej etap. Potem nast�pny, nast�pny i tak dalej. Ja sobie siedzia�em s�uchaj�c a on opowiada�. I tak to trwa�o, a� j� ca�kiem sko�czy�. Te trzy dni min�y jak jeden a my przez ten czas nawet na chwil� nie opu�cili�my baru. Jedz�c dziwne potrawy i popijaj�c je czym pr�dzej piwem czas up�yn�� nam zadziwiaj�co szybko. A oto, co mi opowiedzia�. * CZʌ� PIERWSZA * Albuquerque - New Mexico 28 lutego 1999 To by�o gor�ce, niedzielne popo�udnie. Jedno z najgor�tszych w tym miesi�cu. Na nale��cej do starego Leo stacji benzynowej, zajmuj�cej strategiczne po�o�enie tu� przy wylot�wce z miasta, Bobby Thompson tankowa� swojego thunderbirda. Thunderbird, chocia� starszy od niego, doprowadzony by� ca�ymi tygodniami ci�kiej pracy do wy�mienitego stanu. Siedem warstw czerwonego lakieru, jakie w swoim czasie Bobby w�asnor�cznie na nim na�o�y�, robi�y swoje. W�z b�yszcza�, bowiem w s�o�cu niczym nowiutki karton marlboro. Sko�czy� nape�nia� zbiornik i w�a�nie mia� uda� si� zap�aci�, kiedy us�ysza� strza�y dobiegaj�ce z budynku stacji. Kto� wewn�trz wystrzeli� trzykrotnie, po czym na powr�t zapanowa�a cisza. Nie trwa�a jednak d�ugo. Zastanawiaj�c si� co powinien zrobi�, czyli w kt�r� stron� si� wynosi�, uni�s� g�ow�. W tej samej chwili dostrzeg� dw�ch facet�w wybiegaj�cych z budynku. Pierwszy, bia�y, na oko czterdziestoletni bandzior o kwadratowej i pokrytej siatk� blizn twarzy, nie przejmuj�c si� zupe�nie faktem istnienia drzwiczek wskoczy� do jego wozu wprost na fotel pasa�era. Tu� za nim w kilku susach przybieg� drugi, czarny. Murzyn jednym d�ugim skokiem a� spod nalewaka zainstalowa� si� od razu z ty�u. B�d�c ju� tam wymierzy� Bobbiemu w pier� ze swojej ogromnej 45-tki, po czym odezwa� si�. -Ruszaj kole�. -H�? -W stron� Santa Fe. - ten wyja�ni� w odpowiedzi. Bobby powoli od�o�y� w�a na miejsce. Nast�pnie obszed� w�z dooko�a, usiad� za kierownic� i nie�piesznie zapali� silnik. Wk�adaj�c przeciws�oneczne okulary bez s�owa pos�usznie ruszy� z miejsca. Po wyjechaniu na szos� w�z Bobbiego pr�dko oddali� si� od miasta. Jechali w milczeniu jakie� dziesi�� minut, zanim w ko�cu czarny odezwa� si� jako pierwszy. -Trzysta... pi��, siedem, dziewi��dziesi�t dolc�w, to prawie cztery paczki stary, dwa kartony cameli, siedem czek�w no i karton tych, cholernych baton�w "Per�a Teksasu". Kurwa, Hank! M�wi� ci, �e je�li nas kiedy� dorw� to nie przez cholerne odciski palc�w czy w po�cigu. Sk�d. Wystarczy po prostu, �e p�jd� tropem opakowa� po tych batonach. Kiedy ty w ko�cu sko�czysz �re� to g�wno? Pos�uchaj kole�. - czarny nie doczekawszy si� od wsp�lnika �adnej odpowiedzi zwr�ci� si� bezpo�rednio do Bobbiego. - Przez jaki� czas siedzieli�my z Hankiem w Folsom i powiem ci, �e nawet w czasie tej wielkiej posuchy w dziewi��dziesi�tym si�dmym, kiedy �atwiej by�o nasra� klawiszom do but�w ni� wykombinowa� cho� odrobin� towaru on jak jaki� pierdolony angielski lord mia� co niedziel� te swoje, jebane batony. Mo�esz to zrozumie�, cz�owieku? Bobby przytakn�� mu w milczeniu g�ow�. -Crystal mi je przynosi�a. Dobra by�a z niej dupa. Ca�kiem dobra. - przez surow� jak pie� spr�chnia�ego drzewa twarz Hanka, przemkn�� wyraz nostalgii. - Ale, czy mo�esz ju� przymkn�� dzi�b, Theo? Musimy si� zastanowi�. - cz�owiek o imieniu Hank przybra� zatroskany wyraz twarzy, bowiem jego niskie czo�o przeci�a g��boka niczym Wielki Kanion dodatkowa bruzda. -Nad czym chcesz si�, a� tak bardzo zastanawia�? - Murzyn zupe�nie nie traci� pogody ducha. -Musimy si� wydosta� st�d, kurwa. -Gdzie? -Gdziekolwiek. Gdzie�. -Gdzie�? Cz�owieku, przecie� si� wydostali�my. - Murzyn wzruszy� ramionami. - Wydostali�my i jeste�my... gdzie�. -Rozejrzyj si�. Gdzie jeste�my? -Jak to gdzie? Daleko. -Jeste�my na zadupiu, ot co. Na pieprzonej, pustej pustyni gdzie niczego nie ma tylko jebana pustka a do Santa Fe zosta� jeszcze kurewny kawa� drogi. - wyja�ni� zwi�le Murzynowi. -Czy wy naprawd� my�licie, �e dotrzecie tam jad�c sobie mi�dzystan�wk� jak gdyby nigdy nic? - wtr�ci� Bobby. -Kurwa, Hank, s�ysza�e�? Mamy tu pana m�drego. - rzuci� z rozbawieniem czarny. - A niby czemu nie, kole�? - zwr�ci� si� do Bobbiego. -Tankuj� tam co jaki� czas... -Co z tego? -I wiem jak jest. -A jak jest? -Stary Leo wezwa� ju� pewnie gliny z ca�ego stanu i jest... nieciekawie. -Stary Leo le�y w sraczu porz�dnie przywi�zany do kibla a telefon, kupi sobie nowy. Ten nie by� kuloodporny. Masz nas za durni�w? -To st�d te strza�y. - pomy�la� Bobby i stwierdzi� g�o�no. - Nie wiem ile za co i od kiedy siedzieli�cie w Folsom, ale teraz jest dziewi��dziesi�ty dziewi�ty... -Tak? -Dzisiaj ka�dy dupek ma telefon w wozie. Od chwili waszego napadu na stacji starego Leo by�o ju� pewnie z pi�tna�cie os�b. Stawiam sw�j w�z przeciw orzechom, �e wszystkie mi�dzystan�wki s� zablokowane i to ju� od dawna. Bobby m�wi�c to, nie zwalniaj�c zjecha� z drogi i wzbijaj�c chmur� kurzu zag��bi� si� w pustyni�. Poniewa� zrobi� to przy pe�nej pr�dko�ci thunderbird podskakiwa� na nier�wno�ciach jak oszala�y. -Co robisz, kutasie!? - wrzasn�� Murzyn ponownie przyk�adaj�c mu do karku luf� swojej broni. - Zatrzymaj w�z! Zatrzymaj go natychmiast! Po przejechaniu rozp�dem jeszcze oko�o stu pi��dziesi�ciu jard�w auto w chmurze kurzu pos�usznie znieruchomia�o. -Co ty sobie kole�, kurwa my�lisz? - ci�gn�� Theo wysiadaj�c i mierz�c mu pomi�dzy oczy ponad uniesion� boczn� szyb�. - Wiesz co sobie my�l�, Hank? -Co? -My�l�, �e powinni�my go po prostu zastrzeli� i sami uda� si� do Santa Fe. Wy�a� dupku! - doda� woln� r�k� wyszarpuj�c Bobbiego za r�kaw koszulki na zewn�trz. -Robicie b��d... -No dalej! Ruszaj si�! - czarny bole�nie d�gn�� go luf� w pier� popychaj�c ty�em w stron� pobliskich wydm. -Przymknij si� Theo na chwil� i daj pos�ucha�. - odezwa� si� Hank r�wnie� wysiadaj�c. Wysiad� i wpatrzony gdzie� w stron� mi�dzystan�wki podbieg� kilka krok�w zatrzymuj�c si� na niewielkim, skalistym wzniesieniu. Wkr�tce da� si� ju� ca�kiem wyra�nie s�ysze�, narastaj�cy z ka�d� chwil� d�wi�k policyjnych syren. Po kolejnej chwili dwa radiowozy przemkn�y drog� z pe�n� pr�dko�ci� w stron� Santa Fe. -Kurwa. Co za pod�y syf. - westchn�� Hank. Zapad�o milczenie. Po d�u�szej chwili bezceremonialnie przerwa� je Bobby. -No to chyba tyle, je�li chodzi o wasz plan... -Kurwa, stul wreszcie dzi�b! - Theo nerwowo przest�puj�c z nogi na nog� ponownie wycelowa� pistolet w twarz Bobbiego. -Theo, przymknij w ko�cu mord�! - ostro wtr�ci� Hank wytr�caj�c mu bro� z r�ki. - Nasz przyjaciel jak na razie gada z sensem. - rzuci� do niego z nagan�. - Wi�c co dalej, panie m�dry? - zwr�ci� si� do Bobbiego kiedy Murzyn ju� zupe�nie zamilk�. -A wi�c jak ju� m�wi�em droga odpada, panowie. Ale nie za�amujcie r�k. Proponuj� wam zaszy� si� na pustyni i poczeka� w ukryciu jaki� czas... -Jaki� czas? -Co najmniej ze dwa dni. -Dwa dni? -Do czasu, a� si� sytuacja nieco uspokoi a dopiero potem, wyruszy� w dalsz� drog�. - wyja�ni� cierpliwie. - Ob�awa i policyjne blokady potrwaj�, co najwy�ej przez czterdzie�ci osiem godzin... -I co dalej? - Hank spojrza� na niego wyczekuj�co. -Potem gliniarze sobie odpuszcz�. Z grubsza, to by�oby na tyle. -Mamy spa� na pustyni i zajada� pewnie w tym czasie grzechotniki, h�? -Niezupe�nie. -Co to znaczy, niezupe�nie? -Mam tu niedaleko ca�kiem niez�� kryj�wk�. -Kryj�wk�? -Niedaleko? -Wyposa�on� ponadto w �arcie na co najmniej miesi�c. Wydaje mi si� r�wnie�, �e na miejscu b�dziemy mogli nieco spokojniej pogada�... -Kim ty jeste� do cholery? Pustynia. Kryj�wka. - szydzi� Theo. - Kurwa, nie mog� Hank. Kole� jest chyba jakim� przero�ni�tym skautem. -Nie zrobi�em tej kryj�wki dla paru st�w, kilkunastu baton�w, paczek cameli czy bezwarto�ciowych czek�w. - na�laduj�c piskliwy g�os Murzyna z�o�liwie odpar� mu Bobby i odsuwaj�c na bok luf� 45-tki, kt�ra ponownie, natychmiast znalaz�a si� tu� przy jego twarzy zaraz doda�. - Ale co by�cie powiedzieli na powiedzmy... sze��set, siedemset tysi�cy. Siedemset kawa�k�w. - powt�rzy� dla lepszego efektu. - W dodatku �yw� got�wk� w u�ywanych banknotach. Banknotach, kt�re mo�na wydawa� od zaraz. - ponownie zrobi� efektown� pauz�. -Nie przerywaj. - Hankowi z trudem, ale uda�o si� uzyska� na swej bezmy�lnie surowej twarzy wyraz s�abej, ale jednak koncentracji. -Doko�czymy t� rozmow� na miejscu. W ko�cu jest to tylko par� mil drogi. Aha, i nie nazywam si� kole�. Mo�ecie m�wi� do mnie po prostu Bobby. Drog� do kryj�wki przebyli w milczeniu. Na miejscu Bobby przedstawi� im sw�j plan. * * * Cztery tygodnie p�niej Albuquerque - New Mexico 4 kwietnia 1999 Chocia� wszystkie przygotowania by�y zako�czone ju� od ponad dw�ch miesi�cy, Bobby Thompson d�ugo zwleka� z rozpocz�ciem napadu na mieszcz�c� si� w Albuquerque fili� First National Bank. Obecnie wci�� targa�y nim powa�ne w�tpliwo�ci dotycz�ce wsp�lnik�w. Pomimo setki razy obmy�lanych mo�liwo�ci, niestety nijak nie m�g� wykona� tego skoku sam. Po raz tysi�czny wi�c analizowa� sytuacj� i nadal nie m�g� ostatecznie zdecydowa� si�. To by� naprawd� du�y numer a ci dwaj mogli jedynie co� w nim spieprzy�. I chocia� z ostro�no�ci nie zapozna� ich ze wszystkimi szczeg�ami planu to zawsze istnia�a mo�liwo��, �e w trakcie samej akcji sytuacja mo�e wymkn�� si� spod kontroli. Jego kontroli. W ca�ym swoim dotychczasowym, trzydziestoletnim �yciu nie dane mu by�o zg��bi� wszystkich tych prawniczo-s�dowo-wi�ziennych korowod�w tylko dlatego, �e nigdy nie ufa� nikomu i a� do tej pory zawsze dzia�a� sam. Ale z drugiej strony tak prawd� m�wi�c do tej pory by�y to tylko ma�e i g�wniane interesy. Ten skok natomiast mia� by� czym� zupe�nie innym. Wyj�tkowym. Jedynym w swoim rodzaju, unikalnym oraz ostatecznym. First National Bank w por�wnaniu z jego dotychczasowymi osi�gni�ciami mia� by� czym� zupe�nie odmiennym. Planowa� ten skok przez niemal dwa lata i w chwili obecnej nawet ju� nie dopuszcza� my�li o tym, aby si� wycofa�. Du�a forsa oraz spora szansa na �ycie z odrobin� godno�ci by�y ju� na to zbyt blisko. Jego wahania dotyczy�y tylko i wy��cznie wsp�lnik�w. Przygotowania do napadu wysz�y ju� dawno z fazy planowania i obecnie ostatni� rzecz� jakiej pragn�� by�o, aby szansa na lepsze �ycie mia�a mu przej�� ko�o nosa tylko dlatego, �e planuj�c ca�o�� czego� nie przewidzia�. Po takim skoku by�o niemal pewne, �e gliniarze go zidentyfikuj� ale akurat o to si� nie martwi� w og�le. Z takim szmalem b�dzie si� m�g� urz�dzi� gdzie� daleko. Je�li b�dzie to konieczne, nawet gdzie� za granic�. Bobby Thompson pierwotnie swoje szanse na sukces ocenia� na jakie� osiemdziesi�t, osiemdziesi�t pi�� procent. Kiedy dodatkowo przygotowa� jeszcze ekstra niespodziank� dla gliniarzy szanse te, wed�ug jego oceny wzros�y nawet do dziewi��dziesi�ciu. To ju� by�o zbyt du�o, aby si� wycofa� a jednocze�nie za ma�o, aby mie� ca�kowit� pewno�� powodzenia. By�o tak, poniewa� nadal na wiele rzeczy w og�le nie mia� najmniejszego wp�ywu. Na kamery umieszczone w banku oraz ca�y zainstalowany w nim system alarmowy nie m�g� niczego poradzi�, poniewa� po prostu nie zna� si� na tym wsp�czesnym, skomplikowanym, elektronicznym g�wnie. Na to, czy akcj� policyjn� dowodzi� b�dzie t�pak czy te� jaki� bystry go��, r�wnie� nie postawi�by z�amanego centa. Jedyne co m�g� zatem zrobi�, to przygotowa� si� zar�wno na wypadek alarmu jak te� i �ebskiego przeciwnika. Tak te� w�a�nie uczyni�, lecz to i tak nie zmieni�o faktu, �e ostateczny wynik skoku nadal pozostawa� dla niego wielk� niewiadom�. Sam pomys� napadu nasun�� mu si� pewnego dnia, kiedy przed dwoma laty dotar� do Albuquerque. By�o to zaraz po jego pe�nej rozpaczy, po�piesznej ucieczce z Nowego Jorku. Pewien interes w�wczas mu nie wypali�. Za lewe cz�ci samochodowe w kt�re zainwestowa� czterdzie�ci pi�� tysi�cy, Latynosi pr�bowali mu zap�aci� lewymi pieni�dzmi. Poza tym pe�nym smutku wydarzeniem w teczce, kt�r� podczas transakcji od nich otrzyma�, opr�cz stu dwudziestu fa�szywych kawa�k�w by�a r�wnie� bomba. Ta w odr�nieniu od pieni�dzy by�a najprawdziwsza w �wiecie. Wr�czaj�c mu j� my�leli pewnie, �e to �wietny pomys�. Teczk� z bomb� w ostatniej chwili wrzuci� im z powrotem do furgonetki. Latynosi wiali z niej drzwiami i oknami tratuj�c si� nawzajem, lecz eksplozja w jednej chwili przemieni�a furgonetk� z cz�ciami w dymi�c� kup� z�omu. Nie min�a nawet minuta a Latynosi pozapadali si� bez �ladu gdzie� w portowych zakamarkach. W oddali s�ycha� ju� by�o zbli�aj�ce si� wozy policyjne. Nie maj�c w�wczas innego wyj�cia r�wnie� da� stamt�d nog� bezpowrotnie trac�c ca�y towar. Po tej wpadce nie mia� w Nowym Jorku ju� nic wi�cej do roboty. Policja, szpicle jak i Latynosi niezdrowo konkurowali o to, kto pierwszy go dopadnie. Ukrywa� si� przez jaki� czas ale to nie by�o ju� to samo. Po miesi�cu �ycia jak zaszczuty lis da� na dobre nog� z miasta. Postanowi� na zawsze wynie�� si� gdzie�, gdzie �ycie p�ynie wolniej, gdzie nie ma tych cholernych, zimowych wiatr�w, nieprzychylnej mu policji i zawzi�tych Latynos�w. Uciekaj�c skierowa� si� wi�c prosto na po�udnie. Jad�c bez planu przed siebie dotar� w ko�cu do Albuquerque. Dopiero tutaj uda�o mu si� ostatecznie odpr�y�. Zar�wno klimat jak i samo miasto spodoba�o mu si� na tyle, �e postanowi� zabawi� w nim na d�u�ej. Rozgl�daj�c si� za jakim� k�tem, ca�kiem niedrogo wynaj�� wraz z gara�em po�ow� domku pewnej niezbyt zamo�nej wdowy, pani Brown. Przesiaduj�c sobie ca�ymi dniami na tarasie z ch�odnym piwem w gar�ci, obserwowa� z pierwszego pi�tra �yj�ce leniwie miasto. Ludzie tutaj chodzili wolno, nikomu si� nigdzie nie �pieszy�o a pogoda by�a jak na jego gust idealna. S�owem spodoba�o mu si� miasto. Pewnego dnia zauwa�y� i skojarzy� fakt, �e pi�tego ka�dego miesi�ca do banku mieszcz�cego si� po drugiej stronie ulicy dostarczana jest opancerzon� furgonetk� z San Diego, dostawa pieni�dzy. Fakt ten niezwykle go zainteresowa�. Ceremoni� przekazania szmalu obserwowa� uwa�nie przez trzy kolejne miesi�ce. Po oko�o godzinie od przekazania, dwie inne furgonetki, miejscowe, zabiera�y pieni�dze gdzie� dalej. Tak samo by�o nieodmiennie pi�tego ka�dego, kolejnego miesi�ca. Pewnego razu Bobby pojecha� za nimi. Furgonetki wpierw jecha�y jakie� dwie mile przez miasto, p�niej przebija�y si� przez zat�oczone centrum, po czym ostatecznie skr�ca�y do centrum handlowego West River. Z przodu jecha�a ochrona. Forsa by�a w tej drugiej. Nast�pnego miesi�ca, Bobby ju� czeka� na nich na miejscu. Przed centrum handlowe obydwie furgonetki przyby�y niemal punktualnie. Kiedy tylko ochrona wysiad�a z pierwszej z tej drugiej zacz�to podawa� pieni�dze. Obserwuj�c ca�� operacj� przez lornetk� z przeciwleg�ego ko�ca parkingu, Bobby naliczy� osiem niewielkich work�w banknot�w oraz dwa pe�ne nieistotnego bilonu. Przez ca�y nast�pny tydzie� udaj�c, �e rozgl�da si� za robot� sprzedawcy dok�adnie zwiedzi� i przepyta� ca�e centrum handlowe. W dw�ch hipermarketach i ponad setce butik�w naliczy� skromnie licz�c, jakie� czterysta pi��dziesi�t, pi��set os�b personelu. Tak wi�c je�li to mia� by� a by� pewien, �e by� szmal na wyp�aty to ostro�nie licz�c musia� si� tam znajdowa� jaki� milion, milion czterysta tysi�cy dolar�w. Od tamtej te� chwili ca�a ta sprawa zacz�a si� robi� dla niego coraz bardziej intryguj�ca. W jego �yciu po raz pierwszy nasta� okres ch�odnego i przemy�lanego planowania. Atak na furgonetki odpada� z trzech prostych powod�w. Po pierwsze; dziesi�ciu uzbrojonych stra�nik�w a Bobby by� zupe�nie sam. Po drugie; kto� m�g� zgin��. Prawdopodobnie to on, a to by�a rzecz niedopuszczalna w og�le. I po trzecie wreszcie; to po prostu nie by�o w jego stylu. Pomys� ataku na furgonetki odrzuci� niemal natychmiast po tym jak mu wpad� do g�owy. Tego nie mo�na by�o zrobi� w pojedynk� a anga�owa� do tej roboty ca�� armi� uzbrojonych po z�by wsp�lnik�w, rzecz zupe�nie niepodobna. Dotychczas zawsze dzia�a� sam i w efekcie nadal cieszy� si� wolno�ci�, podczas kiedy ca�a fura jego kumpli z dzieci�stwa odsiaduje obecnie mniejsze lub wi�ksze wyroki, poniewa� kiedy�, kto�, co� tam spieprzy�. Poza tym otwarty atak na furgonetki na pewno sko�czy�by si� uliczn� rzezi�. Na zawsze zatem i bez �alu, Bobby porzuci� temat furgonetek. Jego forsa by�a do wzi�cia jedynie podczas tej godziny, kiedy spokojnie le�a�a sobie w banku i czeka�a na transport do West River. Zastanawiaj�c si� wnikliwie nad frapuj�cym zagadnieniem, kilkana�cie dni p�niej dozna� ol�nienia. Mianowicie, z niema�ym zdumieniem stwierdzi�, �e mieszkanie niemal naprzeciwko banku daje mu wprost niewyobra�alnie wielk� szans� na sukces. To by�a wr�cz opatrzno��, palec bo�y czy jak tam zwa� do diab�a, sposobno��, kt�ra przydarza si� w �yciu raz. Tylko raz. Drugiej takiej szansy mia� nie b�dzie. Tego by� pewien. Teraz, wi�c albo nigdy. W ko�cu w�a�nie min�a mu trzydziestka, zaraz p�metek a do tej pory w tym cholernym �yciu nic nie idzie jak nale�y. Jak by wi�c na spraw� nie spogl�da�, Bobby stopniowo dojrza� do tego skoku. Przygotowania do niego zaj�y mu niemal dwa kolejne lata. By� to dla niego okres niezwykle ci�kiej har�wki i chocia� jego nak�ady poch�on�y ca�� got�wk�, jak� przywi�z� ze sob� z Nowego Jorku, obecnie nie narzeka�. Kiedy tylko sko�czy�a mu si� przywieziona forsa natychmiast podj�� prac� w warsztacie samochodowym i jako� starcza�o na chleb. Pracuj�c na dwie zmiany, w warsztacie d�ubi�c przy samochodach oraz po godzinach �l�cz�c nad spraw� banku, jako� uko�czy� wszystkie przygotowania do skoku. W chwili obecnej jego jedynym powodem do zmartwienia by�o dw�ch niedawno skaptowanych wsp�lnik�w. O ile Hank, opanowany, prymitywny i ma�om�wny oprych nie stanowi� dla niego zbyt wielkiej zagadki to Theo, dwudziestokilkuletni czarnuch, budzi� w nim znacznie wi�ksze pok�ady niepokoju. Budzi� w Bobbim obawy, poniewa� by� m�ody i cholernie narwany. Dlatego w�a�nie, uk�adaj�c ostateczny plan napadu, rol� czekaj�cego za rogiem nast�pnej przecznicy kierowcy postanowi� powierzy� Hankowi. Murzyna zdecydowa� si� zabra� ze sob� do banku. Wola� w ten spos�b mie� go bez przerwy pod �cis�� kontrol�. Po d�ugim namy�le, kiedy stwierdzi�, �e nie wykombinuje ju� niczego wi�cej aby zwi�kszy� swoje szanse, podj�� ostateczn� decyzj�. Bobby Thompson zdecydowa�, �e skok jego �ycia nast�pi nazajutrz rano, kiedy jak co miesi�c do banku nadjedzie transport got�wki z San Diego. P�nym wieczorem zadzwoni� do mieszcz�cego si� na przedmie�ciach motelu White Rose, gdzie ju� kilka dni temu zamelinowali si� Theo z Hankiem. Po kr�tkiej rozmowie da� im um�wiony wcze�niej znak. * * * Albuquerque - New Mexico 5 kwietnia 1999 Wczesnym rankiem Bobby i Theo spotkali si� w um�wionym barze, kt�ry mie�ci� si� dwie ulice od banku. Jedz�c �niadanie omawiali stan przygotowa�, oczekuj�c na przybycie Hanka. Jeszcze tej nocy Hank ukrad� czarnego cadillaca po drugiej stronie miasta. Zmieni� w nim tablice, po czym zaparkowa� go w pobli�u baru. Upewni� si�, �e stoj�cy niedaleko automat telefoniczny jest sprawny, zapisa� jego numer, op�aci� �wier�dolar�wk� parkometr i przechodz�c skosem przez ulic� uda� si� do baru. Po wej�ciu do wn�trza od razu skierowa� si� w stron� stolika pod oknem. -Wszystko gra. - rzek� do Bobbiego i Theo w�a�nie ko�cz�cych �niadanie. -W�z w porz�dku? -Jest ok. Silnik, ko�a wszystko w dobrym stanie. Zatankowa�em do pe�na. Tutaj masz numer telefonu. - odpar� Hank wr�czaj�c Bobbiemu kartk�. - Wrzuci�em te� do baga�nika par� skrzynek piwa i co� do �arcia. - doda�. -Pewnie te, pierdolone batoniki. - zainteresowa� si� Theo patrz�c na niego spod byka. Hank nabra� powietrza i spojrza� na Theo z�owrogo. Awantura wisia�a w powietrzu. To by� dla wszystkich nerwowy poranek. Bobby odetchn�� w duchu z ulg� widz�c, �e nie tylko jemu udziela�o si� napi�cie. Nie daj�c jednak niczego po sobie pozna� uci�� rodz�c� si� sprzeczk� w zarodku. -Spokojnie ludzie, do jasnej cholery! Ty, Hank je�li wszystko gra id� od razu do wozu. Lepiej �eby nas tu razem nie widzieli. A my tymczasem zaczekamy sobie na transport. -No to na razie. - rzuci� Hank wstaj�c z krzes�a i wychodz�c z baru. -S�uchaj, Bobby... - odezwa� si� Theo zaraz po jego wyj�ciu. -No co jest? -Udajesz wa�niaka i bardzo oblatanego go�cia... -Ale? - Bobby natychmiast wyczu�, �e co� go gn�bi. -Ale u nas, kiedy ch�opaki szli na robot� ze spluwami to przez ca�y pieprzony dzie� wcze�niej, niczego nie brali do g�by... -Do czego zmierzasz? -M�wi�, �e jak si� oberwie w bebechy na czczo to si� mo�na jeszcze wyliza� ale jak dostaniesz z pe�nym �o��dkiem to wykorkujesz w par� minut. -O, kurwa! Spokojnie, Theo. Wyluzuj si�, dobra? Nie jeste�my na Dzikim Zachodzie. Panuj� nad wszystkim. Pe�na kontrola, rozumiesz? B�dzie par� strza��w. Wcale nie twierdz�, �e nie, ale po pierwsze, to my b�dziemy strzela� poniewa� jest to konieczne i nieuniknione, aby plan si� w og�le powi�d� a po drugie, postrzelamy sobie w powietrze. Nikomu nic z�ego si� nie stanie. Nikomu, rozumiesz? -Chodzi�o mi o to, �e... -Jem sobie �niadanie a ty od razu o bebechach. Chyba nie chcesz bym wypu�ci� pawia? - doko�czy� �artem. -Jak to? -Zorganizowa�em sobie to wszystko tak, �e gliniarze b�d� co prawda nam niezb�dni, ale strzela� nie b�d�. Zapewniam ci�. -I mam w to wszystko tak po prostu uwierzy�, co? -Nie jestem morderc�. Zrozum to w ko�cu. Nigdy nikogo nie zabi�em i pragn�, aby nadal tak to w�a�nie pozosta�o. -Ale jak...? -Cierpliwo�ci. - Bobby uciszy� go natychmiast uniesion� d�oni�. - Przecie� wyci�gn��em was par� tygodni temu z ca�kiem niez�ego bagna, pami�tasz? -No tak. -Wi�c zastan�w si� przez chwil�. Chyba nie zrobi�em tego po to, aby teraz wsp�lnie z wami wpierdoli� si� w jeszcze gorsze szambo. -Ale... -Zaufaj mi. Jeszcze tylko par� godzin. -A potem? -Potem b�dziemy bogaci. -Ale plan... -Plan nie mo�e nie wypali�. -No nie wiem, cz�owieku. Kombinujesz co� o czym nie wiem. My�l�, �e... -My�lenie sobie odpu��. Wszystkiego co trzeba dowiesz si� we w�a�ciwym czasie. - Bobby uci�� jego lament nie znosz�cym sprzeciwu tonem. - Ju� �adnych pyta� wi�cej. Nie ma na to czasu. Tylko spok�j. Spok�j kurwa i opanowanie. Wypo�yczy�em te garnitury po dwie�cie dolc�w za sztuk� aby�my wygl�dali na eleganckich biznesmen�w. Pieprzonych japiszon�w, rozumiesz? Luz i elegancja a nie po to kurwa, by si� w nich poci� jak �winie i sra� ze strachu w gacie. Teraz id�, popraw ten cholerny krawat i op�ukaj sw�j spocony, czarny pysk w toalecie. I po�piesz si�. Nied�ugo powinni tu by� z nasz� fors�. - Bobby doda� popychaj�c go w stron� toalety. Murzyn podni�s� si� od stolika i pos�usznie uda� do �azienki. Bobby w tym czasie wezwa� kelnerk� i daj�c jej spory napiwek uregulowa� rachunek. Kiedy ju� zap�aci� w oczekiwaniu na wsp�lnika wyszed� przed bar zapali� papierosa. W chwil� p�niej od�wie�ony Theo do��czy� do niego. -No, no czarny bracie. Popatrz, jeszcze b�d� z ciebie ludzie. - stwierdzi� na jego widok z uznaniem. - Teraz prezentujesz si� o niebo lepiej. - doda� poklepuj�c go w policzek. Uniesionym dyskretnie kciukiem Bobby da� znak Hankowi, kt�ry po drugiej stronie ulicy oparty o budk� telefoniczn� udawa�, �e czyta jak�� gazet�. -Dobrze, �e nie trzyma tego brukowca do g�ry nogami. - pomy�la� z trosk�. Hank skin�� g�ow� i na powr�t zag��bi� si� w lekturze. Min�a ich w�a�nie furgonetka z San Diego. Bobby odrzuci� niedopa�ek na ziemi� i przydepta� go obcasem. -Show time. - poci�gn�� Theo za r�kaw wskazuj�c wzrokiem opancerzony pojazd zaje�d�aj�cy dwa skrzy�owania dalej na niewielki parking przed budynkiem banku. Spacerkiem wyruszyli w tamt� stron�. Kiedy nieca�� minut� p�niej dotarli na miejsce stra�nicy bankowi ko�czyli w�a�nie odbiera� pieni�dze od za�ogi furgonetki. Jak tylko ostatnie, podane przez nich worki pow�drowa�y ju� do �rodka, obydwaj stra�nicy rozejrzeli si� jeszcze wzd�u� ulicy, po czym zamykaj�c za sob� boczne, metalowe drzwi niespiesznie sami weszli do budynku. Pusta furgonetka odjecha�a. -Stra�nicy zanios� teraz towar gdzie� do bankowych pomieszcze� i wr�c� do hali g��wnej wewn�trznym korytarzem. Tam te� sobie na nich zaczekamy. - wyja�ni� Bobby wsp�lnikowi. -Gdzie�? -Tak. B�dziemy musieli ten szmal odnale��. -Czyli, wchodzimy? -Wchodzimy. Do banku weszli kolejno, lecz osobno. Wewn�trz, Bobby od razu zaj�� miejsce przy stoliku do wypisywania czek�w. Z akt�wki wydoby� ca�� stert� blankiet�w, po czym z entuzjazmem przyst�pi� do ich wype�niania. W chwil� p�niej Theo r�wnie� wszed� do banku i zgodnie z planem zaj�� miejsce na ko�cu prowadz�cego do kasy ogonka. Trzymaj�c obur�cz sk�rzan� walizeczk� przed sob� rytmicznie kiwa� si� na pi�tach bezg�o�nie co� tam sobie nuc�c wargami. Po dw�ch minutach obydwaj widziani wcze�niej na ulicy stra�nicy wyszli z wn�trza banku i przechodz�c poprzez ca�y hol zaj�li swoj� zwyczajow� pozycj� po obydwu stronach g��wnych drzwi wej�ciowych. W�wczas Bobby rzuci� spojrzenie wsp�lnikowi, po czym wsta� i od razu skierowa� si� w ich stron�. Id�c przybra� na swojej twarzy wyraz g��bokiej konsternacji. -Prosz� pana. - z zak�opotaniem rzek� nieco �ciszonym tonem do starszego z nich. -Tak, ch�opcze? - ten zapyta� w profesjonalny spos�b poprawiaj�c kciukiem swoj� czapk�. -Pod moim stolikiem le�y jaki� pistolet, cholera. - lew� r�k� Bobby wskaza� w stron� stolika. Stra�nik powi�d� oczami w tamtym kierunku i skin�� g�ow� na partnera. -Co jest Harry? - zapyta� tamten r�wnie� profesjonalnie dotykaj�c swojej czapki. -Musieli razem sp�dzi� kawa� �ycia na ogl�daniu Johna Wayna poprawiaj�cego zsuwaj�cy si� kapelusz. - zauwa�y� w my�lach Bobby dostrzegaj�c mimochodem idealn� perfekcj� tego ruchu. -Ten m�ody cz�owiek twierdzi, �e znalaz� pod stolikiem bro�. - pierwszy stra�nik schyli� nieco g�ow� a czapka ponownie zosta�a po mistrzowsku przesuni�ta. -No w�a�nie. - potwierdzi� Bobby drapi�c si� ze wstydem w nieokryt� niczym g�ow�. - I wydawa�o mi si�, �e najlepiej b�dzie jak nie b�d� niczego dotyka�, prosz� pana. -Racja synu. - stra�nik o imieniu Harry dumnie wypi�� pier�. - Zostaw to nam. Kiedy ju� w tr�jk� dotarli do podejrzanego stolika ich oczom ukaza�a si� 45-tka Theo le��ca na pod�odze. Starszy stra�nik pochyli� si� by j� podnie�� i wtedy otrzyma� pot�nego kopniaka w skro�. -Uppff. - powiedzia� i og�uszony zwali� si� na ziemi�. W tym czasie Theo podbieg� od ty�u i pochwyci� drugiego stra�nika za r�ce skutecznie go unieruchamiaj�c. Bobby kopn�� ponownie. Tym razem celowa� w krocze. Stra�nik j�kn�� z cicha i te� pad� bez czucia. Murzyn pochyli� si� i wyci�gn�� swoj� 45-tk� z bezw�adnej d�oni le��cego ni�ej. Zaraz potem wsun�� do niej magazynek. Tymczasem Bobby odebra� nieprzytomnym ich s�u�bowe rewolwery po czym wystrzeli� cztery razy w sufit. -To jest napad! - krzykn��. - Wszyscy spok�j, bez lament�w i na ziemi�! �apy na kark! Niech wszyscy maj� �apy na widoku! Theo opr�cz pistoletu trzyma� ju� w drugiej r�ce uzi skierowane w stron� zbitej na �rodku hali gromadki oszo�omionych klient�w. W tym czasie Bobby buszowa� ju� w boksach dla kasjer�w wyp�dzaj�c stamt�d wszystkich na �rodek sali. Przetrz�saj�c dok�adnie wszystkie zakamarki pod biurkiem kierownika znalaz� przycisk alarmowy. Kiedy go wcisn�� czerwone �wiate�ko zacz�o bezg�o�nie pulsowa�. Chwil� p�niej, wszyscy zak�adnicy byli ju� na �rodku w komplecie. Bobby gestem kaza� im przykl�kn��. -Pilnuj ich! - krzykn�� do wsp�lnika sam wybiegaj�c na zaplecze. Tam sprawdzi� wszystkie cztery pomieszczenia jakie znalaz� na ty�ach banku. Tylko w jednym z nich zasta� dw�ch pracownik�w. Ci, byli tak zaj�ci sortowaniem pieni�dzy dla West River, �e nawet nie wiedzieli jeszcze o napadzie. -Wy dwaj! �apy na kark i raz dwa do �rodka! - krzykn��. Popychaj�c ich przed sob� korytarzem, wkr�tce zagoni� ich do reszty zak�adnik�w. -I jak? - na jego widok rzuci� Theo. -Dobra. S� ju� wszyscy i jest forsa. Popilnuj� ich teraz a ty bierz si� do roboty. - odpar� siadaj�c okrakiem na bankowej ladzie z rewolwerami wycelowanymi w stra�nik�w, kt�rzy zaczynali ju� z wolna dochodzi� do siebie. Theo wydoby� ze swojego neseserka gruby zw�j czarnej, samoprzylepnej folii. Nast�pnie sprawnie zaryglowa� drzwi wej�ciowe, po czym bezzw�ocznie zabra� si� za oklejanie foli� wszystkich sze�ciu olbrzymich, bankowych okien. Ledwie sko�czy� dwie minuty p�niej, da� si� s�ysze� zniekszta�cony megafonem g�os dobiegaj�cy gdzie� z ulicy. -Wy w banku! Jeste�cie otoczeni! Wy�azi� z r�kami do g�ry! Macie trzydzie�ci sekund! M�wi zast�pca szeryfa Harelson. Powtarzam! Wy�azi� natychmiast! Jeste�cie otoczeni! Wn�trze banku zamar�o w absolutnej ciszy. Bobby podszed� bli�ej, po czym wybra� spo�r�d zak�adnik�w najbardziej roztrz�sion� staruszk�. Chwytaj�c j� za �okie� pom�g� jej ostro�nie powsta� z kl�czek. -Wypuszcz� ci�. Przeka� gliniarzom, �e je�li chc� masakry wszystkich dwudziestu dw�ch zak�adnik�w to mog� zaczyna� od razu. Je�li natomiast uspokoj� si� b�dziemy pertraktowa�. Zrozumia�a�? Kiedy kiwn�a w milczeniu g�ow� lekko popchn�� j� w stron� wyj�cia. Theo zwolni� rygiel i wypu�ci� j� na zewn�trz. Bobby zaczeka� a� ponownie zamkn� si� za ni� drzwi i zwr�ci� si� w stron� pozosta�ych zak�adnik�w. -Teraz wy. B�dziecie po kolei wstawa� i podchodzi� ty�em do mnie. Ka�demu z was zwi��� najpierw r�ce za plecami. P�niej wska�� miejsce gdzie od tej pory b�dzie siedzia�. Najpierw wy dwaj. - oczami wskaza� na stra�nik�w. -Nie ujdzie wam to na suc