Robert Wagner ZABIJCIE ICH WSZYSTKICH Wszystkie opisane w powieści wydarzenia miały lub dopiero będą miały miejsce w rzeczywistości. Jakiekolwiek podobieństwo do występujących w niej miejsc, postaci oraz zdarzeń jest przez autora celowe oraz jak najbardziej zamierzone. Sprawdź czy nie ma nowszej wersji powieści pod adresem: www.robertwagner.prv.pl LICENCJA Powieść "Zabijcie ich wszystkich" w poniższej postaci jest free. Oznacza to, że autor wyraża swoją zgodę na jej dalsze powielanie, kopiowanie, drukowanie, przesyłanie drogą elektroniczną oraz wszelkie inne rozpowszechnianie, pod warunkiem nie pobierania za nią żadnych opłat! Na wykorzystywanie jej do innych celów autor nie wyraża swojej zgody. Jednocześnie autor nie bierze na siebie żadnej odpowiedzialności za ewentualne złe wrażenia, urażone uczucia, obrażone wartości oraz inne negatywne czynniki w tym nawet te, mogące wystąpić dopiero po jej przeczytaniu. Uwaga! W żadnym wypadku nie powinni czytać jej; miłośnicy Zwierząt, pacyfiści, ekolodzy, wegetarianie oraz osoby o skłonnościach samobójczych. Ponadto autor ze swej strony gwarantuje, że poniższy plik pt. "Zabijcie ich wszystkich" nie zawiera żadnych wirusów ani też innych szkodliwych programów. Jeżeli jesteś nadwrażliwy lub nie akceptujesz powyższych warunków - żegnaj i nie wracaj! Jeśli akceptujesz je - smacznego! Robert Wagner Książka ta poświęcona jest wszystkim kochającym wolność. Przede wszystkim zaś, Bezdomnym i Włóczęgom rasy białej. "Jeszcze nigdy tak wielu, nie zawdzięczało tak wiele, tak niewielu." Grubas z cygarem * PROLOG * Coata - PERU 17 czerwca 2003 Dwukołowy, ciągnięty przez dwie chude lamy wóz wykonał swój ostatni, konwulsyjny podskok na brukowanej polnymi kamieniami drodze ostatecznie zatrzymując się w jakiejś głębszej koleinie. Silny, coraz bardziej wzmagający się wiatr, w mgnieniu oka uporał się z obłokiem kurzu, który wzbiło moje poruszenie przy wysiadaniu. Pył podróżny, który przez ostatnich dwadzieścia kilometrów zbierał się i osiadał we wszystkich dostępnych zakamarkach ubrania oraz mojego skromnego ekwipunku, teraz w jednej chwili wzniósł się i uleciał. Cóż, tak już jest. Ledwie tylko człowiek się do czegoś przyzwyczai a już tego czegoś nie ma. -Życie jest wredne. - z niechęcią stwierdziłem w myślach z trudem prostując zdrętwiałe z zimna kości. Człowiek, który mnie podwiózł na to bezludne, zimne i wichrowe zadupie trzymał rękę wyciągniętą w jakiejś nieokreślonej nadziei. W końcu, po krótkim namyśle przybiłem mu piątkę, aby ostatecznie spławić wieśniaka. Ten, zdegustowanym wzrokiem popatrzał na mnie przez chwilę, po czym kierując się w stronę pobliskiego targu wreszcie pojechał sobie w cholerę. Chyba dotarło do niego, że gdybym miał na autobus lub samolot, to nie łapałbym go na łebka. Zresztą nieważne. Rozmasowałem sztywne z zimna ręce i niezdarnie zarzucając plecak na skostniały grzbiet wyruszyłem żwawo w stronę widocznych nieopodal zabudowań. Było wysoko, zimno i dął suchy do cna przenikliwy wiatr. Wiał już sobie od jakiegoś czasu a obecnie z każdą chwilą w coraz większym stopniu przybierał na swej sile. Miało być inaczej, zupełnie inaczej i dlatego czułem się cholernie zawiedziony. Ameryka Południowa zawsze kojarzyła mi się z ciepłem, palmami oraz brązowymi dziewczynami o południowych temperamentach. Tymczasem, tam gdzie maszerowałem nie było palm w ogóle a widoczna w oddali mieścina przejawiała temperament, co najwyżej pogrążonego w śpiączce żółwia. Idąc przed siebie tak szybko jak tylko pozwalały na to zesztywniałe nogi, stosunkowo prędko się do nich zbliżałem. Wkrótce minąłem jakiegoś odpornego na zimno człowieka, który siedział na kamiennym progu jakiegoś domu i patrzał beznamiętnym wzrokiem gdzieś przed siebie. Człowiek ten to musiał być prawdziwy twardziel z gór. Odziany był jedynie w coś przypominającego podarty koc narzucony na nagie ramiona. Prócz koca posiadał też pomięty kapelusz zsunięty głęboko na oczy i jakieś sandały. Poza nim nie widać było nikogo. Wiocha wyglądała na kompletnie wymarłą. Twardziel nawet nie spojrzał na mnie, kiedy go mijałem. Wywnioskowałem, że albo śpi albo co bardziej prawdopodobne, zamarzł już jakiś czas temu. Nawet bowiem nie drgnął, kiedy w ciszy przerywanej jedynie przez wyjący w górach wiatr przechodziłem tuż obok niego. -No i gdzie jest to słoneczko, kurwa? - westchnąłem sam do siebie spoglądając nerwowo na zegarek. Było dokładnie południe. Jeśli to miała być najcieplejsza pora dnia to znaczy, że najwyższa pora wynosić się stąd w cholerę, zanim skończę jak on, w jakimś mroźnym letargu. Tutaj nawet psy nie szczekały. One zapewne powymarzały już dawno. Nie, żebym tęsknił za nimi, skąd. Nienawidzę psów w równym stopniu jak mnie one, ale brak ich radosnego szczekania na mój widok i przyjaznych szczęk kłapiących w okolicach nogawek, był zgoła zastanawiający. -Cóż, przynajmniej zaoszczędzę na bateriach. - pomyślałem na powrót chowając do kieszeni mojego najlepszego przyjaciela psów. Przyjaciel jest zabronionym w większości krajów Europy urządzeniem na ultradźwięki. Odkąd go nabyłem, jeszcze gdzieś w Szwajcarii, moje życie włóczęgi nabrało zupełnie innej barwy. Stało się bardziej kolorowe a kolory jaśniejsze. Potraktowany przyjacielem czworonóg wpadał w przeraźliwy skowyt i natychmiast miał ochotę zesrać się ze strachu, co nierzadko czynił. Uwielbiam patrzeć jak agresywne wobec obcych bydlę w ułamku sekundy robi fikołki z przerażenia i wieje tak, że podwinięty ogon ledwie nadąża za obijającym się o wszystkie krawężniki i przeszkody właścicielem. Przyjaciel działa w równym stopniu wobec wiejskich kundli jak i policyjnych dobermanów czy owczarków sprawiedliwie zamieniając im mózg w papkę, dlatego go uwielbiam a on jest niemal wszędzie nielegalny. Widok ołowianego nieba, które dodatkowo ciemniało z każdą minutą coraz bardziej, kurczył moje i tak skromne zapasy optymizmu. Idąc w coraz bardziej ponurym nastroju w pewnej chwili w mojej głowie rozległy się tryumfalne fanfary. Oto, bowiem na horyzoncie pojawił się budynek z wydrapanym na ścianie cudownym słowem: BAR. Nareszcie. Ciepła kawa, coś do żarcia i co najważniejsze, cztery chroniące przed przykrym wiatrem ściany. -Życie jest wspaniałe! - oznajmiłem na głos milczącemu wszechświatowi. Przyśpieszyłem odrobinę kroku w obawie, że jeżeli będę się ociągał lub choćby tylko mrugnę okiem, oaza zniknie natychmiast oraz bezpowrotnie. Już po kilku minutach znalazłem się w cieplutkim, zatłoczonym, aczkolwiek dziwnie pachnącym wnętrzu. Chrzanić zapach. Dotychczasowe życie w brutalny sposób nauczyło mnie, że lepszy ciepły smrodek niźli zimny chłodek. A to było właśnie to. Prędko więc znalazłem sobie wolne krzesełko i w oczekiwaniu na barmana zapaliłem papierosa. Ktoś życzliwy już mnie kiedyś ostrzegał, aby uważać z paleniem na tych wysokościach ale w najgorszych snach nie byłem przygotowany na to, co nastąpiło. Już po pierwszym, płytkim zaciągnięciu się camelem przed oczami pojawiła się natychmiastowa ciemność. Usłyszałem jeszcze jak moja głowa stuka czołem w blat a potem już niczego nie słyszałem. Ocknąłem się po kwadransie. Pierwszym odczuciem było to, że twarz mam mokrą. Jak się wkrótce okazało odczucie było prawidłowe. Twarz namokła, kiedy ktoś ją oblał szklanką lodowatej wody. Był to barman. Ocierając powieki zauważyłem mimochodem, że on również był ubrany w dziwny, workowaty strój. Skorzystałem, więc z okazji naszego spotkania i ocierając twarz rękawem złożyłem zamówienie; duża czarna kawa i coś gorącego do jedzenia. Kiedy już sobie poszedł rozejrzałem się po wnętrzu. Tajemnica zaginięcia mieszkańców nareszcie wyjaśniła się. Wyglądało bowiem na to, że w tym lokum obecni byli wszyscy. Oni również byli dziwnie ubrani. -To pewnie jakaś lokalna moda. - pomyślałem sobie podczas kiedy moje samopoczucie błyskawicznie poprawiało się. Z każdą chwilą wracało czucie w zgrabiałych dłoniach a i palce u nóg były na swoim miejscu, co stwierdziłem przebierając nimi z radością. Rozglądając się dyskretnie po lokalu dostrzegłem, że przy sąsiednim stoliku siedzi jakiś nieogolony gość pod czterdziestkę. Zwrócił moją uwagę tym, że jako jedyny, oprócz mnie oczywiście, ubrany był normalnie. To znaczy nie miał na sobie podartego koca. Jego wygląd w jednej chwili skojarzył mi się z sylwetką zimnego rewolwerowca z Dzikiego Zachodu. Złego rewolwerowca. Takiego z tych naprawdę złych siejących smutek, strach i spustoszenie czarnych charakterów. Ponadto, gość ten był po prostu olbrzymem. Olbrzymem nie do przeoczenia. Garbiąc się przy stoliku, który przy nim wyglądał jakby go przemocą wyrwano z domku Barbie, siedział mocno pochylony nad swym piwem i patrzał nienawistnym wzrokiem gdzieś na zewnątrz. Facet miał spojrzenie. To ten jego okrutny wzrok właśnie, zdawał się chyba wyjaśniać przyczynę pustki panującej przy jego stoliku, który jako jedyny był, bowiem wolny. Poza tym, oprócz mnie był jedynym białym w barze. Po krótkiej chwili postanowiłem nie przyglądać mu się dłużej z obawy, że w końcu to zauważy. A jak już zauważy z pewnością wyciągnie colta i zginę marnie na tym zadupiu a na moim grobie ktoś później wyskrobie, że umarłem, ponieważ wtykałem nos w nie swoje sprawy. Odwróciłem zatem głowę obserwując resztę baru. Przy moim stoliku nie było pustki. O nie. Oprócz mnie siedziała przy nim cała miejscowa rodzina oraz ich brzydki do niemożliwości, lecz spokojny pies. Jedli z milczącym zapałem coś podejrzanego zapatrzeni bez reszty w swe talerze. Sam więc również rozejrzałem się za barmanem, który chyba zapomniał o mnie już na dobre. Po kwadransie pojawił się nareszcie niosąc kawę. Była znakomita. Nie zważając na gorąco wypiłem ją zachłannie, niemal jednym haustem i natychmiast odzyskałem utraconą chęć do życia. Już po następnym kwadransie było również żarcie. Zanim barman zdążył się odwrócić zamówiłem także drugą kawę. Do dzisiaj nie wiem, co takiego wówczas zjadłem. Kota, szczura czy może węża albo kreta, ale to nieistotne, ponieważ owo jedzenie było gorące. Gorące a więc dobre i tylko to pamiętam. Już po posiłku, z pełnym żołądkiem, z którego na całe moje ciało rozchodziło się przyjemne, błogie ciepełko zaryzykowałem kolejnego papierosa. Tym razem wszystko poszło znacznie lepiej. Prócz lekkich zawrotów głowy wszystko było ok. Zapłaciłem barmanowi, dokończyłem na spokojnie swoją drugą kawę i już wstałem z zamiarem wyruszenia w dalszą drogę, lecz widok, jaki dostrzegłem za oknem powstrzymał mnie w miejscu nagle niczym kotwica. Brukowaną ulicą, niemal poziomo kroczył jakiś siny z zimna człowiek. Kiedy się zbliżył natychmiast rozpoznałem w nim owego zahartowanego twardziela w sandałach. W chwili obecnej człowiek ten całym swym ciałem walczył jedynie o zachowanie równowagi. Wicher swą siłą niemal przygniatał go do ziemi nieustannie znosząc z obranego kursu. Kolejny stereotyp runął. Okazuje się, że sztormy występują nie tylko na morzu. Po jakimś czasie ten dzielny człowiek o żelaznej woli, łapiąc równowagę wypuścił z rąk swój kapelusz i zdołał jakimś niepojętym cudem pokonać wiatr docierając do progu swojego domu, co wszyscy obserwujący jego zmagania przyjęli z głośną ulgą. Matki szlochając z cicha mocniej przycisnęły niemowlęta do piersi, barman z uznaniem splunął na podłogę a silni mężczyźni zapalili papierosy. Ja również nie byłem wyjątkiem. Pokręciłem głową w uznaniu wyczynu owego jegomościa, po czym jednogłośnie postanowiłem odłożyć dalszą podróż do jutra. Powróciłem do swojego stolika. Ponownie wrzuciłem pod niego swój plecak i zamówiłem piwo. W końcu coś tak atrakcyjnego jak autostop przez to kamieniste pustkowie, spokojnie może zaczekać na nieco lepszą pogodę. Dzień w tą czy w tamtą i tak nie robił mi żadnej różnicy a tutaj była przynajmniej szansa na spędzenie nocy w jako takim cieple. Poza tym, był tu również telewizor. Do podobnych wniosków doszli chyba wszyscy pozostali, ponieważ aż do wieczora nie zauważyłem aby ktoś opuścił bar. Było już ciemno, na zewnątrz wicher ani myślał się uspokoić, a ja kończyłem trzecie piwo, gdy wszystko uległo radykalnej zmianie. Ale po kolei. W telewizji skończyły się właśnie ostatnie wiadomości i leciał sobie jakiś program o UFO. Rzecz była pełna powtarzanych w kółko niewyraźnych zdjęć, na których pojawiały się i latały migające światła, później były nawet nie najgorszej jakości animacje komputerowe a na sam koniec o ile mogłem zrozumieć z hiszpańskiego, jakaś mocno podenerwowana kobieta z Boliwii skarżyła się z bólem w głosie, że najpierw została przez Obcych uprowadzona i zgwałcona a potem ogłuszona i w końcu wyskrobana. A na pożegnanie jak stwierdziła, Obcy dodatkowo jeszcze wszczepili jej chipa w głowę. To był naprawdę mocny program nie ma co. Wnioskując z min tubylców rzecz naprawdę trzymała ich w napięciu. Zupełnie jak w lokalnych, tysiącodcinkowych serialach. Natomiast człowiekowi o nieogolonej twarzy reportaż o implantach nie przypadł do gustu zupełnie. W pewnej chwili bowiem, płynnym ruchem wydobył spod stolika jakąś nietypową spluwę, później starannie wycelował, po czym spokojnie wypalił w odbiornik co sprawiło zresztą, że już nigdy nie poznałem dalszych losów porwanej boliwijskiej ofiary. Rzucił przy tym po angielsku. -Pieprzone bzdury. Podwieszony pod sufitem telewizor w jednej chwili stopił się w bryłkę spalonego plastiku i sypiąc iskrami runął wraz ze swym uchwytem na ziemię. Zapadła cisza. Ucichły rozmowy i nikt się nie ruszał. Barman przyglądał mu się przez dłuższą chwilę z szeroko otwartymi ustami, po czym wyszeptał z bezgraniczną trwogą. -El Diablo! Słowa te zadziałały niczym magiczne zaklęcie. Cały bar w jednej, krótkiej chwili całkowicie opustoszał. Wybiegający tłum wpuścił nieco świeżego powietrza i to akurat było zaletą tego zajścia. Jedyną. Kiedy bowiem nieogolony podniósł się od stolika i spojrzał w moją stronę zacząłem szczerze żałować, że i mnie nie ma wraz z pozostałymi gdzieś na zewnątrz. Cóż było robić? Wtopiłem się w krzesełko udając, że nie widać mnie zupełnie. -Nie uciekasz? - zapytał. Obejrzałem się za siebie usiłując szybko coś wymyślić. Poza niespokojnymi oczami barmana, które pojawiły się na moment ponad blatem w barze nie było nikogo. -Eee... tego... ja chyba nie muszę? Uniósł pytająco brew. -Jeśli chodzi o ocenę miejscowych programów telewizyjnych to w pełni się z tobą zgadzam. - odparłem gorliwie potakując głową. - Poza tym jestem przyjaźnie nastawiony do całego świata. Niesłychanie przyjaźnie. Kocham wolność, przyrodę, tych wszystkich ludzi... -Że co? -Tego... hm, jeśli nie liczyć pewnego namolnego komornika, ja w ogóle nie mam wrogów. Ty, zupełnie nie wyglądasz mi na komornika. Dlaczego więc miałbym uciekać? - pospiesznie dodałem mając nadzieję, że moja odpowiedź była dobrą odpowiedzią. Skrzywił się, co było chyba uśmiechem i zapytał. -Więc co ty tutaj robisz? -Jadę sobie. - wskazałem ręką z południa na północ. - Stamtąd, tam. -Dziwnie gadasz. Skąd pochodzisz? -Z Europy. -Dokąd zmierzasz? -No cóż. Wyruszyłem sobie z Argentyny. Później jechałem przez Chile a teraz jestem tu. Pragnę dotrzeć do Meksyku. -Po co? -Sam nie wiem. -Hę? -Chyba dlatego, że nie mam nic lepszego do roboty. -A kiedy już dotrzesz do Meksyku? -To wtedy się zobaczy. - wzruszyłem ramionami. - Nie planuję dalej jak pojutrze. Dużo pytań zadajesz. -Pytam, bo skoro byłeś na południu to być może ich widziałeś. - wyjaśnił dużo spokojniejszym tonem. Podszedł do mojego stolika i położył na nim dwie wymięte fotografie. Uniosłem niepewnie wzrok. Przełożył broń do drugiej ręki, przypalił sobie papierosa i zachęcająco popchnął fotografie bliżej. Bez słowa patrzał na mnie z wyczekującym spojrzeniem. Ostrożnie wziąłem do rąk podsunięte zdjęcia. Na pierwszej z nich widniał dwudziestokilkuletni Murzyn trzymający w dłoniach tabliczkę z siedmiocyfrowym numerem. Na tym samym zdjęciu było też jego ujęcie z profilu, ale za to bez tabliczki. Druga fotografia była o wiele bardziej interesująca. Przedstawiała mianowicie jakieś niewielkie, człekokształtne stworzenie o silnie pomarszczonym pysku, który niemal w całości pokrywało gęste, siwe futro. Stworzenie stojąc wyprostowane na tylnych łapach oparte było o drzewo. Nie byłem tego całkiem pewny ale chyba przybrało grymas będący parodią ludzkiego uśmiechu. Oddając fotografie właścicielowi przecząco pokręciłem głową. -Szukasz Yeti? Pokiwał głową na boki. -Wielkiej Stopy? -To są moi przyjaciele. - odparł - Ten brodacz to jest profesor Harold Williams. Ten drugi nazywa się Theodor Stone. -Aha. -Obydwaj zaginęli w tych stronach. - mruknął. - Ponad trzy lata temu. -Zaginęli? -Tak. Dokładniej mówiąc było to kilkaset mil na wschód stąd. W brazylijskiej dżungli. -No tak. W dżungli bardzo łatwo jest się zgubić. -Oni nie zgubili się. Zaginęli. -Chyba nie bardzo rozumiem? -Razem, braliśmy udział w takiej małej ekspedycji... - machnął ręką i pociągnął piwa. Zmarznięci ludzie pojedynczo i grupkami z wolna powracali do baru. Nieśmiało zgromadzili się w milczeniu pod przeciwległą ścianą skąd ostrożnie obserwowali nas. Widząc ich zrobiło mi się również nieco raźniej. Zaryzykowałem więc kolejne pytanie. -Szukaliście w dżungli złota? -Skądże? Złoto miało jedynie być zapłatą. Szukaliśmy UFO. Tym razem to moja brew uniosła się w górę. -Myślałem, że nie wierzysz w latające spodki. - zerknąłem wymownie na dymiące szczątki telewizora. Spojrzał na mnie badawczo. Bardzo badawczo. Szybko więc dodałem. -No wiesz. Uprowadzenia, światła oraz inne interwencje Obcych. -Jacy tam Obcy? - odparł z lekceważeniem. - To są ludzie. Tyle, że pochodzą z Marsa. Moja druga brew powędrowała w ślad za pierwszą tylko trochę wyżej. -Czy to znaczy, że ty ich rozróżniasz? -To nie tak. -A jak? -To długa historia... - z rezygnacją machnął ręką. -I co z tego? - zapytałem. -Jeśli jej nie poznasz w całości i tak niczego nie zrozumiesz. Z beznadziejną rezygnacją rzuciłem okiem na zewnątrz. Wicher turlał po ulicy jakiegoś psa. -Wygląda na to, że przez jakiś czas jeszcze tu pozostanę. - westchnąłem. - Jeśli więc chcesz, to wal. Mamy czas. -Jesteś pewny, że chcesz ją usłyszeć? -Mhm. - potwierdziłem. -Całą? -W końcu jest nudno a to ty zgasiłeś telewizor. - odparłem wzruszając ramionami. -Jak chcesz. - stwierdził, po czym przysiadł się na dobre. Łokciem strącił pustą butelkę na podłogę i dodał. -Ale najpierw zamów jakieś piwo. -Problemy z gotówką? Rozumiem. - domyśliłem się w jednej chwili. -Skąd? Jestem zamożnym człowiekiem. - zaprotestował wyciągając na dowód swój portfel. - Nawet bardzo zamożnym. Sęk w tym, że na tym zadupiu nie ma bankomatów a te miejscowe buraki nie honorują żadnych kart kredytowych. Mówiąc to wbił ciężkie spojrzenie w barmana, który natychmiast odwrócił się speszony i powrócił do sprzątania z podłogi resztek po telewizorze. Wziąłem do rąk podany, a właściwie wciśnięty mi w garść przez olbrzyma portfel. Rozchyliłem go. Przed oczami mignęło mi tyle kart kredytowych i to w takich wersjach, że ich właściciel byłby witany wszędzie z szeroko otwartymi ramionami. Ludziom posiadającym takie karty, odźwierny kasyna w Monte Carlo automatycznie kłaniał się z głębokiego przyklęku. Pod warunkiem, rzecz jasna, że karty są autentyczne. -Mam nadzieję, że twoja opowieść będzie warta tych paru piw jakie ci postawię. - rzuciłem bez przekonania. -Sam najlepiej to ocenisz. Black. - przedstawił się wyciągając rękę, po czym zaraz dodał tonem, który chyba miał wyjaśnić wszystko. - Przecież gdybym chciał się napić za darmo, to nawet nie wstając z krzesła mógłbym obrobić tę parszywą norę. - stwierdził pogłaskując czule swoją broń. Ludzie pod ścianą, zupełnie jak stado owiec poruszyli się wszyscy naraz niespokojnie. -Fakt. - przyznałem zerkając ukradkiem na tę jego broń. Musiał zauważyć moje spojrzenie, ponieważ od razu dodał. -To dezintegrator. -No tak. -Taka pamiątka po Marsjanach. -Jasne. Ku uciesze włącznie ze mną wszystkich, schował broń do kabury, kaburę zasłonił połą skórzanego płaszcza a wtedy ja zamówiłem piwo. Tym razem barman uwinął się jak błyskawica. Wyglądało to na jakieś czary, ponieważ zanim moja dłoń zdążyła z powrotem opaść na stolik piwo stało już przed nami i to razem z czystą popielniczką. Człowiek o nazwisku Black rozpoczął swą opowieść, którą ciągnął następnie przez trzy dni. Wichura, co prawda skończyła się już następnego dnia, ale jego historia tak mnie pochłonęła, że z niecierpliwością czekałem na kolejny jej etap. Potem następny, następny i tak dalej. Ja sobie siedziałem słuchając a on opowiadał. I tak to trwało, aż ją całkiem skończył. Te trzy dni minęły jak jeden a my przez ten czas nawet na chwilę nie opuściliśmy baru. Jedząc dziwne potrawy i popijając je czym prędzej piwem czas upłynął nam zadziwiająco szybko. A oto, co mi opowiedział. * CZĘŚĆ PIERWSZA * Albuquerque - New Mexico 28 lutego 1999 To było gorące, niedzielne popołudnie. Jedno z najgorętszych w tym miesiącu. Na należącej do starego Leo stacji benzynowej, zajmującej strategiczne położenie tuż przy wylotówce z miasta, Bobby Thompson tankował swojego thunderbirda. Thunderbird, chociaż starszy od niego, doprowadzony był całymi tygodniami ciężkiej pracy do wyśmienitego stanu. Siedem warstw czerwonego lakieru, jakie w swoim czasie Bobby własnoręcznie na nim nałożył, robiły swoje. Wóz błyszczał, bowiem w słońcu niczym nowiutki karton marlboro. Skończył napełniać zbiornik i właśnie miał udać się zapłacić, kiedy usłyszał strzały dobiegające z budynku stacji. Ktoś wewnątrz wystrzelił trzykrotnie, po czym na powrót zapanowała cisza. Nie trwała jednak długo. Zastanawiając się co powinien zrobić, czyli w którą stronę się wynosić, uniósł głowę. W tej samej chwili dostrzegł dwóch facetów wybiegających z budynku. Pierwszy, biały, na oko czterdziestoletni bandzior o kwadratowej i pokrytej siatką blizn twarzy, nie przejmując się zupełnie faktem istnienia drzwiczek wskoczył do jego wozu wprost na fotel pasażera. Tuż za nim w kilku susach przybiegł drugi, czarny. Murzyn jednym długim skokiem aż spod nalewaka zainstalował się od razu z tyłu. Będąc już tam wymierzył Bobbiemu w pierś ze swojej ogromnej 45-tki, po czym odezwał się. -Ruszaj koleś. -Hę? -W stronę Santa Fe. - ten wyjaśnił w odpowiedzi. Bobby powoli odłożył węża na miejsce. Następnie obszedł wóz dookoła, usiadł za kierownicą i nieśpiesznie zapalił silnik. Wkładając przeciwsłoneczne okulary bez słowa posłusznie ruszył z miejsca. Po wyjechaniu na szosę wóz Bobbiego prędko oddalił się od miasta. Jechali w milczeniu jakieś dziesięć minut, zanim w końcu czarny odezwał się jako pierwszy. -Trzysta... pięć, siedem, dziewięćdziesiąt dolców, to prawie cztery paczki stary, dwa kartony cameli, siedem czeków no i karton tych, cholernych batonów "Perła Teksasu". Kurwa, Hank! Mówię ci, że jeśli nas kiedyś dorwą to nie przez cholerne odciski palców czy w pościgu. Skąd. Wystarczy po prostu, że pójdą tropem opakowań po tych batonach. Kiedy ty w końcu skończysz żreć to gówno? Posłuchaj koleś. - czarny nie doczekawszy się od wspólnika żadnej odpowiedzi zwrócił się bezpośrednio do Bobbiego. - Przez jakiś czas siedzieliśmy z Hankiem w Folsom i powiem ci, że nawet w czasie tej wielkiej posuchy w dziewięćdziesiątym siódmym, kiedy łatwiej było nasrać klawiszom do butów niż wykombinować choć odrobinę towaru on jak jakiś pierdolony angielski lord miał co niedzielę te swoje, jebane batony. Możesz to zrozumieć, człowieku? Bobby przytaknął mu w milczeniu głową. -Crystal mi je przynosiła. Dobra była z niej dupa. Całkiem dobra. - przez surową jak pień spróchniałego drzewa twarz Hanka, przemknął wyraz nostalgii. - Ale, czy możesz już przymknąć dziób, Theo? Musimy się zastanowić. - człowiek o imieniu Hank przybrał zatroskany wyraz twarzy, bowiem jego niskie czoło przecięła głęboka niczym Wielki Kanion dodatkowa bruzda. -Nad czym chcesz się, aż tak bardzo zastanawiać? - Murzyn zupełnie nie tracił pogody ducha. -Musimy się wydostać stąd, kurwa. -Gdzie? -Gdziekolwiek. Gdzieś. -Gdzieś? Człowieku, przecież się wydostaliśmy. - Murzyn wzruszył ramionami. - Wydostaliśmy i jesteśmy... gdzieś. -Rozejrzyj się. Gdzie jesteśmy? -Jak to gdzie? Daleko. -Jesteśmy na zadupiu, ot co. Na pieprzonej, pustej pustyni gdzie niczego nie ma tylko jebana pustka a do Santa Fe został jeszcze kurewny kawał drogi. - wyjaśnił zwięźle Murzynowi. -Czy wy naprawdę myślicie, że dotrzecie tam jadąc sobie międzystanówką jak gdyby nigdy nic? - wtrącił Bobby. -Kurwa, Hank, słyszałeś? Mamy tu pana mądrego. - rzucił z rozbawieniem czarny. - A niby czemu nie, koleś? - zwrócił się do Bobbiego. -Tankuję tam co jakiś czas... -Co z tego? -I wiem jak jest. -A jak jest? -Stary Leo wezwał już pewnie gliny z całego stanu i jest... nieciekawie. -Stary Leo leży w sraczu porządnie przywiązany do kibla a telefon, kupi sobie nowy. Ten nie był kuloodporny. Masz nas za durniów? -To stąd te strzały. - pomyślał Bobby i stwierdził głośno. - Nie wiem ile za co i od kiedy siedzieliście w Folsom, ale teraz jest dziewięćdziesiąty dziewiąty... -Tak? -Dzisiaj każdy dupek ma telefon w wozie. Od chwili waszego napadu na stacji starego Leo było już pewnie z piętnaście osób. Stawiam swój wóz przeciw orzechom, że wszystkie międzystanówki są zablokowane i to już od dawna. Bobby mówiąc to, nie zwalniając zjechał z drogi i wzbijając chmurę kurzu zagłębił się w pustynię. Ponieważ zrobił to przy pełnej prędkości thunderbird podskakiwał na nierównościach jak oszalały. -Co robisz, kutasie!? - wrzasnął Murzyn ponownie przykładając mu do karku lufę swojej broni. - Zatrzymaj wóz! Zatrzymaj go natychmiast! Po przejechaniu rozpędem jeszcze około stu pięćdziesięciu jardów auto w chmurze kurzu posłusznie znieruchomiało. -Co ty sobie koleś, kurwa myślisz? - ciągnął Theo wysiadając i mierząc mu pomiędzy oczy ponad uniesioną boczną szybą. - Wiesz co sobie myślę, Hank? -Co? -Myślę, że powinniśmy go po prostu zastrzelić i sami udać się do Santa Fe. Wyłaź dupku! - dodał wolną ręką wyszarpując Bobbiego za rękaw koszulki na zewnątrz. -Robicie błąd... -No dalej! Ruszaj się! - czarny boleśnie dźgnął go lufą w pierś popychając tyłem w stronę pobliskich wydm. -Przymknij się Theo na chwilę i daj posłuchać. - odezwał się Hank również wysiadając. Wysiadł i wpatrzony gdzieś w stronę międzystanówki podbiegł kilka kroków zatrzymując się na niewielkim, skalistym wzniesieniu. Wkrótce dał się już całkiem wyraźnie słyszeć, narastający z każdą chwilą dźwięk policyjnych syren. Po kolejnej chwili dwa radiowozy przemknęły drogą z pełną prędkością w stronę Santa Fe. -Kurwa. Co za podły syf. - westchnął Hank. Zapadło milczenie. Po dłuższej chwili bezceremonialnie przerwał je Bobby. -No to chyba tyle, jeśli chodzi o wasz plan... -Kurwa, stul wreszcie dziób! - Theo nerwowo przestępując z nogi na nogę ponownie wycelował pistolet w twarz Bobbiego. -Theo, przymknij w końcu mordę! - ostro wtrącił Hank wytrącając mu broń z ręki. - Nasz przyjaciel jak na razie gada z sensem. - rzucił do niego z naganą. - Więc co dalej, panie mądry? - zwrócił się do Bobbiego kiedy Murzyn już zupełnie zamilkł. -A więc jak już mówiłem droga odpada, panowie. Ale nie załamujcie rąk. Proponuję wam zaszyć się na pustyni i poczekać w ukryciu jakiś czas... -Jakiś czas? -Co najmniej ze dwa dni. -Dwa dni? -Do czasu, aż się sytuacja nieco uspokoi a dopiero potem, wyruszyć w dalszą drogę. - wyjaśnił cierpliwie. - Obława i policyjne blokady potrwają, co najwyżej przez czterdzieści osiem godzin... -I co dalej? - Hank spojrzał na niego wyczekująco. -Potem gliniarze sobie odpuszczą. Z grubsza, to byłoby na tyle. -Mamy spać na pustyni i zajadać pewnie w tym czasie grzechotniki, hę? -Niezupełnie. -Co to znaczy, niezupełnie? -Mam tu niedaleko całkiem niezłą kryjówkę. -Kryjówkę? -Niedaleko? -Wyposażoną ponadto w żarcie na co najmniej miesiąc. Wydaje mi się również, że na miejscu będziemy mogli nieco spokojniej pogadać... -Kim ty jesteś do cholery? Pustynia. Kryjówka. - szydził Theo. - Kurwa, nie mogę Hank. Koleś jest chyba jakimś przerośniętym skautem. -Nie zrobiłem tej kryjówki dla paru stów, kilkunastu batonów, paczek cameli czy bezwartościowych czeków. - naśladując piskliwy głos Murzyna złośliwie odparł mu Bobby i odsuwając na bok lufę 45-tki, która ponownie, natychmiast znalazła się tuż przy jego twarzy zaraz dodał. - Ale co byście powiedzieli na powiedzmy... sześćset, siedemset tysięcy. Siedemset kawałków. - powtórzył dla lepszego efektu. - W dodatku żywą gotówką w używanych banknotach. Banknotach, które można wydawać od zaraz. - ponownie zrobił efektowną pauzę. -Nie przerywaj. - Hankowi z trudem, ale udało się uzyskać na swej bezmyślnie surowej twarzy wyraz słabej, ale jednak koncentracji. -Dokończymy tę rozmowę na miejscu. W końcu jest to tylko parę mil drogi. Aha, i nie nazywam się koleś. Możecie mówić do mnie po prostu Bobby. Drogę do kryjówki przebyli w milczeniu. Na miejscu Bobby przedstawił im swój plan. * * * Cztery tygodnie później Albuquerque - New Mexico 4 kwietnia 1999 Chociaż wszystkie przygotowania były zakończone już od ponad dwóch miesięcy, Bobby Thompson długo zwlekał z rozpoczęciem napadu na mieszczącą się w Albuquerque filię First National Bank. Obecnie wciąż targały nim poważne wątpliwości dotyczące wspólników. Pomimo setki razy obmyślanych możliwości, niestety nijak nie mógł wykonać tego skoku sam. Po raz tysięczny więc analizował sytuację i nadal nie mógł ostatecznie zdecydować się. To był naprawdę duży numer a ci dwaj mogli jedynie coś w nim spieprzyć. I chociaż z ostrożności nie zapoznał ich ze wszystkimi szczegółami planu to zawsze istniała możliwość, że w trakcie samej akcji sytuacja może wymknąć się spod kontroli. Jego kontroli. W całym swoim dotychczasowym, trzydziestoletnim życiu nie dane mu było zgłębić wszystkich tych prawniczo-sądowo-więziennych korowodów tylko dlatego, że nigdy nie ufał nikomu i aż do tej pory zawsze działał sam. Ale z drugiej strony tak prawdę mówiąc do tej pory były to tylko małe i gówniane interesy. Ten skok natomiast miał być czymś zupełnie innym. Wyjątkowym. Jedynym w swoim rodzaju, unikalnym oraz ostatecznym. First National Bank w porównaniu z jego dotychczasowymi osiągnięciami miał być czymś zupełnie odmiennym. Planował ten skok przez niemal dwa lata i w chwili obecnej nawet już nie dopuszczał myśli o tym, aby się wycofać. Duża forsa oraz spora szansa na życie z odrobiną godności były już na to zbyt blisko. Jego wahania dotyczyły tylko i wyłącznie wspólników. Przygotowania do napadu wyszły już dawno z fazy planowania i obecnie ostatnią rzeczą jakiej pragnął było, aby szansa na lepsze życie miała mu przejść koło nosa tylko dlatego, że planując całość czegoś nie przewidział. Po takim skoku było niemal pewne, że gliniarze go zidentyfikują ale akurat o to się nie martwił w ogóle. Z takim szmalem będzie się mógł urządzić gdzieś daleko. Jeśli będzie to konieczne, nawet gdzieś za granicą. Bobby Thompson pierwotnie swoje szanse na sukces oceniał na jakieś osiemdziesiąt, osiemdziesiąt pięć procent. Kiedy dodatkowo przygotował jeszcze ekstra niespodziankę dla gliniarzy szanse te, według jego oceny wzrosły nawet do dziewięćdziesięciu. To już było zbyt dużo, aby się wycofać a jednocześnie za mało, aby mieć całkowitą pewność powodzenia. Było tak, ponieważ nadal na wiele rzeczy w ogóle nie miał najmniejszego wpływu. Na kamery umieszczone w banku oraz cały zainstalowany w nim system alarmowy nie mógł niczego poradzić, ponieważ po prostu nie znał się na tym współczesnym, skomplikowanym, elektronicznym gównie. Na to, czy akcją policyjną dowodził będzie tępak czy też jakiś bystry gość, również nie postawiłby złamanego centa. Jedyne co mógł zatem zrobić, to przygotować się zarówno na wypadek alarmu jak też i łebskiego przeciwnika. Tak też właśnie uczynił, lecz to i tak nie zmieniło faktu, że ostateczny wynik skoku nadal pozostawał dla niego wielką niewiadomą. Sam pomysł napadu nasunął mu się pewnego dnia, kiedy przed dwoma laty dotarł do Albuquerque. Było to zaraz po jego pełnej rozpaczy, pośpiesznej ucieczce z Nowego Jorku. Pewien interes wówczas mu nie wypalił. Za lewe części samochodowe w które zainwestował czterdzieści pięć tysięcy, Latynosi próbowali mu zapłacić lewymi pieniędzmi. Poza tym pełnym smutku wydarzeniem w teczce, którą podczas transakcji od nich otrzymał, oprócz stu dwudziestu fałszywych kawałków była również bomba. Ta w odróżnieniu od pieniędzy była najprawdziwsza w świecie. Wręczając mu ją myśleli pewnie, że to świetny pomysł. Teczkę z bombą w ostatniej chwili wrzucił im z powrotem do furgonetki. Latynosi wiali z niej drzwiami i oknami tratując się nawzajem, lecz eksplozja w jednej chwili przemieniła furgonetkę z częściami w dymiącą kupę złomu. Nie minęła nawet minuta a Latynosi pozapadali się bez śladu gdzieś w portowych zakamarkach. W oddali słychać już było zbliżające się wozy policyjne. Nie mając wówczas innego wyjścia również dał stamtąd nogę bezpowrotnie tracąc cały towar. Po tej wpadce nie miał w Nowym Jorku już nic więcej do roboty. Policja, szpicle jak i Latynosi niezdrowo konkurowali o to, kto pierwszy go dopadnie. Ukrywał się przez jakiś czas ale to nie było już to samo. Po miesiącu życia jak zaszczuty lis dał na dobre nogę z miasta. Postanowił na zawsze wynieść się gdzieś, gdzie życie płynie wolniej, gdzie nie ma tych cholernych, zimowych wiatrów, nieprzychylnej mu policji i zawziętych Latynosów. Uciekając skierował się więc prosto na południe. Jadąc bez planu przed siebie dotarł w końcu do Albuquerque. Dopiero tutaj udało mu się ostatecznie odprężyć. Zarówno klimat jak i samo miasto spodobało mu się na tyle, że postanowił zabawić w nim na dłużej. Rozglądając się za jakimś kątem, całkiem niedrogo wynajął wraz z garażem połowę domku pewnej niezbyt zamożnej wdowy, pani Brown. Przesiadując sobie całymi dniami na tarasie z chłodnym piwem w garści, obserwował z pierwszego piętra żyjące leniwie miasto. Ludzie tutaj chodzili wolno, nikomu się nigdzie nie śpieszyło a pogoda była jak na jego gust idealna. Słowem spodobało mu się miasto. Pewnego dnia zauważył i skojarzył fakt, że piątego każdego miesiąca do banku mieszczącego się po drugiej stronie ulicy dostarczana jest opancerzoną furgonetką z San Diego, dostawa pieniędzy. Fakt ten niezwykle go zainteresował. Ceremonię przekazania szmalu obserwował uważnie przez trzy kolejne miesiące. Po około godzinie od przekazania, dwie inne furgonetki, miejscowe, zabierały pieniądze gdzieś dalej. Tak samo było nieodmiennie piątego każdego, kolejnego miesiąca. Pewnego razu Bobby pojechał za nimi. Furgonetki wpierw jechały jakieś dwie mile przez miasto, później przebijały się przez zatłoczone centrum, po czym ostatecznie skręcały do centrum handlowego West River. Z przodu jechała ochrona. Forsa była w tej drugiej. Następnego miesiąca, Bobby już czekał na nich na miejscu. Przed centrum handlowe obydwie furgonetki przybyły niemal punktualnie. Kiedy tylko ochrona wysiadła z pierwszej z tej drugiej zaczęto podawać pieniądze. Obserwując całą operację przez lornetkę z przeciwległego końca parkingu, Bobby naliczył osiem niewielkich worków banknotów oraz dwa pełne nieistotnego bilonu. Przez cały następny tydzień udając, że rozgląda się za robotą sprzedawcy dokładnie zwiedził i przepytał całe centrum handlowe. W dwóch hipermarketach i ponad setce butików naliczył skromnie licząc, jakieś czterysta pięćdziesiąt, pięćset osób personelu. Tak więc jeśli to miał być a był pewien, że był szmal na wypłaty to ostrożnie licząc musiał się tam znajdować jakiś milion, milion czterysta tysięcy dolarów. Od tamtej też chwili cała ta sprawa zaczęła się robić dla niego coraz bardziej intrygująca. W jego życiu po raz pierwszy nastał okres chłodnego i przemyślanego planowania. Atak na furgonetki odpadał z trzech prostych powodów. Po pierwsze; dziesięciu uzbrojonych strażników a Bobby był zupełnie sam. Po drugie; ktoś mógł zginąć. Prawdopodobnie to on, a to była rzecz niedopuszczalna w ogóle. I po trzecie wreszcie; to po prostu nie było w jego stylu. Pomysł ataku na furgonetki odrzucił niemal natychmiast po tym jak mu wpadł do głowy. Tego nie można było zrobić w pojedynkę a angażować do tej roboty całą armię uzbrojonych po zęby wspólników, rzecz zupełnie niepodobna. Dotychczas zawsze działał sam i w efekcie nadal cieszył się wolnością, podczas kiedy cała fura jego kumpli z dzieciństwa odsiaduje obecnie mniejsze lub większe wyroki, ponieważ kiedyś, ktoś, coś tam spieprzył. Poza tym otwarty atak na furgonetki na pewno skończyłby się uliczną rzezią. Na zawsze zatem i bez żalu, Bobby porzucił temat furgonetek. Jego forsa była do wzięcia jedynie podczas tej godziny, kiedy spokojnie leżała sobie w banku i czekała na transport do West River. Zastanawiając się wnikliwie nad frapującym zagadnieniem, kilkanaście dni później doznał olśnienia. Mianowicie, z niemałym zdumieniem stwierdził, że mieszkanie niemal naprzeciwko banku daje mu wprost niewyobrażalnie wielką szansę na sukces. To była wręcz opatrzność, palec boży czy jak tam zwać do diabła, sposobność, która przydarza się w życiu raz. Tylko raz. Drugiej takiej szansy miał nie będzie. Tego był pewien. Teraz, więc albo nigdy. W końcu właśnie minęła mu trzydziestka, zaraz półmetek a do tej pory w tym cholernym życiu nic nie idzie jak należy. Jak by więc na sprawę nie spoglądać, Bobby stopniowo dojrzał do tego skoku. Przygotowania do niego zajęły mu niemal dwa kolejne lata. Był to dla niego okres niezwykle ciężkiej harówki i chociaż jego nakłady pochłonęły całą gotówkę, jaką przywiózł ze sobą z Nowego Jorku, obecnie nie narzekał. Kiedy tylko skończyła mu się przywieziona forsa natychmiast podjął pracę w warsztacie samochodowym i jakoś starczało na chleb. Pracując na dwie zmiany, w warsztacie dłubiąc przy samochodach oraz po godzinach ślęcząc nad sprawą banku, jakoś ukończył wszystkie przygotowania do skoku. W chwili obecnej jego jedynym powodem do zmartwienia było dwóch niedawno skaptowanych wspólników. O ile Hank, opanowany, prymitywny i małomówny oprych nie stanowił dla niego zbyt wielkiej zagadki to Theo, dwudziestokilkuletni czarnuch, budził w nim znacznie większe pokłady niepokoju. Budził w Bobbim obawy, ponieważ był młody i cholernie narwany. Dlatego właśnie, układając ostateczny plan napadu, rolę czekającego za rogiem następnej przecznicy kierowcy postanowił powierzyć Hankowi. Murzyna zdecydował się zabrać ze sobą do banku. Wolał w ten sposób mieć go bez przerwy pod ścisłą kontrolą. Po długim namyśle, kiedy stwierdził, że nie wykombinuje już niczego więcej aby zwiększyć swoje szanse, podjął ostateczną decyzję. Bobby Thompson zdecydował, że skok jego życia nastąpi nazajutrz rano, kiedy jak co miesiąc do banku nadjedzie transport gotówki z San Diego. Późnym wieczorem zadzwonił do mieszczącego się na przedmieściach motelu White Rose, gdzie już kilka dni temu zamelinowali się Theo z Hankiem. Po krótkiej rozmowie dał im umówiony wcześniej znak. * * * Albuquerque - New Mexico 5 kwietnia 1999 Wczesnym rankiem Bobby i Theo spotkali się w umówionym barze, który mieścił się dwie ulice od banku. Jedząc śniadanie omawiali stan przygotowań, oczekując na przybycie Hanka. Jeszcze tej nocy Hank ukradł czarnego cadillaca po drugiej stronie miasta. Zmienił w nim tablice, po czym zaparkował go w pobliżu baru. Upewnił się, że stojący niedaleko automat telefoniczny jest sprawny, zapisał jego numer, opłacił ćwierćdolarówką parkometr i przechodząc skosem przez ulicę udał się do baru. Po wejściu do wnętrza od razu skierował się w stronę stolika pod oknem. -Wszystko gra. - rzekł do Bobbiego i Theo właśnie kończących śniadanie. -Wóz w porządku? -Jest ok. Silnik, koła wszystko w dobrym stanie. Zatankowałem do pełna. Tutaj masz numer telefonu. - odparł Hank wręczając Bobbiemu kartkę. - Wrzuciłem też do bagażnika parę skrzynek piwa i coś do żarcia. - dodał. -Pewnie te, pierdolone batoniki. - zainteresował się Theo patrząc na niego spod byka. Hank nabrał powietrza i spojrzał na Theo złowrogo. Awantura wisiała w powietrzu. To był dla wszystkich nerwowy poranek. Bobby odetchnął w duchu z ulgą widząc, że nie tylko jemu udzielało się napięcie. Nie dając jednak niczego po sobie poznać uciął rodzącą się sprzeczkę w zarodku. -Spokojnie ludzie, do jasnej cholery! Ty, Hank jeśli wszystko gra idź od razu do wozu. Lepiej żeby nas tu razem nie widzieli. A my tymczasem zaczekamy sobie na transport. -No to na razie. - rzucił Hank wstając z krzesła i wychodząc z baru. -Słuchaj, Bobby... - odezwał się Theo zaraz po jego wyjściu. -No co jest? -Udajesz ważniaka i bardzo oblatanego gościa... -Ale? - Bobby natychmiast wyczuł, że coś go gnębi. -Ale u nas, kiedy chłopaki szli na robotę ze spluwami to przez cały pieprzony dzień wcześniej, niczego nie brali do gęby... -Do czego zmierzasz? -Mówią, że jak się oberwie w bebechy na czczo to się można jeszcze wylizać ale jak dostaniesz z pełnym żołądkiem to wykorkujesz w parę minut. -O, kurwa! Spokojnie, Theo. Wyluzuj się, dobra? Nie jesteśmy na Dzikim Zachodzie. Panuję nad wszystkim. Pełna kontrola, rozumiesz? Będzie parę strzałów. Wcale nie twierdzę, że nie, ale po pierwsze, to my będziemy strzelać ponieważ jest to konieczne i nieuniknione, aby plan się w ogóle powiódł a po drugie, postrzelamy sobie w powietrze. Nikomu nic złego się nie stanie. Nikomu, rozumiesz? -Chodziło mi o to, że... -Jem sobie śniadanie a ty od razu o bebechach. Chyba nie chcesz bym wypuścił pawia? - dokończył żartem. -Jak to? -Zorganizowałem sobie to wszystko tak, że gliniarze będą co prawda nam niezbędni, ale strzelać nie będą. Zapewniam cię. -I mam w to wszystko tak po prostu uwierzyć, co? -Nie jestem mordercą. Zrozum to w końcu. Nigdy nikogo nie zabiłem i pragnę, aby nadal tak to właśnie pozostało. -Ale jak...? -Cierpliwości. - Bobby uciszył go natychmiast uniesioną dłonią. - Przecież wyciągnąłem was parę tygodni temu z całkiem niezłego bagna, pamiętasz? -No tak. -Więc zastanów się przez chwilę. Chyba nie zrobiłem tego po to, aby teraz wspólnie z wami wpierdolić się w jeszcze gorsze szambo. -Ale... -Zaufaj mi. Jeszcze tylko parę godzin. -A potem? -Potem będziemy bogaci. -Ale plan... -Plan nie może nie wypalić. -No nie wiem, człowieku. Kombinujesz coś o czym nie wiem. Myślę, że... -Myślenie sobie odpuść. Wszystkiego co trzeba dowiesz się we właściwym czasie. - Bobby uciął jego lament nie znoszącym sprzeciwu tonem. - Już żadnych pytań więcej. Nie ma na to czasu. Tylko spokój. Spokój kurwa i opanowanie. Wypożyczyłem te garnitury po dwieście dolców za sztukę abyśmy wyglądali na eleganckich biznesmenów. Pieprzonych japiszonów, rozumiesz? Luz i elegancja a nie po to kurwa, by się w nich pocić jak świnie i srać ze strachu w gacie. Teraz idź, popraw ten cholerny krawat i opłukaj swój spocony, czarny pysk w toalecie. I pośpiesz się. Niedługo powinni tu być z naszą forsą. - Bobby dodał popychając go w stronę toalety. Murzyn podniósł się od stolika i posłusznie udał do łazienki. Bobby w tym czasie wezwał kelnerkę i dając jej spory napiwek uregulował rachunek. Kiedy już zapłacił w oczekiwaniu na wspólnika wyszedł przed bar zapalić papierosa. W chwilę później odświeżony Theo dołączył do niego. -No, no czarny bracie. Popatrz, jeszcze będą z ciebie ludzie. - stwierdził na jego widok z uznaniem. - Teraz prezentujesz się o niebo lepiej. - dodał poklepując go w policzek. Uniesionym dyskretnie kciukiem Bobby dał znak Hankowi, który po drugiej stronie ulicy oparty o budkę telefoniczną udawał, że czyta jakąś gazetę. -Dobrze, że nie trzyma tego brukowca do góry nogami. - pomyślał z troską. Hank skinął głową i na powrót zagłębił się w lekturze. Minęła ich właśnie furgonetka z San Diego. Bobby odrzucił niedopałek na ziemię i przydeptał go obcasem. -Show time. - pociągnął Theo za rękaw wskazując wzrokiem opancerzony pojazd zajeżdżający dwa skrzyżowania dalej na niewielki parking przed budynkiem banku. Spacerkiem wyruszyli w tamtą stronę. Kiedy niecałą minutę później dotarli na miejsce strażnicy bankowi kończyli właśnie odbierać pieniądze od załogi furgonetki. Jak tylko ostatnie, podane przez nich worki powędrowały już do środka, obydwaj strażnicy rozejrzeli się jeszcze wzdłuż ulicy, po czym zamykając za sobą boczne, metalowe drzwi niespiesznie sami weszli do budynku. Pusta furgonetka odjechała. -Strażnicy zaniosą teraz towar gdzieś do bankowych pomieszczeń i wrócą do hali głównej wewnętrznym korytarzem. Tam też sobie na nich zaczekamy. - wyjaśnił Bobby wspólnikowi. -Gdzieś? -Tak. Będziemy musieli ten szmal odnaleźć. -Czyli, wchodzimy? -Wchodzimy. Do banku weszli kolejno, lecz osobno. Wewnątrz, Bobby od razu zajął miejsce przy stoliku do wypisywania czeków. Z aktówki wydobył całą stertę blankietów, po czym z entuzjazmem przystąpił do ich wypełniania. W chwilę później Theo również wszedł do banku i zgodnie z planem zajął miejsce na końcu prowadzącego do kasy ogonka. Trzymając oburącz skórzaną walizeczkę przed sobą rytmicznie kiwał się na piętach bezgłośnie coś tam sobie nucąc wargami. Po dwóch minutach obydwaj widziani wcześniej na ulicy strażnicy wyszli z wnętrza banku i przechodząc poprzez cały hol zajęli swoją zwyczajową pozycję po obydwu stronach głównych drzwi wejściowych. Wówczas Bobby rzucił spojrzenie wspólnikowi, po czym wstał i od razu skierował się w ich stronę. Idąc przybrał na swojej twarzy wyraz głębokiej konsternacji. -Proszę pana. - z zakłopotaniem rzekł nieco ściszonym tonem do starszego z nich. -Tak, chłopcze? - ten zapytał w profesjonalny sposób poprawiając kciukiem swoją czapkę. -Pod moim stolikiem leży jakiś pistolet, cholera. - lewą ręką Bobby wskazał w stronę stolika. Strażnik powiódł oczami w tamtym kierunku i skinął głową na partnera. -Co jest Harry? - zapytał tamten również profesjonalnie dotykając swojej czapki. -Musieli razem spędzić kawał życia na oglądaniu Johna Wayna poprawiającego zsuwający się kapelusz. - zauważył w myślach Bobby dostrzegając mimochodem idealną perfekcję tego ruchu. -Ten młody człowiek twierdzi, że znalazł pod stolikiem broń. - pierwszy strażnik schylił nieco głowę a czapka ponownie została po mistrzowsku przesunięta. -No właśnie. - potwierdził Bobby drapiąc się ze wstydem w nieokrytą niczym głowę. - I wydawało mi się, że najlepiej będzie jak nie będę niczego dotykał, proszę pana. -Racja synu. - strażnik o imieniu Harry dumnie wypiął pierś. - Zostaw to nam. Kiedy już w trójkę dotarli do podejrzanego stolika ich oczom ukazała się 45-tka Theo leżąca na podłodze. Starszy strażnik pochylił się by ją podnieść i wtedy otrzymał potężnego kopniaka w skroń. -Uppff. - powiedział i ogłuszony zwalił się na ziemię. W tym czasie Theo podbiegł od tyłu i pochwycił drugiego strażnika za ręce skutecznie go unieruchamiając. Bobby kopnął ponownie. Tym razem celował w krocze. Strażnik jęknął z cicha i też padł bez czucia. Murzyn pochylił się i wyciągnął swoją 45-tkę z bezwładnej dłoni leżącego niżej. Zaraz potem wsunął do niej magazynek. Tymczasem Bobby odebrał nieprzytomnym ich służbowe rewolwery po czym wystrzelił cztery razy w sufit. -To jest napad! - krzyknął. - Wszyscy spokój, bez lamentów i na ziemię! Łapy na kark! Niech wszyscy mają łapy na widoku! Theo oprócz pistoletu trzymał już w drugiej ręce uzi skierowane w stronę zbitej na środku hali gromadki oszołomionych klientów. W tym czasie Bobby buszował już w boksach dla kasjerów wypędzając stamtąd wszystkich na środek sali. Przetrząsając dokładnie wszystkie zakamarki pod biurkiem kierownika znalazł przycisk alarmowy. Kiedy go wcisnął czerwone światełko zaczęło bezgłośnie pulsować. Chwilę później, wszyscy zakładnicy byli już na środku w komplecie. Bobby gestem kazał im przyklęknąć. -Pilnuj ich! - krzyknął do wspólnika sam wybiegając na zaplecze. Tam sprawdził wszystkie cztery pomieszczenia jakie znalazł na tyłach banku. Tylko w jednym z nich zastał dwóch pracowników. Ci, byli tak zajęci sortowaniem pieniędzy dla West River, że nawet nie wiedzieli jeszcze o napadzie. -Wy dwaj! Łapy na kark i raz dwa do środka! - krzyknął. Popychając ich przed sobą korytarzem, wkrótce zagonił ich do reszty zakładników. -I jak? - na jego widok rzucił Theo. -Dobra. Są już wszyscy i jest forsa. Popilnuję ich teraz a ty bierz się do roboty. - odparł siadając okrakiem na bankowej ladzie z rewolwerami wycelowanymi w strażników, którzy zaczynali już z wolna dochodzić do siebie. Theo wydobył ze swojego neseserka gruby zwój czarnej, samoprzylepnej folii. Następnie sprawnie zaryglował drzwi wejściowe, po czym bezzwłocznie zabrał się za oklejanie folią wszystkich sześciu olbrzymich, bankowych okien. Ledwie skończył dwie minuty później, dał się słyszeć zniekształcony megafonem głos dobiegający gdzieś z ulicy. -Wy w banku! Jesteście otoczeni! Wyłazić z rękami do góry! Macie trzydzieści sekund! Mówi zastępca szeryfa Harelson. Powtarzam! Wyłazić natychmiast! Jesteście otoczeni! Wnętrze banku zamarło w absolutnej ciszy. Bobby podszedł bliżej, po czym wybrał spośród zakładników najbardziej roztrzęsioną staruszkę. Chwytając ją za łokieć pomógł jej ostrożnie powstać z klęczek. -Wypuszczę cię. Przekaż gliniarzom, że jeśli chcą masakry wszystkich dwudziestu dwóch zakładników to mogą zaczynać od razu. Jeśli natomiast uspokoją się będziemy pertraktować. Zrozumiałaś? Kiedy kiwnęła w milczeniu głową lekko popchnął ją w stronę wyjścia. Theo zwolnił rygiel i wypuścił ją na zewnątrz. Bobby zaczekał aż ponownie zamkną się za nią drzwi i zwrócił się w stronę pozostałych zakładników. -Teraz wy. Będziecie po kolei wstawać i podchodzić tyłem do mnie. Każdemu z was zwiążę najpierw ręce za plecami. Później wskażę miejsce gdzie od tej pory będzie siedział. Najpierw wy dwaj. - oczami wskazał na strażników. -Nie ujdzie wam to na sucho. - odezwał się natychmiast starszy z nich. - Nie wydostaniecie się stąd żywi. Bank jest otoczony. Czy nie zdajecie sobie sprawy..? -Zamknij się dziadek. Jeśli gliniarze zaatakują ty będziesz pierwszy, który oberwie. - odparł Bobby krępując za pomocą plastikowej opaski jego ręce za plecami. - A to dlatego, że siedział będziesz tuż przy samym wejściu. Tam. - lufą wskazał mu miejsce na podłodze, tuż za drzwiami wejściowymi, na wprost ulicy. -Czy ktoś ma jeszcze coś do powiedzenia? - zwrócił się pogodnie w stronę pozostałych. Wiązanie reszty odbyło się w milczeniu. Bobby sprawnie porozsadzał wszystkich pozostałych zakładników pod oknami w miejscach, skąd mógł nastąpić ewentualny atak policji. Następnie kolejno podchodząc do nich, każdemu umieścił na szyi niewielki przedmiot z tworzywa sztucznego. Kiedy skończył, wydobył z kieszeni nadajnik i oznajmił głośno. -Posłuchajcie mnie teraz uważnie, bo nie będę powtarzał tego w kółko. Każdy z was dostał niewielki ładunek C4. Ale bez obaw. Jest gratis, bez podatku. Jeżeli będziecie coś kombinować, cokolwiek, zarówno wy albo ludzie szeryfa wystarczy, że puszczę ten guzik i... oszczędności podejmiecie na orbicie. Wasze zadanie jest banalnie proste. Macie tylko siedzieć bez słowa na dupie i nie sprawiać nam kłopotów. Wówczas... być może przeżyjecie. Mówiąc to wdusił przycisk nadajnika. Wszystkie ładunki jednocześnie rozjarzyły się pulsującymi diodami. Dał się słyszeć przeciągły jęk przerażonych ludzi a nawet kilka stłumionych okrzyków. Po chwili jednak ponownie zapadła w banku cisza. Wtedy Bobby odwrócił się i podszedł do okna. Tam odkleił niewielki kawałek folii z szyby i rozejrzał się po ulicy. Tak jak przypuszczał policja zabezpieczała właśnie bezpośrednią okolicę. Kilkunastu umundurowanych funkcjonariuszy rozstawiało właśnie metalowe barierki i spychało rosnący tłum gapiów nieco dalej od banku. -Na razie idzie nieźle. Szykują się do oblężenia. - pomyślał i krzyknął do wspólnika. - Zabierz teraz naszą forsę! Jest tam z tyłu, drugie drzwi na prawo. - głową wskazał Murzynowi korytarz wiodący na zaplecze. Ten bez słowa udał się w tamtą stronę. Po niecałej minucie obwieszony workami pieniędzy był już z powrotem. -Co dalej? -Pozbieraj także forsę z boksów. - Bobby ręką wskazał na rząd stanowisk obsługi klientów. Theo zwinnie przeskoczył przez wypolerowaną barierkę. Z szuflad, półek i regałów zaczął nerwowo wywalać na blat całą gotówkę jaką tam odnalazł. Wyraźnie jednak było po nim widać, że coś go gnębi. Marszczył, bowiem intensywnie czoło i nieustannie masował swój lewy nadgarstek. Kiedy już skończył ładować pieniądze do torby, podszedł do Bobbiego i zapytał szeptem. -No i co dalej, kurwa? -A co jest? Znowu o czymś myślisz? -Jest kupa forsy, nie powiem. Tylko, że nigdy jej nie wydamy. Widziałeś ten cyrk na ulicy? Zero szans, człowieku. Co robimy pytam? -Czekamy na telefon. -Co!? - ten krzyknął udowadniając, że można krzyczeć szeptem. -To takie sprytne urządzenie, które czasami samo się włącza. Można wtedy podnieść i pogadać z innymi ludźmi... -Wiem kurwa co to jest ale po co gadać? Musimy spierdalać stąd i tyle... -Zaraz powinni zadzwonić. -Oni? -Chyba, że jeszcze na to nie wpadli. Rozluźnij się wreszcie, Theo. Nie zaatakują. -Skąd ta pewność? -To zadupie, rozumiesz? -Nie. -Prawie wszyscy się tu dobrze znają. Ten ich cały szeryf w tej chwili pewnie sam się modli, by ten zamiąch już się wziął i skończył. -Jak to? -Bo widzisz, tak już jest, że w dzisiejszych czasach nikt przede wszystkim nie chce ofiar. Nikt. Ale wiesz, co? W jednym masz absolutną rację. Coś im to wszystko cholernie wolno idzie. Postarajmy się zatem nieco przyśpieszyć bieg wydarzeń. Weź uzi i puść serię po suficie. Po suficie. - dodał widząc jego zatroskaną twarz, która była obecnie jednym, wielkim znakiem zapytania. - Lepiej im nie dawać zbyt wiele czasu do namysłu. - dodał z przekonaniem. Theo wzruszył ramionami po czym wyszedł na środek hali gdzie wygarnął w górę cały magazynek. Wszyscy zakładnicy odruchowo pochowali głowy w swych ramionach. Wnętrze banku w jednej chwili wypełniło się opadającym, białym pyłem. Ozdobny żyrandol sypnął iskrami, wydał kilka głośnych trzasków, po czym jakby z wahaniem runął z hukiem roztrzaskując się na podłodze. Nie upłynęła nawet minuta a rozległ się dzwonek telefonu. Bobby puścił oko do zajętego wymianą magazynka wspólnika i podniósł słuchawkę. -First National Bank. Czym możemy służyć? -Mówi zastępca szeryfa Harelson. Chcę rozmawiać z porywaczami... -Nieważne czego chcesz. Posłuchaj czego my chcemy. - rzucił do słuchawki oschłym tonem. - Mianowicie, najdalej za godzinę ma tutaj być fabrycznie nowy, terenowy chevrolet... -Ale... -Zatankowany do pełna i rzecz jasna w pełni sprawny. Bez niespodzianek. -No... nie wiem? To mało czasu... -Mają takie w West River. To tylko cztery mile stąd. -Wiem gdzie to jest, ale... -Więc do roboty. -Zobaczę co da się zrobić. Wypuśćcie zakładników... -Jeszcze masz jakieś życzenia? -Chcę wiedzieć kto strzelał i co, do cholery... -Czas ucieka Harelson. Masz jeszcze pięćdziesiąt dziewięć minut. Potem, co minutę będę kogoś zabijał, jeśli będziesz się ociągał. -Ale dalej... -Załatw chevroleta to pogadamy o tym co dalej. Odłożył słuchawkę i zwrócił się szeptem do Theo. -Mamy godzinę. -I co z tego? -Czyli jest dobrze. -A co jeśli ruszą do akcji? -Teraz wypuścimy ze dwie osoby na zewnątrz a kiedy szeryf usłyszy o C4, odechce mu się nawet myśleć o odbiciu banku. Niczego nie widzą poprzez zaklejone okna i wierz mi, teraz już zatańczą tak jak im zagramy. Od tej chwili mamy ich już w garści! -Kurwa Bobby, zaraz mi łeb rozpierdoli od myślenia. I trzymaj ten cholerny guzik porządnie. Jak my się stąd wydostaniemy, człowieku? -Tak się składa, że mam pewien plan na tę okoliczność. Ale to potem. Teraz wypuść tych dwóch ludzi. - pochylił się bliżej w jego stronę i dodał szeptem. - Te C4 to tylko atrapy. -Nie mów! -Ale o tym wiemy tylko my dwaj. - Bobby uspokoił go i zaraz dodał. - Do roboty. Theo rozwiązał wpierw jednego i w chwilę później drugiego strażnika. Następnie odebrał im C4 i odryglował drzwi wejściowe. Strażnicy stojąc już na progu mieli jeszcze coś do powiedzenia ale ten zwięźle kazał im wynosić się do diabła. Tymczasem Bobby podszedł do kierownika banku. Z identyfikatora przypiętego do piersi odczytał jego imię. -Jak leci, Jack? W porządku? No to przejdźmy od razu do rzeczy. - lufą kazał mu wstać po czym objął go ramieniem. - Bo widzisz nurtuje mnie od pewnego czasu co też może być w tym sejfie. -Którym sejfie? - kierownik zapytał tak zaskoczonym tonem jak gdyby w banku było przynajmniej kilkanaście różnych sejfów. -O tam, pod ścianą. -Ach tam! -Otwórz go to wypuszczę cię jako następnego. Kierownik natychmiast przybrał na swej szczurkowatej twarzy bolesny grymas i niezręcznie uśmiechając się odparł. -Tam nie ma nic wartościowego. -Naprawdę? -Papiery, dokumenty, obligacje, czeki oraz akcje banku. Są dla was zupełnie, ale to zupełnie bezwartościowe... -No to na co czekasz? Otwieraj go. -Przykro mi, lecz bez wyraźnego polecenia dyrektora Watersa nie mogę tego zrobić. -Pierdolisz, Jack? -Naprawdę uwierzcie mi. Taka już jest nasza procedura. - odezwał się kierownik rzucając błagalne spojrzenie w stronę Murzyna szukając u niego jak gdyby zrozumienia niezręcznej sytuacji w jakiej się właśnie znalazł. Theo odwrócił się od okna, podszedł i rękojeścią uzi uderzył go w głowę, aż wypadł magazynek. -Nie gap się na mnie tylko otwieraj ten pieprzony sejf, człowieku! -Spokojnie. - Bobby gestem powstrzymał wspólnika. - Obserwuj dalej ulicę. Jack po prostu jest nieśmiały a prócz tego nie wie chyba jeszcze, że przez najbliższą godzinę ja tutaj jestem dyrektorem. No dalej Jack, otwieraj go. Przykładając mu lufę do karku popchnął go energicznie w stronę sejfu. Kierownik czując na skórze chłodny dotyk stali wzdrygnął się zrobił kilka chwiejnych kroków przed siebie i w końcu... opadł na podłogę. Klęcząc zaczął szlochać. -Nie mogę go otworzyć... nie mogę. Ja... nawet... jeśli mnie zabijecie. Musicie mnie zrozumieć. Dyrektor Waters nigdy by mi tego... - trzęsącymi się rękoma zakrył twarz w oczekiwaniu na natychmiastową śmierć. Bobby zdębiał. Spodziewał się wszystkiego oprócz właśnie tego. -Kurwa, facet jest naprawdę gotów umrzeć. Ale przedstawienie. - pomyślał z rozbawieniem i zaraz dodał na głos. - Jack, posłuchaj. Nie wiem ile ci płaci pan Waters i mówiąc szczerze mam to w dupie. Jeśli chcesz, możesz sobie tutaj zdechnąć. To twoja sprawa. Lecz obecni być może są innego zdania. Podejrzewam, że nie za bardzo pragną dziś umierać. Posłuchaj mnie zatem bardzo uważnie, Jack. Pójdę teraz i zabiję kogoś z personelu. Potem wrócę, zapalę papierosa a kiedy skończę palić znowu kogoś zabiję. Będę tak sobie chodził tam i z powrotem i cierpliwie czekał a być może pod koniec dnia zmienisz zdanie, kto wie? Może nawet dyrektor Waters doceni twoje poświęcenie i otrzymasz podwyżkę. Nie wiadomo. Bo widzisz, zmieniłem zdanie. Pozwolę ci żyć, Jack. Będziesz żył ze świadomością, że swoim tępym, ograniczonym uporem urzędasa wysłałeś resztę współpracowników na tamten świat. Jestem pewny, że będzie to znakomitą reklamą banku. Wkrótce będziesz sławny a pan dyrektor, jak mu tam... będzie z ciebie dumny... -Proszę. Nie róbcie nikomu krzywdy... -Otwórz sejf. -Proszę... Ja naprawdę nie mogę... Bobby odwrócił się na pięcie i podszedł w stronę zakładników. Wyciągnął rękę i poderwał na nogi jedną z siedzących najbliżej niego kasjerek. Dziewczyna była śmiertelnie przerażona. Zdjął z jej szyi C4 i trzymając ją za łokieć wyprowadził poprzez całą halę w stronę zaplecza. Na progu korytarza zatrzymała się i odwróciła sztywno w stronę kierownika. Rzuciła do niego z pogardą. -Obyś zdechł sukinsynu. Razem z tym tłuściochem Watersem. -Wybacz Lucy... - wyjęczał kierownik. - Ja... ja... naprawdę nie mogę... -Idziemy. - Bobby przerwał im pogawędkę popychając ją gwałtownie w głąb korytarza. Kiedy tylko znaleźli się w pomieszczeniu w którym wcześniej sortowano pieniądze, przymknął nieco dźwiękoszczelne drzwi i zakrył jej usta dłonią. Ściszając głos rzucił jej do ucha szeptem. -Będziesz żyła. Strzelę obok a ty z łomotem upadniesz na ziemię. Potem będziesz tutaj leżeć nieruchomo. Zgoda? Potaknęła energicznie głową. W jej wielkich oczach oprócz niepewności malowała się niewyobrażalna ulga. Bobby celowo nie zamknął za sobą drzwi. Pragnął, aby pozostali zakładnicy usłyszeli strzał. Następnie, bez słowa wystrzelił w oparcie krzesła trzykrotnie i pozwolił dziewczynie opaść na ziemię. Ta, po upadku najpierw poprawiła spódniczkę zakrywając kolana, później już leżała na boku nawet nie podnosząc głowy. Wrócił więc do hali głównej. Panował tam już niemały harmider. Wszyscy pozostali zakładnicy spoglądali z nienawiścią na kierownika. -Ty skurwysynu! -Otwórz w końcu ten jebany sejf! -Wszyscy tu zginiemy przez ciebie, łajdaku! Nie bacząc na zakaz odzywania się zakładnicy ubliżali mu ile wlezie. Bobby nie interweniował. Przypalił sobie camela i dłubiąc zapałką w paznokciach przechadzał się z wolna tam i z powrotem spoglądając na zegarek. W pewnej chwili, kierownik samodzielnie powstał z klęczek i ze wzrokiem lunatyka poczłapał w stronę ściany. W banku zapadło milczenie. Po kilkunastu sekundach sejf już stał otworem. Kierownik, natomiast był obecnie jedynie wrakiem człowieka. Zapadnięte oczy oraz krew rozmazana po twarzy przez płynące łzy, tworzyły obraz całkowitej ruiny. Bobby podszedł z wolna do niego. Bez słowa na powrót skrępował mu dłonie za plecami i ponownie umieścił na jego szyi C4. Następnie posadził go pod oknem, gdzie wpatrzonego bezmyślnie w przestrzeń ostatecznie go zostawił. -Cóż. Sam tego chciał. - szepnął do zdumionego wspólnika. - Facet spędzi teraz jakieś czterysta godzin u psychoanalityka zanim znów będzie jak nowy. -Mniejsza z nim. - odparł sucho Theo. - Co tam w sejfie? - zapytał. -A właśnie! No i co my tutaj mamy? - mruknął Bobby podchodząc do otwartego sejfu. - Wygląda na to, że pan Waters zachomikował dla nas niewielką premię, wspólniku. - dodał głośno. -Co to znaczy? - padło spod okna. -Jest tutaj jakieś trzysta, trzysta dwadzieścia kawałków żywą gotówką. Słysząc to Theo oderwał się od okna i podchodząc do niego stwierdził szeptem. -Ładnie. -Więc, co cię jeszcze trapi? -Bo kurwa trochę chyba za ostro grasz, Bobby. Nie uważasz? -To znaczy? -Na zewnątrz pełno glin a ty bierzesz i rozwalasz zakładników. Wcześniej wmawiałeś mi, że nie jesteś mordercą. -Później ci to wyjaśnię. -A jeśli już musiałeś, to dlaczego Chryste, wziąłeś taką ładną panienkę? -Nie rozumiem? -Trzeba było rozwalić tę starą, myszowatą. O tam, na końcu. - Murzyn wskazał wzrokiem grubą kobietę po sześćdziesiątce siedzącą z zamkniętymi oczami pod czwartym oknem. Bobby spojrzał w tamtą stronę. Ujrzał olbrzymią kobietę odmawiającą bezgłośnie jakąś modlitwę. -Szkoda było tamtej, człowieku. Naprawdę była niezła. - Theo ciągnął dalej niepocieszonym tonem. -Theo, nie zapominaj, że mamy teraz jeszcze inne smutki na głowie. Przestań ględzić i wracaj do tego cholernego okna. Daj mi znać zaraz jak tylko podstawią terenówkę. Miej też oko na forsę oraz zakładników. -A ty? -Ja mam jeszcze coś do załatwienia na zapleczu. - mówiąc to Bobby zabrał swoją aktówkę i skierował się na powrót w stronę wewnętrznego korytarza. * * * Tymczasem na zewnątrz, zastępca szeryfa Harelson stał oparty o swój wóz nerwowo popijając letnią, lurowatą kawę. Klnąc przy tym na czym świat stoi, ocierał spływający mu po skroniach pot. O ile z tłumem gapiów dał sobie radę bez większych problemów odgradzając po pięćdziesiąt jardów ulicy z każdej strony banku, to już niewiele mógł poradzić na ciągle ponawiane próby podejścia jak najbliżej czynione przez zdesperowanych pismaków. Najmniej natomiast, czyli kompletnie niczego nie mógł poradzić z mieszkańcami domów znajdujących się naprzeciw banku. Większość z nich natychmiast i bezbłędnie wyczuła okazję do szybkiego interesu sprzedając miejsca w oknach i na tarasach wszystkim chętnym. Nie minęły nawet dwa kwadranse odkąd szeryf pojawił się na miejscu ze swoimi ludźmi a już w niemal wszystkich oknach tkwiły wycelowane nieruchomo w bank, obiektywy kamer oraz aparatów fotograficznych. Harelson pociągnął łyk kawy i po raz kolejny spojrzał z niechęcią na zgromadzonych ludzi. Tłum drapieżnym gwarem cierpliwie czekał na krew. Szeryf z odrazą odkrył, że na miejscu obecne już były wszystkie lokalne ekipy telewizyjne a ogólnokrajowe, wciąż jeszcze napływały. Nad bankiem krążyły już co najmniej cztery telewizyjne helikoptery. Harelson wiedział, że jeśli szybko nie dostanie posiłków, dłużej nie będzie mógł panować nad sytuacją. Nie mógł pojąć dlaczego całe to gówno przytrafiło się właśnie na jego zmianie i to na rok przed emeryturą. Otarł pot i krzyknął po raz kolejny. Bez większego jednak przekonania. -Obywatele! Proszę opuścić okna. W przeciwnym wypadku policja nie gwarantuje wam bezpieczeństwa. Powtarzam, proszę natychmiast opuścić okna! Wyłączając megafon wolną ręką przywołał jednego ze swoich zastępców. Wezwany podbiegł truchtem. -Jimmy, mów co nowego. -A więc tak szefie. Chevrolet jest już prawie gotów. Chłopcy podkręcili wskaźnik paliwa tak, aby cały czas pokazywał full. Kończą właśnie składać go do kupy. Będzie tu za jakieś dziesięć, piętnaście minut. Skurwiele nie odjadą nim dalej jak o milę... -Dobra robota. Co jeszcze? -Oddział antyterrorystyczny już do nas leci z San Diego. Będą na miejscu za niecałą godzinę. -Godzinę? Kurwa! Mogą nie zdążyć. Co u diabła robili w San Diego? -Rutynowe szkolenie, szefie. Raz w miesiącu wyjeżdżają trenować na tamtejszym lotnisku. Pech chciał, że akurat dziś... -No dobra, mniejsza z tym. Teraz weź ze trzech ludzi i postaraj się usunąć pismaków z okien wychodzących na ulicę. -Jezu, szefie! To robota dla kawalerii. - jęknął zastępca z niechęcią spoglądając w górę. -Przynajmniej spróbuj, synu. Jeśli któryś z nich oberwie, media żywcem obedrą nas ze skóry. Tutaj wszystko jest bez przerwy filmowane. Żeby się zabezpieczyć na wszelką ewentualność musimy zrobić co tylko w naszej mocy, by nikt nie zginął. No dalej. Do roboty, Jimmy. Kiedy zastępca już odszedł Harelson odwrócił się w stronę skąd dobiegły go odgłosy nagłej szamotaniny. Ujrzał dwóch mundurowych policjantów z najwyższym trudem niosących pod ramiona wściekle wyrywającą się kolejną dziennikarkę. Policjanci z niemałym wysiłkiem wynieśli ją poza odgrodzony stalowymi barierkami obszar. Kobieta wyrywała się wściekle kopiąc nogami w powietrzu i nieustannie przy tym wrzeszcząc coś o konstytucji i wolności prasy. -Szlag by to. - westchnął i napił się kawy marząc o łyku zimnego piwa. Kobietę wyniesiono w końcu i przed bankiem zapanował chwilowy spokój. -I pomyśleć tylko, że ten cholerny dzień się dopiero zaczął. - mruknął do samego siebie spoglądając na zegarek. - Teraz chyba może już być tylko lepiej. - dodał z wątłą nadzieją spluwając na ziemię i głęboko zastanawiając nad swą niedolą. Szeryf mylił się jednak. Minutę później, bowiem jak gdyby na potwierdzenie jego najczarniejszych obaw, szpaler policjantów rozstąpił się na chwilę po to tylko, aby przepuścić czterech mężczyzn w czarnych garniturach. Cała czwórka zaraz po pokonaniu policyjnego kordonu energicznie rozejrzała się a kiedy go dostrzegła, natychmiast skierowała prosto w jego stronę. -Niech to szlag. - zdążył jeszcze pomyśleć widząc najwyższego z przybyszów. Jego surowa, kwadratowa sylwetka, nasuwająca szeryfowi na myśl jedynie goryla, dużego goryla, takiego z tych naprawdę dużych, z pewnością wywołałaby żywiołowy entuzjazm cyrkowych treserów nie mogących sobie poradzić z wypychaniem opornych słoni na arenę. Przy założeniu naturalnie, że człowieka tego w ogóle interesowałaby taka lekka robota w cyrku. Nic jednak, niestety na to nie wskazywało, bowiem przed oczami szeryfa mignęła bynajmniej nie cyrkowa, odznaka olbrzyma. -Agent specjalny Black. FBI. - gdzieś z góry dobiegł szeryfa niski, dudniący głos. Harelson uniósł głowę. W milczeniu przyglądał się agentowi zastanawiając gdzie rosną tacy jak on ludzie. -Pan tu dowodzi? - ponownie dobiegło go dudnienie z góry. -Tak. Zastępca szeryfa, Harelson. - szeryf odparł pogrubiając głos. Odrzucił na bok kubek po kawie i wyciągnął na powitanie swą malutką dłoń. Black zignorował gest. Zdejmując okulary przeciwsłoneczne wbił stalowe spojrzenie w szeryfa a kiedy ten pod jego wpływem niemal się już rozkleił, oznajmił. -Ponieważ napad na bank oraz zatrzymanie zakładników są przestępstwami federalnymi na mocy prawa, przejmujemy sprawę. Szeryf chcąc nie chcąc skinął głową. -Jak wygląda sytuacja, szeryfie? -No więc tak. - ten odparł drapiąc się w głowę. - Jest ich tam czterech. Są młodzi. Jeden biały, około trzydziestki. Drugi nieco młodszy, czarny. O pozostałych na razie niewiele wiadomo. -A co wiadomo? -Wygląda na to, że zamierzali obrabować bank tylko coś im tam nie wyszło. Wzięli więc zakładników i wraz z nimi zabarykadowali się w budynku. Według zeznań zwolnionych niedawno strażników bandyci przetrzymują wewnątrz jeszcze około dwudziestu osób. Są to ludzie z personelu oraz przypadkowi klienci banku. -Kontaktowali się już? -Tak. -Czego chcą? -Żądają terenowego chevroleta... za jakieś trzydzieści minut. - odparł szeryf spoglądając na zegarek. - Wóz już jest za rogiem. Moi ludzie podkręcają w nim wskaźnik paliwa, aby dranie nie odjechali za daleko. -Coś jeszcze? -A tak. Mają kupę materiałów wybuchowych i właśnie dlatego nie możemy na razie wkroczyć i ich zgarnąć. -Gdzie są teraz ci zwolnieni strażnicy? Pozostali agenci stali nieruchomo niczym kamienne posągi z Wyspy Wielkanocnej. Posągi wpatrzone prosto w szeryfa. -Tam w naszym wozie. - Harelson wskazał głową na jeden z radiowozów. Black odwrócił się do swoich ludzi i rozdał dyspozycje. -Tommy, przesłuchaj ich. Ty Frank daj tutaj wóz ze sprzętem. Wy dwaj, natomiast połączcie się z Centralą i sprowadźcie tu jak najszybciej niejakiego Watersa. - agent przeczytał z kartki. - Jest tu dyrektorem czy prezesem... no nieważne, a pan szeryfie niech każe swoim chłopcom natychmiast cofnąć tych ludzi jeszcze z pięćdziesiąt jardów dalej od banku. - agent szerokim gestem wskazał kłębiący się w tyle tłum. - A ja tymczasem trochę sobie pomyślę. - dodał na zakończenie do samego siebie. Przy głośnym sprzeciwie zgromadzonych ludzi, policjanci przestawili metalowe barierki jeszcze dalej od budynku banku. W tym czasie do krawężnika podjechała czarna furgonetka na rządowych numerach. Black usunął się na bok robiąc Frankowi miejsce do zaparkowania i zamyślony podszedł do radiowozu szeryfa. Z jego wnętrza dobiegła go głośna sprzeczka. -I wtedy właśnie wyrwałem się i uruchomiłem alarm... -Nie pierdol, Harry! Leżałeś nieprzytomny, kiedy udało mi się dwóch powalić i wcisnąć cichy alarm, ale wtedy ten trzeci, nie ten czwarty... -Spokojnie panowie! - uciął Black nachylając się do otwartego okna. - Mam w dupie, kto włączył guzik a także to, czy zachowacie swoją robotę czy też nie. Teraz interesują mnie jedynie materiały wybuchowe tych drani. -No więc... - zaczął starszy z nich. - wszystkim nam pozakładali takie małe cholerstwa na piersiach... -Takie malutkie. - uzupełnił jego partner pokazując Blackowi palcami jak malutkie. -No właśnie takie. - przytaknął starszy. - Pozakładali nam je jak jakieś, pieprzone chomąta. -Właśnie. - potwierdził drugi strażnik. -A potem ten biały uruchomił swój nadajnik. Kiedy to zrobił pozapalały się lampki. Pomyślałem wówczas, że już z nami koniec... -Dobra. - rzekł Black do siebie. - Czy jeszcze coś pan zapamiętał? -Biały mówił, że jak puści przycisk to... BUM! -W porządku. To na razie wszystko co chciałem wiedzieć. - odparł Black, po czym zwrócił się do partnera. - Tommy nagraj całe ich zeznania od a do z. Będę w naszym wozie. -Ok. Agent pośpiesznie udał się do furgonetki. Odsunął na bok boczne drzwiczki, po czym zwinnie wskoczył do środka zajmując miejsce w fotelu. Odwrócił się w stronę kierowcy. -Mają nadajnik. -Pewnie na fale radiowe? -Pewnie tak. Postaraj się Frank wyszukać ich częstotliwość. Spróbujemy zagłuszyć ich sygnał. -Już się robi. - ten odparł i pochylił się nad skomplikowaną aparaturą elektroniczną zajmującą cały przód furgonetki. - Ale to wszystko może odrobię potrwać. - uprzedził partnera po krótkiej chwili. -Nie szkodzi. Czasu mamy sporo. -Tak sądzisz? -Dupki nie mają wyjścia. Muszą z nami negocjować. Po prostu muszą. Zagramy więc na zwłokę. W końcu nie mają dokąd pójść i dobrze wiedzą, że bezmyślnie rozwalając zakładników, od razu będzie również po nich. Poczekamy zatem aż ze strachu narobią w portki a jak już w końcu wyjdą... wtedy ich rozpieprzymy. - uśmiechnął się zapalając papierosa. - Kurwa, Frank. Jak ja lubię tę robotę. - dodał zacierając ręce. Ledwie skończył mówić a do drzwi furgonetki z łomotem zaczął się dobijać szeryf. Harelsonowi towarzyszył niski, spocony grubasek. -Kurwa a ten, czego? - warknął Black do siebie po czym z wymuszonym uśmiechem otworzył drzwiczki. -Co jest szeryfie? Kazałem chyba usunąć gapiów. -No... tego... pomyślałem sobie, że lepiej będzie jak pan się o tym natychmiast dowie. Są nowe fakty i... -O czym, do cholery mi pan nie powiedział? -Dziękuję szeryfie. - wtrącił grubasek piskliwym głosikiem i nie czekając na zaproszenie błyskawicznie usadowił się w środku naprzeciwko Blacka. - Może to ja powinienem o tym powiedzieć. - zwrócił się już bezpośrednio do niego. Ten wymienił spojrzenie z Frankiem i ponownie wbił wzrok w grubaska obserwując z niesmakiem jak kropelki potu kapią mu z podbródków prosto na koszulę. -Słucham. - rzucił oschłym tonem. -Nazywam się Madigan. Lester Madigan. Jestem tu burmistrzem. O napadzie dowiedziałem się przez radio jakiś kwadrans temu. -Tak? - Black ziewnął ukradkiem -Sęk w tym, że moja żona Maggie miała dziś umówione spotkanie w banku. W tym banku. Mówiąc wprost obawiam się, że może być jedną z zakładniczek. - wyrzucił z siebie burmistrz ocierając chusteczką czoło. Chcąc mu nieco ulżyć, Frank podkręcił klimatyzację. Burmistrz podziękował skinięciem głowy. Chciał coś dodać ale uprzedził go Harelson. -Pani Madigan z pewnością znajduje się w środku. - szeryf rozwiał jego wątpliwości. - Jeden ze strażników twierdzi, że otwierał jej drzwi wejściowe na krótką chwilę przed napadem. -Musicie coś zrobić, panowie! - histerycznie zdenerwował się grubasek w czasie kiedy Black trawił otrzymaną informację. - Maggie jest dobrą kobietą. Naprawdę ma gołębie serce. Od dwudziestu lat działa wspólnie z pastorem na rzecz sierot. Prowadzi miejscowe schronisko dla bezdomnych. Nigdy nikogo nie skrzywdziła i w ogóle... Proszę nie pozwólcie, aby stało się jej coś złego... - w jego głosie dało się już słyszeć wyraźnie narastające objawy paniki. -Masz więc pecha biedny skurczysynu. - pomyślał Black i dodał głośno. - Proszę się nie martwić za bardzo na wyrost, ponieważ mamy już pewien plan. -Jaki plan? -Dobry i wielokrotnie już sprawdzony plan. - zapewnił go Black, po czym dodał pełnym optymizmu tonem. - Miejmy tylko nadzieję, że nie przyjdzie im do głowy zabrać pańskiej żony ze sobą. -Jak to zabrać? Dokąd? -Bandyci żądają wozu z napędem na cztery koła. Do terenówki wezmą najwyżej dwie, trzy osoby. Wtedy właśnie uderzymy... -Ale... -Do tego czasu, niestety lecz musimy jedynie cierpliwie czekać. -O Boże! -Niezmiernie mi przykro panie Madigan ale w chwili obecnej nie mogę panu nic więcej powiedzieć. -Ale jak...? -Szeryfie, proszę teraz odprowadzić burmistrza gdzieś w bezpieczne miejsce. - dodał agent najuprzejmiej jak potrafił. Kiedy obydwaj już poszli zwrócił się do partnera. -Kurwa, uwierzysz Frank? Powiadom Centralę, że wśród zakładników jest też Pierwsza Dama tego krowiego miasteczka. -Tak jest. -Zapytaj ich też, czy chcą by z tego powodu zmienić procedurę czy też mamy olać to i trzymać się wcześniejszych instrukcji? Frank bez słowa wykonał połączenie przy pomocy potrójnie szyfrującego modemu. Zanim Black wypalił papierosa, po upływie zaledwie dwóch minut Frank odkodował otrzymaną w ten sam sposób odpowiedź. -Mamy się tym nie przejmować i dopieprzyć im porządnie. Jeśli burmistrz zostanie wdowcem biorą wszystko na siebie. Wysyłają też śmigłowiec. -Doskonale. - Black z zadowoleniem skinął głową. Ponownie się uśmiechnął. Usiadł wygodniej w fotelu, wydobył ze schowka puszkę coli, zamknął oczy i pogrążył w rozmyślaniach. Do terminu podstawienia chevroleta pozostało dziewięć minut. * * * Bobby opuścił halę główną i udał się do pomieszczenia gdzie "zabił" dziewczynę. Tym razem wchodząc do wnętrza dokładnie zamknął drzwi za sobą. Kasjerka nadal leżała nieruchomo w miejscu gdzie ją wcześniej pozostawił. Gestem dłoni nakazał jej, aby przesunęła się pod ścianę. Kiedy już to uczyniła Bobby zdjął marynarkę, po czym zaczął zwijać w rolkę wykładzinę podłogową. Kilkanaście sekund później posadzka w prawie całym pomieszczeniu była już odsłonięta. Dziewczyna, leżąc w niespokojnym milczeniu obserwowała wszystkie jego poczynania. Uspokoił ją gestem gdyż widział jak bardzo była zdenerwowana i bliska wybuchu paniki. Zignorował jej uporczywy wzrok i z neseserka wyciągnął młotek elektryczny. Założył na niego przecinak i podłączył do gniazdka. Ustawił pokrętło na kucie i przystąpił do pracy. Po kilku minutach całkowicie zerwał wierzchnią warstwę płytek podłogowych. Wówczas, ze zdwojoną siłą zabrał się za cementową posadzkę. Przecinak wzbijając niewielkie obłoczki pyłu zagłębiał się rytmicznie stukając. Trzy minuty później, nagle cała chmura wzbitego jego pracą kurzu zassana została do ledwie co powstałego otworu. Bobby przebił się. Na zakończenie krótkimi seriami przecinaka poszerzył jeszcze wykonaną w podłodze dziurę do rozmiaru człowieka. Zadowolony z efektu swojej pracy wstał i odłożył młotek na bok. -Muszę ci teraz związać nogi. - rzucił cicho. - Ale bez obaw. To tylko po to, byś mi nie uciekła. Jeszcze trochę i będzie po wszystkim. Nie muszę cię kneblować, prawda? Potrząsnęła przecząco głową. -Dobra. Sprawnie skrępował jej opaską nogi, po czym wstał i stopą zgarnął młotek oraz cały gruz do otworu. Wychodząc rzucił jeszcze kontrolne spojrzenie na kasjerkę i nabierając pewności, że nie sama nie uwolni się i nie ucieknie powrócił do hali głównej. -Jest naprawdę śliczna. - przemknęło mu przez głowę. Theo na jego widok natychmiast podszedł i odezwał się przekazując szeptem najnowsze wieści. -Przed chwilą podstawili wóz. Co robimy? -Teraz musimy odrobinę pogrymasić. - odparł Bobby spoglądając na zegarek. - Jest jeszcze około półtorej godziny czasu do zabicia. -Po co, człowieku? Wiejmy stąd natychmiast. -To marny pomysł. -No to co robimy? -Na razie siedzimy na dupie i czekamy cierpliwie. -Dobra, ty tu jesteś szefem. - Theo wzruszył ramionami. W tym momencie odezwał się telefon. Bobby odczekał trzy sygnały i podniósł słuchawkę. -First National. Niestety dziś nie udzielamy kredytów. Mamy pustki w kasie. -Dobra cwaniaku. Macie już swój wóz. Stoi przed bankiem. -Kto mówi? Gdzie Harelson? -Agent specjalny Black z FBI. Szeryf wypadł z gry. -Rozumiem. -Otrzymaliście to czego żądaliście. Zwolnijcie więc zakładników. -Chwila. Muszę to sprawdzić. - Bobby odłożył słuchawkę na biurko i podszedł do okna. Na wprost wejścia, tak jak mówili Theo i rozmówca z telefonu, stał sobie terenowy chevrolet. Nieco dalej na pierwszych piętrach oraz dachach mieszczących się po drugiej stronie ulicy budynków, Bobby zauważył kilkanaście ekip telewizyjnych. Trochę w głębi, przy krawężniku stała zaparkowana na zakazie postoju czarna furgonetka na rządowych tablicach. Wrócił do telefonu. -Black, przysknerzyłeś trochę. Ja też chcę mieć przyciemniane szyby. -Co takiego? -Mam alergię na słońce i założę się, że klimatyzacji również nie ma? -Do cholery, niczego nie mówiłeś o szybach. Klimatyzacja jest. Czy jeszcze coś? -A tak. Wrzuć do środka ze cztery sześciopaki Budweisera i parę ciepłych hamburgerów. I nie zapomnij o tych, cholernych szybach. Masz godzinę. -Zwolnij zakładników, cwaniaku. -Idą. - odparł Bobby i odłożył słuchawkę -Theo, rozwiąż ze dwóch ludzi i wypuść na ulicę. Potem poszukaj jakiegoś radia lub telewizora. -Radia...? -Jesteśmy dziś w mediach, numero uno. Po wyjściu uwolnionych Bobby pozbierał wszystkie niewykorzystane ładunki C4. Było ich szesnaście. Następnie poumieszczał je we wszystkich trudno dostępnych zakamarkach banku, jakie tylko znalazł. Kiedy skończył, usiadł sobie wygodnie w fotelu kierownika. Biorąc z rąk wspólnika niewielki tranzystorek Sony włączył go. -"...biorąc klientów banku oraz cały personel za zakładników. Według zeznań ocalałych ze strzelaniny strażników, bandytów jest, co najmniej czterech albo pięciu. Wszyscy uzbrojeni są po zęby oraz bardzo niebezpieczni. Program nadajemy na żywo bezpośrednio z miejsca zdarzenia. Obecnie sytuacja przed bankiem wygląda na patową. Szeryf czeka, agenci FBI czekają, bandyci również nadal nie wychodzą z banku. Trwają prowadzone z nimi intensywnie pertraktacje. Oddajemy teraz głos naszemu reporterowi uczestniczącemu w wydarzeniach bezpośrednio na miejscu zdarzenia. Bob? Halo? Bob, czy w sprawie dzisiejszego napadu wiadomo już coś nowego? Jak w chwili obecnej wygląda sytuacja panująca w banku?" - nastąpiło kilka trzasków po czym odezwał się głos reportera. - "Jak niedawno słyszeliśmy, przed kilkoma minutami ponownie było słychać dobiegające z wnętrza banku pojedyncze strzały. Przed dosłownie chwilą, kolejne dwie osoby zostały uwolnione. Właśnie opuściły budynek banku. Z tego, co już wiadomo z niepotwierdzonych jeszcze źródeł jest już kolejna ofiara śmiertelna. Bandyci, bowiem w niezwykle bestialski sposób zamordowali pracownicę banku Lucy Morgan. Lucy miała zaledwie eee... dwadzieścia cztery lata i pracowała w miejscowym oddziale First National dopiero od trzech miesięcy. W dalszym ciągu natomiast nie wiadomo czy policja i FBI nadal będą się bezczynnie przyglądać tej bezsensownej, makabrycznej rzezi? Jest w pobliżu mnie zastępca szeryfa Harelson. Szeryfie, proszę powiedzieć słuchaczom co zamierza pan w obecnej sytuacji zrobić? - Wynoś się pan stąd, do cholery!..." - nastąpiły odgłosy szamotaniny i po chwili reporter odezwał się ponownie. - "Niestety, lecz jak właśnie słyszeliśmy policja jest bezradna i nadal stawia na bezczynność! Całej sprawie dramatyzmu dodaje fakt, że jedną z zakładniczek jest żona naszego burmistrza. Tym, którzy jeszcze jej nie znają chciałbym przypomnieć, że pani Madigan należy do śmietanki towarzyskiej w Albuquerque. Jest szeroko znana z tego, że już od dziewięciu lat przewodniczy corocznym balom charytatywnym. Poza pracą dobroczynną ta znakomita osoba poświęca również wiele troski bezdomnym a prócz tego jest także, honorowym prezesem sierocińca św. Heleny. Miejmy nadzieję, że w tej jakże trudnej chwili los okaże się zarówno dla niej, jak i pozostałych zakładników nieco bardziej łaskawszy niż dla Lucy Morgan. Dobry Boże! Cóż spotyka ludzi, którzy mają do zaofiarowania innym jedynie samą, bezinteresowną dobroć? Ale wróćmy do tematu. Niedawne pojawienie się na miejscu agentów FBI na razie nie wniosło do sprawy nic nowego. Nie rozłączajcie się. Pozostańcie z nami. Dla ALN4 mówił Bob Tucker. Oddaję głos do studia..." Bobby wyłączył radio i rozpromienił się. -Theo, bądź tak dobry i znajdź wśród naszych gości tego anioła w ludzkiej skórze. -Robi się. Aniołem okazała się być owa gruba kobieta, którą wcześniej Theo proponował zastrzelić zamiast kasjerki. -To ona. - rzucił prowadząc ją w stronę Bobbiego. -Miło mi poznać, pani Madigan. - ten wstał i uprzejmie skinął głową w powitaniu. Kobieta milczała. -Cóż. Ja również wychowałem się w sierocińcu. Być może więc i mnie otoczy pani swą nieziemską troską. - siadając z powrotem w fotelu wolną ręką wskazał jej miejsce naprzeciwko. - W tej, jak to ktoś ładnie powiedział, jakże trudnej dla nas chwili przyda się opieka opatrzności. -Cholernie trudnej. - uzupełnił Theo wyglądając poprzez szparę w odklejonej folii. Kobieta posapując głośno z trudem usiadła ledwie mieszcząc się w foteliku. Bobby z uznaniem przyjrzał się jej okazałej sylwetce. Pani Madigan była prawdziwą olbrzymką a gdyby pojawiła się w Afryce od razu miałaby posadę wodza. Szerokie jak półmisek czoło zrosił jej perlisty pot, obszerne nozdrza nieustannie łopotały a jej gigantyczna pierś unosiła się rytmicznie niczym miech kowalski pompując całe masy tlenu. Uwagi Bobbiego nie uszedł też fakt, iż pani Madigan pomimo wysiłków charczącej klimatyzacji obficie pociła się również pod pachami. Odezwała się barytonem. -Nie bluźnij draniu! Rabujesz właśnie, między innymi pieniądze należące do schroniska dla bezdomnych oraz sierocińca... -Naprawdę? - przerwał jej. - A ja byłem święcie przekonany, że banki są ubezpieczone. A jeśli już chodzi o tak zwaną działalność charytatywną to znam ją niestety, hm od kuchni. Zapewniam panią. Wiem jak to jest, kiedy bogate nieroby, nadziane forsą pasożyty oraz inne, zamożne darmozjady wszelkiej maści w przerwach między partyjkami golfa organizują sobie bale i przyjęcia dobroczynne. Bale na których szmal przeznaczony na podatki płynie sobie tam a potem wraca z powrotem podczas, kiedy same sieroty mają z tego, co najwyżej po cukierku na gwiazdkę... -Nieprawda... -Podczas kiedy tak naprawdę to wygrane w tym interesie są jedynie te wszystkie snoby z wyższych sfer. No i pośrednicy rzecz jasna. Tacy jak pani, pani Madigan. - puścił do niej oko. - Szkoda tylko że Wuj Sam tak łatwo pozwala robić się w balona. Naprawdę szkoda. -Przecież sieroty... -Tylko proszę. Już żadnej gadki o sierotach, dobra? Ja też jestem sierotą. Możemy, więc nawzajem poocierać sobie łzy. Natomiast naprawdę cieszę się niezmiernie, że będziemy mogli dokończyć tę rozmowę nieco później. -Jak to, później? -Zabieramy panią ze sobą, pani Madigan. -Dlaczego akurat mnie? -Bo widzi pani. - Bobby z wolna zaciągnął się papierosem. - Mogliśmy się w ogóle nie spotkać, albo minąć, lub też nigdy o sobie nawet nie usłyszeć. Jednak stało się inaczej. Dlaczego, zapytam? -Nie mam pojęcia o czym mówisz, draniu. -Nieważne. Zastanawiając się dlaczego, doszedłem do wniosku, że widocznie ktoś tam w górze postanowił jednak skrzyżować ze sobą nasze życiowe ścieżki. Nie wiem jak inni, lecz ja oraz mój wspólnik mamy tym samym powody do radości. -Cholerne powody, człowieku. -W końcu z tego, co przed chwilą usłyszałem w radio, - kontynuował z satysfakcją w głosie Bobby. - wnoszę, że żyje pani jedynie samą myślą o niesieniu pomocy innym. -Co z tego? -I dlatego myślę sobie właśnie, że idąc z nami okaże nam pani, cholerną pomoc. Widzę też, - postukał lufą rewolweru w monitor komputera. - że ma tu pani u nich na osobistym koncie, dobrze ponad dwa miliony. Wygląda więc na to, że całkiem nielichy ten interes z bezdomnymi, co? Kobieta nie odpowiedziała. Siedziała w milczeniu z opuszczoną smętnie głową. Bobby zostawił ją tam samą i wstając z fotela spojrzał na zegarek. Zostało niewiele ponad trzydzieści minut. Podszedł do okna i rozejrzał się uważnie wzdłuż ulicy. Zauważył dwóch ludzi z FBI zajętych oklejaniem szyb chevroleta folią przeciwsłoneczną. Robili to pośpiesznie lecz starannie. Jeden z umundurowanych policjantów zajęty był układaniem w bagażniku dostarczonych sześciopaków Budweisera. Pozostali policjanci stali poukrywani za radiowozami trzymając w dłoniach swoje wycelowane w bank karabiny. Szeryf stał nieco dalej z boku, oparty o błotnik radiowozu. W opuszczonej luźno dłoni trzymał swój megafon. -Pakuj nasze rzeczy, Theo. - Bobby szepnął do wspólnika. - Wkrótce się stąd wynosimy. -Nareszcie. - ten westchnął z ulgą drapiąc się po głowie lufą uzi. * * * Agent specjalny Black siedział odprężony wewnątrz furgonetki. Wygodnie rozparty na siedzeniu wydobył z przepastnego schowka dwie kolejne puszki chłodnej coli. Podając jedną partnerowi zapytał go. -Jak idzie, Frank? -Jak z kamienia. Jest tu od cholery krótkofalówek, CB, radiostacji, przekaźników i cholernych telefonów komórkowych. Cały, pieprzony gąszcz. Muszę po kolei wszystkie je eliminować. Mówiłem ci przecież, że to może trochę potrwać. -Pytałem tylko czy masz już coś? -Niestety, jeszcze nie. Sprawdzam właśnie czy są sprytni i nie spróbowali przypadkiem podłączyć swojego sygnału pod którąś z miejscowych rozgłośni radiowych lub telewizyjnych... -Czy wówczas ci z mediów nie zorientowaliby się natychmiast, że ktoś się pcha w ich częstotliwość? -Jeśli zaszyfrowali swój sygnał i w skompresowanej formie wpletli w szumy tła, to nie. -Jak więc my go wyłowimy. Jeśli oni są aż tak sprytni, naturalnie? -My? My nie będziemy się z tym użerać, Black. Szkoda życia. -Jak to? -Zrobią to za nas chłopcy z CIA. -Chyba wiesz o tym, że te przykre i niechętne sukinsyny same formalności przeciągną do co najmniej dwóch tygodni? Frank, my nie mamy dwóch tygodni. -Odpręż się szefie. - odparł Frank wciskając na klawiaturze enter. - Właśnie poszło. -Chyba wiesz, co to jest takiego dożywocie? - Black zapytał go ciepło widząc jego uradowane czymś oblicze. - Zresztą, po cholerę ja się martwię? Ja cię przecież wcale nie znam. Nie będę ci przynosił pizzy do paki, rozumiesz? Adio pepperoni... -Przestań w końcu krakać, Black. Te ponure dupki i tak jedynie bezczynnie pierdzą w stołki w kółko nasłuchując ruską ambasadę trwoniąc przy tym na potęgę forsę podatników. Niech więc chociaż raz zrobią coś naprawdę pożytecznego. Oho, właśnie otrzymali kukułcze jajo Franka i... proszę bardzo. No sam zobacz. - pokazał palcem przesuwające się po ekranie różnobarwne sinusoidy. - Ożywili się! Ale jaja! Dokładnie filtrują materiał z Albuquerque i to zupełnie za darmochę. Na najlepszym wojskowym sprzęcie gorliwe misie całe nasze pasmo przerobią w kilka, kilkanaście minut. Czy to nie cudowne? Zanim te baranki się połapią, że to nie ruscy coś knują my już będziemy znali odpowiedź i się rozłączymy. Kurwa, ależ ja jestem dobry... -Namierzą cię. -Kiedyś... pewnie tak. Dziś jednak namierzą sobie jedynie jakiś porno serwer znajdujący się w Bombaju, www.camasutra... -Pracuj dalej. W tej samej chwili do furgonetki wszedł jeden z pozostałych agentów FBI. -Śmigłowiec już jest. - odezwał się bez zbędnych wstępów. - Właśnie się zabrał za tę sforę sępów w górze. - ręką wskazał kilka helikopterów telewizyjnych zmuszonych do oddalenia się na większą odległość przez czarny śmigłowiec z wielkim napisem FBI wymalowanym białą farbą pomiędzy płozami. -Dobra robota. - ucieszył się Black wyglądając oknem. - Niech chłopcy od tej chwili bez przerwy mają cały budynek na oku. Coś jeszcze? -Jest też w końcu Waters. -Sprowadzili go nareszcie? -Tak. -Dlaczego to aż tyle trwało? -Był na jakiejś cholernej konferencji, aż w Santa Fe. -Rozumiem. No to dawaj go. Agent wyszedł i po minucie wrócił w towarzystwie Watersa. Black na jego widok, przez krótką chwilę doznał uczucia dejavu. -Jezu! - szepnął do pochylonego nad aparaturą Franka. - Czy tu wszyscy są w tak ostrym konflikcie z dietetykiem? -Co jest? -Sam zobacz. -O rany! Facet z mety mógłby wstąpić do kadry narodowej sumo. - Frank rzucił z uznaniem unosząc na chwilę wzrok sponad instrumentów. -Nadwagę pewnie rozdają w tych stronach za darmo. - stwierdził ponurym tonem Black i pochylił się by otworzyć drzwiczki furgonetki grubasowi. -Miło mi pana poznać, panie Waters. Agent specjalny Black. FBI. - agent ledwie się powstrzymał przed otarciem swojej ręki po tym jak przybysz podał mu spoconą dłoń. - A teraz do rzeczy. Mamy mało czasu a jest wiele pytań. -Co takiego chciałby pan wiedzieć? - odezwał się zadziwiająco wysokim głosem dyrektor banku kiedy już się usadowił na siedzeniu. Obserwujący jego wielorybie cielsko Black zastanawiał się właśnie czy nie wymościć siedzeń furgonetki jakąś ceratą, zanim grubas bezpowrotnie przepoci całą tapicerkę w zupełnie nowym wozie. -Po pierwsze, czy prócz tych tutaj są jakieś inne wyjścia z banku? - zapytał go z ciężkim westchnieniem. -Nie ma. - pisnął dyrektor w odpowiedzi. - Jest tylko główne na ulicę oraz drzwi boczne ale one również umieszczone są od strony ulicy. O, to tamte drzwi właśnie, metalowe. - wskazał ręką. - Służą strażnikom i reszcie personelu... -To już wiem. Żadnych, innych od tyłu lub na dach? -Kiedy przerabiano budynek do naszych potrzeb ze względów bezpieczeństwa zamurowano wyjście prowadzące na dach. W razie potrzeby ustawiamy rusztowanie... -Dobrze a piwnica? -Nie ma piwnicy. To jest stary budynek. Został wzniesiony jeszcze przed kryzysem, bodajże w tysiąc dziewięćset siódmym. Ściany wykonane z cegły są grube na trzy stopy. Pod spodem znajduje się jedynie trzydziestostopowy żelbetowy fundament... -Trzydziestostopowy? - rzucił z niedowierzaniem Black myśląc że się przesłyszał. - Przecież to piętrowy budynek a nie drapacz chmur. -Dlatego właśnie zmuszeni byliśmy umieścić sejf w hali głównej a nie jak to z reguły bywa w podziemiach. - wyjaśnił mu spokojnie Waters, po czym zaraz dodał. - Wcześniej w budynku znajdowało się więzienie. Być może, dlatego dano pod nim taki solidny fundament. Może projektanci chcieli go zabezpieczyć, aby nikt stąd nie uciekł za pomocą podkopu... -Być może. -W każdym bądź razie, rada nadzorcza odkupiła budynek od Stanowej Komisji Więziennictwa w tysiąc dziewięćset... -To teraz nieważne. - uciął mu Black oschle. - Czy w środku znajdują się jakieś kamery? -Tak. Dwa lata temu założyliśmy system telewizji przemysłowej. Wymogi naszego ubezpieczyciela. - wyjaśnił. - Rozumiem pański niepokój ale nie musi pan być taki arogancki, panie Black. - dodał oburzonym tonem na zakończenie. -Nie czas na konwenanse, dyrektorze. Giną ludzie, podczas kiedy my nadal nie możemy dobrać się skurwielom do dupy. - Black wyjaśnił mu beznamiętnie. - Na jakim kanale działa ten system? -Niestety, nie znam szczegółów. Trzeba by zapytać techników z Security Systems... -Gdzie ich można znaleźć? -To firma z San Diego. -Mam się z nimi połączyć? - zapytał przysłuchujący się rozmowie Frank. -Nie. To na nic. - westchnął Black. - Takich informacji i tak nie udzielą nam przez telefon. Cholera. Spróbuj sam to rozgryźć. -Dobra. - ten odparł i bez zbędnych pytań uruchomił kilka dodatkowych urządzeń. Jego ręce jak zaczarowane poruszały się regulując pokrętła, przesuwając potencjometry, z gracją magika błyskawicznie wciskając kolorowe przyciski i klawisze. Black z niekłamanym podziwem obserwował wszystkie jego poczynania. I nie był to tylko taki zwykły podziw jakim patrzy się na pracę profesjonalisty. Frank Morrano był kimś więcej a nieskrywane uznanie Blacka było podziwem, z jakim obserwuje się prawdziwego wirtuoza przy prawdziwym, koncertowym fortepianie. Z tym jednak, że Frankowi fortepian zastępowała skomplikowana aparatura elektroniczna najnowszej generacji dysponująca możliwościami o jakich Black wiedział, że nigdy się nawet w przybliżeniu nie dowie, natomiast frak oraz muszkę całkiem nieźle udawała flanelowa koszula w kratę oraz resztki zjedzonej w pośpiechu pizzy przyschnięte od dawna i na dobre do jej kołnierzyka. Służbowy garnitur był już bowiem od dawna tam, gdzie według Franka było jego miejsce. W schowku na rękawiczki. Blacka zawsze intrygowało dlaczego dziesięć lat wcześniej ten geniusz elektroniki porzucił dobrze płatną posadę szefa ekipy technicznej Rolling Stonesów po to, by wstąpić do FBI. Ze względu na jego nieprzeciętne umiejętności szefowie ze swej strony również starali się przymykać oko na jego niezliczone wybryki. I chociaż Black musiał szczerze przyznać, że nie było to wcale łatwe, to przełożeni zręcznie udawali, że nie widzą wrodzonego zamiłowania Franka do niechlujstwa i wielokrotnie już odwracali głowę, by nie widzieć lub nie słyszeć o kolejnym złamaniu przez niego regulaminu lub przepisów mundurowych. Black sięgając swą pamięcią wstecz do czasów, kiedy przed ośmiu laty zostali z Frankiem partnerami wiedział, że nie zawsze było jednak aż tak słodko. Początkowe, silne tarcia w tym względzie pomiędzy Frankiem a górą, dopiero po kilku trudnych dla obu stron latach zastąpił niepisany kompromis. On przestał nosić kolczyki oraz pacyfki na swej twarzy, podczas gdy szefostwo ze swej strony starało się nie przykładać zbyt wielkiej uwagi na jego pozostały wygląd oraz już na dobre zwolniło go z obowiązku składania pisemnych raportów, których Frank nigdy nie cierpiał sporządzać. Black jedynie przypuszczał, że było tak, bowiem dowcipy, jakie Frank masowo w nich umieszczał, również posiadały osobliwy styl. Znając go już jednak tyle lat musiał uczciwie przyznać, że góra dając mu tyle luzu i swobody jak jeszcze żadnemu agentowi przedtem, miała w sumie rację. Ten facet oraz jego umiejętności o czym nie raz się przekonał, warte były każdej ceny oraz nowego garnituru co dnia. Po kilku minutach koncertowych wysiłków Franka, niewielki, podwieszony do sufitu monitorek rozjarzył się niebieską poświatą. Oczom zebranych w furgonetce ludzi natychmiast ukazał się czarno biały obraz pochodzący niewątpliwie z wnętrza banku. -To jest widok z kamery ukrytej wewnątrz kratki wentylacyjnej w głównej hali. - zauważył z podnieceniem Waters. - Prócz tej, są tam jeszcze dwie inne. Nie schowane. - zaraz dodał. -No to pewnie są już dawno zniszczone. - zauważył ponuro Black. -Tak. Obecnie działa tylko ta jedna. - potwierdził po chwili Frank pochylony nad klawiaturą. -Wystarczy nam. - po krótkim namyśle stwierdził Black i wbił oczy w monitor. - Pod oknami widzę piętnaście nie, szesnaście osób. Ich natomiast jest tylko dwóch. Biały, znajdujący się przy kasach i tamten czarny, stojący tuż obok drzwi wejściowych. Tylko oni mają broń. Gdzie u diabła są jeszcze dwaj zakładnicy? - zastanawiał się głośno. -Odstrzelili jedną kasjerkę. - przypomniał sobie Frank. - Być może wynieśli jej ciało gdzieś na tyły. Chwileczkę! Tam chyba jeszcze ktoś jest! Zaraz zrobię zbliżenie. Tak. Z pewnością ktoś tam jeszcze jest. - dodał wciskając gorączkowo kolejne klawisze nie odrywając przy tym na chwilę swych oczu od monitora. Obraz z kamery przesunął się nieznacznie w lewą stronę i najechał na fotele stojące w rogu hali. Teraz wszyscy pozostali także wyraźnie dostrzegli wystającą ponad oparcie fotela, masywną głowę jakiejś tęgiej kobiety. -Niezła łania. - wyrwało się Frankowi. -To żona burmistrza. Pani Madigan we własnej osobie. - stwierdził Waters patrząc na niego dziwnym wzrokiem. -Więc dobra. - zamyślił się Frank zupełnie nie speszony. - Lista obecności by się zgadzała, szefie. Tylko dlaczego posadzili grubą z dala od innych zakładników? -Myślę sobie, że nasi przyjaciele zorientowali się kim ona jest. Ot, co. - stwierdził Black. -Zatem szanse burmistrza na wdowią rentę skoczyły ostro w górę? -Zgadza się. Zrób zbliżenie ich twarzy i natychmiast wyślij do Centrali. Być może w naszych kartotekach coś o nich już wiadomo. A wy panowie, proszę pozostawcie nas teraz samych. Po ich wyjściu Black podniósł telefon i nie odrywając nawet na chwilę wzroku od monitora, połączył się natychmiast z bankiem. Obydwaj agenci widzieli jak wewnątrz banku biały przerywa rozmowę ze wspólnikiem i podchodzi do telefonu. Black bez przerwy obserwował go uważnie. -Tak. - zwrócił się do Franka. - To on jest szefem. Patrząc na przeciwnika chłodnym spojrzeniem węża, Black starał się odgadnąć myśli tamtego. Odnaleźć słabe punkty, rozpoznać, zaskoczyć i w końcu wyeliminować. Dokładnie tak jak go kiedyś szkolono w Quantico, w akademii FBI. -Wasz wóz jest gotowy. Zwolnijcie zakładników. - bez żadnych wstępów rzucił do słuchawki. -Nie tak szybko, panie FBI. -Szybko? - Black udał zdziwienie. -Wpierw musimy ustalić kilka istotnych szczegółów. -Mianowicie? -Chcemy zabrać kilku ludzi ze sobą. -Po co? -Tak na wszelki wypadek, he, he. Agent spodziewał się takiej właśnie odpowiedzi. -Co dalej? - zapytał po udawanym namyśle. -Chcemy mieć wolną drogę do El Paso. Żadnych glin po drodze i kłopotów na granicy, rozumiesz? -Pogadam z policją i strażą graniczną, ale to potrwa trochę. Musimy mieć co najmniej godzinę. -Masz trzydzieści minut. -Trochę mało, ale zgoda. Postaram się wyrobić. -Postaraj się. -Jeszcze coś? -Nie róbcie żadnych kawałów bo zakładnicy zginą, ale to już chyba wiesz? -Jaką mam gwarancję, że dotrzymacie umowy? -Niech ktoś od was czeka po drugiej stronie granicy. Ma czekać na całkowicie odsłoniętym terenie i ubrany być tylko w krótkie spodenki. Bez koszuli. Oddamy mu detonator. -A co z tymi, którzy pojadą z wami? -Tych również uwolnimy w Meksyku. Możemy ich wysadzić nawet obok tego gościa bez koszuli. -I mam w to uwierzyć? -Musisz nam zaufać, Black. -Tak jak ta kasjerka? - zapytał niewinnie agent. -Właśnie. - tamten się roześmiał. - Tak jak ona. - dodał po czym spojrzał na zegarek i odłożył słuchawkę. Black również odłożył telefon. Zamyślił się. Coś było nie tak. Ten gość w ogóle nie wyglądał mu na typowego, podręcznikowego desperata. Takiego, któremu interesy nie poszły jak należy lub na kogoś, komu bank odmówił kredytu. Nie zauważył również w jego oczach tego charakterystycznego błysku, jaki wielokrotnie już oglądał na twarzach szaleńców. Szaleńców, których w przeszłości aresztował albo zabił. Ten biały sprawiał wrażenie człowieka lubiącego taką robotę i to człowieka wykonującego ją z pełnym zadowoleniem. Wręcz polotem. Miał bez przerwy dobry humor i był całkowicie rozluźniony. Brakowało mu tego typowego dla zawodowców chłodu i sztywnego opanowania. Agent odetchnął z ulgą, ponieważ człowiek ten nie sprawiał też wrażenia psychopatycznego osobnika zdeterminowanego do tego stopnia, aby zginąć w widowiskowy sposób zyskując tym samym pośmiertnie swoje pięć minut. On wyglądał mu po prostu na kogoś, kto pragnie tej forsy i lepszego życia. Tylko i wyłącznie tego. Mogło być znacznie gorzej. -Pieprzeni amatorzy. - stwierdził głośno. - Frank, połącz się ze śmigłowcem i przekaż chłopcom, że jak tylko skurwiele wsiądą do wozu niech natychmiast lecą za nim. -Zrobione. - niemal natychmiast padło w odpowiedzi. - Chłopcy pytają co dalej? -Kiedy tamci wjadą w jakiś odludny zaułek lub inne ustronne miejsce gdzieś, gdzie nie będzie kamer, niech otworzą ogień i rozpieprzą cały wóz na drobne kawałki. Niech Tommy sprowadzi też natychmiast naszych "naocznych i wiarygodnych" świadków, którzy potwierdzą później w zeznaniach, że to bandyci pierwsi otworzyli ogień. Świadkowie mają być na miejscu za dziesięć minut zwarci i gotowi. Jak już tutaj będą niech uzgodnią zeznania i czekają gdzieś w pobliżu. -Załatwione. Jeszcze coś? -Tak. Niech szeryf doleje draniom nieco paliwa do chevroleta. Tak na siedem, osiem mil. Tutaj jest zbyt wiele gapiów a wołałbym załatwić to na przedmieściach lub najlepiej gdzieś za miastem. -Co z zakładnikami? -Tych, którzy pojadą z nimi od razu możemy spisać na straty. Ale myślę, że dolanie tego paliwa pozwoli nam zyskać kilka bezcennych minut. Dzięki temu być może zdążymy uwolnić tych uwięzionych w banku. -Jak chcesz to zrobić? - zapytał Frank. -Usuniemy to cholerstwo z ich piersi i ewakuujemy jak najdalej. Dopiero jak ich już wyprowadzimy, chłopcy ze śmigłowca będą mogli zaczynać. Wszystko jasne? -Tak jest, szefie. -W porządku. Więc czekamy. Frank przekazał rozkazy pozostałym. Black tymczasem powrócił z zainteresowaniem do uważnej obserwacji monitora. W banku biały oddzielił dwie osoby od pozostałych zakładników a następnie usunął im ładunki C4 z piersi. Ręce jednak pozostawił wszystkim nadal skrępowane za plecami. Black widząc wśród zakładników prócz tej dwójki również panią Madigan, wpadł na pomysł. -Frank? -Co? -Stawiam lunch przez tydzień jeśli ona wyjdzie z tej hecy żywa. -Hę? -Ona. - Black postukał małym palcem w ekran oblizując przy tym wargi. Frank zerknął zaciekawiony. Ujrzał wypełniającą połowę monitora żonę burmistrza w całej swej okazałości. -Mowy nie ma! - stwierdził z oburzeniem. -Jak to? -Dobrze wiesz, że nie stawiam nigdy na przegranych. -Do diabła tam! Zaryzykuj. -To nie jest uczciwy zakład, Black. Jezu miłosierny! Ta potwora wyłapie pewnie dziewięćdziesiąt kul z każdej setki wystrzelonej ze śmigłowca. Przy założeniu rzecz jasna, że w ogóle uda im się zapakować ją do tej cholernej terenówki. -Przesadzasz. -Spójrz tylko, jakie ona ma fantastyczne gabaryty! Burmistrz musiał karmić ją koparką. - odparł Frank pogrążając się w posępnej zadumie. Black bez przerwy przyglądał mu się wyczekująco przyzwyczajony już do zmian opinii Franka. Tych, nabranych już po nieco głębszym namyśle. Ten tymczasem rozważył jeszcze raz dogłębnie całą propozycję od nowa, po czym zdecydowanym już tonem stwierdził. -Nie. -Jesteś tego pewien? -Tak. To zdecydowanie lipna propozycja. -Szkoda. - westchnął Black. -Ale wiesz, co? - rzucił po krótkiej chwili Frank. -Co? - w głosie Blacka dało się słyszeć nową nadzieję. -Założę się, że nam dranie zwieją. -Jak to? -A tak. -Popieprzyło cię na stare lata? -Sam wcześniej powiedziałeś, że to amatorzy. -I co z tego? -Amatorzy często mają fart. A tym tutaj już od samego początku jakoś sprzyja szczęście. Widzisz to? - postukał ołówkiem w ekran monitora. - Nawet CIA niczego tu nie wywęszyła. Rozłączam się z nimi. Myślę zatem, że to wiele zmienia. Nie sądzisz? -Gówno tam zmienia. Jeszcze nikt nam nie zwiał. Przecież wiesz. -Nie wiem jak też mogłoby im się to udać, ale na pewno nie postawię na nią. - Frank postukał się w czoło dając partnerowi wyraźnie do zrozumienia, iż jeszcze nie oszalał. - Być może chłopcy ze śmigłowca coś spierdolą albo ludzie szeryfa dadzą ciała. Sam nie wiem co się może zdarzyć. Stawiam po prostu na to, że uda im się dać kamasza i tyle. -Oszalałeś? -Ona nie wchodzi w rachubę, Black. Jest po prostu za duża. -Dobra. - Black jakoś usiłował zrozumieć przedziwny sposób myślenia Franka. - Jak tam sobie chcesz. I tak przegrasz a jadać będziemy u McDonalda. -Wypchaj się. Pokażę ci prawdziwą pizzerię a ty wyciągniesz portfel i wiesz, co? -Co? -Grzecznie zapłacisz. -Stoi. * * * Theo skończył przekładać pieniądze do dwóch otrzymanych od Bobbiego plecaków, by jak się od niego dowiedział w ten prosty sposób mieć obydwie ręce wolne. I chociaż nadal nie miał bladego pojęcia po cholerę w drodze do chevroleta potrzebne im są wolne ręce, to nauczony doświadczeniem nie zadawał więcej pytań tylko robił swoje. Już jakiś czas temu przekonał się, że jak dotąd Bobby miał zawsze jakiś powód wydając takie czy inne polecenie. Nawet te z pozoru bezsensowne. W krótkim czasie zdążył już zdać sobie sprawę, że sprytem i przebiegłością nigdy mu nie dorówna. -Gotowe. - stęknął z trudem dociskając zapięcia. -Pójdziesz przodem. -Dobra. -Poprowadzisz naszą kruszynkę. -A ty? -Ja z resztą zakładników będę zaraz za wami. Ty, kiedy tylko dotrzesz do końca siedź z nią cicho i spokojnie zaczekajcie na mnie. Sam nie wychylaj nigdzie nosa. -Załatwione, człowieku. -Więc w drogę. -Bawoły na prerię! - krzyknął dziarsko Theo popychając żonę burmistrza przed sobą. -Nie tędy. - Bobby widząc, że Murzyn kieruje się do drzwi wyjściowych zatrzymał go i wskazał mu właściwą drogę oczami. - To jest wyjście dla frajerów. Nasze znajduje się na tyłach. -Jak to? -No właśnie, jak to? - dołączyła swoje pytanie stojąca do tej pory w milczeniu pani Madigan. -Niech się pani przymknie, do cholery. - uciszył ją Bobby zakładając jej na głowę worek po pieniądzach. - Theo, idź tam gdzie sortowano szmal. - dodał do niego szeptem. Kiedy obydwoje już poszli, Bobby po raz ostatni rozejrzał się po hali głównej. Po krótkim namyśle postanowił zrezygnować jednak z zabrania dodatkowej dwójki zakładników. Uznał, że jako zabezpieczenie żona burmistrza wystarczy im w zupełności. Drobna modyfikacja planu wydała mu się nawet wskazana w chwili obecnej. Na powrót więc kazał im zająć miejsca pośród reszty siedzących w ponurym milczeniu zakładników. W banku panowała całkowita cisza. Od pewnego czasu nawet klimatyzator już nie jęczał. Widocznie zaklejone okna i nie otwierane od dłuższego czasu drzwi ustabilizowały na dobre temperaturę wewnątrz banku. Bobby wyciągnął rękę przed siebie i wyłączył światło. Następnie podszedł do okna gdzie poprawił jeszcze kawałek folii, przez który wcześniej wyglądał na ulicę. Kiedy go starannie dokleił na swoje miejsce w hali zapanowała zupełna ciemność. Uśmiechnął się zadowolony po czym pośpiesznie skierował swoje kroki w ślad za wspólnikiem. Kiedy tam dotarł zauważył, że Theo kończy właśnie wpychać ciało pani Madigan do otworu w podłodze. Opornie mu to jednak wychodziło. Murzyn z całych sił naciskał jej ramiona postękując przy tym głośno. Kiedy już skończył i kobietę jakoś wepchnął sam również zwinnie wskoczył do środka. Wystająca z podłogi głowa rzuciła jeszcze szybkie spojrzenie na siedzącą w kącie dziewczynę i skierowała pytający wzrok na Bobbiego. -Później ci wyjaśnię. - ten odparł gestem ponaglając go do pośpiechu. Theo zniknął. Przez chwilę słychać było jeszcze stek cichych przekleństw, którymi popędzał kobietę. Bobby sprawnie założył swój plecak i sam wskoczył do dziury. -Na razie. Trzymaj się. - szepnął do kasjerki po czym również zniknął. -Dziękuję. - dobiegła go jeszcze ściszona odpowiedź. Po chwili najpierw głowa a wkrótce potem cała jego postać ponownie wynurzyła się tuż obok niej. -Jest jeszcze jedna sprawa. Całkiem bym zapomniał. - stwierdził pochylając się nad dziewczyną. Szybkim ruchem zadarł jej sukienkę wysoko, aż pod pachy. Jej oczy w jednej chwili zrobiły się okrągłe. Bobby jedną ręką zakrył jej usta podczas, kiedy drugą dłonią sięgnął na biurko skąd złapał rolkę przylepca. -Po tym wszystkim co im powiedziałaś jest pewne jak, hm... w banku, że wyleją cię z roboty. Ale chrzań to. Znajdziesz sobie coś lepszego. - dodał pełnym optymizmu tonem wyciągając z plecaka pięć paczek po dziesięć tysięcy. Za pomocą przylepca sprawnie owinął nimi dziewczynę w talii. Następnie z powrotem opuścił w dół jej sukienkę. Na zakończenie starannie poprawił jeszcze wszystkie fałdy. Kiedy skończył obrzucił jej sylwetkę długim krytycznym spojrzeniem i stwierdził zadowolony. -Jest w porządku. Możesz być spokojna. Niczego nie będzie widać. -Dlaczego? - zapytała. -Nie zrozum mnie źle, ale gdybym był na twoim miejscu nie odrzucałbym tej oferty. To nie jest łapówka, lecz... wyraz wdzięczności. -Wdzięczności? Za co? -Za to, że nie zrobiłaś ze mnie mordercy. To ja ci dziękuję. Naprawdę. Za jakieś dwa kwadranse będzie już po wszystkim, więc się o nic nie martw. Rozwiążę ci też nogi ale powiem ci, że najlepiej będzie dla ciebie gdybyś się przez najbliższą godzinę w ogóle stąd nie ruszała. - mówiąc to przekręcił w drzwiach klucz zamykając pomieszczenie od środka. -Ale... -Niestety muszę już lecieć. Po prostu zostań tu gdzie jesteś i nie próbuj iść za nami. - odparł po czym ponownie zniknął w otworze. Dziewczyna obserwowała go, gdy schodził w dół. Już po chwili wszelkie szmery spod podłogi ucichły całkowicie. W pomieszczeniu zapadła dzwoniąca w uszach cisza. Dziewczyna pomyślała o tych wszystkich zdarzeniach, które przewaliły się dziś lawinowo burząc jej dotychczasowe, spokojne życie. No prawie spokojne, jeśli nie liczyć tych przykrych chwil w porach lunchu, kiedy kierownik Jack czynił jej natrętne propozycje. Propozycje te jak mawiał, mogły znacząco wpłynąć na dynamikę jej kariery gdyby tylko zechciała nieco łaskawiej na niego spojrzeć. Na samą myśl o tym wzdrygnęła się ze wstrętem. -Nigdy skurwysynu! - pomyślała kopiąc ze złością zwój wykładziny podłogowej którą swojego czasu zrolował był Bobby. Wykładzina rozwijając się na powrót zasłoniła straszący czernią otwór w podłodze. Dziewczyna oparła się na łokciach i przesunęła nieco bliżej ściany. Tam, zmęczona przez prawie minutę łapała oddech. Następnie napinając wszystkie mięśnie udało jej się w końcu zaczepić obcasami pantofli o stalowy regał. Zapierając się jeszcze mocniej plecami o ścianę popchnęła go z całych sił do przodu. Regał zachwiał się i z hukiem zwalił na sam środek pomieszczenia przykrywając całą podłogę stertą pogniecionych papierów. Natychmiast zgasła też rozbita w drobny mak poprzez spadający regał, pozostawiona przez Bobbiego biurowa lampa. -Wsadź sobie w dupę swoją karierę, Jack! - dodała w myślach z nienawiścią i zamknęła oczy wyczerpana ze zmęczenia. * * * W tunelu jak to w tunelu, było po prostu ciasno. Bobby prąc do przodu na czworakach zastanawiał się jak też daje sobie radę Theo i co gorsza, pani Madigan. Sądząc po jej rozmiarach był pewien, że spacerek ten z pewnością pozostawi głęboko w jej pamięci niezatarte wspomnienia. Ale tak szczerze mówiąc obecnie miał to gdzieś. Pełznąc do przodu z dumną nostalgią przyglądał się po raz ostatni swojemu dziełu. Trzydziestostopowy fundament ze zbrojonego betonu nad którym intensywnie pracował przez ponad rok znał jak własną kieszeń. Po przedostaniu się przez warstwę żelbetonu tunel łagodnym łukiem skręcał w prawo. Macając dłonią po nierównej ścianie Bobby prędko odnalazł włącznik. Przekręcił go zapalając światło. Szereg dwudziestowatowych żarówek rozświetlił żółtawym blaskiem wykopany tunel. Uniósł nieco głowę i spojrzał do przodu. Jakieś sześćdziesiąt jardów przed sobą ujrzał kiwający się rytmicznie na boki tyłek Murzyna. -Nieźle idą. - stwierdził w myślach z podziwem spodziewając się znacznie gorszego tempa. W końcu jedynie on znał drogę na tyle, by się sprawnie poruszać po omacku. Theo pokonywał ją po raz pierwszy nie wspominając już o kobiecie. Kiedy Bobby dotarł do trzeciej żarówki porzucił dalsze rozmyślania. Zatrzymał się i odnalazł zaznaczoną wcześniej deskę w suficie. Kilkoma wytrenowanymi ruchami szybko rozebrał szalunek na długości niecałego jarda. Następnie, sprawnie wydobył z otwartego schowka piętnaście worków szybkoschnącego cementu. Z pomocą noża porozcinał papierowe worki, po czym rozsypał całą zawartość za sobą tworząc wysoką do samego sklepienia barykadę. Ponownie sięgnął ręką głęboko poza szalunek wyciągając stamtąd końcówkę ogrodniczego węża. Otworzył zawór i obficie oblał całą barykadę wodą. Na koniec w tężejącej masie umieścił jeszcze kilka zespawanych ze sobą na krzyż stalowych prętów. -W porządku. To powinno odrobinę ich tu przystopować. - powiedział cicho do siebie. Kiedy po chwili barykada zaczynała już w zauważalnym stopniu twardnieć, przepchnął koniec węża na jej drugą stronę starannie zalepiając za nim otwór. Na zakończenie otworzył zawór do oporu i uśmiechnął się zadowolony. -Mam nadzieję, że zabrał pan ze sobą maskę do nurkowania, panie Black. - mruknął mściwie po czym ruszył prędko w stronę wyjścia. Minutę później był na miejscu. Theo wraz z kobietą znajdowali się już na końcu tunelu. Bobby odnalazł ich tam siedzących w niewygodnych pozycjach. Obydwoje łapczywie łapali oddechy. Bobby mimochodem zauważył na łokciach i kolanach pani Madigan głębokie otarcia z których sączyła się powoli krew. -Nareszcie jesteś. Gdzie my jesteśmy, człowieku? -U mnie w domu. A właściwie pod garażem. Odsuń te deski tam nad tobą i pomóż nam się wydostać na górę. Tylko zrób to po cichu. Nie mieszkam sam. Jeśli się pani choćby odezwie z miejsca zastrzelę. - dodał ostrzegawczym tonem w stronę kobiety. Ta w odpowiedzi posłusznie skinęła swoją wielką głową. Theo podniósł wzrok i ostrożnie odchylił na bok trzy deski sponad swojej głowy. Pojawił się prostokątny otwór, przez który do mrocznego tunelu wpadł prostokąt odrobinę jaśniejszego światła. Murzyn podciągając się na rękach sprawnie wydostał się na powierzchnię. Następnie pochylił się nad krawędzią i łapiąc żonę burmistrza za nadgarstki podciągnął ją mocno do siebie pomagając jej wyjść. Coś trzasnęło przy tym z cicha w jego kręgosłupie. Bobby zaraz po niej wydostał się o własnych siłach. Zrzucił plecak i zdjął kobiecie worek z głowy. Następnie, bez słowa podał jej apteczkę samochodową. Theo trzęsąc się niczym staruszek chory na malarię nadal stał zgięty w pół ponad wyjściem z tunelu. Obiema rękami masował się po krzyżu rzucając przy tym mściwe spojrzenia w stronę pani Madigan. -Wszystko w porządku? - zapytał go Bobby. -Mhmmm. - ten niechętnie odparł. -Dobra. Tutaj jest woda. Umyjemy się, zmienimy brudne łachy i ruszamy w drogę. Dla niej niestety nie mam niczego na zmianę. Pojedzie, zatem w bagażniku. W czasie gdy Theo i kobieta przystąpili do pobieżnej toalety Bobby sięgnął po telefon. Wybrał numer do Hanka. Bezskutecznie. Spróbował ponownie. Po dwóch kolejnych, bezowocnych próbach dał za wygraną. Z wściekłością rzucił słuchawkę na widełki. -Co jest? - rzucił Theo z rosnącym niepokojem. -Wygląda na to, że Hank nas olał. -Kurwa! -Pewnie widząc cały ten kram na ulicy doszedł do wniosku, że i tak nie mamy szans no i... się zmył. Pieprzony dureń! -To skurwiel! Szlag by go... I co teraz? -Spróbujemy wydostać się z miasta moim wozem. Kurwa! Zostało tylko pięć minut. - stwierdził Bobby spoglądając z przerażeniem na zegarek. - Ładuj ją, szmal oraz tamte skrzynki do bagażnika. -Robi się. -Aha i zawiąż jej porządnie usta. -Dobra. Theo zaczął gorączkowo się uwijać. Tymczasem Bobby na powrót zakrył wejście do tunelu deskami. Kiedy tylko zasłonił otwór całkowicie, rozpoczął mozolne przesuwanie ciężkich regałów aby na wszelki wypadek uniemożliwić komukolwiek idącemu po ich śladach zbyt łatwe wydostanie się na powierzchnię. Kiedy obydwaj skończyli już układać panią Madigan i resztę ekwipunku w bagażniku i właśnie mieli sami wsiadać do thunderbirda, drzwi łączące garaż z resztą domu nagle otworzyły się na oścież. Odruchowo znieruchomieli. Na progu pojawiła się pani Brown w szlafroku. Trzymając w jednej ręce otwartą puszkę kociej karmy zatrzymała się przy wejściu. Wyglądała na zaspaną. Widzieli ja wyraźnie, ponieważ ledwie co wydostali się z mrocznego tunelu i wpadająca do garażu poprzez zakurzony lufcik wiązka światła była wręcz oślepiająca. Kobieta jednak wkroczyła z zupełnie jasnego domu i dla niej to właśnie garaż był pogrążony w mroku. Macając dłonią po ścianie w poszukiwaniu włącznika, kobieta stanęła w drzwiach i bez przerwy mrucząc gniewnie coś pod nosem roztargnionym spojrzeniem rozglądała się po wszystkich kątach. Chwilowo jeszcze ich nie zauważyła. Theo maksymalnie zesztywniały i kompletnie zaskoczony wlepił wzrok w Bobbiego. Ten niewiele mniej zdębiały zerknął rozpaczliwie na zegarek. -Jezu! Cztery minuty. - pomyślał z przerażeniem i odezwał się głośno nie czekając aż kobieta odkryje ich obecność jako pierwsza. -Dzień dobry pani Brown. Kobieta zdziwiona, zmrużyła oczy i uniosła nieco głowę. -Ach to ty, chłopcze. Jaki tam dobry, Bobby? -Niedobry? - zapytał z udawanym zainteresowaniem. -Pewnie, że tak. Boli mnie głowa od samego rana. -Naprawdę? -Darłam dziś rano koty ze starą Fletcher. Znowu. Wszystko przez tę sukę. Chryste, odkąd umarł mój Frank ledwie mogę związać koniec z końcem... -No tak, ale... -Bo widzisz, emerytura miała nadejść jeszcze wczoraj ale nie nadeszła. Nie otrzymałam jeszcze czeku a ta skąpa jędza odmówiła mi na kredyt paru funtów mąki... -Więc... -I pomyśleć synu, że robię od trzydziestu lat zakupy u tych Żydów. Od trzydziestu, cholernych lat... -No tak. - Bobby spuścił głowę zrozpaczony. Znał całą sprawę doskonale i wszystko wskazywało na to, że właśnie teraz dane mu będzie poznać ją ponownie. Po raz jedenasty lub dwunasty w tym miesiącu. Już dawno stracił rachubę. Ukradkiem spojrzał na Theo gorączkowo szukając u niego jakiejś pomocy. Ten jednak nadal stał w półcieniu nieruchomo jak Indianin z drewna. Jedynie białka jego oczu poruszały się nerwowo. Historia konfliktu pomiędzy panią Brown a państwem Fletcher, którzy posiadali niewielki sklepik na rogu przecznicy sięgała jeszcze czasów prezydenta Cartera. Cały zatarg powstał, kiedy pani Brown robiąc zakupy strąciła kilka słoików z najwyższej półki i kategorycznie odmówiła potem wyrównania powstałej szkody. Według niej te cholerne słoiki naturalnie spadły same, ponieważ były celowo ustawione w ten sposób przez tych chciwych Żydów. Była o tym całkowicie przekonana. Twierdziła, że dlatego je tak wrednie umieszczono, bowiem kończyła im się właśnie data przydatności do spożycia. Skądinąd Bobby wiedział też, że swojego czasu pani Brown wynajęła nawet prywatnego detektywa, by jak to określiła, wyjaśnić całą sprawę należycie. Tymczasem kobieta niezmordowanie ciągnęła dalej. -Ja już nie mam więcej sił Bobby, rozumiesz? Próbowałam się później nieco przespać ale co tu wiele gadać. Na ulicy dziś panuje taki gwar. Hałasują, że aż strach otworzyć okiennice. Nie wiesz chłopcze co też tam się dzieje? Jakaś cholerna parada, czy co? No i jakby tego wszystkiego było mało to jeszcze ten cholerny kot się gdzieś zawieruszył... kici, kici. Rozglądając się po zakamarkach zauważyła w końcu Theo stojącego przy samochodzie. Kobieta patrzała na niego przez chwilę pełnym zaskoczenia wzrokiem, po czym jak gdyby nie dowierzając swoim własnym oczom złowrogim tonem zapytała. -Czarnuch? W moim domu? -Dzień dobry pani. - ten błyskawicznie przywołał uśmiech na swej załamanej twarzy. -Co to ma znaczyć, Bobby? - zapytała pani Brown podnosząc histerycznie głos i nabierając przy tym powietrza w płuca. Bobby gorączkowo zbierał rozbiegane myśli. Kobieta tymczasem wycelowała niemiłosiernie powykręcany reumatyzmem paluch w pierś Theo nieomal już przy tym krzycząc. -Przecież mówiłam ci tyle razy! Żadnych czarnuchów w moim domu! Żadnych! W tej chwili dzwonię na policję a ty nie pozwól mu stąd odejść! Pewnie już coś ukradł! Spłoszony z drzemki jej wrzaskiem olbrzymi, przekarmiony i żyjący w regularnie podsycanym stresie, dwudziestoczterofuntowy kocur imieniem Elvis, nagle wyprysnął zza szafy, wziął rozbieg na regale i wspaniałym skokiem ponad jej ramieniem usiłował wymknąć się na wolność. Kobieta gniewnym gestem uderzyła go pięścią w locie. Kocur nieoczekiwanie wytrącony z obranego kursu rąbnął głucho w futrynę i po odbiciu się od niej z łomotem opadł wprost na stolik z narzędziami. Na jego gładkiej, stalowej powierzchni wirujące kocie łapki nie znalazły żadnego oparcia i pociągając większość narzędzi ze sobą, Elvis zleciał ze stolika na ziemię. Uderzony spadającym młotkiem w głowę miauknął przeraźliwie głośno. W garażu zapadła niepokojąca cisza. Nikt, włącznie z Elvisem się nie ruszał. Po dłuższej chwili kocur chwiejnie wstał, nastroszył sierść na karku i ogonie, potrząsnął gniewnie łbem i szybkim jak błyskawica ruchem łapy rozorał wełnianą skarpetę oraz nogę pani Brown. Ciachnął ją głęboko. Kobieta wpierw zawyła, potem zaklęła szpetnie a kot wykorzystując chwilę, jak tornado przemknął obok niej schodami, gdzieś w głąb domu. Pani Brown pomacała się po rannej nodze, pogroziła pięścią w stronę schodów i obiecując Elvisowi, że rozprawi się z nim później poprawiła potargane włosy. Ponownie spojrzała ciężkim wzrokiem wprost na Theo. Sytuacja w garażu wyglądała z każdą chwilą coraz gorzej, lecz Bobby już doznał olśnienia. Podziękował w duchu Elvisowi za bezcenną chwilę do namysłu i w czasie, kiedy pani Brown nabierała drugi oddech wypalił bez zastanowienia. -Wszystko w porządku, pani Brown. Nie ma powodu do obaw, ponieważ ja go doskonale znam i wszystko naprawdę jest w porządku. To tylko sprzątacz z mojego warsztatu. -Sprzątacz? -Przysłali go po mnie, ponieważ znowu coś im nawaliło z podnośnikiem. Chcą bym pomógł im szybko uwinąć się z taką jedną, pilną robotą... -Nie okłamujesz mnie Bobby, prawda? - zapytała podejrzliwie. -No wie pani? - odparł z oburzeniem i dodał zaraz. - A tak w sekrecie mogę pani powiedzieć... tak między nami, oczywiście... - dodał ściszając konspiracyjnie głos i szepcząc jej już wprost do ucha. - że jakiś czas temu miał miejsce napad na sklep Fletcherów. -Naprawdę! - krzyknęła z podnieceniem nawet nie starając się ukryć blasku szczęścia w oczach. Bobby pokiwał z powagą głową i natychmiast dodał. -Chyba nawet ktoś tam zginął... -Mam dziś jeszcze tyle spraw... - staruszka rzuciła wzruszona wybiegając w pośpiechu z garażu. -Miłego dnia. - rzucił Bobby do już pustych drzwi. Kiedy tylko ucichł tupot jej nóg na schodach uśmiechnął się do wspólnika. -O, kurwa! - Theo odsapnął ocierając pot z czoła. - Baba z piekła rodem. Coś ty jej takiego powiedział, że wywiało staruchę jakby miała sraczkę stulecia? -Będziesz tak długo stał i gadał sprzątaczu, czy może w końcu ruszysz dupę i wyniesiemy się stąd wreszcie w cholerę? -Tak czy siak jesteś genialny, człowieku. - stwierdził Theo klepiąc go w wyciągniętą dłoń i wskakując do wozu od strony pasażera. Założyli okulary przeciwsłoneczne, wciskając przycisk otworzyli bramę po czym Bobby wyprowadził thunderbirda z garażu. * * * W banku panowała ciemność. Ciemność, którą dodatkowo jeszcze potęgowała całkowita cisza. Podczas kiedy w garażu Bobby z Theo zajęci byli wchłanianiem kolejnej porcji problemów pani Brown wszystkie ładunki C4, zarówno te będące w posiadaniu zakładników jak i pozostałe, poukrywane w zakamarkach banku, jednocześnie rozjarzyły się zielonymi diodami. Zakładnicy widząc krąg dziwnego światła z cicha jęknęli. Zsynchronizowane mechanizmy zegarowe umieszczone wewnątrz ładunków w tej samej sekundzie otworzyły przepływ prądu z baterii. Jednosekundowe lonty pod wpływem iskry zaczęły się tlić odpalając wojskowe świece dymne, które Bobby zainstalował w ich wnętrzu zamiast materiałów wybuchowych. Świece z przerażającą skutecznością zaczęły wykonywać pracę do której je stworzono. W bardzo krótkim czasie halę główną oraz wszystkie pozostałe pomieszczenia banku wypełniły gęste kłęby czarnego niczym smoła dymu. Minutę później, dymu było już tak wiele, że kanałami wentylacyjnymi oraz szczelinami drzwi wejściowych zaczął wydobywać się on również na zewnątrz. Widząc to wszyscy zgromadzeni na ulicy ludzie jednocześnie przerwali swoje rozmowy. Fotoreporterzy, dziennikarze oraz masowo zgromadzeni gapie zamarli w milczącym ożywieniu wytrzeszczając oczy w stronę banku. Dymu z każdą chwilą przybywało. Wysoką na dwie stopy czarną falą wylewał się na ulicę płynąc z wolna tuż ponad jezdnią. Zakładnicy słysząc jakieś nieokreślone syczenie dochodzące z ładunków umieszczonych na swych piersiach wpierw popadli w lekkie zdenerwowanie. Nie widząc zupełnie, co takiego się dzieje denerwowali się z każdą chwilą coraz bardziej i bardziej. W dodatku, nieustannie migające na ich piersiach diody, również nie działały zbyt uspokajająco. Panujące w hali ciemności sprawiały, że w ogóle nie wiedzieli co się dzieje. Kiedy nikłe światło diod zaczęło w końcu znikać w gęstym dymie nastąpiło zbiorowe przerażenie. Nerwowo kaszląc, wkrótce zaczęli szeptami wzywać pomocy. Wpierw z cicha jakby nieśmiało, by już po chwili, kiedy wiedzieli, że w banku są sami, krzyczeć w panice na całe gardła. * * * Agent specjalny Black nie był już zrelaksowany. Jego niedawny jeszcze zawodowy spokój, ulotnił się a chwile relaksu, bezpowrotnie przeminęły. Obecnie, co chwilę walił wściekle zaciśniętą pięścią w obudowę monitora. Frank natomiast całkowicie pochłonięty był klawiaturą swego komputera. Na jego twarzy również kryło się napięcie. Od chwili, kiedy biały w banku zgasił światło zupełnie utracili wgląd w bieżącą sytuację. -Kurwa mać! Kurwa. Nie mogę w to uwierzyć. - warknął Black już po raz setny. - Chyba ich nie doceniłem. Skąd do kurwy nędzy wiedzieli, że ich obserwujemy? -Nie wiedzieli. -Jak to? -Mówiłem ci. Mają fart. - odparł Frank a po chwili dodał bezradnie opuszczając ręce. - Niestety, ale nie dam rady. Niczego więcej z tego nie wyciągnę. Daję kontrast na maksa, stokrotnie wzmacniam jaskrawość i aplikuję elektronicznie wspomagane różnicowanie odcieni szarości. Próbowałem już wszystkiego, Black. -I jak? -To wszystko na nic. Tam w środku musi panować całkowita ciemność. A wystarczyłby nam płomień świecy, ba włączone radio lub żar papierosa a bylibyśmy w domu... -Ale nie ma tam niczego? - wpadł mu w słowo Black. -Właśnie. Gdyby chociaż ten ich dziadowski sprzęt chodził w wysokiej rozdzielczości... Przykro mi to mówić, ale na tym ich bankowym gównie już niczego więcej nie dokonam. -Więc pierdol to. -Jak to? Poddajemy się? -Jeśli ty nic nie poradzisz nikt inny również nic tu nie wymyśli. - uzasadnił Black po czym ponownie warknął słysząc gwałtowne szarpanie za klamkę furgonetki. -Co znowu u diabła? Drzwiczki w odpowiedzi odsunęły się gwałtownie na bok. Do środka zajrzał zdyszany agent FBI. -Szefie, coś się dzieje! Coś niedobrego! -Mów! -Bank się pali! Jest tam już ogólna panika. Zakładnicy bez przerwy drą się w niebogłosy. Chyba zaczęła się rzeź. Co robimy? -Wkładać kamizelki! - odparł Black zrywając się gwałtownie z miejsca. - Wkraczamy! Po niecałej minucie połączone siły FBI, policji oraz przybyłego tuż przed chwilą oddziału antyterrorystycznego, ze wszystkich stron jednocześnie runęły do ataku na bank. Huk wybijanych okien, grom wrzuconych do środka granatów ogłuszających oraz wrzaskliwe komendy wykrzykiwane ze wszystkich stron zlały się w jedną, przerażającą kakofonię dźwięków. Być może w innych warunkach, gdyby tylko siłom porządkowym dano nieco więcej czasu na reorganizację, sprawy potoczyłyby się innym torem. Lecz było inaczej. Ani Black, ani szeryf ze swoimi ludźmi, ani też nikt z oddziału antyterrorystycznego nie miał nawet kilku bezcennych sekund na wzajemne skoordynowanie swoich działań lub chociażby ustalenie w ogólnym zarysie jakiejś wspólnej, sprzężonej taktyki. Zabrakło po prostu na to czasu. Wszyscy ruszyli do akcji razem, lecz na własną rękę. W chwilę po tym jak wybito bankowe szyby nie skrępowane już niczym kłęby dymu swobodnie wydostały się na ulicę błyskawicznie spowijając całą najbliższą okolicę nieprzeniknioną zasłoną czerni. Krzyki zakładników, które jakoś zdołały się przebić przez ogólny zgiełk, niczym magnes przyciągnęły bliżej dziennikarzy oraz całe rzesze zgromadzonych gapiów, których nie miał już kto dłużej powstrzymywać. Zaledwie po kilkunastu kolejnych sekundach do istniejącego już zamieszania dołączyły przenikliwe syreny wozów strażackich. Ich kierowcy po wjechaniu w chmurę dymu natychmiast tracili orientację. Usiłując mimo to podjechać jak najbliżej płonącego banku kasowali jeden po drugim, zaparkowane po obydwu stronach ulicy samochody. Jasne się stało, że jeśli ktoś jeszcze panował nad akcją porządkową to właśnie w tym momencie przestał panować nad czymkolwiek. Zapanował całkowity, podsycany gęstniejącym mrokiem chaos a policyjna akcja przerodziła się w bezładną i chaotyczną walkę pojedynczych ludzi. Walkę po omacku i głównie między sobą. Po kolejnej minucie pośród odgłosów dartej na strzępy blachy, metalicznego chrzęstu gniecionych samochodów oraz miażdżonych pojemników na śmieci i innych, nieokreślonych przedmiotów, pod budynek banku przedostał się pierwszy wóz strażacki. Z nieco rzedniejącego już pod samym bankiem dymu wynurzył się niczym lodołamacz pchając przed sobą wraki czterech lub pięciu wozów osobowych. Frank, obserwujący to wszystko wytrzeszczonymi ze zdumienia oczami z wnętrza furgonetki na żywo oraz w podczerwieni, mógłby przysiąc, że przez krótką chwilę widział wyszczerzone szaleńczym grymasem zęby kierującego swym wozem strażaka. -Jezu! Rozpierdolą całe miasto. - wyszeptał bezwiednie do samego siebie gorączkowo łącząc się z Centralą z zamiarem natychmiastowego wezwania posiłków. Wóz strażacki z przeraźliwym zgrzytem kruszonego metalu nadal przedzierał się do przodu. Kiedy naparł swym zderzakiem na wielki betonowy klomb z kwiatami wpychając go wraz z resztą złomu do budynku banku, w końcu się zatrzymał. Potem odrobinę wycofał się do tyłu. Przez dobrą chwilę nic się nie działo, ale już po upływie kilku sekund znajdujący się na jego dachu tępy ryj zdalnie kierowanej z wnętrza kabiny armatki wodnej uniósł się i w tej samej chwili silny strumień środka gaśniczego wystrzelił w stronę banku natychmiast wybijając tę już nieliczną resztkę ocalałych okien. Olbrzymi tłum szaleńczo biegających zakładników, policjantów, antyterrorystów, agentów FBI oraz ciekawskich reporterów w obliczu wspólnego zagrożenia rozpoczął rozpaczliwą ewakuację spod morderczego strumienia. Niestety nie wszystkim się to udawało. Każdy trafiony z armatki człowiek, niczym szmaciana lalka najpierw leciał kilka jardów w powietrzu zanim mógł ponownie wstać na nogi i podjąć nową próbę ucieczki. Tych kilku z zakładników, którym udało się z dymiącym jeszcze ładunkami C4 wmieszać podczas ucieczki w tłum sprawiło, że panika i czarny opar ogarnęły jeszcze większy obszar. Agent specjalny Black jako pierwszy zorientował się, iż w rzeczywistości nie ma żadnego pożaru a przyczyną chaosu jest jedynie mnóstwo bądź co bądź, nieszkodliwego dymu. Natychmiast po tym odkryciu skierował się w stronę wozu strażackiego lecz trafiony z armatki prosto w pierś poczuł jak odrywa się od ziemi i na powrót leci w stronę banku. Upadł na ziemię uderzając silnie kogoś plecami. Impet uderzenia był tak mocny, że w jednej chwili całe powietrze uszło z niego niczym z pękniętej opony. Leżał przez chwilę na ziemi drgając jak potrącony kamerton, podczas kiedy jego obolałe płuca rozpaczliwie walczyły o porcję tlenu. I nawet nie bardzo go zabolało, kiedy ktoś w wysokich obcasach dwukrotnie przebiegł poprzez jego klatkę piersiową i raz po genitaliach. Po jakiejś minucie, ale nie był tego pewien, ponieważ całkowicie już utracił poczucie czasu, zdołał jakoś chwiejnie wstać. Kiedy opierając się jedną ręką o ścianę stanął pewniej na nogach poczekał aż uporczywe mdłości nieco miną, po czym niestabilnym truchtem ponownie wydostał się ze zniszczonego banku. Podczas jego krótkiej nieobecności cała okolica zmieniła się już nie do poznania. Całą powierzchnię jeszcze do niedawna znajomego skrzyżowania, pokrywały obecnie niewiadomego pochodzenia strzępy odzieży, szklane odłamki, gęsta gaśnicza piana, fragmenty samochodów oraz całe mnóstwo bliżej nieokreślonych przedmiotów i urządzeń. Aby uniknąć zderzenia z nadlatującym policjantem, Black błyskawicznie opadł plackiem na ziemię. Tym razem był znacznie bardziej czujny. Pełznąc i na przemian turlając się na boki w końcu przedostał się w pobliże wozu strażackiego. Nauczony bolesnym doświadczeniem, zaszedł go tym razem z boku. Kiedy znalazł się poza zasięgiem armatki z ulgą zauważył, że na szczęście tylko ten jeden wóz dotarł bezpośrednio aż do banku. Pozostałe musiały, zawsze to jakaś pociecha, utknąć na dobre gdzieś w tym mrocznym gnoju. Podbudowany tym odkryciem jednym susem wskoczył na stalowe, chromowane schodki prowadzące do kabiny. Kolbą pistoletu rozbił boczną szybę a lufę broni przystawił strażakowi między oczy. -Wyłącz to skurwysyństwo! Wyłącz natychmiast! - wycedził przez zęby wypluwając z ust resztki środka gaśniczego. -Ale... - strażak usiłował zaprotestować. -Nie będę powtarzał! - agent dodał mściwie odciągając bezpiecznik. Tymczasem w banku a raczej budynku, który do niedawna był bankiem ładunki C4 przestały w końcu ostatecznie wydzielać dym. Lekki wiatr z wolna rozsuwał czarną zasłonę na boki. Nieco dalej od samego epicentrum, gęsta chmura nadal jednak przesuwała się do przodu nieznacznie tylko rzednąc. Lecąc przy tym nisko obejmowała swym strasznym zasięgiem coraz to nowe obszary. Ta część zgromadzonych gapiów, którą dosięgły gęste kłęby, natychmiast wpadła w popłoch. Pchana pierwotnym instynktem bezładną masą odruchowo runęła do tyłu. Natomiast ci z tyłu jeszcze nieświadomi zagrożenia, lecz pragnący więcej widzieć wciąż uparcie parli w przód. W końcu po to sterczeli nieruchomo przez ponad godzinę w jednym miejscu, aby z widowiska, które właśnie się rozpoczęło niczego broń Boże nie uronić. Rozpętało się bezlitosne tratowanie. Pod naporem spęczniałego w jednej chwili tłumu jedna po drugiej z hukiem zaczęły pękać szyby wystawowe okolicznych sklepów. Wrzaski rannych, skowyt pokaleczonych, jęki żywcem wpychanych do środka przez oszklone witryny oraz wycie brutalnie tratowanych ludzi, jeszcze bardziej potęgowały wszechobecną już panikę. W chwilę później wszystko wokół banku zostało już spowite w zupełnych ciemnościach. Minutę później wszyscy mogący się jeszcze poruszać o własnych siłach już dokądś pośpiesznie uciekali. Uciekali rozpaczliwie we wszystkich możliwych kierunkach. Po kwadransie na miejscu pojawili się już pierwsi szabrownicy. * * * Tymczasem dwie ulice dalej Theo wraz z Bobbim nadal tkwili w gigantycznym korku. Wyglądało na to, że zator był bez końca i ugrzęźli w nim już na zawsze. Thunderbird pełznąc w ślimaczym tempie wytoczył się z wolna zza rogu. Bobby prowadził wóz ostrożnie. Dokładał wszelkich starań, by przypadkiem nie potrącić nikogo z biegnących, lecz i tak co chwilę ktoś sam wpadał z impetem na ich wóz. Odbijał się wówczas na bok i klnąc przy tym pod nosem podnosił się i biegł gdzieś dalej. To, co się obecnie działo w mieście już nie było do opanowania. Wszędzie wokół nich działy się same straszne rzeczy. Obecnie, obydwaj za wszelką cenę pragnęli jedynie wydostać się jak najdalej stąd. Wyjechać z miasta, które zdążyło się zamienić w najprawdziwsze piekło. Kierujący ruchem na zablokowanej ulicy policjant z drogówki, uniesioną ręką wskazał im latarką obowiązujący objazd. Skręcając posłusznie we wskazaną przecznicę przez dłuższą chwilę ujrzeli w całej okazałości okolicę banku, którą nadal jeszcze spowijały resztki czarnej mgły. Tu i ówdzie przebłyskiwały w niej ostre, policyjne światła. W upiornie wyglądającym oświetleniu całe mrowie oszalałych w panice ludzi, chaotycznie biegało brodząc po kolana w pianie. Ludzie biegali szaleńczo we wszystkich możliwych kierunkach. -Ja pierdolę! - ledwie wykrztusił Theo. - Człowieku! Ty chyba nie zgasiłeś papierosa? - wyszeptał bezwiednie. -Spoko. To są tylko świece dymne. - skromnie stwierdził Bobby. -Tylko? Chłopie! Jak żyję nie widziałem takiej Bonanzy. -Pewien sierżant z piechoty morskiej, który mi je sprzedał gwarantował, że chmura będzie gęsta. -Naprawdę? -Dał mi słowo, że nie odfrunie w niebo a przy tym będzie taka, że się w niej swobodnie zmieszczą ze dwa lotniskowce oraz parę krążowników. -Wygląda więc na to, że nie pojedziemy do niego z reklamacją, człowieku. Wybuchnęli niepohamowanym śmiechem. Milę dalej, na przedmieściach nareszcie nieco się rozluźniło. Skierowali się wówczas prosto w stronę Santa Fe. Co chwilę mijały ich pędzące z naprzeciwka, niezliczone radiowozy, wozy straży pożarnej oraz ambulanse. Tych ostatnich było najwięcej. Musieli wówczas zwalniać albo zjeżdżać na pobocze ustępując im miejsca. Już po wyjechaniu na dobre z Albuquerque wreszcie odetchnęli z ulgą pozostawiając cały zamęt gdzieś daleko z tyłu. Pozostałą do kryjówki drogę przebyli już bez żadnych przygód w wyśmienitych nastrojach. Po przybyciu na miejsce Bobby sprawnie wprowadził thunderbirda do wykopanej w ziemi rozpadliny. Sam wjazd do niej zaraz po tym wspólnie zasłonili brezentową plandeką. Tę następnie, pokryli cienką warstwą pustynnego piasku i kamieni. Jak tylko skończyli maskowanie wejścia Bobby uniósł maskę wozu i podłączył leżące na ziemi przewody do akumulatora za pomocą samochodowych krokodylków. -Dobra jest. Mamy więc światło. Lodówka też już chodzi. Jeszcze tylko telewizor i będzie jak w domu. Możesz już wypuścić naszego gościa. Theo pomógł kobiecie wydostać się z bagażnika. Jednym ruchem sprawnie zdjął jej knebel i rozwiązał ręce. Jej nogi jednak w dalszym ciągu pozostawił nieco skrępowane. Rozluźnił jej mimo wszystko odrobinę więzy, po czym posadził ją na krześle. Następnie, wspólnie przystąpili do usuwania rozpuszczalnikiem warstewki bezbarwnego kleju, którym pokryli wcześniej całe swoje dłonie. Miało to zapobiec pozostawieniu przez nich odcisków palców w banku. Kiedy tylko skończyli, Theo niecierpliwie zaczął wysypywać pieniądze z plecaków wprost na niewielki, turystyczny stolik. -Obym zbielał! Człowieku, tutaj jest ponad półtora miliona. Jak się niebawem okazało ich łupem padło dokładnie milion sześćset osiemdziesiąt tysięcy dolarów. Takiej kwoty nawet Bobby się nie spodziewał. -Jak dzielimy, co? Po ile pytam? - gorączkował się Theo. -Najpierw zwrot kosztów... - zaczął Bobby. -Jasne. - ten gorliwie mu przytaknął przesypując w dłoniach paczki z banknotami. -To będzie więc tak... świece dymne, nadajniki, agregat do tunelu oraz inne, drobne elementy... będzie to razem jakieś... czterdzieści pięć tysięcy i... -Chwila, Bobby! Jedna chwila. Agregat za ponad czterdzieści kawałków? Czterdzieści? Robisz ze mnie wała? Przecież za to można kupić mercedesa! -Tak myślisz? No to pozwól, że coś ci teraz powiem. Jak do licha wydaje ci się, że czym przegryzłem się przez trzydzieści cholernych stóp cholernego żelbetonu, co? Nie wiesz? No to powiem ci. Gdyby można było coś takiego jak mój agregat dostać w sprzedaży, wybuliłbyś za niego nie mniej jak ćwierć miliona. -Chrzanisz? -Sam go, kurwa zbudowałem i być może części nie wyniosły aż tyle, ale w ogólne koszty wliczyłem również ponad rok ciężkiej harówki pod ziemią i uważam, że to i tak jest cholernie mało za tak porządnie wykonaną robotę. -No dobra, już dobra. W porządku. Tak tylko sobie gadam. Nie wiedziałem po prostu, co to jest za tajemniczy agregat. A jeśli mam być szczery to... nadal tego nie wiem. -Może kiedyś ci o nim opowiem. Jak będziemy sami. -Rozumiem. - Theo skinął głową zerkając wymownie kątem oka na przysłuchującą się ich rozmowie panią Madigan. -A teraz dalej. - ciągnął Bobby. - Pięćdziesiąt tysięcy poszło na fundusz pogrzebowy dla młodej kasjerki... -Przecież... - Murzyn chciał ponownie zaprotestować, lecz nagle zrozumiał. - No dobra. Wiem, że to nie twoja wina. Wszystko przez tego niedobrego Jacka co to nie chciał otworzyć sejfu. Ech, ci ludzie... -No właśnie. Ale to już poszło. -Więc co dalej? -Zatem pozostaje nam milion pięćset osiemdziesiąt pięć kawałków czyli... to będzie... po siedemset dziewięćdziesiąt dwa i pół tysiąca. O Hanku zapominamy, rzecz jasna? -Rozumie się. Siedząca do tej pory w milczeniu kobieta, odezwała się. -Co się stanie ze mną? -Jak to, co? - Bobby uniósł głowę spoglądając na nią znad stolika. -Pytam, co ze mną zrobicie? -Wypuścimy panią. - odparł układając starannie swoją część pieniędzy w skórzanej walizeczce. -Kiedy? -Poczekamy aż się trochę uspokoi a potem... wypuścimy. Tak właśnie zrobimy. -Ale kiedy? -To kwestia kilku dni. -I mam w to uwierzyć? -Prawdę mówiąc sram na to czy mi pani wierzy. - Bobby wzruszył ramionami. -Przecież mogę was rozpoznać. - kobieta zauważyła spokojnym tonem. -Droga pani. Cała kupa innych ludzi może nas rozpoznać. Niestety tak już wyszło. Nic na to nie poradzę. Gliniarze zapewne już jutro będą mieli nasze portrety pamięciowe. Jak tylko nieco ochłoną i już dojdą do siebie po dzisiejszej hm... zadymie. To tylko kwestia paru godzin nim się znowu wezmą w garść. Potem pozbierają do kupy zeznania zakładników i dodadzą dwa do dwóch. Ale na szczęście tam, dokąd się wybieram to i tak nie ma żadnego znaczenia. - dodał ucinając dalszą rozmowę. * * * Denver - Colorado 6 kwietnia 1999 Kwatera stanowa FBI Bobby mylił się co do portretów pamięciowych. Było tak, albowiem FBI jeszcze wieczorem wczorajszego dnia było w posiadaniu jego życiorysu, prawa jazdy, dotychczasowego nowojorskiego adresu oraz posiadało całkiem sporo zdjęć. Teraz zapoznawał się z nimi agent specjalny Black. -Robert L. Thompson. Urodzony pierwszego maja siedemdziesiątego w Nowym Jorku. Rodziców utracił w wypadku samochodowym mając wówczas cztery lata. Przez cztery następne lata zaliczył cztery rodziny zastępcze. Później, do szesnastego roku życia wychowywał się w sierocińcu św. Patryka na Manhattanie... bla, bla, bla... dotychczas nie karany... - agent czytał monotonnie starannie ukrywając przed partnerem swoje podenerwowanie. Z samego rana razem z Frankiem, wezwano go do bezpośrednio do Centrali. Jak przypuszczał nie po to, by poklepać ich po plecach. Obecnie Frank siedział tuż obok niego w milczeniu i nawet nie starał się ukryć przed partnerem swej ponurej miny. Po kwadransie oczekiwania drzwi wiodące do gabinetu wicedyrektora wreszcie otworzyły się. Najwidoczniej dyrektor stwierdził, że wystarczy już na dziś zmiękczania. Sekretarka gestem zaprosiła ich do środka. Kiedy weszli do przedsionka bez słowa wręczyła im dwa plastykowe kubki. -Jeśli chodzi o mnie to już myłem rano zęby. - Frank bezskutecznie usiłował rozweselić atmosferę. Sekretarka bez słowa wydobyła z przepastnego biurka butelkę Johny Walkera. Szybko napełniła kubki i gestem nie znoszącym sprzeciwu kazała im je prędko wypić. -Przecież wiesz Mary, że nie piję. - zaprotestował ostrożnym szeptem Black rzucając przy tym wymowne spojrzenie w stronę grubych, dębowych drzwi wiodących wprost do gabinetu dyrektora. -Tak wiem o tym. Lecz wiem także to, że jeszcze nigdy wcześniej nie wyszły mu na czole, aż dwie żyły naraz. - oczami wskazała na te same drzwi. - A wiele już widziałam. - dodała posępnie. -Aż dwie! - jęknął Frank zastanawiając się czy nie lepiej od razu się wynosić stąd zanim będzie już za późno na ratunek. Black widząc jak jego partner momentalnie wpada w lęk i rozgląda się wokół wzrokiem złapanego w pułapkę szczura, zapobiegawczo chwycił go za łokieć. -Cholera. - sam się przy tym zmartwił. - Pewnie jak zawsze masz rację. Dzięki. - dodał unosząc kubek do ust i zachęcając wzrokiem Franka, aby ten zrobił to samo. Franka nie trzeba było zachęcać. Jego kubek już dawno był pusty a on sam już się nie wyrywał. Stał z morderczo ściśniętym łokciem a jego oblicze przypominało zobojętniałą na wszelkie bodźce twarz konia kończącego właśnie szesnastogodzinną orkę w kamienistym gruncie. Czekając na nieuniknione intensywnie zastanawiał się czy po ujrzeniu osławionych żył nadal będzie tym samym człowiekiem, czy też widok ten już na zawsze zrujnuje jego delikatną niczym płatek róży wrażliwą psychikę. Black mając nieco więcej silnej woli przerwał jego ponure rozmyślania pociągając go w stronę gabinetu. Udając, że są na luzie odważnie wkroczyli do środka. Gabinet był przerażająco wielki a wypełniała go wszechobecna atmosfera gniewu oraz olbrzymi fioletowy człowiek stojący w rozkroku ponad gigantycznym biurkiem. -Spieprzyłeś sprawę, Black! - ryknął dyrektor na powitanie tak głośno, że natychmiast pękła jedna ze stojących na masywnym blacie szklanek. - Dałem ci wolną rękę a ty wszystko spieprzyłeś! -To... -I pomyśleć tylko! Dwaj dżentelmeni przyszli do banku podjąć pieniądze a kiedy już to zrobili grzecznie sobie poszli, podczas kiedy ty rozwaliłeś całe, pierdolone miasto. -Chciałbym... -Jest tylu rannych, że Gwardia Narodowa musiała postawić na miejscu szpital polowy! -Szpital? -Oby jeden! Rozumiesz? Chyba tylko jakiś pieprzony cud sprawił, że nikt nie zginął tam na miejscu! -Złapiemy ich. - spokojnie wpadł mu w słowo Black odczuwając już w żołądku zbawienny wpływ wypitej whisky. -Zamknij się! Zamknij i posłuchaj mnie uważnie, Black! Ich już nikt nie szuka. -Nie? -Nie! A wiesz dlaczego? -Skąd...? -Ponieważ w chwili obecnej wszyscy szukają kozła ofiarnego! Kozła, kurwa! Kogoś idioto, kogo można by rzucić na ofiarny stos! Dlaczego? Bo są szkody! Oto, dlaczego! Są szkody na ponad jedenaście milionów dolarów! Je-de-naś-cie mi-lio-nów! - przesylabizował. - Rozumiesz? Lecą głowy, kurwa! Lecą bez przerwy i jeszcze długo będą lecieć... -Rozumiem. -Gówno tam rozumiesz! Powiedz mi, Black? - dyrektor zapytał go nagle podejrzanie łagodnym tonem. - Czy ja wyglądam na kozła? Milczeli. -No gadaj do cholery! -Raczej na ledwie co wykastrowanego byka. - pomyślał Frank przezornie jednak nie zabierając głosu. -Więc, szefie... - zaczął Black. -Zamknij się! W Albuquerque jest trzydzieści kompletnie zrujnowanych sklepów. Ponad setka skasowanych samochodów. Doszczętnie zdemolowane są też dwa budynki publiczne. Prócz tego są też, kurwa pogniecione parkometry oraz niezliczone, pierdolone, pomielone na kawałki bankomaty oraz budki telefoniczne. Już nawet nie wspominam o samym banku. First National przetrwał z powodzeniem tornada w sześćdziesiątym piątym i osiemdziesiątym pierwszym, powódź w osiemdziesiątym piątym oraz pożar w ubiegłym roku. Dopiero, kiedy ty się tam pojawiłeś wreszcie go wyburzą. -Cóż... -To jeszcze nie wszystko. Co to, to nie. Wciąż napływają kolejne zgłoszenia. Bez przerwy! Gadaj Black! Gadaj, dlaczego wydałeś rozkaz do ataku? -Mam tu raport szefie... -Pierdolę raport! - druga szklanka pękła w ślad za pierwszą. - Gadaj jak było tam naprawdę! Black ciężko nabrał powietrza. Widok osławionych, pulsujących na fioletowo dyrektorskich żył działał na niego mocno hipnotyzująco. Dopiero po dobrej minucie agent zdołał wreszcie oderwać od nich swoje zafascynowane spojrzenie. -Wydałem ten rozkaz, ponieważ wszystko wskazywało na to, że bandyci wpadli w panikę. Że spłoszyli się chuje, podpalili bank i rozpoczęli mordowanie zakładników. Na Boga, skąd mogłem wówczas wiedzieć, że to wszystko lipa. Kiedy z ludźmi szeryfa wybiliśmy okna w banku, ten cholerny dym przesłonił nam dosłownie wszystko... -No to mam dla was nowinę. - jadowicie przerwał mu dyrektor. - Szeryf już od wczoraj nie jest szeryfem a godziny burmistrza już są również policzone. Co było dalej? - zapytał gdy Black z Frankiem trawili tę wiadomość. -To prawda. - wtrącił Frank przełykając ślinę. - Nagle, dosłownie w jednej chwili zrobiło się tak ciemno wszędzie, że nawet znajdujące się w powietrzu ptaki wpadały na siebie... -Chryste! - dyrektor opadł na fotel i objął się za głowę. - Obydwaj nadajecie się do wodewilu. Ptaki, hę? Milczeli. -Macie siedemdziesiąt dwie godziny na dorwanie ich. Potem was zawieszam. -Ale... -Żadnego ale, jasne? Trzy dni i ani jednej minuty więcej. Mówiłem, że lecą głowy. Trzy dni a potem możecie szukać roboty w kabarecie. -Tylko, że... - chciał zapytać jeszcze o coś Frank. -Wynocha! Wyszli z gabinetu wśród odgłosów pękającej szklanki. W przedsionku w milczeniu wypili przygotowane na nowo kubki. -Jesteś aniołem, Mary. - mruknął Black. -Powodzenia chłopcy. - sekretarka odparła im na pożegnanie kiwając przy tym smutno głową. Po wyjściu z budynku przez kilka dobrych minut siedzieli milcząc w wozie. Black pierwszy się odezwał. -Jest od wczoraj coś nowego? -Załatwili nas na cacy. - stwierdził ponuro Frank przypalając sobie papierosa. -Co takiego masz na myśli? -To nie była improwizacja, Black. Oni tam mieli wszystko starannie zaplanowane i doskonale wiedzieli o tym, że większa gotówka będzie w banku dokładnie piątego. -Jesteś tego pewien? -To były pieniądze na wypłaty dla całego centrum handlowego. -Ładnie. Ile tego było? -Niecałe dwa miliony. -Ale jak u licha ulotnili się? Tylko mi nie gadaj o pieprzonym farcie. Nie dzisiaj. -Wcześniej wykopali tunel którym się zmyli, ale co ciekawe chłopcy od analiz wciąż nie wiedzą jeszcze jak. -Co, więc wiedzą? -Chodzi o ten żelbetowy fundament, pamiętasz? Jest tam tego coś ze trzydzieści stóp. Został specjalnie tak skonstruowany, by nikomu z wewnątrz nie udało się dać stamtąd nogi. Wcześniej było tam więzienie. -To już wiem. -Jednak oni jakoś sobie z żelbetonem poradzili. Robiąc tunel nie mogli używać młotów, świdrów i takiego tam hałaśliwego, budowlanego gówna, bo już dawno ktoś by ich usłyszał. -Skąd takie przypuszczenie? -To zadupie. Za dnia jest tam cicho, spokojnie i niewielki ruch a w nocy na tej ulicy panuje większa cisza niż w sypialni Papieża. -Mów dalej. -Nawet w nocy tego banku pilnują strażnicy... -Nie wyglądali mi na zbyt przytomnych. -Daj spokój. Może i nie byli zbytnio rozgarnięci, ale by przegapić coś takiego musieliby być dosłownie głusi jak pień. Chcę ci po prostu powiedzieć, że takiej roboty nie można było w żaden sposób odwalić po cichu. -Nie? -Nie. -Ale... -Nie można tego zrobić i już. -Ale oni to zrobili, kurwa! -Wiem. I to właśnie jest najlepsze. Powierzchnia betonu wygląda, bowiem tak jakby ktoś ją ciął laserem, lecz to przecież bzdura. -Dlaczego? -Ponieważ laser o mocy zdolnej do cięcia betonu musiałby zajmować powierzchnię małego dworca lotniczego i za nic w świecie nie można by go wnieść do trzydziestocalowego tunelu. Poza tym już nawet nie warto wspominać o tym ile by to wszystko żarło energii. Rachunek za prąd wystarczyłby do wyżywienia połowy Afryki... -Uważasz więc, że to niewykonalne? -No chyba, że nasi przyjaciele są filantropami i posiadaczami własnej elektrowni atomowej. Ludźmi dla których problem finansowy Rosji to jest drobne kieszonkowe a obrabianie banków to takie hobby na które ich w wolnych chwilach stać... -Dobra, rozumiem. Co jeszcze? -Powiedziałem wcześniej że to bzdura, ponieważ na powierzchni betonu nie ma żadnych śladów działania wysokiej temperatury. Laser więc tak czy inaczej odpada. Chłopcy z laboratorium ślęczeli nad tym przez cały dzień i całą noc i w końcu rozłożyli ręce. O świcie pobrali kilka nowych wycinków i wysłali próbki do analizy. Zgadnij dokąd? -Nie wiem, kurwa. Przez cały czas jak zresztą doskonale wiesz doglądałem tych, pojebanych strażaków. Goniłem ich do pompowania wody z zalanego banku a jak wreszcie odcięli zawory w całej dzielnicy to przez resztę tej cholernej nocy pisałem jakiś pierdolony i daremny raport. Nie zmrużyłem oka, jestem wkurwiony tak, że nie mogę mówić, więc nie pytaj mnie tylko mów co wiesz. -Do NASA. Wysłali je do NASA. -Pierdolisz? -Usiłuję ci tylko powiedzieć Black, że mamy tu do czynienia z zupełnie nieznaną technologią. -Nieznaną? -Albo ci goście wiedzą coś, czego nawet my nie wiemy, albo co bardziej prawdopodobne, zdobyli coś całkiem niedawno wynalezionego. Obecnie szukamy jakiegoś punktu zaczepienia. Czegoś od czego można by w ogóle zacząć śledztwo. -Mianowicie? -Sprawdzamy czy w którymś z instytutów badawczych nie było ostatnio włamania, dezercji, przecieków lub czegoś w tym rodzaju. -I jak idzie? -Jak z kamienia. Jajogłowi za cholerę nie chcą współpracować. Tajemnica, szyfry, wszędzie węszą szpiegów z konkurencji. Ale to w sumie pryszcz. Zawsze jest na nich jakiś hak i prędzej czy później przetrząśniemy wszystkie prywatne firmy w tym kraju. Gorzej będzie jeśli to gówno przybyło do nas z zagranicy. Wtedy lipa. -Przecież Interpol... -Daj spokój, Black. Jeśli któryś z zaprzyjaźnionych krajów przechwyci to przed nami no to przecież nie odda tego dobremu Wujowi Samowi zanim wpierw sam nie wyciśnie wszystkich korzyści wynikających z posiadania nowej technologii. A o krajach niezaprzyjaźnionych w ogóle możemy zapomnieć. -Zaraz, zaraz. Chcesz mi powiedzieć Frank, że nasi przyjaciele, pieprzone oprychy z banku mają coś, czym można ciąć beton, stal, no... cokolwiek całkiem po cichu i do tego w sposób opłacalny i jest to kurwa, rzecz na skalę światową? -No, nareszcie chwytasz. Zastanów się zatem przez chwilę, ponieważ kto wie czy teraz mając taką forsę nie wpadnie im do głowy zorganizować naprawdę niezły numer. Włam do Fort Knox albo cichy podkop do Białego Domu, czy już sam nie wiem co innego. Sprawa jest naprawdę ciężka i Tęgie Głowy od wczoraj obradują nad tym jak ich dorwać zanim nie przechwycą tego Ruscy... -Ruscy? Bez przesady. Przecież niedźwiedź leży. -Tak sądzisz? -Jasne. Leży jak nieboga i nieprędko się podniesie pierdolony... -No... w każdym bądź razie inni. Handlarze narkotyków, mafia, przemytnicy, Hamas, dżihad, Saddam. Każdy jest jakimś kurwa zagrożeniem. Mając taki sprzęt bez trudu mogliby... -Rozumiem. Pozostaje tylko pytanie, skąd ty to wszystko wiesz? -Domyśliłem się. -Pierdolisz? - Black roześmiał się Frankowi w twarz. -Naprawdę. -Żyła niczego nam nie mówił o Tęgich Głowach. -No dobra, przyłapałeś mnie. -Gadaj Frank. -Dobra. Więc tak. Nie siedziałem sobie na dupie bezczynnie tak jak ty, tylko przez całą noc ciężko harowałem. -No i...? -Się uwinąłem i w efekcie udało mi się włamać do paru naszych komputerków a tam dowiedzieć kilku całkiem niezłych rzeczy... -Jak ty to robisz, Frank? Znasz hasła? Frank pokręcił przecząco głową. -Przecież zabezpieczenia FBI są najlepsze w świecie. -Naprawdę? - Frank zamrugał powiekami. -To my się, kurwa włamujemy. Kiedy jest potrzeba... Nie rozumiem jak...? -Są na bieżąco podłączeni do Internetu, Black. Swoje dane kodują w cienkim jak liść sałaty systemie... - zaczął Frank wzruszając ramionami. - To po prostu tak samo jakby wszystkim chętnym dali klucz. -Zresztą, nieważne. I tak nie zrozumiem nic z tego twojego bełkotu. - Black z rezygnacją pokręcił skołataną głową. - Mów lepiej, czego się dowiedziałeś? -Więc tak. Dyrektor niczego nam nie mówił, ponieważ sam niczego jeszcze nie wie. -Czego nie wie? Mów dalej. - Black rozpogodził się. -Nie wie tego, że Tęgie Głowy gotowi są nawet udzielić im pieprzonej amnestii. -Jak to!? - agent aż się poderwał uderzając głową w podsufitkę. -W zamian rzecz jasna za to ich jebane urządzenie... -Co takiego!? Ci dwaj rozpętali w Albuquerque piekło, jakiego świat nie widział a oni chcą ich uniewinnić? -Tylko, jeśli nie będzie żadnego innego sposobu. -Przecież takie gówno i tak ktoś inny wymyśli. Za miesiąc, dwa czy chociażby nawet rok. -Jak mogliśmy się przekonać nie takie znowu gówno, Black. To musi być całkiem nieliche urządzenie. Najgorsze jednak jest w tym wszystkim to, że zdążyła już pójść farba. -Nie? -Niestety. Są przecieki. Biuro od wczoraj otrzymuje setki telefonów od bankierów, dyrektorów więzień oraz różnej maści detektywów i agencji ochroniarskich... -No tak. To zrozumiałe. Przecież cały dotychczasowy system bezpieczeństwa bierze teraz w łeb. -No właśnie. - przyznał Frank. - Podsłuchując te telefony można by się nieźle uśmiać z frajerów, którzy będą prowadzić tę sprawę... -Ale ci frajerzy to my. -Właśnie. -Ładny, kurwa gnój. -To prawda. Wpadliśmy w niezłe szambo i chyba tylko jakiś cud może nas jeszcze uratować. -Chyba, że ich dorwiemy. -Otóż to. W przeciwnym razie już nie znajdziemy roboty w tym kraju. -Aż tak? -Dokładnie. Żyła nie żartował. Jego również naciskają. Sam widziałeś, omal mu nie popękało czoło. Jezu, teraz będę miał koszmary. - westchnął na wspomnienie dyrektora po czym dodał. - Jest jeszcze co prawda spora szansa na sukces, ponieważ nasi bandyci uciekając z banku zabrali ze sobą żonę burmistrza... -Być może więc coś będą chcieli w zamian za tę dobroczynną krowę. - odgadł jego myśli Black. - Wtedy ich dorwiemy. -Otóż to. -Ale, jeśli po prostu wypuszczą ją albo zakatrupią... wówczas klapa. - Black sam udzielił sobie odpowiedzi. -Jeśli ją uwolnią, to niewątpliwie tak. Ale jeśli chodzi o ten drugi wariant... to raczej nie zabiją jej. -Skąd ta pewność? Znowu o czymś nie wiem? -To nie są mordercy. Jak się okazało, nawet tej kasjerki nie zabili niepotrzebnie. Miałeś wczoraj absolutną rację. To są amatorzy. -Nie zabili jej? Co to za cholerne miasto? Oprócz nas, wszyscy tam mają fart. -Oni nawet tych pieprzonych kamer w banku niepotrzebnie nie zniszczyli. -Nie mów? -Pozakładali prezerwatywy na obiektywy. Uważali pewnie, że to niezły dowcip... -Żartujesz? A ten cholerny dym? -Ekwipunek wojskowy. Prymitywnie, aczkolwiek całkiem zmyślnie sobie to wszystko zmajstrowali. Impuls z nadajnika uruchomił banalnie prosty mechanizm zegarowy. Taki zwykły, mechaniczny. A kiedy już tak się stało, nic nie mogło tego gówna już zatrzymać. Nie są głupcami. Pewnie spodziewali się, że będziemy próbowali zagłuszyć ich sygnał drogą elektroniczną... -Stąd ten mechanizm zegarowy. Prymitywny ale niezawodny i co najważniejsze całkowicie odporny na elektronikę? -Właśnie. -Ale przecież w ten sposób utracili a właściwie to w ogóle nigdy nie mieli możliwości zdalnego odpalenia. Żadnej możliwości. Skąd zatem na Boga mogli wiedzieć, że nie uderzymy wcześniej. Gdybyśmy to zrobili, natychmiast byłoby po nich. -Słuszna uwaga. Byłoby. I to właśnie było ich jedyne zmartwienie, Black. Ewentualność naszego nieoczekiwanego ataku. Ataku nie w porę. Czas określony przez ich mechanizm zegarowy był ustalony z góry, więc płynął sobie a oni musieli jedynie go jakoś wypełnić i to w taki sposób, aby nie sprowokować nas do wcześniejszego ataku. No to pertraktowali sobie z szeryfem a potem z nami podczas kiedy nam wydawało się, że przez cały czas mamy ich już w garści i że to my panujemy nad powstałą sytuacją. Muszę tutaj uczciwie przyznać, że dosyć cwanie to wszystko sobie wykombinowali. W rzeczywistości jednak to oni przez cały czas ustalali warunki gry udając przy tym, że się nabierają na naszą podpuchę z terenówką oraz wolną drogą do Meksyku. Starannie przewidzieli wszystkie nasze posunięcia i w sumie osiągnęli wszystkie swoje cele nikogo nawet przy tym niepotrzebnie nie krzywdząc. Nie licząc nas, rzecz jasna. Na pocieszenie mogę ci powiedzieć, że tej sprawy i tak nie mogliśmy wygrać. Do wczorajszej rozgrywki oni byli najzwyczajniej w świecie lepiej przygotowani. -Wsadź sobie w dupę swoje pocieszenie, Frank. Każdy popełnia błędy. Popełnią więc i oni. Nikt nie będzie bezkarnie robił ze mnie durnia i powiem ci, że dorwę ich nawet, gdyby to miała być ostatnia rzecz w całym moim parszywym życiu. Powiedz, ile razem spraw prowadziliśmy? Dwadzieścia sześć czy siedem? Nieważne. Ważne jest to, że zawsze doprowadzaliśmy śledztwo do końca. I tak samo będzie tym razem. Masz na to moje słowo. Nie obchodzi mnie czy mają krajarkę do betonu czy może są z jakiegoś pierdolonego, innego wymiaru. Nawet gdybym miał dzwonić po Muldera to ich złapię, porządnie poturbuję a potem wsadzę do klatki. -No, tak już lepiej, Black. Widzę, że nawet w tych smętnych okolicznościach humor cię nadal nie opuszcza. To dobrze. Ciszę, która powstała dopiero po kilku następnych minutach przerwał nagły brzęczyk telefonu komórkowego. Odebrał Black. Przez dobrą chwilę słuchał w skupieniu po czym rzucił zwięźle do słuchawki tylko jedno zdanie. -Zaraz tam będziemy. Odłożył telefon i uruchomił silnik. Kładąc na desce rozdzielczej czerwonego koguta ruszył ostro z miejsca. -Co się dzieje, szefie? - rzucił z niepokojem Frank ledwie łapiąc równowagę na zakręcie i szukając po omacku pasa bezpieczeństwa. -Mieli wczoraj fart, co? No to wygląda na to, że dzisiaj my go mamy. - odparł mu chłodno agent cudem unikając kolizji z wyjeżdżającą z boku ciężarówką. Z nieustannym piskiem opon Black wkrótce dotarł do międzystanowej autostrady. Jak tylko się na nią wydostał pomknął prosto w stronę Nowego Meksyku łamiąc po drodze wszystkie przepisy drogowe dotyczące prędkości oraz większość tych pozostałych. Paląc papierosa za papierosem wyjaśniał po drodze partnerowi nowe, znacznie weselsze dla nich okoliczności. * * * Na pustyni panowało bezwietrzne i upalne popołudnie. Jakiś czas temu słońce minęło zenit i nie jeśli nie liczyć grzechotnika znajdującego się gdzieś w pobliżu, nic nie mąciło absolutnej ciszy. Wewnątrz kryjówki panował całkiem przyjemny chłód. Theo gotował coś cuchnącego na turystycznym palniku spirytusowym podczas, kiedy Bobby leżąc na posłaniu odpoczywał po całonocnej wyprawie w głąb pustyni. Zmęczony kilkugodzinnym targaniem skrzyń z agregatem przez prawie cztery mile, gdzie wraz z częścią pieniędzy starannie je zakopał obecnie odpoczywał leżąc na materacu i delektując się zimnym piwem, które czule ściskał w ręku. Pani Madigan, natomiast bez przerwy oglądała telewizję. Napad na bank nieprzerwanie stanowił temat dnia. Wypowiedzi rzecznika prasowego FBI przerywane były, co chwilę ujęciami pochodzącymi z wczorajszych wydarzeń, które pokazywano nieustannie na przemian ze zdjęciami Theo i Bobbiego, które wykonała w swoim czasie jedna z kamer wewnątrz banku. W kryjówce już od jakiegoś czasu nikt się nie odzywał. Kilka godzin wcześniej dwa lub trzy razy słyszeć się dało przelatujący gdzieś w oddali helikopter. Poza tym, że Theo przerywał wówczas gotowanie, aby dym nie zdradził położenia ich kryjówki zbytnio się tym faktem nie przejmowali. Po takim skoku poszukiwania w szerokim znaczeniu tego słowa należały, jak to stwierdził Bobby, do reguł gry. Cierpliwie więc czekali, aż obława z wolna utraci swój pierwotny, najbardziej gwałtowny impet. Jednak to, co z oglądanych wiadomości z coraz większym niepokojem wnioskował Bobby, niewiele na to wskazywało. Było wręcz przeciwnie. Do intensywnych poszukiwań z każdą kolejną godziną angażowano coraz więcej sił i środków i wcale się nie zanosiło na to, że obława zbyt prędko się zakończy. Planując swój skok nie tego się spodziewał. Ponieważ jednak w żywność zaopatrzeni byli na ponad miesiąc odłożył tę sprawę na potem, ponieważ tutaj mimo wszystko czuli się bezpiecznie i mogli długo jeszcze czekać. Obecnie, jego znacznie większy niepokój budziły sprawne i błyskawiczne działania organizacyjne czynione przez przeciwnika. Akcją pościgową dowodził jego rozmówca z banku, agent specjalny Black z FBI. Bobby widząc go raz po raz na ekranie, po pewnym czasie zaczął w duchu odczuwać niekłamany podziw dla tego przerośniętego faceta. Chociaż na pierwszy rzut oka nic na to nie wskazywało, Black był inteligentnym i niezwykle przebiegłym agentem. Obserwując go Bobby prędko doszedł do przekonania, że jeśli kiedykolwiek ktoś miałby go złapać z pewnością byłby to właśnie on. Świadczyły o tym wszystkie fałszywe tropy oraz pułapki, które uciekając pozostawił za sobą z zamiarem wysłania pościgu na manowce lub przynajmniej skierowanie go na fałszywy trop albo chociaż opóźnienia. Jak na jego gust, FBI zbyt szybko i zbyt sprawnie sobie z nimi poradziło. O wiele za szybko. Z zalanym tunelem, ludzie z FBI dali sobie radę jeszcze późnym wieczorem tego samego dnia. Wiedział o tym, ponieważ w jednym z wydań wieczornych wiadomości dostrzegł przelotnie jak pani Brown wsiada do furgonetki FBI. Zastanawiał się wówczas czy podczas składania zeznań, federalnym oszczędzona zostanie historia słoików a znając z góry odpowiedź, nieszczerze im przez chwilę współczuł. W odróżnieniu od większości wypowiadających się przed kamerami nadętych stróżów prawa tylko Black niezmiennie twierdził, że bandytom na pewno nie udało się jeszcze zbiec poza granicę stanu czy tym bardziej kraju, lecz jak z przekonaniem twierdził, zaszyli się gdzieś w niedalekiej okolicy z zamiarem przeczekania poszukiwań. Jednocześnie za ich ujęcie ustanowiono nagrodę w wysokości stu tysięcy dolarów. Do Nowego Meksyku, niczym szarańcza zaczęli ściągać łapacze z całego kraju. W samym Albuquerque natomiast, nastroje mieszkańców zaczynały z wolna się poprawiać. Działo się tak w miarę napływania pieniędzy z odszkodowań. Znajdująca się w pobliżu banku podniszczona dzielnica zaczynała z wolna podnosić się z upadku i od nowa prosperować odrabiając poniesione straty. Wraz z masowo przyjeżdżającymi turystami w mieście pojawiły się pamiątkowe koszulki z napadu na bank ze zdjęciami bandytów oraz kasety wideo z zarejestrowanym samym napadem oraz całą policyjną akcją. Zadowolenia z istniejącej sytuacji już w ogóle nie skrywali właściciele sklepów zrujnowanych wczorajszego dnia. Było tak, ponieważ nie pamiętano takiego ruchu w interesie od czasów kiedy w czterdziestym siódmym rozbił się pojazd w Roswell. -Jeszcze parę dni a zawiąże się obywatelski komitet budowy naszego pomnika. - stwierdził Bobby ze zdziwieniem. -Tak? A co jest? - Theo uniósł głowę znad swojego garnka. -Nigdy bym nie przypuszczał, że już na drugi dzień po takim kataklizmie, ci ludzie będą się ponownie śmiać i cieszyć z życia. -Optymizm człowieku. -Co? -Optymizm oraz wolna i nieskrępowana niczym przedsiębiorczość. -Ameryka to jednak dziwny kraj. - stwierdził Bobby. -Nie jesteś Amerykaninem? - zapytała nieoczekiwanie pani Madigan patrząc na niego badawczo. Jej stosunek do porywaczy bardzo zmienił się od wczoraj. Obecnie, kiedy już wiedziała z telewizji, że nikt w banku nie został przez nich zabity jej uczucia w stosunku do nich oscylowały w czymś pośrednim pomiędzy bardzo słabym zainteresowaniem a nie tak sztywną jak na początku wrogą obojętnością i niechęcią. Obydwaj jednak solidarnie olewali ten fakt. -Niby jestem. - odparł w jej stronę Bobby. - Tutaj się formalnie urodziłem i wychowałem ale moi starzy przyjechali z Francji. Chyba nawet nielegalnie. Nie wiem. Stare dzieje. Theo, ty draniu gotujesz tam zdechłego sępa? - nieoczekiwanie zmienił temat. -Kapusta i gulasz z puszki. - dobiegła go odpowiedź. -Śmierdzi pewnie, aż w Meksyku? -Już prawie gotowe. Nie dane im było jednak nigdy poznać smaku przyrządzonej przez niego potrawy. Życiowy trud, któremu Theo z zapałem poświęcił całe przedpołudnie w jednej chwili poszedł na marne. Nieoczekiwanie, bowiem padło kilka, jak się wkrótce okazało ostrzegawczych strzałów z karabinu. Bobby, który na ich odgłos w tej samej chwili znalazł się przy wejściu, poprzez szparę w plandece ostrożnie wyjrzał na zewnątrz. Ujrzał tam koszmar jak ze złego snu. Ponad trzydzieści wozów policyjnych manewrując w oddali ustawiało się blokując im wszystkie możliwe drogi ucieczki. Także te tylko ewentualne. Jego uwagi nie uszło też całe mrowie nisko pochylonych postaci w kamizelkach kuloodpornych gorączkowo zajmujących swoje pozycje. Jakby tego wszystkiego było mało, zza pobliskich wzgórz wkrótce wyprysnął rosnący z każdą chwilą coraz bardziej czarny śmigłowiec. Panująca do niedawna cisza przeminęła bezpowrotnie. Śmigłowiec rycząc z turbin błyskawicznie zbliżył się po to tylko, aby zawisnąć nieruchomo dokładnie ponad ich kryjówką dając im tym samym do zrozumienia, że dokładnie zna położenie miejsca w którym się ukryli. Głos z wielkich głośników umieszczonych na jego bokach nie był głosem wesołym. Był to głos agenta Blacka. -Wiemy, że tam jesteście! Mówi agent specjalny, Black! Wyłazić z łapami na karku! Jesteście otoczeni! Poddajcie się bez numerów, to zapewnię wam uczciwy proces! Macie na to moje słowo! Macie dwie minuty! Potem użyjemy gazu i wszystko będzie was bolało! Bobby odwrócił się do Theo. Ten stał jak skamieniały. W końcu poruszyły się jego wargi. -Jak do kurwy nędzy oni nas znaleźli? Jak, pytam? -Sam chciałbym to wiedzieć. -Co robimy? -My? Słuchaj Theo, fajnie było ale się skończyło... -Jak to? -Spróbuję się wyrwać stąd. -A ja? -Ty zostajesz. -Chcesz wiać? - Murzyn ostrożnie wyjrzał na zewnątrz. - Otoczyli wszystko. - zaraz dodał przerażonym szeptem. -Wiem ale nie chcę wyjść z pudła jak już będę dobrze po czterdziestce. Wolę dzisiaj zdechnąć tu jak lew niż przez resztę życia wegetować niczym szczur... -Ćwiczyłeś takie gadki? -Daj spokój. Mówię poważnie. W sumie trochę szkoda, że tak wyszło. Nasz skok był jak najbardziej w porządku i mogło być naprawdę klawo... -Dlaczego mam pozostać? - przerwał mu Theo nagłym, ostrym tonem. -Z tobą jest zupełnie inna sprawa. Ty jesteś młody. Za jakieś siedem, osiem lat wyjdziesz na wolność, jeśli będziesz w pudle grzeczny i... jakoś to będzie. -Jak to, kurwa jakoś? -No przecież z grubsza wiesz gdzie zakopałem szmal. Jak wyjdziesz i trochę go poszukasz to go znajdziesz i jakoś się urządzisz. Znajdziesz sobie jakąś pieprzoną, czarną laskę, ożenisz się, potem zrobisz jej całą kupę czarnych dzieci i jeszcze przed trzydziestką jakoś tam ułożysz sobie życie. -Nie pierdol mi tu Bobby o takich tam. Zostawiasz mnie na lodzie? Teraz? Kiedy razem przeszliśmy przez taki cyrk? To prawda, początkowo trochę srałem w gacie tam w banku, przyznaję. No ale w końcu nabrałem do ciebie pełnego zaufania. Idę z tobą... -Przymknij się i posłuchaj mnie uważnie. To nie o żadne, pieprzone zaufanie teraz chodzi. -Nie? A niby o co? -Obstawili wszystko. To się nigdy nam nie uda. Nigdy, rozumiesz? -Tak myślisz? -Są tu chyba wszyscy gliniarze z Nowego Meksyku... -Co z tego? -A to, że nie wiem czy jeszcze pamiętasz ale trochę namieszaliśmy wczoraj w mieście. Możesz mi uwierzyć na słowo, gliniarze są tak wkurwieni, że nawet mowy nie ma o tym, by się mieli z nami cackać. Pewnie marzą tylko o tym, abyśmy im dali jakiś pretekst do użycia broni. Jakikolwiek. Jeśli, więc mi nadal ufasz to zostaniesz, do cholery i to tyle. -Ale... -Zastanów się przez chwilę. -Mam się zastanowić? - ten zapytał, po czym po sekundzie odparł. - Dobra. Zastanowiłem się. -I jak będzie? -Idę z tobą. -Oszalałeś, kurwa! -Trzydzieści sekund! - przypomniał im się Black. -A laska? Dzieciaki? Rodzina? -Odpieprz się, dobra? Te sprawy to już dawno sobie przemyślałem. Dobrze przemyślałem. -Naprawdę? -A co ty myślisz sobie, kurwa? Mam może całymi latami patrzeć jak ta twoja laska żre i tyje niczym świnia? Jak na całą resztę swojego nędznego, tłustego życia błyskawicznie przepoczwarza się w zrzędliwego potwora a dzieciaki nie dość, że również puchną to w dodatku zaczynają jeszcze pieprzyć się i ćpać? Tego mam chcieć, człowieku? Chyba cię... -Mów wolniej, Theo. - Bobby usiłował nadążyć za potokiem słów padających z ust Murzyna. -A to był tylko ten optymistyczny wariant, człowieku! -Optymistyczny? -W tym drugim, zapewne płaciłbym alimenty grubej babie, która sypia ze wszystkimi oprócz mnie. Teraz rozumiesz? -Ale... -Pierdolę to! Rozumiesz? -Chyba tak, ponieważ ze mną jest zupełnie podobnie ale to i tak niczego nie zmienia, ponieważ ty zostajesz, Theo. -Nie zostaję. -I na tym koniec dyskusji! Myślisz kurwa, że to głosowanie na zebraniu rady parafialnej? -Więc to tak? -A tak. -No to będziesz musiał szybko coś wymyślić ponieważ jadę z tobą. Mówiąc to Theo błyskawicznie przykuł się kajdankami do drzwi thunderbirda. Kluczyki od niechcenia wyrzucił gdzieś na zewnątrz. Uśmiechnął się złośliwie i wyczekująco spojrzał na Bobbiego. -Kurwa! - ten odparł wzruszając ramionami. - Jak tam sobie chcesz. Zdechniesz młodo czarnuchu a na grobie napiszą ci, frajerek. Następnie wyciągnął rewolwer należący do strażnika bankowego i przestrzelił łańcuszek od kajdanek. Drugą ręką oderwał przewody od akumulatora i odrzucił je daleko na bok. Gwałtownie opuścił pokrywę silnika i wskoczył za kierownicę. Kiedy przekręcił kluczyk w stacyjce wnętrze kryjówki wypełnił niski, dudniący odgłos równo pracującego silnika. Z dezaprobatą spojrzał na uśmiechniętą gębę siedzącego już na siedzeniu obok Theo i odwrócił się do kobiety. -Sama pani widzi. -Zabiją was. - ta stwierdziła cicho. -To bardzo możliwe. - odparł Bobby wduszając gaz do oporu. - Miło było poznać. - dodał rzucając jej nóż aby uwolniła swoje nogi z więzów. Silnik zawył na maksymalnych obrotach. W tej samej chwili thunderbird wyprysnął z kryjówki na wstecznym biegu. Łopocząc przez chwilę owiniętą wokół bagażnika plandeką z rykiem zbliżał się do stojących w ciasnym szeregu radiowozów. Podczas jednego z podskoków na piaszczystym pagórku, plandeka uwolniła się i uleciała na bok. Element zaskoczenia, co z przykrością odkryli, nie trwał nawet dwóch, pełnych sekund. Wpierw rozległy się pojedyncze strzały, by już po krótkiej chwili przerodzić się w prawdziwą kanonadę. Niemal w jednej sekundzie rozprysły się wszystkie szyby zasypując ich gradem szklanych odłamków. Czas jakby zwolnił swój bieg. Kule gwizdały bezustannie. Nie wyrządzały im na razie żadnej krzywdy, ponieważ obydwaj byli pochyleni tak nisko, jak tylko było to możliwe. Nie można było tego jednak powiedzieć o samochodzie. Bagażnik nieprzerwanie trafiany setkami kul naraz, iskrzył się niczym strój brazylijskiej tancerki samby podczas karnawału. W końcu, po kilku długich sekundach jego tak bardzo znienawidzona przez żonę burmistrza pokrywa, odpadła trafiona w zaczepy, po czym ze świstem przeleciała zaledwie kilka cali ponad ich głowami. Wtedy Bobby wychylił się na chwilę, by zaryzykować szybkie spojrzenie ponad oparciem fotela do tyłu. Pomimo podskoków z całych sił starał się wycelować kufer thunderbirda w ciasną lukę pomiędzy dwoma radiowozami. Ustawił najdokładniej jak potrafił kierownicę i na powrót nisko się pochylił. Udało się. Huk zderzenia zagłuszył na krótką chwilę odgłosy strzelaniny. Siła rozpędzonego maksymalnie thunderbirda odrzuciła obydwa uderzone wozy policyjne daleko na boki. Po chwili jeden z nich się zapalił. Wóz Bobbiego, natomiast rycząc wściekle z powodu pourywanych przy zderzeniu tłumików wydostał się na zewnątrz policyjnego pierścienia. Bobby z całej siły zaciągnął hamulec ręczny skręcając przy tym kierownicą do samego końca w lewo. Wóz zarzucił. Jeszcze w czasie trwania obrotu zwolnił hamulec i natychmiast po tym wrzucając bieg wyprostował kierownicę. Thunderbird nie zwalniając płynnie skoczył do przodu powiększając za sobą i tak już olbrzymią chmurę kurzu, którą wzbiły jego poprzednie manewry. -Jak to zrobiłeś, człowieku? - Theo z niedowierzaniem przyglądał się ginącej z tyłu obławie. -Trochę go podrasowałem w warsztacie! Ale nie ciesz się! To i tak niewiele nam pomoże! -Dlaczego? -Mają nowsze wozy! One też są podrasowane. No i śmigłowiec! Za chwilę nas dopadną! - wyjaśnił mu rzeczowo. Tak też stało się w istocie. Już po kilkunastu sekundach śmigłowiec ponownie pojawił się tuż ponad nimi. Następnie zniżając się co chwilę, bezustannie zmuszał ich do zjeżdżania z ubitej drogi na piaszczyste pobocze. Stracony przez to czas pozwolił wozom policyjnym w ciągu zaledwie kilku minut ponownie ich dogonić. Kiedy to się stało pościg trzymał się kilkadziesiąt jardów w tyle utrzymując stały odstęp od uciekinierów. Strzały jednak już nie padały. -Dlaczego psy nie strzelają? - zastanawiał się Theo. -Musieli zmienić taktykę! Też jestem ciekaw, co nowego knują! Podczas kiedy Bobby zastanawiał się nad tym, śmigłowiec po raz kolejny ich wyprzedził. Tym razem poleciał nieco dalej do przodu. Coś połyskując w słońcu metalicznie wypadło z niego po to, by upaść tuż przed samą maską thunderbirda. Chociaż Bobby w tej samej chwili wdusił hamulec, było już za późno. Opony z hukiem eksplodowały po zetknięciu się z kolczatką. Przed utratą równowagi uratowało ich jedynie to, że wszystkie pękły niemal jednocześnie. Wozem przez moment jedynie nieco mocniej zachwiało. Po odzyskaniu równowagi ponownie więc zwiększył gaz do oporu sunąc dalej na samych tylko felgach. -Co teraz będzie, człowieku? -Dopóki jedziemy po ubitej ziemi jest ok! Kiedy zacznie się asfalt, to będzie nasz koniec! - odparł Bobby przekrzykując ogłuszający huk wirnika ponad głową. Z narastającą świadomością przegranej jechali dalej w ponurym milczeniu. Bobby, który nadal zastanawiał się dlaczego gliniarze mając ich jak na widelcu, nie strzelają, doszedł do wniosku, że z jakiś sobie tylko znanych względów pragną dostać ich za wszelką cenę żywcem. Nie mógł tego zrozumieć tym bardziej, że w chwili obecnej nawet nie mieli ze sobą żony burmistrza. Gdyby pani Madigan była z nimi, to mogłoby tłumaczyć tę nagłą zmianę w zachowaniu stróżów prawa. Było jednak inaczej. Theo tymczasem przechodził niezwykle głębokie przemiany wewnętrzne. Początkowo jak zwykle był śmiertelnie przerażony. Jednak w miarę jak stres narastał i wreszcie osiągnął swoje apogeum a jego naczynia krwionośne, ledwie już nadążały z rozprowadzaniem adrenaliny po organizmie, w pewnej chwili ze zdumieniem stwierdził, że obecnie już wcale się nie boi. Teraz siedział całkowicie wyprostowany i spokojnie palił papierosa. Był całkowicie pochłonięty obserwacją swoich palców, które na przemian wkładał i wyciągał w liczne otwory po kulach widniejące w desce rozdzielczej. Po kilku minutach milczącej, nerwowej jazdy na horyzoncie pojawiła się przecinająca pustynię w poprzek sylwetka pociągu towarowego. Pociąg jechał na zachód w stronę Los Angeles. Podczas gdy Bobby zastanawiał się czy zdążą przekroczyć tory kolejowe przed pociągiem Theo szarpnął go za ramię i wykrzyknął. -Mam myśl! -Nie mów! -Kiedy dotrzemy do przejazdu, wjedź na tory! - Murzyn wskazał ręką przed siebie. -Co takiego? -Słyszałeś! Damy nogę po szynach! -Pieprzysz! Połamiemy zawieszenie, utkniemy bezradnie na nasypie albo się w ogóle zawiesimy! -Nieprawda! Zaufaj mi, Bobby! -Zaufać? Tobie? -Już kiedyś to robiłem. -Pierdolisz? -Naprawdę! -No, sam nie wiem? -Bobby, po prostu wjedź na te, cholerne tory! Ok? -Do diabła tam! Dobra! W końcu, cóż mamy jeszcze do stracenia? Zabawa wkrótce i tak się zakończy! - Bobby po krótkim namyśle przyznał wspólnikowi rację. -No właśnie! - ten westchnął z ulgą. Odległość, jaka pozostała do przejazdu malała już wyraźnie w oczach. Zagadkę dnia nadal stanowiło pytanie czy zdążą tam dotrzeć przed pociągiem. Kiedy się jeszcze nieco bardziej zbliżyli do przejazdu Bobby ocenił, że małe szanse były co prawda, lecz jeśli nie uda im się tego zrobić za pierwszym razem, już nie będzie szansy numer dwa. Sam pociąg był długi na przynajmniej milę. Zestaw cystern i wagonów towarowych ciągnięty przez trzy olbrzymie lokomotywy wlókł się niemiłosiernie wolno. Zbyt wolno. Czekając aż przejedzie z pewnością już dawno byliby skuci niczym wieprzki wewnątrz wozu policyjnego oraz zapoznani z przysługującymi im prawami, zanim to stalowe monstrum skończyłoby przetaczać się przez przejazd. Będąc jakieś sto jardów przed przejazdem Bobby puścił całkowicie gaz. Hamując jedynie silnikiem zaczął z wolna wytracać prędkość. Pomimo jego rozpaczliwych wysiłków, brak opon bardzo dawał się we znaki. Thunderbird zarzucił silnie kilka razy na boki, zanim ślizgając się w końcu z trudem się zatrzymał. Bobby odetchnął z ulgą. Ostrożnie zwiększył gaz wjeżdżając na torowisko. Gorączkowo manewrował kierownicą usiłując już za pierwszym razem trafić kołami na szyny mając przy tym głęboką nadzieję, że rozstaw kół okaże się przy tym odpowiedni. Śmigłowiec bez przerwy wisiał ponad nimi obserwując wszystkie ich nerwowe poczynania. Obydwaj byli jednak tak pochłonięci manewrowaniem, że przestali już na niego zwracać jakąkolwiek uwagę. Theo, odwrócony do tyłu z napięciem obserwował rosnący w oczach stalowy pysk pierwszej lokomotywy. Zaciśniętymi do białości rękoma ściskał plecak z częścią swojej forsy. Pociąg tymczasem nadal zbliżał się nieubłaganie. Kiedy Theo mógł już policzyć poszczególne nity jego stalowego poszycia, nie wytrzymał. -No dalej Bobby, na miłość boską! -Mam! Niech to szlag! Już jedziemy! - wduszając pedał gazu ten odparł nerwowo ocierając pot z czoła. Koła thunderbirda sypiąc iskrami obracały się jednak w miejscu. Maszynista ciekaw, co się dzieje wychylił się na zewnątrz. Kiedy dostrzegł ich wóz blokujący przejazd to co prawda, ani myślał się zatrzymać ale uruchomić klakson, to zupełnie inna sprawa. Theo przez dłuższą chwilę odniósł wrażenie, że fala dźwiękowa urywa mu głowę. Chyba tylko cud sprawił, że się nie rozpękła. -To skurwysyn! - biadoląc zawył łapiąc się za uszy kiedy już przeminął grom. Bobby wcisnął hamulec i spróbował ponownie. Tym razem nieco delikatniej zwiększał gaz. Wóz wpierw nieznacznie a po chwili coraz bardziej zaczął wreszcie nabierać prędkości. Wówczas odwrócił się na chwilę i z zaskoczeniem stwierdził, że pociąg wcale nie jedzie tak wolno jak to wcześniej mu się wydawało. Nieomal już czując na swych plecach ciężar zderzaka pierwszej lokomotywy z najwyższym trudem opanował uczucie paniki oraz przemożną chęć zwiększenia prędkości poprzez gwałtownie dodanie gazu. Drżącą nogą jedynie odrobinę nieco bardziej go przydepnął. Odległość, jaka ich dzieliła od lokomotywy wreszcie zaczęła się z wolna zwiększać. Kiedy po minucie zostawili pociąg już daleko w tyle zapytał wspólnika otwierając sobie z ulgą puszkę piwa. -Kiedy ty na Boga robiłeś takie rzeczy, Theo? -Eeeee? - ten wrzasnął w odpowiedzi, nadal wiercąc sobie małym palcem w uchu. Bobby jedną ręką przechylił jego głowę na bok po czym wlał mu do ucha odrobinę piwa. Ten, kiedy tylko je wytrząsnął ponownie odzyskał utracony słuch. -Kiedy ty robiłeś takie rzeczy? - Bobby zapytał go ponownie. -No... tak właściwie... to nie robiłem! -Nie? -Widziałem na jakimś filmie! Chyba z Bondem... -Ty skur... - Bobby chwycił go za gardło. -Ale się udało, nie? - Theo radośnie uśmiechnięty rozcierał swoją szyję. -Lepiej nic już nie mów! Wozy policyjne gnały za nimi po obydwu stronach stromego nasypu kolejowego. Rozpaczliwie starały się dotrzymać im tempa na nierównym, pełnym wydm i pagórków terenie. Co chwilę któryś z nich wyskakiwał na wybojach wysoko w górę. Bobby z niechęcią odrzucił w ich stronę pustą puszkę. Theo, natomiast pozdrowił ich przyjaźnie wyciągniętym palcem. Śmigłowiec nieustannie trzymał się kilkanaście jardów ponad nimi. -Ciekawe co teraz wykombinują? - zastanawiał się Theo. -O nich bym się nie martwił! - ponurym tonem oświadczył Bobby stukając palcem w tablicę przyrządów. Wskaźnik poziomu informował, że zostało im jedynie tyle paliwa, co w rezerwie. -Kurwa! -No właśnie! -I co teraz? -Za trzydzieści, trzydzieści pięć mil staniemy! Oni chyba właśnie na to od samego początku czekają! -Skąd mogą wiedzieć ile nam zostało paliwa? -Przez lornetkę! - Bobby wskazał oczami śmigłowiec. - Pewnie już dawno zwrócili na to uwagę! -Skoro tak twierdzisz! -To wyjaśniałoby nareszcie, dlaczego przestali do nas strzelać! Skoro z jakiś tam względów pragną dostać nas żywcem to po jaką cholerę mają nas gonić na złamanie karku albo ryzykować kolizję? Wystarczy przecież, że będą w pobliżu kiedy nam skończy się benzyna! -Chyba masz rację! -Na pewno mam! -To dlaczego nie zatankowałeś do pełna? -Zatankowałem kurwa, ale ten koszmarny korek, droga do kryjówki i ta cała noc kiedy silnik chodził sobie na wolnych obrotach zrobiły swoje! -A po jaką cholerę on chodził? -Chciałem chociaż trochę doładować akumulator! Przecież lodówka i telewizor zapierdalały na okrągło! -To prawda! -Wiem, że to prawda! -Więc co będzie teraz? -Właśnie zastanawiam się! -Wiesz Bobby, wydaje mi się, że nasza ucieczka na pełnym gazie również zżarła całkiem sporo paliwa! -Theo, czy chcesz mnie dobić? -Skądże! -To przestań w kółko gadać o paliwie! -Wydawało mi się... -Co takiego, ci się wydawało? -Że jeśli na spokojnie omówimy problem... -To co wtedy? Czy od pustego gadania przybędzie nam paliwa? A tak w ogóle to jeśli jeszcze pamiętasz mieliśmy mieć cadillaca! Z jego zbiornikiem nie byłoby rozmowy! -Racja! W takim razie trzeba szybko coś wymyślić! -Wiem o tym! Jadę przecież najekonomiczniej jak się tylko da! Zamiast tyle gadać lepiej posprawdzaj sobie wiązania w kamaszach! Coś mi mówi, że wkrótce czeka nas ostra przebieżka na przełaj! Tymczasem okolica nieznacznie się zmieniała. Z upływem czasu pojawiało się coraz więcej roślinności a monotonny, pustynny krajobraz ustępował coraz to wyższym skalnym rumowiskom. Marzeniem Bobbiego było dotarcie do widocznych już na horyzoncie gór. Jednak biorąc pod uwagę odległość jaka ich jeszcze od nich dzieliła, było to tylko i wyłącznie marzenie. Los jednak zdawał się im w dalszym ciągu sprzyjać. Jadąc torami, wkrótce bowiem przekroczyli stalowy most rozpięty wysoko ponad wyschniętym o tej porze roku potokiem, czego nie udało się dokonać ścigającym ich radiowozom. Policjanci, aby móc kontynuować pościg zmuszeni byli cofnąć się o prawie dwie mile z powrotem w miejsce, gdzie nasyp kolejowy nie wznosił się tak stromo i tym samym umożliwiał im wjechanie w ślad za nimi na torowisko. Stracili przez to tyle czasu, że chwilowo przestali już posiadać jakąkolwiek możliwość wpływania na bieg dalszych zdarzeń. Jednak, kiedy w końcu zawrócili uparcie podążali jadąc ich tropem po szynach. Śmigłowiec natomiast niezmordowanie krążył ponad nimi. Ten, w przeciwieństwie do nich zdawał się posiadać niewyczerpane zapasy paliwa. Wylatywał bowiem sobie beztrosko to tu, to tam ani na chwilę jednak, nie tracąc przy tym uciekinierów z pola widzenia. -No dobra, Theo! Przygotuj się! -Co jest? -Dajemy nogę tam! - Bobby wskazał wzrokiem zbliżający się z przeciwka tunel. -Tam? -Tak. Tam! -Jak chcesz to zrobić? -Do tunelu nie wlecą za nami, więc jak tylko stracą nas z oczu, natychmiast wyskakujemy! -Czyli, że jak? - Theo nadal nie pojmował. -Thunderbird pojedzie dalej sam! Jednym słowem, wpuścimy ich w maliny! -Myślisz, że to się uda? -Musi! * * * Układając pospiesznie w myślach plan uwolnienia się od prześladowców, Bobby miał głęboką nadzieję, że i tym razem uda im się jakoś wywinąć stróżom prawa. Jednak myśli kłębiące się w głowie pilotującego śmigłowiec Blacka, biegły podobnym jak jego torem. Ten, bowiem odczekał zaledwie jedną, krótką chwilę, aż thunderbird na dobre zniknie wewnątrz góry po czym natychmiast wylądował w pobliżu torowiska. -Co robisz, Black? Zwieją nam! - stwierdził zdumionym głosem Frank ledwie maszyna dotknęła płozami ziemi. -To niezłe cwaniaki, Frank. A poza tym, oni już nie mają zbyt wiele paliwa. -Co z tego? -Gdybym był na ich miejscu, to właśnie tutaj spróbowałbym się urwać. - agent wskazał ręką na ciemny wlot tunelu. -Co zatem proponujesz? -Z mapy wynika, że tunel ma prawie dwie mile długości. Mamy więc parę minut czasu. Bierz latarki, zapasową amunicję oraz karabiny maszynowe. Jak tylko dotrą tutaj wreszcie te baranki szeryfa, całą grupą wyruszycie na drugą stronę. Pieszo, rozumiesz? -Dobra. -Ty dowodzisz. -Dobra. -W tunelu Frank miej bez przerwy oczy szeroko otwarte i niczego w nim nie przegap. Niczego. Pamiętaj, że to są nieliche spryciarze. -W porządku. A ty? -Odetnę im drogę po drugiej stronie. -Taki plan to rozumiem. - z ulgą odparł Frank bezceremonialnie wyrzucając na torowisko skrzynkę z amunicją. -Przez cały czas będziemy w kontakcie radiowym. - Black podał partnerowi krótkofalówkę. - Są w pułapce. Nareszcie popełnili błąd. - dodał zadowolony. -Całkiem nieźle, Black. - z uznaniem rzucił Frank. - Nareszcie kombinujesz jak za dawnych, dobrych czasów. -No to może mały zakładzik przy okazji, co? - agent zapytał go z nadzieją pomagając partnerowi przy wyładunku sprzętu. -Oszalałeś? Tym razem nie postawiłbym na nich nawet guzika. -Przecież to amatorzy. -I co z tego? -Mają fart. - Black przypomniał mu złośliwym tonem. Na twarzy Franka z wolna zaczynało malować się wahanie. Black kując żelazo póki gorące postukał palcem w zegarek. -Nie ma czasu do namysłu, Frank. -Dobra, niech stracę. Stawiam piątkę. - ten w odpowiedzi stwierdził bez większego jednak przekonania. - Dam ci się odegrać. - zaraz dodał jeszcze bardziej kwaśno. Black z chytrą miną zatarł ręce i z powrotem wskoczył do śmigłowca. Kiedy tylko wzniósł się już w powietrze, nabierając wysokości gwałtownie zwiększył obroty turbiny. Pół minuty później był już po drugiej stronie tunelu. W pierwszej chwili zamierzał posadzić maszynę wprost na torowisku. Chciał w ten sposób, ostatecznie i nieodwołalnie zablokować zbiegom wyjazd. Widząc jednak oczami wyobraźni dyrektora dostającego szału na wieść o zniszczeniu śmigłowca, szybko zmienił plan. Po tym co ci dwaj wyprawili w Albuquerque nie wątpił nawet przez chwilę, że nie zawahają się przed staranowaniem stojącego im na drodze do wolności śmigłowca. A ponieważ nie znał żadnego gońca samobójcy, przez którego mógłby przekazać do gabinetu grozy wieści o kolejnych szkodach, chcąc nie chcąc wylądował obok torowiska. Następnie nie gasząc silnika wyskoczył z maszyny i szybko pobiegł kilkadziesiąt jardów w głąb tunelu. Kiedy uznał, że jest już wystarczająco cicho przyklęknął i przyłożył ucho do szyny. Wóz zbiegów nadjeżdżał. Zadowolony biegiem powrócił do kabiny. Poderwał maszynę kilkanaście stóp do góry gdzie zawisł w nieruchomym, drapieżnym oczekiwaniu. Po dwóch minutach oczekiwania thunderbird wyjechał z tunelu. -Ha. Podnieśliśmy sobie daszek, co? - rzucił sam do siebie nieco tym faktem zaskoczony. - Zaraz się zobaczy czy tacy z was spryciarze jak się tylko wam wydaje. - dodał od niechcenia obniżając maszynę na tyle, aby można było zajrzeć do wnętrza wozu z poziomu jego bocznych okien. Rozkładany dach thunderbirda był obecnie podniesiony i chociaż tkanina była niemiłosiernie podziurawiona a miejscami nawet powiewała w żałosnych strzępach, to nie można było patrząc z góry jednoznacznie stwierdzić czy ktoś w środku jest, czy nie. Niemal ocierając się płozami o kamieniste podłoże, Black poleciał z wolna za nim. W chwilę później dogonił go. Kiedy tylko śmigłowiec zrównał się z jadącym nieco z przodu pojazdem, Black ponownie zajrzał do jego wnętrza. Stwierdził, że jest puste. Właśnie takiej możliwości się spodziewał. Aby jednak uzyskać całkowitą pewność chwycił jedną ręką karabin i starannie mierząc opróżnił cały magazynek w bok jadącego torowiskiem auta. Drzwiczki od strony kierowcy wpierw zadygotały, by w końcu koziołkując ostatecznie odpaść z brzękiem na pobocze. Teraz Black wyraźnie dostrzegł, że pedał gazu zablokowano za pomocą wetkniętych pomiędzy niego a fotel kierowcy wycieraczek przedniej szyby. Zadowolony, natychmiast zawrócił maszynę z powrotem. Wylądował nieopodal wjazdu do tunelu. Biorąc ze sobą cztery zapasowe magazynki wysiadł ze śmigłowca z karabinem. Wzrokiem sokoła uważnie zlustrował najbliższą okolicę. Po chwili rozważnej analizy wykluczył jakąkolwiek możliwość ucieczki zbiegów w czasie, kiedy zajęty był "sprawdzaniem" thunderbirda. Okolica była na to zbyt otwarta i rozległa. Nikt nie zdołałby w tak krótkim czasie niepostrzeżenie ulotnić się z tunelu. Coraz bardziej uśmiechnięty wydobył krótkofalówkę i połączył się z partnerem. -Frank, tu Black. Jak mnie słyszysz? Odbiór. -W porządku. Słyszę cię czysto i wyraźnie. Odbiór. -Tak jak się spodziewaliśmy nie było ich w środku. Odbiór. -Jesteś tego pewien? Odbiór. -Tak. Siedzą jak szczury wewnątrz tunelu. Bądźcie, zatem ostrożni i miejcie na wszystko oko. Odbiór. -Zrozumiałem. Są w tunelu. Właśnie ruszyliśmy w drogę. Odbiór. -Zrozumiałem. Odbiór. -Black, zaczekaj na nas na zewnątrz i nie kręć się na Boga po tunelu. Odbiór. -Dlaczego? Odbiór. -Nie chcemy cię postrzelić. Jest trochę ciemno a chłopcy szeryfa są już naprawdę tym wszystkim wkurwieni. Są źli jak jasna cholera. Bez przerwy swędzą ich paluchy i bez zadawania pytań walą do wszystkiego co się rusza. Odbiór. -Zrozumiałem. Nie wchodzę do tunelu. Aha Frank, wyślij też kogoś z powrotem, by zatrzymał ten cholerny pociąg zanim nadjedzie i przerobi was na marmoladę. Odbiór. -Już dawno to zrobiłem. Coś jeszcze? Odbiór. -To wszystko. Bez odbioru. * * * Słońce powoli kończyło swój codzienny wysiłek i z wolna opadało chowając się za wzgórza. Agent specjalny Black nie po to jednak leżał skulony w niewygodnej pozycji za osłoną kamienistego nasypu od prawie dwóch godzin, aby podziwiać jego zachód. Leżał zdenerwowany do granic możliwości i co chwilę spoglądał niecierpliwie na zegarek. Do zapadnięcia zmierzchu pozostała, bowiem już co najwyżej godzina a Frank ze swoimi ludźmi mógł pojawić się w każdej chwili, wypłaszając zwierzynę wprost na niego. Do chwili obecnej łączył się z nim kilkakrotnie, lecz jak dotąd chłopcy przeczesujący tunel niczego podejrzanego w nim nie odnaleźli. Leżąc w ukryciu, od jakiegoś kwadransa w ogóle już nie odrywał oka od przyrządów celowniczych swego karabinu. Głos jaki nagle dobiegł go z tunelu sprawił, że nieomal pociągnął za spust. -Black to my! Nie strzelaj! Jesteś tam? Agent z szeroko otwartymi ze zdumienia oczami, zanim zdążył cokolwiek odpowiedzieć ujrzał jak Frank na czele ponad czterdziestoosobowej grupy policjantów wychodzi z wnętrza tunelu i mrużąc oczy rozgląda się po całej okolicy. Natychmiast poderwał się z ziemi. Błyskawicznie podbiegł do niego w kilkunastu długich susach. -Gdzie do licha oni są!? - krzyczał z wściekłym wyrazem twarzy stojąc pół stopy od niego. -Skąd mam to wiedzieć, do diabła? -Przegapiliście ich! -Niczego nie przegapiliśmy, kurwa! Za kogo nas uważasz? -Jesteś tego pewien? - zapytał Black nieco już spokojniejszym tonem. Widać było, że tylko z najwyższym trudem jeszcze jakoś panuje nad sobą. -Absolutnie. Było od cholery pomieszczeń technicznych co kawałek. Po kolei musieliśmy się do nich włamywać, by je sprawdzić i mieć całkowitą pewność. -I...? -Jeśli nie liczyć paru grzechotników oraz szczurów niczego w nich nie było. -Były też nietoperze. - przypomniał sobie szeryf. Black spojrzał pogodnie na niego. Chciał coś powiedzieć szeryfowi, lecz rozmyślił się i rzucił w stronę Franka. -Przecież nie rozpłynęli się w powietrzu. -Sam już nie wiem? -Musi być przecież jakieś wyjaśnienie, kurwa. -Może... ty się zagapiłeś? Spojrzeniem jakim w odpowiedzi Black obrzucił Franka można byłoby rozniecić niewielki pożarek na prerii. Ten nie spłonął na miejscu chyba tylko dlatego, że na przestrzeni kilku lat współpracy z Blackiem, zdołał już nabyć czegoś w rodzaju odporności na jego spojrzenie. Zapanowała pełna napięcia cisza. Szeryf, który miał właśnie napomknąć Blackowi, że jednemu z jego ludzi, którego w tunelu ukąsił grzechotnik przydałby się natychmiastowy transport do szpitala, pod wpływem jego spojrzenia zamknął się i nieśmiało spuścił głowę. Po niecałej minucie Black pierwszy zrozumiał. Zrozumiał, że bezpowrotnie utracił pięć dolarów. Z wściekłością ścisnął karabin nieświadomie przy tym wyginając jego lufę w drugą stronę. Potem ponownie opanował się. Stanął w rozkroku, głęboko nabrał powietrza, uniósł głowę ku niebu i zaryczał aż zadrgało powietrze. -SKURWYSYNY!!! * * * -Theo! Do diabła, słyszysz mnie!? - Bobby wrzasnął po raz kolejny starając się przekrzyczeć głośną pracę zdezelowanego silnika. Po wizycie śmigłowca odczekał kilka minut, po czym kiedy ten już odleciał na dobre, ponownie spróbował się wydostać. Bezskutecznie. Po kilku kolejnych, równie bezowocnych próbach stwierdził, że przyczyną jest to, iż w ogóle nie może poruszać swoją lewą nogą. Wtedy ostatecznie dał za wygraną i przestał się szamotać. Jego lewa noga z powodu nie najwygodniejszej pozycji wpierw mocno zdrętwiała tak, że później kiedy padły strzały odczuł w niej jedynie coś jakby delikatne szarpnięcie. Było krótkie i w zasadzie bezbolesne stąd jego obecna niepewność. Niewygodna pozycja w jakiej ciągle tkwił nie pozwalała mu sprawdzić przyczyny niepokoju. Ponowił więc wołanie jeszcze raz, tylko dużo głośniej. -Theo! Żyjesz draniu? -Pewnie że żyję. - tym razem dobiegła go ściszona silnikiem odpowiedź. -No to wyłaź, do cholery i pomóż mi się stąd wydostać! Chyba oberwałem! Theo odgarnął ręką pokaźny stos narzędzi, podziurawione koło zapasowe oraz resztki samochodowego dywanika, którymi to zasłonił się leżąc w schowku na składany dach thundrebirda. Jego pozycja tuż za oparciami tylnych foteli także nie należała do najwygodniejszych. Ze względu na oderwaną pokrywę bagażnika jego jedynym schronieniem przed wzrokiem ludzi ze śmigłowca była niewielka przestrzeń znajdująca się tuż pod tylną półką. W miejscu, gdzie niegdyś kończyła się tylna szyba. Z niemałym trudem wygramolił się stamtąd. Następnie, niezdarnie przedostał się na sam środek bagażnika. Wpierw rozmasował zdrętwiałe kończyny a kiedy na nowo poczuł w nich władzę, przeskoczył ponad oparciami do wnętrza wozu. Na chwilę zaplątał się przy tym w poszarpaną tkaninę. Rozdzierając ją do końca uwolnił się wreszcie i pomógł następnie wydostać się Bobbiemu. Ten leżał na dobre zaklinowany pomiędzy podłogą a tylnymi siedzeniami. Jego pozycja była jeszcze bardziej niewygodna. Theo wpierw odrzucił koc, który go okrywał. Później chwytając go silnie pod ramiona z wysiłkiem poderwał jego ciało w górę. Kiedy już ułożył go wygodniej na tylnych siedzeniach obydwaj zauważyli, że cała lewa nogawka levisów Bobbiego od kolana w dół nabrała brunatnej, nieciekawej barwy. -Kurwa, człowieku ale gnój. - posępnie stwierdził Theo. -Zobaczymy najpierw jak to wygląda pod spodem. Być może nie jest aż tak źle. Theo ostrożnie podciągnął jego nogawkę w górę. Jedną ręką sięgnął też po apteczkę samochodową, która przestrzelona kilka razy obecnie leżała pośród innych przedmiotów w nieładzie na podłodze. Rana była spora. Kula przeszła przez nogę Bobbiego na wylot. W zgięciu tuż poniżej kolana widniały dwa świadczące o tym niewielkie otwory w których z wolna pulsowała krew. Kula nie ruszając kości zahaczyła jednak o jedno ze ścięgien omal go nie zrywając. W miarę jak do nóg Bobbiego powracało krążenie, wrócił a raczej pojawił się także ból oraz intensywne krwawienie. Wspólnymi siłami niezdarnie obmyli ranę i nie żałując bandaża założyli prowizoryczny, gigantyczny opatrunek. Kiedy skończyli usiedli wyczerpani i sięgnęli łapczywie po ostatnie puszki z piwem. W tej samej chwili silnik thunderbirda zakrztusił się i po krótkich konwulsjach ostatecznie przerwał pracę. Skończyło się paliwo. Nagła cisza wręcz dzwoniła w uszach. Wóz sunął dalej korzystając jeszcze tylko z niewielkiego spadku terenu. Jednak z każdą chwilą w widoczny sposób coraz bardziej zwalniał. -No to mamy przystanek końcowy. - stwierdził Theo. -Na to wygląda. -Będziesz mógł iść? -Pewnie. -To dobrze bo już myślałem, że trzeba cię będzie dobić. -Zaciągnij ręczny, Theo. Murzyn pociągnął dźwignię i wóz ze zgrzytem stanął. Wydostali się na zewnątrz i stanęli na nasypie kolejowym obok niego. Dokończyli piwo odrzucając puste puszki w krzaki. -Zanim sprawdzą tunel będzie ciemno. - odezwał się Bobby. - Do tego czasu musimy być już gdzieś daleko stąd. Zyskaliśmy kilka godzin, wspólniku. -I całą noc. - uzupełnił Theo. -Słusznie. Gdyby nie ta cholerna noga skakałbym z radości. -Jesteś wielki, Bobby. Znowu ich wykołowałeś. Nawet gdybym miał cię osobiście nieść na mych biednych, czarnych plecach to obiecuję ci, że do rana będziemy daleko stąd. Masz na to moje słowo. -No to w drogę. Zanim zeszli z nasypu Theo zwolnił hamulec. Patrzyli przez chwilę jak straszliwie podziurawiony thunderbird nabiera niewielkiego rozpędu i zsuwa się ospale w dół zbocza. -O ile sam nie wyskoczy na zakręcie z szyn, rano będą się nieźle szamotać po całej okolicy zanim odkryją miejsce, w którym wysiedliśmy. Bobbiego w tej chwili nie za bardzo interesowały jutrzejsze problemy ludzi z FBI. -Idziemy w drugą stronę. - zadecydował. Miał zamiar odnaleźć strumień, który widział jakąś milę wcześniej. Dobrze wiedział, że człowiek może nie jeść parę dni, lecz pragnienie potrafi sprawnie wykończyć największego nawet twardziela i to w niecałą dobę. Theo przecierając przez zarośla szlak ruszył przodem. Bobby podpierając się znalezionym kawałkiem gałęzi kuśtykał tuż za nim. Noga bolała go jak wszyscy diabli. Droga dopiero się rozpoczęła a on już na jej początku łapczywie zjadł cały zapas tabletek przeciwbólowych jaki znalazł w wozie. Wolał nawet nie myśleć o tym, co będzie potem. Do strumienia dotarli kiedy było już po zmroku. Zachłannie ugasili w nim pragnienie i po krótkim odpoczynku wyruszyli w dół koryta. Po dwóch, kolejnych godzinach nieprzerwanego marszu dostrzegli w oddali jasny blask palącego się ogniska. Ostrożnie, by nie zdradzić swojej obecności zakradli się bliżej. Wyglądając spoza gęstych krzaków niebawem dostrzegli dwóch turystów siedzących przed ogniskiem z piwem w dłoniach. Do ich nozdrzy doleciał też intensywny zapach smażonej ryby. Przełknęli ślinę i szeptem ustalili plan działania. Trzymając broń wycelowaną w turystów jednocześnie wyskoczyli z ukrycia. Na ich widok człowiek z rudą brodą poderwał się gwałtownie. -Co jest? -Zachowaj spokój, człowieku to nikomu nic złego się nie stanie. - unosząc broń na wysokość jego głowy Theo natychmiast osadził go nieruchomo w miejscu. -Hej, spokojnie! - odparł brodacz. - Nie mamy broni. Jeśli chcecie naszego piwa, proszę bardzo. Miejsca również mamy dosyć. - dodał wskazując zapraszającym gestem zwalony pień na którym jeszcze do niedawna siedział. Bobby zdążył już podskakując na jednej nodze dołączyć do wspólnika. -Zamknij się przyjacielu. Theo, sprawdź ich. -Czyżbym słyszał nowojorski akcent? Hej! Już mówiłem, że nie mamy broni! - brodacz głośno protestował, kiedy Theo bezceremonialnie obmacywał go. -Może tak, może nie. - odparł Bobby. - Nie twoja sprawa. -Jesteś zatem daleko od domu, chłopcze. Jasne się stało że brodacz ma już całkiem nieźle w czubie. Bobby nie zamierzał kontynuować tej rozmowy. Obydwaj byli już całkowicie wyczerpani marszem i nie mieli ochoty oraz czasu na zbędne pogawędki. Wspólnie, szybko zjedli ich ryby. Potem zabrali im ponton a odchodząc dorzucili do ogniska i pozostawili ich elegancko związanych obiecując, że rankiem ktoś się zjawi i uwolni ich. Dzięki niewielkiemu silnikowi w jaki był wyposażony ponton rudobrodego, tuż przed samym świtem dotarli do Phoenix. Była czwarta rano, kiedy wychodzili na jeszcze spowite porannym mrokiem nabrzeże. Na przedmieściach Theo szybko zorganizował kilka wygodnych kartonów. Ściskając je pod pachą zaczęli się rozglądać za jakimś miejscem nadającym się na spoczynek. Po krótkich poszukiwaniach w końcu wtopili się w całkiem sporą kolonię bezdomnych. Ze zrozumiałych względów woleli nie korzystać z hotelu. * * * Phoenix - Arizona 7 kwietnia 1999 Po kilku godzinach wymarzonego snu, kiedy dzień wstał już na dobre a puste wcześniej ulice zapełniły się zmierzającymi dokądś ludźmi, Bobby niezdarnie wstał i kulejąc z powodu zesztywniałej nogi udał się w stronę automatu telefonicznego. Kiedy udało mu się wykonać połączenie, zadowolony powrócił do wspólnika. -Jest dobrze. - zakomunikował. -Tak? A co jest? - Theo przetarł oczy. Widać było, że jeszcze by pospał sobie kilka godzin. -Za parę godzin ktoś po nas przyjedzie. -Kto taki, człowieku? Chyba nie Hank, co? Wybuchnęli śmiechem. Bobby odparł rozcierając nogę. -Stara znajoma. Wciąż jest mi winna przysługę. -Jesteś jej pewny? -Skoro jest moja znajomą to znaczy, że jeszcze nigdy nie nawaliła. -Pożyjemy, zobaczymy. -Weź tymczasem trochę forsy i skocz po jakieś żarcie. -Dobra. Załatwić jeszcze coś? -Możesz też rozejrzeć się za nową parą levisów. Rozmiar trzydzieści cztery. Te wzbudzają sensację. -Fakt. Zaraz będę z powrotem. Theo wrócił jednak dopiero po godzinie. Szedł szeroko stawiając nogi taszcząc na ramieniu olbrzymią torbę z McDonalda oraz sporą paczkę innych sprawunków pod pachą. -Co tak długo? Byłeś po to żarcie za granicą? -Musiałem wpierw się nieco obmyć, człowieku. - ten odparł ze ściszoną skargą. - Tobie też by się przydało. - zaraz dodał. -Od kiedy dbasz o higienę? -Wyglądamy jak menele. Nie chcieli mnie wpuścić do sklepu. - Theo wyjaśnił kwaśno. - Ale jak już tam w końcu wszedłem, skombinowałem żarcie. Mam też całą, pieprzoną bańkę płynu do dezynfekcji oraz nowe opatrunki. - dumnie potrząsnął papierową torbą. - Pomyślałem sobie, że przemyjemy najpierw twoją nogę zanim założysz na dupę czyste spodnie. -Racja. Dzięki. Bobby z wysiłkiem przystąpił do odrywania przyschniętych spodni od ciała. Zakrzepła krew związała skórę, bandaż, włosy oraz tkaninę jeansów w jedną, twardą i zaskorupiałą całość. -Boli? - Theo pochylony ciekawie udał współczucie. -Jak kurwa mać. Zaciskając zęby, Bobby zerwał w końcu z siebie spodnie jednym, gwałtownym ruchem. W oczach wpierw mu pociemniało a następnie pojawiło się całe mrowie iskier oraz noworocznych fajerwerków. Odniósł przy tym wrażenie, że bezpowrotnie stracił całą skórę z rannej nogi. Kiedy po chwili odzyskał już zdolność widzenia spojrzał w dół i stwierdził, iż w rzeczywistości utracił jedynie całe owłosienie od kolana w dół. Theo tymczasem namoczył pierwszy tampon i ze wstrętem zaczął zmywać z jego nogi resztki krwi i zaschniętych strupów. Jego poczynaniom milcząco przyglądał się spory krąg bezdomnych. -Czego oni wszyscy od nas chcą, do diabła? - zastanawiał się zwilżając kolejny tampon drżącą ręką. -Może pragną ci udzielić bezpłatnej konsultacji. -Może. Jak się jednak wkrótce okazało o wiele bardziej niż noga Bobbiego interesowała ich torba z McDonalda. Kiedy, bowiem ten podparł się na łokciu a wolną ręką wyciągnął z niej hamburgera po czym natychmiast wbił w niego swoje zęby, bezdomni z zawiedzionymi minami rozeszli się w swoje strony. -Lepiej kończ to szybko i wynośmy się stąd w cholerę. - ponaglił go przełykając kęsa. -Robię co mogę, kurwa. Jak będziesz mnie poganiał to jeszcze coś spierdolę i dopiero będzie lipa. Chłodny płyn przynosił ulgę. Bobby nieco się odprężył. Skóra jego rannej nogi, w miarę usuwania strupów z wolna przybierała swój normalny kolor. -No widzisz! Nie jest wcale, aż tak źle. Theo poklepał go radośnie w nogę co sprawiło, że natychmiast oberwał w głowę niedojedzonym hamburgerem. -Wygląda jednak na to, że straciłeś kupę krwi, człowieku. - dodał. - Jak chcesz to zaraz skombinuję działkę amfy? -Po cholerę? -To by cię wzmocniło. -Żartujesz? -Wcale nie. -Theo, nie powierzyłbym ci do wyleczenia nawet zdechłego psa, bo jeszcze byś go uzależnił. Wypchaj się razem ze swoją kuracją. Nigdy wcześniej nie brałem to i teraz jakoś sobie poradzę. Murzyn przybrał obrażoną minę. -Ładne mi podziękowanie. Jesteś tego pewien? -Lepiej przysuń bliżej żarcie. -W takim razie, trzymaj to. Pańskim gestem Theo wręczył mu pudełko tabletek przeciwbólowych. -Ty bezduszny kutasie! Dopiero teraz mi to dajesz? -A niby kiedy miałem ci to dać? -Jak ściągałem spodnie na przykład. Myślałem wtedy, że dostanę zajoba. Theo machnął ręką i beztrosko odparł. -Wyleciało mi z głowy, człowieku. Przecież to w końcu nie moja noga. -Och ty, kurwa. Po skończonym posiłku założyli na nogę nowy opatrunek. Tym razem udało im się zrobić go na tyle zgrabnie, że po założeniu spodni prawie niczego nie było widać. Założyli też na siebie nowe, czyste koszulki. Bobby ujrzawszy kwieciste, hawajskie wzory rzucił wspólnikowi wymowne spojrzenie. -Tylko to mieli w dziale przecen. - ten odparł z kamienną twarzą. -No, nieważne. - Bobby wspaniałomyślnie mu wybaczył, po czym sięgnął po papierosa. - O, kurwa! - wykrzyknął po chwili. -Co jest? - Theo zerwał się z miejsca natychmiast rozglądając się na wszystkie strony. -Na śmierć zapomniałem o naszym brodaczu i tym jego cichym kumplu. Pewnie już dawno wytrzeźwieli na tych kamieniach i teraz z zimna szlag ich trafia... -Pieprzyć ich. - Theo wzruszył ramionami. - Wystraszyłeś mnie. - dodał z wyrzutem. -Zadzwoń na gliny i powiedz im, że widziałeś zbiegów z Albuquerque. Gdzieś nad rzeką w pobliżu linii kolejowej. -Żartujesz? -Tylko nie gadaj z nimi za długo. Theo zamyślił się. Po chwili zapytał chcąc się upewnić czy dobrze zrozumiał. -Całkiem nieźle. Wyślą tam pewnie wszystkich gliniarzy jakich mają w mieście...? -A my w tym czasie spokojnie sobie stąd wyjedziemy. - dokończył Bobby potakując głową. -Myślisz, że to kupią? - Theo zapytał po chwili z nową niepewnością. -Nie martw się. Kupią na pewno. Koordynują działania więc na pewno już od wczoraj wiedzą, że wsiąknęliśmy im gdzieś tam. No a poza tym, gdyby im powiedzieć tylko to, że nad rzeką jest dwóch związanych turystów to pewnie wysłaliby tam tylko pojedynczy patrol, który z łatwością mógłby przeoczyć brodacza w tych zaroślach... -Natomiast jeśli powiemy im o zbiegach, zorganizują taką obławę, że nie ma obawy, by coś przegapili. - domyślił się Theo. -Właśnie. -Teraz rozumiem. Ale, dlaczego... -Po prostu, nie chcę mieć nikogo na sumieniu. -Jasne. - odparł Theo po czym powlókł się niechętnie w stronę telefonu. Resztę pozostałego do spotkania czasu przesiedzieli na ławce w pobliskim parku. Kiedy nadeszła umówiona pora wstali i udali się na ustalone telefonicznie przez Bobbiego miejsce spotkania. Zaledwie po kwadransie oczekiwania na parkingu przed centrum handlowym pojawiła się biała furgonetka na tablicach z Kalifornii. Wysiadła z niej zgrabna blondynka w ciemnych okularach. Kobieta wpierw rozejrzała się ciekawie dookoła a następnie podeszła do stojącego w pobliżu baru na kółkach gdzie kupiła kubek dietetycznej coli. Bobby obserwował ją z daleka jak oparta o zderzak swojej furgonetki popija napój. Kiedy nabrał już pewności, że wszystko w zasięgu wzroku wygląda w porządku szturchnął łokciem wspólnika i wskazał ją głową. -To Monica. Idziemy. Theo spojrzał tam. W końcu dostrzegł postać wskazaną przez Bobbiego. -Nie taka wcale stara, ta twoja znajoma. - stwierdził ze zdziwieniem. Gdy tylko podeszli bliżej dziewczyna również rozpoznała Bobbiego. Odrzuciła colę do rynsztoka i bez słowa otworzyła mu drzwiczki z drugiej strony. Mimo iż szedł wolno jej uwagi nie uszło jego utykanie. -Bobby oberwał. - stwierdził zwięźle Theo sadowiąc się zaraz za nim w środku furgonetki. -Nie mówili w telewizji, że jesteś ranny. -Bo nie wiedzą o tym. Wynośmy się już stąd. -Jak sobie życzysz. - dziewczyna zapaliła silnik. - Co cię tutaj sprowadziło, Bobby? - zapytała ruszając z miejsca. -Przecież oglądasz telewizję. -Bank, to wiem. Chodziło mi o to, że kiedyś mówiłeś bez przerwy o tym, że nigdy nie zostawisz Nowego Jorku... -Masz rację. To było kiedyś. -A teraz? -A teraz jestem tutaj. -Jesteś więc cholernie daleko od domu, Bobby. -Chyba już to gdzieś słyszałem. - ten mruknął do siebie. -Co? -Nie, nic takiego. - odparł sam do siebie. -Tak czy siak witam na południu. - dziewczyna nie traciła dobrego humoru - Nie przedstawisz mnie? - dodała patrząc na Theo. -To jest Theo. To Monica. Niebawem dziewczyna wyjechała na autostradę prowadzącą do San Diego. Było już po popołudniowych korkach wkrótce więc sprawnie wydostali się na dobre z miasta. Kiedy ich oczom ponownie ukazał się znajomy, pustynny krajobraz Theo nieco się odprężył. Nawiązał nawet rozmowę. -Dokąd nas zabierasz? -Do San Diego. -Nigdy nie byłem w San Diego. - zauważył Theo. -Zatem będziesz miał okazję. -Dlaczego jedziemy akurat tam? -Mam po ojcu mały domek pod miastem. To spokojna okolica. Tam z pewnością nikt nie będzie was szukał. -Co dalej? -Przeczekacie jakiś czas a potem się zobaczy. -Czym się ślicznotko zajmujesz w San Diego? - Theo nie odrywał od niej oczu. - Jeśli można wiedzieć, oczywiście. - dodał zaraz widząc jej uważne spojrzenie jakim go przelotnie obdarzyła. -Takie tam, małe interesy. - odparła tajemniczo. -Dlaczego mu po prostu nie powiesz, że szmuglujesz prochy? - wtrącił od niechcenia Bobby. -Prochy? - Theo zatarł ręce. -Chwila. Żadne prochy tylko marihuanę. - zaprotestowała ze śmiechem. - Bobby nie odróżnia. - wyjaśniła Murzynowi. - Zawsze prawił mi na ten temat drętwe kazania. - dodała z udawaną skargą. -A co, nie mam racji? - ten zapytał. -I kto to mówi? Facet rabujący banki. -Jeden bank. -Nieważne. - odparła szyderczo. - Gadasz tak, jakbyś się naprawdę nałykał tych wszystkich rządowych bredni o dzieciach narkomanach, młodocianych gangach, społecznym zagrożeniu i takim tam gównie... -Właśnie o to chodzi. Dokładnie o to. -No to pozwól Bobby, że coś ci wyjaśnię. Większość z moich odbiorców są to stare pryki. Ludzie z pokolenia Woodstock, rozumiesz? Gdybyś tylko zechciał, mógłbyś przez cały cholerny dzień łazić sobie po mieście i zapewniam cię, nie znalazłbyś nigdzie tych rzekomych dzieci narkomanów. A jest tak, ponieważ ci co biorą to są cholernie pełnoletni ludzie. Rząd robi całą tę nagonkę tylko dlatego, że sam nie ma z tego interesu żadnej działki. Żadnej. -To ty tak twierdzisz. -Powiem ci coś jeszcze. Alkohol i nikotyna zabijają o wiele więcej osób niż wszystkie prochy razem wzięte. Z heroiną włącznie. Ale od nich Wuj Sam pobiera sobie podatki, stanowe, federalne, zatem wszystko jest ok? Powiem ci tylko tyle, że gdyby miał swój haracz również z narkotyków, każdy mógłby je sobie kupić w sklepie z alkoholem. Możesz mi wierzyć lub nie ale tu chodzi tylko i wyłącznie o podatek a raczej o brak podatków od handlu narkotykami. O nic więcej. Rząd nie trzyma na tym swojej chciwej łapy i nie może tego faktu znieść. W tej sprawie mam na pewno rację. -Pieprzysz, przecież od prochów się uzależnia... -I co z tego? Od kawy, również. A tylko spróbuj ją ludziom odebrać lub chociażby przekonaj ich, że wóda szkodzi a papierosy wywołują raka. - roześmiała się z politowaniem i zaraz dodała. - Kilku nawiedzonych pastorów wraz z upierdliwymi dewotkami już raz tego próbowało. Jak pamiętasz było to w czasie Wielkiego Kryzysu. W efekcie ich nachalnej oraz upierdliwej kampanii w końcu wprowadzono w kraju prohibicję. I co, pomogło? Gówno tam. Przyniosło jedynie więcej szkody niż pożytku. Ot co. Takie są fakty Bobby i każdy ci powie, że dzięki wprowadzeniu prohibicji niewiele się zmieniło jeśli chodzi o spożycie a jedynie mafia się umocniła i naprawdę porządnie zorganizowała. Ludzie natomiast jak pili tak piją tyle, że teraz robią to w pieprzonych papierowych torbach. Dokładnie ta sama historia powtarza się w chwili obecnej z narkotykami. Gdyby wzorem Europy zalegalizowano wreszcie u nas lekkie prochy ich cena od razu by gwałtownie spadła a przestępczość przestałaby aż tak kwitnąć. Ten interes po prostu przestałby być tak dochodowy i nie różniłby się od handlu... powiedzmy owocami. -Mówisz tak jakby prochy były zupełnie nieszkodliwe. -Przestań. - machnęła ręką. - W sumie wszystko, nawet leki są szkodliwe. Chcę tylko powiedzieć, że wszystko to co rośnie samo jest dla ludzi, kumasz? Przecież ziele rośnie i jest używane tutaj od tysięcy lat, a tylko od kilkudziesięciu jest to rzekomo nielegalne. Gdzie więc sens i logika, pytam. Po to człowiek ma wolną wolę, by samemu decydować, nie sądzisz? Żadne ustawy czy poprawki do konstytucji niczego nie załatwiły w tym względzie w przeszłości, więc nie załatwią także teraz. Osobiście znam kilku ludzi uzależnionych od coca coli. A powiedz sam. Czy słyszałeś kiedyś, by ktoś przedawkował marychę? Bobby wzruszył ramionami. -W Europie prochy są legalne? Nie wierzę. - wtrącił Theo. -No, nie w całej. - sprostowała. - Ale w Holandii możesz sobie kupić trawkę w prawie każdym sklepie tytoniowym. Są specjalne restauracje, bary... -Klawo. -Tylko u nas system jest do dupy. - dodała z goryczą. - Ale nie to jest najgorsze w tym kraju. -Nie? - Theo na dobre dał się wciągnąć w dyskusję. -Najgorszy jest nasz system podatkowy. - oznajmiła. -Tak? - ożywił się Bobby. - To coś nowego. - dodał z zaciekawieniem. -Zanim znowu zaczniesz się ze mną droczyć pozwól, że wpierw wam coś opowiem. -Wal. -Powiem wam, że kiedy mój staruszek przez całe swoje pieprzone, uczciwe życie budował dom i co się z tym wiąże, nieustannie spłacał wszelakie pożyczki, cholerne zastawy, hipoteki i kredyty aż w końcu, po ponad dwudziestu latach harówki postawił go i spłacił. Co do centa. -Naprawdę? -Tak. Rok później umarł. -To naprawdę smutne. Przykro mi. - stwierdził Bobby z żalem. -Już koniec? - Theo również najwyraźniej był zawiedziony. -Przymknijcie się i dajcie mi dokończyć. Ponieważ oprócz mnie staruszek nie miał już nikogo odziedziczyłam po nim cały dom... -Klawo! Spojrzała na Theo z wyrzutem. Gdy speszony spuścił głowę dziewczyna ciągnęła dalej. -Kiedy tylko powiadomili mnie o jego śmierci, raz dwa przybyłam do San Diego. Musiałam dopilnować pogrzebu, pozałatwiać formalności i tak dalej. To w tej chwili nieistotne. Chodzi o to, że kiedy już zakończyło się całe postępowanie spadkowe i chciałam wreszcie objąć dom w posiadanie to wiecie, co się okazało? -Co takiego? -A to że, aby go otrzymać na własność muszę połowę jego wartości, tego domu naturalnie, zapłacić jako podatek. -Nie mów? -Kurwa połowę. Nie sądzicie, że to jest właśnie skurwysyństwo? - zapytała. -Czy to oznacza, że jeśli teraz ty komuś go zapiszesz na starość... - zaczął Bobby. -Wówczas, pierdolony, chciwy, zachłanny, pazerny, chytry Wuj Sam ponownie łapczywie zagarnie połowę. - dokończyła z sarkazmem. -Ja pierdolę! - skomentował Theo. -Ciekawe, nieprawdaż? - zapytała. -Prawdaż. - Bobby pokiwał głową. Rozmowa zaczynała go wciągać na tyle, że nareszcie zapomniał o uporczywym bólu swojej nogi. -Jeszcze lepsza historia przydarzyła się mojemu sąsiadowi. Chcecie ją poznać? -Ba. - bąknął Bobby przypalając sobie papierosa. -Dobra. - widząc po raz pierwszy uśmiech na twarzy Bobbiego, Monica również nieco się rozluźniła. - Otóż jakiś rok temu stary Frank miał wylew. -Naprawdę? -Tak. Od tamtej też pory razem ze swą najstarszą, pięćdziesięcioletnią córką nieustannie przesiadywał w domu, niemal nie ruszając się z fotela. Już po kilku miesiącach cała jego posiadłość z wolna zaczynała popadać w ruinę. Ogród i sad porosły chwastami, trawniki raz dwa zdziczały, żywopłoty się rozrosły i w ogóle. Wiecie sami jak to jest kiedy nikt tego nie dogląda. Ich zgodne kiwnięcia głowami jasno potwierdziły, iż dobrze wiedzą jak to jest. Monica ciągnęła, zatem swą opowieść dalej. -Wówczas to, widząc co się dzieje jakieś popaprane gnoje z drugiej strony miasta wykorzystali to. -Jak? -Mianowicie, na tyłach jego sadu zasadzili sobie parę krzaków trawki. Rozumiecie? Chcieli mieć po prostu kilka gratisowych skrętów. -No i...? -Potem ktoś życzliwy prędko doniósł o tym gdzie mieści się plantacja i zgadnijcie, co? -Zapudłowali starego? -Lepiej. FBI skonfiskowało Frankowi całą posiadłość. Razem z domem, naturalnie. Dobre, nie? -Zalewasz? -Sami się przekonacie. Faceci w czerni mają tam teraz jeden z tych swoich, pieprzonych "bezpiecznych domów". -Co to znaczy? - spytał Theo. -Trzymają tam przez jakiś czas ludzi objętych programem ochrony świadków... -Jakiś czas? -To znaczy do chwili, aż im ostatecznie zmienią tożsamość. - wyjaśniła. - Przez ostatni rok przewinęło się przez niego dobrze ponad dwadzieścia parę osób. Tak w tym kraju dba się o samopoczucie oprychów, nie myślcie sobie. - dodała. -I my tam jedziemy? - zaniepokoił się Theo. - To może od razu podrzuć nas na jakiś posterunek. Będzie szybciej. -Bez obaw. - uspokoiła go. -Właśnie, że się obawiam. - ten zauważył ponurym tonem. -Najciemniej jest pod latarnią. - uspokoiła go. -No nie wiem, kurwa. -Nikt przecież nie będzie o waszej obecności wiedział. -Na pewno? -No chyba, że się skończy piwo a wy sami pójdziecie do nich pożyczyć trochę po sąsiedzku. - odparła żartem. -Czy te historie z ochroną świadków nie są czasem, aby tajne? - zapytał ją Bobby po chwili. -Jeśli nawet no to, co? Ja nie jestem w FBI i mam to gdzieś. - wzruszyła ramionami. -Nie o to chodzi. -A o co, Bobby? - zapytała rozdrażniona. - Zapałałeś do nich nagłą miłością, czy jak? -Chodzi mi o to, że ten ich cały program ochrony świadków jest przecież tajny. -Pewnie, że jest. Wcale nie twierdziłam, że jest inaczej. -Więc skąd do licha, ty o nim wiesz? Przecież chyba nie zainstalowali nad bramą kobylastego szyldu: "FBI - przyjmuje się skruszonych gangsterów w godzinach rannych, osoby które defraudują oraz piorą brudną forsę od szesnastej, a wszystkich innych pomniejszych oszustów podatkowych w soboty", lub czegoś innego w tym rodzaju. -Ach, o to ci chodzi. To proste. Ludzie z FBI nie wiedzą o tym, że mój ojciec razem ze starym Frankiem podczas Drugiej Wojny Światowej byli razem na froncie... -Nie pytałem o starego Franka. - zauważył Bobby. -Cierpliwości. Właśnie do tego zmierzam. - uspokoiła go, po czym ciągnęła dalej. - Obydwaj w okopach we Francji spędzili ze sobą kawał czasu i tak się wówczas zaprzyjaźnili, że zostało im to już na zawsze. W czasie tamtej wojny nawzajem uratowali sobie życie z sześć czy siedem razy. Tak się z sobą wówczas zżyli, że już zawsze potem jak bracia byli razem. Zawsze. Zaraz po wojnie osiedlili się pod San Diego, gdzie tak jak nigdzie mawiali odpowiadała im atmosfera oraz klimat. Kupili sobie dwie sąsiednie parcele ziemi i jak zawsze wspólnie stawiali swoje domy. Powtarzam, byli zawsze nierozłączni i nawet ich własne żony, były traktowane przez nich jedynie jako zło konieczne. Aby móc mieć od nich nieco świętego spokoju wykombinowali sobie kiedyś, że połączą swoje domy podziemnym tunelem. W tajemnicy przed żonami, naturalnie. Mając niemałą wprawę, nabytą podczas wojny w czasie kopania tych swoich okopów wzięli się i po kilku latach pracy zrobili to. Kiedy tunel był gotowy nareszcie mogli w tajemnicy przed zrzędliwymi połowicami spokojnie spożywać wino własnej roboty, snuć wojenne opowieści i wspomnienia starych, dobrych czasów. -Podziemnym tunelem. - Theo rzucił w zamyśleniu. -Jaki ten świat mały. - mimochodem zauważył również Bobby. -Dopiero po eksmisji stary Frank mi o tunelu wszystko opowiedział. Gdyby nie ta heca z trawką, pewnie nigdy bym się o nim już nie dowiedziała. Całe dzieciństwo tam spędziłam a coś takiego jak istnienie tego ich tunelu, nigdy do głowy by mi nawet nie przyszło tak dobrze go zamaskowali. -Czy w takim więc razie nie boisz się, że ten cały Frank, również im mógł to przekazać? - zapytał ją Theo. -Albo, że chłopcy z FBI sami go odkryli? - dorzucił Bobby. -Theo! - spojrzała na niego z politowaniem. - Walnij się w dekiel, chłopie. Frank, kiedy mi przyszedł opowiedzieć o tunelu ściskał niczego sobie bombę pod pachą. Cholera wie jak on ją zmajstrował. Błagał mnie bym go wpuściła i pozwoliła mu podłożyć ją tym sukinsynom. Było to zaledwie kilka tygodni po tym jak go w końcu wypuścili z paki. I powiem wam tylko, że jeszcze nigdy wcześniej nie widziałam, aż tak wkurzonego człowieka. Początkowo myślałam, że staruszek z tego wszystkiego zbzikował do reszty, ale kiedy mi pokazał w piwnicy wiodące do tunelu zamaskowane regałami wejście to zmieniłam zdanie. - machnęła ręką. - Nie, Frank to jest ostatnia osoba na świecie, która o istnieniu tunelu poinformowałaby ludzi z FBI. Ledwie go wówczas udało mi się odwieść od zamiaru zemsty. A wierzcie mi, nie było łatwo. Kiedy mu w końcu kategorycznie odmówiłam tłumacząc jak małemu dziecku, że jeśli ich wysadzi w powietrze to ja pierwsza pójdę siedzieć za współudział doszedł do wniosku, że ja także go zdradziłam i kompletnie się załamał. Dopiero po kilku tygodniach ostatecznie zrezygnował i w końcu przestał mnie nachodzić. -Co było dalej? - zapytał Bobby kiedy dziewczyna przerwała aby sięgnąć po papierosa. -Później Frank wyjechał razem z córką do rodziny w Idaho. Nie widziałam go już od... -Mniejsza z dziadkiem. Pytałem o ten tunel. -Ja sama oczywiście dokładnie spenetrowałam sobie później wszystkie podziemne pomieszczenia i któregoś pięknego dnia postanowiłam wykorzystać tunel do swych, własnych celów. Mianowicie, założyłam im podsłuch pod podłogą. Od tamtej też pory chłopcy z FBI zawsze mi mówią co w trawie piszczy i kiedy się szykuje coś ciekawego. Rozumiecie chyba, że w mojej branży informacja z dobrego źródła jest to rzecz bezcenna. Tak więc myślę sobie, że mieszkanie po sąsiedzku z FBI też ma swoje dobre strony, nie sądzicie? -O, kurwa! - westchnął w zamyśleniu Theo. - Człowiek idzie na wojnę. Potem nadstawia własną dupę za ten kraj a później oni go na starość okradają. W majestacie prawa, naturalnie. -W rzeczy samej. - potwierdziła. - USA to państwo prawa, lecz niestety nie sprawiedliwości. -To fakt. Nie ma sprawiedliwości. - filozoficznie westchnął Theo. -Zatem, nie należy jej oczekiwać. - zauważył chłodno Bobby. -Powiedziałam sobie kiedyś, że prędzej zdechnę z głodu niż pójdę do tak zwanej uczciwej pracy po to tylko, by się dzielić z Wujem Samem moją ciężko zarobioną forsą. Po opłaceniu domu nigdy już nie dostali ode mnie nawet złamanego centa. I nie dostaną. - dodała dziewczyna z głębokim przekonaniem. -Jak to? -A tak. Dopiero po tej historii ze starym Frankiem zrozumiałam co miał na myśli mój ojciec kiedy mawiał, że prości robotnicy i kelnerki powinni być zwolnieni od podatków. -W ogóle? -W ogóle. -Przecież kraj musi jakoś funkcjonować. - odparł Bobby. -Co takiego masz na myśli? -No wiesz. Utrzymywać armię i tak dalej. Z czego rząd ma brać na to forsę twoim zdaniem? Ma szmuglować prochy? -Z podatków oczywiście. - odparła. Widać było, że spodziewała się takiego pytania. -Z podatków, ale nie takich zajebistych jak te obecne, Bobby. One po prostu są za duże a rząd ma nadmiar naszej forsy. I co z nią potem robi? Powiem ci. Marnotrawi wysyłając jakieś pierdolone lądowniki na Saturna albo kupuje i potem gania po świecie samolotami po dwa miliardy sztuka i jeszcze się cieszy, że ich nie widać na radarach. Kompletna paranoja, nie uważasz. Przecież gdyby nie latali, też by ich nie było widać. -Fakt. Ona ma rację, stary. - po namyśle przyznał Theo. -W takiej na przykład Szwajcarii, tamtejszy rząd w kwestiach ważnych dla ogółu ma w zwyczaju przeprowadzać referendum. A u nas? Nikomu nawet nie przyjdzie do głowy zapytać ludzi czy tak w ogóle chcą płacić za to, aby armia amerykańska była od pilnowania porządku na świecie. Nie martwcie się. Oni doskonale wiedzą, że gdyby tylko zapytali, wówczas prędko by z nich zdjęto to nadludzkie brzemię troski o naszą forsę i z pewnością nie wysyłano by naszej floty gdzieś do Somalii czy Kuwejtu nie wiadomo po jaką cholerę. Tę zaoszczędzoną górę szmalu z pewnością można byłoby lepiej wydać na coś bardziej pożytecznego tutaj w kraju lub przynajmniej zmniejszyć podatki o trzy czwarte. No powiedz sam, czy Ameryka koniecznie musi toczyć ze wszystkimi wojnę? Co? Europa się nie wtrąca do spraw arabskich, azjatyckich oraz afrykańskich i ma dzięki temu święty spokój. U nich nie ma takiej powszechnej nienawiści i nikt w zasadzie na nich nie dybie. Porównaj amerykańskie ambasady do europejskich. Do naszych wchodzisz jak do jakiejś pieprzonej bazy wojskowej a do tamtych jak do normalnego banku. Jak Europejczyk jedzie na wycieczkę do Palestyny to nie musi brać ze sobą lotniskowca. Ameryką rządzą jacyś nienormalni ludzie, którzy mając fabryki zbrojeniowe mają gdzieś pragnienia swych obywateli, tylko tworzą nieustanną, chorą propagandę powszechnego zagrożenia, potrzebę dalszych zbrojeń, parasoli rakietowych i takiego właśnie gówna. I to wszystko oczywiście w trosce o amerykańskich obywateli. To jakiś chory koszmar bo wystarczy po prostu się nie wtrącać by nie było zagrożenia. -Chrzanisz. Jak są zamachy terrorystyczne pieprzonych islamskich fanatyków to ktoś musi zainterweniować. Taka już jest nasza rola. -Tak myślisz? -Dokładnie. -No to dam ci parę przykładów do zastanowienia. -Wal. -Jeden z wrzodów na dupie Wuja Sama to są przecież narkotyki, tak? -Zgadza się. -Skąd się one biorą? -Jak to? Między innymi to ty je dostarczasz. -Nie o to mi chodzi? Nie pytam o jakieś małe ilości niegroźnej meksykańskiej trawki tylko o te konkretne, wielotonowe transporty kokainy. -Ameryka Południowa, kartele i takie tam. -No właśnie. Dostarczają ich ludzie nie mniej nie więcej tylko wyszkoleni kiedyś przez CIA do walki z byłymi rządami komunistycznymi w tych krajach. Jak walczyli to byli ok, nieprawdaż? Jak już poobalali te rządy zajęli się interesami i obecnie są be, nieprawdaż? -Prawdaż. -Więc czy było warto? Obecnie Ameryka jedynie upycha w tych krajach swoje przechodzone samochody w zamian otrzymując natomiast najlepsze w świecie narkotyki. Kiedyś ich nie było i z ich strony zagrażała nam jedynie wroga propaganda. Który więc z bilansów jest w ogólnym rozrachunku lepszy? -Cholera wie? - bąknął Theo. -Jesteś młody więc skąd masz to wiedzieć, ale zapytaj kogokolwiek kto jeszcze pamięta lata pięćdziesiąte. A co do tych fanatyków to też nie jest tak jak się to w telewizji mówi. -A jak jest, według ciebie? -Według mnie to trzeba tę sprawę wreszcie pozbawić pozorów i pustej gadki o złych terrorystach a zbadać wyłącznie przyczyny. Wyjaśnić wyraźnie, dlaczego oni to robią a nie w jaki sposób. -Więc, dlaczego? -To proste. Ponieważ nie mają już nic prócz godności. Wszystko co mieli im ukradziono. -Jak to? -Kiedy Izrael zagarnął Palestyńczykom ich ziemię, ziemię na której oni żyli przez dwa ostatnie tysiące lat, kiedy siłą wygnano cały naród z ich własnych domów a niektórym z tych co przeżyli zaoferowano jedynie niewolniczą pracę za dolara dziennie na rzecz okupantów to wybacz, ale nie ma się co dziwić, że po pięćdziesięciu latach nieustannej, drętwej gadki o pokoju, kiedy represje, tortury i prześladowania się wciąż tylko nasilają niektórzy zmądrzeli i przejrzeli na oczy. Nie mają dosłownie niczego, w tym nic do stracenia, a jeśli podczas demonstracji palą opony, kukły i flagi albo rzucają kamieniami to gadający o pokoju, żerujący na ich krzywdzie żyd do nich strzela czołgami i wyburza wraz z lokatorami kolejne cywilne osiedla i domy. Ameryka by mieć na Bliskim Wschodzie swoje bazy stanęła w tej brudnej wojnie po stronie Izraela. Ta sama Ameryka, która w ONZ-ecie tyle gada o demokracji, ta sama która w przeszłości w taki sam sposób rozprawiła się z Indianami. Więc chyba nie ma się co dziwić że Palestyńczycy poczuli się po trzykroć wyrolowani. Zrozum, oni prócz samobójców już nie mają innej broni. Walczą o byt, swój kraj i przede wszystkim z najeźdźcami. Otwarta wojna nie wchodzi w rachubę bo nie mają sprzętu ani armii tylko te swoje kamienie, butelki z benzyną i kałasznikowy. Jeśli więc nasz prezydent jedzie do Palestyny godzić zwaśnione strony a tak przy okazji opchnąć Izraelowi kolejne rakiety, czołgi i samoloty to wybacz, ale chyba można się po jakimś czasie w tych szwindlach zorientować i wyciągnąć odpowiednie wnioski. Ameryka prowadzi wredną i nie mającą nic wspólnego z elementarnym poczuciem sprawiedliwości politykę zagraniczną i kiedyś bardzo, ale to bardzo za to zapłaci. Palestyńczycy się tylko i wyłącznie bronią, rozumiesz. To nie oni tylko ich napadnięto a poza tym są słabsi niemal bezbronni i to dla mnie wystarczający powód by się opowiedzieć po ich stronie. -Powinnaś kandydować. - stwierdził Bobby. - Przydałby się nam prezydent znający od podszewki problemy podatkowe oraz te wszystkie związane z prochami... -Daruj sobie. - rzuciła ze złością. -...ale szczerze wątpię w to, czy kiedykolwiek byś chciała żyć w wolnym od żydów, niepodległym, islamskim raju. Nie chcę być złośliwy, ale chyba wiesz jak oni tam traktują kobiety. Monica nie podjęła tematu i do samego San Diego zapadło milczenie. Prowadziła słuchając radia, podczas kiedy oni wykorzystali kilka godzin na pokrzepiającą drzemkę. Kilka godzin później obudziła ich. Tuż przed samym zjazdem na przedmieścia kazała im przejść na tył wozu i tam ukryć się przed wzrokiem ciekawskich. Przez niewielkie, przyciemnione okienko znajdujące się na tyle furgonetki mogli jednak zauważyć elektrycznie otwieraną bramę wjazdową, wysoki, równo przycięty żywopłot oraz zadbany trawnik na środku którego znajdował się niewielki pałacyk. Ich uwagi nie uszła też naturalnej wielkości wierna kopia rzymskiej fontanny z piazza Navona stojąca sobie na samym końcu podjazdu wysypanego białymi kamykami. -Mały domek? - jęknął Theo. -Tak, całkiem skromny. - przyznał również Bobby. - Musielibyśmy tylko co tydzień podejmować taką forsę jak ostatnio i już po roku moglibyśmy też taki mieć. Na spółkę, naturalnie. - dodał po chwili, kiedy ujrzał dodatkowe skrzydło. -Monica? -Tak? -Nie szukasz przypadkiem chłopaka? - zapytał ją Theo. -Albo męża? -Ale z was modele. Widząc w lusterku wstecznym ich zaskoczone miny przelotnie uśmiechnęła się. Zdalnie podnoszone wrota do garażu uniosły się i furgonetka z wolna wjechała do środka. Kiedy wrota opadły już z powrotem dziewczyna z nieskrywaną przyjemnością wysiadła i rozprostowała nogi. -Już możecie wyjść. Wydostali się, po czym również z ulgą rozprostowali kończyny. -Zapraszam na górę. Idąc za nią zauważyli stojącego obok furgonetki czarnego lincolna oraz nieco dalej w głębi kanarkowo żółte BMW w wersji cabrio. -Tędy po schodach. - wskazała drogę ręką. - Na górze możecie wziąć kąpiel i poszukać sobie czegoś do jedzenia. -A ty? -Mam jeszcze parę spraw na mieście. Załatwię je i za parę godzin będę z powrotem. Pod moją nieobecność bądźcie grzeczni i nie podchodźcie do okien, jeśli nie chcecie by mi także skonfiskowano dom. -Dobrze mamo. - odparli jednocześnie. Kiedy odjechała kabrioletem obydwaj rzucili się pod wymarzony prysznic. Już po upragnionej kąpieli żwawo wytropili lodówkę i porządnie nadszarpnęli odkryte w niej zapasy jedzenia oraz alkoholu. Kiedy tylko w salonie zlokalizowali telewizor, natychmiast rozłożyli się przed nim wygodnie na kanapie. Popijając piwo oglądali najnowsze wiadomości. Na niemal każdym kanale królował agent Black z FBI. -Mam już naprawdę dość tego faceta. - zrozpaczony Theo bezradnie zmieniał kanały. Bobby miał podobne zdanie. -Na jego widok momentalnie drętwieje mi lewa noga. Daj no tego pilota, bo jeszcze zostanie mi tak już na stałe. * * * Monica wróciła późnym wieczorem. Bardzo późnym. Udając zgorszenie zgasiła im telewizor, na którym oglądali właśnie kolejnego pornola z kablówki. Protestowali jeszcze przez krótką chwilę, usiłując odebrać jej pilota ale w końcu dali za wygraną. Przysiadła się obok i wzięła podaną puszkę piwa. -No dobra, chłopcy. Udało mi się sfinalizować taki jeden interes. Nareszcie możemy więc spokojnie sobie porozmawiać. -O czym chcesz rozmawiać? - zapytał Bobby. -Na przykład o tym, co zamierzacie dalej? -Tak się śmiesznie składa, że my również cały wieczór o tym w kółko gadaliśmy. -I co postanowiliście? -Jak tylko moja noga wydobrzeje pryskam do Meksyku. -Sam? - zapytała. -Tak. -A on? -On upiera się by jechać ze mną. Być może tobie uda się wybić ten pomysł z tego, czarnego, upartego łba? - Bobby westchnął z rezygnacją. -Z tego, co bez przerwy trąbią w wiadomościach wynika, że razem tworzycie całkiem niezły duet. Dlaczego nie chcesz go zabrać ze sobą, Bobby? -Zawsze działam sam. -A Albuquerque? -Ten bank był tylko wyjątkiem. -W końcu to nie moja sprawa... - wzruszyła ramionami. -I tak nie mam tutaj już niczego więcej do roboty. - ponurym tonem wtrącił Theo. - Moją piękną i szlachetną, czarną twarz znają już obecnie wszyscy stąd do Alaski. Nie mam więc pojęcia, dlaczego Bobby nie chcesz, bym pojechał z tobą? -Zrozum, że w Meksyku również nie jest lekko. -Co to właściwie znaczy? -Kto wie co się będzie dalej działo, ale jedno jest pewne, tamtejsze więzienia nie słyną z wygód i dobrego traktowania. -Przecież nie po to stąd uciekasz, by tam skończyć w pudle? -Sęk w tym Theo, że ja nie zamierzam jeszcze spocząć na laurach. O nie. Do emerytury jest daleko jak cholera a tej forsy z Albuquerque nie wystarczy mi na zawsze. Będę więc musiał coś takiego jak ten bank zrobić przynajmniej jeszcze raz lub dwa, by naprawdę zabezpieczyć się na stare lata... -Co dwie głowy to nie jedna. Do tej pory chyba nie zawiodłem, co? -Theo, gdyby nie twoja pomoc już dawno by mnie zgarnęli. Chyba nie myślisz, że o tym zapomniałem? -Więc jak będzie? Bobby machnął z rezygnacją ręką. -Tylko później nigdy nie truj mi, że nie uprzedzałem. -Nareszcie. - Theo westchnął z widoczną ulgą. - I pomyśleć, że musiałem pracować nad nim przez cały cholerny dzień nim się w końcu dał przekonać o tym, że ja nie przynoszę pecha. - Murzyn poskarżył się Monice. Bobby pogłaskał go z troską po głowie. -Fakt. Jesteś chodzącym, pieprzonym, czarnym szczęściem. -Zatem, skoro już doszliście chłopcy do porozumienia to chyba mam dla was dobre wieści. Nadstawili uszu i unieśli głowy. -Wydaje mi się, że mogę pomóc wam w przedostaniu się przez granicę. -Jak? -Jednym z moich prywatnych kanałów. - odparła. -Czy ja wiem? - Bobby zamyślił się nad nieoczekiwaną propozycją. - Dzięki za ofertę, ale chyba jednak z niej nie skorzystamy. -Dlaczego? To jest naprawdę bardzo dobry kanał. Zapewniam cię. -Bez urazy ale dlatego, ponieważ jeśli nas dopadną to przypieprzą dodatkowych parę lat za przemyt prochów. - odparł sucho Bobby. -Wyluzuj się. To mój własny kanał. Sama opracowałam go od podstaw i jest to obecnie najpewniejsze źródło moich stałych dochodów. Ten kanał działa bez zarzutu już od dobrych pięciu lat i jest uwierz mi, wielokrotnie i gruntownie już sprawdzony. Jest więc niemal pewne, że nie zostanie wykryty akurat wtedy, kiedy właśnie wy udacie się nim na drugą stronę. -Niemal? - rzucił Bobby. -Prawie. -Nie lubię słowa, prawie. -Daj spokój. Masz nerwicę. Poza tym, towar idzie tylko w drodze powrotnej. W razie czego więc odpowiadać będziecie jedynie za próbę nielegalnego przekroczenia granicy. A nie jest to chyba coś, czym należałoby się w waszej sytuacji w ogóle przejmować? - wyjaśniła. -Racja. Teraz jest to zupełnie bez znaczenia. Cóż to, więc za kanał? -Jedyne określenie jakie mi w tej chwili przychodzi na myśl to, bezpieczny. -Pożyjemy, zobaczymy. -Gdybym nie miała pewności sukcesu nie pchałabym was w to. Możecie mi uwierzyć na słowo. W tym fachu, chłopcy konkurencja jest dosłownie mordercza a na powierzchni utrzymują się jedynie nieliczni. Ci najsprytniejsi. Mam do tej roboty absolutne minimum, czyli jedynie dwóch naprawdę zaufanych ludzi. Ufam im w stu procentach a prócz nich, nikt więcej nie jest w to wtajemniczony. -Co to za jedni? -Są to ludzie którym ani FBI, ani gliniarze, ani szpicle z DEA, ani też rangerzy ze straży granicznej nawet gdyby bardzo chcieli nie mają niczego do zaoferowania w zamian, rzecz jasna za ewentualną współpracę. Trochę mnie to wszystko kosztowało co prawda, ale kiedy chodzi o moje własne bezpieczeństwo zupełnie nie dbam o pieniądze, bowiem ludzie o stuprocentowej lojalności są na wagę złota. -To samo powtarzałem Bobbiemu. Przez cały cholerny wieczór. - skwapliwie potwierdził Theo. - Lojalność, to dla mnie najważniejsze w życiu słowo. -Dobra. - zgodził się z wahaniem Bobby. - Jeśli, więc zgodzimy się na twój kanał, będzie to kosztowało jedynie... -Nic nie będzie kosztowało. - natychmiast sprostowała. - Spłacam stary dług. To wszystko. Jeżeli dotrzecie bezpiecznie na drugą stronę a dotrzecie tam, będziemy kwita. -Dług już spłaciłaś zabierając nas z Phoenix. -W takim razie, teraz to ty będziesz winien mi przysługę. -Niech i tak będzie. -Zatem wypijmy za to. - wzniosła toast. -Można wiedzieć o co chodzi z tą przysługą? - rzucił Theo. - Jeśli to nie jakaś tajemnica, naturalnie. -To żaden sekret. - odparła. - Stare dzieje. - na wspomnienie uśmiechnęła się z nostalgią. - Jakieś pięć lat temu byłam w Nowym Jorku sfinalizować interes. Z moim stałym odbiorcą miałam umówione spotkanie w kawiarni przed centrum handlowym. To był w swoim czasie całkiem dobry klient. Brał dużo, regularnie i zawsze miał gotówkę. Poza tym ufałam mu. To nasze spotkanie było umówione gdzieś na przedmieściach. Dokładnie już nie pamiętam jak się to centrum handlowe nazywało. No nieważne. Spotkałam się już z nim w kafejce, ale nie wiedziałam, że mój hurtownik podstawiony jest przez piesków z DEA, dla których jak się później okazało pracował już od dobrych kilkunastu miesięcy znęcony obietnicą uniknięcia odsiadki, jeśli tylko wyda im swojego dostawcę. Siedziałam tam, rozmawiałam sobie z nim a ten skurwiel właśnie im wystawiał mnie. Kiedy w pewnym momencie na zewnątrz, aż zaroiło się od glin pomyślałam sobie, że już po mnie... -Dlaczego? - rzucił Theo. -W zaparkowanym przed kawiarnią wozie miałam piętnaście funtów sprasowanej, najlepszej gatunkowo trawy. -Aha. -Od tamtej pory, nawiasem mówiąc już nigdy osobiście nie biorę towaru ze sobą. Ale nie o tym miałam przecież mówić. - dodała po czym ciągnęła dalej. - Wtedy to właśnie w burzliwy sposób poznałam Bobbiego. -Spieprzyłaś po prostu mój drobny interes. - ten wtrącił popijając piwo. Uśmiechnęła się i zaraz wyjaśniła. -To prawda. Bobby, bowiem właśnie się szykował do obrobienia tej kawiarni z całodziennego utargu. -To znaczy, że wasze interesy pokrywały się w jednym czasie oraz miejscu? - zapytał Theo. -Dokładnie. - przyznał Bobby. -I nic o sobie nawzajem nie wiedzieliście, kiedy zrobiło się gęsto od gliniarzy? -Mhm, ale zagęściło się na dobre dopiero, - ciągnęła dalej. - kiedy Bobby też się zorientował, że na zewnątrz odbywa się istna parada konfidentów i tajniaków. Był całkowicie przekonany o tym, że to on jest ich celem. Bez namysłu więc jako, że siedziałam najbliżej niego szarpnął mnie za rękę i przyłożył spluwę do głowy... -Wzięcie sobie jakiegoś zakładnika było akurat jedyną rozsądną rzeczą, jaka mi wówczas przyszła do głowy. - uzupełnił Bobby. -Hurtownik widząc co się dzieje tak się spocił ze strachu, że ukryty pod koszulą magnetofon odkleił mu się od ciała i z brzękiem wypadł na podłogę. - Monica uśmiechnęła się szeroko na wspomnienie tamtej chwili. -Nie wiedziałem wtedy jeszcze, co to jest za jeden, - wyjaśnił Bobby wspólnikowi. - ale chciałbym jeszcze raz zobaczyć jak ktoś robi taką minę jak on wtedy. -Gliniarze na zewnątrz też mieli miny niczego sobie. - dodała dziewczyna. - Kompletnie stracili pojęcie co się dzieje i w ogóle o co chodzi i szamotali się po ulicy całkiem zbaraniali. -Nie ma się co dziwić. Ich chytry plan zgarnięcia ciebie, właśnie wtedy zaczął się pierdolić. - zauważył Bobby. - Ja też nie miałem wówczas o tym wszystkim pojęcia. Chciałem po prostu jedynie wydostać się z tej speluny. Trząsłem portkami ze strachu i w duchu złożyłem sobie nawet uroczystą przysięgę, że jeśli tylko uda mi się wyjść cało z tej kabały to już nigdy nie wezmę broni do ręki i pójdę do uczciwej roboty. -Tak? - Theo, aż usiadł przybierając zdumioną minę. -Miałem chwilę słabości. -Aha. -Zdarza się, no wiesz... -No przecież rozumiem, człowieku. Theo z Monicą z trudem powstrzymywali się od głośnego śmiechu. Bobby zignorował ich i zapalił papierosa. Dziewczyna podjęła po chwili przerwany wcześniej wątek. -Wkrótce domyśliłam się co jest grane, lecz siedziałam cicho. Czekałam na rozwój wypadków. Z jednej strony cieszyłam się jak cholera, że uniknęłam wpadki z drugiej natomiast martwiło mnie, co ten teraz zamierza ze mną zrobić. -Klawo. - zaśmiał się Theo. - Z deszczu pod rynnę. -Dokładnie. - przyznała. - Wtedy dopiero Bobby pokazał na co go stać. Naprawdę szkoda, że swojego czasu nie chciałeś robić ze mną interesów. Ze swoim intelektem byłbyś dzisiaj milionerem. - spojrzała na niego z żalem. -No i co było dalej? - niecierpliwił się Theo. -Bobby podniósł magnetofon z ziemi i trzymając szpicla za gardło odezwał się spodziewając się, że reszta gliniarzy będąca na nasłuchu odbierze wiadomość... -Byłem wtedy pewien, że to też jest glina. - wtrącił Bobby w stronę wspólnika. -Powiedział "słuchajcie dupki" czy jakoś tak, "mamy tu kupę zakładników, więc przez jakiś czas trzymajcie się z daleka od kawiarni. Chcemy się rozdzielić, więc za minutę mają tu być dla nas dwa samochody. Najpierw odjedzie ten forsą, potem drugi. Jeśli coś spieprzycie zginie cała kupa ludzi". -Jak to? - zapytał Theo. - To nie wiedzieli, że Bobby jest sam? -Skądże? Szyby wychodzące na ulicę były z weneckiego szkła. Jednostronnie lustrzane. Ci na zewnątrz nie widzieli co się dzieje w środku. Tego co się wydarzyło mogli się tylko domyślać jedynie z podsłuchu zamontowanego. -Rozumiem. -Tylko to przyszło mi wówczas do głowy a nie chciałem im dawać zbyt wiele czasu na ochłonięcie. - wyjaśnił Bobby. -Zanim się obejrzałam, gliniarze podstawili dwa radiowozy pod kawiarnię. Żeby hurtownik ich nie ostrzegł Bobby ogłuszył go i rozdeptał ten cholerny magnetofon. -A inni ludzie? Nie mogli dać gliniarzom cynku? -Prócz nas w kawiarni było tylko parę innych osób. Tych, razem z personelem Bobby jeszcze na samym początku zamieszania zagnał do toalety i zabronił im wychodzić stamtąd. To było przecież tuż przed samym zamknięciem lokalu. - przypomniała sobie. -Racja. Nie obrabia się takich miejsc o innej porze. - po namyśle zgodził się z nią również Theo. -Następnie Bobby schował broń i ze mną pod rękę wyszedł luźno na zewnątrz. Podeszliśmy do czekających na nas samochodów i zaraz po tym nie niepokojeni przez nikogo odjechaliśmy stamtąd wozem nowojorskiej policji. Dwie ulice dalej przesiedliśmy się do metra i wsiąknęliśmy im na dobre. To nasze wyjście z knajpy to naprawdę było coś. -Chwila, zaraz. Jak to, pod rękę? Nie bałeś się, że cię obezwładnią? Trzeba było cały czas trzymać lufę przy jej skroni, człowieku. -Nie rozumiesz, Theo. - stwierdziła Monica. - Gdyby tak zrobił wiedzieliby natychmiast, że to tylko blef. A tak, dodatkowo jeszcze upewnił ich o tym, że całkowicie panuje nad powstałą sytuacją. Obezwładnić, bowiem to nas mogli bez najmniejszego trudu. Idąc do radiowozu wręcz ocieraliśmy się o cały szpaler mundurowych. Przy wsiadaniu do tego co stał bliżej, trzeba nam było nawet odrobinę się przepychać. Tylu ich tam było. -O, kurwa! - westchnął Theo patrząc na Bobbiego z niekłamanym podziwem. - Mnie to nigdy by coś takiego nie przyszło do głowy. - dodał zaraz z żalem. - Ja to pewnie bym spanikował i wybiegł jak Butch Cassidy... -Nie tylko tobie nie wpadłoby takie rozwiązanie do głowy. - pocieszyła go. - Też się wówczas zastanawiałam dlaczego nie wyprowadził mnie z lufą przy głowie. Dopiero później pojęłam jak genialna była to zagrywka. -Fakt. Zagrałeś pokerowo, człowieku. - stwierdził Theo z uznaniem. -Nim się obejrzałam obydwoje już byliśmy na drugim końcu miasta. W dodatku wolni. - dodała. -A gliniarze pewnie długo jeszcze czekali w napięciu pod tą knajpą na drugiego bandytę? - rzucił Theo. -Pewnie tak. - przyznała. Wszyscy roześmiali się. -Stare, dobre czasy. - stwierdził Bobby po czym zmienił temat. - Powiedz lepiej, jak zamierzasz przerzucić nas przez granicę. - zwrócił się do dziewczyny poważniejąc. - To jest nieco bardziej aktualne. -A jak tam twoja noga? -Za jakieś dwa, trzy dni powinna być w porządku. Prawie nie chodzę od rana to i nie krwawi zanadto. Boli również coraz mniej bo jej nie nadwerężam. -Co my dzisiaj mamy? Środa a właściwie to już czwartek. - spojrzała na zegarek. - W takim razie najlepiej będzie jak umówię was na niedzielę wieczór. To jest dzień przerzutu. Domyślam się bowiem, że pragniecie opuścić Stany jak najprędzej? -Jasne. -To dobrze, ponieważ następny transport będzie dopiero za tydzień od dziś. W środę. -Wolelibyśmy jednak prędzej. -Zatem w niedzielę. -Zgoda. -W takim razie w niedzielę weźmiecie z garażu lincolna i udacie się nim prosto na południe. Jadąc przez cały czas drogą widokową nad oceanem, kilka mil za miastem znajdziecie przydrożny bar o nazwie "San Sebastian". Tam was umówię. Wóz pozostawcie gdzieś w pobliżu. Kluczyki możecie wyrzucić. Mam zapasowe. -Co dalej? -W barze zapytacie o Gonzaleza. Uprzedzę go jeszcze dziś, by w niedzielę na was czekał. Reszty dowiecie się na miejscu już bezpośrednio od niego. Tak będzie bezpieczniej. - dodała przepraszającym tonem. -W porządku. Ufam ci maleńka. - Bobby ze zrozumieniem skinął głową. -Zapamiętacie wszystko? -Jasne. Nie była tego wcale pewna, widząc liczbę opróżnionych puszek. -Pewnie. "San Sebastian", niedziela wieczór, Gonzalez. - Theo wyrecytował jednym tchem. -Doskonale. -Moja pamięć jest jak komputer. Co raz do niej trafi już nigdy nie zaginie. - dodał zaraz. -Też bym tak chciała. Z reguły zapominam o tylu codziennych sprawach. - westchnęła. - A teraz wybaczcie mi chłopcy, ale jestem już tak skonana, że opuszczę was i pójdę spać. Bawcie się dobrze. Salon jest wasz. - dodała zwracając im pilota. * * * San Diego - California 11 kwietnia 1999 Tych kilka dzielących ich od wyjazdu dni, błyskawicznie minęło im na beztroskim wylegiwaniu się przed grającym na okrągło telewizorem. Nabierali sił odpoczywając lub dla zabawy podsłuchując ludzi z FBI. Od nich właśnie dowiedzieli się, że trop stróżów prawa ostatecznie urwał się gdzieś w okolicach Phoenix. Od tamtej też pory dobre samopoczucie, nawet na krótką chwilę ich nie opuszczało. W ciągu zaledwie trzech dni zdążyli nieźle nadszarpnąć zapasy alkoholu, jakie odkryli w niewielkiej piwniczce znajdującej się tuż obok garażu. Noga Bobbiego bardzo szybko się goiła i chociaż jeszcze nieco na nią utykał, po dwóch dniach prawie wcale nie bolała. Obydwaj po ostatnich przeżyciach prędko dochodzili do siebie. W niedzielę beztroska zabawa bezpowrotnie się zakończyła. Jeszcze wczesnym rankiem Monica kategorycznie zabroniła im pić tajemniczo twierdząc, iż przed czekającą ich w nocy wyprawą potrzebne im będą spore zapasy sił. Bez zbędnych pytań posłusznie dostosowali się do jej zaleceń. Kiedy już pod wieczór zajmowali miejsca w wozie odezwała się z troską. -Jedziecie chłopcy lincolnem, ponieważ tylko on posiada przyciemniane szyby. Po drodze uważajcie na siebie i na Boga nie otwierajcie okien w tej okolicy, ani nie spowodujcie żadnej stłuczki, bo też będzie chryja. Ten wóz znają tutaj wszyscy... -Będziemy jechać ostrożnie. - zapewnił ją Bobby. - W końcu nam także nie zależy na rozgłosie. - dodał zapuszczając silnik. - Jeszcze raz dzięki za wszystko, maleńka. Trzymaj się ciepło i z dala od kłopotów. -Wy również. A na przyszłość draniu, mógłbyś dzwonić częściej niż raz na dwa lata. - dodała z cichym wyrzutem. Pomachali jej rękami, domknęli szyby i wyjechali z garażu. Minęli podjazd po czym sprawnie wydostali się za bramę. Włączając się do ruchu, Bobby skierował lincolna prosto w stronę oceanu. -Więc jednak była jakaś wielka miłość. - przerywając ciszę odezwał się Theo do siebie chrząkając znacząco. -Co takiego masz na myśli? - Bobby spojrzał na niego podejrzliwym wzrokiem. -No... sam wiesz. -Nie wiem. -Tyle czułości na pożegnanie i w ogóle... Bobby milczał. -Wyrzuć to w końcu z siebie, człowieku. - zachęcił go Theo siląc się by zabrzmiało to obojętnie. -Dobra. A więc tak. Z początku, jak tylko się z Monicą poznaliśmy przez parę miesięcy było nam nawet całkiem nieźle razem, nie powiem. Ale potem pochrzaniło się. Postanowiła, bowiem wrócić do San Diego i tych swoich, pieprzonych prochów. - dodał zamyślony. -No tak. - rzucił Theo kiwając ze zrozumieniem głową. - To by wreszcie tłumaczyło wszystkie te, ogłuszające hałasy i nieznośne łomoty nieustannie nękające mnie po całych nocach. - dodał z miną niewiniątka. -Słyszałeś, skurwielu! - Bobby aż zaniemówił. -Niestety, tak. -Wydawało nam się, że śpisz jak niemowlę! -Ha. -To nie do wiary! Naprawdę słyszałeś? -Każdy szmer, człowieku. -Kurwa! Chlałeś całymi dniami bez umiaru i słyszałeś? - Bobby z niedowierzaniem nadal kręcił głową. -To nie twoja wina, facet. Stary Theo ma zawsze, powtarzam zawsze, czujność i uwagę napiętą maksymalnie jak baranie jaja. Sam nie wiem. To chyba po przodkach. -Słyszałeś? - Bobby nadal jeszcze nie mógł się z tym pogodzić. -Wy biali, po prostu nie potraficie zachowywać się po cichu. -Jesteś kawał przebiegłego, czarnego sukinsyna! -Nigdy nie mówiłem że jest inaczej, wspólniku. Po półgodzinie jazdy zapadł już na dobre zmierzch. Jadąc nad pogrążonym w mroku oceanem kilka mil za miastem już z daleka dostrzegli jarzący się na niebiesko neon "San Sebastian". Wówczas Bobby zwolnił, po czym zaparkował lincolna przed stacją benzynową znajdującą się po drugiej stronie drogi widokowej. Wysiedli. Po zamknięciu wozu, Bobby wrzucił kluczyki do kanału, po czym skierowali się prosto w stronę baru. Lawirując pomiędzy stojącymi przed nim motocyklami oraz ciasno zaparkowanymi ciężarówkami weszli do środka. Jazgotliwa, rockowa muzyka panująca wewnątrz była wręcz ogłuszająca. Bobby usiłując przebić wzrokiem ciężką, tytoniową zasłonę uważnie rozejrzał się usiłując zlokalizować bar. W myślach stwierdził, że chociaż swojego czasu bywał w najgorszych spelunach portowej dzielnicy Nowego Jorku, to tylu zakapiornych twarzy, nigdy jeszcze nie dane mu było widzieć w jednym miejscu naraz. Sam bar, wnosząc z wyglądu ścian pokrytych olejną, łuszczącą się farbą sprawiał wrażenie, że jego twórca musiał nie żyć i to już od bardzo dawna. A i za życia, kiedy projektował system wentylacyjny nie był zbyt ambitny. Przesuwając się wytrwale po omacku wzdłuż frontowej ściany wkrótce dotarli do baru. Trwała tam właśnie gorąca dyskusja dwóch dżentelmenów, którzy ledwie już utrzymując się na nogach bełkotali coś niezrozumiałego wzajemnie ściskając się za czerwone, potargane gardła. Bobby zdecydowanie odepchnął ich na bok, robiąc przy barze nieco miejsca dla siebie i wspólnika. Kiedy tamci już zwalili się bezwładnie na podłogę, odwrócił się w stronę barmana z zamiarem zapytania go o Gonzaleza. Muzyka gwałtownie ucichła. Cisza, jaka właśnie powstała zaczęła przykro dzwonić w jego uszach. Przeczuwając podświadomie kłopoty, powoli odwrócił się z powrotem. Rzeczywiście, nie mylił się. Wszyscy obecni w barze wpatrywali się w Theo jakby temu na plecach wyrosły nagle anielskie skrzydła. -Tylko się odwrócę na chwilę a ty zaraz pakujesz się w kłopoty. - rzucił szeptem usiłując w naprędce coś wykombinować. -Monica chyba zapomniała nam napomknąć, że to knajpa dla białasów. - odrzekł Theo z cicha. Słyszeć się dało jak z trudem przełyka ślinę. Tymczasem od pobliskiego stolika wstało trzech, na pierwszy rzut oka wyglądających na kierowców ciężarówek grubasów, po czym energicznie skierowało się w ich stronę. Theo ze zdumieniem stwierdził, że w brudnych spodniach i przepoconych, flanelowych koszulach wszyscy oni wyglądają niemal identycznie. Nie miał jednak więcej czasu na dokładną analizę tego fenomenu, ponieważ kiedy tamci podeszli bliżej grubas stojący pośrodku splunął na ziemię, a raczej usiłował efektownie splunąć gdyż umazał sobie przy tym koszulę na brzuchu, ale zupełnie nie zrażony tym, odezwał się. -Nie mówiła ci matka, że to bardzo niedobrze tutaj przychodzić, mały czarnuchu? Theo milczał pochłonięty procesami myślowymi. Wtedy odezwał się drugi grubas. -Może on nie miał matki a stworzył go szaman z bryłki asfaltu. W głębi baru rozległy się gniewne pomruki aprobaty, jak gdyby na potwierdzenie wagi jego słów. Wszyscy pozostali w skupieniu przysłuchiwali się rozmowie grubasów. -Nie. To chyba nie to. - kontynuował ten w stojący w środku, po czym z wolna obślinił swój wskazujący palec i niespiesznie przeciągnął nim po policzku Theo. - Panowie, on chyba jednak miał matkę. -Naprawdę? -Na to wygląda. Ale robiąc go, musiała być tak naćpana, że nie zauważyła, że pieprzy się z bambusem he, he, he. - grubas zarechotał a wraz z nim większość baru. Theo sprężył się pragnąc jednym ciosem zetrzeć go sprzed swych oczu. Jakby jednak przewidując jego reakcję silne dłonie dwóch pozostałych grubasów, jednocześnie mocno pochwyciły jego łokcie z boków osadzając go natychmiast w miejscu. Wyrywając się Theo zauważył olbrzymią łapę zwiniętą w olbrzymią pięść. Łapa nadlatywała bezpośrednio z przodu. Ratując twarz przed zmiażdżeniem instynktownie zrobił więc jedyną rzecz jaką mógł w tej sytuacji zrobić. Uchylił się w bok. Łapa trafiła prosto w metalowy słupek, przy którym jeszcze do niedawna tańczyła jakaś dziewczyna nieznacznie go zginając. Dało się też słyszeć przykre chrupnięcie oraz natychmiastowy jęk bólu. Bobby nie stał bezczynnie. Zdążył mocno kopnąć w krocze tego z lewej, później szybkim ciosem głowy złamać nos drugiego grubasa, kiedy nadlatujący z głębi sali drewniany stołek trafił go prosto w skroń i siłą uderzenia przerzucił ponad blatem na drugą stronę baru. Ogłuszony stracił na chwilę orientację, lecz wkrótce ponownie wynurzył się zza niego trzymając w ręku kwadratową butelkę whisky. Butelka była z rodzaju tych, którymi bez trudu połamać można oparcia większości standartowych krzeseł. Bobby bez namysłu roztrzaskał ją na głowie pierwszego z brzegu. Trafiło na tego, który nadal stał przed barem zamyślony i tępo oglądał swą zdeformowaną dłoń. Grubas padł bez słowa skargi. Mając chwilę czasu Bobby rozmasował skroń i rozejrzał się. Nieco dalej dostrzegł Theo, którego za ręce wykręcone do tyłu trzymali już dwaj motocykliści. Musieli się pojawić kiedy on leżał pod barem. Trzeci napastnik zajęty był rytmicznym okładaniem Murzyna pięściami po brzuchu. Rozglądając się zauważył też, że nareszcie napływają posiłki. Jednak do drużyny przeciwnej co wkrótce z żalem stwierdził rozpoznając po skórzanych kurtkach czterech kolejnych motocyklistów. Wszyscy oni szli niespiesznie niosąc w opuszczonych luźno dłoniach łyżki do opon oraz ciężkie, motorowe łańcuchy. Cała czwórka zgodnie, jak gdyby kierowana telepatycznie, jednocześnie skierowała się w jego stronę uznając zapewne, że drużyna pastwiąca się nad Theo nie wymaga wsparcia. Kapela rockowa ponownie zaczęła grać. Bobby żałował, że nie chcąc sprawić Monice kłopotu, zgodzili się nie zabierać w drogę żadnej broni. Chwila jednak nie sprzyjała żalom. Widząc zbliżających się motocyklistów rękoma macał rozpaczliwie pod blatem szukając tam czegoś, co każdy szanujący się barman powinien posiadać dla niespokojnych klientów. Ku swojemu rozczarowaniu wymacał tam jedynie kij do baseballu. Smutek ogarnął jego serce, gdyż kij ten nie był nawet z tych porządnych, wykonanych z aluminium. Tymczasem pierwszy ze zbliżającej się czwórki wskoczył już na blat baru i tam, biorąc spory rozmach trzymaną oburącz łyżką do opon zamierzał go chyba ponownie ogłuszyć. Bobby w ostatniej chwili odchylił się do tyłu. Na twarzy poczuł jedynie podmuch przelatującego żelaza. Gwałtownie wyrwał ręce spod blatu i natychmiast po tym wprawił swój kij w ruch poziomy. Włożył w to wszystkie swoje siły. Dalsze wypadki potoczyły się jak na zwolnionym filmie. Kij strącił z blatu z pół tuzina szklanek, które jakimś cudem jeszcze stały na jego wypolerowanej powierzchni, jedną lub dwie butelki i w chwilę potem trafił człowieka z łyżką w obie nogi wznosząc przy tym na moment alkoholową mgiełkę oraz całą chmurę wirujących, szklanych odłamków. Ponieważ Bobby do słabeuszów nie zaliczał się, piszczele tamtego trzasnęły głośno jak strącone kręgle. Motocyklista zachwiał się zdziwiony, po czym runął twarzą w potłuczone szklanki. Bobby z trwogą spojrzał na swój kij. Odetchnął z ulgą, gdy go ujrzał nadal w całości. Z gracją pochwycił upuszczoną łyżkę i przełamując rwący w nodze ból niezdarnie wskoczył na blat. Robiąc sobie nieco więcej miejsca, wijącego się z bólu człowieka skopał stamtąd na ziemię. Kiedy tamten z łomotem już upadł na podłogę przestał wreszcie dokuczliwie jęczeć. Trzech pozostałych widząc to, natychmiast cofnęło się o kilka kroków zapewne po to, by głęboko przeanalizować nowo powstałe okoliczności. Bobby wykorzystał również i tę chwilę. Dla dobrego wyważenia podrzucił sobie łyżkę kilka razy w dłoni, po czym biorąc spory zamach w tył z całych sił cisnął ją w stronę oprawców katujących wspólnika. Ci, otaczali go tak ścisłym kręgiem, że nawet przez chwilę nie obawiał się o niego. Łyżka pomknęła wirując wściekle i z cichym mlaśnięciem trzasnęła jednego z nich prosto w twarz wybijając przy tym jedno oko i rozrzucając fragmenty nosa gdzieś daleko na boki. Widok ten wprawił dwóch pozostałych w chwilowe osłupienie co skwapliwie wykorzystał Theo oswabadzając się natychmiast. Kiedy tylko się uwolnił ruszył biegiem w stronę Bobbiego. Obydwaj motocykliści, po chwili także oprzytomnieli. Mając amok w oczach ponownie rzucili się na niego. Lecz było już za późno. Theo podbiegł pierwszy i pochylił się po łyżkę. Podniósł ją za suchy koniec i trzymając mocno obiema rękoma, zadał nią na oślep gwałtowny cios do tyłu. Pierwszy z motocyklistów nie zdążył się uchylić. Chciał co prawda, lecz na śliskiej z brudu podłodze nóżki zabuksowały mu wściekle w miejscu. Dostał łyżką z boku. Zanim padł bez czucia coś chrupnęło mu w miednicy. Drugiemu udało się odskoczyć na bezpieczną odległość a Theo kręcąc łyżką wściekłe młynki ponad głową podbiegł wreszcie do Bobbiego. Już po chwili stali razem obok oparci o siebie nawzajem plecami. Chwilowo byli bezpieczni. Trzymając swoją broń wyciągniętą przed siebie kręcili się z wolna dookoła, trzymając nieprzyjaciół na godziwy dystans. Ze zwartego kręgu, który ich otaczał, co chwilę dobiegały okrzyki jasno i wyraźnie świadczące, że ich życie właśnie dobiega kresu. Nie wątpili w to ani przez chwilę, lecz nie mając już niczego więcej do stracenia postanowili walczyć do samego końca i nie tanio je odsprzedać. Mimo, iż wrogie okrzyki wzmagały się z każdą chwilą coraz bardziej, widok czterech, nadal nieruchomo leżących na ziemi kompanów, na razie skutecznie powstrzymywał wszystkich ewentualnych solistów. Obydwaj zdawali sobie doskonale sprawę, że sytuacja taka już nie potrwa długo a napastnicy lada chwila coś wymyślą, by ich bezkarnie dostać w swoje łapy. Pilnując sobie nawzajem pleców, ciężko dysząc rozglądali się uważnie wokół wypatrując zagrożenia. Drepcząc w miejscu starali się przesuwać w stronę odległego wyjścia. Theo pierwszy zauważył kilku ludzi dźwigających z drugiego krańca sali ciężki, dębowy stół. Z ich zaciętych min bezbłędnie wyczytał, że nie idą po to, aby sobie pograć w pokera. Zdążył jedynie szeptem ostrzec Bobbiego, kiedy stół wpierw się rozkołysał a następnie poszybował w ich stronę. Widząc jak nadlatuje, Theo zrozumiał co czuje mucha na chwilę przed śmiercią. Ledwie zdążył wraz z Bobbim przeturlać się poza miejsce jego upadku, kiedy rozległ się huk ciężko lądującego na podłodze mebla a chwilę później obydwaj zostali zakryci przez całą chmarę napastników. Bobbiemu nie wiedzieć czemu nagle przypomniały się sceny z oglądanych meczów futbolowych. Teraz już wiedział co czuje sfaulowany zawodnik. Ten, leżący na samym spodzie. Zdążył jeszcze tylko zdać sobie sprawę, że to już koniec, kiedy znienacka rozległa się ogłuszająca i spotęgowana jeszcze dodatkowo poprzez ściany baru seria z karabinu maszynowego. Cały kłębiący się jak mrowisko bar zamarł w nagłym bezruchu. Bobbiemu z tytanicznym wysiłkiem udało się odwrócić głowę w tamtą stronę. Tuż przy wejściu ujrzał stojącego niczym posąg największego Meksykanina jakiego w życiu widział. Przybysz miał dobrze ponad sześć stóp wzrostu i sylwetkę niemal idealnie kwadratową. Jego szerokie bary uniemożliwiały mu wejście do baru przodem. Aby tego dokonać musiał wpierw się mocno zgarbić i dopiero wtedy jakoś przecisnąć do środka bokiem. Meksykanin, kiedy już całkiem dostał się do wnętrza z niekłamaną ulgą wyprostował się. Jego łapy, bo tylko takie określenie przychodziło Bobbiemu na widok jego rąk, trzymały nie mniej nie więcej tylko lotniczy karabin maszynowy. Taki słuszny i prawdziwy. Karabin o sześciu wielkich, obrotowych lufach z napędem łańcuchowym. Tak zwaną katarynę. W ciszy jaka po jego efektownym wejściu zapadła w barze słychać się dało jedynie jak ktoś puścił bąka. Olbrzym z wolna wyszedł na środek sali. Mijając po drodze motocyklistę bez oka, który nadal jeszcze leżał nieruchomo, przystanął i popatrzał na niego przez chwilę w zadumie, po czym tracąc dalsze nim zainteresowanie beznamiętnie splunął mu pod nogi. Następnie lufami wskazał na leżących i wycedził. -Puśćcie ich. -Hej! - natychmiast podszedł do niego przywódca motocyklistów. - Ci dwaj należą do nas, przyjacielu. Meksykanin najpierw zmrużył nieco bardziej swoje oczy po czym spojrzał na niego jak na psie gówienko. Potem podniósł broń i puścił kolejną serię nieco tylko ponad jego głową. Wszyscy pozostali w barze odruchowo przygarbili się. Drewniane fragmenty fruwały, rykoszety gwizdały, tynk i farba sypały się garściami a olbrzym nadal strzelał. Kiedy już się wydawało, że nie skończy a ogłuszający, łańcuchowy terkot już nigdy nie umilknie olbrzym w końcu przerwał kanonadę. Ponownie zapadła nerwowa, dzwoniąca w uszach cisza. Nikt się nie odzywał. Wkrótce rozległy się jakieś ściszone trzaski i chwilę później z sufitu runęły na podłogę dwie, grube przynajmniej na dwie stopy krokwie. Zaraz potem zapadły się schody prowadzące na pięterko. Potem część sufitu. Wraz z sufitem odpadł też spory fragment przestrzelonej ścianki. Przez powstałą w dachu wyrwę widać było rozgwieżdżone niebo. Meksykanin dymiącymi jeszcze lufami dźgnął stojącego przed nim szefa gangu w pierś i zadowolony widocznie z efektu odezwał się grobowym głosem. -Ja nie mam przyjaciół. Bobby wraz z Theo z wysiłkiem podnieśli się z ziemi i chwiejnym krokiem podeszli do niego. -Dzięki. Ty pewnie jesteś Gonzalez? - wyseplenił Theo wypluwając na bok ząb. Olbrzym odparł głośno, by słyszeli wszyscy. -Jestem jego młodszym bratem. -Ach, młodszym? - Bobby mimowolnie stwierdził, że nadal jeszcze posiada zdolność do wpadania w zaskoczenie. -Młodszym, mniejszym oraz dużo słabszym. - wyjaśnił cierpliwie olbrzym i aby wszystko już było jasne wolną ręką złapał znajomy skądinąd słupek, po czym wraz z mocowaniami, jak małą gałązkę oderwał go od blatu. Obejrzał do z zaciekawieniem i nie wiedząc co z nim począć dalej, wręczył go szefowi gangu. Na ten widok wśród obecnych rozległo się zbiorowe szuranie cofających się gwałtownie stóp. Niczym Morze Martwe rozstąpili się robiąc im milczące przejście. Nikt nawet w myślach nie zaprotestował kiedy na dobre opuszczali bar i wsiadali do półciężarówki Meksykanina. Ten czule odłożył katarynę poza oparcie fotela, po czym wrzucił bieg i bez słowa ruszył z miejsca. Chociaż kilka osób opuściło bar żaden pojazd nie udał się w ślad za nimi. Po wyjechaniu na drogę Meksykanin skierował się na prosto na południe. Ponieważ nadal nie odzywał się Theo pierwszy postanowił nawiązać z nim rozmowę. -Całkiem niezła. -Hę? -Ta twoja zabawka. -Taa. -Pewnie kosztowała fortunę? -To prezent. - wyjaśnił zwięźle Meksykanin. -Na wypadek kłopotów? -Aha. -Chyba nawet wiem, od kogo jest to prezent. Olbrzym milczał. -W dzisiejszych, trudnych czasach niełatwo o hojnego sponsora. Meksykanin w dalszym ciągu prowadził wóz bez słowa. -Zauważyłem, że nie przepadasz za Rockerami. - Bobby zmienił temat. -Te dranie nieustannie prześladują Meksykanów. - kierowca w końcu jednak się odezwał. -Nie wyglądasz mi na kogoś, kogo można by bezkarnie prześladować. -Czasami jak jest nudno robimy im z bratem mały nalot. - odparł. -Taki jak dzisiaj? -Coś w tym rodzaju. Ale na dłuższą metę to i tak bez sensu. Nad ocean wciąż przybywają nowi. Szkoda nawet gadać. - olbrzym odparł i zaraz przeszedł do konkretów. - Gonzalez kazał was przeprosić. Chociaż bardzo tego chciał nie mógł dzisiaj dotrzeć do San Diego osobiście. Przysłał mnie. -To chyba dobrze, co? -Nie martwcie się. Zabiorę was ze sobą i osobiście dopilnuję aby wszystko się odbyło jak należy. -My mielibyśmy się martwić, człowieku? Z chwilą gdy się pojawiłeś... -Miguel. -Theo. A to jest Bobby. Z chwilą, gdy się pojawiłeś wszystkie nasze troski i zmartwienia w cudowny sposób ulotniły się gdzieś bez śladu. To się chyba kurwa nazywa, być w odpowiednim czasie i miejscu. -Dobrze, że zdążyłem. Chyba rzeczywiście dotarłem tam w ostatniej chwili. Gdybym zawiódł Monicę... - Meksykanin nie dokończył. -Aż tak bardzo się obawiasz jej? -To nie strach. -A co? -Chodzi o to, że Monica już od tak dawna nam pomaga, że gdybyśmy ją zawiedli byłoby nam z bratem... przykro jak cholera. Mimo usilnych starań jakoś nie mogli sobie wyobrazić Miguela w stanie smutku. Ten chyba wyczuł ich niepewne myśli, bowiem ciągnął dalej. -Odkąd tylko straciliśmy ostatni kawałek naszej ziemi pod Durango, całej naszej rodzinie nie wiodło się najlepiej. Wałęsaliśmy się jak Cyganie to tu, to tam. Zupełnie bez celu. Wtedy Monica dała nam robotę i niczym dobra wróżka wyciągnęła z długów i kłopotów. Jeszcze parę lat pracy dla niej i będzie nas stać, by odkupić naszą ziemię a nawet otworzyć w Meksyku jakiś własny, legalny interes. -Chyba już rozumiem. -Kiedy powiedziała, że bardzo jej zależy aby was przerzucić do Meksyku, początkowo za nic nie mogliśmy tego pojąć z bratem. -Dlaczego? -Ona zawsze największą wagę przykładała do zachowania wszystkich naszych trików w ścisłej tajemnicy. Za wszelką cenę. Na nasze pytania o was odparła tylko, że wiele wam zawdzięcza i że osobiście ręczy za wasze milczenie. Jak dla mnie to wystarcza więc już o nic więcej nie pytałem... -Jeśli chcesz... - zaczął Bobby. -To nie moja rzecz. - uniesioną w górę dłonią Miguel dał do zrozumienia, iż zupełnie nie jest ciekaw powodów ich ucieczki ani tego co zrobili. -No cóż. Trzeba jej uczciwie przyznać, że zawsze potrafiła dobrać sobie pracowników. Na jej miejscu, również wolałbym mieć cię po swej stronie. - dodał Bobby przypalając sobie papierosa. Miguel skinął głową i powrócił do obserwacji drogi. Po kwadransie dalszej jazdy oznajmił. -Jesteśmy już prawie na miejscu. Półciężarówka zatrzymała się przy jednym ze zjazdów z drogi widokowej. Siedząc w środku patrzyli jak ich kierowca wysiada po czym zdejmuje kłódkę i odpina łańcuch zabezpieczający wjazd w boczną drogę. Następnie, Miguel pochylił się i uważnie zlustrował sobie tylko znany układ kamyczków leżących w rozsypce na ziemi. Po pewnej chwili najwyraźniej zadowolony tym co tam ujrzał ponownie wsiadł do wozu i jadąc już bez świateł w stronę oceanu spokojnie im wyjaśnił. -Sprawdzałem czy pod moją nieobecność nie było nieproszonych gości. -Naturalnie. - potwierdził Theo tak, jak gdyby sam tak robił każdego dnia. -Mam nadzieję, że potraficie pływać? - rzucił Miguel podjeżdżając z wolna pod niewielką i nieoświetloną przystań. Wysiedli z wozu w ślad za nim. Mijając zardzewiałą tablicę informującą, że znajdują się na terenie prywatnym podeszli do niewielkiej szopy stojącej tuż przy samej plaży. -A co, jeśli nie? - po głębokim namyśle zapytał go ciekawie Theo. -Nieważne. -Nieważne? -Nieważne, ponieważ właśnie nadarza się okazja, aby się nauczyć. - wyjaśnił Meksykanin poklepując go w plecy gestem mającym rozwiać wszelkie na ten temat wątpliwości. -Nie myślisz chyba człowieku, że dotrzemy wpław do Meksyku? - Theo wyrażał swoje zastrzeżenia, podczas gdy Miguel powtarzał swój obrzęd z kamykami tuż przed samym wejściem do drewnianej szopy. Meksykanin przerwał na chwilę i spojrzał na niego badawczo. Milczał. -Wody się nie boję, jeśli już chcesz wiedzieć. - dodał niezbyt pewnie Theo. - Ale to przecież jest ocean, chłopie. No wiesz, rekiny, fale wielkie jak stodoła, rozumiesz? Poza tym trochę mnie zdeptali w tej spelunie. Mam wrażenie, że mi popękały wszystkie żeberka z lewej strony a tak w ogóle, to nie jestem jakimś porąbanym surferem, człowieku. - słowa wylatywały z jego ust w oszałamiającym tempie. -Nie będziemy płynąć wpław. - uspokoił go Miguel wkraczając do szopy. -Nie? - Theo bezradnym wzrokiem rozglądał się wokół. - A jak? Łodzią? Przecież Straż Przybrzeżna i w ogóle... Olbrzym tymczasem wyszedł już z szopy niosąc spory worek pod pachą. -Lepiej nie gadajcie tyle, tylko szybko włóżcie to na siebie. Postawił worek przed nimi na ziemi i ponownie zniknął w szopie. -Pospieszcie się. - rzucił stamtąd twardo. - Mam dzisiejszej nocy jeszcze całą kupę innej, właściwej roboty do zrobienia. Interes przede wszystkim. - dodał na zakończenie nieco łagodniejszym tonem. Rozwiązali worek i ciekawie zajrzeli do środka. Ich oczom ukazały się błyszczące w świetle latarki akwalungi. Bez słowa wyciągnęli je. Miguel regulując wszelkie sprzączki i zapięcia stosownie do ich rozmiaru, pomógł im założyć je na siebie. Następnie, najpierw sobie a potem również im zainstalował na plecach ciężkie, metalowe butle. Kiedy już skończył je przykręcać wydobył z szopy ponad ośmiostopowej długości błyszczący cylinder wykonany z pomalowanego na żółto metalu. Obły przedmiot zakończony był z jednej strony wirnikiem i małymi łopatkami. -Pedro zawiezie nas prosto do Meksyku. - wyjaśnił. Z nieskrywaną dumą zaprezentował im swój skuter czule go głaszcząc i poklepując. -Co teraz? - zapytał Theo przestępując z nogi na nogę i bezskutecznie usiłując podrapać się po plecach. - Czuję się w tym gównie jak jakiś cholerny, gumowy astronauta. -Teraz posłuchajcie mnie uważnie. Wyjaśnię wam co i jak. W tej chwili nawet deszcz srebrnych dolarówek nie mógłby odwrócić ich uwagi od jego ust. Maksymalnie skoncentrowani wbili swoje spojrzenia w Meksykanina. -Gdy będziemy już na plaży uruchomię wasze butle. Potem już zawsze oddychajcie spokojnie i nie denerwujcie się. To podstawa. Aby w ogóle widzieć coś pod wodą wpierw zamoczcie swoje maski. Wówczas nie będą pokrywać się parą. Poza tym przez cały czas trzymajcie się blisko mnie. Bardzo blisko. Kiedy już będziemy w wodzie, ty złapiesz mnie za kostki, - wskazał swym palcem Bobbiego. - a on złapie ciebie. Ja będę kierował skuterem. Powietrza w butlach jest co prawda dosyć, ale ponieważ akumulatory wystarczają tylko w jedną stronę nie pogubcie się gdzieś po drodze, gdyż po prostu nie będę w stanie szukać was zbyt długo. Poza tym mam jeszcze swoją właściwą robotę. Jakieś pytania? Z całym przekonaniem mogliby postawić całą swoją forsę przeciwko kamykom Miguela pewni jak cholera, że był to najkrótszy kurs nurkowania odkąd życie wypełzło z praoceanu. W tej chwili, jednak żadne sensowne pytania nie przychodziły im do głowy. -Dobra. Zatem ruszamy? - oznajmił z zadowoleniem olbrzym zamykając szopę. Skinęli głowami i w ślad za nim pomaszerowali na wybrzeże. Będąc już na plaży wzorem Meksykanina zamoczyli maski w wodzie, po czym włożyli do ust aparaty tlenowe. Następnie przypięli do nóg płetwy i ruszyli w stronę głębszej wody a raczej on sam ruszył, bowiem po chwili wrócił i z przepraszającym gestem odkręcił im zawory na plecach. Kiedy tylko ich sine twarze na powrót przybrały swój naturalny wygląd Miguel uniósł kciuk do góry i ponownie wyruszyli w stronę wody. Zanurzając się śladem ich przewodnika zauważyli, że wody Pacyfiku były zadziwiająco ciepłe po zmroku. Pod wodą Meksykanin włączył reflektor ich pojazdu rozświetlając całą najbliższą okolicę snopem mocnego, żółtawego światła. Odpłynęli nieco dalej od brzegu i zanurkowali głębiej pod powierzchnię. Bobby natychmiast ruszył w ślad za Miguelem kierując się niezdarnie w stronę dna. Szło mu to ospale jednak w końcu jakoś opadł niżej. Theo natomiast pogrążony w chmurze pęcherzyków pracował wściekle rękami i nogami nijak nie mogąc zejść poniżej powierzchni. Jego rozpaczliwe starania aby ich dogonić całkowicie szły na marne. Co chwilę wypływał, bowiem na powierzchnię brzuchem do góry niczym zdechła makrela. Meksykanin z niekłamanym podziwem obserwował z dołu wszystkie jego poczynania. Przez dłuższą chwilę w niemej fascynacji patrzał na tragedię Murzyna. Z zachwytem obserwował jego szamotaninę z akwalungiem. W końcu, zniecierpliwiony przedłużającym się postojem podpłynął do niego. Złapał go zdecydowanym gestem za ramię i stanowczym gestem uspokoił. Następnie, starannie zademonstrował mu w jaki prosty sposób poruszając jedynie nogami można sobie płynąć do przodu, na boki i w końcu również w dół. Theo po ochłonięciu z pierwszych emocji potaknął energicznie głową i nie czekając na kolejną zachętę spróbował ponownie. Od nowa wszystko przesłoniła olbrzymia chmura powietrznych bąbelków, z której chaotycznie pojawiały się na chwilę wirujące wściekle wszystkie kończyny Murzyna. Bobby widząc to wszystko był pełen obaw, że jeszcze chwila a udławi się ze śmiechu. Nie był koneserem. Przedstawienie, jednak uznał za wyborne. -Dla takiego widoku warto było zabrać go ze sobą. - pomyślał przepełniony dumą. Miguel dał w końcu za wygraną. Złapał Theo za rękę i bezceremonialnie pociągnął go energicznie w dół. Kiedy holując go obydwaj już dotarli w pobliże dna, Meksykanin sprawnie założył jego dłonie na kostki Bobbiego a sam popłynął po skuter. Pedro daleko nie zdryfował toteż po chwili razem z nim olbrzym był z powrotem. Wówczas Bobby złapał Meksykanina za kostki. Ten uniesionym kciukiem dał znak by trzymali się mocno po czym bezgłośnie uruchomił pojazd. Ruszyli w drogę. Po samym starcie poczuli mocne szarpnięcie, które później przeszło jedynie w jednostajny i nawet przyjemny opór jaki stawiała rozkosznie ciepła woda. Miguel trzymał się jakieś dwie stopy ponad dnem, które zadziwiająco szybko umykało im do tyłu. Gdyby tylko chcieli mieli, więc co podziwiać podczas podróży. Bobby myślami, jednak był zupełnie gdzie indziej. Zastanawiał się bez przerwy czy stalowe obręcze ściskające go w kostkach chcą mu zmiażdżyć stopy czy tylko je oderwać. Po kilku minutach niewysłowionej męki, imadlany nacisk wreszcie nieco zelżał. Widocznie Theo opuszczać już zaczynała, początkowa panika. Bobby czując jak powraca mu krążenie w stopach sam się nieco uspokoił i dopiero wtedy rozejrzał się ciekawie po raz pierwszy dookoła. Żółte światło skutera nie było w stanie rozproszyć mroku jaki ich otaczał dalej jak o kilkanaście stóp ale to co widział wystarczało mu aż nadto. Ponieważ od pewnego czasu dna nie było widać już w ogóle wolał nawet więc nie myśleć o ewentualnej głębinie rozpościerającej się pod nimi. Co innego w większym stopniu przykuwało całą jego uwagę. Co jakiś czas, bowiem coś się nagle pojawiało przemykając żwawo na granicy ciemności po to tylko, by po chwili ponownie w niej zaniknąć. W takich chwilach miał wrażenie jakby jakiś wielki, lodowy paluch powoli zjeżdżał mu po kręgosłupie. Theo podchodził do tych spraw zupełnie inaczej. Po prostu z potworną siłą zaciskał swoje dłonie, po czym z zamkniętymi oczami czekał, aż obiekt niepokoju powróci, aby go ostatecznie pochwycić w swą wielką i zębatą mordę. Przygnębiał go też logiczny zresztą fakt, że jako płynący na końcu pożarty zostanie najpierw. Kiedy jego umysł zbliżał się już do krawędzi szaleństwa, wówczas ponownie otwierał przerażone strachem oczy i wszystko zaczynało się od nowa. W tych trudnych chwilach, kiedy był zupełnie sam i z nikim nie mógł się podzielić swoimi przemyśleniami oddałby każde pieniądze za tak banalny przedmiot jak lusterko wsteczne. Miguel natomiast nawet nie zdając sobie sprawy z ilości adrenaliny jaką mimowolnie dostarczył swoim pasażerom całkowicie pochłonięty był prowadzeniem skutera. Kierowany chyba szóstym zmysłem, co pewien czas zmieniał kierunek, aż w końcu, po wydawałoby się wiekach w zasięgu ich wzroku na powrót ukazało się piaszczyste dno. Po kwadransie zataczania nad nim kręgów niejasno zdali sobie sprawę, że prawdopodobnie kręcą się w tym samym miejscu. Podejrzewając, że zbłądzili zaczęli się coraz bardziej niepokoić. Wówczas Miguel zatrzymał się. To również nie wyglądało zbyt optymistycznie. Ten jednak przełączył jedynie wszystkim po kolei dopływy powietrza z butli rezerwowych i sprawa postoju wyjaśniła się. Oszołomieni ujrzeli jeszcze uniesiony w górę kciuk i niebawem wyruszyli w dalszą drogę. W końcu, po dokonaniu kilkunastu kolejnych nawrotów z mroku wynurzyła się olbrzymia obrośnięta jakimiś muszlami kotwica. Kotwica leżąca sobie na jednym boku i do połowy zagrzebana w dnie była wręcz gigantyczna. Na kilkustopowej, nylonowej lince unosiły się przywiązane do niej dwa olbrzymie worki wykonane z jakiegoś nieprzemakalnego tworzywa. Tego chyba właśnie szukał Miguel, ponieważ zaraz po tym odkryciu dał wyraz swojemu zadowoleniu unosząc obydwa kciuki naraz. Rozluźnili się widząc jego radość. Niczym olbrzymia stonoga zatoczyli jeszcze tryumfalny krąg wokół znaleziska, po czym Meksykanin skierował skuter prosto w stronę brzegu. Kiedy tylko zbliżyli się do niego na tyle, by już o własnych siłach wyjść na ląd Miguel wyłączył silnik. Zgasił też reflektor. Idąc po dnie ruszył przodem nieustannie wypatrując czegoś w przybrzeżnych zaroślach. Obydwaj z prawdziwą ulgą zdjęli swoje maski, wyjęli z ust ustniki i z radością wciągnęli w płuca świeże powietrze. Potem również skierowali swoje spojrzenia w tę samą co on stronę. Kiedy woda sięgała im już co najwyżej kolan zauważyli zbiegającego z piaszczystej wydmy człowieka. Człowiek nadbiegał w ich stronę trzymając coś podłużnego pod pachą. -A oto i Gonzalez. - widząc ich niepokój uspokoił ich Miguel. Kiedy mężczyzna zbliżył się stwierdzili, że ma niewiele ponad cztery stopy wzrostu. Wyczerpani padli bez słowa na mokry, przybrzeżny piasek. -Witajcie w Meksyku. Sporo o was słyszałem. - odezwał się przybysz wesoło wyciągając na powitanie rękę. Obydwaj jednak nadal leżeli nieruchomo łapczywie łapiąc oddechy. Z wolna dochodzili do siebie. -Daj im chwilę Gonzo. - rzucił Miguel z wyrzutem. -Pierwszy raz? - ten od razu domyślił się w czym rzecz, po czym dodał w stronę brata - Jak tam podróż? Odnalazłeś towar? -Tak. - ten odparł mocując na swych wielkich plecach właśnie otrzymane nowe butle. - Myślałem, że będzie gorzej. Woda jest dziś nieco mętna. - wyjaśnił. Jak tylko skończył je zakładać rzucił w ich stronę uśmiechnięty od ucha do ucha. -No to trzymajcie się. Miło było poznać. Unieśli się na łokciach pragnąc w podziękowaniu chociaż machnąć mu na pożegnanie ręką, ale widząc jego olbrzymią sylwetkę z uniesionym w górę kciukiem z rezygnacją w oczach ponownie opadli na piasek. Miguel roześmiał się na głos, po czym włożył aparat tlenowy w usta i odkręcił zawór. Chwilę później na powrót pogrążył się w odmętach. Wkrótce odzyskali swoje dawne siły. Jak tylko mały Meksykanin skończył upychać wyczerpane akumulatory oraz puste butle do swej skrzynki podnieśli się na nogi i w ślad za nim udali w zarośla. Czekał tam na nich ford z siedemdziesiątego drugiego, na którym były ślady wyraźnie świadczące, że ktoś, kiedyś bez większego zresztą powodzenia próbował przerobić go na ciężarówkę, lecz nie dokończywszy dzieła pozostawił go w cholerę a widząc żałosny skutek swoich starań, w końcu go w akcie litości podpalił. Niezdarnie wyswobodzili się z niewygodnych akwalungów i pomogli Gonzalezowi poukładać wszystko starannie wewnątrz sporej skrzyni ładunkowej. Chwilowo woleli jednak nie dzielić się z nim głębokim przeświadczeniem, że to i tak na nic ponieważ to, co właśnie mieli przed oczami i tak stąd nigdzie nie odjedzie. Kiedy skończyli się rozbierać Gonzalez z pełnym optymizmu kopnięciem zamknął tylną klapę i podając im po puszce piwa odważnie zajął miejsce wprost za kierownicą. Wsiedli za nim do kabiny i zachłannie wypili. -Co teraz? - zapytał go Bobby wyrzucając pustą puszkę w krzaki. -Myślałem, że wy mi to powiecie. Nie mam pojęcia co takiego zamierzacie? -Chcemy, jeśli to możliwe dostać się do... do... dokąd to właściwie chcemy się dostać, Theo? Ten zakrztusił się z wrażenia. Kiedy przestał kasłać odparł. -Sam nie wiem, człowieku. Prawdę mówiąc plan był jeden. Uciekać, uciekać, uciekać. I przyznam się, że tylko to dotychczas zaprzątało moją biedną, skołataną głowę. Jeśli mam być szczery Bobby to niespecjalnie nawet wierzyłem w to, że nam się uda. Zwłaszcza po tej hecy na pustyni, ech. - westchnął ciężko na wspomnienie tamtej chwili. - Jednak faktem jest, że obecnie jesteśmy chyba w Meksyku. Więc kurwa, chyba nam się to udało. - stwierdził błyskotliwie. - Ale co robić dalej? Tego nie wiem. Musimy chyba opracować nowy plan, człowieku. -Wiem, że mieliście ciężki dzień. Może więc pojedziecie do mnie? - rzucił Meksykanin. -Do ciebie? -Przenocujecie, trochę odpoczniecie a rano ze świeżym umysłem prędzej coś postanowicie. - zaproponował. Popatrzyli na siebie. Potem na niego. Gonzalez widząc w ich oczach milczącą aprobatę przekręcił śrubokręt i uruchomił grata. Całą kabinę natychmiast wypełnił intensywny swąd spalenizny. Ze straszliwym zgrzytem torturowanej skrzyni wrzucił bieg. Ford z konwulsyjnym szarpnięciem chwilę się zawahał, po czym rzężąc ruszył z wolna w drogę. Skrzypiąc i pojękując wkrótce wydostał się na jakąś polną drogę. Tam, Gonzalez nasunął kapelusz głębiej na oczy, zacisnął zęby i przyśpieszył. Kiedy napotkali asfalt Meksykanin wykorzystując spadek terenu oraz sprzyjającą, wieczorną bryzę rozpędził forda do czterdziestki. Później ze straszliwym rykiem dławiącego się silnika, jakimś cudem utrzymywał już tę prędkość walcząc oburącz z wyskakującym co chwilę drążkiem do zmieniania biegów. Jechali w milczeniu przez ponad dwie godziny zanim w świetle reflektora ukazały się w końcu jakieś zabudowania. -Ensenada! - wykrzyknął nagle Meksykanin wskazując na coś ręką. Odetchnęli w duchu z ulgą słysząc wreszcie dowód na to, że kierowca nie śpi. -Aha. - w odpowiedzi Theo skinął głową. - A tak właściwie, to gdzie my teraz jesteśmy? -To miasto nazywa się Ensenada. - Gonzalez spojrzał na niego podejrzliwie. -Tak też sobie właśnie pomyślałem. - ten odparł nie zrażony. -A oto i mój dom. - po kolejnej minucie stwierdził z dumą Meksykanin zwalniając i skręcając z drogi w jakieś ciemne podwórko. Ford z boleśnie świdrującym w uszach piskiem zdartych klocków hamulcowych zatrzymał się przed pogrążonym w ciemnościach dwupiętrowym domem. Cały budynek w blasku księżyca wyglądał upiornie. Sprawiał wrażenie jakby z całych sił walczył jedynie o zachowanie za wszelką cenę równowagi. Wyglądało na to, że od ostatecznego zawalenia chroni go jedynie opatrzność oraz głęboka wiara jego mieszkańców w rzeczy nadprzyrodzone. Takie jak lewitacja na przykład. W cudowny sposób zawieszony w powietrzu balkonik zadygotał odrobinę, kiedy zderzak forda zetknął się ze ścianą budynku. Liczne wgłębienia widniejące w cegłach obok jasno świadczyły, iż jest to ulubione miejsce służące Gonzalezowi do parkowania. Kiedy już wysiedli z wozu zza domu wybiegło coś brzydkiego nawet przy świetle księżyca i jazgotliwie szczekając wyszczerzyło zęby w gwałtownym, jazgotliwym powitaniu. W jednej chwili zaczęły szczekać psy w całej okolicy. -Spadaj Lupe. - Meksykanin wściekłym, lecz celnym kopniakiem odpędził wreszcie ujadającego psa. Następnie rozpogodził się i uprzejmym gestem zaprosił ich do środka. Pełni najgorszych obaw w milczeniu podążyli za nim. Kiedy ich prowadził po reumatycznie wykręconych schodkach w górę, cały dom zaczął niepokojąco trzeszczeć i cichutko poskrzypywać. Będąc już bezpiecznie na piętrze odetchnęli z ulgą. Wtedy Meksykanin ruchem głowy zaprosił ich dalej. Przecierając szlak śmiało ruszył przodem. Pokonując długi, ciemny korytarz nie przeoczyli obserwujących ich w milczeniu pięciu czy sześciu dziecięcych główek a także jednej starszej kobiety siedzącej w kuchni nad jakąś robótką. Kobieta również milczała. -Nie przejmujcie się. To moja rodzina. Tutaj właśnie będzie wasz pokój. - Gonzalez wskazał im niewielką izbę. Wszedł do niej pierwszy i zapalił światło. Ich oczom ukazał się widok nieco bardziej niż przygnębiający. Nie dając jednak niczego po sobie poznać uśmiechnęli się serdecznie i uścisnęli mu wylewnie rękę na dobranoc. -Wielkie dzięki, Gonzalez. Z samego rana wyjeżdżamy, więc się o nic więcej nie martw. - zapewnili go gorąco. -Dobra. No to będzie chyba wszystko. - ten odparł rozglądając się jeszcze po kątach. Po chwili dodał. -Jest jeszcze łazienka tam w lewo za schodami, ale i tak nie ma wody więc nieważne. -Jasne. To nieważne. - odparli gorliwie rzucając tęskne spojrzenia w stronę łóżka. -Muszę już iść. - oznajmił gospodarz. - Jeszcze tej nocy trzeba od nowa ponapełniać wszystkie butle i doładować akumulatory. -Oczywiście. -Interes przede wszystkim. -Właśnie. -Jeszcze raz wielkie dzięki za wszystko, Gonzalez. - rzucił Bobby serdecznie. -I pozdrów od nas brata. - dodał Theo. -W porządku. Trzymajcie się i powodzenia. Kiedy tylko zamknęły się za nim drzwi zgasili światło i nawet nie zdejmując butów rzucili się na łóżko. Zdążyli jeszcze usłyszeć skowyt kopniętego psa, kilka przekleństw po hiszpańsku oraz wprawiający wszystko w przenikliwe drżenie przerażający odgłos uruchamianego forda. Później wibracje ucichły i na powrót zapadła błoga cisza. Usnęli natychmiast. * * * Ensenada - Mexico 12 kwietnia 1999 Obudzili się w samo południe. Czując się jak nowo narodzeni, żwawo wyruszyli na poszukiwanie miejsca, w którym mogliby się odlać. Widząc ich jak krążą nerwowo po całym pięterku, kobieta bez słowa wskazała im właściwą drogę. Później przyniosła kawę. Wyruszyli w drogę jak się tylko nieco ogarnęli. Wychodząc na podwórko zauważyli milczące główki w oknach, kobietę stojącą przed domem oraz Lupe drzemiącego w kącie podwórza. Pies okazał się za dnia być jeszcze brzydszy. Rozglądając się smętnie po najbliższej okolicy, Bobby odezwał się do wspólnika przygnębionym tonem. -Cholera. -Co? -Dlaczego wszystko tutaj wygląda jak po wybuchu bomby termojądrowej? -Sam się nad tym zastanawiam. -Cholernie jest przygnębiająca ta mieścina, nie sądzisz? -Fakt. Ciekawe jak wygląda reszta Meksyku? - Theo z serdecznym uśmiechem na twarzy energicznie machał kobiecie i dzieciakom na pożegnanie. Tamci jedynie patrzyli na nich w beznamiętnym milczeniu. -Dobrze, że zostawiliśmy im te pięć kawałków na łóżku. -Zostawiliśmy? -Byli, ok. -No tak. Są w porządku, ale następnym razem daj mi chociaż znać, człowieku. - odparł Theo zaskoczony hojnym gestem Bobbiego. - Daj znać, bo zanim dotrzemy do jakiegoś prawdziwego miasta zostaniemy zupełnie bez centa. -Chyba zauważyłeś, że się im nie przelewa. -Pewnie, ale tutaj wszyscy tak żyją, Bobby. -Chyba jednak masz rację, wspólniku. -Więc, co teraz? -Na dobry początek myślę, że powinniśmy kupić sobie jakiś wóz. Nie chce mi się dalej zapierdalać na piechotę. - zaproponował Bobby. -Dobra myśl. Maszerując raźno przed siebie w pierwszej napotkanej stacji benzynowej nie za bardzo nawet się targując, za trzysta dolarów nabyli zdaniem uśmiechniętego sprzedawcy, starego, dobrego, niemiecko-niezawodnego i poczciwego garbusa. Po dwudziestu milach, kiedy volkswagen rozkraczył się już po raz trzeci, ostatecznie i na dobre zgodnie zepchnęli go z jezdni i w przydrożnym rowie podpalili. Dalej pojechali stopem. W Tijuanie kupili prawie nowego golfa. Tym razem sprawdzili cały wóz ludowy starannie, szczegółowo i gruntownie. Silnik jak i zresztą cały wóz okazał się być w niemal idealnym stanie. W pierwszym napotkanym po drodze sklepie napełnili bagażnik piwem, po czym wyruszyli skąpaną w słońcu autostradą prosto na południe. Jadąc przed siebie beztrosko na bieżąco układali dalszy plan działania. W jednym byli zgodni. Uważali, że po tym co ostatnio przeżyli należy im się godziwy wypoczynek oraz niczym niezmącone długie, bardzo długie wakacje. Nawet przez myśl by im wówczas nie przeszło, że prawdziwe kłopoty jeszcze są przed nimi a naprawdę poważne problemy dopiero na nich czekają. * * * Dziewięć miesięcy później. Lasy Deszczowe - gdzieś na granicy Boliwii z Brazylią 14 stycznia 2000 -Chyba nareszcie ich zgubiliśmy, człowieku. Zwolnij wreszcie! Chcesz bym tu zdechł? Bobby, nie pędź tak! Bobby zatrzymał się zdyszany. Kiedy po kilku minutach jego tętno powróciło już do normy usiadł na ziemi i wydobył z plecaka manierkę. Pociągnął z niej spory łyk wody. Kiedy już zaspokoił dokuczliwe pragnienie podał ją wspólnikowi. -Obyś miał rację. -Już od wczoraj w ogóle ich nie widać. Theo gwałtownym klepnięciem w szyję zabił sporego owada. -Dlaczego tylko mnie gryzą te cholerstwa? Bobby wzruszył ramionami. -Mówiłem ci, że to zbyt pięknie wygląda, aby mogło nam się udać. -Daj spokój, Theo. Teraz to i ja to wiem. Dlaczego nie byłeś taki cwany wcześniej? Gdybyś sprawdził teren jak należy nie byłoby nas tutaj. Zamiast biegiem zapierdalać po jakimś dziwnym lesie leżelibyśmy sobie na plaży z jakimiś dupciami pod ręką. Ech, kurwa. -Do głowy mi wówczas nie przyszło sprawdzać z tamtej strony... -Zresztą, co tam. To już i tak jest nieważne. - wpatrzony gdzieś w dal Bobby z rezygnacją machnął ręką. -Więc co teraz? -Teraz trzeba przygotować nocleg. Za godzinę ściemni się na dobre. No i jakby kłopotów było mało, nasze żarcie też się kończy. - odparł rzeczowo potrząsając wymownie prawie zupełnie pustym już plecakiem. -Jak to, kończy? Theo podrywając się na nogi zajrzał nerwowo do środka. Rozczarowany wydobył stamtąd jedynie paczkę spleśniałych ciastek. Ze wstrętem odrzucił je w zarośla. -Kurwa. Jestem głodny jak cholera. - stwierdził z głośną skargą w głosie. -Nie mów? - Bobby sam poczuł dotkliwe burczenie w żołądku. -Chcę jeść! - zawył Theo wysypując trzęsącymi się rękoma ostatnie okruszki z plecaka. - I co teraz z nami będzie? Jesteśmy chuj wie gdzie i nie mamy nawet żarcia. -Ładnie to ująłeś. -Chyba nie zdechniemy tutaj z głodu, co? - Theo rozejrzał się po dżungli załamany. - Mam jak jakaś popieprzona koza wpierdalać jakieś liście, czy jak? Bobby podrapał się po głowie zamyślony. -Słyszałeś o czymś takim jak... polowanie? -No racja, chłopie! - Theo w jednej chwili rozpromienił się. - Upolujemy coś, póki jeszcze jasno a z pełnym żołądkiem jakoś to będzie. Ty to masz głowę, Bobby. W naprędce uzgodnili szczegóły czkającego ich polowania po czym mając już przed oczami wizję gorącego posiłku ochoczo rozdzielili się do swoich zadań. Theo mający stworzyć nagonkę natychmiast pogrążył się w gęstwinie waląc maczetą po gałęziach ile wlezie. Bobby natomiast skierował się prosto w stronę rzeki. Miał zamiar dotrzeć w miejsce, gdzie znajdowało się nieco więcej otwartej przestrzeni, aby tam zaczaić się na wypłoszoną przez wspólnika zwierzynę. Zatrzymał się w miejscu, gdzie rzeka nieznacznie skręcała tworząc niewielką, kamienistą plażę. Odłożył na ziemię krępujący ruchy plecak, przykucnął i wycelował swojego kałasznikowa w stronę lasu. Harmider, jaki Theo wszczynał w zaroślach wkrótce zaczął przynosić pierwsze efekty. Na kamienisty brzeg rzeki zaczęły, bowiem kolejno wybiegać spłoszone przez niego zwierzęta. Sprawa więc jak nigdy dotąd wyglądała na niezwykle prostą. Pełny jednak jakiegoś bliżej nieokreślonego niepokoju, Bobby podrapał się po swędzących plecach, po czym ponownie podniósł karabin do oka nie chcąc w żadnym razie spudłować i wystawić się tym samym na kpiące drwiny wspólnika. Wodząc lufą na boki zignorował węże, małpiatki oraz jakieś inne, szczurowate stworzenia biorąc na cel młodego, dorodnego pekari. Zwierzak biegał w kółko sprawiając wrażenie nieco zagubionego. To było właśnie to na co Bobby miał ochotę. Mała lecz treściwa w proteiny świnia. Podparł broń o ramię i starannie wycelował. Naciskając spust wypuścił w jego stronę krótką serię. Zwierzę kwiknęło, po czym padło martwe nieopodal miejsca w którym biegało. Bobby oczami wyobraźni już go widział jak ociekając tłuszczykiem powoli obraca się nad ogniskiem przybierając piękny, karmelkowy kolor. Zadowolony, że wszystko poszło jak z płatka przewiesił karabin przez plecy po czym wydobył nóż i podszedł bliżej aby go raz dwa oprawić. Na miejscu zdążył już rozpłatać jego brzuch i pozbyć się wnętrzności, kiedy niedaleki hałas w pobliskich krzakach odwrócił jego uwagę. -Dobra, Theo! - krzyknął w stronę zarośli nie podnosząc znad pekari głowy. - Daj sobie wreszcie spokój! Nie hałasuj, do cholery! Wyluzuj się, już po wszystkim! Lecz z lasu zamiast niego wybiegła olbrzymia samica pekari. Na widok jej rozmiarów Bobby zamarł. Samica była gigantyczna i ważyła pewnie tonę. Jej sylwetka i tak wielka, z każdą chwilą dodatkowo jeszcze rosła w oczach. Bobby odruchowo schował rękę z okrwawionym nożem za plecami chcąc jak gdyby skryć dowody i na spokojnie wszystko jej wytłumaczyć. Ona jednak musiała wyciągnąć zupełnie inne wnioski, ponieważ dostrzegając w końcu swojego małego jedynie przyspieszyła swój niezdarny galop. Wtedy już nie oglądając się za siebie Bobby biegiem rzucił się w przeciwną stronę. Theo, który właśnie wyszedł na otwartą przestrzeń dostrzegł go mknącego w dali. Szybko zlokalizował wzrokiem przyczynę sprintu wspólnika. Płynnym ruchem odrzucił maczetę i poderwał swój karabin do ramienia. Natychmiast oddał pojedynczy strzał. Z nastroszonego groźnie grzbietu samicy uniosła się na moment czerwonawa mgiełka. Samica wydała głośny kwik i zdezorientowana zatrzymała się nieruchomo w miejscu. Słysząc z tyłu wystrzał, Bobby również stanął i odwrócił się łapiąc oddech. Samica tymczasem z wolna podeszła już do swojego małego. Obydwaj także zamarli w zupełnym bezruchu obserwując ją z napięciem. Pochrząkując, samica przez jakiś czas szturchała małego pekari swoim wielkim ryjem. Po minucie zapewne dotarło do niej, że to bezcelowe, ponieważ wydała z siebie długi i przeciągły kwik po czym ponownie ruszyła w pogoń za Bobbim, lecz tym razem biegła ze zdwojoną prędkością. Ten sam siebie sklął, że nie wykorzystał tej drogocennej chwili na zdjęcie karabinu z pleców po czym złorzecząc pod nosem ponownie rzucił się do panicznej ucieczki wprost przed siebie. Biegnąc słyszał jak padają trzy kolejne strzały. Odwracając się raz po raz zauważył, że te tylko jeszcze bardziej ją rozwścieczyły. Biegnąc przed siebie wkrótce dostrzegł wielki głaz leżący nad samym brzegiem rzeki. Dając z siebie wszystko, natychmiast pognał w jego stronę. Nieomal już czując jej świszczący oddech na swym karku, tuż przed samym głazem rzucił się rozpaczliwie w bok. W chwilę później rozległo się głuche uderzenie w głaz i natychmiast po tym jeszcze jeden wściekły kwik zwierzęcia. Przez dłuższą chwilę ganiali się z samicą wokół głazu. Bobby podświadomie jednak czuł, że w żadnym wypadku nie ma co liczyć na zmęczenie jej taką zabawą. Musiał wymyślić coś innego. I to bardzo szybko. Sam głaz okazał się być z bliska zbyt olbrzymi oraz gładki, by na niego wskoczyć lub się wspiąć. Bobby zaczynał już w wyraźnym stopniu tracić siły. Pot strumieniami zalewał jego oczy a on sam z każdą chwilą był już coraz bardziej wyczerpany. Ostatkiem sił rozpaczliwie skierował się na powrót w stronę, z której przybiegł licząc w duchu na to, że być może Theo w końcu porządnie się przyłoży i wreszcie powali samicę. Ta myśl początkowo dodała mu nieco nowej energii, lecz kiedy biegnąc brzegiem rzeki ujrzał go zajętego gorączkowym ładowaniem magazynka wszelkie nadzieje prysły jak mydlana bańka. Jakby tego było mało samica właśnie wtedy zorientowała się, że wokół głazu biega sama. Dzikim wzrokiem rozejrzała się, dostrzegła go i runęła za nim pochrząkując groźnie. Uciekając, Bobby wpadł na jeszcze jeden pomysł. Postanowił skręcić w stronę lasu, aby schronić się na jakimś drzewie. Natychmiast skręcił w tamtą stronę. Biegnąc już ostatkiem sił obejrzał się kontrolnie. Kiedy ujrzał samicę o wiele bliżej niż by się spodziewał, zdał sobie sprawę, że nie zdoła dotrzeć przed nią do żadnego drzewa. Poprzez czerwoną mgłę przed oczami już niewiele widział lecz biegł dalej. Rozpaczliwie wyciągając nogi liczył już tylko na jakiś cud. Cud wydarzył się. Wydarzył się w chwilę potem jak Bobby mdlejąc z wyczerpania bezwładnie się przewrócił tracąc równowagę. Kiedy tylko upadł bez czucia na przybrzeżne kamienie rozległ się ogłuszający huk i w tej samej chwili olbrzymia samica przemieniła się w okrwawiony ochłap mięsa, który koziołkował jeszcze kilkanaście stóp w powietrzu nim na dobre się zatrzymał ryjąc długą i głęboką bruzdę w ziemi tuż obok nieprzytomnego Bobbiego. * * * Po kwadransie Bobby odzyskał utracone nieco wcześniej zmysły. Z ogromnym wysiłkiem przekręcił się na plecy i otworzył zapuchnięte oczy. Ujrzał spoglądającą na niego ciekawie z góry twarz Theo oraz zarośniętego skrzata z bujną, siwą brodą stojącego nieopodal. Panowała całkowita cisza. Na niebie przesuwały się jedynie jakieś nieliczne obłoki. W polu widzenia bezgłośnie przeleciał też jakiś ptak. Bobby zamknął oczy i na powrót je otworzył. Skrzat nadal stał w tym samym miejscu oparty o swoją bajkową strzelbę. Powtórzył tę czynność konsekwentnie jeszcze kilka razy, lecz ten uporczywie nie chciał zniknąć. Powstał więc z ziemi i wykrztusił cicho do wspólnika. -Kto to taki? -Sam się nad tym zastanawiam. Ale uratował sprawę. - odparł Murzyn szeptem. -Sprawę? Kiedy Bobby dostrzegł u swych stóp to co pozostało ze zwierzęcia, natychmiast odzyskał wszystkie bolesne wspomnienia. W ułamku sekundy przypomniał sobie polowanie i szaleńczą ucieczkę przed rozwścieczoną samicą pekari. Nadal jednak niewiele z tego rozumiejąc ponownie przeniósł swoje spojrzenie na Theo. Ten rzucił jeszcze bardziej ściszonym tonem. -Goblin. -Co? -To jest taki dobry, leśny dziadek. Goblin znaczy. -Goblin? -Jak byłem mały, babcia nieraz mi opowiadała, że gobliny to są takie... -Nie pierdol mi tu o goblinach, Theo. Chryste, nie teraz. Skrzat podszedł do nich i zapytał. -Jesteście Amerykanami? Ponieważ stali zbaraniali patrząc to na siebie to na niego odezwał się ponownie. -Nawet nie wiecie jak to miło jest usłyszeć w końcu jakiś normalny język w dziczy. Kiedy nadal stali w milczeniu skrzat przedstawił się. -Profesor Harold Williams. -Harold? - Theo uznał, że to jest zbyt banalne imię jak na goblina. -Tak, lecz nie znoszę tego imienia. Wolę jak się do mnie zwracać, profesorze. -Profesorze? -Tak jest znacznie lepiej. - przyznał skrzat. -Bobby Thompson a ponieważ on nie potrafi wycelować nawet do tak wielkiej świni w zupełności wystarczy wołać na niego... nieudacznik. -Trafiłem ją. - ten gorąco protestował. - Jestem Theodor Stone i tyle. -Co pan tutaj robi, profesorze? - rzucił Bobby otrzepując się z kamyków. -Co ja tutaj robię? Dobry Boże, ja tu mieszkam. Co wy tutaj robicie? Oto jest pytanie. -My jesteśmy, hm... tylko przejazdem w tych stronach. Jeśli można się tak wyrazić, rzecz jasna. - odparł niepewnie Bobby. - Czy są tu jacyś inni ludzie? - zapytał. -Hm. - skrzat poskrobał się po brodzie. - Pół dnia drogi stąd, w górę rzeki naturalnie, zamieszkuje plemię dzikusów. Prócz tych Indian w promieniu stu mil nie ma żadnych, innych ludzi. Dlatego właśnie tak mnie zaskoczył i ucieszył zarazem wasz niecodzienny widok. W dodatku Amerykanie. To wprost nie do wiary. Skąd pochodzicie? Theo milczał przepełniony skruchą. -Z Nowego Jorku. W zasadzie z Nowego Jorku. - odparł Bobby. -Byłem tam kiedyś. Po wojnie. -Naprawdę? - zapytał Bobby z udawanym zaciekawieniem. Skrzat bezbłędnie wyczuł jego udawanie. Zmienił zatem temat. -Wygląda więc na to, że teraz jesteś daleko od domu, chłopcze. -Dziwne. Wszyscy ciągle mi to powtarzają a zaraz potem zwala się na mnie cała fura nowych, jeszcze większych problemów. - Bobby odparł z zadumą i zaraz dodał. - Ale nie spodziewałbym się nigdy usłyszeć tego tutaj, na tym odludnym zadupiu. Co właściwie pan tu robi? -Już mówiłem, mieszkam. Spojrzeli po sobie dziwnym wzrokiem. Ten jakby w obawie, iż wezmą go za szaleńca prędko dodał. -Nie jest ze mną, aż tak źle. Nie myślcie sobie. Swojego czasu przez wiele lat byłem wykładowcą na Uniwersytecie Kalifornijskim w Irvine. Dopiero później moje osobiste sprawy coraz bardziej zaczęły się komplikować, no mniejsza teraz z tym. Po prostu im bardziej robiłem się stary, tym bardziej wszystko wokół denerwowało mnie i drażniło, aż w pewnym momencie całkowicie utraciłem wiarę w sens tego, co przez niemal całe dotychczasowe życie robiłem. W końcu stwierdziłem, że chyba jestem już za stary by się przystosować i po prostu rzuciłem wszystko w cholerę. Przyjechałem tutaj. -Wszystko? - z tego co właśnie usłyszał, Theo nadal niczego nie rozumiał. -Tak. Wszystko. -Ale, co konkretnie? -Wolałem, chłopcze nie patrzeć na to dokąd zmierza mój kraj. -A dokąd zmierza? -To nie wiecie? Spojrzeli ukradkiem po sobie. -Ta cywilizacja, którą znacie przeżywa właśnie okres swojego upadku. -Naprawdę? -Upadku? -I to głębokiego. - dodał zaraz starzec z przekonaniem. Z ich min wyczytał bezbłędnie, że jest to dla nich całkowita nowość. -Proces jest powolny, nie powiem. Nie mniej jednak, trwa. -Jaki to proces? - zapytał go Bobby patrząc z ukosa na Theo. -Ameryka pogrąża się w niosącym jej samozagładę prawniczo-sądowo-gównianym bagnie. -Co to znaczy? -Nie wiem czy wiecie ale współczesna Ameryka wytwarza dwadzieścia pięć procent wszystkich prawników na świecie... -Wytwarza? - rzucił Bobby. -Zupełnie jak samochody na taśmie montażowej. Tak samo, jeśli chodzi o skazańców. Jest ich również aż dwadzieścia pięć procent. -Procent czego? - zapytał Theo. -Co czwarty skazaniec na cywilizowanym świecie siedzi w USA. -Nie wiedziałem. Więc co z tego? -Co przy takiej ilości prawników może świadczyć tylko o jednym. Ten kraj tonie, rozumiecie? Tonie w zasranej, urzędniczej biurokracji a ja nie zamierzam temu dłużej się przyglądać. - oznajmił profesor i zaraz potem dodał. - Chcę wam tylko powiedzieć, że postanowiłem spędzić resztę życia w samotności i spokoju. Przyjechałem do Ameryki Południowej i osiadłem tutaj, ponieważ to jak je ładnie wcześniej nazwałeś zadupie, posiada jedną lecz ogromną i bezcenną zaletę. Zupełny brak innych ludzi. I chociaż wygląda na to, że już niewiele czasu mi pozostało to mam głęboką nadzieję, że wszystkie spędzone tutaj lata to nadal będą moje najszczęśliwsze w życiu chwile. - starzec dokończył pocierając w zamyśleniu swą imponującą brodę. -No dobra. - Bobby nadal nie mógł jeszcze tego strawić. - Ja też jestem za tym, by policji i prawników było mniej ale... zamieszkać w lesie? Jak pustelnik? -Tutaj wcale nie jest, aż tak źle, jak początkowo można by się spodziewać. -Jak to? - Theo także nie mógł w żaden sposób rozgryźć sposobu myślenia starego dziwaka. -Brak telewizji, prawników, przepisów drogowych i całego tego nerwowego zgiełku cywilizacji wierzcie mi lub nie, posiada swoje zalety. Możecie sobie myśleć, że zbzikowałem ale coś wam jeszcze powiem. Jestem tu nieprzerwanie już od prawie jedenastu lat i nie żałuję ani jednego, cholernego dnia. -To chyba dobrze, nie? - Theo spojrzał niepewnie na Bobbiego. -Tutaj po prostu nareszcie odnalazłem swoje własne miejsce na Ziemi. - zakończył filozoficznie profesor po czym zaraz zapytał ich rzeczowo. - Chyba nie będziecie mieli nic przeciwko, że zabiorę sobie tę większą sztukę. - pomarszczoną ręką wskazał na strzępy samicy. -Skądże. Bierz ją sobie, człowieku. W końcu to ty ją ubiłeś. Nam w zupełności wystarczy ten mały, zabity przez Bobbiego. -Mam w pobliżu swój szałas. Jeśli chcecie zjeść pieczonego pekari razem ze starym człowiekiem to zapraszam na kolację. -Dlaczego by nie? - odparł Bobby ładując wspólnikowi małego pekari na plecy. Kiedy tylko profesor odkroił sobie ze swojego łupu, co większe kawałki wyruszyli w drogę. Przedzierając się przez zarośla umilali sobie czas pogawędką. -Nieźle ją trafiłeś, profesorku. Całkiem nieźle. Po twoim wystrzale tę wielką świnię całkiem obdarło ze skóry. - Theo nadal nie mógł wyjść z podziwu widząc dyndającą przed nim strzelbę, którą starzec przewiesił sobie przez plecy. -Och to naprawdę nic wielkiego. - ten odparł skromnie. - W moim wieku synu, ręce już trochę drżą i chociaż wzrok mi jeszcze dopisuje początkowo kiepsko wychodziło mi na polowaniu. Z tego też powodu na samym początku jadałem głównie ryby i owoce. Dlatego też, widząc pewnego dnia ten muszkiet u tubylców bez namysłu wyhandlowałem go od nich w zamian za kilka noży i nieprzemakalną kurtkę. Od tamtej pory, a będzie to już z siedem lat, dieta mi się znacznie poprawiła. -Wyhandlował go pan od tych Indian? -W rzeczy samej. Oni nie wiedzieli nawet jak się nim właściwie posługiwać. -Nie? -Wódz używał go w charakterze pogrzebacza. -Aha. -Mnie natomiast udało się to i tamto ponaprawiać w tym starym rupieciu i od tamtej pory nie miewam już żadnych kłopotów z trafieniem zwierzyny na polowaniu. -Dlaczego? -Dzięki temu, że lufa na swym końcu się rozszerza, po prostu celuję tak mniej więcej i... strzelam. -To wszystko? -To wszystko. Olbrzymia chmura śrutu, a wierz mi, nie jestem w tym względzie oszczędny, sama załatwia sprawę powalając wszystko to, co jest z przodu. Zresztą sam widziałeś. -No tak. -Ten stary muszkiet musiał być w ich posiadaniu pewnie jeszcze od czasów konkwistadorów. - dodał profesor. -O, kurwa! To kawał czasu. -No właśnie, chłopcze. -To chyba ciężko w dzisiejszych czasach dostać do niego amunicję, co? -Proch sam wytwarzam a jako śrutu używam twardych nasion i kamyków. Potem wystarczy wsypać wszystko poprzez lufę, porządnie razem ubić i gotowe. Tak się właśnie go ładuje. -Gdybym nie widział na własne oczy nigdy bym nie uwierzył, że to działa. -Ha. -Wygląd też ma niczego sobie. - wtrącił Bobby przyglądając się okutej w stal wielkiej kolbie oraz długiej na co najmniej trzy stopy lufie o ogromnej średnicy, która u swojego wylotu dodatkowo jeszcze, monstrualnie się rozszerzała. Kiedy tak sobie na nią patrzał to przychodził mu na myśl jedynie lejek do tankowania paliwa z rodzaju tych, jakich używają operatorzy wielkich koparek kiedy im zaschnie w zbiorniku. Cała strzelba swoimi gigantycznymi rozmiarami w każdym człowieku musiała wzbudzać odpowiedni szacunek. Wkrótce dotarli na miejsce. W trójkę sprawnie rozpalili ognisko i niedługo potem dookoła ich niewielkiego obozowiska rozszedł się smakowity zapach pieczonej dziczyzny. Bobbiemu na widok obracającego się nad ogniem pekari, ze wzruszenia przez chwilę nawet zakręciły się łzy szczęścia w oczach. To było właśnie to o czym uporczywie marzył od dobrych kilkunastu dni. Spokój, kojąca nerwy cisza oraz ciepłe żarcie. Obydwaj usiedli w pobliżu ognia. W oczekiwaniu na posiłek z zaciekawieniem oglądali muszkiet profesora. -To rzeczywiście jest coś. - stwierdził Bobby z szacunkiem ważąc go z uznaniem w dłoniach. -Nasze kałasznikowy wyglądają przy nim jak gumowe zabawki. - dodał z żalem Theo. Profesor widząc ich zainteresowanie zostawił na chwilę ognisko. Podszedł do nich i przedstawił swoje zmiany konstrukcyjne. -O tutaj, zamiast spadającego kurka, który uderzał niegdyś w kapiszon zamontowałem mechanizm z zapalniczki zippo. Dzięki temu obecnie mogę strzelać bez względu na pogodę. -Jak to? A dawniej? -Wcześniej można było z niego strzelać jedynie wówczas, kiedy nie padało a powietrze było całkiem suche. -Dlaczego? -Jeśli kapiszony były wilgotne muszkiet nie dawał iskry. Był bezużyteczny. -Rozumiem. -To dobrze. - stwierdził profesor powracając do pekari. Po chwili rzucił stamtąd. -Teraz wasza kolej. -Nasza? -Sporo już o mnie wiecie. Ja natomiast nie wiem o was kompletnie niczego. - wyjaśnił. -A, co takiego chciałby pan o nas wiedzieć? -Na przykład, co takiego was sprowadza, chłopcy w te odludne strony? -Eee, długo by opowiadać. - odparł mu wymijająco Bobby. -Mamy przecież czas. - zachęcił go profesor. - Już na pierwszy rzut oka i tak widać, że macie jakieś kłopoty. Nie zrozumcie mnie źle, ale to nie moja starcza, chorobliwa ciekawość. Bez obaw. Jestem tylko samotnym człowiekiem. Dobiegam właśnie osiemdziesiątki i sam mam tak zwane prawo w głębokim poważaniu, jeśli oczywiście wiecie co takiego mam na myśli. A chyba nie obawiacie się starego człowieka, który cieszy się jedynie z tego, że ma wreszcie okazję z kimś pogadać. Bobby zastanowił się. -Stary ma chyba rację. W końcu nie odmawia się komuś, kto mi dzisiaj uratował życie. - wyszeptał do ucha Theo a widząc jego obojętną aprobatę dodał głośno. - No więc dobra profesorze, ale uprzedzam nie będzie to wzruszająca opowieść o dwóch skautach opiekujących się ptaszkiem ze złamanym skrzydłem. -Co to, to nie. - uzupełnił Theo kręcąc ostrzegawczo głową. -Tylko raczej o dwóch takich, co mu ukręcili drugie. - dokończył Bobby. Profesora w najmniejszym stopniu to nie zraziło. -Tym lepiej, synu. - starzec przysiadł się bliżej zacierając z uciechą ręce. - Wcale nie trzeba być geniuszem by odgadnąć, że rozpaczliwie przed czymś uciekacie. -No cóż, jest to prawdą. - przyznał smętnym tonem Bobby. - Uciekamy, a jakże. Odkąd tylko niecały rok temu na dobre opuściliśmy Stany, okoliczności nieustannie zmuszają nas do szaleńczej ucieczki przed siebie. Poczynając od nurkowania oraz ucieczek samochodowych a na odbywających się najczęściej pościgach pieszych skończywszy, od tamtej pory nieustannie przed czymś wiejemy. Tak czy siak mam w chwili obecnej niejasne podejrzenia, że chociaż wydaje się to niemożliwe, to w jakiś przedziwny sposób zdążyliśmy się już niestety śmiertelnie narazić znakomitej większości ludzi zamieszkujących obie Ameryki. Stało się to tak szybko, że sam nie bardzo jeszcze wiem jak to się dokładnie stało, lecz wydaje mi się, że ludzie ci żyją tylko po to, by nas wreszcie dopaść i wycisnąć ze mnie i mojego wspólnika wszystkie soki. Wialiśmy już z Theo chyba na wszystkie możliwe sposoby, więc nie będzie to opowieść ludzi zbyt przyjaźnie nastawionych do całego świata. -Dobrze powiedziane. - poparł go smętnym tonem Theo. -Dzięki. A nawiasem mówiąc, profesorze to nie dalej jak dziś rano udało nam się po trwających miesiąc derbach zgubić chyba wreszcie naszych ostatnich prześladowców. -A kto taki, jeśli można wiedzieć, ścigał was ostatnio? -Żołnierze. -Żołnierze? -Ściślej mówiąc cała cholerna, boliwijska armia. -Naprawdę? -Niestety. -No to możecie być spokojni. -Jak to? Nie wyglądali nam na takich, co to potrafią wielkodusznie wybaczyć wysadzenie w powietrze koszar i obrabowanie banku. -Jesteśmy, po prostu w Brazylii. Oto dlaczego. -Słyszałeś, wspólniku? -Co? -To by chyba tłumaczyło, dlaczego w końcu przestali nas gonić. - zamyślił się Bobby. - Czy jest pan tego pewien, profesorze? -Tam. - starzec wskazał ręką na błyszczące w świetle księżyca odległe, ośnieżone wzgórza. - Za tymi górami przez ostatnich jedenaście lat zaczynała się Boliwia. A jeżeli ostatniej nocy nic nie uległo zmianie to mój szałas nadal znajduje się na terytorium Brazylii. -Kurwa. Jeśli to prawda to jest to najlepsza wiadomość, jaką usłyszałem w tym roku. - stwierdził Bobby z ulgą. -Kolacja gotowa. - oznajmił w odpowiedzi profesor. Pekari okazało się w smaku znakomite. Zjedli je w całkowitej ciszy nie profanując rozmową tak wybornej uczty. Podczas całego posiłku profesor niezmordowanie przyprawiał mięso za pomocą jakiś tajemniczych ziół, co dodatkowo jeszcze polepszało jego i tak doskonały smak. Wszystko co dobre szybko jednak się kończy. Wkrótce bowiem było już po wszystkim a z młodego pekari pozostała jedynie kupka dokładnie ogryzionych kości. Po posiłku obydwaj zgodnie stwierdzili, tak jakby mogło to być czymś w rodzaju wyrazów uznania dla samicy, że zjedli właśnie najwspanialszą potrawę w swoim życiu, co było zresztą szczerą prawdą. -Jak pan to zrobił, profesorku? - Theo zachłannie oblizując swoje palce nadal nie mógł wyjść z podziwu. -W czasie Drugiej Wojny Światowej dostałem się do niewoli. Przez prawie dwa lata spędzone w obozie jenieckim nieustannie głodowałem. Po powrocie do kraju już na wszystko później, chłopcze patrzałem poprzez pryzmat pełnego żołądka. Gotowanie to jest moja największa życiowa pasja a przyznasz chyba, że czegoś takiego nie dają u McDonalda? -To święta prawda, profesorku. Nie dają. -Mam gdzieś tutaj tytoń. Chcecie zapalić? - zaproponował. -Dzięki, ale mamy ze sobą jeszcze trochę cameli. - odparł Bobby sięgając do plecaka po pudełko i częstując papierosem profesora. Paląc po tak znakomitej kolacji czuli się jak w siódmym niebie. Bobby kontynuował przerwaną posiłkiem opowieść. -Natychmiast po naszym bolesnym przybyciu do Meksyku uczciliśmy to wydarzenie trzymiesięcznymi wakacjami. Było naprawdę nieźle. W życiu jeszcze tak nie wypocząłem. Jednak bezczynne leżenie na plaży szybko nam się znudziło. Zaczęliśmy więc rozglądać się za czymś, co warto byłoby obrabować... -Obrabować? - przerwał mu starzec. -Bo widzi pan. Od czasu do czasu rabujemy banki. -Rozumiem. - profesor pokiwał głową. -Po trwających jakieś dwa tygodnie poszukiwaniach znaleźliśmy doskonale mogłoby się zdawać nadający się i odpowiedni dla nas taki niewielki, znajdujący się w Gutierrez bank. -Skąd mogliśmy wtedy wiedzieć, że ten mały, parszywy bank rozpocznie trwającą aż do dziś całą lawinę mocnych i przygnębiających zdarzeń. - wtrącił Theo. -Coś poszło nie po waszej myśli? - zgadywał profesor. -Nie. Sam bank jako taki obrabowaliśmy planowo. Podczas samego napadu wszystko poszło nad wyraz gładko i bezstresowo. Podjęliśmy forsę z sejfu i daliśmy stamtąd nogę. Zaskoczyła nas dopiero wysokość naszego łupu. W workach było, bowiem dobrze ponad dwadzieścia dwa miliony. Dwadzieścia dwa. W najlepszych snach spodziewaliśmy się co najwyżej pięćset, sześćset tysięcy a tu taki szmal. Domyśliliśmy się więc, że to muszą być pieniądze ludzi od narkotyków... -I to nie takich tam, zwykłych płotek. - ponuro dodał Theo. -Właśnie. Chcąc więc sobie jeszcze trochę pożyć na tym świecie już na drugi dzień zwróciliśmy je w całości... -Zwróciliście tyle pieniędzy? -Co do centa. - zauważył ze smutkiem Theo. - Nawet nie potrąciliśmy sobie kosztów własnych. -I co było dalej? -Niestety było już za późno. - stwierdził Bobby. - O napadzie bardzo szybko rozeszły się szeroko wieści i w efekcie wokół całej sprawy wybuchł raz dwa niekiepski skandal. Zaczęło się oficjalne śledztwo w sprawie i do tego banku dobrał się rząd meksykański. Po zaledwie paru dniach bank ostatecznie upadł przynosząc kartelom, które w nim prały szmal ponad trzysta dwadzieścia milionów strat. Tyle przynajmniej podawały gazety. Po tym jak mafia wyznaczyła okrągły milion za nasze głowy wokół nas nagle zrobiło się tak jakoś smutno oraz nieciekawie. O takiej forsie marzą chyba wszyscy pistolero między Rio Grande a Kolumbią. Więc kto tylko usłyszał o nagrodzie, natychmiast tam przybywał. -A słyszeli wszyscy. - Theo pokiwał głową. -Nawet nie warto wspominać o czymś tak banalnym jak meksykańska policja, która nie chciała nas zabić co prawda a jedynie wsadzić do pudła za sam napad. -Trzeba wam było nie zwracać wówczas tych pieniędzy. - westchnął profesor. -To prawda. Teraz też to wiemy. Problemy byłyby wciąż te same ale my bylibyśmy bogaci. - Bobby zamyślił się przez chwilę po czym ciągnął dalej. - A wracając do rzeczy musieliśmy wtedy działać szybko. Bardzo szybko. Błyskawicznie wynieśliśmy się z Meksyku w cholerę i niczym tornado przedostaliśmy się przez całą Amerykę Środkową prosto do Brazylii. Dopiero tam ostatecznie udało nam się zgubić wszystkich tych, cholernych łapaczy. -I co dalej? - zapytał profesor podczas kiedy Bobby przypalał sobie kolejnego papierosa. -Wcześniej sporo słyszeliśmy o gorączce złota w Brazylii. Zatem będąc już na miejscu postanowiliśmy przy okazji zobaczyć jak naprawdę sprawy stoją i czy nie można byłoby co nieco zarobić na tym interesie. Czy wspomniałem już, że właśnie wtedy ja i Theo zostaliśmy ludźmi interesu? -Nie. - odparł profesor. -Postanowiliśmy wówczas ostatecznie, że już zawsze pieniądze będą wędrowały tylko w jedną stronę. W jedną, czyli do nas. Już nigdy więcej nie zwrócimy nawet centa. Nigdy. Nawet, jeśli miałby on należeć do samego pana Boga. -To po prostu przynosi pecha. - Theo poważnie pokiwał głową. -Tak więc pokręciliśmy się po tych wszystkich okolicach gdzie wydobywa się te cholerne złoto i z niemałym rozczarowaniem stwierdziliśmy, że w przeważającej większości przypadków złota nie szukają tacy jak my ludzie interesu, tylko zwykli wieśniacy. Wieśniacy, którzy albo od rana do wieczora stoją po szyję w syfiastej wodzie, albo sterczą na brzegu daremnie przepłukując tony piachu, albo też jacyś dziwni ludzie na swych dziwnych barkach ryjący niczym krety w mulistym dnie rzeki... -Są też straceńcy z tej dziury w ziemi. - przypomniał sobie Theo. -A tak. - potwierdził również Bobby. - Wydłubali sobie taką dziurę w ziemi, że zmieściłaby się w niej Statua Wolności. Nie ma prawie dnia, by ktoś tam nie zginął pod lawiną błota czy kamieni. Szkoda nawet słów. We wszystkich tych miejscach wydobyć można po parę lub co najwyżej paręnaście gram dziennie, więc sam pan widzi, że to robota dla frajerów. Postanowiliśmy, zatem podejść do sprawy złota inaczej. -Inaczej? -Łatwiej. -Jak? -Po okolicy kręcili się tacy jedni, którzy zajmowali się skupem tego złota. Nic, tylko łazili w kółko i skupowali ale mieli jednocześnie taką obstawę, że nie było jak ich podejść. Zaczęliśmy zatem węszyć, dokąd też to całe złoto jest w końcu wywożone spodziewając się w końcu znaleźć w tym całym łańcuchu większych i pomniejszych pośredników jakieś mniej doskonałe ogniwo. Słaby punkt w który moglibyśmy uderzyć i zagarnąć łup. -Rozumiem. -W ten sposób po kilku następnych miesiącach okryliśmy, że całkiem spora część naszego złota szmuglowana jest do Boliwii, by tam w drodze do Argentyny zahaczyć o taki mały bank mieszczący się w La Paz. -Taki malutki. - potwierdził Theo. -Bank był jak marzenie. Żadnych kamer, ochroniarzy, alarmów czy innych niespodzianek. Pilnowało go jedynie dwóch normalnych policjantów stojących sobie przy wejściu na ulicy i to wszystko, jeśli chodzi o zabezpieczenia. Z początku wprost nie chciało nam się wierzyć, że pod koniec dwudziestego wieku taki bank istnieje naprawdę. Stał sobie niedaleko, bo zaledwie jakąś milę od autostrady a najbliższy posterunek znajdował się aż o dziesięć minut drogi stamtąd. W sąsiednich budynkach mieściły się jakieś nędzne sklepiki, niewielki bar, był tam też jakiś pieprzony dworzec autobusowy naprzeciwko a po jego przeciwległej stronie stał sobie spory klasztor przylegający z jednej strony do budynku banku. Sprawa wyglądała więc na całkiem prostą. Nie chcąc, zatem jej za bardzo skomplikować szybko wykombinowaliśmy dwa kałasznikowy, czterdzieści funtów dynamitu i ułożyliśmy plan. Przygotowania zajęły nam około tygodnia. Wtedy też nastąpił podział ról. Ja bez przerwy obserwowałem wnętrze oraz personel po to, aby poznać rozkład dnia i pomieszczeń banku. Theo natomiast nieustannie krążył po całej okolicy, badał ją i przygotowywał naszą drogę ucieczki. Chodziło o to, aby już po napadzie szybko i bezpiecznie przedostać się tymi wąskimi zaułkami gdzieś daleko. Theo miał też za zadanie zrobić dokładne rozpoznanie całego terenu aż do samej autostrady. - dodał patrząc na wspólnika przenikliwie. -Cóż. Było minęło. - ten odparł spuszczając smętnie głowę. -Spieprzyłeś taki skok. -Skąd mogłem wiedzieć... -No i co było dalej? - przerwał im profesor zaciekawiony. -Po tygodniu, to już będzie jakiś miesiąc temu byliśmy gotowi. Wkroczyliśmy do akcji. Za pomocą paralizatorów bez hałasu obezwładniliśmy gliniarzy stojących przed bankiem i wnieśliśmy ich do środka. Tam, zastraszyliśmy personel już normalnie bronią aby zmusić ich do otwarcia skarbca. Podczas początkowego zamieszania jednemu z pracowników udało się niestety zbiec i ukryć w jednym z pomieszczeń znajdujących się na tyłach banku. Skubany zabarykadował się wewnątrz, ale ponieważ nie było stamtąd żadnego innego wyjścia po krótkim namyśle olaliśmy to i zostawiliśmy go tam wrzeszczącego o pomoc. To były grube mury mógł więc się wydzierać ile tylko dusza zapragnie. Tak przynajmniej wówczas nam się wydawało. Wróciliśmy zatem do przerwanych pertraktacji prowadzonych z resztą personelu. Tamten człowiek jednak jak się wkrótce okazało zdołał waląc czymś w rury wodociągowe zaalarmować ludzi przebywających w klasztorze. -To był naprawdę dzień ohydnych niespodzianek. - wtrącił Theo. -Dlaczego? - zapytał profesor. -Ponieważ, - kontynuował Bobby z ciężkim westchnieniem. - klasztor okazał się być nie klasztorem tylko wojskowymi koszarami. Ech, kurwa. To był cały, cholerny garnizon. Kiedy tylko ciężka, żelazna brama skończyła się z hukiem otwierać nie skłamię mówiąc, że lekko zaciekawieni przerwaliśmy pertraktacje i podeszliśmy do okna rzucić okiem na zewnątrz. To, co tam ujrzeliśmy to był horror, profesorze. Widok wyjeżdżających stamtąd ciężarówek pełnych żołnierzy sprawił, że nie zdążyliśmy nawet zabrać drobnych. Ledwie dopadliśmy radiowozu tych gliniarzy a wszystko, co nosiło w La Paz mundur ruszyło wściekle za nami. Jak tylko jakimś niepojętym cudem wjechaliśmy tuż przed nimi w nasz zaułek odpaliliśmy niespodziankę numer jeden. -To była spadająca kolczatka. - wyjaśnił zwięźle Theo. -Aha. - profesor skinął głową. -Nawiasem mówiąc, nauczyliśmy się tego numeru od ludzi z FBI. - uzupełnił Bobby. - Jeep jadący na przedzie natychmiast przebił opony, zarzuciło go i stanął w poprzek skutecznie tarasując przejazd pozostałym. Zyskaliśmy nieco czasu, lecz to w końcu byli żołnierze. Zadziwiająco szybko poradzili sobie z tym problemem i po chwili znowu nas dopadli. Kluczyliśmy jak wściekli w tych uliczkach ale oni znali doskonale teren, sukinsyny. Znali i co jakąś chwilę raz za razem wyjeżdżali na nas z boku. Cóż było robić? Musieliśmy skorzystać ze środków ostatecznych. I chociaż tutaj akurat Theo nie spartaczył już niczego więcej, to nieszczęśliwy zbieg okoliczności znowu dał o sobie znać. Kilka przecznic dalej udało nam się mianowicie wysadzić w powietrze taki jeden opuszczony budynek, który tak na wszelki wypadek oczywiście, kazałem mu zawczasu zaminować. To miała być taka niewielka eksplozja, która wzniesie nieco pyłu i przykryje odrobinką gruzu przejazd. To był taki właśnie gorączkowy wypadek tyle, że pustostan przeznaczony do rozbiórki sąsiadował jak się okazało z wojskowymi składami amunicji. Kiedy włączyliśmy detonator nasz budynek, koszary oraz spora część dzielnicy runęły niemal jednocześnie. Było to w chwilę po tym jak przejechaliśmy obok. To już na dobre zatrzymało ich co prawda, ale cała okolica zamieniła się niestety w stertę gruzu sięgającą do pierwszego piętra. -Tak było. - potwierdził Theo z żalem. - Zupełnie jak w Bejrucie. -Zanim ochłonęli my byliśmy już po drugiej stronie miasta. Udało nam się wówczas stamtąd wyrwać, lecz im później ciągle jakoś sprzyjało nieustanne szczęście. Nie wiadomo jak, ale stale i bez przerwy nas odnajdywali i cała zabawa zaczynała się od nowa. Od tamtej też pory, aż do wczorajszego dnia bez przerwy deptali nam po piętach. Cholernie się przy tym zawzięli i chyba teraz rozumie pan naszą ulgę na wieść, że w końcu dotarliśmy do Brazylii? -No cóż. - profesor otarł czoło. - Muszę przyznać, że pomimo młodego wieku zdążyliście już całkiem nieźle narozrabiać. Naprawdę nieźle. Ale jeśli już mam być szczery to moim zdaniem, sami możecie sobie podziękować za wybranie takiego losu. Nie mniej jednak, jestem ostatnią osobą chętną do prawienia wam morałów na ten temat i nie mnie oceniać wasze czyny. -Jak więc teraz, znając wszystkie fakty ocenia pan możliwość, że armia boliwijska zapuści się jednak w dżunglę w pogoni za nami? -Och to wykluczone. -Oni naprawdę są zawzięci i namolni jak cholera. - zauważył Theo. -Wcale mnie to nie dziwi, ale to i tak jest bez znaczenia. -Dlaczego? -Stosunki pomiędzy Boliwią a Brazylią nie układały się ostatnio najlepiej. Właściwie to nigdy się nie układały jak należy. Jest więc więcej jak pewne, że nawet oficjalnie nie wystąpią o ściganie was z obawy przed totalną kompromitacją i ośmieszeniem swojej własnej armii. Tutaj jesteście bezpieczni i dopóki tu pozostaniecie nie będą was ścigać. Ale odradzałbym wam kiedykolwiek w przyszłości ponowną wizytę w Boliwii. -Dlaczego? - rzucił Theo. -Bo jak powiadają, chociaż armia boliwijska istnieje tylko po to, aby miała z kim wygrywać armia peruwiańska i wice wersa to jak każda armia na świecie, także ta boliwijska nigdy nie zapomina o tych, którzy zrobili ją w balona. -Tak pan uważa? -Aczkolwiek, podobnie jak innym armiom także i tej nieznane jest zjawisko inteligencji to ci tutaj jednak nadrabiają to ślepą gorliwością oraz południowym, żywiołowym entuzjazmem. Dlatego chłopcy wpierw się dobrze i dwa razy zastanówcie zanim postanowicie zadrzeć z którąś z tutejszych armii. -Niestety już zdążyliśmy się o tym przekonać. -Więc co zamierzacie teraz? -No cóż. Pokręcimy się po bezpiecznej okolicy. Złapiemy drugi oddech jak mówią a potem się zobaczy. - odparł Bobby. -Jedno jest pewne. - uzupełnił zaraz Theo. - Na razie nigdzie się nie wybieramy. -Mądra decyzja. - profesor pokiwał głową i zaraz dodał. - Jeśli tylko chcecie i nie macie nic innego do roboty, mogę was jutro zabrać ze sobą do wioski. -A, do tych Indian? - przypomniał sobie Bobby. -Właśnie. -Po jaką cholerę tam idziesz, profesorku? - zapytał go Theo. -Handluję z nimi. -Handlujesz? -Potrzebny jest mi nowy zapas siarki, którą zbierają dla mnie w pobliżu wygasłego wulkanu, kończy mi się również tytoń a poza tym jutro jest przecież pełnia. -Pełnia? -Księżyca. - ten wyjaśnił a widząc ich spojrzenia zaraz dodał. - Tego i tak nie można opisać słowami. Najlepiej zobaczyć to samemu. - dorzucił tajemniczo. -No, sam nie wiem. - zawahał się natychmiast Bobby. - Jak znam życie to może się to zakończyć wyłącznie w jeden sposób. -Co takiego masz na myśli, chłopcze? -Kolejny, pieprzony pościg. Ot co. Nie jestem pewny co się może zdarzyć, ale nie za bardzo mam ochotę ganiać się po dżungli z kimś, kto posiada łuki, dzidy i zatrute strzałki. - wyraził na głos swoje wątpliwości. -Ja również nie mam na to ochoty. - dodał Theo. - Po ostatniej przebierzce schudłem ze dwadzieścia funtów. -Bez obaw. To są niesłychanie przyjaźnie nastawieni tubylcy. -Tak? Ciekawe jak więc zdobyli ten muszkiet. Czaszka właściciela pewnie do dziś dnia zdobi namiot wodza. - zastanawiał się ponuro Bobby. -Pewnie nie zawsze byli tak przyjaźni. - profesor wzruszył ramionami. - Ale nie w dzisiejszych czasach. - dodał z przekonaniem. - Poza tym Indianie ci nie mieszkają w namiotach tylko mają całkiem porządne i drewniane chaty. -Czy oni są tak całkowicie dzicy? - rzucił niezbyt tym uspokojony Theo. -Prawie. -Prawie? -Raz na kilka lat dociera w te strony jedna lub dwie ekspedycje. Indianie mają wówczas okazję sprzedać przybyszom swoje wyplatane koszyki, zwierzęce skóry, wężowe amulety i takie tam duperele. Miewają więc kontakty. -Rozumiem. - rzucił Bobby. -Ponieważ, - kontynuował profesor. - według naszych standardów oczywiście, oni nie posiadają niczego tak naprawdę wartościowego z tego też właśnie względu nigdy nie zostali przez obcych ograbieni lub co gorsza podstępnie oszukani. Słowem, oni naprawdę nie mają żadnych powodów do wrogiego nastawienia. -Co o tym myślisz, Bobby? - zapytał Murzyn. Ten nadal wahał się czując jeszcze w nogach zmęczenie po ostatniej ucieczce. Profesor natomiast ciągnął dalej. -Z drugiej jednak strony, Indianie nie są też prymitywnymi głupcami. O nie. To są niezłe cwaniaki i kiedy tylko widzą obcych, którzy tak jak wy czasami tędy wędrują, jak chociażby ta zeszłoroczna ekipa filmowa z National Geografic, wtedy prędko chowają T-shirty z logo coca coli i pośpiesznie wyciągają te swoje roślinne ubranka grając na użytek białych całkiem niezłą komedię. Komedię o prymitywnym plemieniu ukrytym, hen głęboko w dzikich ostępach. -Naprawdę? -W ciągu jedenastu lat odkąd tutaj jestem, "odkryto ich" z sześć czy siedem razy. Ten ich Wódz to jest kawał przebiegłego lisa i dobrze wie, kiedy jest korzystniej być prostym dzikusem a kiedy nie. -A ci fachowcy z telewizji nie połapali się, że to lipa? - z niedowierzaniem spytał Theo. - Przecież to eksperci. -Skądże? Chłonęli to wszystko jak gąbka wodę. Filmowali wszystko jak najęci a odjeżdżając zacierali ręce z radości, że udało im się odnaleźć nieznane nauce plemię. Była kupa śmiechu kiedy wszystkie gesty i zachowania Wodza oraz jego ludzi, filmowcy łykali dosłownie jak pelikany. Łapczywie pochłonęli cały ten lipny folklor a z tej radości pozostawili we wsi mnóstwo zapalniczek, plastikowych kanistrów, ubrań oraz innego sprzętu turystycznego, za który tubylcy w normalnych okolicznościach musieliby wyplatać te swoje cholerne koszyki chyba do sądnego dnia. A ponadto, jeśli już mam być szczery to Indianie uprawiają znakomity tytoń. Znakomity powiadam. Wyrabiają też całkiem niezłe piwo. Zaglądam więc do nich co jakiś czas, aby pohandlować no i rzecz jasna z kimś pogadać. -No więc dobra. W końcu nie stanie się chyba nic wielkiego, jeśli zachowamy ostrożność i tylko tam zajrzymy. - Bobby rzucił do wspólnika. -Jasne, człowieku. - ten poparł go po czym na powrót zwrócił się do profesora. - Ostatecznie oni tam nie mają banku, prawda? -Nie mają. - uspokoił go profesor z uśmiechem. Pełne żołądki oraz ciepło bijące z ogniska w połączeniu z przeżyciami minionego dnia sprawiły, że nagle poczuli przemożną senność. Sprawnie rozwiesili swoje hamaki wśród drzew i rozpostarli ponad nimi zasłonę z moskitiery. Przed udaniem się na spoczynek dorzucili jeszcze do ognia, po czym natychmiast usnęli. * * * Szałas profesora Williamsa - Brazylia 15 stycznia 2000 Wczesnym rankiem profesor energicznie zbudził ich zapowiadając, że należy wyruszyć wcześnie, gdyż czeka ich długa i niewygodna droga. Zjedli, więc jedynie trochę wskazanych przez niego owoców, pospiesznie pozałatwiali poranne potrzeby i nieustannie przez niego popędzani do pośpiechu, niebawem wymaszerowali kierując się w stronę wioski. Początkowo profesor prowadził ich niemal niewidoczną ścieżką biegnącą nad brzegiem rzeki. Ta jednak z każdą godziną stawała się coraz bardziej wąska, by w końcu ostatecznie zniknąć pod pokrywą bujnej roślinności. Wkrótce po tym, aby iść dalej musieli używać maczety, by odświeżyć szlak. Zmieniali się co jakiś czas na czele, by każdy mógł trochę odpocząć. Pomimo tego po kilku godzinach obydwaj byli już tak wyczerpani, że zatrzymali się na krótki odpoczynek. Zdyszani usiedli nad brzegiem rzeki. Odpoczywając obserwowali profesora, który z niezmordowaną energią nawet nie przystanął odetchnąć, lecz podwinął nogawki i z marszu wkroczył prosto do wody. Tam bez wysiłku łapał ryby, które były na tyle głupie, iż dawały się chwytać wprost gołymi rękoma. Bobby i Theo widząc taki błyskawiczny połów chętnie rozpalili ognisko wokół sporego kamienia i po półgodzinie wszyscy mogli się już raczyć rybami upieczonymi przez profesora w jakiś tajemniczych liściach. Ryby smakowały wyśmienicie. Jego dumna mina oznajmiła im, iż zna jeszcze wiele kulinarnych sztuczek a ryby nie są w tym względzie jego ostatnim słowem. -Muszę powiedzieć że forma pańskiej sztuki kulinarnej wciąż zwyżkuje a wczorajsze pekari nie było wyłącznie przypadkiem. - dyplomatycznie stwierdził Bobby. -Ryby jak ryby. - ten odparł niedbale. - Ten doskonały smak to jest tylko kwestia odpowiednich przypraw. - dodał na powrót zawiązując swój woreczek z ziołami pieczołowicie i starannie jak bezcenny skarb. -Daleko jeszcze do tej, cholernej wioski? - zapytał go Theo przechodząc do rzeczy. -Jesteśmy już zdecydowanie bliżej niż dalej. - z przekonaniem oznajmił starzec. - Tempo marszu mamy naprawdę niezłe, ponieważ kolejno zmieniamy się przy maczecie. Wydaje mi się, że powinniśmy być na miejscu dużo wcześniej niż się początkowo spodziewałem. -Czyli przed wieczorem? -Och, zdecydowanie tak. To jest już naprawdę niedaleko stąd. -To dobrze, bo łapy mnie już bolą od machania maczetą a nawet nie za bardzo wiem czy tam w ogóle warto iść. -Zapewniam was, chłopcy nie będziecie żałować. -A o co chodzi dokładnie z tą całą pełnią? -To takie ich święto. -Święto? -Z pewnością nie oglądaliście niczego podobnego w telewizji. To jest ich własne święto. Prywatne, plemienne i nie na użytek białych, więc nie będę na razie psuł wam niespodzianki. -Chyba jeszcze coś przed nami skrywasz, profesorku. - Theo spojrzał na niego podejrzliwie po czym zaraz dodał. - To nieładnie. Bo jeżeli na miejscu okaże się, że ich główne danie na wieczerzę to my to ostrzegam, my również mamy mnóstwo małych, ołowianych niespodzianek. - poklepał swojego kałasznikowa. - Oczy, również mamy szeroko otwarte i nie damy się tak łatwo przehandlować za odrobinę tytoniu albo siarki. -Ha, ha, ha. Jesteś niesamowity, chłopcze. Chyba sam nie wierzysz w takie brednie? - profesor otarł łzy radości, które spłynęły mu po policzkach. - Jeśli tak bardzo cię interesuje co takiego niosę do nich na wymianę to proszę bardzo, sam zobacz. - rozwiązał swój worek. Bobby także się nachylił ponad workiem profesora i rzucił do środka ciekawe spojrzenie. Worek do połowy wypełniały ciasno zrolowane, nieprzeliczone skóry należące niegdyś do niewielkich, zielonych węży. -Na cholerę im takie gówno, profesorku? -Robią z tych skórek paski do swoich koszyków, amulety i ozdoby dla kobiet. -Dobra. Niech ci będzie. Profesor wstał na powrót zawiązując worek. -Jeśli, więc już nie macie więcej pytań lepiej będzie jak ruszymy w dalszą drogę. - stwierdził wesoło. Podnieśli się na nogi i w ślad za nim wymaszerowali w górę rzeki. Z pełnymi żołądkami znosili trudną drogę znacznie lepiej. Po dwóch kolejnych godzinach nieprzerwanego marszu pod górę dotarli wreszcie do sporego jeziora a teren znów zrobił się płaski. Jezioro miało około pięciuset jardów średnicy i od razu dało się zauważyć, że znajduje się w kraterze wygasłego wulkanu. Zdradzał to jego niemal idealnie okrągły kształt i wygląd okolicznych skał. Z trzech stron otaczały jezioro skaliste i zwarte, malownicze wzgórza. Jedynie z czwartej strony roślinność docierała aż do jego brzegów. Było to w miejscu skąd wypływała rzeka, a właściwie to już potok, który ich tu doprowadził. Z pozostałych stron nagie lub pokryte gdzieniegdzie mchem skały otaczające wody jeziora były jednostajnie monotonne jeśli nie liczyć dwóch miejsc w których niewielkie wodospady z cichym szumem wpadały wprost do jego gładkiej tafli. Bobby widząc to wszystko doznał uczucia dejavu. Znał tę okolicę. Tego był pewien. Nie za bardzo tylko wiedział skąd. Miał całkowitą pewność tego, iż jest tu po raz pierwszy w życiu. Gdzieś w głębi ducha pojawiło się uczucie niepokoju. Cała okolica była tak piękna, że kojarzyć się mogła jedynie z rajem. Pełen jednak dziwnych przeczuć przerwał dalsze rozmyślania i podążył w ślad za Theo i profesorem, którzy zdążyli już zejść ze stromych, przybrzeżnych skał, aby obejść jezioro z drugiej strony. Szybko ich dogonił. Przez kilka minut maszerowali wzdłuż zbocza w milczeniu pochłonięci podziwianiem okolicy. Theo jak zawsze usłyszał pierwszy. Nagle, bowiem zatrzymał się raptownie w miejscu unosząc przy tym w górę rękę. -Słyszycie? - szepnął. -Co takiego? - zapytał go profesor również stając. - Niczego nie słyszę. -Ja też. - rzucił Bobby. -No właśnie. - stwierdził Murzyn. - Niczego nie słychać. -Rzeczywiście. - jednocześnie przyznali mu rację. Tak też było w istocie. Wszelkie odgłosy lasu, jakie nieustannie im towarzyszyły odkąd tylko kilka tygodni temu uciekając z Boliwii zagłębili się w dżungli, teraz nagle zniknęły gdzieś bez najmniejszego śladu. Nieokreślone dźwięki żyjących w niej stworzeń stały się już dla nich przez ten czas tak normalne, że już od dawna w ogóle nie zwracali na nie uwagi. Cisza, jaka właśnie ich otaczała była więc co najmniej zastanawiająca. Szukając wyjaśnienia tej osobliwości bezradnie rozglądali się wokoło. W pewnej chwili dał się słyszeć niezwykle głośny plusk dobiegający od strony jeziora. Zaciekawieni spojrzeli w milczeniu po sobie, po czym zawrócili w tamtą stronę, lecz kiedy minutę później na powrót tam dotarli na jego gładkiej powierzchni dostrzegli jedynie wodne kręgi. Kręgi, które symetrycznie rozchodziły się z wolna biegnąc od środka jeziora. -Co to było, do cholery? - zapytał głośno Theo. -Pewnie kawał skały oderwał się od zbocza i wpadł do wody. - odrzekł profesor wzruszając ramionami. -To chyba nie to. - Bobby wskazał ręką wodę. - Przecież kręgi rozchodzą się od samego środka. Jest to tak daleko od brzegu, że jest niemożliwe, aby jakiś głaz mógł tam wpaść tocząc się po zboczu. -Nie. To z pewnością jest za daleko. - dodał po kolejnej chwili z jeszcze większym przekonaniem. -No to w takim razie, co to było? - zapytał go profesor z przekąsem. -Nie mam pojęcia. -Ale ja chyba wiem. - oznajmił im dumnie Theo. Obydwaj z profesorem spojrzeli na niego z zainteresowaniem. -Może po prostu, - Theo widząc ich ciekawe spojrzenia wyjaśniał swoje rozumowanie. - jakiś pieprzony orzeł albo inny kondor leciał sobie wysoko, że hej i... - zrobił pauzę. -I co, kurwa? - zniecierpliwił się Bobby. -I w pewnej chwili ten orzeł lub kondor po prostu dostał zawału czy też może chciał popełnić samobójstwo, sam nie wiem. No i... po prostu spadł do wody. -I co? -I to tyle. Przez dłuższą chwilę uważnie patrzyli na niego jak urzeczeni. Bez słowa. Theo również milczał. Po minucie Bobby odezwał się pierwszy. Mówił łagodnie, czule głaszcząc go po głowie. -Theo? -Tak? -Chyba za dużo cię dziś moskitów ugryzło w łeb. Ja pierdolę! Ty chyba sam w to nie wierzysz, co? Profesor stał obok z twarzą ukrytą w dłoniach. Jego drgające ramiona jasno świadczyły, że jego również nie przekonała teoria Theo. -Możecie się wypchać. Obydwaj. - ten oznajmił obrażonym tonem odwracając się do nich plecami. -Wioska jest tam. - Bobby zmienił temat. - Jakąś milę stąd. - wolną ręką wskazał im kierunek. -Skąd wiesz? - profesor nie krył zdumienia. - Byłeś już tutaj, chłopcze? -Sam nie wiem. Lepiej już chodźmy stąd. - ten odparł nie mogąc opędzić się od uczucia przemożnego niepokoju. Zapalili papierosy rozglądając się wokoło. W krótkim czasie otaczający ich las z wolna na powrót wypełnił się swoimi normalnymi odgłosami. Kiedy po minucie wydawało się już, że wszystko wróciło do normy Theo obrzucił jeszcze całą okolicę długim podejrzliwym spojrzeniem, odbezpieczył broń po czym bez słowa wyruszyli w stronę wsi. Po dwóch kwadransach wkroczyli już do leżącej na skraju lasu osady. Wieś okazała się imponująco duża. Spodziewali się ujrzeć, co najwyżej kilka chat, wioska tymczasem składała się z ponad setki, wzniesionych z trzciny oraz drewna całkiem sporych domów. Domy te ustawiono w trzech koncentrycznych, coraz większych kręgach. Wokół centralnego placu kilkanaście dzieciaków wrzeszcząc radośnie ganiało jakiegoś prosiaka bez przerwy śmiejąc się i okładając go patykami. Prosiak kwicząc bezradnie biegał w kółko. Rozglądając się uważnie nieco dalej dostrzegli kilka starszych kobiet siedzących w grupie przed jedną z chat. Kobiety coś tam sobie śpiewając zajęte były wyplataniem trzcinowych koszyków. Wyglądało więc na to, że profesor nie okłamał ich. Nigdzie natomiast nie mogli dostrzec mężczyzn. Wydawać się mogło, że z wyjątkiem paru starców we wsi przebywały same kobiety oraz małe dzieci. Na ich pojawienie się nikt z mieszkańców nie zwrócił nawet najmniejszej uwagi. -Gdzie są wszyscy? - zapytał Bobby profesora. -Zapewne jeszcze są na polowaniu. -Ile czasu może to im zająć? -Niedługo powinni wracać. - starzec zerknął na zegarek. - Do tego czasu możemy rozejrzeć się po wiosce. Chętnie oprowadzę was. - zaproponował. -A co tutaj jest do oglądania? - odparł Theo beznamiętnie. - Przecież to przygnębiające miejsce. Istny syf, porażka i zagłada. Obrzucili osadę przeciągłym spojrzeniem. Widok rzeczywiście był nieciekawy. Dzieciaki nagie lub poubierane jedynie w podarte podkoszulki przywodziły im na myśl wyłącznie slumsy wielokrotnie już oglądane przez nich wcześniej, odkąd tylko opuścili Stany. Bobby spojrzał w stronę kobiet. Widok ich nagich, płaskich jak kromka chleba piersi dyndających gdzieś w okolicach pępka, również nie należał do najprzyjemniejszych. W trosce o swą męskość prędko więc odwrócił głowę. -Czy tu nie ma młodszych kobiet? -Młodszych? -Te wyglądają jakby tu siedziały przynajmniej od stulecia. -Są z pewnością. -Tylko gdzie? -W swoich domach oczywiście. Są zajęte malowaniem ciał na wieczór. -Święto pełni? - zgadywał Theo. -Właśnie. Ich pogawędkę przerwało nagłe ożywienie we wsi. Dzieciaki zostawiły prosiaka w spokoju i całą rozwrzeszczaną gromadą pobiegły w stronę dżungli. Po chwili powróciły stamtąd na czele kilkudziesięcioosobowego oddziału mężczyzn powracających z polowania. Myśliwi na długich, drewnianych żerdziach nieśli kilkanaście dużych zwierząt przypominających z wyglądu antylopy. Kiedy wieś się zaludniła w powietrzu zaczęła się wręcz unosić odświętna i radosna atmosfera. Idący na czele całej grupy mężczyzn starzec o niezwykle płaskiej twarzy wkrótce ich zauważył. Niespiesznie oddal swoją dzidę komuś innemu a sam skierował się w ich stronę. -Ale czerstwy facet. - stwierdził Theo. -To jest właśnie Wódz. Idzie się przywitać. - rzucił cicho profesor. Wódz drapiąc się ręką w nagi pośladek podszedł bliżej. -Pod żadnym pozorem nie okazujcie mu chłopcy jakichkolwiek, nawet tych najmniejszych oznak zniecierpliwienia. -Nie? -Pozwólcie staremu piernikowi swobodnie się wygadać. - dodał profesor ostrzegawczym szeptem bez przerwy uśmiechając się w stronę Wodza. Wódz podszedł jeszcze bliżej i zatrzymał się naprzeciw profesora. Przez dobrą minutę kolejno przyglądał im się w milczeniu. Kiedy od jego spojrzenia Bobbiemu zaczynało się już robić nieswojo a Theo w tym czasie z całych sił walczył jedynie o to by nie ziewnąć, ten klepiąc się groźnie po łysej, wytatuowanej w pająki potylicy wreszcie przemówił coś w zupełnie niezrozumiałym dla nich języku. Jak już zaczął, gadał potem przez pięć minut zanim wreszcie dopuścił do głosu profesora. Obydwaj w czasie całej rozmowy stali w milczeniu kompletnie niczego z niej nie rozumiejąc. Całkowicie natomiast byli pochłonięci obserwacją sporych i misternie ze sobą połączonych, drewnianych kołków przechodzących Wodzowi poprzez małżowiny uszne na wylot a dalej wzdłuż karku, aż na same plecy. W miarę jak Wódz potrząsając głową przemawiał, kołki rytmicznie stukały o siebie wydając suche i dudniące dźwięki. Rozmowa a właściwie monolog Wodza dobiegła jednak wreszcie po kwadransie końca i ten równie nagle jak zaczął nieoczekiwanie przestał mówić, po czym prędko odszedł do swej chaty. -Ale facet się nagadał. Rany, widziałeś Bobby jak się potem szybko zmył? - rzucił Theo z podziwem. - Opowiadał pewnie swój życiorys, co? -Wódz pozdrawia nas i zaprasza do siebie. - odezwał się profesor. -Do siebie? - spytał Theo. -Jak tylko będziemy gotowi, rzecz jasna. - wyjaśnił starzec. -Gotowi? -Do czego? - rzucili razem z niepokojem. -Do handlu z nim, naturalnie. -No to klawo. - Theo niemrawo odetchnął. - Idziemy więc, czy jak? - zapytał widząc, że profesor nadal stoi nieruchomo w miejscu. -Jeszcze nie teraz, chłopcze. -Dlaczego? -Gdybyśmy poszli tam od razu sporo byśmy w jego oczach utracili. -Jak to, utracili? Już niczego nie rozumiem. -Ten stary sknera nabrałby wówczas pewności, że nie posiadamy niczego wartościowego do przehandlowania zyskując tym samym coś w rodzaju psychologicznej przewagi ponad nami. Wiem z doświadczenia, że jeśli tylko co nieco się ociągniemy z wizytą, no powiedzmy z pół godziny to on sam wpierw się zniecierpliwi a zaraz potem zacznie się intensywnie zastanawiać czy aby na pewno ma dosyć towaru, aby z nami pohandlować. -Trochę to wszystko pokomplikowane, ale skoro tak twierdzisz, profesorku... -Niech stary chytrus wpierw pokisi się przez jakiś czas we własnym sosie to wycisnę z niego przynajmniej dwa razy tyle siarki i tytoniu niż przypuszcza. -Nie ma sprawy, profesorze. Jak tam sobie chcesz, ale ten ich cały Wódz nie wyglądał mi na zbyt bystrego. - z lekceważeniem rzucił Bobby. -Niech was nie zmyli przypadkiem ten jego ulubiony, tępy wyraz twarzy. W rzeczywistości z Wodza jest niesłychanie chytra i przebiegła sztuka. -Naprawdę? -Odkąd nauczyłem grać go w szachy, zawsze przegrywam. Lepiej stańmy sobie gdzieś na boku tak, by nas nie widział a dla zabicia czasu spokojnie sobie zapalimy. - zaproponował. -Zgoda. Udali się na drugi kraniec wioski, gdzie usiedli na trawie i niespiesznie wypalili papierosy. Kiedy minęło wyznaczone przez profesora pół godziny leniwie podnieśli się i powolnym krokiem udali wprost do chaty Wodza. Odgarniając na bok wiszącą w charakterze drzwi zasłonkę z plecionej trzciny, nisko pochyleni weszli do środka. Wewnątrz chaty panował półmrok, lecz nie to było najgorsze. W powietrzu, bowiem unosił się intensywny, ciężki, czosnkowo cebulowy smród zastarzałych pierdów. Panujący w chacie odór był wręcz koszmarny. Wódz siedział nieruchomo pośrodku chaty otoczony przez siedem starych kobiet również siedzących nieruchomym wiankiem wokół niego pod ścianami. Po prawej stronie Wodza leżał worek tytoniu oraz spora sterta krystalicznej, brudnożółtej siarki. Theo myśląc, że Wódz śpi wyciągnął rękę by go zbudzić. -Ty, facet! Śpisz? Ten gwałtownie się ożywił. Wypuszczając głośno bąka podniósł energicznie głowę. Zrobił to tak gwałtownie, że aż podskoczyli. Wódz ręką wskazał im miejsca naprzeciwko. Wymienili zdumione spojrzenia i usiedli. -O, kurwa. - jęknął Theo kiedy przez jakąś minutę nikt się nie odezwał. -Co znowu, chłopcze? - szepnął profesor z wyrzutem. - Lepiej nie przerywaj nam ceremonii wzajemnego podmiękczania. -Mam gdzieś ceremonię. Zapytaj go profesorku czy nie dałoby się chociaż trochę uchylić tej, cholernej zasłonki. Tej na drzwiach. - Murzyn wymownie pociągnął swoim nosem. Profesor z dezaprobatą pokręcił swą głową, westchnął, lecz posłusznie przemówił coś do Wodza. Ten odparł. Mówił kilka dobrych minut zanim skończył. Potem profesor ponownie coś do niego powiedział, lecz tym razem mówił i gestykulował nieco więcej. Kiedy po dziesięciu minutach w czasie których kobiety jeszcze kilkakrotnie pierdnęły a oni niemal się już podusili rozmowa dobiegła wreszcie końca w rezultacie jedna z nich, ta siedząca najdalej od wejścia wpierw przybrała zaskoczony wyraz twarzy a następnie z wolna i z wyraźną niechęcią podniosła się ze swego miejsca. Obydwaj obserwowali ją w skupieniu. Silnie już łzawiąc z oczu z niedowierzaniem patrzyli jak kobieta nabierając dynamicznie prędkości zmierza prosto w stronę wejścia. Ruszała się jak na zwolnionym filmie. Jedynie skaczący po powierzchni Księżyca Armstrong mógłby się z nią ścigać. Kiedy pokonała już pół drogi niezdecydowana zawahała się przez jedną, straszną chwilę. Po błyskawicznej, dwunastosekundowej analizie postanowiła obejść Wodza z prawej. Kiedy już go wyminęła, byli tego pewni, uśmiechnęła się po czym z nową ikrą na nowo wyruszyła prosto w stronę wejścia. Patrzyli zafascynowani jak się stara dotrzeć tam przed nocą. Ponaglona przez Wodza zatrzymała się i coś tam mu odpyskowała. Wtedy ten ją zbeształ a kiedy kilka minut później skończył, starowinka bezradnie spuściła głowę i nawet odrobinę przyśpieszyła. Od tamtej chwili odległość dzieląca ją od wejścia nieustannie już malała a kiedy w końcu kobieta dotarła tam, z najwyższym wysiłkiem pochyliła się, pomasowała po zbolałych kolanach i... starannie dopięła zasłonkę do samego końca. Z szeroko otwartymi oczami patrzyli jak kompletnie wyczerpana wraca, siada przy ścianie i na powrót tam nieruchomieje niczym rzeźba z gnijącego drewna. Jasne się stało, że słowa profesora zostały opacznie zrozumiane. Ten widząc jak Theo chce coś powiedzieć tylko nie może, ponieważ zaniemówił i jedynie bezgłośnie porusza ustami rzucił do nich przepraszającym tonem. -Wybaczcie chłopcy, ale wygląda na to, że tak nie do końca jeszcze rozgryzłem ich niezwykle trudny akcent. -I co teraz z nami będzie? - ledwie wykrztusił Bobby. -Musimy jeszcze, eee... jakiś czas wytrzymać. -Że jak? -Co oni jedzą, jak rany? - Theo odzyskał mowę. Bezradnie wykręcał głowę na wszystkie możliwe strony już kompletnie załamany. -Przecież wystarczy żeby tylko jedna z nich puściła bąka, by stąd do Boliwii opadła kora z drzew a my mamy siedzieć w zamkniętej chacie z całą tą parszywą gromadką? Beze mnie! - poruszył się gwałtownie pragnąc natychmiast wyjść na zewnątrz. -Nie możesz tego zrobić. - profesor położył mu stanowczym gestem rękę na ramieniu. -Owszem mogę. -Nie możesz. -Dlaczego, do licha nie mogę? -Potraktowaliby to jak najgorszą obrazę. - profesor wyjaśnił mu cierpliwie. -No to, co? Niech się obrażają. Mam to w dupie! -Tak nie można. -Więc mam się tu wykończyć, ponieważ tak wypada, do cholery? -Oddychaj ustami i nie okazuj im swoich uczuć młody człowieku. - dodał profesor zwiększając nacisk na jego ramię. -Mowy nie ma. -Chcesz, by się obrazili. Pościg, ucieczka i te wszystkie sprawy? Theo zadrżał walcząc sam ze sobą. Po dłuższej chwili wydał jakiś nieokreślony, załamany jęk po czym z całkowitą rezygnacją ponownie oklapnął na ziemię. Minę jednak nadal miał nietęgą. -No dobra. Postaram się jakoś to wytrzymać. - wykrztusił. - Tylko się streszczaj profesorku bo mi już od tego smrodu głowa się rozpęka. Profesor szerokim uśmiechem dał Wodzowi znak, że wszystko jest już w jak najlepszym porządku. W odpowiedzi Wódz również szeroko się uśmiechnął oraz skinął łysą głową. Rozpoczęły się przetargi handlowe. Profesor położył przed sobą otwarty worek gospodarza i dosypał nieco siarki na już leżącą przed sobą stertę. Wódz natomiast starannie rozwinął kilka wężowych skórek należących do profesora. Natychmiast po tym, palcami i dziąsłami zaczął sprawdzać ich elastyczność. W tym samym czasie profesor zajęty był robieniem sobie skręta z tytoniu Wodza. Obydwaj starcy robili to wszystko tak wolno, że Bobby i Theo zgodnie odnieśli wrażenie, że czas już na dobre zatrzymał się w miejscu. Kiedy profesor w końcu skończył puścił skręta w obieg dając również im na spróbowanie. Pociągnęli po kolei, lecz bez najmniejszego przekonania. Zupełnie nie czując smaku prędko oddali go z powrotem. Kiedy profesor po kwadransie skończył palić zwrócił się do Wodza za pomocą gardłowych, urywanych zdań. Podczas przemowy z jego twarzy nawet na chwilę nie schodził wyraz bezgranicznego zdziwienia. Wódz słuchał go z niesłychaną uwagą. A w miarę jak słuchał, jego głowa czerwieniała w coraz większym stopniu. W końcu, kiedy jej barwa osiągnęła punkt krytyczny Wódz zaczął się nawet poklepywać po zabarwionych na fioletowo skroniach mrucząc coś gniewnie do samego siebie. Słuchał jednak nadal z najwyższą uwagą słów profesora. -Co takiego pan mu powiedział? - zapytał pełen niepokoju Theo, kiedy starzec skończył mówić. - Wygląda mi na wkurzonego. -I to nieźle wkurzonego. - dodał Bobby. -Powiedziałem mu jedynie prawdę. -Czyli, co? -To, że jego tytoń schodzi na psy, nie smakuje takim koneserom jak wy a obecnie nadaje się, co najwyżej do wywoływania u małp kaszlu. -No wie pan! Teraz pewnie nas zabiją. Nie chcę tu umierać. - rzucił Theo z gwałtownym oburzeniem i zaraz dodał prosto w stronę Wodza. - Posłuchaj mnie, dziadek! To nie jest tak... -Ciii. Profesor uciszył go gestem dłoni stanowczo nakazując spokój i opanowanie. Wódz tymczasem ochłonął już po pierwszej zniewadze po czym sam zaczął przemawiać. Mówił długo, bardzo długo a kiedy po kwadransie skończył był już całkiem pogodnym człowiekiem. Ba, nawet uśmiechniętym. Jego głowa również odzyskała swoją normalną, pomarańczową barwę. Na silnie poczerwieniałej twarzy profesora natomiast zagościł wyraz z trudem ukrywanej wściekłości. -Ten cap stwierdził, że to moje węże są zupełnie do niczego. - przetłumaczył im wzburzony. -Jak to, do niczego? -Pierdzioch pewnie się pomylił i nie miał nic złego na myśli. - zgodnie usiłowali go pocieszyć. -Ponieważ są zbyt małe i pewnie musiały być chore skoro taki stary niedołęga jak ja zdołał, aż tyle ich nałapać. -Czy to prawda? - zapytał Theo a widząc złe spojrzenie profesora prędko dodał. - To, że są za małe oczywiście? -Skądże! I on dobrze o tym wie! Wymiana obelg należy tutaj po prostu do elementów ceremoniału. -Naprawdę? -Wzajemne ubliżanie sobie jest nawet widziane w dobrym tonie. - profesor wyjaśnił i w odpowiedzi dorzucił Wodzowi kilka wężowych skórek. - Ale dopiekł mi. Nie powiem. Ten zachłannie zgarnął łup po czym sam dosypał co nieco tytoniu na kupkę już leżącą przed profesorem. W ciągu kilku następnych godzin podczas których obydwaj apatycznie obserwowali toczące się rozmowy pod sam wieczór obydwie strony doszły w końcu do porozumienia. W czasie, gdy profesor upychał siarkę oraz tytoń w swoim worku kobiety mlaskając przeżuwały już wężowe skórki przerabiając je na coś w rodzaju zielonych, elastycznych rzemieni. Po jeszcze niedawnej wrogości już nie było nawet najmniejszego śladu a obydwaj starcy popijali zgodnie piwo gratulując sobie nawzajem udanego interesu. W pewnej chwili Wódz nagle wstał. Podszedł i przepędził precz jedną z kobiet. Kiedy ta złorzecząc już sobie gdzieś poszła, spod legowiska jakie zajmowała wydobył zupełnie nowy worek tytoniu. Kładąc go przed nimi z pytającym klepaniem się po czole wbił uważne spojrzenie w profesora. -O co jeszcze mu chodzi? - zapytał zdruzgotanym głosem Theo. -On chyba nie zamierza zaczynać wszystkiego od początku, co? - zaniepokoił się również Bobby. -Myślę, że ten drań będzie znowu chciał wyłudzić zegarek. -Zegarek? - zapytali chórem. -Zawsze go chce. -Jaki znów zegarek? -Mój zegarek. -Po cholerę mu twój zegarek? -Zna się chociaż na nim? -Cegareek. - rzucił z ożywieniem Wódz gwałtownie postukując głową w worek. - Cegareek. Cegareek. -Skądże. Jemu po prostu bardzo się podoba jak chodzi i wygrywa melodyjki. Jednak nigdy go ode mnie nie dostanie. - odparł starzec z mściwą satysfakcją w głosie. Istotnie Wódz po chwili przemówił i jak przetłumaczył im profesor, do worka tytoniu dorzucił, zapewne w charakterze oferty miesiąca, dwie kobiety spośród tych siedzących w chacie. Wybór wspaniałomyślnie pozostawił profesorowi. Z niedowierzaniem rozejrzeli się wokoło. Kobiety siedziały uśmiechając się przymilnie. -Co takiego? - wymamrotał Theo. - Powiedz mu profesorku, że dostanie mój zegarek. Niech je tylko wygna gdzieś w cholerę i przewietrzy tę chałupę. Profesor w odpowiedzi na propozycję, jedynie roześmiał się Wodzowi prosto w twarz odrzucając tym samym jego ofertę i ostatecznie w ten sposób kończąc handlowe pertraktacje. Na zakończenie pozwolił mu jeszcze na pocieszenie uruchomić osobiście melodyjki ze swojego zegarka. Ten w nabożnej ciszy wysłuchał wszystkich po kolei po czym uśmiechnięty wstał i z potężnym waleniem się na odlew uroczyście coś ogłosił. Profesor także wstał i kiedy Wódz skończył przemówienie odpowiedział równie podniosłym tonem. Potem Wódz ponownie przemówił coś długiego ani na chwilę nie przestając przy tym bić się w czaszkę, aż dzwoniły kołki. Kiedy skończył usiadł wyczerpany na ziemi i zamarł w bezruchu. -Co on takiego powiedział? -Omal się nie zabił! -Pogratulował nam i zaprosił na wieczorną ucztę. Mówił też, że to był dla niego prawdziwy zaszczyt dobijać targu z tak doskonałymi handlowcami jak my czy coś w tym sensie. W każdym bądź razie możemy się czuć we wsi jak u siebie w domu a on do sprawy zegarka powróci za miesiąc. -No to wszystko w porządku? - Theo odetchnął z ulgą. -Oczywiście. Theo wstając z miejsca radośnie klepnął Wodza w plecy. -Od razu wiedziałem, że to swój chłop, ale z tymi kobietami to trochę dziadzia przesadził. -Lepiej będzie jak mu nie będę tego tłumaczył. - stwierdził pogodnie profesor zawiązując worek. Potem w ślad za nim kiwnęli Wodzowi z szacunkiem głowami. Ten jednak zdążył już na dobre zamknąć oczy i pogrążyć się w hipnozie. Wyszli więc na zewnątrz. Przez dłuższą chwilę stali tam szczęśliwi delektując się świeżym, wieczornym powietrzem. Obserwowali wioskę skąpaną w blasku zachodzącego słońca. O tej porze dnia prezentowała się dużo lepiej, co zgodnie stwierdzili widząc mieszkańców zajętych pośpiesznym przygotowywaniem wielkich ognisk i nabijaniem upolowanych zwierząt na olbrzymie rożna. -Jak oni nałapali te wszystkie zwierzęta? - zapytał profesora Theo. -Które? -Te wielkie. To są chyba antylopy a oni przecież nawet nie mają prawdziwej broni. Bobbiemu w jednej chwili odżyły w pamięci posępne wspomnienia z wczorajszych łowów z użyciem kałasznikowa. Spojrzał również pytającym wzrokiem na profesora. -Rozpinają w lesie sieci. -Sieci? -Sieci długie na co najmniej kilka mil. Potem po prostu idą i naganiają w nie zwierzynę. Całymi stadami. -No tak. Teraz rozumiem. Jest ich tu cała kupa, więc nie mają problemów z zorganizowaniem porządnej nagonki. -Dokładnie. - potwierdził starzec robiąc sobie kolejnego skręta. Usiedli pod jedną z chat smakując wyroby tytoniowe Wodza. Na świeżym powietrzu okazały się zupełnie niezłe w smaku. Po pewnym czasie przysiadły się tuż obok nich cztery kobiety spośród tych, które widzieli wcześniej u Wodza. Wszystkie one nadal były podejrzanie uśmiechnięte. Obydwaj zerwali się jak oparzeni. Pozostawili oszołomionego profesora i pospiesznie oddalili się na bezpieczną odległość. -Nie zostawiajcie mnie samego z nimi. - doleciało ich jeszcze jego rozpaczliwe wołanie. -Nie martw się, profesorku. Nie będziemy ci przeszkadzać. -Właśnie. One najwyraźniej lecą tylko na ciebie. -Nieprawda. -Tak naprawdę będzie lepiej. My się tylko rozejrzymy tu i tam. -Będziemy w pobliżu gdybyś czegoś potrzebował. -Właśnie potrzebne mi... Szybko oddalili się od niego udając, że nie słyszą. -Nie możecie mi tego zrobić! -Oddychaj ustami i nie okazuj uczuć, profesorku. - pouczył go mściwie Theo. Zataczając się ze śmiechu serdecznie pomachali mu na pożegnanie. Zapobiegawczo udali się daleko, aż na drugą stronę wioski. Tam, przy centralnym placu znaleźli sobie wygodne miejsce na leżącej kłodzie drewna skąd obserwowali przygotowania mieszkańców do wieczornej uczty. Przyglądali się jak kilkunastu ludzi z niemałym trudem ustawia właśnie na skraju placu wielki, wydrążony w środku pień. Wkrótce okazało się, iż pień służy mieszkańcom w charakterze beczki i jest pełen piwa. W naprędce więc przesiedli się zajmując strategiczną pozycję w pobliżu pnia i bez zbędnych słów natychmiast rozpoczęli degustację. -No, teraz nareszcie widać, że tu mieszka kupa luda. - ucieszył się Theo. -To prawda. - potwierdził Bobby na widok krzątających się rozkrzyczanym, barwnym tłumem mieszkańców. Piwo było ohydne. Smak miało podły, barwę mętną a pianę niemal niedostrzegalną, ale za to bardzo mocno trefną. Prócz tego zawierało mnóstwo trocin oraz jak podejrzewali, organizmów żywych. Jednak pili je łapczywie nie odrywając kubków z kory od ust, ponieważ widok jaki ujrzeli zepchnął wszystkie inne bodźce na znacznie dalszy plan. Wokół ogniska, bowiem zaczęły tańczyć kobiety. Kobiety, które pojawiły się nagle i nie wiadomo skąd. W przeciwieństwie od tamtych, widzianych wcześniej to były prawdziwe kobiety. Młode i ubrane jedynie w trzcinowe przepaski krążyły wokół placu w jakimś pierwotnym rytmie wyginając swoje ciała w tanecznym zaangażowaniu. Szybko ponownie napełnili swoje kubki nawet na chwilę nie spuszczając tancerek z oczu. Walory wzrokowe wybitnie podnosiła panująca już nad lasem ciemność oraz blask ognia odbijający się w ich lśniących od olejku ciałach. Dudniące dźwięki drewnianych instrumentów oraz towarzyszące im piszczałki wytwarzały rytm, który z każdą chwilą coraz bardziej przybierał na swej początkowej sile. Głowy niektórych tancerek zdobiły powpinane we włosy jakieś barwne pióra. Tańczące sylwetki co chwilę formowały krąg, który zbliżał się do ognia tylko po to, by po chwili na powrót się od niego oddalić i ponownie krążyć wokół centralnego placu. Bobby spojrzał na Theo by upewnić się czy ten, aby na pewno widzi to samo. Jego szeroko otwarte usta dobitnie świadczyły o tym, że tak jest w istocie. Chcąc go zatem nieco rozluźnić błyskawicznie wepchnął mu do nich spory pęczek trawy. Theo nie zwracając jednak na to większej uwagi machinalnym gestem uwolnił się od knebla. Odezwał się bezwiednie. -Zobacz tam, człowieku. Chyba jesteśmy w raju. Bobby podążył spojrzeniem za drżącym palcem wspólnika nawet nie czując jak jemu również opada szczęka. Kobiety mijając Wodza kolejno zrzucały swoje liche przepaski, po czym zaraz powracały do tańczącego kręgu całkiem nagie. Żadna z nich nawet na chwilę nie wypadła przy tym z rytmu. -Dlaczego nie wszystkie się rozbierają? - zapytał po chwili Bobby. -Jak to? Mało ci? -Tylko te z piórami na głowie. -Nie wiem, Bobby. -Może pozostałe, to mężatki? -Czy naprawdę nie masz Bobby teraz innych zmartwień? W widowisku które z zapartym tchem właśnie oglądali daremnie byłoby szukać chociaż najmniejszego śladu pornografii. Całą ceremonię charakteryzowała jedynie naturalna w swej prostocie nagość. W pewnej chwili zdali sobie nawet sprawę, że jest w tym wszystkim coś pięknego. Coś, co wspaniale harmonizuje z całym otaczającym ich światem. Tętniącą nocnymi odgłosami dżunglą, żywicznym zapachem ognia oraz wiszącą nieruchomo ponad wioską tarczą Księżyca. Tarcza była w pełni. Wypite piwo oraz euforyczny zapach dymu z ogniska, ale raczej to pierwsze sprawiły, że obydwaj jednocześnie poczuli się nagle integralną częścią tej społeczności. Bobby ponownie zaczerpnął niezwykle mocnego piwa. Niesiony rytmem wkrótce zaczął w takt muzyki kiwać głową. Theo musiał znacznie silniej odczuwać coś w rodzaju jedności plemiennej. Nagle, bowiem wstał, wstrząsnął głową, gwałtownie odrzucił gdzieś swój kubek i bez słowa włączył się do tańczącego kręgu. Przez kilkanaście dobrych minut usiłował wśród tubylców wylansować kilka rapowych figur. Widząc jednak mizerny tego efekt szybko się rozmyślił i bez najmniejszego trudu naśladował rytmy Indian. Bobby chcąc zachować przytomność umysłu a raczej te jej pozostałe resztki, również przerwał picie. Odstawił kubek na trawę, nabrał głęboko powietrza i zapalił papierosa. W kręgu tańczących ciągle pojawiały się nowe postacie, ale kiedy w pewnej chwili dostrzegł pośród nich podrygującego na golasa profesora, nabrał pewności, że już nic nie będzie w stanie go zadziwić. Był jednak w błędzie. Kiedy, bowiem już po kilku następnych chwilach dostrzegł wysoką i tańczącą samotnie dziewczynę zdumiał się jak też mógł jej nie zauważyć wcześniej. Dziewczyna tańczyła sobie po drugiej stronie placu i co pewien czas regularnie zasłaniały ją przed jego wzrokiem wysokie na kilkanaście stóp płomienie. Przetarł oczy, ponieważ jeszcze nigdy nie spotkał się z widokiem tak wspaniale proporcjonalnej kobiecej sylwetki, jaką właśnie miał przed oczyma. Dziewczyna była wprost posągowo piękna. Nie była to jednak uroda, która wygrywa konkursy piękności. O nie. Miała na to zbyt szeroko rozstawione oczy oraz odrobinę za bardzo rozłożyste biodra. Lecz jednocześnie emanowała od niej taka gracja i wrodzony wdzięk, jakich na próżno by szukać u kobiet cywilizowanego świata. Kobiet nauczonych od małego do chodzenia w szpilkach, kręcenia tyłkiem i noszenia torebek. Takie ruchy, jakie Bobby miał właśnie przyjemność obserwować mogła dać jedynie natura. Obserwując ją w tańcu wkrótce nabrał już pewności, iż nie istnieje taka pozycja w której dziewczyna ta mogłaby wyglądać niezręcznie lub niezgrabnie. Przymknął na chwilę oczy pogrążając się w zadumie. Cała jego życiowa kolekcja starannie i całymi latami zbieranych ideałów kobiecego piękna w jednej chwili poszła precz, gdyż w porównaniu z nią po prostu poruszała się niezdarnie. Tuziny aktorek, modelek i supermodelek odeszły w niepamięć popędzane do pośpiechu słowem, pulpet. Kiedy zwolnił już trzy czwarte zasobów swej pamięci i oczyścił z fusów mózg zaryzykował i otworzył oczy. Znów ją ujrzał. Jej sylwetka miała w sobie coś iście królewskiego. Coś, co wszędzie wokół wręcz promieniowało szczerą szlachetnością. Dopiero po upływie dłuższej chwili zaczął zastanawiać się skąd się ona w ogóle tu znalazła. Nagle, bowiem uderzył go fakt, iż poza swym miodowozłotym kolorem skóry dziewczyna ta w najmniejszym stopniu nie przypominała pozostałych mieszkańców wioski. Była od nich znacznie wyższa, szczuplejsza, o niebo zgrabniejsza a i swą urodą daleko wykraczała poza przeciętną w tych stronach. Kiedy zamyślony zorientował się, że dziewczyna patrzy mu prosto w oczy w dziwnie zaschniętym gardle z trudem przełknął ślinę i pochylił się w poszukiwaniu kubka, który wcześniej nieopatrznie gdzieś odłożył. Kiedy tylko w końcu go odnalazł pośpiesznie nabrał nową porcję piwa. Właśnie miał się zamiar z niego napić, kiedy ponownie ją ujrzał jak stoi tuż przed nim z zapraszająco wyciągniętą w jego stronę ręką. Warga po raz drugi mu opadła, dłoń zamarła mu w pół drogi a kubek bezwładnie wypadł z niej na ziemię. Kiedyś, dawno temu, Bobby złożył sobie uroczystą przysięgę. Przysiągł sobie mianowicie, że nie będzie nigdy tańczył. Postanowił tak, ponieważ po dogłębnej i wnikliwej analizie zagadnienia uznał, iż taniec jest to zajęcie dobre co najwyżej dla bawidamków i pedałów. Postanowił wówczas ostatecznie i nieodwołalnie, że tańczenie jest zajęciem w sam raz dla ciot, żigolaków i tego typu osobników. Taniec jest czymś niegodnym normalnego faceta. Prawdziwy mężczyzna po prostu nie tańczy i już. Tymczasem, nieziemski wręcz widok wąskiej talii dziewczyny, dodatkowo jeszcze okraszonej rytmicznie drgającym pępkiem, jaki miał właśnie tuż przed oczami sprawił, że każda przysięga byłaby w tym momencie warta niewiele więcej niż super narzędzia z TV-shopu. Czując jak spodnie nagle robią się za ciasne, prędko wstał i niczym lunatyk pozwolił dziewczynie zaprowadzić się wprost do tańczącego kręgu. Kiedy tam dotarli bez namysłu objął ją. W dotyku jej skóra okazała się bajecznie aksamitna. Od tej chwili już nawet nie dopuszczał do siebie strasznej myśli, by chociaż na krótką chwilę wypuścić ją ze swoich ramion. Nie był też w stanie przy tym nawet na moment oderwać oczu od jej twarzy. Ona, również bez przerwy mu się przyglądała. Mimo, że wiedział o tym, iż jest całkiem naga nie ośmielił się spuścić wzroku poniżej ramion. Wydawało mu się wówczas, że byłoby to co najmniej świętokradztwem. W chwili obecnej Bobbiemu w zupełności wystarczała sama świadomość istnienia jej wspaniałej, królewskiej sylwetki. Niejasno podejrzewał, że jest porządnie zaczerwieniony aż po same końce uszu. Miał jednak nikłą nadzieję, że w blasku bijącym od ognia nikt inny tego nie zauważy. Widząc oczy dziewczyny śmiejące się do niego wyciągnął dłoń i odrzucił precz papuzie pióra jakie miała powpinane w swoje włosy. Te, nie skrępowane już niczym więcej swobodnie opadły ciemną kaskadą na jej piękne ramiona. Uśmiechnęła się błyskając zębami, których równa biel wręcz biła go po oczach. Po kilkunastu minutach zaczęto rozdawać gotowe porcje pieczeni. Bobby wraz ze swą partnerką również podeszli po należną im część i wkrótce zatopili zęby w sporych kawałkach chyba antylopy. Jedli w milczeniu zupełnie nie dbając o tłuszcz obficie spływający im po brodach. Jedząc popijali piwem, które teraz wydawało się Bobbiemu dużo mniej ohydne niż na początku. Doszedł do przekonania, że w jej obecności nawet trawa musiałaby smakować wyśmienicie. Inaczej nie sposób pojąć tej cudownej odmiany, jaka właśnie zaszła w podłym trunku. Po skończonym posiłku, kiedy orkiestra również sobie podjadła, rytmy muzyki jeszcze bardziej przybrały na swej początkowej sile. Kiedy w tańcu Bobby ją ponownie objął pragnął już tylko jednego, aby ta noc już nigdy się nie skończyła. Mając ją u swego boku mógłby tak tańczyć przez całą wieczność i nigdy już nie wracać do smutnej rzeczywistości. Kiedy tylko przelotnie pomyślał o tych wszystkich niedawnych policyjno-kartelowo-bankowo-boliwijskich problemach, aż się wzdrygnął z trwogą. Błyskawicznie porzucił ponure rozmyślania. Do tego tematu wolał nie powracać. Przynajmniej nie tej nocy. Widząc tańczącą wieś dopiero teraz w pełni zrozumiał to, co profesor miał na myśli twierdząc, że dopiero w dżungli nareszcie odnalazł swoje własne miejsce na Ziemi. Obiektywnie i uczciwie przyznał, że coś musi być w tej szczęśliwej, pierwotnej prostocie jednoczącej tych wszystkich otaczających go ludzi. Coś, czego daremnie by szukać w cywilizowanym świecie, jaki do tej pory znał. Dziewczyna śmiejąc się bez przerwy w pewnej chwili silniej objęła go ramionami i mocno przytuliła do siebie. Wtedy odważył się ponad jej ramieniem rozejrzeć wokoło. Oczy same otworzyły mu się na maksymalną szerokość, kiedy dostrzegł profesora podrygującego w towarzystwie trzech żon Wodza. Zastanawiał się właśnie, gdzie się mogła podziać czwarta i co w tych stronach myśli się o czymś takim jak małżeńska wierność, lecz kiedy po chwili zauważył samego Wodza, który ubrany jedynie w jakąś wykonaną z ciemnego drewna czapkę, tańczył w pobliżu profesora śmiejąc się radośnie na całego, zupełnie przestał się już tym wszystkim przejmować. Wódz sprawiał wrażenie człowieka co najmniej najszczęśliwszego na świecie. Nie było więc powodów do obaw. Bobby rozluźnił się jeszcze bardziej, kiedy zauważył na jego ręku połyskujący zegarek profesora. Teraz wszystko stało się już jasne. Najwidoczniej obydwaj starcy doszli w końcu do porozumienia. Rozejrzał się w poszukiwaniu Theo. Chociaż rozglądał się długo i uważnie nigdzie jednak go nie dostrzegł. Powrócił zatem spojrzeniem do swojej partnerki, ponieważ w czasie jego nieuwagi dwóch na kolorowo pomalowanych tubylców postanowiło się do niej przyłączyć. Kiedy tylko na nich spojrzał gestami zaczęli dawać mu do zrozumienia, że teraz oni pragną z nią zatańczyć. W lot zrozumiał, że nieobce są tutaj zasady odbijanego. To chwilowo go przygnębiło, lecz wkrótce z satysfakcją stwierdził, że zupełnie nieznane są w tych stronach zasady nowojorskiego boksu. Już po pierwszych kilku sierpowych znacznie poniżej pasa obydwaj pośpiesznie poszli gdzieś sobie po to, by już więcej nie powrócić. Widząc, kiedy opadł wzbity przez nich kurz, jak w jej oczach nagle gości niepokój zaprezentował jej swój uśmiech numer pięć zarezerwowany do tej pory wyłącznie dla gliniarzy z drogówki. Zadziałało. Niepokój równie szybko jak się pojawił, ulotnił się bez najmniejszego śladu. Wtedy Bobby czule pocałował ją. Zupełnie nie dbając o to, że wargi ślizgają mu się po grubej warstwie tłuszczu chyba antylopy ustami gorączkowo szukał jej ust. Już po chwili ssał jej wargi z całych sił wznosząc przy tym zachwycone oczy ku niebu. Ponieważ Księżyc nie miał nic przeciwko ostrożnie chwycił ją na ręce i nawet na chwilę nie przestając jej całować prędko pobiegł do najbliższej chaty. To była chata Wodza. Domyślił się tego, bowiem w oczach same pojawiły mu się łzy. Wstrzymał oddech i czym prędzej wyniósł ją na zewnątrz. Potem nabrał głęboko powietrza, po czym pognał do kolejnej chaty. Tam, kopniakiem wypędził jakiegoś dzieciaka na zewnątrz, opuścił zasłonkę wiszącą w wejściu i postawił dziewczynę na ziemi. Stała przed nim z zamkniętymi oczami głęboko i namiętnie oddychając. Poza tym nie poruszała się w ogóle. Bobby klęknął na posłaniu przed nią po czym rozpoczynając od kolan powędrował ustami w górę jej ciała. Jej zapach sprawił, że przywarł do niej jeszcze mocniej. Drżącymi dłońmi pieścił wspaniale smukłe nogi oraz jej cudownie jędrne pośladki zupełnie nie dbając o jakąkolwiek delikatność. Jej widocznie wcale to nie przeszkadzało, ponieważ trzymając jego głowę w swoich dłoniach stała sobie nadal mrucząc cicho niczym kotka. Bobby czując już jak tętno łomocze mu w skroniach ostrożnie zatopił zęby w jej piersiach. Wyczuwając jak jej sutki, niczym włoskie pieczywo błyskawicznie twardnieją, już po chwili ssał je mocno i na przemian przez dłuższą chwilę zanim zstępując niżej złapał wreszcie porządny oddech kładąc na nich swoje dłonie. Czując nimi jej rozkoszne ciepło upewnił się, iż jej serce bije równie prędko jak jego. Wtedy niczym korkociągiem dobrał się językiem do jej pępka. W tej samej chwili jej nogi zrobiły się jak z waty a ona sama bezwładnie osunęła się na posłanie powstrzymana przed upadkiem jedynie poprzez jego ręce nadal trzymające ją gdzieś w okolicach talii. Mimochodem zauważył, że nawet kiedy opadała zachowała przy tym całą swoją grację, urok i królewski wdzięk. Ale to już było dawno. Teraz bowiem leżała już na plecach nieznacznie unosząc w gorę swe cudownie rozłożyste biodra. Otworzyła oczy tylko po to, by ich już nie oderwać od jego rozmarzonej twarzy. Bobby niejasno zdał sobie sprawę, iż na klęczkach musi wyglądać jak idiota. Szybko zatem usiadł obok niej na posłaniu. Nie przestając nawet na chwilę głaskać jej cudownej skóry powoli i z rozmysłem obwiódł całą jej sylwetkę długim, uważnym spojrzeniem. Wiedział, że dziewczyna patrzy i to widzi i że wie, że on to wie. Kiedy już dokończył się jej przypatrywać, na powrót głęboko zajrzał w jej olbrzymie oczy. Dostrzegła w jego spojrzeniu jedynie szczery zachwyt i wiedziała, że on to również wie. Wiedział to także dzieciak, który pojawił się jak duch. Stojąc milcząco przy wejściu ogryzał swój kawałek mięsa beznamiętnie obserwując wszystkie jego poczynania. Intensywnie dłubiąc wolnym palcem w nosie najwyraźniej czekał na ciąg dalszy. Rzucony pośpiesznie wojskowy bucior Bobbiego sprawił, że natychmiast zapomniał o tym, co wiedział. Z łomotem wypadł wraz z buciorem na zewnątrz. Przez chwilę jeszcze słychać było szybki tupot małych nóżek, po czym wszystko ponownie ucichło. Do chaty powrócił romantyczny nastrój chwili. Bobby pochylił się i na powrót wpił wargami w jej gorące usta. Językiem rozwarł jej wargi i z rozkoszą ssał język, który znalazł gdzieś głęboko. Wtedy dziewczyna objęła go ramionami przyciskając z całych sił do siebie. Kiedy już zaczynało brakować mu tchu z żalem oderwał od niej usta i dla odmiany kładąc dłonie na jej nogach. Gładził ją nimi delikatnie po wewnętrznych stronach ud do czasu, aż szeroko rozchyliła swoje piękne nogi. Lecz nie stało się to nagle. Rozchylała je powoli. Bez pośpiechu. Wpierw nieznacznie potem coraz bardziej, aż do chwili, kiedy w dalszym rozchylaniu przeszkodziły jej już przeciwległe ściany. Kiedy bardziej już nie mogła uznał, że to musi mu wystarczyć. Przeniósł jedną rękę na jej piersi przywierając drugą do jej łona. Jęknęła cicho. Delikatnie zaczął trzeć swą dłonią czując jak gorąca wilgoć z wolna zlepia i okrywa jego palce. Jednym nerwowym ruchem szybko pozbył się ubrania po czym łapiąc mocno jej pośladki wzniósł jej biodra jeszcze wyżej w górę. Przywarł do niej ustami. Mocno ścisnął ją wargami a kiedy dziewczyna ponownie jęknęła wtargnął w nią językiem. Z zapałem odkrywcy badał zupełnie nieznane tereny. Kiedy tylko już odnalazł to czego tak uparcie szukał wprawił język w szybkie drgania. Już po kilku decydujących o wszystkim chwilach wyprężyła się bez słowa. Po chwili znów zadrżała bezwiednie opadając na posłanie. Bobby podniósł wzrok. Kiedy w jej oczach wyczytał to, czego się spodziewał niespiesznie przystąpił do namiętnego całowania jej twarzy, piersi, brzucha, włosów, nóg oraz dłoni. Zauważył też, że nigdy przedtem nikt go jeszcze, aż tak mocno nie przytulał. Dziewczyna musiała być niezwykle silna. Po pewnej chwili przywarła do niego z jeszcze większą siłą. Potem go ponownie wypuściła i zaczęła gładzić po ramieniu. Drugą rękę opuściła niżej odnalazła, po czym wprowadziła w siebie. Nie było to dla niego niczym nowym, lecz obecnie czuł jedynie, że jeśli ostro nie pospieszy się to za krótką chwilę całkiem oszaleje. Z całych sił wbijał się w nią raz za razem, podczas kiedy jej okrągłe oczy były w tej chwili najlepszą nagrodą na świecie. W tej jednej lecz cudownej chwili bez namysłu oddałby za nie duszę diabłu. Dołączając również duszę Theo. Zdążył jeszcze tylko jęknąć, po czym zaraz eksplodował. Całą resztką sił, jaka w nim została zdusił cisnący się na usta okrzyk. Czując jak dziewczyna pod nim również drży zakrył jej oczy ustami. Leżąc tak sobie bez sił zastanawiał się czy zdoła mimo wszystko jakoś przeżyć to nim walące z całej mocy serce w końcu powie dość i pęknie. Te jednak po kilku minutach szalonej walki powróciło z wolna do swej zwykłej normy. Jak tylko Bobbiemu ostatecznie już ucichło przykre łomotanie w skroniach odprężył się i położył na boku tuż obok niej. Bardzo czule objął ją ramieniem. Jedną ręką nadal gładził ją po piersiach oraz jej cudownym brzuchu. Ona również delikatnie go objęła. Leżąc całym swym gorącem wtulona w niego zajrzała mu głęboko w oczy. Milczeli wpatrzeni w siebie. Ponieważ dzieciak w dalszym ciągu nie pojawiał się leżeli tak sobie jeszcze dłuższą chwilę. Bobby przez cały ten czas nieustannie pieścił ją zanim kwadrans później spostrzegł że usnęła. Wówczas wyciągnął rękę w poszukiwaniu swej koszuli. Kiedy po omacku ją odnalazł przetrząsnął kieszenie i z wielką przyjemnością zapalił skręta dziwiąc się, że wcześniej osiągnięcia uprawne Wodza nie smakowały mu, aż tak bardzo. Kiedy po dwóch minutach skończył palić pstryknięciem wyrzucił niedopałek przez szparę w dachu gdzieś na zewnątrz. Następnie podniósł z ziemi jakąś skórę i delikatnie okrył siebie i dziewczynę. Po chwili wtulony w jej ciało z uśmiechem na twarzy Bobby Thompson również usnął. * * * Wioska w pobliżu jeziora - Brazylia 16 stycznia 2000 Słońce stało już na niebie wysoko zanim Theo jako pierwszy zbudził się. To była nerwowa noc, nerwowy sen i nerwowy powrót na jawę. Z przeraźliwym krzykiem trwogi błyskawicznie się przebudził. Przez całą noc śniło mu się, że lada chwila a zostanie schwytany i rzecz jasna natychmiast pożarty przez jakiegoś monstrualnego potwora. Przez całą noc, nieustannie uciekał przed nim po to tylko, by ten wciąż zaczynał gonić go od nowa. W ostatniej chwili, kiedy nie miał już gdzie umknąć udało mu się jednak zbudzić. Z ulgą otworzył oczy. Ujrzał potwora. Ponownie wrzasnął przerażony. Potworem był wielki jak pięść konik polny, który siedział mu na twarzy czyszcząc sobie łapki. Przez jedną, straszną chwilę patrzyli sobie w oczy. Później Theo ostrożnie przełamał obrzydzenie, wyciągnął bardzo wolno rękę, po czym gwałtownie strząsnął paskudztwo z twarzy. W obawie, że konik jednym susem mógłby wrócić błyskawicznie zerwał się na równe nogi. Czując nagły ból we wszystkich kościach ziewnął szeroko, przetarł zaspane oczy po czym strzelił z palców i przeciągnął się z rozkoszą. Kiedy dostrzegł jeszcze śpiące sobie smacznie dwie Indianki wspomnienia ostatniej nocy wróciły przynosząc szeroki uśmiech na jego spoconej koszmarami twarzy. Ponownie przetarł dłonią zmęczone oblicze. Obydwie Indianki były młode. Bardzo młode. Bezbłędnie odgadł, że to, co z nimi zeszłej nocy robił każdy sędzia w Stanach uznałby za mocno nielegalne. Tym bardziej się uśmiechnął. Zadowolony wyszedł na zewnątrz. Gorące słońce sprawiło, iż poczuł się jakby nagle ktoś go zdzielił w skroń obuchem. Zatoczył się i z niechęcią potrząsnął kilkakrotnie skołataną głową do chwili, aż się poczuł odrobinę lepiej. Wówczas podniósł wzrok i uważnie się rozejrzał wokół. Wioska z wolna budziła się do życia. Tu i ówdzie dostrzegł już pierwszych, ospale krzątających się mieszkańców zajętych swoimi codziennymi sprawami. Ponownie poczuł jak mu robi się niedobrze. Kiedy już zwymiotował za chatą uporczywe mdłości ostatecznie przeminęły. Theo wreszcie był jak nowy. Rozluźnił się, lecz gdy spostrzegł, że ochlapał sobie przy tym spodnie wpadł na powrót w przygnębienie. Po chwili tępej zadumy nad spodniami stwierdził, że w tej chwili i tak niczego na to nie poradzi. Odkładając problem na potem pełen nowych sił żwawo wyruszył na poszukiwania swoich towarzyszy. Czując się o niebo lepiej niż jeszcze kilka minut temu zaglądał po kolei do mijanych domów. Zaglądając to tu to tam zauważył, że znakomita większość mieszkańców nadal jeszcze pogrążona jest w głębokim śnie. Profesora odnalazł pierwszego. Było to w chacie Wodza. Starzec również nie spał już od pewnego czasu. Zajęty był właśnie zbieraniem do kupy całego swojego dobytku, który leżał porozrzucany w nieładzie po całej chacie. Theo widząc taki bałagan nawet nie starał się swym skacowanym umysłem wyobrazić tego, co musiało się tu dziać ostatniej nocy. Profesor widząc go podniósł nieco głowę. -I jak tam, chłopcze? Żyjesz? - zapytał. -Dochodzę do siebie. -Podobało ci się święto pełni? -Chyba złożę do Wodza formalny wniosek o przyznanie mi obywatelstwa. Czy takie imprezy często się tu przydarzają? -Co miesiąc. Regularnie jak w zegarku. A propos. Nie widziałeś, chłopcze gdzieś mojego zegarka? -O ile pamiętam, przez całą noc Wódz go miał na ręku. -Doprawdy? Theo pokiwał głową. -Czyżbym więc go przehandlował? To niebywałe! - wykrzyknął profesor z niedowierzaniem kręcąc głową. - Niczego nie pamiętam. -Wygląda profesorku na to, że teraz należą do ciebie te trzy żony Wodza. - Theo wskazał głową na jeszcze śpiące pod ścianą staruchy. -Dobry Panie! Rzeczywiście! Coś tam sobie przypominam! Bez dwóch zdań ten stary pierdzioch musiał czymś zaprawić piwo skoro przehandlowałem swój zegarek. To naprawdę niebywałe! -Fakt, piwo było rzeczywiście podłe. Po kilku minutach, jak tylko profesor pozbierał się do kupy wspólnie udali się na poszukiwania Bobbiego. Odnaleźli go trzy domy dalej nadal śpiącego smacznie w ramionach swej partnerki. Theo wsadził mu do ust pęczek trawy po czym widząc jak ten otwiera oczy stwierdził wesoło. -To dobrze, że już wstajesz. Zaczekamy na zewnątrz. Po chwili Bobby mrużąc oczy wyszedł przed drewnianą chatę. Założył na nogę odnalezionego w trawie buta. Potem przeciągnął się z bólem i zapytał. -Czy was również łeb tak napierdala? -Profesor uważa, że to Wódz czymś zaprawił piwo. -Po jaką cholerę miałby to robić? -Aby wyszarpać zegarek. -Możliwe. - przyznał po namyśle Bobby. - W życiu nie piłem takich szczyn. A tak właściwie to, po jaką cholerę mnie obudziliście? -Idziemy nad rzekę wykąpać się. - odparł profesor. -I uprać ubrania. - dodał Theo wskazując ręką swoje spodnie ochlapane czymś odrażającym. - Idziesz z nami? Bobby widząc je natychmiast odwrócił głowę w drugą stronę walcząc z cisnącymi się do ust mdłościami. -Później do was przyjdę. Eee... za jakieś pół godziny. -W porządku. -To na razie. Bobby popatrzał beznamiętnie jak obydwaj dziarskim krokiem maszerują w stronę rzeki. Kiedy oczami wyobraźni ujrzał zimną wodę dającą wymarzone orzeźwienie przez chwilę odniósł przemożną ochotę pognać za nimi. Widząc jednak jak Theo przystaje co kawałek, by strząsnąć co nieco z nogawki walcząc przy tym z prosiakiem, który za wszelką cenę postanowił wylizać jego spodnie do czysta przestał żałować, że nie poszedł razem z nimi. Powrócił do chaty. Wślizgnął się w posłanie i na powrót przytulił do dziewczyny. Patrząc na nią przyznał w duchu, że chociaż nieczęsto mu się to zdarzało to obecnie jest zupełnie trzeźwy a pomimo tego ona nadal była piękna. Widząc jak dziewczyna otwiera swoje wielkie oczy pogładził ją po włosach. Dostał w zamian pocałunek. Kiedy z gracją wstała z podziwem obserwował jak wpierw kilkakrotnie przeciągnęła się po czym rozejrzała i zamarła nieruchomo. Sam również wstał. Z plecaka wydobył swoje zapasowe spodnie. Najpierw z pomocą noża odciął zbyt obszerne nogawki a następnie razem z bawełnianą koszulką wręczył jej w charakterze ubrania. Kiedy się ubrała stwierdził, że jej musi być do twarzy w czymkolwiek. Widząc ją był całkiem pewien, że nawet nosząc szaty średniowiecznych pokutników wyglądałaby naturalnie i olśniewająco. -Jestem Bobby. - przedstawił się. Patrzała na niego bez słowa. Wbił palec w swoją pierś i powtórzył. -Bobby. Zrozumiała. Również pokazując palcem siebie odparła cicho. -Uli. -Cześć. Uśmiechnęła się i pokręciła śliczną głową. Był na kacu i w tej chwili nic więcej nie przychodziło mu do głowy. Pocałował ją więc odkładając rozmowę na później i gestami dał do zrozumienia, że już musi iść. W odpowiedzi otrzymał jeszcze jeden pocałunek. Wyglądało, iż rozumieją się bez słów. Podniósł zatem z ziemi swój karabin uśmiechnął się do niej i opuścił chatę. Ostrożnie, by go nie obudzić ominął zwiniętego w kłębek dzieciaka po czym udał się wolnym krokiem szczęśliwego człowieka prosto w stronę rzeki. Profesora i Theo zastał pluskających się w wodzie beztrosko niczym małe dzieci. Pospiesznie uprał swoje rzeczy i położył obok tych już suszących się na rozgrzanych słońcem kamieniach. Następnie sam wskoczył do rzeki. Woda była tak jak sobie wyobrażał, cudownie zimna i orzeźwiająca. Przez ponad godzinę wspólnie się kąpali po czym zmęczeni wysiłkiem wyszli na brzeg, gdzie z radością zapalili skręty. Kiedy już wyschnęli udali się do lasu w poszukiwaniu czegoś na śniadanie. Jak tylko zaspokoili owocami dokuczliwy, pierwszy głód ponownie zawrócili nad rzekę z zamiarem schwytania kilku ryb na później. Dotarli właśnie nad jej brzeg, kiedy idący przodem Theo nieoczekiwanie zatrzymał się jak wryty. Kolejno powpadali na niego. -Słyszycie? -Co? -Znów to samo. Rzeczywiście. Dżungla tak jak poprzedniego dnia nieoczekiwanie zamarła w całkowitej ciszy. Wszelkie odgłosy lasu nagle poznikały gdzieś bez śladu. Słychać było jedynie cichy szum strumienia. - Zupełnie jakby ktoś wyłączył dźwięk. - rzucił szeptem Bobby podnosząc w górę broń. Kiedy uważnie rozglądali się wokoło Theo nagle zawołał wskazując ręką kierunek. -Tam! -Gdzie? -Patrzcie! Posłusznie podnieśli wzrok do góry. Ponad lasem bezgłośnie leciał jakiś pojazd. Patrząc pod słońce niewyraźnie dostrzegli jego opływowe kontury. -To UFO! Niech to szlag, Bobby! Prawdziwe, klasyczne, cholerne UFO! - darł się Theo waląc go po plecach. - Zobacz jak on błyszczy, pierdolony? -Przecież widzę, do cholery! - ten odparł zwinnie odsuwając się poza zasięg jego rąk. -Wygląda na to, że ma jakiś problem. - stwierdził profesor, kiedy po chwili wpatrywania się on także je w końcu dostrzegł. W bardzo krótkim czasie obiekt przesunął się na niebie na tyle, że przestało ich oślepiać słońce i wreszcie mogli przyjrzeć mu się lepiej. Zauważyli wówczas, że pojazd jedynie z wielkim trudem zachowuje chwiejną i niepewną równowagę. Nieregularnie przechylał się to na jedną to na drugą stronę. Kiedy przelatywał bezpośrednio ponad nimi wyraźnie dostrzegli coś na kształt oderwanej blachy zwisającej z jednej strony pojazdu. Obiekt lecąc nieustannie zmieniał swoją barwę migocząc w oszałamiającym tempie wszystkimi kolorami tęczy. W całkowitej ciszy przemknął ponad nimi. Nieustannie zmniejszając przy tym swą wysokość wkrótce zniknął im z widoku na dobre chowając się poza koronami drzew. -Rozpierdoli się gdzieś niedaleko. - rzeczowo zauważył Theo. Bez słowa zaczęli biec w stronę, gdzie spodziewali się, że pojazd w końcu spadnie. Kiedy po dwóch minutach tam dobiegli było już po wszystkim. Na nieco spienionej powierzchni jeziora jeszcze jedynie rozchodzące się z wolna kręgi wyraźnie świadczyły o tym, gdzie ostatecznie upadł pojazd. -I co teraz? - wysapał profesor zdyszany. -Jak to, co? Trzeba go odnaleźć w wodzie. To przecież oczywiste. - odparł Bobby. -Jesteś chociaż pewien, że on tam wpadł? - Theo wskazał oczami na jezioro. -Jak to? -Kiedy biegliśmy na pewien czas całkowicie straciliśmy go z oczu, kiedy schował się za drzewami. -I co z tego? -Może wówczas przeleciał dalej. -Dalej? -Na drugą stronę krateru. -A to według ciebie, skąd się wzięło? - odparł Bobby ze złością wskazując na niewielkie fale rozbijające się o brzeg tuż pod ich stopami. -Nie kłóćcie się. Jeśli chodzi o jezioro to... - zaczął profesor. -Tylko mi nie pierdol teraz Theo o orłach i kondorach! On wpadł do tej wody i wszyscy dobrze o tym wiemy. -To jezioro... - kontynuował profesor. -A niby jak zamierzasz teraz to sprawdzić? - Murzyn szyderczo zapytał Bobbiego. -To proste. Trzeba zanurkować. -Tak sądzisz? -Nie wydaje mi się by tu było zbyt głęboko. -Przecież dobrze wiesz, co się działo, gdy ostatnim razem braliśmy się za nurkowanie -Pewnie, że wiem. O mały włos się wówczas nie zesrałeś w gacie i postanowiłeś, że już nigdy więcej nie wejdziesz do wody. -Właśnie, człowieku. Otóż to. Nie wejdę do głębokiej wody, jeśli już chodzi o ścisłość. I od tamtej pory moje sztywne stanowisko w tej sprawie wcale nie uległo zmianie... -Daj spokój, Theo. - zaczął Bobby pojednawczo. - To było dawno i nieprawda. Teraz to zupełnie co innego. Wielka sprawa i w ogóle... -Zatem, jeśli już chodzi o samo jezioro... - profesor ponownie spróbował zabrać głos. -Wcale nie tak znowu dawno, Bobby. Dla mnie wspomnienia naszej podróży do Meksyku są nadal jeszcze świeże. Świeże jak ten paw, którego wypuściłem rano. -Musisz do tego podejść inaczej, wspólniku. - przekonywał go Bobby zmieniając taktykę. -Wspólniku, hę? - Theo błyskawicznie zwęszył podstęp. -Zostaw już ten Meksyk. Minęło tyle czasu. Tamte wydarzenia pora już wymazać. -Niby jak, człowieku? Moja pamięć jest jak komputer. Do dzisiaj z tego powodu mam złe sny. -Pomyśl tylko. Być może jest tam w środku coś wartościowego. Coś, co moglibyśmy wydłubać a potem z zyskiem opchnąć. Opchnąć, powtarzam. Słowem, wzbogacić się. W dodatku całkiem bez wysiłku i legalnie. -Jak to, legalnie? -Są ludzie, którzy za dowód istnienia UFO płacą milion dolarów gotówką. Milion. -Jacy ludzie? - Theo chwycił przynętę. -Tacy sami jak my tylko nieco bogatsi. Na przykład redakcja "National Enquirer"... -Tego brukowca? Daj spokój... -To jeszcze nie koniec. Zastanów się przez jedną chwilę. Być może w środku była nawet jakaś załoga. Kto wie? -Pewnie była. - Theo wzruszył ramionami. - I co z tego? -A to, że wyciągamy wtedy takiego truposza z wody a mając już do dyspozycji jego zielone ciało wówczas sami dyktujemy cenę wywoławczą. Sami, rozumiesz? Nikt przecież nie ma takiego eksponatu. Nasz zatem byłby unikatem na skalę światową. Wszyscy by się zabijali, by go od nas kupić. -Mówisz? -Natychmiast weź się w garść i zacznij w końcu myśleć jak człowiek interesu. -Przecież nie mamy lodówki. - natychmiast padło w odpowiedzi. -Że co, kurwa? -Jest upał, Bobby a do najbliższego miasta są ze dwa tygodnie drogi. -Theo, zacznij nadawać na tej samej fali. Do licha, czasami naprawdę nie wiem o co tobie chodzi... -Czy zamierzasz przez dwa tygodnie taszczyć gnijącego trupa na plecach? - ten wyjaśnił. Bobby odetchnął z ulgą. -No, nareszcie zaczynasz myśleć głębiej. Nie będziemy zgniłka targać. -Nie? -Najpierw rzuci się go mrówkom na śniadanie i zostawi w spokoju. Wrócimy na drugi dzień i wiesz, co? -Nie wiem. -Będziemy mieli pięknie wypreparowany szkielecik. Ot co. Taki malutki. -Jaki malutki? -Taki, że się zmieści, kurwa do plecaka. Niczego nawet nie poczujesz niosąc go przez las. -To mówisz, że ile można by za niego wyciągnąć? -Kurwa, Theo. To naprawdę są szczegóły. Tym ile zarobimy będziemy się martwić potem. Najpierw trzeba zielonego wyciągnąć i to prędko zanim wpieprzą nam go ryby. -Skoro już mowa o rybach... - profesor spróbował wpaść mu w słowo. -Sam już nie wiem, Bobby. -Czego nie wiesz? -Może być głęboko. Muszę wpierw się dobrze zastanowić. Na powrót zaczęły nim targać poważne wątpliwości. -No dalej! Bobby zrzucił już z siebie spodnie i koszulkę. Widząc jego niezdecydowanie zachęcił go uniesionym w górę kciukiem. Na wspomnienie Manuela, Theo niemal się rozpłakał. W jednej chwili koszmar wrócił. Nogi bezwiednie same się pod nim ugięły. Usiadł na ziemi całkowicie załamany. Bobby sklął się w duchu za ten głupi gest i natychmiast zabrał za obmyślanie zupełnie nowej strategii. Strategii pełnej dyplomacji. Takiej, która podniosłaby Theo na duchu na tyle, by ten wreszcie wlazł do wody. Profesor wykorzystał jego chwilowe milczenie. -Wydaje mi się jednak, że powinniście udać się pod wodę razem, chłopcy. -Hej profesorku! Wolnego! Co to ma być? Jakaś pieprzona zmowa, czy jak? - Theo zerwał się wzburzony i zaraz dodał podnieconym głosem. - Nie jestem jakimś cholernym kandydatem na nurka, jasne? Jeśli już tak bardzo chcesz, to śmiało. Idź sam z Bobbim. -Pewnie, że bym poszedł synu. Jakieś czterdzieści lat temu. Lecz w tej chwili to nie o to chodzi. -A o co? -Rzecz w tym, że znam kilka istotnych faktów a wy, do cholery nie dopuszczacie mnie do głosu tą swoją, głupią sprzeczką. -Przepraszam, profesorku. O jakie tobie fakty chodzi? -Tubylcy wierzą, że jezioro jest od zawsze zamieszkałe przez złe moce... -Co takiego? - tym razem to Bobby był kompletnie zaskoczony. -Demony, które zabiją każdego, kto tylko wejdzie do tej wody. -Demony? Dobre sobie. - prychnął Bobby. -Są przy tym przekonani, iż będzie to śmierć w drgawkach. Straszna śmierć. -I pan, człowiek inteligentny naprawdę wierzy w te ludowe gówno? - zapytał go z niedowierzaniem. -Tak właśnie mówią Indianie. -To są przecież tylko pierdoły zacofanych wieśniaków. - pogodnie stwierdził Bobby. Podniósł się z ziemi zadowolony, ponieważ miał już w głowie nowy i gotowy plan na ostateczne skruszenie Theo. -Tak sądzisz? - zapytał go starzec. -Jasne, profesorze. Każdy w coś tam sobie wierzy, ale to przecież nie nasza wina, że Indianie wymyślili sobie złe moce i niedobrych bożków w wygasłym wulkanie. Pieprzone, nieszkodliwe zabobony i tyle. Nie wiem jak wy, ale ja idę tam natychmiast. Dziarskim krokiem pomaszerował prosto do wody. Miał zamiar zagrać va banque licząc w duchu na to, że Theo w końcu ruszy dupę i nie chcąc wyjść na tchórza, chcąc nie chcąc pójdzie za nim. Kiedy był już po kolana w wodzie profesor zawołał za nim. -Zaczekaj! Nie wszystko to są tylko przesądy i pierdoły! Kiedyś wiele razy rozmawiałem o tym z tubylcami i powiem ci, że jako naukowiec dotarłem w końcu, aż do sedna zagadnienia! Bobby lekceważąco machnął ręką i zanurzył się do pasa. Profesor tymczasem kontynuował. -Jestem całkowicie przekonany o tym, że za tą całą mistyczną otoczką oraz naiwnymi wierzeniami o złych mocach zabijających śmiałków przez drgawki kryją się po prostu zamieszkujące to jezioro, węgorze elektryczne! Bobby w jednej chwili był z powrotem na brzegu. -Węgorze? - Theo też nadstawił uszu. - Elektryczne? -Wytwarzają prąd o napięciu około sześciuset volt. Tak właśnie sobie polują. - wyjaśnił mu profesor cicho i zaraz dodał głośniej. - Może to trochę za mało, aby zabić człowieka. W zupełności wystarczy jednak, by go skutecznie ogłuszyć. -O rany, profesorku! Trzeba było tak od razu! - Theo wstał rozpromieniony. - Nie byłoby tej całej kłótni. Teraz jest przynajmniej pewne to, że Theo już na zawsze pozostaje tutaj. -Kurwa! - zaklął Bobby. - Wszystko pan spieprzył. Już go prawie nakłoniłem a wtedy pan wyjeżdża z jakimś cholernym węgorzem... -Właśnie o to chodzi, Bobby. - starzec odparł zupełnie nie speszony. - Taki węgorz jest w stanie wytworzyć jedynie pojedynczy impuls. Pojedynczy, rozumiesz? Potem musi na nowo, hm... ładować akumulatory. Do czasu ich naładowania jest praktycznie niegroźny. -Naprawdę? - zapytał Murzyn. -No chyba, że w pobliżu są jeszcze jakieś inne węgorze. Wówczas znajdujemy się w punkcie wyjścia, ale to są niesłychanie rzadkie przypadki. Węgorze z reguły są samotnikami. -Z reguły? A w ogóle to jaka to różnica czy Bobbiego pierdolnie jeden czy też, całe stado węgorzy? -Nie bądź pesymistą, Theo. One w zasadzie polują na inne ryby. Teoretycznie mogą zaatakować człowieka jedynie wówczas, kiedy ten je zaniepokoi. I dlatego właśnie uważam, że powinniście tam iść razem. -Jak to, razem? Przecież jest już ustalone to, że ja zostaję. -Kto ustalił? - zapytał go z jadem Bobby. -Uspokójcie się w końcu. Powinniście iść tam obydwaj, ponieważ gdyby w najgorszym i rzecz jasna najmniej prawdopodobnym wariancie któryś z was został jednak ogłuszony, wówczas ten drugi mógłby go wyciągnąć na powierzchnię. Czy już rozumiecie? -No tak. - Bobbiemu powróciła nadzieja. - Jeżeli zaś, przez cały czas mówimy teoretycznie, węgorz przekaże pod wodą impuls pojedynczemu człowiekowi to ten straci przytomność i utonie. Nie stanie się tak, jeśli w krytycznej chwili ktoś inny ruszy swą leniwą, czarną dupę i w końcu mu pomoże... - dokończył zimno patrząc już zwycięskim wzrokiem wprost na Theo. -Słuchajcie! - ten widząc, że rozmowa zaczyna przybierać niekorzystny obrót prędko zabrał głos. - Nie martwcie się o mnie, ponieważ ja w ogóle nie zamierzam niepokoić dziś węgorza. Poza tym nie działajmy pochopnie. Nieprzemyślane działania rodzą tylko same błędy. Może będzie lepiej jak pójdziemy najpierw przedyskutować to spokojnie we wsi. Usiądziemy sobie, zastanowimy się, napijemy piwa i zobaczymy co dalej. Do tego co najbardziej teraz pragnę na pewno nie zalicza się nurkowanie z możliwością ogłuszenia. Miałem ciężką noc. Jestem skacowany. Może jutro? -Daj spokój, Theo. - rzucił pojednawczo Bobby. - Wszyscy ciężko harowaliśmy tej nocy. To nie jest argument. -Bobby ma rację. - poparł go profesor. Theo zasępił się. Stało się dla niego jasne, że jeżeli szybko czegoś lepszego nie wymyśli nie uda mu wykręcić się od tej podejrzanej sprawy. Siedział tak przez dłuższą chwilę całkowicie osowiały. Oni również go nie ponaglali wiedząc, że i tak jest już przyparty do muru. Ten jednak po krótkiej chwili nieoczekiwanie podniósł się raptownie z miejsca. Uśmiechnął się i spokojnie im oznajmił. -A gdyby tak... - zaczął lekko niepewnym tonem, podczas kiedy jego czoło przecięła głęboka bruzda jasno świadcząca o potędze procesów myślowych, jakie właśnie kłębiły się pod jego czaszką. -No... słuchamy? - zachęcił go Bobby zaraz po tym jak ukradkiem wymienił porozumiewawcze spojrzenie z profesorem. -Jednemu z nas przywiązać linę w pasie, co? Na przykład Bobbiemu. - patrząc w bok zaproponował Theo. - Mógłby wtedy nurkować sobie ile wlezie a gdyby nie daj Boże, mówię oczywiście teoretycznie, coś go jednak ogłuszyło no to raz dwa można by go wówczas wyciągnąć na brzeg i zrobić sztuczne oddychanie czy co tam się wtedy robi. Tego się po nim nie spodziewali. Tym razem to Bobby się zasmucił. Theo natomiast stał całkowicie pochłonięty strząsaniem z rękawa niewidocznych pyłków. Z najwyższym trudem ukrywał wyraz tryumfu na swej twarzy podczas, kiedy oni bezskutecznie usiłowali znaleźć chociaż jeden słaby punkt w jego rozumowaniu. -Nie mamy liny. - próbował się ratować Bobby. Theo w odpowiedzi jak na skrzydłach pobiegł w stronę wioski. Kwadrans później powrócił stamtąd niosąc pod pachą cały zwój. -Przyniosłem linę. -Doprawdy? - z niechęcią rzucił Bobby. -Już taki ze mnie miły gość. - Theo przekrzywił na bok głowę jak zraniony ptak prezentując swój najlepszy uśmiech. Chcąc nie chcąc po sprawdzeniu jej wytrzymałości przystąpili do realizacji jego planu. Wpierw pozwolili Bobbiemu samemu przewiązać się liną w pasie a kiedy ten już to zrobił wyruszyli w stronę jeziora. Bobby przez cały czas dziwnie przyglądał się swojemu wspólnikowi. Theo coraz częściej go zadziwiał. Zaczynał myśleć i to go niepokoiło. Porzucił dalsze rozważania, ponieważ szybko znaleźli się na brzegu. Tam bez dalszej zwłoki Bobby niechętnie poczłapał wprost do wody. Ostrożnie wypłynął nieco i obejrzał w tył. Stojący z kamienną twarzą na brzegu Theo uniesionym kciukiem zapewnił go, że wszystko będzie dobrze. Odkładając zemstę na potem Bobby odpłynął pięćdziesiąt jardów od brzegu i dopiero tam zanurkował. Patrzyli na jego znikającą pod powierzchnią postać. Po niecałej minucie, Bobby pojawił się w celu nabrania powietrza po czym natychmiast ponownie zanurkował. Powtarzając tę czynność wielokrotnie systematycznie przesuwał się dookoła jeziora. Theo z profesorem trzymając linę lekko napiętą, wolnym krokiem podążali brzegiem w ślad za nim. Po upływie pół godziny, kiedy początkowe napięcie wywołane rewelacjami o węgorzach nieco już opadło Theo zapytał na głos. -Gdzie ja już widziałem ten kształt? Za nic nie mogę sobie tego przypomnieć, profesorku. -Jaki kształt? -Tego UFO. -Widziałeś je już wcześniej, chłopcze!? -Pojazd nie ale jego kształt. -Dziwne. -Już mam! -Co? -Drewniana czapka Wodza! -Czapka? -Ta, którą miał wczoraj na głowie. To jest właśnie to. -Rzeczywiście masz pamięć jak komputer. - po namyśle profesor przyznał mu całkowitą rację. - Jednak określenie czapka jest chyba nie na miejscu. -Nie? -Powiedziałbym raczej, rytualne nakrycie głowy. Wódz założył je z okazji święta pełni. -Tak. Święto jest w porządku. - na samo wspomnienie Theo szeroko się uśmiechnął. - Jeszcze nigdy w życiu się tak dobrze nie bawiłem. - dodał. -Wszystkie cywilizacje na przestrzeni dziejów, wszystkie bez wyjątku powiadam, w swojej początkowej i prymitywnej fazie rozwoju wyznawały coś na kształt kultu płodności. Kultu w takiej czy też innej formie... -Naprawdę? -Chodziło, chłopcze przede wszystkim o przetrwanie. Rozumiesz? -Pewnie. -To samo właśnie widziałeś ubiegłej nocy. Z tym rzecz jasna, że wszystko to zaadaptowane było do tutejszych warunków oraz wzbogacone o miejscowy koloryt. -No tak, koloryt. - Theo ziewnął tak, by profesor nie widział. -Nie mniej jednak z tym nakryciem głowy Wodza masz absolutną rację. -A pan nigdy wcześniej nie zastanawiał się nad tą jego dziwną czapką? -Nie skojarzyłem tych faktów ze sobą chłopcze, bo niby jak? Dzisiaj widziałem UFO po raz pierwszy w życiu. Lecz nie zmienia to faktu, że tubylcy, a przynajmniej Wódz musieli je widywać już w przeszłości. -Jest pan tego pewny? -Ktoś, kto zrobił to nakrycie głowy musiał brać inspirację wprost z natury. -Czy ja wiem? -W przeciwnym wypadku nie byłoby to wykonane, aż tak bardzo wiernie. - odparł profesor z przekonaniem i zamyślił się. - Mam niejasne przeczucie, że gdzieś tutaj kryje się nielicha tajemnica, chłopcze. -Tak pan sądzi? -Coraz więcej faktów zaczyna pasować do siebie niczym układanka. -Układanka? -Koniecznie muszę pogadać o tym z tubylcami. Tak właśnie zrobię, zaraz po powrocie. - profesor postanowił ze zdecydowaniem. - Przecież nie bez powodu unikają jeziora jak ognia. -Też racja. Jeszcze tu nikogo ze wsi nie widziałem. Czy oni w ogóle się nie myją? -Kąpać się i uzupełniać zapasy wody chodzą do rzeki pomimo, iż jest to dwa razy dalej. To akurat można by chyba jakoś wytłumaczyć obecnością węgorzy, ale sam już nie wiem co sądzić o tym nakryciu głowy Wodza. Koniecznie muszę z nim pogadać na ten temat. Zatrzymali się i popuścili nieco liny. Bobby, bowiem postanowił teraz spenetrować teren leżący bliżej środka. Jak do tej pory niczego jeszcze w nim nie znalazł. Kiedy już po raz kolejny zanurkował w tym samym miejscu usiedli na ziemi i zapalili skręty. Kiedy skończyli palić ponownie wstali na nogi. Stali tak od pewnego czasu wpatrując się w linę znikającą w wodzie z coraz większym napięciem. Od ostatniego razu, Bobby nie pojawił się na powierzchni już niemal od minuty. Spojrzeli na siebie nawzajem. -Czujesz coś, synu? -Lina na chwilę się napięła, tak jakby płynął gdzieś dalej. -Zatem żyje. Dajmy mu więc jeszcze chwilę. Kiedy upłynęła kolejna minuta obydwaj byli już mocno tym zdenerwowani. -Gdzie on jest, do cholery? - zastanawiał się nerwowo Theo. Bobby nadal nie pojawiał się na powierzchni. Lina jednak nie zwiotczała nawet na krótką chwilę. Pomimo tego doszli do wniosku, że nikt nie byłby w stanie wytrzymać aż tyle czasu bez powietrza. Chwycili, więc ją mocniej po czym energicznie przystąpili do jej wybierania. Po pokonaniu początkowego niewielkiego oporu później zaczęło iść nieco lżej. Potem lina ponownie stawiła opór. Tym razem jednak znacznie silniejszy. Aby go pokonać położyli się na plecach i zaparli mocno nogami o przybrzeżne skały. Aż stęknęli z wysiłku ciągnąc mocno, lecz opłaciło się. Ponownie zaczęło iść. Po kilku kolejnych chwilach najpierw jego nogi a wkrótce potem cały Bobby z wolna wynurzył się na powierzchni. Wyszedł na brzeg i zapytał ich nie kryjąc złości. -Co wy wyprawiacie, do cholery? Stali bez słowa patrząc z zaskoczeniem na niego. W ogóle nie wyglądał na niedotlenionego. -Macie zamiar mnie wykończyć, czy jak? - Bobby wskazał pętlę ściskającą go w pasie. - Omal nie przecięła mnie na pół. -To naprawdę przykre widzieć cię w tym stanie, wspólniku. - bąknął niewyraźnie Theo. -No to u licha, co jest z wami? -Nie było cię tak długo... - z przepraszającą miną Theo pomógł mu rozluźnić pętlę. -Właśnie. - potwierdził profesor. -Znalazłeś go? - zapytał Murzyn, kiedy już odwiązał linę. -Tak znalazłem. -Głęboko leży? -Najpierw dajcie papierosa. - Bobby przypalił camela po czym zachłannie się zaciągnął. - Zacznę od początku. -Więc mów, człowieku. - ponaglił go Theo chowając camele na powrót do kieszeni. -Jak tylko zszedłem pod wodę postanowiłem opłynąć dookoła całe jezioro sprawdzając po kolei i dokładnie wszystko. Na szczęście nie było potrzeby nurkować do samego dna, ponieważ woda jest bardzo przejrzysta i praktycznie wszystko w niej wyraźnie widać. -Praktycznie? -Wszystko z wyjątkiem samego dna. Ono jest pokryte, bowiem jakąś gęstą roślinnością. W sumie nie jest tu, aż tak głęboko. Na środku może być do dna co najwyżej ze trzydzieści stóp. -Ale co z naszym UFO? -Wyluzuj się. Jeszcze chwila. No więc opłynąłem kilka stóp pod wodą całe jezioro. Nigdzie jednak go nie było widać. Doszedłem więc do wniosku, że musiał jakoś się zagrzebać na dnie. -No tak. -To logiczne. -Zacząłem więc szukać dokładnie bliżej środka. Tam gdzie glony. Nigdzie jednak nie znalazłem żadnych śladów. -Jakich śladów? -Nigdzie nie było ani trochę zmąconej wody, powyrywanych czy tylko przygniecionych wodorostów, niczego. Jednym słowem żadnego śladu, który by świadczył o tym, że coś zaryło się na dnie. -Rozumiem. -Płynąłem właśnie do was z powrotem, kiedy zauważyłem jak coś błyszczy kilkanaście stóp od brzegu. To musiało być gdzieś z tamtej strony. - Bobby ręką wskazał niezbyt odległe miejsce w którym skały niemal pionowo schodziły do wody. - Podpłynąłem wówczas bliżej i... zobaczcie sami. Otworzył zaciśniętą dłoń. W skupieniu pochylili się. Leżała na niej niewielka, błyszcząca figurka wielkości zapalniczki. Figurka swoim kształtem przypominała jakiegoś owada. Oglądali ją zaciekawieni. -To złoto, człowieku! - stwierdził Theo biorąc ją do ręki. - Nie ma tam tego więcej? -Też zadałem sobie to pytanie. - ten odparł odbierając figurkę, którą Theo w roztargnieniu włożył sobie do kieszeni. - Krążyłem wokół tego miejsca przetrząsałem piasek i kamienie, kiedy nagle zauważyłem coś cholernie dziwnego. - Bobby otrzepał dłonie i przypalił sobie kolejnego papierosa. -Co takiego? Nie przerywaj. -Będzie lepiej, jeśli sami to zobaczycie. Nie uwierzylibyście mi na słowo. -Mamy nurkować? Ja tam, wspólniku wierzę ci na słowo. -Wspólniku, hę? - Bobby spojrzał na niego spod byka. - Bez obaw. W tym miejscu jest tylko kilkanaście stóp głębokości. Nam natomiast wystarczy zejść ze sześć. Myślę więc, że nawet pan da sobie radę, profesorze. -Skoro tak uważasz... - ten oparł natychmiast zdejmując koszulę. -A węgorze, człowieku? Co z węgorzami, pytam? -Widziałem ze dwa. Są wielkie jak kubeł na śmieci ale spoko. Nie były agresywne. - Bobby niedbałym machnięciem ręki uspokoił go. -Jesteś tego pewien? -Może nie lubią ludzi albo są już po śniadaniu. Nie wiem. W każdym bądź razie krążą sobie gdzieś daleko przy samym dnie. -Nie okłamywałbyś mnie Bobby w tak istotnej sprawie, prawda? -Prawda. -Nie jesteś z tych, co się lubią czasami nad czarnymi co nieco popastwić? -Ależ skąd? - prychnął Bobby w odpowiedzi uznając, że nie ma na razie potrzeby wspominać o tym, jak w pewnej chwili tuż przed swoją twarzą ujrzał wielki pysk węgorza, który pojawił się nie wiadomo skąd po czym niemal się o niego ocierając opłynął go kilkakrotnie i na powrót zniknął gdzieś wśród glonów. -Jak więc tam dotrzemy? - zapytał go profesor. -Brzegiem nie da rady. Jest zbyt stromo. Podpłyniemy, oto co zrobimy. Potem dacie za mną nura i już po chwili będziemy na miejscu. -Proste jak cholera. - rzucił do siebie Theo z rozpaczą. Zdejmując jednak ubranie pogodził się już z losem. W ślad za Bobbim udali się do wody. Woda była bardzo ciepła i przyjemna. Wypłynęli. Kiedy już dotarli w pobliże wskazanych wcześniej skał na jego znak głęboko nabrali powietrza i jednocześnie zanurzyli się. Opadli kilka stóp pod powierzchnię i rozejrzeli się wokoło. Nieustannie migocząc pod wpływem promieni słonecznych wszystko wyglądało nierealnie i bajkowo. Nie przybyli tam jednak dla relaksu. Rozglądali się za UFO a w przypadku Theo, również węgorzami. Nigdzie jednak niczego podejrzanego nie było widać. Pytająco spojrzeli na Bobbiego. W odpowiedzi ten wyciągnął rękę wskazując na pobliskie skały. Podpłynęli jeszcze bliżej niego. Nadal nie widząc niczego interesującego ponownie rzucili okiem na niego. Ten nie zrażony wyciągnął lewą rękę w stronę skał. Ręka zniknęła, aż do łokcia. Theo z wrażenia rozdziawił usta i napił przy tym wody. Minęła dłuższa chwila nim się opanował i przestał szamotać. W tym czasie Bobby już cały wniknął w podwodną skałę. Po kolejnej chwili wynurzyła się z niej jego ręka przywołując ich zachęcająco. Podpłynęli jeszcze bliżej. Wówczas kolejno złapał ich i pomógł im przedostać się na drugą stronę. Jak tylko nieco ochłonęli rozejrzeli się ciekawie. Znajdowali się w tunelu szerokim na jakieś trzydzieści stóp i wysokim na dziesięć. Jego ściany były niemal idealnie gładkie. Pokrywało je jakieś twarde, szkliste tworzywo. Z prawdziwym zdumieniem spojrzeli za siebie w stronę skąd przybyli. Widzieli wyraźnie jezioro, pływające w nim ryby oraz rosnące na dnie glony. Odnieśli przemożne wrażenie, że znajdują się przed jakimś gigantycznym akwarium. Bobby spojrzał ciekawie na wspólnika. Obserwował go w skupieniu i z uwagą przez dłuższą chwilę, po czym rzucił. -Możesz już otworzyć usta. Ten z niewysłowioną ulgą przekonał się, że naprawdę może to uczynić. Kilka chwil dochodził do siebie. Kiedy już wyrównał poziom tlenu rozglądając się bezradnie wokół spytał. -Co to wszystko, kurwa jest? -Jak to działa? - profesor z zainteresowaniem przyglądał się niewidzialnej barierze odgradzającej ich od wód jeziora. -Dotarłem tutaj i właśnie się rozglądałem kiedy zaczęliście ciągnąć linę. Szlag by was... - Bobby rozmasował czerwoną pręgę na brzuchu po czym zaraz dodał. - To jest chyba jakieś pole. -Pole? -Które sprawia, że można przez nie przechodzić swobodnie, ale woda się nie wlewa. Zresztą zobaczcie sami. Nie ma tu niczego materialnego. Bobby wyciągnął rękę w stronę jeziora. -Można wyczuć wodę po drugiej stronie chociaż tutaj jesteśmy całkiem osuszeni. W ślad za nim powtórzyli doświadczenie. Kiedy wystawili swoje ręce poza barierę wyraźnie poczuli wilgoć. Kiedy natomiast na powrót je cofnęli stwierdzili, że są znów zupełnie suche. -To musi być jakoś filtrowane. - bąknął profesor. -Spójrzcie tutaj. - Bobby wskazał im na dwa jasno świecące otwory znajdujące się wysoko na ścianie tunelu. -Co to jest? -To są chyba jakieś projektory wyświetlające obraz skał tak, aby z zewnątrz nie było widać tego tunelu. Mają pewnie za zadanie zamaskować wejście. -Skąd to wiesz, człowieku? -Nie wiem. Tak tylko przypuszczam, ale zawsze można by to sprawdzić. -Jak? -Zasłonię je ręką a ty wychyl się i zobacz czy nas będzie wówczas widać z tamtej strony. - zaproponował. -Dobra. Bobby wspinając się na palcach rozłożył ręce na boki po czym zakrył obydwa otwory dłońmi. Theo przeszedł przez barierę. Zapomniał jednak o czymś. Przez chwilę mogli obserwować jak po drugiej stronie walczy z wodą zalewającą mu płuca. Opanował się niebawem. Spojrzał w ich stronę i radośnie pomachał ręką. Kiedy tylko wrócił na przemian klął i krztusił się. -I jak? -Miałeś rację. - przyznał Bobbiemu słuszność. - Wyraźnie widziałem was oraz cały tunel z tamtej strony. Skały zniknęły. Ktoś to wszystko szczwanie sobie obmyślił, człowieku. -Więc to dlatego aż tak długo wytrzymałeś pod powierzchnią wody. - rzucił profesor ze zrozumieniem. Bobby pokiwał głową. -Byłeś tam dalej? - Theo wskazał wzrokiem na ginący w mroku drugi kraniec tunelu. -Nie zdążyłem. Podziwiałem sobie właśnie tę barierę, kiedy przerwaliście mi wizytę... -Więc, gdzie nasze UFO? -Zgadnij Theo. Założę się, że trafisz już za pierwszym razem. - rzucił Bobby zgryźliwie. -Zamiast znów się kłócić, chłopcy lepiej chodźmy tam od razu. - profesor zaproponował natychmiast wyruszając we wskazaną stronę. W milczeniu spojrzeli na siebie po czym podążyli za nim. Tworzywo znajdujące się pod ich stopami w ogóle nie była chłodne, co dopiero teraz zauważyli. Po niecałych stu jardach tunel raptownie skończył się. Zatrzymali się przed pustą, gładką ścianą. -Czy myślicie to samo co ja? - zapytał ich Bobby po czym śmiało wyciągnął rękę przed siebie. Ręka zniknęła. Razem weszli w skalną ścianę. Byli w kolejnym tunelu, który jak się okazało był przedłużeniem poprzedniego. Ten jednak kończył się kawałek dalej przechodząc w wykutą w litej skale olbrzymią halę. Znajdowali się tuż poniżej jej sklepienia. Słysząc jakieś odległe dobiegające z niej odgłosy odruchowo pochylili się. Niemal leżąc, na brzuchach podpełzli ostrożnie do samej krawędzi tunelu. Kiedy tam dotarli ostrożnie spojrzeli w dół. Widok był oszałamiający. Cała hala swą wielkością nie ustępowała Madison Square Garden, co zauważył szeptem Bobby. Na samym środku olbrzymiego pomieszczenia stało jarząc się niebieską poświatą jakieś gigantyczne urządzenie. Na boki odchodziły od niego grube na ponad stopę rury lub kable biegnące gdzieś dalej w stronę równie potwornie wielkich obiektów. Obiekty te przypominały swym kształtem cysterny kolejowe tyle, że nie widzieli nigdy wcześniej by ktoś budował cysterny wielkości sześciopiętrowego domu a następnie ustawiał je pionowo. Niemal całą halę spowijała istna powódź jasnego, nieco błękitnego światła. -Spójrzcie tam. - szepnął profesor wskazując obszar znajdujący się w dole bezpośrednio pod nimi. Wychylili się daleko poza krawędź i spojrzeli w dół. Pod samą ścianą dostrzegli obiekt którego szukali. Pojazd stał sobie na ziemi a wokół niego trwała gorączkowa krzątanina całego mrowia ubranych na biało postaci. Było ich tam kilkadziesiąt. -Chyba naprawiają go. - stwierdził Theo wytężając wzrok. -Więc ten skurwiel wcale nie spadł przypadkowo do jeziora tylko od samego początku za wszelką cenę starał się tu jakoś dolecieć. - domyślił się Bobby. -Na to wygląda, chłopcze. Zamieszanie wokół pojazdu trwało tymczasem w najlepsze. Błyski światła oraz dobiegające stamtąd snopy iskier dobitnie świadczyły o tym, że Theo miał prawdopodobnie rację. Przeprowadzano tam jego naprawy. Nieco dalej połyskując metalicznie stały cztery kolejne pojazdy. -Musimy zejść niżej. Stąd niewiele widać. - po chwili ponownie odezwał się profesor. Rozejrzeli się wokół w poszukiwaniu jakiejś drogi prowadzącej w dół. Po chwili odkryli szeroką na kilka stóp skalną półkę, która biegła tuż przy ścianie wzdłuż całej hali, aż na sam dół, gdzie ostatecznie się kończyła. Było to jednak daleko, aż pod przeciwległą ścianą olbrzymiego pomieszczenia. Nie chcąc zostać dostrzeżeni zmuszeni byli pochylić się poza niską barierkę biegnącą przy krawędzi półki. Wytrwale idąc na czworakach po kwadransie byli już na samym dole. Z miejsca w którym teraz się znajdowali hala wydawała się być jeszcze większa. Siedzieli przez chwilę całkowicie zaskoczeni jej rzeczywistymi rozmiarami. Widząc stojące długim szeregiem pod jedną ze ścian wielkie, przypominające budki telefoniczne czarne skrzynie zakradli się tam i ukryli poza nimi. Wszystkich skrzyń było około dwudziestu. Od nich także w kierunku cyklopowego urządzenia stojącego na środku hali biegły jakieś dziwne kable. Te przewody, jednak już nie były takie grube jak tamte odchodzące od cystern. Miały, co najwyżej tylko kilka cali średnicy. -Co to jest, do kurwy nędzy? - Theo wskazał gigantyczny, niebiesko świecący obiekt. -Skąd to mamy wiedzieć? - szepnął w odpowiedzi profesor. -Pewnie jakaś elektrownia. - rzucił cicho Bobby. -Elektrownia? -No agregat czy coś innego co zaopatruje wszystko tutaj w energię. Spójrzcie. Niemal wszystkie urządzenia są do niego podłączone. -Ale skąd ta pewność, człowieku? Przecież to może być cokolwiek. -Jak to, cokolwiek? -A tak. -Na pewno nie jest to cholerny bojler do podgrzewania wody. Nie mów więc, cokolwiek. -Nie kłóćcie się znowu. Bobby ma chyba rację. To na pewno jest jakiś agregat. Ale takiego przyznaję jeszcze nigdy nie widziałem. -Nikt nie widział, profesorku. - odparł bezwiednie Theo. - Przecież to są Obcy. -Jak to? - zapytał starzec, który zdążył już nabrać całkowitej pewności, iż znajdują się w jakimś ściśle tajnym, wojskowym ośrodku. -Niech pan spojrzy tam. Odwrócili głowy w drugą stronę. Z tej odległości mogli się dokładniej przyjrzeć postaciom krzątającym się po niemal całej hali. Theo miał rację. Chociaż wszystkie sylwetki były w pewnego rodzaju srebrzystobiałych skafandrach to ich głowy a raczej sam ich wygląd sprawił, że zaniemówili. To nie były głowy ludzi. Theo odzyskał mowę jako pierwszy. -Oni wcale nie są zieloni! - zauważył oskarżycielsko, po czym spojrzał ciężko na Bobbiego. - Okłamałeś mnie! -To nie tak... - ten odparł z przepraszającym uśmiechem. -Czy w sprawie tego miliona, też nałgałeś? -Daj spokój, Theo. Ci tutaj są z pewnością nie mniej warci od zielonych... -Mam nadzieję, bo nie chciałbym żeby się później okazało, że nurkowałem za darmo. - odparł Theo z jadem. Skóra na głowach Obcych miała barwę szarą. Poza tym ich olbrzymie, jakby napuchnięte twarze zupełnie były pozbawione nosów. W zupełności jednak rekompensowały to ich oczy, czarne jak smoła oraz wielkie jak pół hamburgera. Ich głowy miały groteskowy, gruszkowaty kształt. Wśród Obcych wyraźnie też dało się rozróżnić dwa odmienne rodzaje sylwetek. Niskich i krępych osobników, których było znacznie więcej oraz nielicznych, wysokich i szczupłych typków, którzy sprawiali wrażenie jakby za chwilę mieli się załamać w pół pod ciężarem swoich wielkich, baloniastych głów. -Jezu, ale popaprańcy. - skomentował Bobby. -I co teraz? - zapytał zamyślony starzec. -Z czym, profesorku? -Z nami, rzecz jasna. Co robimy? -Myślałem, że to pan coś sensownego nam zaproponuje. -Dlaczego akurat ja? -Dlaczego, nie. -Więc dobrze. - zgodził się profesor pocierając energicznie kciukiem swoją brodę. - Zastanówmy się przez chwilę. - zamyślił się głęboko. Po chwili milczenia stwierdził. -Wydaje mi się, że oni coś niezbyt dobrego tutaj knują. -Ale co? -Pomyślmy. Skoro zadali sobie tyle trudu, aby nikt ich nie odnalazł, mam na myśli te całe bariery, projektory i tak dalej to chyba nie bez powodu, nie sądzicie? -Co ma pan na myśli? -Myślę, że gdyby tak ogólnie mieli dobre zamiary to nie urządzaliby tej całej konspiracji. Zamyślili się. Po dłuższej chwili odezwał się Bobby. -Chyba ma pan rację. - pokiwał głową. - Jeszcze nie wiemy, co tutaj jest grane, ale na pewno nie jest to nic dobrego. Gdyby było inaczej nie łaziłyby mi teraz takie ciary po plecach. Spojrzeli na niego dziwnie. -Możecie się śmiać, ale jeszcze nigdy nie zawiodły mnie. -Pieprzysz. -Nigdy też nie były takie wyraźne jak obecnie, Theo. Chyba pamiętasz Meksyk. Bank w Boliwii zresztą też. Teraz mam to samo. Nadchodzą kłopoty. -Theo wierzy jedynie w swoje zmysły. Nie przeczucia. Ale to tutaj mnie również nie za bardzo się podoba, wspólniku. -Dlaczego? -Bo już miałem gotowy plan jak wydać milion za szkielecik a tu taki klops. Wszyscy żywi. -Och, jeszcze nic straconego. - pocieszył go natychmiast Bobby. - Być może uda nam się jeszcze dopaść jednego czy dwóch w jakimś ciemnym zakamarku. Tam, porządnie ich ogłuszyć potem wypchać lub wypreparować no i... z zyskiem opchnąć w jakimś cyrku. -Więc do roboty, chłopie. - w Theo wstąpił nowy duch. -Wy chyba żartujecie? - rzucił profesor z niepokojem. -Wcale nie. -Przecież mamy tutaj obcą cywilizację. -Możliwe. I co z tego? -A wy tylko w kółko o forsie i szkielecikach. -Jesteśmy ludźmi interesu, profesorze. - odparł chłodno Bobby - Niech pan sobie nie myśli. A niby co powinniśmy teraz zrobić? Wypalić z nimi fajkę pokoju i odejść jak frajerzy? -Interes przede wszystkim. Mam już dosyć życia w biedzie. - poparł go Theo. -Trzeba najpierw dokładnie się rozejrzeć i dowiedzieć o co w tym wszystkim chodzi. Czy wy naprawdę nie odczuwacie naukowej ciekawości? Chęci poznania? Pragnienia odkrycia czegoś? -Niby czego? -Czegokolwiek. Czegokolwiek nowego lub w ogóle smaku nieznanego? Nie? Naprawdę, nie? Theo zdziwiony pokręcił przecząco głową. Bobby odparł po chwili. -Przyznam, że i dla mnie te terminy brzmią zupełnie obco. Jednak pokręcimy się trochę tu i tam. Dlaczego by nie? Może uda nam się podpieprzyć popaprańcom coś wartościowego... -Właśnie! - Theo nie krył entuzjazmu. - To się nazywa, mieć plan! -To niebywałe! Chcecie ich obrobić? Przecież tak nie można. -Jak najbardziej można, profesorze. Powiem więcej. Nawet trzeba. -Nie rozumiem was zupełnie. -To proste. - odparł Bobby. - Szmal już się nam kończy. A weźmy na przykład tę barierę znajdującą się przy wejściu. Gdyby tylko ją tak sprytnie i po cichu jakoś rozmontować, co? A potem zabrać ze sobą? Powiem panu. W miesiąc bylibyśmy milionerami oferując swe usługi na przykład, eee... na terenach popowodziowych. Przy osuszaniu. - wyjaśnił. -Ha! - Theo spojrzał zwycięsko na profesora. Ten w odpowiedzi jedynie pokręcił na boki swą zdumioną głową. Po krótkiej dyskusji postanowili udać się w stronę przeciwległego końca hali. Tam, gdzie spora jej część spowita była w mroku. Mieli zamiar dokładniej przyjrzeć się tamtej części stąd wyglądającej na odludną. Kiedy skradając się za stojącymi szeregiem obiektami już dotarli tam z bliska okazało się, że tak niezupełnie jest odludna. Zastali tam, bowiem dwóch krępych bardzo zajętych jakąś dziwną pracą. Jeden z nich trzymając w rękach jakiś podejrzany reflektor systematycznie omiatał nim nagą skałę. To, co z niego padało nie było jednak snopem światła, lecz czymś zupełnie odmiennym. Z reflektora wydobywał się mianowicie równy strumień absolutnej czerni. Skała po zetknięciu z nim natychmiast ciemniała po czym rozpadała się. Działo się to nagle i wręcz w oczach. Oświetlona czarnym snopem skała znikała niemal bez żadnego śladu, jeśli nie liczyć niewielkiej ilości szarego pyłu opadającego z wolna na ziemię. Pył ten natychmiast był zbierany stamtąd jakimś urządzeniem ssącym trzymanym przez drugiego osobnika. -Co oni robią? - rzucił Theo. -Wygląda na to, że jeszcze bardziej powiększają halę. - odparł profesor. Bobby widząc tempo prac rozmarzył się. -Gdybym tylko ja miał taki sprzęt. Robiłoby się wówczas ze dwa banki tygodniowo. -Tylko po co powiększają? - Theo nadal drążył temat. - Przecież miejsca mają sporo. -Może tak jak wy, to są także ludzie interesu. Pragną więc rozkręcić jeszcze większy biznes. - odparł profesor złośliwie nie kryjąc irytacji w głosie. -Lepiej chodźmy stąd bo jeszcze nas zauważą i skończymy w tym cholernym odkurzaczu. - zaproponował Bobby. Zgodnie kiwnęli głowami. Patrząc z trwogą jak prędko znika skała niszczona przez krępych szybko się stamtąd oddalili. Nisko pochyleni zaczęli przekradać się w miejsce położone bezpośrednio pod wylotem tunelu, którym początkowo tu przybyli. Jego wylot był teraz malutki i znajdował się gdzieś niewyobrażalnie wysoko. Na miejsce dotarli po niecałym kwadransie. Po drodze odkryli również coś, co przypominało centrum dowodzenia. Centrum to mieściło się w okrągłym i w całości wykonanym z jakiegoś metalu, pomieszczeniu. W metal ten gdzieniegdzie powstawiane były elementy z przejrzystego tworzywa służące zapewne w charakterze okien. Zajrzeli więc przez nie ostrożnie do środka. Wewnątrz znajdowało się mnóstwo konsol oraz płaskich, trójwymiarowych ekranów przedstawiających jakieś niezrozumiałe wykresy, tabele, napisy oraz coś, co na pierwszy rzut oka wyglądało im na mapy. Z całego tego kolorowego kręgu panoramicznych ekranów jedynie na jednym z nich udało im się rozpoznać mapę Ziemi a raczej jej satelitarny obraz. Całe centrum było puste. Doszli do wniosku, że to chyba uszkodzony pojazd niczym magnes przyciągnął do siebie niemal wszystkich Obcych znajdujących się w hali. Ze względu na panującą w pozostałych częściach hali jasność nie mogli niczego więcej spenetrować nie ryzykując, że natychmiast zostaną zauważeni. Postanowili, zatem wycofać się w jakieś bezpieczne miejsce i tam zastanowić nad tym, co robić dalej. W pobliżu stanowiska napraw znaleźli sobie niewielką, lecz głęboką wnękę wydrążoną w skale. Wpełzając do niej po kolei ukryli się w głębokim cieniu. Mając stamtąd niemal całą halę na widoku sami pozostawali niewidoczni. Po raz pierwszy od przybycia rozluźnili się. Po niecałych dziesięciu minutach spokoju nagłe ożywienie wśród Obcych ponownie skupiło całą ich uwagę. Z ukrycia uważnie obserwowali wszystkie ich poczynania. Wszyscy Obcy jednocześnie jak jeden oddalili się na pewną odległość od uszkodzonego pojazdu. Ten niebawem uniósł się w górę, po czym zaraz zniknął. W jednej chwili był w następnej w jakiś cudowny sposób już go nie było. Zanim ochłonęli ten na powrót się pojawił. Powtórzył to jeszcze kilkakrotnie nim w końcu ponownie opadł na swoje podpory. Wówczas w jego dolnej części z cichym szumem otworzył się właz, z którego wydostało się dwóch krępych oraz jeden chudy. -Chyba go naprawili. Widzieliście jak znikał? -Przecież nie jesteśmy ślepi, Theo. Chudy, który wysiadł jako ostatni otworzył jakąś klapę znajdującą się w bocznej części pojazdu. Potem sięgnął ręką do jej wnętrza i wydobył stamtąd kilkanaście kryształów wielkości kostek cukru. Krępi w tym czasie sprawnie podłączyli do pojazdu dwa przewody, które zamocowali następnie gdzieś we wnętrzu otwartej przez chudego klapy. Pozostali Obcy rozeszli się już tymczasem po niemal całej hali. Wyglądało na to, że wracają do swych zwykłych zajęć. Chudy w tym czasie pośpiesznie podszedł do długiego stołu przypominającego swym wyglądem konsolę ze studia nagrań i w różnych jej częściach sprawnie poumieszczał przyniesione przez siebie kryształy. Theo wytężał wzrok śledząc jego poczynania. -Co ten kutas tam porabia? Kurwa, przydałaby się nam lornetka. Stąd niczego dokładnie nie widać. Po kilku minutach chudy skończył grzebać przy konsoli. Jakoś ją zamknął i powrócił do swych towarzyszy. Wraz z nimi na powrót wszedł do pojazdu, który natychmiast po tym ponownie wzniósł się bezszelestnie w górę. Następnie pojazd zdematerializowali się. Tym razem jednak zniknął im z oczu będąc w ruchu. Dostrzegli, więc jego kontury nadal wznoszące się pomimo że samego pojazdu już nie było widać. Wyglądało to jak unosząca się w górę wielka, do przesady rozpłaszczona kropla wody. Pojazd po chwili wleciał do tunelu i wtedy już ostatecznie stracili go z widoku. Chwilę po tym ich uwagę zwróciła wynurzająca się z basowym drżeniem wielka, wyglądająca na metalową płyta. Płyta wysuwająca się spod podłogi miała dobrze ponad stopę grubości. Wkrótce wzniosła się na tyle, że skutecznie odgrodziła wszystkie pojazdy od pozostałej reszty hali zostawiając jedynie wąskie na kilkanaście cali przejście znajdujące się tuż przy skalnej ścianie. Przez następną godzinę w hali niewiele się działo. Siedząc w skalnej wnęce zaczynali się już nudzić obserwacją monotonnej krzątaniny. Obcy nieustannie chodzili po całym terenie, co na razie skutecznie uniemożliwiało im opuszczenie kryjówki. Godzinę później, jednak sytuacja uległa gruntownej zmianie. Niemal w jednej chwili wszyscy Obcy pojedynczo i grupkami zaczęli się udawać do prostokątnego budynku, którego jeszcze nie zdążyli zbadać, ponieważ znajdował się w oddali na niemal samym środku sporej i bardzo rozświetlonej przestrzeni. W ciągu niecałych dwóch minut cała hala zaczęła sprawiać wrażenie zupełnie opuszczonej. Spojrzeli w zdumieniu po sobie. Nikt jednak nie miał żadnego sensownego wytłumaczenia tego, co się właśnie stało. Kiedy przez kolejną godzinę sytuacja nie uległa żadnej zmianie Theo znudzony bezczynnym siedzeniem w kryjówce stanowczo postanowił nie mniej nie więcej tylko... udać się na mały zwiad. Bobby z profesorem byli zbyt zdumieni tą jego nagłą odwagą, by powstrzymać go kiedy ten opuszczając kryjówkę przeskakiwał przez osłonę skał. Theo, kiedy już się z niej wydostał plaskając cicho bosymi stopami po ziemi pobiegł szybko w stronę rogu hali. Nadal zaskoczeni spojrzeli po sobie i powrócili do obserwacji jego niezrozumiałego zachowania. Zagadka jego niespotykanego nigdy wcześniej wigoru wyjaśniła się, kiedy ten dobiegł w końcu do skalnej ściany. Tam wzniósł w zachwycie oczy do góry i z wyrazem błogiego szczęścia na twarzy ulżył swemu pęcherzowi. Kiedy już skończył pomachał do nich radośnie. Nawet z tej odległości zauważyli jak bardzo było mu dobrze. -Czy on zawsze był taki? - zapytał profesor z udaną powagą. -Ależ, skąd? Kiedyś było znacznie gorzej. Dopiero przy mnie nabrał nieco ogłady. -Nabrał, powiadasz? Nie zaproszę go więcej do swojego domu. -Fakt. Czasami jeszcze zachowuje się jak skończona świnia, ale nie traćmy nadziei. Wciąż pracuję nad nim. Theo tymczasem podszedł ostrożnie do budynku, w którym wcześniej poznikali wszyscy Obcy. Wówczas przerwali pogawędkę i obserwowali go z najwyższą uwagą. Murzyn najpierw kilkakrotnie obszedł cały budynek dookoła potem wzruszając ramionami dał im do zrozumienia, że nie znalazł nigdzie otwartego wejścia. Pomaszerował więc gdzieś dalej i wkrótce powrócił przynosząc ze sobą jakąś skrzynkę. Postawił ją na ziemi. Następnie ostrożnie wspiął się na nią po czym zajrzał do środka budynku poprzez jeden z okrągłych, znajdujących się wysoko otworów. Przez dłuższą chwilę przyglądał się temu co tam dostrzegł zanim w końcu zeskoczył z powrotem na ziemię. Następnie postepował sobie radośnie przez chwilę, po czym zatańczył kankana. Zaczynali się już zastanawiać czy odbiło mu na dobre, kiedy ten w końcu przestał tańczyć. Podniósł i odłożył skrzynkę na swe dawne miejsce i zaraz po tym wesoło podskakując co kawałek podszedł do nich luźnym krokiem. -Oni śpią. - oznajmił. -Co takiego! -Śpią jak dzieci. Ogłuchliście? -Jak to, śpią? -Kurwa, no co z wami? Przecież mówię, podłączyli się do jakiejś aparatury no i... śpią. Wszystko tam wygląda jak na jakimś pieprzonym oddziale intensywnej terapii. Cała kupa sprzętu. Wszystko tyka, mryga, pika i migocze jak choinka a oni nic tylko sobie śpią. Bobby z profesorem wydostali się z kryjówki. Theo nie zważając na ich badawcze spojrzenia zupełnie nie tracił dobrego humoru. -Długo jeszcze będziecie tak stać bezczynnie? -Musimy pomyśleć... - zaczął profesor. -A nad czym tutaj myśleć, profesorku? Czas ucieka. Skoro wszyscy popaprańcy poszli w kimono to może by tak wreszcie... małe włamanko, co? - zatarł ręce i zaraz dodał rozglądając się badawczo. - Tyle tu dobra wokoło. Bobby, również rozejrzał się uważnie wzrokiem fachowca. -Od czego by tu zatem zacząć? -Ech, ludzie. Przecież, jeśli im coś ukradniecie jest więcej jak pewne, że się zorientują. -Możliwe. I co z tego? -Jak to, co? Nie zastanawia was to, co będzie potem? -Pieprzyć ich. Niech na przyszłość wykupią sobie dobrą polisę lub założą alarm. - Theo aż zakrztusił się ze zduszonego śmiechu. -Theo ma rację, profesorze. - stwierdził z powagą Bobby. -Jak to, ma rację? -Właśnie dlatego trzeba ich dzisiaj obrobić. I to porządnie. Jest tak, ponieważ kiedy jakoś jednak zorientują się o naszej obecności i zabezpieczą na przyszłość drugiej okazji może już nie być w ogóle. Liczyć z kolei na to, że sobie coś weźmiemy i nie zorientują się wcale to przecież zupełnie bez sensu. Myślę, że zamiast później pluć sobie w brodę z żalu lepiej od razu pójść na całość i zabrać stąd tyle ile tylko da się unieść. -Dobrze powiedziane, człowieku. -To niebywałe! Może jeszcze wpierw się nad tym dobrze zastanówcie. W końcu to przecież jest obca cywilizacja. -No to co z tego? -Tak po prostu nie można! -Nie wiem, dlaczego profesorze, ale wciąż mi chodzi po głowie taki mały reflektorek. - zachichotał Bobby widząc jego zatroskane czymś oblicze. -Tak. To byłaby dopiero prawdziwa, przyszłościowa inwestycja. - przyznał Theo z entuzjazmem. -Cóż. Zrobicie i tak jak uważacie. - profesor machnął z rezygnacją ręką i zaraz dodał. - Ale w takim razie ja również czegoś pragnę. -Co takiego? -Chcę posprawdzać sobie to i owo i dowiedzieć się, o co tutaj chodzi. -Jasne, profesorku. Badaj sobie co tam tylko chcesz. - stwierdził Theo. -Więc dobra. - odezwał się po chwili Bobby. - Skoro już doszliśmy do porozumienia w takim razie, od czego zaczynamy? -Dlaczego pytasz? -Bo wydaje mi się, że lepiej będzie w ogóle nie rozdzielać się tylko przez cały czas działać razem. -No właśnie, człowieku. Zawsze jak się ktoś rozdzieli, czarni giną najpierw. -Dobra, więc przez cały czas jesteśmy razem? - upewniał się profesor. -Tak. -Zgoda. - Theo również skinął głową. -To może zaczniemy stamtąd. - profesor wskazał miejsce, gdzie wcześniej naprawiano UFO. -Dlaczego by nie. Wąskim przejściem przecisnęli się do garażu jak określił go Bobby. Zachowując ostrożność podeszli z wolna do czterech, spoczywających na podporach pojazdów. Tam dokładnie obmacali je wszystkie i opukali a ponieważ nikomu z nich nie udało się odnaleźć żadnego sposobu na otwarcie ani jednej klapy czy też włazu wkrótce zostawili je w spokoju. Zainteresowali się konsolą do której wcześniej chudy wkładał wydobyte z pojazdu kryształy. Konsola z bliska okazała się być przeraźliwie wielka. Była długa na co najmniej trzydzieści kilka stóp. Z głębokim żalem porzucili nienasyconą myśl o wyniesieniu jej. Zaczęli natomiast ze wszystkich stron uważnie się jej przypatrywać. Pod pokrywą wykonaną z przyciemnionego tworzywa dostrzegli tysiące wypełniających ją kryształów. Wszystkie kryształy były podobne do tamtych, które chudy wydobył z pojazdu. Z boku konsoli znajdowała się spora tablica oznakowana setkami nieznanych symboli. Zaczęli dokładniej oglądać konsolę obchodząc ją ze wszystkich stron. I tym razem nie udało im się znaleźć żadnego sposobu na otwarcie pokrywy. Po pewnej chwili Theo zapytał. -Czy te symbole niczego wam nie mówią? Podeszli do niego i spojrzeli ponownie na tablicę. -Bo ja wiem. - zamyślił się profesor po chwili wpatrywania. -A niby co mają nam mówić? To są jakieś popieprzone hieroglify. -Nigdy nie mieliście walkmana, czy jak? To tutaj to pewnie jest PLAY a tamten STOP. Przez dłuższą chwilę obydwaj przyglądali się w skupieniu wskazanym przez Theo dwóm symbolom. Profesor odezwał się pierwszy, lecz bez przekonania. -Strzałki niby podobne nie powiem, lecz skąd pewność chłopcze, że cały wszechświat używa takich samych symboli. -No właśnie. - dodał Bobby z niepokojem widząc jak palce Murzyna nerwowo poruszają się tuż ponad symbolami. - Lepiej niczego nie ruszaj bo jak to cholerstwo przywali z tysiącwatowych głośników i obudzi popaprańców to mam wrażenie, że może się nie skończyć jedynie na ojcowskich klapsach w dupę... Ale było już za późno. Theo dotknął jednego z prostokątów. Tego, który według niego miał oznaczać PLAY i przed ich oczami nagle wyrósł trójwymiarowy obraz, na którym widniały jakieś czarne chmury. Zamarli w bezruchu. Dopiero po minucie Bobby wyszeptał przez zdrętwiałe wargi. -Co zrobiłeś, do cholery? -Wcisnąłem PLAY. Skąd mogłem wiedzieć, że to jest wideo? -Oczywiście. Skąd mogłeś, kurwa wiedzieć? - zapytał go z jadem w głosie. Po chwili jednak nieco już uspokojony całkowitym brakiem dźwięku dodał szeptem. -Skoro jednak to już działa to obsługuj dalej. - wzruszył ramionami. -Naprawdę? -W końcu, jako człowiek wychowany na komiksach znasz się lepiej na symbolach. Theo zachęcony tym co usłyszał błyskawicznie latał palcami już po wszystkich prostokątach. Zupełnie nie wiedząc, co jeszcze mogłoby się wydarzyć apatycznie i w głębi duszy przygotowani na najgorsze, beznamiętnie patrzyli na jego pełne chorobliwego entuzjazmu poczynania. Trójwymiarowy obraz szalał. Na przemian to rozmywał się to wyostrzał. Przybliżał i zwiększał a zaraz po tym obracał na wszystkie strony i oddalał. Później nawet zaczął się wybrzuszać i przesuwać po trochę na boki. Wreszcie, po kilku minutach Theo z nieskrywaną dumą oznajmił im, że chyba już potrafi nad tym wszystkim zapanować. -Więc dawaj zbliżenie. Przecież nie wiadomo nawet co to jest. Jakieś pierdolone chmury, czy jak? Theo trzymając palec na jednym z symboli zaczął powiększać obraz. Pomimo, że całość miała kształt sześcianu w miarę robienia zbliżenia jego zewnętrzne rozmiary nie ulegały zmianie. Zachwyceni jego niespotykaną ostrością obserwowali go z podziwem ze wszystkich możliwych stron. Patrząc na niego z boku wszystko widzieli z boku. Kiedy zaś spoglądali na niego z góry efekt był wręcz porażający. Mieli, bowiem wówczas wrażenie jak gdyby sami unosili się w powietrzu obserwując wszystko w dole pionowo ze znacznej wysokości. Po pewnym czasie, obraz przebił się w końcu poprzez ciemne chmury, które z bliska okazały się być dymem wydobywającym się z nieprzeliczonej liczby pojazdów, jakie jechały po powierzchni ziemi. Kiedy Theo jeszcze bardziej obniżył widok z zaskoczeniem stwierdzili, iż są to czołgi, działa opancerzone, transportery oraz inne pojazdy pancerne. Był ich przy tym taki ogrom, że z wrażenia wciągnęli powietrze głęboko. -Co to jest? - wykrztusił Theo porażony ich ilością. - Inwazja Obcych? -Wygląda jak Red Alert. - odparł Bobby. - Fenomenalne! -Co to jest Red Alert, człowieku? -Command & Conquer. - padła odpowiedź. - To taka gra komputerowa. Najlepsza strategia zresztą. Jak mogłeś nie wiedzieć? - z politowaniem spojrzał na niego. -Gra, Bobby? Przecież popaprańcy nie wydłubali sobie tej jaskini pod jeziorem tylko po to, żeby pograć sobie w gry komputerowe? -Nie wiem jak oni ale ja przygrywałem sobie kiedyś w Red Alert ostro, że hej. A to tutaj wygląda mi właśnie jak nie przymierzając atak klawych czołgów Sowietów na bazę tych dupków Aliantów. Daj jeszcze zbliżenie. Theo nie był maniakiem gier komputerowych ani komputerów w ogóle. Wzruszył ramionami i ponownie pomajstrował przy symbolach. Wkrótce widok jeszcze bardziej zaczął się obniżać. Po pewnym czasie jego wysokość już na tyle się zredukowała, że wyraźnie dostrzegli czarne krzyże na czołgach oraz innych pojazdach zmierzających w prawą stronę. Natomiast armia nadjeżdżająca z przeciwka była cała w sierpy, młoty i czerwone gwiazdy. Wkrótce wyraźnie dał się również słyszeć, dudniący pogłos silników, metaliczny chrzęst gąsienic, serie karabinów maszynowych, huk eksplodujących pocisków oraz nieprzerwanie brzmiące salwy dział. Tocząca się pod ich oczami bitwa właśnie trwała sobie w najlepsze. -To nie jest żadna gra. - w pewnej chwili stwierdził profesor. -Nie? -A co takiego? -To prawdziwa bitwa. -Tak? -Wiem nawet jaka. Patrzeli na niego wyczekująco. Profesor ciągnął dalej. -Taka masa czołgów tylko jeden raz w historii stanęła naprzeciwko siebie. Było to w czasie Drugiej Wojny Światowej na froncie wschodnim w bitwie pod Prochorowką podczas walk na Łuku Kurskim. W bitwie tej brało udział ponad cztery tysiące czołgów i pojazdów pancernych. -Naprawdę? - zapytał Theo. -Sowieci dali wówczas szkopom nieźle w kość. To niebywałe! Oglądamy właśnie największą bitwę pancerną wszechczasów... -Trójwymiarowo i w kolorze. - uzupełnił z dumą Theo. -Chce pan przez to powiedzieć, że popaprańcy byli tam wtedy, kiedy to się naprawdę działo i to wszystko sobie sfilmowali? Jak, jakiś pieprzony mecz koszykówki? - zapytał go Bobby. -Na to, właśnie wygląda. - stwierdził profesor nadal wpatrzony maksymalnie w obraz. - Chyba, że masz pod ręką jakieś inne wyjaśnienie. Ponieważ Bobby nie miał na powrót pochylili się nad obrazem obserwując zmagania wojenne poniżej. W pewnej chwili całą ich uwagę przykuła eskadra samolotów z czerwonymi gwiazdami na skrzydłach, która nieoczekiwanie pojawiła się w polu widzenia. Odruchowo poderwali się w górę odnosząc wrażenie, że samoloty przelatują tuż pod nimi. Będąc już nad polem bitwy cała eskadra weszła w ostry skręt. Natychmiast skierowała się w stronę nadjeżdżającej do bitewnego kotła, kolejnej kolumny niemieckich czołgów. Kiedy tylko samoloty znalazły się bezpośrednio nad nimi bezzwłocznie zrzuciły na nią cały swój ładunek bomb. Kolumnę przesłoniła trwająca krótką chwilę seria gwałtownych, ognistych detonacji. Trzy z hitlerowskich i jeden czołg sowiecki w jednej chwili zatrzymały się rozerwane potężnymi eksplozjami. Samoloty zanim odleciały wykonały jeszcze beczkę na wiwat po czym wesoło machając skrzydłami na dobre zniknęły im z pola widzenia. -Widzieliście to? - jęknął Bobby będący pod wrażeniem tego nagłego ataku. - To było naprawdę coś! -Zbytnio nie przejęli się faktem, że wykończyli również przy okazji jednego ze swoich. - skomentował profesor. -Wojna to piekło. - odparł Theo z miną weterana zatrzymując przy tym obraz. Bobby z profesorem spojrzeli na niego z wyrzutem. -Nigdy nie przepadałem za filmami wojennymi. - ten wyjaśnił. - Kto wie, być może popaprańcy mają tu na składzie jakiegoś porządnego, trójwymiarowego pornola? -Tylko jak się zmienia kasety w tym cholerstwie? - zamyślił się Bobby. Zaczęli ponownie przyglądać się ciekawie całej konsoli. Theo z nową energią studiował tablicę opatrzoną symbolami. -To nie są żadne kasety tylko właśnie te kryształy. - stwierdził po pewnej chwili Bobby. -Jesteś tego pewien, człowieku? -Tak przypuszczam. To muszą być one. -Jeśli to prawda, chłopcze to Obcy mają tu nieliche archiwum. Tych kryształów są w środku dosłownie tysiące. Tylko jak się je zmienia? -Kiedy leciał film ten prostokąt migotał. - Theo wskazał palcem jeden z przycisków. - Kiedy zaś zatrzymałem obraz przestał migać. Może więc to nim właśnie wybiera się odpowiedni kryształ. - zgadywał. -Spróbuj. To ty robisz tu za operatora. - zachęcił go Bobby. Theo dotknął prostokącik i przytrzymał na nim palec. Obraz rozbłysł na nowo po czym zaczął błyskawicznie się zmieniać. Rozmaite widoki z zawrotną szybkością przeskakiwały przed ich oczami. -Zaczekaj. Powoli. Robisz to zbyt szybko. - kładąc mu swą rękę na ramieniu profesor zatrzymał w miejscu migający kolorowo kalejdoskop. -Co jest, profesorku? Były jakieś dupy? -Chyba było coś o piramidach. Czy mógłbyś to draństwo jakoś cofnąć, ale powoli? -Zaraz zobaczymy, co da się zrobić. Po krótkich manipulacjach przy przyciskach obrazy ponownie ruszyły z miejsca. Tym razem jednak ruszyły wolniej i z powrotem. W pewnej chwili wszyscy dostrzegli przez krótką chwilę sylwetkę piramidy otoczoną jakimś napisem. Theo zatrzymał urządzenie. Cofając pojedyncze klatki wkrótce ponownie ją odnalazł. Przed nimi rozpościerała się piramida Cheopsa w całej swej okazałości. W jej tle widniał otaczający ją niezrozumiały napis. -W porządku. - profesor nie krył zachwytu. - Dobra robota, synu. Czy możesz teraz puścić to dziadostwo w ruch na tym wybranym filmie? Theo przybrał znudzoną minę profesjonalisty po czym dotknął prostokąt i obraz natychmiast ruszył z miejsca. Zmieniło się też ujęcie a ich oczom ukazał się imponujący swym rozmachem widok. Rozległy jak okiem sięgnąć obszar znajdujący się w pobliżu jakiejś rzeki zamieniony został w gigantyczny plac budowy. Z wysokości, z jakiej patrzyli na to przedsięwzięcie niemal niewidoczni ludzie krążyli po całym terenie dziesiątkami tysięcy czarnych, maleńkich punkcików. Całość przypominała jakieś monstrualne mrowisko. Po minucie obserwacji Theo pierwszy się odezwał. -Nuda jak cholera, profesorku. -Jak to, nuda! -Goście coś tam sobie budują, chyba nawet tę piramidę nie wiem, ale nie zanosi się żeby prędko ją postawili. Umrzemy z nudów nim ją skończą. O co, więc dokładnie chodzi, profesorku z tą ich całą piramidą? -Jak to, o co? Zagadka tysiąclecia, synu! Nikt przecież, aż do dzisiaj nie wie tego jak naprawdę powstała Wielka Piramida. -Nikt? -Naprawdę? Profesor skinął głową i zaraz dodał. -Mogąc obejrzeć sobie jej powstawanie... to wprost niebywałe... po prostu zrób zbliżenie i nie marudź. - machnął ręką podniecony. -Jaka to zagadka? - zainteresował się Bobby. - Skoro nikt nic nie wie, być może da się na tym coś zarobić? -Zatrzymaj to. - rzucił profesor w stronę Theo. Kiedy ten wykonał z obrazem coś w rodzaju stop klatki profesor zapytał ich z powagą. -A co wy w ogóle wiecie o Wielkiej Piramidzie, chłopcy? -No cóż... -Więc, tego... -Zatem... -Posłuchajcie przeto mnie uważnie. Obydwaj wbili w niego spojrzenie. -Wielka Piramida jest obecnie jedynym z siedmiu cudów świata starożytnego który nadal istnieje. Jako jedyny, zatem nie wymaga żadnych dodatkowych spekulacji dotyczących jego wyglądu, kształtu lub rozmiarów. Po prostu sobie stoi i jaka jest każdy widzi. Ponadto jest też najstarszym istniejącym obiektem z wielkich dzieł Starożytnych. Wbrew potocznemu mniemaniu tylko Wielka Piramida a nie wszystkie trzy piramidy w Gizie znajduje się na liście cudów świata. Budowla ta jak się powszechnie mylnie uważa wzniesiona została przez egipskiego faraona Khufu z IV dynastii około 2560 roku przed naszą erą. Rzekomo miała być ona grobowcem tegoż władcy, ale mniejsza z tym. Przez całą swą historię, piramidy w Gizie pobudzały ludzką wyobraźnię. Nazywano je różnie, Górami Faraonów, Spichlerzami Józefa... -Jakiego Józefa? -Czy to teraz istotne, Theo? - zapytał go pogodnie Bobby. -Nie wiem. Chyba nie. -Kiedy została zbudowana, - kontynuował profesor. - Wielka Piramida miała wysokość 159,39 jardów. Przez lata utraciła około dziesięciu ze swojej pierwotnej wysokości, lecz pomimo tego i tak była jeszcze do niedawna najwyższym dziełem człowieka na Ziemi. Była najwyższa przez minione tysiąclecia. Zresztą Wielka Piramida do dziś i tak pozostaje największą budowlą na naszej planecie. Pierwotnie cała piramida pokryta była osłoną wykonaną z niesłychanie dokładnie dopasowanych do siebie białych płyt wykonanych z wapienia. Osłona ta miała wygładzać jej zewnętrzną powierzchnię. Pomimo, że została wybudowana w czasach antycznych tym, co w sobie zawiera nieustannie zadziwia astronomów, matematyków, historyków oraz różnej maści odkrywców i mistyków. Już chociażby zastosowane w niej rozwiązania matematyczne, geometryczne i astronomiczne są tak dalece wyrafinowane, że nie do pomyślenia jest to, by wybudowało ją prymitywne społeczeństwo pochodzące z epoki obróbki miedzi. Ten zamierzchły okres jej powstania osnuty jest dla nas szczelną mgiełką tajemnicy, ponieważ wszelkie zapisy na temat dawnych cywilizacji spłonęły wraz z największą na świecie Biblioteką Aleksandryjską w 51 roku naszej ery, która odbudowana i uzupełniona, niestety spłonęła ponownie i już na dobre w roku 398. Pierwszymi, współczesnymi badaczami Wielkiej Piramidy byli Francuzi, którzy po podbiciu Egiptu zorganizowali w 1798 roku ogromną ekspedycję naukową z udziałem ponad 150 uczonych. Inicjatorem tej wyprawy naukowej był sam Napoleon Bonaparte, który również uległ urokowi tej największej na świecie budowli. Kiedy tłukąc Anglików, Napoleon najechał przy okazji również Egipt i ją ujrzał na własne oczy jego duma wyraziła się w następujących słowach: "Żołnierze! Z wysokości Piramid, czterdzieści wieków historii spogląda dziś na nas". Pierwszymi natomiast odkrywcami sekretów Wielkiej Piramidy byli Anglicy, John Taylor oraz Piazzi Smyth. Oni jako pierwsi rozpoznali niezwykłą mądrość oraz ogromny zasób wiedzy, jaki został zakodowany w jej kształcie, wszystkich dotychczas odkrytych w niej komnatach oraz przejściach a także w kierunkach, tych na pozór irracjonalnie wykonanych w jej wnętrzu korytarzy. Wielka Piramida w Gizie, bowiem tak naprawdę nie jest wcale grobowcem, co tak często się jej przypisuje, ponieważ nie posiada wewnątrz żadnych napisów, czyli tak zwanych Tekstów Piramid. Posiada natomiast niezwykle solidną konstrukcję co sprawia, że pomimo zaliczania jej do najstarszych to ona właśnie znajduje się w najlepszym stanie. Obliczono, że piramida Cheopsa waży ponad 6 miliardów ton, co można by porównać do 30 budynków Empire State Building. Pomimo wielu tysięcy lat, które upłynęły od jej budowy Wielka Piramida jest jak na swój wiek nadal w doskonałym stanie chociaż została już dawno ograbiona z zewnętrznego, wapiennego poszycia, które jak już wspomniałem było niegdyś jej ozdobą. Teraz nieco faktów, chłopcy. Interesujących faktów. Kąt nachylenia ścian piramidy wynosi o ile pamiętam 54 stopnie i 54 minuty. Każda z bocznych ścian ustawiona jest dokładnie na jedną ze stron świata. Wschód, zachód, północ lub południe. Największy błąd pomiędzy długościami boków nie przekracza jednej dziesiątej procenta. Na północnej ścianie znajduje się obecne wejście do piramidy. Liczne korytarze, galerie i zapadnie wypełniają jej wnętrze, lecz tylko kilka z nich prowadzi do komnaty, gdzie podobno leżały zwłoki faraona. Ten właśnie pokój zwany Komnatą Królewską leży w samym sercu piramidy. Wypełnia go sarkofag wykonany z czerwonego grafitu. Sarkofag ten również jest zorientowany zgodnie z kierunkami świata i jest tylko o pół cala mniejszy niż wiodące do komnaty wejście. Przez tysiące lat o piramidach napisano już tysiące mniej lub bardziej wartościowych książek. Jednak w żadnej z nich nie znajdziecie opisu, który by wyjaśniał w jaki sposób piramidy zostały zbudowane. To znaczy opisu rozwiewającego wszelkie na ten temat wątpliwości. -Jak to? - zapytał Theo. -Cicho bądź. - uspokoił go Bobby. -Już starożytny historyk Herodot napisał, że Wielką Piramidę budowało ponad sto tysięcy ludzi a wznoszono ją przez lat dwadzieścia... -Kurwa, dwadzieścia lat! Czy ich do reszty popieprzyło? -Nie przerywaj, synu. Było to kilka tysięcy lat temu. Kiedy dokładnie? Nie wiadomo. Od tamtej też pory wśród naukowców i nie tylko nieustannie trwa zaciekły spór o to, w jaki sposób oraz kiedy dokładnie ją wybudowano. Nieprzeliczone rzesze profesjonalnych badaczy, budowniczych, inżynierów, projektantów oraz amatorów kolejno przedstawiały już swoje na ten temat teorie. -No i...? -Precyzyjne obliczenia jednych obalali drudzy. Rzekomo nieomylne wyniki tych drugich wyśmiewali trzeci eksperci. Tych trzecich, następni i tak można by wymieniać bez końca. Do dzisiaj trwa to wyliczanie i rzec można jedynie, iż obecnie jest na ten temat tyle przeróżnych teorii ilu zajmujących się tą sprawą piramidologów. A teorie te są naprawdę rozmaite. Poczynając od tych mówiących, że piramidę budowano wciągając skalne bloki na coraz to wyższe poziomy za pomocą lin i wielokrążków i tych, które przypuszczają, że bloki te wciągano po specjalnie usypanej do tego celu rampie z piasku, a także teorii mówiących, że Egipcjanie używali do tego celu drewnianych kołków, po których ciągnięto bloki na czymś w rodzaju sań, aż w końcu docieramy do teorii twierdzących, że przy budowie piramidy budowano jednocześnie coś w rodzaju rusztowania wykonanego z suszonych cegieł, które to wznosząc się w górę wraz z nią wiło się spiralnie wokół rosnącej piramidy i umożliwiało na bieżąco dostarczanie kamiennych bloków na jej szczyt. Uff. A są to tylko główne z teorii. Są też inne, lecz albo są jedynie odmianą tych powyższych, albo też są aż nazbyt głupie by je tu w ogóle wam przytaczać jako przykład. Nie chcę wam przynudzać a jedynie uświadomić, że teorii mimo iż jest całe mnóstwo to niezbitym faktem jest również to, że żadna z nich nie wytrzymuje zwykłych i bardzo prostych obliczeń. Prócz tego dodać muszę, że nawet dziś mając do dyspozycji całą współczesną technikę budowlaną, nowoczesne dźwigi, maszyny i kosmiczną technologię nie udałoby się nam powtórzyć tego przedsięwzięcia. -Dlaczego, nie? - zapytał Theo. -Ponieważ okazuje się to po prostu technicznie niemożliwe. Pewnym usprawiedliwieniem braku wiarygodnych informacji o samym sposobie wykonania piramidy może być fakt, że w okresie, kiedy historycy Maneton i Herodot opisywali kto, kiedy i jak wybudował Wielką Piramidę ona już sobie stała w najlepsze i to od co najmniej dwóch i pół tysiąca lat! I było to w czasach, kiedy wiedza o przeszłości opierała się głównie na przekazach ustnych a mity i legendy miały siłę wiarygodnej prawdy. Powyższe poddaje w wątpliwość datę zbudowania piramidy, która zdaniem współczesnych historyków przypada na epokę kamienną a co najwyżej na okres początków znajomości obróbki miedzi to jest na okres około 3000 lat przed Chrystusem. -No dobra, ale dlaczego miałoby to być technicznie niemożliwe? - rzucił Bobby. -Piramida Cheopsa, bowiem składa się z około dwóch i pół miliona kamiennych bloków. Bloków tych wystarczyłoby na zbudowanie ośmiostopowego muru wokół całej Kalifornii. Same bloki również są przeróżne. Są to od ważących zaledwie tonę maluchów do czterdziestotonowych kolosów. Średnio jednak można przyjąć, że bloki ważą około trzech i pół tony każdy. To są całkiem spore bryłki, synu. -I co z tego, profesorku? Czy to naprawdę takie ważne jak też oni sobie targali te skały? Według mnie znoszenie gruzu na tak wielką kupę świadczy tylko o tym, że ci goście musieli mieć całkiem poważne odchyły. To frajerzy i tyle. - lekceważąco wtrącił Theo. -Tak sądzisz, chłopcze? -Jasne. Trzeba być porąbanym, żeby się zabierać za taką robotę bez sensu. W odpowiedzi na ignoranctwo Theo profesor jedynie wzruszył ramionami. -Mówił pan wcześniej, że nawet eksperci mieli problemy z obliczeniami. Że współczesna technika też wysiada i tak dalej. - przypomniał mu Bobby. -To prawda. -Na ich miejscu zamiast liczyć skały wpierw obliczyłbym poziom własnej głupoty. - wtrącił rozbawiony Theo wskazując zamarłe w bezruchu postacie w dole obrazu. - Słyszałem, że wierzyli w boskie pochodzenie kotów, byków, chrząszczy, krokodyli czy innego gówna... -O jakie, więc obliczenia tutaj chodzi? - Bobby kontynuował rozmowę. -Chodziło mi o to, że jeśli przyjąć, iż Herodot nie kłamał a tak nawiasem mówiąc nie ma żadnego powodu by mu nie wierzyć, ponieważ wcześniej zawsze pisał prawdę, więc co za tym idzie można przyjąć za prawdziwe także to, że piramidę budowano przez dwadzieścia lat, to musiano by układać na swoim miejscu jakieś sto dwadzieścia pięć tysięcy bloków rocznie. Rozumiesz? -Nie. -Czyli ponad czterysta dziennie. Rozumiesz? -Tak. -Co rozumiesz? - rzucił Theo. -Profesorowi chodzi chyba o to, że nawet, jeżeli zapierdalali na okrągło przez dwadzieścia cztery godziny na dobę to wychodzi na to, że musieli ustawiać prawie... to będzie... jakieś dwadzieścia głazów na godzinę. Czyli, co trzy minuty... bęc... i jeszcze jeden. -Brawo! - ucieszył się profesor. - Właśnie o to chodzi. -Więc to dlatego nie dałoby się tego wykonać nawet dzisiaj? Za szybkie tempo? -Otóż to. -Więc to chyba jednak Theo ma rację mówiąc, że to frajerzy. Zapieprzali na akord, czy jak? -To jest właśnie powód, chłopcy dla którego te wszystkie teorie jakoby oni ciągali te swoje kamienie po płozach czy też linami i wielokrążkami albo przy pomocy pomysłowych ale prymitywnych dźwigni w obliczu tych prostych obliczeń śmiało można spuścić do klozetu. Przecież zawsze, powtarzam zawsze twierdziłem, że takiego ekspresowego tempa nie dałoby się wytrzymać nawet przez jeden tylko dzień. A cóż tu mówić o dwudziestu latach. -No tak. -Podobnie absurdalnie przedstawia się sprawa tych rzekomo usypanych wokół piramidy ramp, po których Egipcjanie wlekli linami te cholerne głazy na coraz to wyższy i wyższy poziom. -Dlaczego? Taka rampa, gdyby tylko była odpowiednio szeroka miałaby chyba sens. - zauważył Bobby. - Niestety nie, ponieważ rampa taka musiałaby mieć objętość kilkakrotnie większą od samej piramidy. -Cóż z tego? Niech by sobie miała. - Bobby obojętnie wzruszył ramionami. -Poza swoją objętością rampa ta wymagałaby także nieustannych poprawek przy niej samej a to dlatego, ponieważ piramida na przestrzeni lat nieustannie przecież wznosiła się coraz wyżej i wyżej. Zgoda? -Zgoda. -Należałoby, więc robić co jakiś czas przerwy w transporcie i podsypywać również rampie nieco ziemi, aby ona również wzniosła się na odpowiednią wysokość. Czy mam rację? -No tak. -Ten stracony na poprawki rampy czas należałoby później nadrobić, nieprawdaż? -Prawdaż. - potwierdził Bobby. -Więc chyba nie warto już wspominać o tym, jaki musiałby na takiej rampie panować ruch wtedy, kiedy po dokonaniu poprawek wznawiano by w końcu tę właściwą pracę, czyli budowanie piramidy. Jeżeli chcesz to oblicz sobie Bobby ile głazów musiano by wówczas ustawiać w ciągu minuty. -Poddaję się. Chyba mnie pan już przekonał. -Chłopcze, gdybym nawet wielkodusznie pozwolił ci odpuścić sobie problem z poprawkami rampy to i tak nie sposób wyobrazić sobie tego, jaki ruch musiałby panować na niej, gdyby tylko Egipcjanie chcieli wyrobić swoją zwykłą normę jednego głazu, co trzy minuty. Naprawdę nietrudno sobie wyobrazić, że ganialiby wówczas po rampie tam i z powrotem jak na karuzeli. W porównaniu z taką rampą autostrada wokół LA to byłaby pustynia. -To naprawdę zaczyna robić się ciekawe, nie powiem. Jednak czas ucieka, profesorze. - Bobby wymownie spojrzał na zegarek. -Zatem, dobrze. Zobaczmy więc jak naprawdę ją zbudowano i która z teorii jest słuszna. Ja sam już nie mogę tego się doczekać. Z napięciem pochylili się ponad nieruchomym obrazem. Theo, którego również w końcu zaciekawiła ta cała heca z piramidą nie odrywając wzroku od trójwymiarowego widoku zaczął manipulować przyciskami. Jak tylko obraz ruszył z wolna zaczął się wyostrzać i obniżać. Wpatrywali się w niego w milczeniu. Rozmach całego przedsięwzięcia był naprawdę imponujący. Ludzkie sylwetki robiły się z każdą chwilą coraz bardziej widoczne i wyraźne. Wpatrując się z uwagą zauważyli, że budowę dopiero co rozpoczęto. Ukończone, bowiem były zaledwie trzy dolne poziomy piramidy. Z jeszcze mniejszej wysokości przedsięwzięcie wydawało się o wiele bardziej gigantyczne. Theo jako pierwszy wypatrzył sposób w jaki wznoszono piramidę. -Skurczysyny! - zawołał zdumiony. - Odlewają ją z betonu! Kiedy po chwili widok jeszcze bardziej się obniżył Bobby z profesorem, również mogli stwierdzić, że tak jest w istocie. Kilkuset robotników pracowało przy wlewaniu zaprawy do całego szeregu stojących, kamiennych szalunków. Nowe z kolei na bieżąco były przygotowywane przez całą armię kamieniarzy i stolarzy. Jeszcze inne grupy ludzi z zapałem rozbijały te wyschnięte i gotowe a następnie obrabiały surowe skalne bloki już na odpowiedni wymiar. Po tej kosmetycznej obróbce gotowe do transportu bloki przejmowali ludzie wyposażeni w bardzo długie, drewniane drągi. Manipulując nimi z niezwykłą wprawą i łatwością, wydawałoby się, że zupełnie bez wysiłku ustawiali je dokładnie na swoich miejscach nieznacznie tylko je przesuwając. Robili to z taką zręcznością, że profesor aż jęknął. -To niebywałe! Theo przesunął obraz nieco w bok jeszcze bardziej go zniżając. Wkrótce dotarł chyba już do końca skali, ponieważ mimo próśb profesora niżej już się nie udało. Lecz to, co widzieli wystarczało im aż nadto. Teraz dało się wyraźnie zauważyć dziesiątki tysięcy ludzi zajętych wciąganiem przy pomocy lin wielkich worków na górny poziom piramidy. Worki zawierały wszystkie składniki zaprawy wysypywane potem gorliwie przez robotników na olbrzymie sterty. Wodę z drugiej strony piramidy, tej bliższej rzeki, gromadzono wylewając ją z worków do olbrzymich kadzi. Ich uwagi nie uszedł również nieprzeliczony ludzki sznur nieustannie noszący nowe worki znad rzeki, gdzie z kolei były one nieustannie wyładowywane wprost ze statków stojących niekończącym się szeregiem przy nabrzeżu. W chwilę po tym jak Theo dał zbliżenie do samego końca dał się nawet słyszeć świst batów zachęcających robotników do większej wydajności i pośpiechu. -Stare, dobre czasy bez związków zawodowych. - westchnął profesor i zaraz dodał. - To takie proste, że wręcz genialne. Odlewali kamienne bloki już na miejscu! -Więc czym jeszcze pan się martwi, profesorze? - zapytał go Bobby widząc strapione oblicze starca. - Zagadka przecież rozwiązana, czyż nie? -To prawda. Tylko jak to udowodnić dzisiaj? -Chyba nie bardzo rozumiem? -W jaki sposób można tego dowieść w czasach obecnych, kiedy piramida już sobie stoi od tysięcy lat, zrobiona i gotowa? -Hm. Cholera wie. -To przecież proste. - ożywił się Theo. - Wiem jak. Spojrzeli na niego z troską spodziewając się, że znów usłyszą teorię równie prawdopodobną jak tamta o orłach i kondorach umierających na nieoczekiwany atak serca. -Pracowałem kiedyś na budowie no i... - Theo nagle urwał widząc ich ciężkie spojrzenia. -Tak? -Byłem wtedy jeszcze głupi i młody. - wyjaśnił prędko widząc ich podejrzliwy wzrok. -Rozumiem. - Bobby wyrozumiale pokiwał głową. Spoglądali w milczącym wyczekiwaniu na jego zmarszczone intensywnym wysiłkiem czoło. Theo ciągnął zatem dalej. -Lejąc fundamenty, nie raz czy dwa robiliśmy sobie z kumplami głupie kawały. -Naprawdę? -Wrzucaliśmy do płynnego jeszcze betonu czyjeś buty, kaski lub ubrania. -I co z tego? - profesor w końcu stracił już cierpliwość. -Chodzi o to, że biorąc z piramidy taki głaz dzisiaj można go przecież jakoś wydłubać i zabrać w cholerę do jakiegoś pieprzonego warsztatu czy laboratorium? -Niby można. No i co? -Jeszcze nie rozumiecie? Wówczas można go wziąć i pokroić w diabły na plasterki. Wtedy na pewno coś by się w środku znalazło. Coś, czego w prawdziwym kamieniu być nie powinno. Nie wiem co? Może jakieś źdźbło trawy, ogryzek lub kawałek brygadzisty. To chyba byłby dowód, nie? Na chwilę zapadło milczenie. -Jesteś genialny, Theo. - profesor z niekłamanym uznaniem poklepał go po plecach. - Naprawdę, chłopcze. - dodał zachwycony. -Przecież wiem o tym. -Jeszcze będą z ciebie ludzie, drogi Watsonie. - dodał również Bobby z podziwem. Theo promieniał dumny jak paw. -Ciekaw jestem od jak dawna obserwują nas jak małpy w zoo. - po chwili milczenia profesor odezwał się zamyślony i zaraz dodał posępnie. - Zgromadzili tutaj chyba wszystkie istotne wydarzenia z historii ludzkości. Być może nawet nie tylko ludzkości. Wiele bym dał, naprawdę wiele, aby sobie wszystkie te kryształy na spokojnie poprzeglądać. - westchnął. -Może popaprańcy pójdą na wymianę handlową i przyjmą w zamian za kryształy te pańskie trzy kobiety, profesorze? Wówczas chętnie im dołożę nawet swój zegarek i pomogę dźwigać tę konsolę. - rzucił wesoło Bobby. -Ach, prawda. Całkiem o nich zapomniałem. Po powrocie trzeba będzie naprawdę coś z nimi począć. Muszę przecież odzyskać swój zegarek. - odparł poważnie starzec. -To może teraz sprawdźmy czy nie mają czegoś o Trójkącie Bermudzkim. Czytałem kiedyś, że... - Theo urwał w pół słowa, bowiem znienacka coś jęknęło głucho z głośnym, metalicznym zgrzytem. Odwrócili głowy w jednej chwili. Olbrzymia ściana odgradzająca garaż od pozostałej części hali z wolna zaczęła zapadać się na powrót w podłoże. Theo w jednej chwili zgasił konsolę. Rozejrzał się wokół przerażony po czym wraz z pozostałymi biegiem pobiegł w stronę wyjścia. W kilka sekund dopadli kryjówki znajdującej się w skalnej wnęce. Chwilę po tym ściana już całkowicie schowała się w podłodze a pojazd, który właśnie przybył zmaterializował się tuż przed samym lądowaniem. Natychmiast po tym otworzył się znajomy właz, z którego niezwłocznie wysiadł chudy a zaraz po nim obydwaj krępi. Z najwyższym niepokojem obserwowali chudego, który po wyjęciu z pojazdu kryształów udał się wraz z nimi w stronę konsoli. Ten jednak, pośpiesznie je umieścił wewnątrz niej i wraz z krępymi udał do budynku w którym spali pozostali. Panowała nerwowa cisza. Kilka minut później z budynku zaczęli wychodzić Obcy. Wychodzący kierowali się następnie w różne części hali. -To miejsce budzi się do życia. - zauważył z niepokojem Bobby. -Chyba więc najwyższy czas wynosić się stąd, chłopcy. -A nasze łupy? -Innym razem, Theo. - odparł Bobby. - Tutaj się naprawdę robi rojno. -Możemy zaczekać, aż znów pójdą spać. -O kurwa, dobrze ci tak mówić. Ty przynajmniej się odlałeś. -Wy też mogliście. Był na to czas. -Wiem, że kurwa był. A nie czujesz czasem głodu? Jak będziemy czekać do jutra to mnie chyba całkiem skręci. -Mnie też. - poparł go profesor. -Chyba masz rację, człowieku. Trzeba coś w końcu zjeść. -No widzisz. Lepiej więc wynośmy się natychmiast zanim popaprańcy na dobre porozłażą się po całej hali. -Racja. Zjemy coś, odpoczniemy i wtedy wrócimy obrabować drani. -Właśnie. Skradając się z najwyższą ostrożnością wkrótce udało im się dotrzeć do znajomej półki, którą wcześniej zeszli na dół hali. Tam, schyleni za barierką wytrwale zaczęli pełznąć w górę do chwili, aż znaleźli się na samym szczycie, gdzie nareszcie mogli się swobodnie wyprostować. Stamtąd obrzucili jeszcze całą halę pożegnalnym spojrzeniem. Ponieważ nic nie wskazywało na to, by ktokolwiek zauważył ich wizytę zadowoleni skręcili prosto w tunel wiodący do jeziora. Tuż za zakrętem zatrzymali się jak wryci. W ich stronę niosąc jakieś podłużne pudełko maszerował krępy. W ostatniej chwili ich zauważył i nieomal już na nich wpadając sam również zatrzymał się nieruchomo w miejscu. Przez kilkanaście sekund wszyscy stali bez słowa patrząc na siebie nawzajem. Gdyby nie okoliczności sytuacja byłaby wręcz komiczna. Krępy poruszył się jako pierwszy. Nigdy już nie dowiedzieli się co zamierzał. Theo zareagował bowiem instynktownie. Z całej siły kopnął go w brzuch a kiedy ten zgiął się wpół Bobby poprawił uderzając go pięścią w głowę. To z powrotem go wyprostowało. Po drugim, lepszym uderzeniu głowa krępego odchyliła się do tyłu a wkrótce po tym cała reszta jego ciała w ślad za nią podążyła w głąb tunelu. Sytuacja chwilowo wyglądała na opanowaną. Theo podskakiwał na jednej nodze klnąc, że chyba złamał sobie duży palec. Krępy natomiast nadal leżał kilkanaście stóp dalej coś tam sobie jęcząc i bełkocząc. Oszołomiony uderzeniem macał się z troską po swej wielkiej, gruszkowatej głowie. Jego tajemnicze pudełko upadając roztrzaskało się na drobne kawałeczki. -Trzeba wiać. - posępnym tonem stwierdził Bobby rozcierając dłoń. - Kurwa. Skąd ja wiedziałem, że tak właśnie będzie? -A co z nim? - profesor głową wskazał na krępego. -Diabli go nadali. Bierzemy popaprańca ze sobą. -Jak to, człowieku? Jesteśmy w samych gaciach, trzeba stąd spierdalać a ty chcesz go wlec ze sobą? -Jak go zostawimy, da pozostałym cynk i nas dopadną jeszcze prędzej. -A co, jeśli go weźmiemy? Czy wtedy nas nie będą ścigać? -Na Boga, Theo. Skąd mam takie rzeczy wiedzieć? Może pomyślą sobie, że zdezerterował. Tego nie wiem. Ale na pewno zyskamy co nieco na czasie. -Dobra. Jak chcesz. Pomimo słabych oporów Obcego wzięli go pod drobne ręce i zawlekli bez większego wysiłku w pobliże bariery. Tam chyba domyślił się co go czeka zaczął, bowiem znacznie bardziej się opierać. Rozpaczliwie wyrywał się i zaczął głośno coś bełkotać. W pustym tunelu zapanował całkiem spory gwar i zamieszanie. W końcu, kiedy ponownie go schwytali i obezwładnili zespołowym kopniakiem brutalnie wypchnęli go na zewnątrz. Harmiderek jaki wszczynał wreszcie ucichł i w tunelu zrobiło się ponownie cicho. Odetchnęli z ulgą po czym w ślad za nim sami również wyskoczyli na zewnątrz. W wodzie Theo z Bobbim ponownie go złapali i już razem z nim wypłynęli prosto na powierzchnię. Pośpiesznie dopłynęli do brzegu i w naprędce odszukali swoje rzeczy. Świtało. Poprzez wznoszące się nad lasem wilgotne opary przebijały się już pierwsze promienie wschodzącego słońca. Będąc w ubraniach i ze swoją bronią w ręku wszyscy poczuli się znacznie pewniej. Po całonocnych emocjach z ulgą załatwili wszystkie poranne potrzeby. Następnie popychając przed sobą Obcego oddalili się na pewną odległość od jeziora. Dopiero będąc tuż pod lasem poczuli się bezpieczniej. Ukryci za drzewami nerwowo zapalili skręty. -Co my teraz z nim zrobimy? -Theo, ty znowu swoje. - prychnął Bobby. - Najpierw trzeba coś zaszamać. Z pustym żołądkiem niełatwo mi się myśli. -Więc, co proponujesz? -Złapiemy coś konkretnego do żarcia, mam na myśli jakieś mięso a jego na czas polowania dobrze byłoby... gdzieś dobrze ukryć. -Pytanie tylko, gdzie? - zapytał go profesor. -Nie wiem, cholera. - Bobby zamyślił się. - Przydałby się jakiś loszek czy piwniczka. -W mojej chacie była jakaś dziura w ziemi przykryta taką kratą z bambusa. - przypomniał sobie Theo. -Głęboka? -Jakieś cztery stopy. -Trochę mało, ale gdyby go tak dobrze związać... -Lub ogłuszyć. - dokończył Theo podrywając się na nogi. -Mieszkańcy wpadną w popłoch, jeśli go zobaczą we wsi. - zauważył chłodnym tonem profesor. -Trochę optymizmu, ludzie. - rzucił Bobby. - Być może jeszcze śpią i niczego nie zauważą. -Miejmy nadzieję. Na dwoje babka wróżyła. -Więc ruszajmy jak najprędzej zamiast tyle gadać. Zakneblowali Obcego, ponieważ ponownie zaczął coś bełkotać po czym wyruszyli w drogę. Tuż przed samą wioską zatrzymali się w zaroślach. Theo wybiegł zrobić rozpoznanie. Wrócił już po krótkiej chwili. -Chyba w końcu zaczęło nam sprzyjać szczęście, panowie. Chata stoi pusta a tubylcy jeszcze śpią. Ucieszyli się słysząc to. Starając się nie narobić hałasu sprawnie wzięli go pod ręce i przetransportowali do środka. W chacie najpierw starannie zasłonili za sobą wejście. Następnie Theo schylił się i odgarniając na bok stertę skór odsłonił dziurę widniejącą w ziemi. Po krótkich oględzinach stwierdzili, iż nadaje się na areszt doskonale, ponieważ jest możliwość zablokowania przykrywającej ją drewnianej kraty. -Zanim go zwiążemy trzeba sprawdzić czy nie ma przypadkiem przy sobie jakiś ostrych przedmiotów. - Theo przypomniał sobie kilka dawnych aresztowań których był ofiarą. -Racja. Pomimo rozpaczliwych oporów Obcego siłą zdarli z niego skafander. Widok jego nagiego, gąbczastego ciała sprawił, że z wrażenia usiedli na ziemi. Przez dobrą minutę obserwowali go w skupieniu. -Gdyby nie ten jego baloniasty łeb i szara skóra wyglądałby zupełnie jak mały chłopczyk. - odezwał się Bobby. -Mały, gruby chłopczyk. - sprostował zaraz Theo. W pewnej chwili profesor dostrzegł coś dziwnego w sylwetce Obcego. Nachylił się i szepnął coś do ucha Theo. -Rzeczywiście! - ten stwierdził na głos nie kryjąc zdumienia. - Bobby spójrz. On w ogóle nie ma kutasa! Tak było w istocie. Obcy w miejscu narządów płciowych posiadał jedynie jakiś bliżej nieokreślony fałd szarej, pomarszczonej skóry. Przerywając pełną konsternacji ciszę związali go po czym skrępowanego jak prosiaka ostrożnie opuścili na dno dziury. Starali się przy tym nie wyrządzić mu żadnej niepotrzebnej krzywdy. Przy pomocy solidnych, drewnianych kołków zablokowali pewnie kratę i upewniwszy się, że o własnych siłach nie będzie w stanie się wydostać na powrót zasłonili dziurę zwierzęcymi skórami. Jak dotąd wszystko poszło gładko i bez komplikacji. Zadowoleni z dobrze wykonanej pracy zapalili skręty i udali się na polowanie. Dopiero, kiedy odeszli już przynajmniej ze dwie mile od wioski profesor uznał, że miejsce jest do tego odpowiednie. Rozstawili się więc w tyralierę i bez dalszej zwłoki przystąpili do nagonki. Przedzierając się poprzez gęste w tym miejscu poszycie lasu hałasowali na całego mając zamiar wypłoszyć zwierzynę nad rzekę aby tam odciąć jej dalszą drogę. Kiedy po dwóch kwadransach dotarli na miejsce idący przodem Theo podniósł swój karabin w górę. Wśród całego mrowia biegających przy brzegu w panice zwierząt dostrzegł tylko jednego pekari. Był to budzący swą wielkością respekt dorosły osobnik. Wymierzył dokładnie i wystrzelił. Zwierzak przeraźliwie kwicząc rzucił się natychmiast do ucieczki. Roztrząsając i tratując zarośla błyskawicznie zniknął w dole rzeki. -Spudłowałeś. - z rozpaczą westchnął Bobby. - Znowu! -Trafiłem go. Pozostałe zwierzęta spłoszone hukiem strzału, również lotem błyskawicy rozpierzchły się na wszystkie strony. W mgnieniu oka ponownie byli nad rzeką zupełnie sami. Nie mając ochoty na rozpoczynanie nagonki od początku postanowili tropić rannego pekari. Podbiegli do zarośli, w których zniknął. Okrwawione liście świadczyły, że Theo mówił prawdę. Lecz niewielka była to pociecha, ponieważ po samym zwierzaku i tak nie było żadnych innych śladów. Profesor odnalazł jednak po chwili jego trop więc z nową nadzieją wyruszyli za nim. Ślad wiódł przez cały czas w dół rzeki. Idąc szeregiem uparcie podążali za nim. Sam teren natomiast nawet dla profesora był zupełnie obcy i nieznany. W odróżnieniu od okolic znajdujących się wokół jego szałasu, po tej stronie rzeki panowała znacznie większa wilgoć. Mokradeł i rozlewisk też nie brakowało. Po drugiej stronie, co sam przyznał było przez prawie cały czas sucho i niemal bez owadów. Theo z tym ostatnim stwierdzeniem nieco polemizował, lecz prędko przestał gdyż zmęczenie nie sprzyjało pogawędkom. Przeciągającym się pościgiem wkrótce wszyscy byli już kompletnie wyczerpani. Wyszukując następne krwawe plamy zdążyli już przebyć kolejne trzy mile zanim go w końcu ponownie wypatrzyli. Tym razem to profesor pierwszy go zauważył. Zwierzę stało ciężko dysząc nad rzeką, gdzie zmęczone łapczywie piło wodę. Kiedy tylko ich dostrzegło ponownie rzuciło się do ucieczki zanim ktokolwiek zdążył zareagować. Klnąc zdjęli swoje karabiny z ramion i z odbezpieczonymi ponownie pobiegli za nim. Teren tymczasem zrobił się już wręcz bagnisty. Jakby tego było mało owady krążyły nad nimi całymi chmurami a ślady krwi pekari robiły się coraz mniejsze oraz rzadsze. Zwierzak przestawał krwawić i to było coraz bardziej niepokojące. Jego trop ostatecznie utracili będąc nad rozległym, parującym trzęsawiskiem. Zatrzymali się. Zupełnie nie wiedząc, w którą stronę zwierzę mogło uciec rozglądali się bezradnie na wszystkie możliwe strony. Przypalili sobie papierosy. W pewnej chwili ich uwagę przykuła gwałtowna szamotanina, jaka nagle wybuchła w zaroślach znajdujących się po drugiej stronie sporego, nieprzyjemnie cuchnącego bajora. Z bronią gotową do natychmiastowego strzału ostrożnie udali się w tamtą stronę. Uważając, by nie wpaść do bagnistej, mętnej wody szli gęsiego stąpając ostrożnie po śliskich pniach zwalonych drzew. Kiedy wreszcie przedostali się na drugą stronę gnijącego rozlewiska, Theo idący przodem ostrożnie rozgarnął lufą zarośla. Zatrzymał się i zaklął. -Kurwa, nie wierzę własnym oczom! -Co tam jest, wspólniku? -Sami spójrzcie. - ten robiąc im przejście odparł ustępując na bok. Ciekawie podeszli bliżej i z wrażenia zamarli na dobrą chwilę. Ich pekari spoczywało w brzuchu olbrzymiej anakondy. Wąż leżał leniwie nad brzegiem bajora i beznamiętnie patrzał zimnym wzrokiem na intruzów. Bobby ocenił, że na oko gad musiał mieć dobrze ponad dwadzieścia stóp długości. Jego i tak grube jak bańka na mleko zielone ciało w nieprzyjemny i przerażający dla oka sposób dodatkowo jeszcze wybrzuszało się na środku uwidaczniając tuż pod skórą gada wyraźną sylwetkę ich pekari. Patrząc na to wszystko jak urzeczeni stali w bezpiecznej odległości od węża. -To nie do wiary! - jęknął Theo. - On tak po prostu wpieprzył w całości naszego świniaka. -Kurwa, znowu tyle wysiłku na nic. - Bobby również był tym faktem zdruzgotany. -Czy jest groźny? - Theo zwrócił się do profesora pokazując węża głową. -Jak cholera, lecz nie teraz. -Dlaczego? -Po takim jak ten posiłku będzie tu sobie leżał kilka dobrych dni. -Dni? -Może nawet tydzień. Aż go całkiem strawi. -Dlaczego nikt mi wcześniej nie powiedział, że tutaj są TAKIE węże. - zapytał nerwowym szeptem Theo. -Ten jest jeszcze młody. -Młody, hę? W takim razie... - Theo podszedł i z bliska wystrzelił w łeb anakondy. Gad po kilku konwulsyjnych ruchach ponownie znieruchomiał. -Dlaczego to zrobiłeś? - rzucił profesor z wyrzutem. - Był bezbronny. -Jak to, dlaczego? Przecież zeżarł nam świniaka a poza tym świat powinien być lepszy bez takich potworów. -Dobra. - wtrącił pojednawczo Bobby. - Skoro więc i tak jest już po obiedzie lepiej wynośmy się stąd zanim tu przypełzną jego rodzice. Nie chcę znów oglądać zrozpaczonych protoplastów. -Ja też tego nie chcę. - poparł go Murzyn z nagłą troską w głosie. -Gady nie są otoczone rodzicielską troską. - uspokoił ich profesor i zaraz dodał. - Jeśli tylko chcecie mogę zaraz wydobyć naszego pekari z węża. - zaproponował wyciągając spoza paska nóż. Ich pełne obrzydzenia spojrzenia jasno wyraziły, że obydwaj uważają to za niesmaczny pomysł. Bardzo niesmaczny. Profesor w odpowiedzi jedynie wzruszył ramionami po czym schował nóż z powrotem. Źli jak diabli wyruszyli w drogę powrotną. Po tak wyczerpującym poranku nikt już nie miał ochoty na rozpoczynanie całego polowania od nowa. Postanowili dotrzeć do rzeki, gdzieś w jakimś bardziej suchym miejscu i tam schwytać kilka ryb na śniadanie oraz zebrać trochę owoców na deser. Po trwającym blisko godzinę intensywnym marszu ponownie znaleźli się w znajomej, suchej okolicy. Nad rzeką szybko rozpalili ogień i pełni nowych nadziei na ciepły posiłek raźno udali się na połów. Na miejscu okazało się, że ryby nie są wcale aż tak głupie jak to jeszcze do niedawna im się wydawało i nie za bardzo dają się chwytać gołymi rękoma. Po półgodzinnej, nierównej walce byli już całkowicie przemoczeni. Ryb natomiast nie złapali żadnych. Profesor rozbawiony do łez siedział na brzegu pochłonięty obserwacją ich daremnych wysiłków. Trzymając się za brzuch ze śmiechu patrzał na ich bezowocną, chaotyczną walkę z rybami. Potem udzielając fachowych porad gorąco dopingował ich inspirując do znacznie większych starań. Wkrótce obydwaj doszli do wniosku, że prędzej padną z głodu niż nabiorą jakiejkolwiek wprawy w chwytaniu ryb rękami. Mieli jednak, również swój honor i za nic w świecie nie chcieli prosić starca o pomoc. Wyciągnęli, więc swoje kałasznikowy a następnie opróżniając w słodkiej zemście po całym magazynku urządzili rybom pogrom. Kiedy opadł dym a zmącona woda odpłynęła z nurtem z minami zwycięzców wybrali z rzeki tuzin najmniej uszkodzonych egzemplarzy. Połów z dumą powierzyli profesorowi. Ten ze swoimi przyprawami już czekał niecierpliwie na nich przy ognisku. Po kwadransie mogli się już rozkoszować przyrządzonym przez niego daniem. Kiedy dokuczliwy głód ustąpił, humory znacznie im się poprawiły. -Co zrobimy z Obcym? - niecierpliwie odezwał się Theo wypluwając ości. -Możemy spróbować najpierw z nim pogadać, ale jeśli mam być szczery wątpię czy to nam coś da. Z tego jego bełkotu niczego nie rozumiałem. - odparł obojętnie Bobby. Przypalił sobie papierosa i dodał. -Chyba trzeba będzie... wypuścić go w cholerę. -Wypuścić? -Zgadza się. -Jak to? -Niech sobie nasz dziwny popapraniec wraca do swoich. -Wypuścić? Czy ty naprawdę pragniesz go wypuścić, Bobby? -Nie chcę wywołać jakiejś pieprzonej wojny galaktycznej. - ten odparł żartem i zapytał poważnie. - A niby, co mamy z nim zrobić? -Właśnie myślę nad tym. -No, no, panowie. Więc jednak mamy jakieś ludzkie odruchy. - nakpiwał się z nich profesor. - Jeszcze wczoraj chcieliście ich ogłuszać, preparować i wypychać. A dziś, proszę bardzo. Wypuszczacie go? Skąd ta nagła zmiana? -Wypychać to chcieliśmy ewentualnych truposzy, profesorze. Nikt nie mówił poważnie o zabijaniu. Obcy czy nie, nie jestem mordercą. Okupu też za niego nie chcę. -A to dlaczego? -Bo tak prawdę mówiąc to wolę z nimi nie zadzierać. To nie moja liga. Za dużo tam techniki i w ogóle... A co, według pana należałoby z nim teraz począć? Profesor w odpowiedzi jedynie wzruszył ramionami. Głos zabrał Theo. -A może by go jednak... opchnąć? -Opchnąć? -No wiesz, opylić Wodzowi? Jak myślisz, Bobby? -Tylko, na co mielibyśmy go wymienić? -Na jakąś dupę, człowieku. No powiedzmy, dwie. -Dobra myśl. No widzisz. Pytanie tylko czy Wódz będzie go chciał. -Och, z pewnością. -Tak sądzisz? - Bobby się zawahał. -Na pewno znalazłby dla niego jakąś robotę we wsi. -Robotę? -Sam jeszcze nie wiem? Być może zabierałby go na polowania... -Gdzie ty masz serce, Theo? Chcesz go oddać na pożarcie jako przynętę? -Mówiąc o polowaniach nie miałem na myśli, że będzie przynętą tylko nagonką, rozumiesz? Taki koleś jak on wypłoszy z lasu nawet mrówki i pająki, jeśli tylko zdejmie ten skafander... -Wiesz, co? Chyba masz rację, wspólniku. Nie pomyślałem o tym. -Więc jak będzie? -Plan jest w porządku. W końcu biznes to biznes. -To się chyba nazywa handel żywym towarem. - wtrącił profesor od niechcenia. -Ależ, profesorze! - zaprotestował Bobby. - Po co od razu takie wielkie słowa? My po prostu jako ludzie interesu chcemy pogadać o sprawach handlowych z tym biznesmenem we wsi... -Właśnie o tym mówię. Chcecie ze starym pierdzielem handlować ludźmi. Nadal możemy nazywać rzeczy po imieniu. -I kto to mówi, jak rany? Wczoraj profesorku ty sam od niego kupiłeś te staruchy. -Do diabła z nimi! Byłem pijany i czymś zamroczony a transakcja, oczywiście jest nieważna. - zaperzył się profesor. -Niech pan to powie Wodzowi. Ten stary skunks prędzej pęknie niż odda zegarek. Widząc niewyraźną minę starca obydwaj wybuchnęli śmiechem. Ten po chwili zdając sobie sprawę z nieodwołalnej utraty zegarka sam również się roześmiał. -Żarty żartami, ale co my naprawdę teraz z nim poczniemy? - zapytał ich po chwili. -Może porozmawiajmy wpierw z Wodzem o tej czapce. - przypomniał sobie Theo. -Jakiej czapce? - zapytał go Bobby. -Theo rozpoznał, że drewniane nakrycie głowy Wodza podczas wczorajszego święta przypominało kształtem nasze UFO. - wyjaśnił mu profesor. Bobby zastanowił się. Teraz on również sobie to przypomniał. -Rzeczywiście! Ta czapka Wodza... -Dlatego profesor uważa właśnie, że tubylcy musieli widywać latające pojazdy już kiedyś w przeszłości. - wyjaśnił mu Theo. -Racja. To by miało sens. - Bobby przyznał wspólnikowi słuszność. - W takim razie pogadajmy najpierw z Wodzem. -Zgoda. Zapalili skręty, zgasili ognisko i niespiesznie udali się w drogę powrotną. -Coś mi jeszcze nie pasuje tutaj. - oznajmił po chwili spokojnego marszu Theo. -Co takiego? - zapytał Bobby. -Nie wiem czy zauważyliście, że wszyscy dorośli tubylcy mają takie podejrzane oczy. -Oczy? - profesor przystanął na chwilę wciągając głęboko powietrze do swych płuc. -No wiecie. - ciągnął Theo. - Mają takie podejrzane oczy. Mówię o dorosłych mężczyznach. Kobiety i dzieci mają normalne oczy. -No więc, co jest w końcu z tymi ich oczami? - zapytał go zaciekawionym głosem Bobby również się zatrzymując. -Jak to, co? Niczego w nich nie zauważyłeś? -Nie zaglądam facetom w oczy. To ty jesteś zboko. -Przestańcie już. - upomniał ich profesor. -Dobra. - Bobby z niechęcią przerwał układanie w myślach złośliwej uwagi na temat upodobań seksualnych wspólnika i ponownie go zapytał. - No, więc o co chodzi z ich oczami? -Są niebieskie, Bobby. -Rozumiem. Co dalej? -I już. -Aha. -Są podejrzanie błękitne. Nie zauważyłeś tego? -Nie. -Naprawdę? Bobby jedynie machnął ręką. -Wszyscy Indianie, jakich do tej pory widziałem mają oczy czarne, brązowe... no nieważne. Mają ciemne oczy i tyle. Natomiast wszyscy faceci w tej wiosce mają oczy błękitne... -Naprawdę jesteś spostrzegawczy. - zwrócił się do niego profesor. -Możliwe. - Bobby wzruszył ramionami. - Tylko co w tym jest podejrzanego, detektywie? -Tego właśnie nie wiem. Może to są również Obcy. -O Indian możesz być spokojny, Theo. To z pewnością są ludzie. - uspokoił go starzec z niepewnym uśmiechem. -Ale ich oczy... -Kolor ich oczu to tylko sprawka pewnej, hm... popijawy. -Jak to? - zapytał go Bobby. -No cóż... - starzec podrapał się po brodzie i z wyraźnym oporem niechętnie dodał. - Jakieś cztery lata temu w dżungli rozbił się samolot. To był taki mały transportowiec przewożący z Chile chemikalia. Było to kilka mil na wschód od jeziora. Podczas katastrofy cała jego załoga zginęła a wszystko na pokładzie uległo zniszczeniu. No prawie wszystko. Ocalały, bowiem jedynie cztery stalowe beczki zawierające preparat na mszyce. -Preparat? - Theo spojrzał uważniej na profesora. -Właśnie. - ten przyznał z zażenowaniem. - Tubylcy z Wodzem na czele wywęszyli, że zawiera on alkohol i co tu dużo mówić chlali na potęgę dobry miesiąc nim go wreszcie odstawili... -Mówi pan, że ludzie we wsi pili preparat na mszyce? - rzucił Bobby chcąc upewnić się, że dobrze słyszał. -Odstawili go dopiero wówczas, kiedy we wsi zaczęły już zachodzić pierwsze, hm... mutacje. - dokończył cicho starzec. -Mutacje? - spytał go Theo nadstawiając uszu. -Mężczyźni dostali błękitnych oczu a Wodzowi właśnie wtedy nieco się spłaszczyła cała głowa... -Rany! Nie uprzedził ich pan kurwa, że to chemia? Że szkodzi i w ogóle? - z wyrzutem jęknął Bobby. -No cóż... tego... - ten odparł łypiąc na niego błękitnym okiem, po czym dodał ciszej odwracając głowę. - To był całkiem dobry preparat. -Nie wątpię. - Bobby mruknął do siebie. - Teraz już rozumiem. Dalsza, trwająca kwadrans wędrówka przebiegła już w milczeniu. Po jakimś czasie nieokreślony zapach, jaki już od dłuższego czasu towarzyszył im w drodze powrotnej przeszedł w coraz wyraźniejszy swąd spalenizny. Pełni niepokoju przyśpieszyli kroku. W miarę jak zbliżali się do wioski przykry zapach stawał się coraz bardziej intensywny. To już nie był swąd, lecz stający się nie do zniesienia, powodujący mdłości intensywny smród. Kiedy dotarli na miejsce zatrzymali się nie mogąc na widok tego co ujrzeli wykrztusić nawet słowa. Wioska nie istniała. Wszystko wokół centralnego placu spalone było na popiół. Tu i ówdzie z pogorzeliska unosiły się jeszcze tylko niewielkie strużki jasno błękitnego dymu. Zdruzgotani całkowicie tym, co mieli przed oczami chodzili bez celu przyglądając się wszystkiemu i zastanawiając jak w ogóle mogło dojść do, aż tak wielkiej katastrofy. -Na Boga. Co się tutaj stało? - zastanawiał się profesor. Zamiast odpowiedzi padło wołanie Theo. -Spójrzcie tutaj! Podeszli do niego. Ten lufą kałasznikowa rozgarnął na boki kupkę spalonych szczątków. -To dzieciaki. - dodał przykucając. Pochylili się pragnąc przyjrzeć się dokładniej. Koszmarnie poskręcane szczątki z ledwością przypominały ludzi. -To nie mógł być taki sobie zwykły pożar. - po dłuższej chwili oznajmił profesor wstając z ziemi. -Jak to? -To nie są dzieciaki, lecz dorosłe osoby. -Jest pan tego pewien? -Nawet nie sposób sobie wyobrazić jaka tutaj musiała panować temperatura skoro ich ciała, aż tak bardzo się skurczyły. Sam jeszcze nie wiem, co o tym wszystkim teraz sądzić, ale jedno jest pewne. Do wywołania takiej temperatury nie wystarczyłyby jedynie płonące chaty czy też inne, drewniane sprzęty tubylców. -Więc, co do licha tutaj się wydarzyło? -Pożar musiało wywołać coś innego. Coś, co płonie jak fosfor lub... napalm. -Fosfor? -Napalm? -Kiedy podczas wojny służyłem w lotnictwie pamiętam, że nie raz częstowaliśmy żółtków bombami fosforowymi. Pożary wywołane takimi bombami są praktycznie nie do ugaszenia a ich temperatura z łatwością topi betonowe bunkry czy stalowe mosty. W porównaniu z nimi, żar łuków spawalniczych to są zimne ognie. -Hm. - zamyślił się Theo. -Coś takiego właśnie musiało mieć miejsce tutaj. - dodał profesor wiodąc szklistym wzrokiem dookoła. Chodząc wśród zgliszcz, co chwilę natrafiali na kolejne ciała. Było ich całe mnóstwo. Nie udało im się znaleźć nikogo kto ocalał. Kiedy naliczyli już ponad czterysta ofiar przestali liczyć dalej. Na dalsze rachunki nikt już nie miał sił. Po jakimś czasie przypomnieli sobie o Obcym. Trochę trwało zanim odnaleźli miejsce, gdzie jeszcze rankiem stała chata, w której go pozostawili. Po odgarnięciu żarzących się jeszcze resztek znaleźli jego zwłoki znajdujące się w dziurze. Skurczony tak jak inni leżał w miejscu, gdzie go zostawili idąc na polowanie. Pozostawili go tam. Wałęsając się po całym terenie stwierdzili, że spaleniu uległa cała wieś. Jednak z każdą chwilą zastanawiających faktów przybywało. Zauważyli, bowiem iż pożar miał bardzo nietypowy charakter. Spaleniu uległo, mianowicie wszystko to, co leżało w olbrzymim niemal półmilowym kręgu podczas, kiedy obszar leżący tuż poza nim w ogóle nie nosił żadnych śladów działania wysokiej temperatury. Spopielona trawa i zarośla w niecodzienny sposób sąsiadowała z nietkniętym przez płomienie suchym poszyciem lasu. Wszystko to, co tylko leżało poza wypalonym kręgiem pozostało w nienaruszonym stanie. Był to najdziwniejszy pożar z jakim kiedykolwiek mieli do czynienia. Zmęczeni usiedli na trawie zupełnie już nie wiedząc, co o tym wszystkim sądzić. -Może to robota popaprańców. - rzucił niepewnie Theo drapiąc się po głowie. -Czy ja wiem? Chyba nie wykańczaliby jednego ze swoich. - odparł Bobby. - A nawet gdyby nie przejmowali się tym to skąd mogliby w ogóle wiedzieć, że on tutaj jest? O tym przecież nawet tubylcy nie wiedzieli. -Może miał jakiś nadajnik. Przecież to Obcy. -I co z tego? -Oni zawsze mają jakieś nadajniki. -Skąd wiesz? -Tak myślę. -Za dużo czytasz komiksów, Theo. -A może spalili wieś, ponieważ nie wiedzieli, że on tutaj jest. - rzekł profesor. -Ale, po cholerę mieliby w ogóle palić wioskę? - zapytał go Bobby. -Tego właśnie nie wiem, chłopcze. Jeszcze nie wiem. -Wieś mogli sobie zgładzić kiedykolwiek. Skąd więc przypuszczenie, że zrobili to akurat dzisiaj. A w ogóle to dlaczego przez cały czas upieracie się, że to ich robota? Może jest jakieś inne wytłumaczenie. - Bobby zamyślił się. -Nie ma innego wytłumaczenia. - dobiegła go odpowiedź z tyłu. Nie był to jednak głos profesora. Wszyscy odwrócili się zaskoczeni. Spomiędzy drzew rosnących obok wypalonego kręgu a pomimo tego nawet nieokopconych wyszła Uli. -Ty żyjesz! - wykrzyknął Bobby z radością. Podbiegł do niej i mocno objął ją ramionami. -Znasz angielski? - po chwili stwierdził zaskoczony. -Theo z profesorem mają rację. - odezwała się w odpowiedzi. - To wszystko tutaj jest dziełem tych spod jeziora. - dodała. -Co jest grane? - Bobby zapytał z niepokojem dziewczynę odsuwając się natychmiast od niej. - Kim ty jesteś? -Nazywam się Uli Robinson. Stali już wszyscy razem nieco z boku patrząc na nią bez słowa. -Mam nadzieję, że mnie dobrze rozumiecie? Mam na myśli mój angielski. - zapytała. -Nie jesteś z wioski. - stwierdził Bobby. - Od razu właśnie tak mi się wydawało. - dodał z wyrzutem. Powiedział to jednak bardziej do siebie niż do niej. -Nigdy nie mówiłam, że jestem. -To prawda. Ty w ogóle niczego nie mówiłaś. Zrobiłaś mnie w balona. - przypomniał sobie ich wspólną noc i zaraz dodał. - Przez ciebie wyszedłem na idiotę. -Wcale bym tego tak nie określiła. - zaprotestowała. -Mniejsza teraz z tym. - machnął ręką. - Skąd wiesz, że to ich robota? - zapytał wiodąc wzrokiem dookoła. -I poza tym, skąd w ogóle o Nich wiesz? - wtrącił roztropnie profesor. -Ścigam tych zbrodniarzy już od bardzo dawna. - odparła. - A to wszystko, - wskazała ręką zgliszcza. - to jest właśnie ich rutynowe działanie na wypadek zagrożenia. -Rutynowe? - westchnął profesor. -Paląc oraz niszcząc wszystko, aż do gołej ziemi zawsze starali się zlikwidować ludzi mogących pokrzyżować im plany. -Jakie plany? Kim oni, do cholery są? - profesor ponownie ją zapytał. -Teraz wolałabym o tym nie rozmawiać. - odparła. -Może to są zbiegli po wojnie naziści. - rzucił Theo. - Ukryli się w środku góry, nażarli czegoś dziwnego i zamienili w mutantów... -Theo, przestań. -Niezupełnie. - odparła dziewczyna. - Chociaż pod względem liczby ofiar tylko niewiele ustępują nazistom. - dodała. -Ale dlaczego to zrobili? - zapytał ją Bobby. -Przez przypadek. To wy, bowiem byliście ich celem. -My? -Widocznie ich zdaniem naturalnie, zobaczyliście zbyt wiele. Postanowili, więc usunąć was. -Przecież nas nie było we wsi. -Ale oni byli przekonani o tym, że jesteście. -Nie rozumiem. -Zlokalizowali miejsce pobytu tego porwanego przez was. Resztę znacie. -Nadajnik. Mówiłem, że miał nadajnik. - zauważył smutno Theo. Dziewczyna skinęła głową i dodała. -Idąc na polowanie do lasu mieliście jednak sporo szczęścia. -No dobra. - profesor nadal bezskutecznie starał się pozbierać swoje rozbiegane myśli. - Naraziliśmy się im wchodząc na ich teren. To jeszcze mogę zrozumieć, ale dlaczego Indian również chcieli zabić? Tam, do diabła. Oni ich zabili. Tubylcy przecież nawet o niczym nie mieli zielonego pojęcia. - profesorowi załamał się głos. - To byli naprawdę dobrzy ludzie. Nie znali nawet słowa przemoc a nie sądzisz chyba, że nawet gdyby chcieli to w żaden sposób nie byliby w stanie zagrozić im w czymkolwiek. Mieli jedynie włócznie, strzały i te swoje nieszkodliwe obrzędy. - dodał cichym, pełnym smutku głosem. -Mieli też, jak widać sporego pecha. - zauważyła oschle. - Cóż, profesorze. Tak już jest, że na ogół giną niewinni. - dodała. -Skoro tak to pogadam z nimi inaczej. - stwierdził Bobby przeładowując swój karabin. -Właśnie. Zobaczymy co sądzą o pechu, kiedy usłyszą mój muszkiet. - dodał również profesor potrząsając swoją strzelbą. -Jeśli naprawdę ich ścigasz możesz iść tam razem z nami. - rzucił w jej stronę Theo, także sprawdzając stan swojej broni. - Znamy drogę. - dodał widząc jej wahanie. -Zaczekajcie jedną chwilę. - powstrzymała ich stanowczo stając im na drodze. - Pójście do nich teraz, to nie jest najlepszy pomysł. - dodała ostrzegawczo. -Dlaczego, nie? - Bobby delikatnie, lecz stanowczo odsunął ją dłonią na bok. - Trzeba przecież pomścić tych biedaków. -Zgoda, trzeba. Lecz nie teraz. -Takich spraw lepiej nie odkładać jest na potem. Jeśli nie chcesz iść z nami możesz tu zaczekać. Jak tylko załatwimy sprawę zaraz będziemy z powrotem. To nie potrwa długo. - zapewnił ją. -Ale... -Nie wiem jak ty, ale my nie jesteśmy dobrymi chrześcijanami. Nie będziemy nadstawiać popaprańcom drugiego policzka. Odpowiedź dostaną już po pierwszym. -Cholernie szybką odpowiedź. - uzupełnił Theo. -Niczego nie rozumiecie! Przecież oni są przekonani, że wszystkich was zabili... -Jest więc doskonała okazja wyprowadzić ich z tego błędu. -Zastanówcie się. Przecież można wykorzystać ich niewiedzę i odpłacić im, lecz atakując z zaskoczenia. -Właśnie o to chodzi, słoneczko. - wpadł jej w słowo profesor. - Nie będziemy dzwonić do drzwi. O nie. Wpadniemy z niezapowiedzianą wizytą. -Do tego właśnie przez cały czas zmierzam. -To dobrze, że jednak się jakoś rozumiemy. -Lecz nie sądzicie chyba, że i tym razem uda się wam dostać tam, tak jak poprzednio, czyli niezauważenie? -Co takiego masz na myśli? Przystanęli. -Teraz, kiedy już zorientowali się, że ich dotychczasowe zabezpieczenia są nieskuteczne z pewnością zaostrzyli środki bezpieczeństwa. -Co to znaczy, zaostrzyli? -Kamuflaż umieszczony tuż przed wejściem prowadzącym do tunelu oraz elektryczne węgorze były być może wystarczające w stosunku do prymitywnych tubylców, którzy czuli po prostu paniczny lęk przed jeziorem i prawie w ogóle się do niego nie zbliżali. Teraz jednak wiedzą już doskonale, że to nie wystarczy. Wiedzą z pewnością, zapewniam was. Jestem absolutnie pewna, że obecnie przy tunelu znajduje się cały szereg nowych, śmiercionośnych niespodzianek przygotowanych dla ewentualnych, kolejnych intruzów. Niespodzianek o których niczego nie wiemy. -Więc, co? Mamy im odpuścić? -Ależ nie. Myślę, że należy mądrze wykorzystać fakt, że żyjecie nadal. Musicie mi uwierzyć. W tym przypadku nie wolno działać bez namysłu, impulsywnie lub pochopnie. Trzeba opracować precyzyjny plan działania. Inaczej natychmiast tam zginiecie. Jedno jest bowiem oczywiste. Tak jak wam ostatnio już nikomu więcej nie uda się tam wejść ponownie. -Skąd ty tyle wiesz? Mówisz tak, jakbyś tam była wczoraj razem z nami. - zapytał ją Theo. -W pewnym sensie można by to tak określić. - przyznała. -Nie odpowiedziałaś na pytanie. Kim jesteś i skąd aż tyle o nas wiesz? - dodał podejrzliwym tonem Bobby. -Niestety, ale teraz nie mogę wam niczego więcej powiedzieć o sobie ponad to, że na tym, aby się do nich dobrać zależy mi stokroć bardziej od was. Zaufajcie mi, proszę. - dodała. -No to co robimy? - zapytał Theo pozostałych nieco już tym wszystkim skołowany. -Więc co teraz proponujesz? Znasz jakąś inną do nich drogę? Jeśli to nie jest kolejną tajemnicą, rzecz jasna? - zapytał dziewczynę profesor. -Istnieje tylko jeden sposób na nich. Nie będę nawet starała się ukrywać, że sposób ten wymaga od nas sporych nakładów sił i środków. Ale w obecnej sytuacji jest to i tak jedyne i rozsądne wyjście. Zapewniam was. Sposób na nich jest niezmiernie trudny do wykonania, lecz w pełni wierzę jednocześnie w to, że się on powiedzie. -O czym ty mówisz, dziecko? Mów jaśniej bo z każdą chwilą robię się tylko coraz bardziej zdezorientowany. -Właśnie. -Racja. Gadaj wreszcie z sensem. -Dobrze, zatem. - odparła nabierając powietrza po czym z westchnieniem dodała. - Powiedziałam wam wcześniej, że aby się do nich dobrać należy opracować precyzyjny plan działania. -No tak. -Tak się jednak składa, że taki plan już istnieje. Jest gotowy ze wszystkimi szczegółami i to już od bardzo dawna. Nie przesadzę twierdząc, że plan ten jedynie czekał na ludzi którzy go wprowadzą w życie... -Czyli, niby nas? -Właśnie. To wy musicie go zrealizować. -Dlaczego my? -O czym ty mówisz, do jasnej cholery? -Co to za plan? -Zatem posłuchajcie mnie uważnie. Pytania proszę, również pozostawcie na później. Przez całą, następną godzinę Uli przedstawiała im swój plan. Słuchali dziewczyny w milczeniu zgodnie a obietnicą nie przerywając jej ani razu. Kiedy skończyła jako pierwszy głos zabrał Bobby. -Jeżeli dobrze cię zrozumiałem twierdzisz, że powinniśmy najpierw powrócić do Stanów. - potaknęła głową. - Tam, w pewnej knajpie w Teksasie odnaleźć dwóch facetów, którzy akurat będą wtedy, kiedy my tam przyjedziemy? - ponownie skinęła słuchając go z uwagą. - Są to faceci, którzy ze wszystkich rzeczy na świecie najbardziej pragną jednego, dorwać mnie i Theo aby nas obedrzeć ze skóry? - kolejne skinięcie. - A my, następnie mamy się im nie dać obedrzeć tylko nakłonić ich na małą eskapadę do Brazylii, bo jak twierdzisz tutaj mogą się okazać pomocni w walce z tą ferajną spod jeziora? - ponownie skinęła. - A oni rzecz jasna, mają nam uwierzyć w to wszystko na słowo i co tchu przyjechać tutaj z nami? -Oględnie mówiąc, tak. - potwierdziła. - Zapomniałeś tylko wspomnieć o dwóch istotnych sprawach, Bobby. Po pierwsze, bez ich udziału plan nie powiedzie się w ogóle. Po drugie, nie wspomniałeś o jeszcze jednym człowieku, którego również musicie tu sprowadzić z Oklahomy. -Ach, jeszcze jeden. Oczywiście. Wybacz wyleciało mi z głowy. On też naturalnie uwierzy nam na słowo? -Samo przekonanie tych ludzi do udziału w naszej misji pozostawcie mnie. Wy musicie ich jedynie tu sprowadzić. -Jedynie. - jęknął Theo. Skinęła głową. -Czy poza tym to już wszystko? - zapytał ją ciepłym tonem Bobby. -Tak. - odparła też pogodnie. -No cóż, Uli. Z całym szacunkiem ale... wypchaj się. -Plan nie przypadł wam do gustu? -Tu nie chodzi o sam plan tylko o to, że to zadanie przynajmniej dla Batmana. Batmana, dodatkowo wyposażonego jeszcze w czapkę niewidkę, rozumiesz? -Co takiego masz na myśli? -A to, że ściga nas cała kupa ludzi. Złych ludzi, Uli. Ledwie udało nam się jakoś przeżyć drogę w tę stronę. Mniejsza jednak teraz z tym. Chodzi o to, że nawet optymistycznie zakładając, że kolejna podróż przez ich teren to będzie beztroski spacerek to jak twoim zdaniem mamy nakłonić tych trzech do przyjazdu tutaj? -Coś tam wymyślicie. Jestem o tym całkowicie przekonana. - odparła z pewnością siebie. -Ty chyba nas przeceniasz, dziewczyno. - prychnął Bobby. -Nie. Ja po prostu głęboko wierzę w was. -Posłuchaj, ja nigdy ale to nigdy nie miałem daru przekonywania. Marny byłby ze mnie akwizytor. Ale wiem, że nawet gdybym miał ten dar a ponadto posiadałbym zdolności do perswazji tysiąca handlarzy używanych samochodów to i tak w świetle tego planu nie udałoby mi się nakłonić nawet garbatego, by się schylił. -Otrzymacie kilka przedmiotów, które ułatwią wam zadanie. A co do samej podroży to wiem, że daliście sobie radę raz jesteście, więc w stanie dokonać tego po raz drugi. - stwierdziła beztrosko. - Wiem doskonale, co takiego macie na sumieniu, lecz wiem również to, że wasza pomysłowość i zaradność wykracza daleko poza przeciętną. Trochę więcej optymizmu, panowie. -Optymizmu, powiadasz. -Tak. Ten plan dla naszego wspólnego dobra po prostu musi się powieść. Ich miny wyraźnie świadczyły o tym, że nie postawiliby na powodzenie tego planu nawet centa. Theo stwierdził kwaśno. -Jeżeli chcecie znać moje zdanie to wydaje mi się, że nasze szanse na powodzenie będą znacznie większe, jeśli sobie usiądziemy i pogramy w pokera czekając, aż Obcy sami wpadną w depresję i w akcie rozpaczy popełnią zbiorowe samobójstwo. -To nie jest logiczne rozumowanie. - odparła w odpowiedzi dziewczyna. -Więc daj nam lepiej jakieś inne, logiczne i rokujące większe szanse powodzenia argumenty bo bez nich twój plan, słoneczko jest po prostu gówno wart. Przepraszam za wyrażenie, ale tak właśnie sobie myślę. - rzucił profesor. -Dobrze. Zatem posłuchajcie mnie uważnie. Podczas kolejnych trzech kwadransów dziewczyna przedstawiła im, jeden po drugim, wszystkie swoje argumenty. Logika jej wywodów była przy tym wręcz miażdżąca. Kiedy skończyła wspólnie przystąpili do omawiania szczegółów. Po kilkugodzinnej, żywiołowej dyskusji wreszcie osiągnięto kompromis. Był już prawie wieczór, kiedy w końcu zgodnie zaaprobowali jej plan dokonując w nim jedynie kilku drobnych korekt. W ogólnych zarysach natomiast plan był gotów. Zjednoczeni wspólnym celem bez dalszej zwłoki przystąpili do jego realizacji. * KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ * * CZĘŚĆ DRUGA * Amarillo - Texas 3 lutego 2000 Były agent specjalny Black siedział zgarbiony nad swym szóstym drinkiem. Z szafy grającej dobiegały go dźwięki "Born to be Wild" w oryginale. Przy stoliku, który zajmował od dłuższego już czasu panowało milczenie. Palcami prawej ręki bębnił sobie rytm na stole. W lewej, przewieszonej przez oparcie krzesła trzymał między palcami papierosa. W milczeniu spoglądał na partnera. Mocno zarośnięta twarz Franka już nawet u barmana nie wzbudzała zaufania. Ten, bowiem patrząc na niego podejrzliwie za każdą kolejkę żądał zapłaty z góry. Zbliżała się północ. Ich kolejny, nędzny dzień właśnie dobiegał końca. I chociaż nie różnił się on za bardzo od wielu poprzednich odkąd prawie rok temu wyrzucono ich z FBI to Black z satysfakcją jednak obserwował, że choroba alkoholowa nie pochłaniała go, aż tak pospiesznie jak Franka. On przynajmniej jeszcze dbał o swój wygląd. Rutynowo odrzucił precz niedopałek, przypalił kolejnego camela po czym zamówił następną kolejkę. Potem na powrót pogrążył się w ponurych rozmyślaniach. Przez pierwszych kilka miesięcy tuż po zwolnieniu ich ze służby, wielokrotnie analizowali wspólnie ich ostatnie śledztwo. Pomimo, że zgłębiali zagadnienie drobiazgowo i ze szczegółami, nadal nie mogli zrozumieć, gdzie wówczas popełnili błąd. Później przechodzili przez nieciekawy i stosunkowo długi etap wzajemnych oskarżeń zgodnych z zasadą; jeżeli nie możesz sobie dać z czymś rady zwal kłopoty i obarcz winą kogoś innego. Zaraz po tym szybko nastąpił i jeszcze szybciej przeminął krótki, lecz barwny okres wzajemnych pocieszeń oraz dobrych, przyjacielskich rad. Obecnie natomiast obydwaj po uszy tkwili w stadium milczącego zawieszenia broni. Zawieszenia potęgowanego dodatkowo jeszcze przez samotność, alienację i pijacką solidarność. Kilka tygodni temu, po jednej z większych popijaw doszli do przekonania, że to musiał być po prostu pieprzony pech i tyle a ciągłe użalanie się nad sobą już niestety i tak niczego w ich marnym życiu nie odmieni. Od dobrych dwóch tygodni w swoich rozmowach w ogóle już nie powracali do sprawy pamiętnego napadu na bank w Albuquerque. Sprawy, która całkowicie i gruntownie odmieniła ich żywoty. Z ponurej zadumy wyrwał Blacka wibrujący brzęczyk telefonu - ostatniego gadżetu, jaki mu pozostał w związku z pracą w Biurze. Ponieważ nikt już nie dzwonił niemal od miesiąca w pierwszej chwili zapomniał gdzie tak w ogóle go ma. Pomacał się nerwowo po kieszeniach i w końcu sobie przypomniał. Z niechęcią sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki, po czym wydobył stamtąd niewielką, płaską motorolę. -Black, słucham? - warknął do słuchawki zły, że podczas gorączkowych poszukiwań z drżącej dłoni wypadł mu papieros. -Całe szczęście, że w końcu pana odnalazłem... Głosik w słuchawce był piskliwy i wydawał mu się skądś znajomy. Jednak w obecnym stanie Black z pewnością nie był w nastroju sprzyjającym do przeszukiwania przepastnych zakamarków swej pamięci. -Kto mówi do kurwy nędzy? -Madigan. Lester Madigan, panie Black. Czy pamięta mnie pan? -Czy pamiętam. Ach tak, burmistrz. Czego pan do diabła chce? -Chciałbym nareszcie teraz, kiedy w końcu udało mi się pana znaleźć podziękować panu oraz pańskiemu partnerowi za uratowanie mojej żony z rąk porywaczy. Niełatwo było pana odszukać, panie Black... -Naprawdę? - były agent ziewnął i rozejrzał się za zaginioną gdzieś wśród szklanek popielniczką. -Nikt nie chciał podać mi numeru do pana. Wszyscy udawali wręcz, że nie znają pana... -Parszywe kanalie. - pomyślał Black. Dobrze wiedział o czym mówi Madigan. Po tej wpadce wszyscy znajomi, jak jeden, natychmiast się od nich odwrócili. Całkowicie rozumiał swoich wazeliniarskich zastępców, którzy i tak tylko czyhali na jego potknięcie oraz tych wszystkich przydupasów dyrektora zajętych nieustannym lizaniem mu dupy od rana do wieczora, ale całkowicie zaskoczony był, kiedy przyjaciele spoza Biura również się od niego odwrócili jak od parszywego psa. -... i wtedy wreszcie zdobyłem pański numer. Chciałbym jeszcze dodać, że to nieważne, co wówczas pisały o was gazety... -Naprawdę? -A także to, co mówili w telewizji. Dla nas już na zawsze pozostanie pan prawdziwym bohaterem, panie Black. Powiem jeszcze... -Dobra, już dobra. - wpadł mu w słowo. Zupełnie już nie miał ochoty dalej tego wszystkiego wysłuchiwać, ponieważ niepotrzebnie tylko powracały mu wspomnienia. -Dam panu Franka. Jest tutaj ze mną. - rzucił do słuchawki. Frank na dźwięk swojego imienia uniósł głowę znad stolika. -Kto to? - wybełkotał. -Mamy swój fanclub w tym kraju. -Chrzanisz? -Właśnie dzwoni nasz jedyny wielbiciel. Ty pogadaj z nim, bo mnie łeb napierdala. - nie czekając, aż Frank się rozmyśli prędko wręczył mu telefon odsłaniając dłonią mikrofon. -Frank Morrano. Kto mówi? -Madigan, lecz proszę mi mówić Lester, panie Morrano... Frank uniósł wzrok na chichoczącego Blacka. Tymczasem głosik w słuchawce ciągnął dalej. -...wyrazić moją wdzięczność za ocalenie mojej żony Maggie z rąk bandytów... -Nie popadaj w przesadę, Lester. - Frank luźno rzucił do telefonu. -Że jak, proszę? -Mówię tylko żebyś nie przesadzał. Być może kiedyś... dawno... jakieś dwieście funtów temu to była twoja żona, lecz teraz jest to tylko i wyłącznie kwintal sadła. -Ale... -Sam nie wiem, co ty w niej takiego widzisz, chłopie, ech. - Frank westchnął i zaraz sobie coś przypomniał. - Aha i poradź jej, by zaczęła w końcu golić nogi to może nie będzie już wzbudzała takiego popłochu na ulicach waszego, parszywego miasta. -No wie pan! Jak tak można? -Posłuchaj mnie uważnie Lester i postaraj się zrozumieć. -Czekam na wyjaśnienia. -Założyłem się po prostu człowieku, że ta fuj... twoja żona zginie i do dziś nie mogę pojąć jak przy takiej nadwadze mogła w ogóle wyjść z tej hecy cało... - Frank cierpliwie wyjaśniał oszołomionemu burmistrzowi. Black natomiast mógłby przysiąc, że w głosie Franka usłyszał przez chwilę nutkę szczerej goryczy. -Żegnam pana! Frank oczami wyobraźni ujrzał rzucaną ze złością słuchawkę. Również wyłączył aparat i zaraz oddał go Blackowi. -I jak? -Już nie mamy fanclubu. -Więc wypijmy za to. Stuknęli się szklankami i zanieśli głośnym, pijackim rechotem. -Dlaczego mu nałgałeś? - zapytał go po chwili Black. -Jak to? -Powiedziałeś, że się założyłeś o to czy jego grubsza połowa przeżyje. -A nie założyłem się? -Nie chciałeś, draniu. -Naprawdę? - Frank był całkowicie przekonany o tym, że jednak się założył. -Naprawdę. -Kurwa. Rzeczywiście więc nałgałem. -Właśnie mówię. -Hm. Teraz będę musiał jakoś już z tym żyć. -Na to wygląda. -Za to też wypijmy. - zaproponował Frank nie mogąc już dłużej powstrzymać się od śmiechu. Black również ryczał już na cały głos. Już od bardzo dawna, aż tak dobrze się nie bawił. Nareszcie odzyskał dobry humor. Przynajmniej na chwilę. Nikt tak jak Frank ze swoim chorym poczuciem humoru nie potrafił go rozbawić. Tego wieczoru jeszcze wiele razy pili za zdrowie burmistrza oraz jego wielkiej żony. Zrobiło się już dobrze po północy, kiedy do baru wszedł Robert L. Thompson. Black siedzący starym, tajniackim zwyczajem plecami do ściany w samym rogu sali zauważył go natychmiast. W jednej chwili rozpoznał twarz, która przez ostatni rok spędzała mu sen z powiek. Ta twarz niczym czarodziejska różdżka zamieniła całe jego dotychczasowe życie w niekończący się pijacki koszmar. Wytrzeźwiał od razu. Bez słowa łokciem szturchnął Franka wskazując mu Bobbiego. Frank chwilę później, kiedy tylko również go rozpoznał zdębiał. O żadnej pomyłce, podobieństwu czy przypadkowym zbiegu okoliczności nie mogło być mowy. To był on. Bandyta z Albuquerque we własnej, parszywej osobie. Jeszcze raz spojrzał przelotnie na Blacka i na powrót wbił spojrzenie w bandytę. Ten natomiast spokojnie rozejrzał się po całym wnętrzu. Zapalił papierosa i w końcu również ich zauważył. Wówczas przez jedną, krótką chwilę najpierw się zawahał, po czym już zdecydowanym krokiem podszedł wprost do ich stolika. Zdążył to zrobić tak szybko, że nawet nie zareagowali kiedy bez słowa przystawił sobie krzesło i zaraz na nim siadł okrakiem naprzeciwko kładąc dłonie na oparciu. Przez chwilę patrzyli na siebie. Black ponownie wymienił spojrzenie z Frankiem i powrócił do obserwacji Bobbiego. Przybysz odezwał się jako pierwszy. -Jak leci, chłopcy? Co nowego w FBI? -Tyyy...! - ryknął Black rzucając się na niego. Odrzucone do tyłu krzesło, na którym siedział z impetem roztrzaskało się o ścianę. W chwilę później Bobby leżał już na plecach pośród stłuczonego szkła i rozlanego alkoholu. Leżąc usilnie walczył o złapanie oddechu. Wewnętrznie był przygotowany na jakąś nerwową reakcję, lecz aż takiej szybkości ze strony goryla nie spodziewał się w ogóle. Sekundę później, Black stał już nad nim z całych sił przygniatając mu krawędź stolika do gardła. Bobby zacharczał coś. Wówczas Black powoli zwiększał nacisk, aż ten ostatecznie umilkł. Sąsiednie stoliki błyskawicznie opustoszały. Ludzie stłoczyli się wokół baru obserwując awanturę z bezpiecznej odległości. Barman najpierw niezdecydowanie podrapał się po jajach po czym wziął się w garść i sięgnął po telefon. -Wszystko w porządku. - rzucił w jego stronę Black. - Panujemy już nad sytuacją. Były agent uspokoił barmana pokazując mu portfel z całkiem niezłą podróbką odznaki FBI. Następnie wyciągając z tylnej kieszeni parę kajdanek dodał w stronę Franka. -Nie siedź tak. Pomóż mi skuć drania. -Nie robiłbym tego na twoim miejscu. - odezwał się w tej samej chwili ktoś stojący za nim. Black zamarł czując jak coś ciężko szturcha go kolejno w obie nerki. -To, co czujesz na swych plecach to nie jest mój przyjazny kutas, przyjacielu. - dodał miły głos, który rozwiał wszelkie wątpliwości. -Jaka szkoda. - z ciężkim westchnieniem odparł Black. Był zły, że tak łatwo dał się zaskoczyć. Cały wieczór przesiedział mając cały bar na oku a teraz, kiedy coś się zaczęło wreszcie dziać ktoś i tak zaszedł go od tyłu. Rzucił wymowne spojrzenie Frankowi i znieruchomiał czekając na to co będzie dalej. -Puść go. - ponownie dodał głos spoza jego pleców. Black posłusznie wypuścił Bobbiego. Kiedy ten rozcierał szyję agent wyprostował plecy, uniósł nieco dłonie w górę i bardzo powoli odwrócił się. Nikogo nie było. Opuścił głowę i gdzieś w dole dostrzegł krasnoludka. Krasnoludek stał sobie złośliwie uśmiechnięty a na wysokości jego pachwiny trzymał jakąś przedpotopową strzelbę olbrzymich rozmiarów. Widząc ją Black zamrugał z niepokojem kilka razy. Niepokój ten bardzo szybko przeszedł w lęk. Konstruktor tej strzelby musiał być pod silnym wpływem filmów o piratach, ponieważ jej trzystopowa lufa o i tak przerażającej średnicy dodatkowo jeszcze bardziej rozszerzała się u swego wylotu robiąc piorunujące wrażenie. Ręce krasnoludka bez przerwy drżały niepokojąco i Black mógł zajrzeć w mroczną i przepastną czeluść lufy, która przemykała mu raz po raz przed oczami. Zastanawiał się właśnie nad jej kalibrem i zdążył nabrać już pewności, że amunicja do niej musi być niewiele tylko mniejsza od kaczana kukurydzy, kiedy krasnoludek odezwał się ponownie. -Lepiej niczego nie kombinuj gorylu bo jak widzisz nie dbam wcale o precyzję celowania. Nie te ręce co kiedyś. - zaraz wyjaśnił. - Stój więc spokojnie, bo kiedy nacisnę spust cały narożnik tej budy oraz twoja wielka dupa wylecą na zewnątrz. Black uwierzył mu. Nie był pierwszym lepszym naiwniakiem, lecz uwierzył w każde jego słowo. -Ubiłem tam w środku nie mniej jak funt śrutu oraz gwoździ tapicerskich. - dodał krasnoludek dumnie potrząsając swoją strzelbą. Coś zagrzechotało w niej w nieprzyjemny sposób. Black był ekspertem od broni palnej, ale coś takiego widział po raz pierwszy w swoim życiu. Mimo to podświadomie wiedział, że Krasnal nie żartuje a sytuacja jest naprawdę kryzysowa. Poczuł lodowatą kroplę potu spływającą mu po krzyżu. Starając się nie zdradzić strachu przełknął ślinę i odezwał się. -Dobra, dziadku. Czego chcesz? Jesteśmy agentami FBI i właśnie dokonujemy aresztowania. Lepiej więc odłóż to zanim komuś stanie się niepotrzebna krzywda. Wtedy będziemy mogli spokojnie sobie usiąść i porozmawiać. Krasnoludek najwyraźniej zignorował jego propozycję. Wyglądał nawet na jeszcze bardziej zdenerwowanego niż uprzednio, bowiem jego strzelba chwiała się z każdą chwilą coraz bardziej. Napięcie w barze również rosło z każdą chwilą. Barman nabrał powietrza i ponownie sięgnął po telefon. Bobby widząc to odepchnął na bok stół i na dobre podniósł się z podłogi. Nadal rozcierając obolałą szyję podszedł do barmana. Wydobył z kieszeni znacznie lepszej jakości podróbkę policyjnej odznaki i podetknął mu ją pod sam nos. -Policja. Proszę to zostawić. - zwrócił się do niego oschle. Wyjął z jego dłoni słuchawkę i odłożył na widełki. Następnie z wewnętrznej kieszeni wyciągnął krótkofalówkę. -Mamy ich. Możecie już podstawić wóz. - rzucił zwięźle i rozłączył się. -Kogo mata? - barman poskrobał się po głowie. -Już od dawna mieliśmy tych dwóch typków na widoku. - Bobby mu wyjaśnił od niechcenia i zaraz powrócił do agentów. Najpierw skuł Franka. A kiedy skończył również Blackowi krępować ręce za plecami i to przy pomocy jego własnych kajdanek i zamierzał właśnie z pomocą profesora wyprowadzić ich na zewnątrz zatrzymała go w miejscu głośna komenda. -Wy wszyscy. Stójta tam i nie ruszajta się. Cała czwórka, zaskoczona odwróciła się. To był barman. Ten trzymając w dłoniach luparę o modnie przyciętych lufach wyszedł na sam środek baru całkowicie zagradzając im tym samym przejście. Tam stanął w rozkroku, cmoknął wysysając coś spomiędzy przednich zębów potem przeładował z głośnym trzaskiem i odezwał się ponownie. -Nie wiem do diabła cośta wy za jedne i nie obchodzi mnie to, ale wiem jedno. Bez pokrycia szkód nigdzie stąd nie pójdzieta. Dzwonię po gliny i wszyscy razem sobie zaczekamy tutaj na nich. -Przecież... - zaczął zaraz Bobby. -Żadne miastowe nie będą się rządziły w mojej budzie. - dodał barman groźnie. -Przecież mówiłem, że jesteśmy z policji. - natychmiast odparł ostro Bobby. -Może jesteśta a może nie jesteśta. Na pewno żadne z was miejscowe gliny, bo was nie znam. -Nie słuchaj go. - warknął Black. - To my jesteśmy z FBI. -Zamknij się, dupku. - uspokoił go profesor ponownie dźgając Blacka lufą w nerkę. -Zatem, dobrze. - rzucił Bobby do siebie podchodząc z wolna do barmana. Barman niepewnie przestąpił z nogi na nogę. Później ponownie cmoknął unosząc nieco broń, lecz nie wystrzelił. Bobby idąc w jego stronę zabrał po drodze Blackowi jego lipny portfel. Odsuwając dłonią od niechcenia lufy lupary na bok podszedł do telefonu. Portfel rzucił niedbale na blat. -Chciałeś dzwonić? - rzucił do barmana jeszcze bardziej ostro. - Podnieś więc słuchawkę do cholery i połącz się z FBI. Tylko szybko. Nie mam dla ciebie jednego całej nocy. -Co... -Proszę zapytać czy ci dwaj tam pracują. -Ale... -To chyba powinno wystarczyć w zupełności, co? Przez dobrą minutę barman intensywnie myślał, po czym stwierdził. -Dobra. Jak tam sobie chceta. Podniósł z blatu lipny portfel Blacka i nie spuszczając z nich nawet na moment oka podszedł po raz trzeci do telefonu. W czasie, kiedy centrala go łączyła Bobby mówił dalej. -Ci dwaj już od dosyć dawna grasują w tych stronach podszywając się pod agentów FBI. Dodam tylko, że zważywszy na okoliczności i tak pan miałeś dzisiaj dużo szczęścia... - Bobby zaczął chwytać już miejscowy akcent. -Jak to, szczęścia? - barman wymamrotał. - Tyle zniszczonego sprzętu... -Prócz tych nic nie wartych gratów mogłeś stracić cały utarg z kasy. -Ale, jak... -Sam byś im go oddał. Z reguły mówią, że prowadzą śledztwo w sprawie fałszywek i... konfiskują całą gotówkę. Za pokwitowaniem, naturalnie. -To skurkowańce! -Niemniej, chociaż z niechęcią muszę ci jednak podziękować za okazaną pomoc oraz obywatelską postawę. -Więc... -Chciałbym też dodać, że za ich ujęcie, aż w trzech stanach wyznaczono nagrodę. Za okazaną pomoc, możesz być pewien przynajmniej jej sporej części. - Bobby oparty niedbale łokciem o blat plótł dalej nie chcąc, by dopiero co wzbudzone zaufanie wieśniaka na powrót się ulotniło. Barman po chwili usłyszał w słuchawce odpowiedź. Odłożył telefon. Na jego nalanej twarzy zagościł obleśny uśmiech. -Miał pan rację, oficerze. Żadne z nich, agenty. -Drobiazg. - Bobby odebrał z jego rąk portfel Blacka i wsadził sobie do kieszeni. -To nie jest tak! - wrzasnął Black wyrywając się wściekle. - Nie pozwól im stąd odejść ty cholerny buraku! Barman walnął go kolbą lupary w żołądek a kiedy ten się zgiął wskazał lufami na Franka. -A tego małego już od początku podejrzewałem, oficerze. -Doprawdy? Jak pan na to wpadłeś? -Eee. Tak jakoś mu źle z oczu łypie. -Patrzcie ludzie. Masz pan całkowitą rację. - Bobby z uznaniem skinął głową i dodał klepiąc go po ramieniu. - To właśnie on był mózgiem gangu. -Mózgiem, hę? - barman oblizał wargi pochylając swoją twarz w stronę Franka. Frank czując jego oddech instynktownie się odsunął. -Zgadza się. Tamten duży, to fizyczny. - dodał Bobby. Przed bar zajechał cicho radiowóz. Błyskające na błękitno i czerwono światła pulsowały, odbijając się w stojących poza barem szklankach. Barman w widoczny sposób jeszcze bardziej się rozluźnił. -Dobra, idziemy. - podnosząc się z miejsca na widok radiowozu ponownie odezwał się Bobby. - Teraz byłoby najlepiej, gdybyś udał się pan razem z nami i osobiście złożył zeznania na posterunku. W sprawie nagrody, oczywiście. - widząc wahanie barmana zerknął na zegarek i dodał ciepłym tonem. - To nie potrwa długo. Trzeba tylko wypełnić kilkanaście formularzy i sporządzić raport. Za jakieś trzy, cztery godzinki powinieneś pan być już z powrotem. -Muszę jechać teraz? - ten zapytał rozglądając się niepewnie. -Tak byłoby najlepiej. - przyznał Bobby. - Wsadzimy ich do paki, potem załatwimy sprawy papierkowe a kiedy już skończymy, podrzucimy pana z powrotem. - zapewnił go z przekonaniem. -Może... jednak wpadnę z rana. Widzita, mam tu dzisiaj spory ruch... -Niech i tak będzie. - zgodził się Bobby poklepując go po przyjacielsku w ramię. - Znajdzie nas pan na szesnastym posterunku. -Szesnastym...? -Przy Mapple Road. -To po drugiej stronie miasta. -Zgadza się. Przydzielono nam tę sprawę, ponieważ jak żeś słusznie już zauważył nikt nas tutaj nie zna. Nie było więc ryzyka, że ktoś nas rozpozna... -I spali zasadzkę! - bezbłędnie odgadł barman. -Właśnie. Barman wypiął dumnie pierś. -Kończymy służbę o jedenastej. Proszę się nie spóźnić. - dodał Bobby podając mu na pożegnanie rękę. Popychając przed sobą aresztowanych wyszedł z profesorem z baru. -Będę na pewno. - dobiegła go jeszcze spóźniona odpowiedź. Kiedy opuścili bar barman obserwował przez okno jak Bobby z profesorem pakują ich do radiowozu. Kiedy już odjechali przystąpił do porządkowania lokalu. Przez cały czas uśmiech już nie schodził z jego twarzy. * * * Pomimo panującego wewnątrz wozu mroku w siedzącym za kierownicą umundurowanym policjancie, Black natychmiast i bezbłędnie rozpoznał Theo. -Proszę, proszę. Cała, parszywa trzódka w komplecie. Tylko ciebie jeszcze nie znam, Krasnalu. - dodał uważnie spoglądając na profesora. -Siedź spokojnie i przestań się szamotać. - odparł starzec trącając Blacka lufą w obolałe żebro. -Wygląda jakby miał ze sto dwadzieścia lat i obrabiał banki na Dzikim Zachodzie. - zauważył Frank i zaraz dodał szyderczo. - Pewnie znałeś Buffalo Billa osobiście co, dziadku? Profesor zostawił żebra Blacka w spokoju po czym wbił posępny wzrok w rechoczącego Franka. -Nie wiem synku czym podpadłeś temu wsiowemu barmanowi, ale mnie się również nie podobasz. Pozwól więc, że coś ci wyjaśnię. Otóż, nie jestem przestępcą. -Nie? Więc czego od nas chcecie, do cholery? -Za dużo gadasz. Wszystkiego dowiesz się niebawem. Pod wpływem spojrzenia jakim go obdarzył profesor, Frank w końcu zamilkł. Theo po kilkunastu minutach szybkiej jazdy zwolnił. Następnie zgasił światła, po czym zjechał z asfaltówki i wprowadził wóz w piaszczystą, boczną drogę. Jadąc wolno i ostrożnie wypatrywał w ciemnościach porzuconej, zardzewiałej przyczepy campingowej. Ta stała na swoim miejscu. Kiedy tylko już ją minął ponownie zwolnił i ustawił chevroleta bezpośrednio za nią. Następnie wysiadł i otworzył drzwiczki z drugiej strony samochodu. Bobby również wydostał się z wozu i pomógł mu usunąć wszystkie samoprzylepne emblematy z samochodu. Po kilkunastu sekundach chevrolet przestał już przypominać policyjny radiowóz. Wraz z niebiesko czerwonym kogutem Bobby wyrzucił niepotrzebne już nalepki daleko w ciemność i zaraz po tym otworzył tylne drzwiczki. Pomógł aresztantom wysiąść. Kiedy wszyscy już powysiadali wskazał ręką na przyczepę. -Tam będziemy mogli porozmawiać sobie w spokoju, panowie. Powinno być nawet chyba jeszcze jakieś piwo. - dodał. Ruszył przodem by otworzyć drzwi przyczepy. Black przez całą drogę tylko czekał na taką jak ta okazję. Podkurczając swoje nogi wyskoczył wysoko w górę. Jednym, płynnym ruchem przeciągnął pod nimi swoje skute za plecami dłonie. Zanim jego stopy na powrót dotknęły ziemi zarzucił Bobbiemu ręce na szyję dusząc go łańcuszkiem od kajdanek. Frank natomiast pochylił nisko głowę i uderzył profesora bykiem. Zrobił to z taką siłą, że obydwaj stracili równowagę i poturlali się w bok upadając. Muszkiet wypadł przy tym z jego rąk i poszybował wysoko w górę. Kiedy upadł na ziemię wypalił z jaskrawym błyskiem światła. Trafiony znaczną częścią śrutu chevrolet w jednej chwili zamienił się w dymiącą kupę złomu. Wyleciały z niego wszystkie szyby, odpadła większość lakieru z jednej strony a nadwozie przy huku pękających opon opadło ciężko na piaszczystą ziemię. Theo widząc nieoczekiwany rozwój zdarzeń, natychmiast rzucił się Bobbiemu z pomocą. Z rozpędu wskoczył Blackowi na plecy i uczepiony tam jak kleszcz niezwłocznie zaczął okładać go pięściami po całej głowie. Na byłym agencie nie robiło to jednak większego wrażenia. Przynajmniej przez pierwszych kilkanaście sekund. Nadal bowiem stał jak dąb i morderczo ściskał Bobbiemu szyję. Po dobrej chwili w końcu jednak postanowił pozbyć się dokuczliwego natręta uparcie siedzącego mu na karku. Potrząsnął silnie plecami. Theo czując, że pragną go zrzucić z dogodnej pozycji wypuścił szyję Blacka chwytając się dla odmiany jeszcze mocniej jego włosów. Drugą ręką nadal go okładał przy tym po całej głowie ile wlezie. Wszystkie późniejsze próby zrzucenia go stamtąd spełzały już na niczym. Gdyby okoliczności były inne Bobby mógłby opowiedzieć Blackowi co nieco o sile uścisku Murzyna. Wydarzenia jednak nie sprzyjały pogawędkom. Black widząc całkowitą nieskuteczność wszystkich swych dotychczasowych starań nagle zmienił taktykę. Znienacka obrócił się tyłem do przyczepy i celując w jej narożnik z całych sił obunóż odbił się od ziemi po czym gruchnął w nią plecami. Theo, przygnieciony do przyczepy poprzez łączny ciężar Blacka i Bobbiego rozpłaszczył się i natychmiast stracił przytomność. Chwilę jeszcze tam stał sobie po czym upadając twarzą w piach bezwładnie osunął się na ziemię. Zadowolony z takiego efektu Black złapał mocno już osłabionego Bobbiego za klapy koszuli i poderwał go do góry. Następnie jednym, mocnym uderzeniem głowy w twarz, również i jego sprawnie wyeliminował z dalszej walki. Wtedy z niewysłowioną ulgą podrapał się po potarganej głowie i podbiegł do tarzających się po ziemi. Obydwaj leżący nadal zaciekle walczyli. Frank zajadle szarpał zębami profesora za jego brodę wyrywając z niej, co chwilę spore kłaki, podczas kiedy ten rozpaczliwie próbował się jakoś od niego uwolnić. Jednakże Frank już był w amoku i pomimo skutych rąk w żaden sposób nie dawał się starcowi odepchnąć na bok. Po każdej próbie wracał do wyrywania jego brody jak bumerang. Black przez chwilę się przyglądał zdumionym spojrzeniem po czym postanowił w końcu przerwać tę przedziwną walkę. Chwycił profesora za rękę i wykręcając ją mocno do tyłu bez trudu unieruchomił go z twarzą wciśniętą w ziemię. -Poszukaj kluczyków, Frank. Ten ochłonął po czym wstał. Po chwili poszukiwań przyniósł Blackowi kluczyki od kajdanek znalezione przy Bobbim. Black uwolnił najpierw swoje dłonie po czym założył kajdanki profesorowi. Następnie pomógł pozbyć się ich partnerowi. Potem wspólnie już zajęli się nieprzytomnymi. * * * Pustynia - kilka mil na południe od Amarillo - Texas 4 lutego 2000 Był już późny, słoneczny poranek, kiedy Bobby na powrót odzyskał przytomność. Kiedy tylko tak się stało, pierwszą rzeczą jaką poczuł był potworny ból ogarniający niemal całą szyję. Miał wrażenie, że jakaś żelazna obręcz, taka z kolcami do środka ździebko za mocno uciska mu gardło. Uniósł rękę by ją rozluźnić chociaż odrobinę. Wówczas z niemałym zaskoczeniem stwierdził, że nie ma tam żadnej obręczy a jest jedynie olbrzymia jak bagietka opasująca ją opuchlizna. Z trudem otworzył piekące, pełne piasku oczy i niepewnie się rozejrzał. Jego prawa ręka przykuta była do nogi Theo, który w dalszym ciągu leżał jeszcze nieprzytomny na podłodze przyczepy. Naprzeciw niego na wyrwanych z chevroleta siedzeniach siedzieli sobie obydwaj agenci FBI. Popijając jego piwo obserwowali go bez słowa. Bobby odwrócił głowę w drugą stronę. Ból, jaki przy tym nastąpił był taki, że ponownie przymknął powieki. Kiedy na powrót je otworzył ujrzał profesora, który podobnie jak on odzyskał już przytomność. Jego duma, niegdyś bujna, siwa broda była w straszliwy sposób przetrzebiona. To, co obecnie z niej zostało zupełnie już nie przypominało brody. To coś wyglądało raczej na brudny zwój zmiętych i niemiłosiernie poszarpanych gałganów. Profesor widząc pytające spojrzenie Bobbiego oskarżycielskim gestem wskazał oczami Franka i natychmiast mu wyjaśnił. -To zwierzę zjadło moją brodę. Frank patrząc beznamiętnie na profesora odezwał się znużonym tonem. -Miałeś wówczas rację, Black. -Z czym? -To tylko pieprzeni amatorzy. -Amatorzy? -Właśnie. -Zatem, co z nimi teraz poczniemy? -Mogę ci tylko powiedzieć to, co powinniśmy z nimi zrobić. -Co takiego? -W świetle prawa powinniśmy ich od razu odstawić do najbliższej paki. -Tak myślisz? -Za to, co w swoim czasie zrobili z pewnością trafią na bardzo długo do jakiegoś spokojnego i odosobnionego miejsca. Miejsca w którym cierpliwie spędzić będą mogli resztę życia na biciu konia pod prysznicem i wzajemnym zarażaniu się AIDS. - odparł Frank ziewając. Pociągnął łyk piwa, przepłukał nim zęby i zwrócił się do Bobbiego. -Następnym razem kiedy będziecie chcieli schwytać kogoś takiego jak Black skujcie mu nogi a nie dłonie. -Postaram się zapamiętać. - wychrypiał w odpowiedzi Bobby. - Co z nim? - wskazał głową Theo. -Chwilowo dech mu zaparło. - z szerokim uśmiechem wyjaśnił mu uprzejmie Frank. - Poza tym nic takiego mu nie będzie. Ty wyglądasz znacznie gorzej. - dodał ciepło. -A tak z czystej ciekawości. - wtrącił Black. - Co takiego zamierzaliście dokonać w tej parszywej knajpie? Bobby milczał masując sobie dłonią szyję. -Po tamtym banku chyba nie przestawiliście się na rabowanie wieśniakom ich portfeli i gorzały? -Szukaliśmy was. -Pieprzysz. -To prawda. -Nie mogliście wiedzieć, że tam będziemy. To raz. Włóczymy się z Frankiem po całych Stanach bez żadnego planu. Nikt prócz nas nie wie gdzie jesteśmy. To dwa. Poza tym chyba nie sądzisz, że w ogóle uwierzę w to, że wy szukacie nas. Lepiej wymyśl inną bajkę, bo jeszcze odrobinkę ci dołożę. -Pierdol się, gorylu. - mruknął Boby wzruszając ramionami. -To nie bajka. Wiedzieliśmy o tym, że będziecie tam. A mówiąc ściślej to wiedziała o tym pewna dziewczyna z Brazylii. -Dziewczyna, hę? -Właśnie. Ona powiedziała nam, że tutaj was znajdziemy. -Ty też pragniesz oberwać, Krasnalu? -Jeszcze do ubiegłej nocy sam nie bardzo wiedziałem, co o tym wszystkim sądzić... - profesor ciągnął nie zrażony. - Lecz jak by tu na całą sprawę nie spoglądać wygląda na to, że jednak miała rację. -To prawda. - uzupełnił Bobby. - Twierdziła, że w noc z piątku na sobotę obydwaj będziecie chlać w tej spelunie. Dokładnie w tej. Chlać na umór jak zresztą każdego, cholernego dnia. - dodał z satysfakcją. -Nie wspomniała tylko a szkoda, że spotkamy tam goryla dusiciela z wściekłym kojotem. - uzupełnił z niekłamanym żalem starzec. -Po jaką cholerę mielibyście się spotykać, co? Już niczego z nami nie wytargujecie. Nie będzie żadnego układu, ponieważ wylali nas z FBI. - wyjaśnił Black złowrogo. - Macie więc cholera pecha. - dodał mściwym tonem. -To, że nie jesteście agentami, również wiemy doskonale. -Od kogo? -Od niej. -Co to za jedna? Jest nieźle poinformowana ta wasza wróżka. -To długa historia i początkowo może się wam wydać nieco mętna... - zaczął Bobby. -Nie krępuj się. Czasu mamy sporo, ale lepiej gadaj z sensem, ponieważ zanim was oddamy w ręce glin mogę was przedtem jeszcze, co nieco poturbować. W odpowiedzi Bobby uniósł się na łokciu wygodniej opierając. Następnie, przedstawił im wszystko to, co wydarzyło się od chwili, kiedy wraz z Theo pojawili się w Brazylii. Pominął przy tym kilka jego zadaniem nieistotnych szczegółów uznając, że nie ma potrzeby wspominać agentom o takich błahostkach jak polowanie na małego pekari, lub o nocy spędzonej w indiańskiej wiosce. Opowiedział im za to ze wszystkimi szczegółami przebieg ich wizyty w bazie Obcych oraz to, co zastali tuż po samej zagładzie wsi. Obydwaj agenci słuchali go uważnie nie przerywając ani razu. W czasie trwania jego opowieści Theo zdążył również oprzytomnieć. Kiedy Bobby skończył Black zadał pytanie na które wszyscy podświadomie od dawna czekali. -I ja naturalnie mam w to wszystko ci uwierzyć? -Słyszeliśmy już dużo lepsze historyjki. - tonem nie wróżącym nic dobrego dodał Frank posępnie. Obydwaj agenci siedzieli zamyśleni. W końcu Black pierwszy wstał z fotela. Energicznie podszedł do Theo rozcierając przy tym swoje dłonie niczym pianista przed wyjątkowo trudnym koncertem. -Więc, dobra. Zrobimy tak. Ja porządnie dołożę tym dwóm a ty możesz dokopać jeszcze trochę Krasnalowi. -Dzięki. - odparł mu Frank. - Cała przyjemność będzie po mojej stronie. - rzucił w stronę profesora. -Nie wierzycie nam? - zapytał Theo z niepokojem obserwując jak olbrzymia sylwetka Blacka pochyla się nad nim szybko zasłaniając całe pole widzenia. Black w odpowiedzi jedynie zacmokał zdegustowany. Milcząco pokiwał swą głową na boki. -Pewnie nie macie niczego, co mogłoby udowodnić waszą bajeczkę. - pochylony nad nim na kilka cali zapytał go złowrogim szeptem. Theo z przerażeniem zauważył, że nie zabrzmiało to wcale jak pytanie. -W schowku na rękawiczki naszego chevroleta jest coś, co przywieźliśmy ze sobą, gorylu. - zamiast niego rzucił Bobby. Black zatrzymał w miejscu uniesioną już nad Theo pięść. -Uważaj na nich, Frank. - rzucił prostując się z niechęcią. Wychodząc z przyczepy na zewnątrz nieustannie masował swoje dłonie. Usłyszeli trzask otwieranych i zaraz po tym zamykanych drzwiczek chevroleta oraz chrzęst osypujących się po karoserii odłamków szkła. Po chwili agent powrócił do przyczepy trzymając złotą figurkę w lewej ręce. -Czy to jest to, co podobno znalazłeś w tym jeziorze? - zwrócił się do Bobbiego. -Tak. -Skąd mamy wiedzieć, że to gówno pochodzi z jeziora? -I w ogóle z Brazylii? - dorzucił Frank. -Pochodzi. -Poza tym, - Black ciągnął dalej. - przecież to coś nie dowodzi zupełnie niczego. A zwłaszcza istnienia Obcych, nie sądzisz? -Gdyby to was nie przekonało Uli kazała wam powtórzyć, że zna prawdę o "Rzeźniku z autostrady". Obydwaj agenci drgnęli. -Całą prawdę. - dodał Bobby. - Chyba tak to właśnie określiła. Czy coś przekręciłem? Porozumiewawcze spojrzenia jakie agenci wymienili w chwilę wcześniej między sobą upewniły go, że niczego nie przekręcił. Black pamiętał doskonale prowadzone przez nich śledztwo w sprawie seryjnego mordercy i dzieciokanibala. "Rzeźnik z autostrady" był kryptonimem tej mrocznej sprawy sprzed trzech lat. -Mogłeś przeczytać o tym w gazetach. - stwierdził oschle. To był blef. Black wiedział doskonale, że prasa nigdy nie poznała prawdziwego kryptonimu tego dochodzenia. Chciał jedynie poznać jego odruchową reakcję na samo pytanie. -Daj już spokój, ty tępy gorylu. - zdenerwował się Bobby. - Przecież obrobiliśmy tamten bank, do cholery. Obrobiliśmy i daliśmy stamtąd nogę. Nadążasz? Zastanów się więc przez chwilę. Po kiego diabła mielibyśmy teraz wracać tu i wciskać wam głodne kawałki, co? -Pojęcia nie mam. - Black wzruszył ramionami. - A tak prawdę mówiąc to nie wierzę, że w ogóle opuściliście Stany. Wiesz natomiast, co sobie myślę? -Że masz problemy nerwicowo płciowe, ponieważ nieustannie bito cię, kiedy byłeś mały? -Black nigdy nie był mały. - wtrącił Frank grobowym tonem. - Poza tym, to on był zawsze tym bijącym. -Myślę, że przeczekaliście sobie najgorsze zagrzebani w jakiejś norze, - ciągnął dalej agent. - a teraz, kiedy sprawa nieco przyschła wypełzliście na światło dzienne, gdzie znowu knujecie coś parszywego. -Gówno prawda. -Opowiedz mi więc w takim razie, jak niby udało się wam wydostać z kraju? -To dobre pytanie. - z uznaniem przyznał Bobby. - Ale poproszę o następne. -Lepiej gadaj jeśli chcesz byśmy ci w to wszystko uwierzyli. -Wypchaj się, dobra? Ludzie, którzy przerzucili nas do Meksyku natychmiast dostaliby sraczki a na sraczce wysypki na samą tylko myśl, że o ich kanałach opowiadam agentom FBI. -Nawet byłym agentom. - uzupełnił Theo. -Black, nigdy się tego nie dowiesz. Zapytaj więc lepiej od razu o coś innego. - dodał ciepło Bobby. -Denerwujesz mnie, wiesz? A kiedy ktoś mnie denerwuje od razu robię się nieuprzejmy. -To prawda. - potwierdził Frank. - Zaraz wychodzi z niego bydlę. Lepiej zacznij wreszcie gadać. -Pytaj więc o cokolwiek chcesz. Cokolwiek innego. - rzucił w odpowiedzi Bobby. -Dlaczego więc nie zabraliście niczego z tej rzekomej, podziemnej bazy? -Możesz być pewien, że chcieliśmy. W końcu jesteśmy ludźmi interesu, ale jak już mówiłem sprawy potoczyły się wówczas w takim tempie, że musieliśmy natychmiast wiać stamtąd i tyle. Kurwa! Dlaczego nie możecie po prostu tam pojechać z nami? Kiedy zobaczycie wszystko na własne oczy przekonacie się, że mówimy prawdę. -Doprawdy? - prychnął Frank. -A co, jeśli łżesz? - rzucił Black z uciechą. -To proste. Zgarniesz nas i oddasz w ręce glin. Przecież tylko o tym marzysz, czyż nie? -Oddać was glinom to możemy w każdej, zasranej chwili. -Kurwa, skąd ja wiedziałem, że tak właśnie będzie? - powiedział z niechęcią Bobby do samego siebie. -Więc jak w końcu będzie? - zapytał Blacka Frank nieco już zniecierpliwiony. - Dołożymy im nareszcie, będziemy się dalej z nimi przekomarzać, czy jak w końcu będzie? -Dobra. - dorzucił Bobby z rezygnacją. - Zatrzymajcie więc sobie tę figurkę jako zabezpieczenie. Jest ze złota. -Żartujesz chyba? - rzucił Black. -Nie. -Żartujesz, bo jeśli nawet jest ze złota no to ile może być to gówno warte? Pięć, sześć stów? Może z tysiąc. Mamy z Frankiem zapierdalać do Brazylii chuj wie po co i jeszcze dokładać do tego, szemranego interesu? Nie lubię kiedy się ze mnie żartuje. - dodał z nieprzyjemnym dla ucha trzaskiem wyłamując swoje palce. -Jadąc tutaj po drodze wstąpiliśmy do pewnego, parszywego antykwariatu... - mruknął Bobby. -Naprawdę? - zapytał Black odwieszając koszulę na drzwiach, by nie zabrudziła się. -To było w San Antonio a gość, który tam sobie siedział określił wiek jej powstania na okres prekolumbijski. -Cóż z tego? -Po tym jak już stwierdził, iż jest autentyczna ostrożnie wycenił ją na jakieś osiemset tysięcy dolarów. Black znieruchomiał. Przykucnął przed Bobbim. -Opowiedz mi o tym gościu. - wyszeptał. -Tak właśnie było... w rzeczy samej, człowieku. - odparł zamiast niego Theo. - To był taki dziwnie mały, suchy facet. Mały, kumasz? -Mały? -No... zupełnie był niewielki. Początkowo też myślałem, że pokurcz się nabija z nas, ale kiedy go szturchnąłem kilka razy to nieśmiało wspomniał, że to była tylko cena wywoławcza... -Ten, gówniany chrząszcz? - zapytał Frank biorąc figurkę do swych rąk. -Możecie to w każdej chwili sami sobie sprawdzić. W FBI są chyba nie gorsi eksperci? - zauważył kwaśno Bobby. -Możesz być pewny, że sprawdzimy. - Black zamyślił się. - Co o tym sądzisz, Frank? -Mnie tam bardziej interesuje inna sprawa. - ten zwrócił się do Bobbiego. - Skoro nie chcesz gadać o tym jak opuściliście Stany z prawdziwą przyjemnością wysłucham opowieści o tym jak wykonaliście wiodący do banku tunel. -Chodzi o żelbeton? - odgadł Bobby. -Właśnie. -Do tego celu zbudowałem taki tam agregat. On też jest nawiasem mówiąc jednym z powodów naszego powrotu do kraju. Musimy, bowiem zabrać go ze sobą i dostarczyć do Brazylii. -Jak on działa? Ten agregat. -W tym celu przerobiłem ośmiocylindrowy, wysokoprężny silnik z ciężarówki mack. Moja zmiana w nim polegała na tym, że do jednego cylindra zamiast paliwa doprowadziłem przewodami wodę. Tę wodę pod wysokim ciśnieniem pochodzącym z pracy pozostałych cylindrów w postaci mikroskopijnej średnicy strumienia, który ciął wszystko to co tylko chciałem kolejnymi wężami kierowałem dalej. Te pozostałe siedem cylindrów z nieznacznie tylko zmienionym rozrządem pracowało zupełnie normalnie nieustannie pompując nową wodę ze zbiornika. Zestaw dziewięciu, połączonych szeregowo tłumików doskonale wyciszał całość. Może nie działało to wszystko niezawodnie i najszybciej, ale za to bezszelestnie a tylko o to mi chodziło. I to z grubsza tyle. Wystarczy czy pragniesz więcej szczegółów? -Mówi ci to coś? - Black zwrócił się do Franka. Technika z wyjątkiem tej związanej z bronią palną nie była jego mocną stroną. -Nóż wodny! - ten odparł zamyślony. - To genialne! -Jaki nóż? - zapytał Black myśląc, że albo się przesłyszał albo Frank coś przekręcił, ale raczej to drugie. -Wodny. -Znałeś to urządzenie już wcześniej? Przecież w swoim czasie nawet chłopcy z NASA w końcu sobie odpuścili. Frank czując po raz pierwszy niekłamany podziw dla Bobbiego wyjaśnił partnerowi. -Idea noża wodnego w zasadzie znana jest już od wczesnych lat sześćdziesiątych. -Eeee? - Black był spragniony jaśniejszych detali. -Sprężona woda pod olbrzymim ciśnieniem wystrzeliwana jest przez mikroskopijny otwór. Dyszę. -Dyszę? -Czyli otwór który zwęża się u wylotu co nadaje strumieniowi wody dodatkowej prędkości i jeszcze bardziej zwiększa jego ciśnienie. -Czyli to coś jak pistolet na wodę? - w tej chwili Blackowi jedynie taka analogia przychodziła do głowy. -Mniej więcej. -To, dlaczego nikt z naszych wcześniej na to nie wpadł? -Podejrzewam że dlatego bowiem technologia ta już dawno umarła. -Umarła? -Po kilku początkowych niepowodzeniach zarzucono jej dalszy rozwój nie wychodząc poza fazę eksperymentów. Zupełnie jak z historią greckich ogni technologia ta po prostu poszła później w zapomnienie. -Dlaczego, skoro to taka rewelacja, że ho, ho? -W przypadku noża wodnego nigdy, bowiem nie udało się osiągnąć wystarczająco opłacalnej wydajności. -Gadaj po ludzku, do cholery. -Najzwyczajniej w świecie technologia ta była nierentowna, Black. Żyjemy w epoce szybkiego pieniądza i jeśli tylko coś nie przynosi natychmiastowych zysków to zaraz idzie w odstawkę. Inaczej mówiąc, na skalę przemysłową znacznie lepiej i szybciej wychodzi, kiedy się tnie przedmioty przy pomocy normalnych, tradycyjnych metod, ponieważ te z kolei zdążyły doskonale się rozwinąć i są obecnie bardzo tanie. Mam tutaj na myśli wszystkie te obrabiarki numeryczne, które są obecnie połączone z komputerem i są w stanie wyciąć w dowolnym materiale dosłownie wszystko i to z niespotykaną jeszcze do niedawna precyzją. Każdy szanujący się jubiler posiada dziś do grawerowania taką obrabiarkę, ponieważ jest ona po prostu tania. A wracając do sprawy noża to wszystkim, ówczesnym prototypom nie najlepiej wychodziło cięcie strumieniem wody przedmiotów naprawdę twardych. Przy pomocy wody cięto jedynie drewno, plastyk, styropian i takie tam gówno. Kurwa, Black! Błądziliśmy jak ślepcy a rozwiązanie przez cały czas było tuż pod samym nosem. To naprawdę jest genialne. Black spojrzał na Franka dziwnym wzrokiem. Patrząc tak na jego rozentuzjazmowane oblicze doszedł do przekonania, że ci dwaj dobrali się jak lisy w kurniku. Jeden był pieprzonym geniuszem elektroniki drugi natomiast okazał się małym, pomysłowym gnojkiem. Cholernym majsterkowiczem. Strach pomyśleć jakiego byliby w stanie stworzyć Frankensteina gdyby tylko połączyli swoje siły. -Jak udało ci się przeciąć ten cholerny żelbeton? - Frank tymczasem przysiadł się bliżej częstując Bobbiego papierosem. -Rzeczywiście przyznaję. Było to nieco uciążliwe, nie powiem. - ten stwierdził przypalając sobie camela. - Przez ponad pół roku testowałem najprzeróżniejsze związki dodawane w tym celu do wody. Poczynając od zmielonych na pył drobinek metali, na niemetalicznych związkach kończąc. Nieustannie testowałem i testowałem. Bez końca. W końcu, kiedy do wody dodałem mączki diamentowej zmieszanej w odpowiedniej proporcji z cząsteczkami węglików spiekanych oraz korundu okazało się, że to jest właśnie to. Bezzwłocznie więc przystąpiłem do kopania tunelu i właściwej pracy z żel... -Pracy? - rzucił oszołomionym tonem Black. - Czy on powiedział, pracy? -Cicho. - uciszył go natychmiast Frank. -Kiedy przystąpiłem do pracy moja mieszanka cięła stal, cegły, beton a nawet niektóre naturalne kamienie. - oznajmił Bobby. - Niestety, były również słabe punkty. -Jakie? -Mojemu prototypowi daleko jeszcze do doskonałości. - przyznał Bobby z nagłym smutkiem w głosie. - Niesłychanie szybko zużywały się przewody wysokociśnieniowe. Dysze wtryskiwaczy jeszcze szybciej od nich. Tych tytanowych końcówek zużyłem ponad dwa i pół tysiąca. W jednym miałeś rację, Frank. Gdyby nie chodziło o wypłatę dla West River cała ta impreza w Albuquerque byłaby nieopłacalna. -Do licha tam! Opłacalna czy nie udało ci się odkryć sam skład! Formułę tej cholernej mieszanki. Nikt wcześniej tego nie dokonał. Dlaczego więc tego nie zgłosiłeś? Na samych patentach i licencjach zarobiłbyś dużo więcej niż było w tym pieprzonym banku. -Gówno tam zarobiłbym. - odparł ciężko Bobby. -Jak to? - zapytał Frank. -Kiedyś pracując przy samochodach wymyśliłem takie tam sobie wycieraczki... -Wycieraczki? -W sumie to nie było nic specjalnego, jednak wycieraczki te oczyszczały w stu procentach całą powierzchnię przedniej szyby. -Naprawdę? -Tak. -Cholera. W stu procentach? Bez tych, takich... -Zgadza się. I wiesz, co? -Co? -Żadna z firm motoryzacyjnych nie była nimi zainteresowana. Ot co. -Cholera! -No właśnie. -Czasami tak bywa. - pocieszył go Frank. -Też tak sobie wówczas pomyślałem. Powiedziałem sobie, trudno. Jak nie to nie i olałem całą sprawę. Ale kiedy pół roku później pojawiły się pierwsze Toyoty z takimi wycieraczkami jasna krew mnie zalała. To przecież były moje wycieraczki, kurwa! Japońcy wyrolowali mnie, rozumiesz? Skurwysyny ukradli mój pomysł i tyle. Ani dziękuję ani pocałuj nas w żółtą dupę, uwierzysz? -Mogłeś im wytoczyć... -I poprocesować się z piętnaście lat, co? Potem pewnie i tak bym przegrał, ponieważ zwykły, szary człowiek i tak nie ma żadnych szans na wygranie procesu w tym kraju. A na pewno nie przeciwko tak dużej korporacji. No chyba, że jest się bogatym pedofilem jak Michael, kurwa jego wybielona mać albo O. J. którego uniewinnili, ponieważ... -Chyba już rozumiem. - przerwał mu Frank najwyraźniej nie chcąc drążyć niewygodnych tematów. - Gdzie jest teraz ten twój agregat? -Leży zakopany na pustyni, jakieś cztery mile na wschód od naszej ówczesnej kryjówki. -Tam, gdzie was wówczas nakryliśmy? -Zgadza się. - potwierdził Bobby i zaraz dodał. - Pozwól Frank, że teraz ja o coś spytam. -Jasne. - ten przysunął bliżej sześciopak z piwem i ponownie poczęstował Bobbiego papierosem. -Jak, do diabła znaleźliście nas tamtego dnia na samym środku pustyni? Jeśli to nie jakaś tajemnica, powiedz jak odkryliście naszą obecność? Gdzie leżał nasz błąd? Czym się wówczas zdradziliśmy? -Właśnie. - rzucił Theo. - Zaskoczenie było kompletne. -To akurat nie stanowi żadnej tajemnicy. - zabrał głos Black. Spojrzeli na niego wyczekująco. Ten otworzył sobie piwo potem pociągnął z niego, beknął i kontynuował. -To proste. Pierwszą rzeczą jaką tylko zrobiliśmy zaraz po przybyciu do Albuquerque było przejęcie od szeryfa całej sprawy. Szamotał się rozpaczliwie jak sierota w sklepie z rodzicami i widać było, że nie bardzo wie co ma dalej robić. Zdjęliśmy więc biedakowi tego garba z pleców i aby go czymś pożytecznym zająć natychmiast kazaliśmy jego ludziom, aby wycofali gapiów jeszcze nieco dalej od budynku banku. Ci, kiedy tylko to zrobili natychmiast zauważyli gościa kręcącego się samotnie w pobliżu automatów telefonicznych znajdujących się za rogiem następnej przecznicy. Ten, również tylko łaził w kółko sprawiając wrażenie kogoś, kto umarł wczoraj i nie za bardzo wie, o co dzisiaj chodzi. -Idiota. - westchnął z cicha Bobby. -Stojący przy nim cadillac a właściwie to jego tablice według komputera powinny należeć do szkolnego autobusu... -Kurwa. - ponownie jęknął Bobby. - Miał założyć tablice zdjęte z któregoś z wozów stojących przed moim warsztatem i czekających tam w kolejce na naprawę... -Mniejsza teraz z tym. - ciągnął dalej Black. - Kiedy więc ten bystry gość wsiadł do cadillaca po papierosy czy coś tam gliniarze zgarnęli go za kradzież wozu i natychmiast odstawili do miejscowej paki. Zaraz później była ta afera z dymem i dopiero na drugi dzień ktoś tam na tym ich posterunku wpadł na genialną myśl, że to mógł być przecież wspólnik zbiegłych z banku bandytów. Kiedy więc na drugi dzień powiadomili nas w końcu o tym gościu w areszcie, bezzwłocznie się tam udaliśmy. -I co było dalej? -Cóż. - westchnął Black. - Na miejscu okazało się, że facet nie za bardzo chce z nami gadać... -Zaciął się w swym tępym uporze i milczał jak zaklęty. - wtrącił Frank. - Przemówił dopiero, kiedy zostawiliśmy go z Blackiem w celi sam na sam. Wówczas, w dwadzieścia minut wyśpiewał nam wszystko. Lokalizację waszej kryjówki, również. -Co ty mu zrobiłeś? - Theo spojrzał spode łba na Blacka. - Biedny Hank. Łamałeś mu palce ty, cholerny gorylu czy tylko wyrywałeś z nich paznokcie? -Nawet nie było takiej potrzeby. - Black odparł mu pogodnie. -Jak to? -W zupełności wystarczyło wręczyć mu na piśmie nakaz natychmiastowego zwolnienia z aresztu i obiecać te sto kawałków nagrody za wasze ujęcie. Sypał was jebany bez skrupułów a kiedy okazało się, że mówił prawdę opuścił posterunek już jako wolny człowiek. Później jeszcze wielokrotnie sam się do nas zgłaszał, aby zdobyć tę forsę. Składał wyczerpujące zeznania i... -Kłamiesz! - rzucił ostro Theo. -To prawda. - potwierdził Frank widząc niedowierzanie w oczach Theo. - Góra dałaby wówczas wszystko w zamian za ten wasz agregat. -Nie wierzę wam. Za cholerę nie wierzę. -Możecie, przecież sami do niego zadzwonić i to nawet zaraz. Zapytajcie go czy był torturowany, czy też nie. - odparł Black podając Bobbiemu swoją motorolę. -Kiedyś z pewnością osobiście go odwiedzę. - ten stwierdził. - Na razie jednak niech będzie, że ci wierzę, Black. - po namyśle dodał. - Więc to z powodu mojego agregatu tak się wówczas zawzięliście? -Właśnie. Lecz nie tyle my, co nasi zwierzchnicy. -To by wreszcie wyjaśniało, dlaczego przestaliście wówczas do nas strzelać za wszelką cenę pragnąc dostać nas żywcem. - rzucił do siebie najwyraźniej usatysfakcjonowany otrzymaną odpowiedzią. -Dokładnie. - przyznał mu rację Frank. - Kiedy nasi ludzie wkroczyli do tej waszej nory niczego prócz tej grubej nie znaleźli tam. Po odstrzeleniu pokrywy bagażnika wiedzieliśmy też, że nie macie go ze sobą. Martwi nic nie mówią więc... nie strzelaliśmy. -Teraz dla odmiany to ja chcę o coś ciebie spytać. - rzucił Black w stronę Bobbiego. -Co takiego pragniesz wiedzieć, gorylu? -Dlaczego, do cholery zgasiłeś wówczas to pieprzone światło w banku? -Kiedy w środku opanowaliśmy już sytuację i w banku zrobiło się naprawdę cicho chodząc po hali głównej kilka razy wydawało mi się, że coś słyszę. Nie wiedziałem co to jest, ponieważ dźwięki te dobiegały z wnętrza kratki wentylacyjnej. Gdzieś z jej głębi. Kratka ta była co prawda za mała na to, by policja mogła tamtędy wysłać przeciwko nam swoich ludzi, ale mogła tamtędy wetknąć jakiegoś policyjnego robota, lub jakieś inne małe, zdalnie sterowane wredne gówno. Gówno mogące sprawić nam przykrą niespodziankę. Gaz usypiający, samojezdną kamerę czy coś w tym właśnie stylu. Sam nie wiem, co jeszcze gliny mogą dziś posiadać. Dlatego dla pewności przed samym opuszczeniem banku wpierw zgasiłem światło a potem zatkałem kratkę workami po forsie. Dlaczego akurat o to pytasz? -Ponieważ znajdowała się tam kamera dzięki której mogliśmy was obserwować. Dźwięki, które słyszałeś musiały pochodzić ze sterujących nią silniczków. -Możliwe. - przyznał Bobby. - Zatem miałem wówczas rację. -Czy pogadaliście już sobie? - rzucił w ich stronę zniecierpliwionym tonem profesor. -Dlaczego pytasz, Krasnalu? - zapytał go Black. -Nadal nie wiem jak będzie w końcu z naszą właściwą sprawą a wy nic tylko w kółko wspominacie stare dzieje. - ten odparł wymownie pobrzękując kajdankami. -O tym co dalej, muszę pogadać najpierw z Frankiem. Na osobności. - odparł oschle Black. Profesor wzruszył ramionami. Obydwaj agenci podnieśli się z miejsca po czym niespiesznym krokiem wyszli na zewnątrz. Tam długo ze sobą rozmawiali. Stojąc w pobliżu bez przerwy jednak obserwowali ich poprzez uchylone drzwiczki przyczepy. Po półgodzinnej dyskusji powrócili do środka. -I jak będzie? - rzucił zniecierpliwiony coraz bardziej profesor. -Przypuśćmy wstępnie, że się zgadzamy na tę waszą podróż do Brazylii oraz spotkanie z tą, całą wróżką. - oznajmił Black. - Jednak pod kilkoma warunkami. - dodał zaraz. -Jakimi? - zapytał Bobby. -Po pierwsze. Tylko my dwaj będziemy posiadać broń. Bobby skinął głową zastanawiając się na cholerę Blackowi broń, skoro dysponując swą zwierzęcą siłą bez trudu mógłby ich wszystkich pozabijać samą tylko lewą ręką. -A jeżeli tylko zrobicie jeden głupi albo podejrzany ruch z mety idziecie do paki. - ciągnął dalej agent. -Czy mamy wybór? -Nie. -W takim razie zgoda. -Po drugie. Ponieważ mieliśmy z Frankiem zamiar odwiedzić resztę spelunek w tym stanie... -I co z tego? - Bobby przerwał mu przeczuwając instynktownie do czego zmierza Black. -Zmieniacie nasze życiowe plany. W charakterze więc, hm... rekompensaty zatrzymujemy sobie tę figurkę na własność... -To jest moja własność! - zaprotestował natychmiast z ożywieniem właśnie tego się spodziewając. -Przy założeniu oczywiście, iż jest ona w ogóle warta tyle, ile wcześniej twierdziliście. Jeśli zaś nie, to nie mamy w ogóle o czym dalej gadać. -Ale... -Stracony przez nas czas i w ogóle... - Black dokończył z nieokreślonym gestem. -Czy chciwość to jest twoje drugie imię? - zapytał go Bobby. -Dlaczego pytasz? -Założyłem się sam ze sobą. -Po trzecie. Pojedziemy tam naszymi sposobami z tym jednak, że to wy pokrywacie wszelkie związane z tą imprezą koszty. -Jakie koszty? -Lewe paszporty, bilety, żarcie po drodze i takie tam. To będzie jakieś... dwadzieścia, dwadzieścia pięć kawałków. -Czy to już wszystko? -Mniej więcej -Niech wam będzie, ale kiedy na miejscu okaże się, że mówiliśmy prawdę figurka powraca do mnie. -Zapomnij już o niej, dobra? -Połowa jej wartości. - Bobby zmienił ofertę. -Jeśli nie łżecie wypuścimy was wolno, ale chrząszcza zatrzymujemy w całości. -Kurwa. - po krótkiej, lecz bolesnej walce ze sobą Bobby niechętnie zgodził się na jego warunki. -Nie przejmuj się aż tak bardzo, synu. - pocieszył go profesor widząc jego minę. -Straciłem właśnie owada. Mam się nie przejmować, tak? -W naszej obecnej sytuacji i tak ci nieźle poszło. Naprawdę nieźle. Wątpię nawet czy Wódz w swojej chacie wskórałby coś więcej z nimi. A wierz mi to był naprawdę kawał handlowca. - dodał z nostalgią. -Skoro więc w końcu dogadaliśmy się to może wreszcie rozkujecie nas, co? - roztropnie zaproponował Theo. - Też bym się w końcu napił piwa. Black w odpowiedzi kolejno uwolnił wszystkich. Kiedy już nieco doszli do siebie i rozmasowali zdrętwiale kończyny sprawnie opróżnili pozostałe puszki po czym bezzwłocznie postanowili wrócić do miasta. Z rozpalonej żarem słońca przyczepy z ulgą wyszli na zewnątrz. Widok tego co pozostało z chevroleta skłonił wszystkich do chwilowej zadumy. Black obszedł wrak dookoła. Z niechęcią kopnął zderzak, który zaraz po tym odpadł na już dobre i posępnie stwierdził. -Czeka nas niezły kamasz. Jeśli więc mamy dotrzeć do Amarillo jeszcze przed nocą, lepiej wyruszajmy tam natychmiast. Następnie schylił się i podniósł z ziemi muszkiet profesora. Przez dłuższą chwilę uważnie przyglądał mu się w milczeniu. Badając głębię lufy ostrożnie wsadził w nią rękę. Ręka zniknęła niemal w całości. Później, przenosząc wymowne spojrzenie na jej właściciela zdecydował. -Poniosę tę haubicę osobiście, Krasnalu. -Jak sobie chcesz, gorylu. Wyruszyli w drogę. -Mam nadzieję, że mój wóz stoi jeszcze pod tą podłą knajpą. - rzucił z nadzieją Frank do siebie. Black spojrzał na niego pytająco. -Wczoraj nie zamknąłem go na kluczyk. -No to dzisiaj jest już pewnie w drodze do Meksyku. - nie kryjąc złośliwego tonu pocieszył go profesor. - Ale nie martw się, Zwierzu. - dręczył go nadal. - Zawsze możesz kupić sobie nowy lub wytoczyć komuś proces. Upalne słońce oraz czekająca ich jeszcze daleka droga na piechotę przez pustynię nie sprzyjała prowadzeniu rozmów. Całe, pozostałe popołudnie oraz wieczór maszerowali przeklinając zgodnie wszystko oraz wszystkich, lecz najbardziej dokuczliwy upał. Późnym wieczorem spoceni i śmierdzący dotarli w końcu na przedmieścia miasta. Na miejscu okazało się, że buick Franka nadal stał na swoim miejscu. Bliższe oględziny wykazały jednak, że wszystkie jego kołpaki, antena i stereo bezpowrotnie zaginęły w bliżej niewyjaśnionych okolicznościach. Nikt z obecnych w barze niczego nie widział i naturalnie niczego nie słyszał. Z nich wszystkich jedynie Frank nie mógł się z tym pogodzić. -Te pierdolone wieśniaki nie potrafią obsługiwać niczego prócz jednoprzyciskowej szafy grającej. Na cholerę im więc moje radio? - zastanawiał się uruchamiając silnik. - Kosztowało sześć stów! Sześć, kurwa! -Dokąd teraz? - kiedy już zajęli miejsca w środku Black zwrócił się do nich przerywając jego przykre biadolenie. -Agregat znajduje się na pustyni niedaleko Albuquerque... -No to w drogę, Frank. -Ale zabrać go możemy w drodze powrotnej. - dokończył Bobby. -Powrotnej? - zdumiał się agent. - Skąd? -Ach, prawda. Nie wspomniałem, że do Brazylii musimy zabrać ze sobą jeszcze jednego człowieka. - wyjaśnił mu Bobby z miną niewiniątka. -Kogo takiego, do diabła? -Gość nazywa się Harold Holden i jest objazdowym pastorem z Ardmore w stanie Oklahoma. -Robisz z nas wała? -Mam gdzieś tutaj adres jego letniego domku. - odparł Bobby przetrząsając gorączkowo swe kieszenie. - Pastor będzie w nim przebywał, chwila... za dwa dni. Licząc od dziś. Pod wieczór. Na co dzień nasz klecha jest, bowiem nieustannie w trasie. -Mów dalej. -I tak na przykład jutro ma odprawić mszę właśnie w Ardmore, pojutrze w sąsiednim hrabstwie i tak dalej... -Niech no zgadnę. To ta wasza brazylijska wróżka tak przepowiedziała? - posępnie rzucił Black. -Jasne. - Theo energicznie skinął głową. -Co więc mamy robić przez te dwa, cholerne dni? - zastanawiał się Frank na głos. Na dłuższą chwilę w samochodzie zapadło milczenie. -Nie będziemy czekać. - postanowił Black. -Jak to? - zapytał Bobby. -Wybierzemy się do niego natychmiast. Gdzie on ma zatem niby jutro z rana być? -Będzie w swoim właściwym kościele. -To znaczy? -Jest to Kościół Dobrej Nowiny. Znajduje się około piętnastu mil na zachód od Ardmore. - Bobby przeczytał z kartki. - Wielebny ma tam raz w tygodniu mszę poranną... -Sprawdzimy to na miejscu. W drogę Frank. Kiedy już jechali autostradą Theo zapytał wszystkich głośno. -Słuchajcie, ludzie. Czy nie lepiej byłoby działać ściśle według instrukcji Uli? -Tej niby wróżki? - ciężko westchnął Black. -Zgadza się. -Dlaczego? -Ponieważ, jak na razie w niczym się nie omyliła... -No, prawie w niczym. - profesor smętnym gestem pogłaskał przerzedzoną brodę. -Nie przejmujmy się na wyrost. - stwierdził Black patrząc w stronę Theo. - Czy coś się złego stanie, jeśli tylko załatwimy całą sprawę nieco wcześniej? -Nie. Chyba nie. Sam już zresztą nie wiem. - odparł Murzyn z wahaniem. - W końcu kazała nam sprowadzić wszystkich do Brazylii tak szybko, jak się tylko da. Jeśli więc nasz klecha będzie w tym kościele jutro to chyba nic nie stoi na przeszkodzie, by go zabrać od razu zamiast czekać te dwa dni. Co ty o tym sądzisz, Bobby? -Ja bym jednak zaczekał. - ten wzruszył ramionami. - W końcu, to są tylko dwa dni. -Szkoda czasu. To raz. A poza tym nie wierzę we wróżki. To dwa. - tonem nie znoszącym sprzeciwu oznajmił im Black. -A tak w ogóle, to na cholerę nam ten cały kaznodzieja? - wtrącił sponad kierownicy Frank. -Też chciałbym wiedzieć, na jaką cholerę ty jesteś nam potrzebny? - natychmiast odparł mu profesor. Frank odwrócił się do niego z zamiarem rzucenia jakiejś wulgarnej uwagi. Widząc jednak pełne wrogości spojrzenie starca w ostatniej chwili rozmyślił się. Zdusił cisnącą się na usta ripostę i powrócił do milczącego prowadzenia wozu. * * * Ardmore - Oklahoma 5 lutego 2000 Jadąc niemalże bez przerwy przez kilka następnych godzin tuż nad ranem dotarli na miejsce. Podczas podróży jedynie raz zrobili sobie półgodzinny postój. Było to na nierzucającej się w oczy stacji benzynowej. Tam pośpiesznie wykąpali się zatankowali paliwo, dawkę kofeiny oraz uzupełnili zapas papierosów po czym natychmiast wyruszyli dalej. Kiedy o świcie znaleźli się już na miejscu z przyjemnością wysiedli z wozu prostując nogi po całonocnej jeździe. -To ten kościół. - oznajmił Frank chowając mapę. -Trochę mały. - rzucił z lekceważeniem Theo na widok drewnianego budynku przypominającego bardziej niewielką, wiejską stodołę niż świątynię. Black charknął oczyszczając krtań. Następnie wypluł za okno brązową, nikotynową kulę po czym wysiadł z wozu i spojrzał we wskazaną stronę. Cały budynek z zewnątrz rzeczywiście wyglądał bardzo niepozornie. Blacka bardziej jednak niż sam jego wygląd w większym stopniu intrygowały; solidny tor przeszkód znajdujący się na tyłach kościoła, niczego sobie strzelnica tuż za torem oraz poszarpane na strzępy manekiny wiszące na stalowych linkach kawałek dalej. Coś równie profesjonalnego widywał do tej pory jedynie w wojsku i podczas szkolenia, które przechodził swojego czasu w akademii FBI. -Co to ma być, ludzie? - rzucił Theo. - Wygląda zupełnie jak jakieś pieprzone koszary oddziałów Delta. -Być może wielebny Holden dba o dobrą kondycję swych anielskich chórów? - zastanawiał się niepewnie Frank. -Spójrzcie tylko tam. - odezwał się Bobby. Odwrócili głowy z powrotem w stronę drogi, którą przyjechali. W milczeniu patrzyli na zmierzających w stronę kościoła ludzi. W większości były to niewielkie grupki krótko ostrzyżonych młodzieńców ubranych w wojskowe kurtki oraz inne, militarne akcesoria, lecz tu i ówdzie pośród nich dało się zauważyć także zwyczajnie ubranych mieszkańców. -Chyba zaczyna się nabożeństwo. - zauważył profesor. -Zatem chodźmy i my. - rzucił Black. -Może byłoby lepiej gdyby Theo zaczekał jednak tutaj. - zaproponował Bobby. -Dlaczego mam na was czekać? -Pamiętasz jeszcze San Sebastian? W odpowiedzi Theo jedynie strzyknął na chodnik śliną poprzez szparę po wybitym zębie. -Żadnych takich. - ostro rzucił Black. - Albo idziemy wszyscy razem, albo pieprzyć naszą umowę. -Nie znasz wszystkich faktów, człowieku. - zaprotestował Theo. -Nieważne. Idziemy wszędzie razem i nawet mowy nie ma o tym, aby się rozdzielać. - kategorycznym tonem oznajmił w odpowiedzi agent. -W porządku. Jak sobie chcesz, gorylu. - w odpowiedzi Bobby jedynie wzruszył bezradnie ramionami. W milczeniu dołączyli do ludzi zmierzających do kościoła od strony parkingu. Kiedy tylko znaleźli się wewnątrz, z zamiarem przyjrzenia się dobrze pastorowi wybrali miejsca znajdujące się w pierwszym rzędzie. Wkrótce po tym jak usiedli w niewygodnej ławie budynek wypełnił się już całkowicie. Przygasły światła. Wówczas organista zaczął żwawiej grać a na środek podwyższenia wyszedł jakiś cherlawy księżulo, by jak się niebawem okazało jedynie zaanonsować pastora Holdena. -Witajcie w Kościele Dobrej Nowiny, dobrzy ludzie! Witajcie! Jak w każdą sobotę mam dziś prawdziwy zaszczyt powitać w Ardmore wielebnego Holdena i poprosić, by jak co tydzień poprowadził pierwsze sobotnie nabożeństwo w naszej świątyni. Owacje, jakie wzbudziło pojawienie się na scenie olbrzymiego tłuściocha w odblaskowej marynarce trwały zdawałoby się w nieskończoność. Pastor Holden z wprawą weterana wystąpień scenicznych wyszedł pewnym siebie krokiem zza kulis i machając uniesionymi rękami pozdrawiał przez chwilę swą wierną publiczność. Później pełnym gracji, wytrenowanym truchtem podbiegł z wolna do mównicy. Kiedy tam dotarł odebrał z rąk chudzielca mikrofon po czym przez kolejną, jeszcze dłuższą chwilę napawał się atmosferą nadymając nozdrza i wzrokiem króla spoglądając na zebranych ludzi. Kiedy uznał, że widocznie już wystarczy stanowczym gestem uniesionej w górę dłoni uciszył owieczki a kiedy już zapanowała względna cisza drugą ręką dał dyskretny znak organiście. Rozbrzmiała cicha, stonowana muzyka. Przy jej dźwiękach wielebny wzniósł swą głowę oraz dłonie wysoko w górę i... tak zamarł. Minęła minuta. Później druga. Następnie poprzez szpary w drewnianym poszyciu pastor spojrzał gdzieś daleko w bezkres nieba i niemal szepcząc basowym głosem rozpoczął kazanie. -Kiedy ubiegłej nocy rozmawiałem we śnie z Panem... On ostrzegł mnie. Organista przestał grać. Zapadła jeszcze większa niż poprzednio cisza. -Zaprawdę, powiadam wam! Pan ostrzegł mnie! Wielebny zamknął oczy i na powrót zamilkł. Kiedy jego milczenie przeciągało się i przeciągało a zabrani zaczynali już spoglądać z niepokojem po sobie wielebny nagle ocknął się i ryknął donośnie, aż zacharczały wszystkie głośniki. -Pan ostrzegł mnie, że dziś przyjdzie do mnie Szatan! Ponownie zrobił pauzę. W sąsiedniej ławie wśród siedzących tam dewotek przebiegł jęk panicznej zgrozy. Jedna zemdlała. Kiedy już ją wyniesiono pastor zrobił kilka energicznych kroków do przodu wyciągnął rękę przed siebie i wycelował gruby paluch prosto w Theo. Ten wpierw niepewnie rozejrzał się na boki po czym zdziwionym głosem zapytał Bobbiego. -Byłżebym to ja? Pastor tymczasem cofnął się ze wstrętem i ze szklanym wzrokiem wbitym w inną przestrzeń ciągnął dalej. -Czarna hołota! Hołota, która doprowadza nasz kwitnący niegdyś kraj prosto nad krawędź przepaści. Hołota, która odbiera nam prawo do naszej ziemi, naszej pracy i naszej przyszłości. Tak tak, dobrzy ludzie. Naszej przyszłości. Dlaczego przyszłości zapytacie? Nim odpowiem jednak, najsampierw kilka faktów. Wielebny cofnął się i ponownie zajął miejsce na mównicy. Tam wydobył z wnętrza swej jaskrawej marynarki jakieś pisma i notatki. Nabrał głęboko powietrza i zagrzmiał niczym grom powodując chwilowy popłoch pośród ludzi znajdujących się najbliżej głośników. -Pierwszym wyzwolonym z niewolnictwa czarnym państwem było Haiti, dobrzy ludzie! Natychmiast po wyzwoleniu rządy trafiły tam w ręce bojowników walczących o niepodległość. Byli to kolejno; Toussaint Louverture po nim Dessalines zwany także Budowniczym Ojczyzny i Mścicielem Wszelkich Zbrodni Ustroju Niewolniczego oraz Henri Christophe. Po nich było na Haiti jeszcze wielu innych królów oraz niepodległych władców, lecz wszystko to, co osiągnięto w ciągu ostatnich dwustu lat wolności można określić krótko i w dwóch słowach. Krwawa łaźnia, dobrzy ludzie! Krwawa łaźnia! Chwalcie Pana! Niemal każdy, kolejny i rzecz jasna niepodległy władca wyrzynał swoich poddanych wydajniej od swojego poprzednika. Każdy bez wyjątku. Wszyscy wiemy jaka obecnie tam panuje sytuacja. A teraz dobrzy ludzie kilka innych państw. Państw afrykańskich. Tych, które również pozbyły się krępujących czarny zew wolności kolonialnych kajdanów. Wielebny przymknął oczy i napił wody mineralnej. Kiedy przełknął odłożył szklankę po czym gruchnął ze zdwojoną siłą. -Liberia, dobrzy ludzie! Liberia utworzona została głownie pod jakże szlachetnymi, moralnymi auspicjami licznych towarzystw filantropijnych ze Stanów Zjednoczonych. Liberia, która proklamowała niepodległość jeszcze w 1847 roku. Państwo to w głównej mierze utworzyły pełne słomianego zapału wyzwolone czarnuchy pochodzące z naszego kraju. Nigdy jednak, pomimo iż upłynęło już ponad półtora wieku niepodległości nie pozbyli się plemiennych waśni i podziałów. Zdążyli się już natomiast powyrzynać nawzajem całymi setkami tysięcy oraz doszczętnie zrujnować całą swoją gospodarkę. Obecnie Liberia przeżywa przeciągającą się w nieskończoność swą żałosną agonię. Chwalcie Pana! Kolejny kraj. Zambia. Jest niepodległa od 1964 roku. Wówczas to dzięki najbogatszym w Afryce złożom miedzi było to jedno z najlepiej rozwiniętych państw na kontynencie. Kilkadziesiąt lat czarnych rządów i dzisiaj Zambia to zupełna ruina. Ruina gospodarcza jak i finansowa. Ghana. Kraj, który jak żaden inny w Czarnej Afryce miał perspektywy na przyszłość. W dniu niepodległości w 1957 roku posiadał rezerwy dewizowe wynoszące niemal pół miliarda dolarów. Dzisiaj byłoby to pięćdziesiąt miliardów. A teraz? Teraz jest to ostoja żebractwa oraz upadłego już na zawsze rolnictwa. Gwinea Równikowa. Niegdyś klejnot tej części Afryki i tak zwany "Kwitnący Zakątek". Dziś? Moralny oraz finansowy bankrut. Tanzania. Pomimo otrzymywania największej, bijącej wszelkie rekordy, międzynarodowej pomocy humanitarnej absolutny mistrz świata w marnotrawieniu jej. Oczywiście to kolejny bankrut. Uganda i Kongo. To samo. Kenia zwana niegdyś "Spichlerzem Afryki". Dzisiaj jest żebraczym importerem żywności. To kraj wiecznie głodnych szkieletów. Madagaskar nazywany też "Tropikalnym Rajem". Kiedyś był on eksporterem na skalę światową najwyższej jakości ryżu. Obecnie? Jest to gospodarczo zrujnowany importer ryżu najpodlejszej jakości. Somalia. Dawniej był to kraj dumnych pasterzy oraz hardych wojowników. Dzisiaj jest to niepodległe piekło czekających apatycznie na miskę ONZ-owskiej papki, dziesiątkowanych przez AIDS, zdychających z głodu wynędzniałych czarnuchów nie mających już nawet sił odepchnąć łażących im po mordach much! Republika Południowej Afryki. Jest obecnie na najlepszej drodze, by wkrótce "dogonić" resztę kontynentu. Dobry Panie! Pastor nabrał powietrza, wytrzeszczył oczy i zaraz ciągnął dalej. -Ale dobrzy ludzie jest w Afryce jeszcze coś. Coś, czego nawet my nie mamy. Oni, mianowicie oprócz chronicznego głodu mają tam pod dostatkiem tajnych policji, przybocznych gwardii, różnej maści oprawców oraz całkowicie skorumpowanych oddziałów wojskowych. Nie skłamię przed obliczem Pana, jeśli powiem wam, że oni tam w Afryce marzą już tylko o jednym. O czym takim, zapytacie. O powrocie kolonializmu, dobrzy ludzie! O powrocie starych, dobrych czasów kiedy świszczał bat. Jest tak, ponieważ doskonale wiedzą, że kiedy czarny bije czarnego to tylko z pozoru jest to samo. W rzeczywistości bowiem boli jednak znacznie mocniej. Nie będę dalej wymieniał. Już wystarczy! Wszędzie tam, gdzie do steru władzy dorwała się czarna hołota panuje obecnie głód, zaraza, rzezie oraz skrajna nędza, a w przypadku Republiki Środkowej Afryki oraz Kongo, również kanibalizm. Zapytacie, po co nam to wszystko mówi. Znamy to z telewizji. Przecież, Afryka jest daleko a to wszystko nie dotyczy nas. Dobry Panie! Odpowiem wam. Otóż, dobrzy ludzie, chwalcie Pana, Afryka jest tuż, tuż. Ona już czeka tuż za waszymi drzwiami. Ta sama Czarna Afryka wraz ze swoimi wszystkimi "dobrodziejstwami" dzisiaj już stoi na progu waszych białych domów. Kiedy pewnego dnia obudzicie się Ameryka będzie kolejnym krajem rządzonym przez mnożących się niczym karaluchy czarnuchów. Dewotki gorliwie przeżegnały się kilka razy z rzędu. Pastor tymczasem będąc już w głębokim transie z nową mocą ciągnął dalej. -Sprzedajne świnie z Waszyngtonu nieustannie dają coraz więcej praw czarnuchom w naszym kraju. Z każdym rokiem nieustannie im przybywa uprawnień oraz przywilejów. Więcej i więcej. Niczym szarańcza pchają się w każdą dziedzinę naszego życia. Doszło nawet do tego, że dziś w każdym filmie obowiązkowo musi występować odpowiedni procent bambusów. Jak tak dalej pójdzie to, aby wyrobić normę żydzi z Hollywood zaczną kolorować stare filmy a nasze wnuki będą znały Bogarta jako stuprocentowego asfalta! Asfalta politycznie poprawnego! Zaprawdę, powiadam wam. Do tego właśnie dąży współczesny, biały, amerykański żyd. Zebrani odsuwając się nieco dalej od głośników owacjami na stojąco nagrodzili wielebnego. Ten ponownie napił się wody. Potem ryczał już nieco ciszej. -Obecnie na studia również musi iść obowiązkowo odpowiednia procentowo część kolorowych. Dzieje się tak pomimo, iż naukowo dowiedziono, że w 99 procentach są to debile. Debile niezdolne nawet do czytania lub chociażby pobieżnego zrozumienia gazetowych nagłówków lub rozkładów jazdy. Po co im więc studia, dobrzy ludzie? Handlowanie narkotykami mają w genach. Tego nie potrzeba studiować. Inteligentne bambusy można dostrzec jedynie w żydowsko-hollywoodzkich dziełach. Jedynie tam asfalt uzbrojony w noteboka przestawia satelity szpiegowskie ponad Europą, jest hakerem włamującym się dwa razy dziennie do CIA i Pentagonu, lub przynajmniej operatorem niesłychanie skomplikowanej i technologicznie rozwiniętej siatki przestępczej dziesiątkującej głupie przecież i tak proste do przełamania zabezpieczenia bankowe. W kościele rozległy się ściszone śmiechy. -Rzeczywistość jest niestety nieco bardziej dla nich szara i odmienna. Czy znacie zapytam chociaż jedno dzieło sztuki wyrzeźbione przez czarnucha? Jeden skomponowany przez asfalta koncert lub operę? Jeden istotny wynalazek? Chociaż jeden namalowany obraz? Dobry Panie! - pastor głęboko westchnął i zmęczonym tonem zaraz dodał. - Żydzi z Waszyngtonu dając tak zwanym mniejszościom nieustannie coraz więcej praw i przywilejów są naiwni niczym dzieci, jeśli wydaje im się, że czarnuchy są w ogóle zdolne do takiego życia, jakie wiodą normalni ludzie. Powiedzcie sami. Czy oni są zdolni do takiego życia, jakie przedstawia jakże przecież ambitny żydowsko-murzyński "Cosby Show"? Czy oni tak naprawdę żyją? Znacie takich, którzy żyją tak wzorowo? Na to pytanie chyba już nie muszę odpowiadać, prawda? Zapytam więc inaczej, dobrzy ludzie. Dlaczego? Pastor Holden cofnął się. Rozluźnił odblaskowy krawat i ponownie sięgnął po butelkę z wodą. Łyknął sporo ignorując szklankę. Następnie pulchną piąstką zasłonił usta, z cicha czknął i udzielił zaraz odpowiedzi. -Jest tak, dobrzy ludzie, ponieważ czarnuchy zawsze, powtarzam zawsze żyli i żyć będą wyłącznie w swoich nędznych gettach. W gettach, w których mają możliwość swobodnego handlowania narkotykami, obrabowywania siebie nawzajem oraz niczym nieskrępowanego, tradycyjnego wyrzynania się. Ponownie wybuchły chwilowe owacje. Pastor jednak prędko je uciszył uniesioną w górę dłonią by dokończyć myśl. -Ponad dziewięćdziesiąt procent skazańców w naszym kraju stanowią bambusy. A znakomita większość tych pozostających jeszcze na wolności, niczym pasożyt żyje z zasiłków oraz pomocy społecznej hojną ręką rozdawanej przez dobrego dla asfaltów Wuja Sama. Dobrzy ludzie! To są, przecież nasze pieniądze! Dlaczego więc pozwalamy, aby nadal szerokim strumieniem płynęły dla tej hołoty? Przecież to bydło i tak nie ma przed sobą żadnej przyszłości. Żadnej powiadam. Odprawiając nabożeństwa w amerykańskich więzieniach widzę tam niemal same bambusy. Gdzież są zatem wszystkie te inteligentne i niezwykle pomysłowo przeprowadzone skoki, rabunki i napady, którymi nieustannie częstują nas żydzi z Hollywood? Gdzie, pytam? Pastor nabierając powietrza przez dłuższą chwilę napawał się widokiem rodzącego się w oczach ludzi lęku po czym zagrzmiał z nową energią. -Ale dobrzy ludzie to jeszcze nie koniec. O nie. Chociaż w CNN o tym nie usłyszycie, ponieważ o sprawach rasowych dziś nie wolno mówić jest już wiadome to, że w przeciągu kilku najbliższych kilku lat my biali staniemy się w Ameryce mniejszością. My! W naszej Ameryce! Waszyngtońskie świnie dobrze jednak o tym wiedzą. Dobrze i od dawna. Zapewniam was. Wiedzą, lecz jeśli myślą, że dając bambusom oraz innym mniejszościom różnorakie przywileje dają je tym samym również sobie przewidując to, co w ciągu kilku najbliższych kilku lat czeka rasę białych mylą się okrutnie. Tkwią w wielkim błędzie, jeśli wydaje im się, że postępując w ten sposób sami zabezpieczają się na przyszłość. Tę ponurą przyszłość, w której biali staną się mniejszością. Mylą się powiadam wam! Rzeczywistość, bowiem nie będzie jak im się wydaje tak różowa i pełna rozmaitych przywilejów zagwarantowanych dla białych. Rzeczywistość dobrzy ludzie będzie dla białych, koszmarna. Niestety. Jeżeli procesu tego już, natychmiast nie powstrzymamy nasze dzieci będą żyły w kolejnym, szczęśliwym i rzecz jasna niepodległym, murzyńskim raju. Czy tego właśnie chcecie? Czy pragniecie, aby wasze białe, amerykańskie dzieci były milionami wyrzynane przez afroamerykańskich Tutsich czy Hutu? Czy chcecie, by uchodźcy z jednego stanu pozdrawiali mijających ich w pół drogi uchodźców z innego? Czy chcecie w końcu, by cała Ameryka wyglądała tak jak wyglądają dzisiejsze czarne dzielnice wielkich miast? Zaprawdę, powiadam wam. Nasz Pan z pewnością tego nie chce. Wiem też, że wy również tego nie pragniecie. Lecz wiara oraz dobre chęci to za mało. Jeśli procesu tego stanowczo i natychmiast nie powstrzymamy tak właśnie wkrótce będzie. Zaprawdę, powiadam wam! Przez zebranych przeszedł kolejny jęk zgrozy. Pastor odczekał chwilę zaspokoił pragnienie i dodał uspokajającym, dającym nadzieję, ojcowskim tonem. -Nie wszystko jednak jest stracone. Jeszcze nie jest za późno! Pan zawsze daje nadzieję! Ameryka nadal jeszcze wciąż należy do nas, białych ludzi! To przecież nasi przodkowie przecinając linią kolejową cały kontynent zbudowali ten wspaniały kraj! I tak jak oni zmuszeni byli poradzić sobie wówczas z problemem Indian, my również musimy dać sobie radę ze współczesną, czarną hołotą! Uporanie się z tą współczesną gangreną jest wyzwaniem dla naszego pokolenia oraz próbą wiary, dobrzy ludzie. O tym właśnie opowiedział mi dzisiejszej nocy Pan. Zapytacie, jak? - zapytał. - Wyeliminować! - ryknął w natychmiastowej odpowiedzi i nieco ciszej dodał. - Innego sposobu, po prostu nie ma! Wielebny dygotał już całym swoim ciałem będąc w głębokim, delirycznym transie. Chór od pewnego już czasu śpiewał jakąś religijną pieśń. Wśród zebranych co chwilę na nowo wybuchały gromkie owacje energicznie podsycane przez klakierów, co dyskretnie spostrzegł Bobby. Kiedy poklask w końcu jednak ustał całkowicie a wierni z zapałem włączyli się do grona śpiewających Black ściszonym głosem rzucił w stronę pozostałych. -Musimy spływać stąd. Jeszcze trochę ich podkręci a zlinczują go. - oczami wskazał Theo po czym zaraz dodał. - Zaczekamy na zewnątrz, aż wielebny skończy. -W porządku. - pozostali z widoczną ulgą przyjęli decyzję Blacka. Wychodząc z kościoła dostrzegli w oczach patrzących na Theo ludzi czystą, bezinteresowną nienawiść. Rzadziej wrogą, naturalną, południową niechęć. Przepychając się w stronę wyjścia słyszeli jeszcze gromki głos pastora. - ...wiele jeszcze nas czeka ciężkiej pracy, dobrzy ludzie. Zaprawdę, powiadam wam. Wiele. O tym, jaki jest to ogrom możecie przeczytać w moim "Uzupełnieniu do Pisma Świętego" oraz w wydanym... Wyszli z kościoła na zewnątrz. W oczekiwaniu na wielebnego zapalili papierosy. Spacerując z wolna zwiedzili najbliższą okolicę świątyni. W przykościelnym sklepiku nabyli dzieło w twardych okładkach autorstwa pastora Holdena pod tytułem "Dlaczego należy natychmiast rozpocząć masowy eksport Negrów z USA". Z informacji na obwolucie dowiedzieli się, że wielebny oprócz działalności duchowej jest też aktywnym członkiem miejscowej Milicji Obywatelskiej - paramilitarnej organizacji o rasistowskim statucie oraz korzeniach silnie nawiązujących do sprawdzonych, nazistowskich tradycji a także długoletnim wiceprezesem miejscowego koła WASP. -O kurwa! Po jaką cholerę nam ten facet? - jęknął Frank. - W parę dni poprzerabia nas na jakieś pierdolone Hitlerjugend. -Czy on naprawdę jest nam niezbędny? - zapytał Bobbiego poważnie Black. -Uli twierdzi, że tak. - padło w odpowiedzi. -Znów ta wróżka. - westchnął agent. -Jak na razie w niczym się nie pomyliła. -Niestety. - dodał profesor. -Dlaczego, niestety? -Ten cały wielebny jeszcze mniej mi się podoba niż to Zwierzę. - starzec oczami wskazał na Franka. - I co gorsza, wcale nie wygląda mi na takiego, który chętnie pojechałby z nami do Brazylii. -Rzeczywiście, nie wygląda. - ze zwątpieniem w głosie przyznał również Bobby. - Kręci tu na miejscu całkiem spory, mętny interesik i chyba nie pozostawi go tylko po to, aby udać się z nami do Ameryki Południowej? -Wygląda więc, że będzie lipa. - zauważył kwaśno Theo. -Skoro klecha ma pojechać, to pojedzie. - zdecydował Black napinając z wolna mięśnie pleców, aż coś między łopatkami głośno mu chrupnęło. -Tak sądzisz? -Wielebny może jeszcze o tym nie wie, ale pojedzie z pewnością. - dodał cicho agent pogrążając się w zadumie. Dwa kwadranse później pastor otoczony gęstym tłumem wiernych wydostał się z kościoła. Siedząc w wozie, po drugiej stronie ulicy obserwowali go z niechęcią. Przez kilkanaście kolejnych minut wielebny Holden rozdawał jeszcze autografy. W tym czasie Black zdążył wymienić długie, mordercze spojrzenie z jednym z ochroniarzy pastora, rosłym blond byczkiem niedbale opartym o kościelną poręcz i uważnie lustrującym najbliższą okolicę wzrokiem głodnego sokoła. Kiedy wielebny skończył już odbierać gratulacje razem z ochroniarzami wsiadł do czekającej na niego limuzyny i zaraz po tym odjechał kierując się w stronę centrum miasta. Byczek długo jeszcze przyglądał się Blackowi poprzez tylną szybę limuzyny zanim w końcu ostatecznie utracili wóz pastora z oczu. -Nie podobał mi się ten koleś. - wycedził chłodno Black. - Bardzo nie podobał. -To dobrze. - rzucił Frank. -Dobrze? -Te wasze namiętne spojrzenia. Przez chwilę już myślałem, że się w nim zakochałeś. - wyjaśnił zapalając silnik i ruszając z miejsca. Jechali za limuzyną pastora trzymając się tak daleko z tyłu, jak tylko było to możliwe. Black trzymając lornetkę bez przerwy przy twarzy nie spuszczał z niej oka nawet na chwilę. Po pół godzinie, kiedy już minęli Ardmore i znajdowali się po drugiej stronie miasta limuzyna wielebnego zjechała na znajdujący się przed przydrożnym motelem dość rozległy parking. Frank, ukrywając buicka tuż za rosnącym wokół stacji benzynowej żywopłotem zatrzymał się po drugiej stronie drogi. Wielebny jak tylko wysiadł pośpiesznie udał się prosto w stronę restauracji. Przez wielką, wychodzącą na zewnątrz szybę obserwowali go jedzącego obiad. Widząc jak tłuścioch błyskawicznie pochłania jednego po drugim dwa spore kurczaki początkowo również poczuli dotkliwy głód. Potem niesmak. A na koniec mdłości. Kiedy ten w końcu pożarł je tortury skończyły się. Wielebny jednak, co stwierdzili z zaskoczeniem zamiast udać się w dalszą drogę po wyjściu z restauracji skierował się w stronę części hotelowej przydrożnego kompleksu. Następnie razem ze swoimi ochroniarzami udał się po schodkach prowadzących na piętro po czym wraz z nimi zaraz zniknął wewnątrz apartamentu numer 14. -Co robimy? - rzucił Frank. -Lepszej okazji chyba już nie będzie. - odparł Black. -Okazji? Chcesz go zgarnąć teraz? - zapytał zaskoczony Bobby. -A co? Czy masz coś przeciwko? -No... nie. -Więc, właśnie. -A ci dwaj? - wtrącił Theo. - Mają pewnie broń. -Pewnie mają. - przyznał Black. -Mamy ich więc spłoszyć okrzykiem? -Zrobimy tak... - Black przedstawił im swój plan. Kiedy skończył skinęli głowami. Agent wysiadł z samochodu. Szybkim krokiem udał się prosto w stronę restauracji. Już po chwili powrócił stamtąd mając na sobie białą, kelnerską kamizelkę. W dłoniach trzymał srebrną tacę z butelką szampana. Oprócz tacy miał też przewieszony poprzez drugie ramię czysty, biały ręczniczek. Bobby widząc go bez słowa wysiadł z wozu i przyłączył się do niego. Razem udali się schodkami na pięterko. Pozostali w tym czasie również opuścili samochód i udając rozgadaną grupkę turystów beztrosko przemaszerowali poprzez pełen ludzi parking, także zmierzając prosto w stronę części hotelowej. Kiedy Bobby za agentem dotarł już na górę zręcznie ukrył się za narożnikiem otaczającej całe piętro galeryjki. Black przełożył tacę do lewej ręki i zapukał do drzwi numer 14. -Kto tam? - po chwili dobiegło spoza drzwi. -Obsługa. -A co jest? -Mam dostarczyć szampana. -Niczego nie zamawialiśmy. -Ja tam nie wiem. Mam go odnieść czy zostawić pod drzwiami? Zamiast odpowiedzi jednak w zamku coś zachrobotało, po czym drzwi uchyliły się na szerokość łańcucha. Black natychmiast wsadził lewą stopę poza próg. Następnie odchylając się całym ciałem daleko do tyłu drugą nogą gwałtownie kopnął z całych sił w drzwi zapierając się dodatkowo wolną ręką o stalową barierkę. Człowiek ukryty za drzwiami rozpłaszczył się na ścianie. Ten natomiast, który je otworzył otrzymał mocne uderzenie denkiem butelki prosto w twarz. Butelka, jak się wkrótce okazało zniosła to dużo lepiej od niego. Pomoc Bobbiego okazała się całkowicie zbędna i ograniczyła się jedynie do ułożenia obydwu ochroniarzy jednego na drugim pod ścianą wewnątrz apartamentu. Pozostali z Frankiem na czele dołączyli do nich sprawnie wchodząc do środka i zamykając za sobą drzwi. Całe zajście nie zabrało więcej jak sześć sekund. Black tymczasem przystąpił do oględzin drugich, wewnętrznych drzwi prowadzących już bezpośrednio do pokoju. Te dla odmiany były grube i stylowo wyciszone przynajmniej dwucalową warstwą pianki. Black wkrótce przerwał oględziny wzruszył ramionami po czym ponownie kopnął ale jeszcze mocniej niż poprzednio. Pozostała czwórka była już ukryta w wąskim korytarzu i niewielkiej toalecie. Masywne drzwi nie zdołały się oprzeć zwierzęcej sile Blacka i zaraz po uderzeniu wraz z futryną z trzaskiem wpadły do środka. Kiedy agent wkroczył do pokoju ujrzał wielebnego zajętego gorączkowym poszukiwaniem bielizny. Dwie, również nagie dziwki wrzeszczały histerycznie. Widząc scenę Black uśmiechnął się do siebie. Następnie szarmancko wręczył dziwkom szampana i kazał im spierdalać. Te widząc, że najwyraźniej nie ma zamiaru skrzywdzić ich przymknęły się. Mijając w ciasnym korytarzyku pozostałych w końcu poszły sobie w cholerę. Pastor, kiedy się już nieco ubrał odzyskał odwagę. -Co się dzieje? Czego ty chcesz, człowieku? Black milczał a zza jego pleców wyłonił się Bobby. -Kim wy jesteście? Chyba już skądś was znam. -Byliśmy na twoim kazaniu, wielebny... w kościele. - rzucił Black. -No tak. Już przypominam sobie. Lecz co z tego? -Było tak wstrząsające, że wkrótce po nim u mojego przyjaciela wystąpiły stygmaty. - Black wskazał na siną szyję Bobbiego. Pastor Holden nie wierzył w stygmaty. Uważnie przyjrzał się szyi Bobbiego po czym stwierdził. -Mój Boże! Wygląda jak zdjęty z szubienicy. Czy to jest robota czarnuchów, synu? -W pewnym sensie można by to tak określić. - ten odparł rzucając posępne spojrzenie Blackowi. - Ale tak prawdę mówiąc jesteśmy tutaj w nieco innej sprawie... -Jakiej? -Mój przyjaciel nabył pańskie wiekopomne dzieło. Jak mu tam było... eee... "Main Kampf", czy jakoś tak... -Chodzi chyba o "Eksport Negrów". - sprostował pastor. - Tamto leżało obok... -O tak. Właśnie. - przyznał energicznie Bobby. - Więc chodzi o to, że mój przyjaciel jest w tych stronach tylko przejazdem. W kościele i po nabożeństwie nie dopchał się a w ogóle to pochodzi z bardzo daleka i za wszelką cenę chciałby mieć pański autograf. Stąd właśnie nasze małe najście i te drobne zamieszanie... Pastor odetchnął z ulgą i skinął głową. Nieco się nawet przy tym uśmiechnął. Tym razem zza szerokich pleców Blacka wyszedł Theo. Trzymając w dłoniach książkę i długopis śmiało podszedł do pastora. Ten na jego widok zamarł z głupim uśmiechem na twarzy. Atmosfera zgęstniała momentalnie a cała sytuacja zrobiła się wręcz niezręczna. -O co chodzi, wielebny? - niewinnie zaczął Theo. - Ja naprawdę nadłożyłem kawał drogi, by się z tobą spotkać. - dodał podsuwając mu do podpisania książkę. -Odejdź precz, czarny śmieciu. -Mów mi Theo. A skoro już pogadaliśmy sobie to teraz ruszaj swoją tłustą dupę. Pójdziesz do naszego wozu. -Nigdzie z wami nie idę. -Ty chyba nie słuchałeś dokładnie, wieprzku. Powtórzę więc jeszcze tylko raz. Dalej jedziesz z nami a tylko od ciebie zależy, czy pojedziesz jak człowiek, czy też w bagażniku z tęgim kneblem na mordzie. -Czego chcesz, Szatanie? Jestem sługą Bożym... -Wyluzuj się grubasie. - uspokoił go ze śmiechem Theo. - Gdybyśmy chcieli cię zarżnąć już byś dawno nie żył. Tymczasem jeden z ochroniarzy pastora odzyskał już przytomność. Bobby rozpoznał w nim owego blondyna o surowym spojrzeniu. Ochroniarz mamrocząc coś do siebie usiłował niepewnie stanąć na nogi. Kopnięty w głowę przez Blacka grzmotnął rozbitym nosem w ścianę po czym jęcząc z bólu ponownie zwalił się bezwładnie na podłogę. -Na cholerę ci te blade przydupasy, wielebny? - zapytał Frank pastora obserwując beznamiętnie blond byczka obmacującego się niemrawo po złamanym nosie. - Używasz ich do namydlania pleców, czy jak? -Być może mają nadzieję, że jak mu umyją plecy da któremuś obciągnąć. - Bobby zastanawiał się na głos. -Zaraz ty obciągniesz. - wysyczał przez zęby ranny ochroniarz. -Wiem, że bardzo byś tego chciał. - odparł mu natychmiast Bobby. - Ale twój zabawny strój to za mało. Aby się ze mną porządnie zabawić musiałbyś mieć niezwykle silne wargi oraz bardzo, ale to bardzo głębokie gardło. -Ty skur... Byczek poderwał się z rykiem wściekłości, lecz kiedy otrzymał uderzenie pięścią miedzy oczy na powrót zwalił się na ziemię tym razem zahaczając po drodze nosem o klamkę. Bobby otarł dłoń w jego koszulę i z pytającym spojrzeniem podszedł wolno do pastora. Ten widząc co się stało nie dał się już dłużej prosić. Potulnie niczym baranek opuścił wraz z nimi apartament. Prowadzony za łokieć przez Blacka przemaszerował sztywno przez parking i z ponurą miną skazańca zajął miejsce w samochodzie Franka. Jak tylko pozostali również usadowili się już w środku Frank uruchomił silnik i wyruszył w drogę powrotną. Oszołomiony początkowym tempem zdarzeń pastor wkrótce ponownie odzyskał mowę. -Dokąd jedziemy? - nachylił się do kierowcy. Frank milczał zamyślony. -Nawet was nie znam! Czego wy ode mnie chcecie? -Mnie nie pytaj. - odparł Frank patrząc gdzieś przed siebie. - Od przedwczoraj mam zły dzień. -Słyszeliście? On ma zły dzień! - zdumienie pastora osiągnęło apogeum. -Dziwisz się? Skradziono mu kołpaki. - wyjaśnił Theo. -Żeby tylko. Wsiąkło też stereo. - dodał cicho Bobby. -Na Boga ludzie. O co wam cholera chodzi!? -Sam jeszcze nie do końca wiem o co tu dokładnie chodzi. - warknął na niego Frank odwracając głowę. - Więc odwal się w końcu i mnie nie pytaj. -Pojedziesz z nami do Ameryki Południowej. - oznajmił mu profesor walcząc łokciami o nieco więcej miejsca dla siebie. - Jest tam dla nas taka mała robota do wykonania. - zaraz dodał. -Robota? Jaka robota? -Trzeba pomścić pięciuset Indian wymordowanych w dżungli przez Obcych. -Co takiego!? O czym on gada, do cholery? -Mnie też nie pytaj. - odparł Black. - Zapłacili, więc jadę. -Kto zapłacił? I co mnie, kurwa obchodzą jacyś tam Indianie? Niech się wyrzynają, jeśli tylko to potrafią. -Wielebny, ich nie wyrżnęły czarnuchy, kolorowi, czy inni Indianie tylko... Obcy. -Jacy Obcy? -Prawdziwi Obcy. Z kosmosu. -Kim ty jesteś, staruchu z dziwną brodą? -Profesor Harold Williams, tłuściochu. -Ja też mam na imię Harold. - bezwiednie zauważył pastor. -Jaki ten świat mały. - zamyślił się Frank. -Jak to, kurwa z kosmosu? - do wielebnego dotarł w końcu sens tego co usłyszał. - Czy was do reszty popieprzyło? Chyba już wiem. - zamyślił się. - No tak. Teraz wszystko jasne! To pewnie od nadmiaru tych murzyńskich filmów w telewizji. Kto wy, kurwa jesteście? -Przestań się w końcu tak wydzierać, wielebny. - stanowczo uspokoił go profesor. - To wszystko prawda. Wkrótce zresztą osobiście o tym się przekonasz. -Nigdzie nie jadę. -Jedziesz, wielebny. - odparł Theo. -Powtarzam. Nigdzie z wami nie jadę! Mam wam to powiedzieć drukowanymi literami? -Założymy się? -To, przecież jest porwanie. Przestępstwo federalne. Będziecie ścigani przez FBI... -Do usług. - Black podsunął mu pod nos swój lipny portfel. -Co to ma znaczyć? -Już mówiłem. - odparł Theo. - Jedziesz z nami, wielebny a tylko od ciebie zależy czy będzie to podróż wygodna. -Przecież ja nie chcę nigdzie jechać, kurwa mać! Słyszycie? Ludzi nie wolno tak sobie porywać, do jasnej cholery. To wolny kraj! -Ja tam nie wiem. - odparł Black drapiąc się po głowie. - Jakby zapłacili drugie tyle mógłbym porwać Matkę Teresę we własnej osobie, więc... mnie też nie pytaj. -Matka Teresa nie żyje. - zauważył mimochodem Theo. -To jakieś szaleństwo! - pastor objął się za głowę. - Nie chcę mścić Indian ani walczyć z Obcymi. A może... już rozumiem. Widocznie zaszła jakaś pomyłka. Tak. Z pewnością chodzi wam o kogoś innego... -Nie ma żadnej pomyłki. - stwierdził Bobby spokojnie. -Jak to? - pastor spojrzał zdezorientowanym wzrokiem na Blacka. -Już mówiłem, mnie nie pytaj. Jestem tylko wynajęty do tej roboty. -Kto wynajął? Kim są kurwa, oni? -Którzy, oni? Obcy? -Ci, co za to wszystko płacą, do cholery. -To my. - odparł Bobby pokazując ręką na siebie oraz Theo. -To chyba jakiś koszmar. - wielebny opadł na siedzenie. - Czy ja wyglądam na pogromcę Obcych? No powiedzcie sami? Niech ktoś inny sobie z nimi walczy. -Zabawny z niego gość. - stwierdził Frank. - Tylko w temacie nie jest na bieżąco. -Za to z dziwkami jest. - stwierdził Black zwracając się w odpowiedzi do Franka. - Ciekawe jak też jego parafianie przyjęliby wieść, że wielebny za ich forsę zabawiał się z czarnymi afrodupciami? -Dlaczego się w końcu nie odprężysz i nie wyluzujesz, pastorze? - zapytał go polubownym tonem Bobby. -Mam się wyluzować, tak? -Wkrótce wszystko się ułoży. Będzie dobrze... -Było dobrze nim się, kurwa zjawiliście! -Potraktuj to po prostu jako, hm... wyjazd służbowy czy może działalność misyjną. Jak tam sobie wolisz. Masz moje słowo, że kiedy już przybędziemy na miejsce i spotkamy się tam z pewną dziewczyną a następnie na spokojnie jej wysłuchamy wszyscy tu obecni będziecie wolni. Wszyscy. Pan także, wielebny. Później nikt już, bowiem nie będzie was do niczego więcej zmuszał. A jeżeli ktokolwiek z was po spotkaniu z nią postanowi wracać, będzie to tylko i wyłącznie wasza prywatna sprawa. Ja, Theo i profesor mamy was tylko dowieźć na miejsce. W dodatku pokrywamy wszystkie koszty, więc o co jeszcze chodzi? -Jak to, o co? -Właśnie tak. - potwierdził Bobby. - Powtarzam, jeśli po rozmowie z nią stwierdzicie, że to wszystko nudzi was wracacie i już. Droga wolna. Wszyscy możecie naszą podróż traktować jako urlop lub... bezpłatne wakacje. -Skąd mam niby wiedzieć, że mówisz prawdę a na miejscu nie będziecie mnie do niczego więcej przymuszać? - rzucił podejrzliwie pastor. -A skąd ja mam wiedzieć, że te wszystkie rzezie w Afryce to prawda a nie tylko rasistowska propaganda? Musisz nam zaufać, wielebny i tyle. -Mam odpowiednie materiały. Wywiady, wycinki prasowe, notatki oraz książki. - wielebny gestem iluzjonisty szybko wydobył z kieszeni marynarki garść odbitych na ksero kartek. - Reszta moich materiałów pozostała w limuzynie. Gdyby was tylko interesowały... -Raczej nie. - uciął mu Theo beznamiętnie. Wyjął papiery z rąk pastora i wyrzucił je za okno. -Bez obaw, wielebny. - uspokoił go natychmiast Black. - Jeśli tylko na miejscu okaże się, że ci trzej łżą osobiście się nimi zajmę. -Ty? -Nie sądzisz chyba, że pozwolę im się do czegokolwiek zmusić wbrew swojej własnej woli? -To wy nie jesteście razem? -Ja i Frank jesteśmy uczciwymi ludźmi. Ten stary Krasnal być może również, ale ci dwaj są bandytami poszukiwanymi za napad na bank w Nowym Meksyku. -Dlaczego więc trzymacie z nimi? -Możesz mi wierzyć klecho lub nie, jedziemy tam tylko z braku lepszych zajęć oraz czystej, ludzkiej ciekawości. -Myślałem, że z powodu figurki. - wtrącił Theo. -Jakiej figurki? - zapytał go wielebny. -Nieważne. - odparł Black. - Kiedy już dotrzemy na miejsce i wysłuchamy panienki wróżki możemy zabierać dupę w troki i wracać do domu. Później nikt, nikogo do niczego więcej nie zmusza? Czy tak? - agent spojrzał na Bobbiego. -Zgadza się. - przytaknął w odpowiedzi Bobby. - Więc jak będzie, pastorze? Po raz ostatni pytam czy pojedzie pan z nami z własnej woli? -A mam wybór? Patrząc mu prosto w oczy Boby pokręcił przecząco głową. Wielebny po krótkim namyśle niechętnie skinął głową udając, że się na wszystko zgadza. Pozostali udali, że mu wierzą i również skinęli głowami. Pragnąc przerwać niezręczne milczenie profesor zaproponował. -Włącz jakąś stację, Zwierzu. Odkąd przehandlowałem swój zegarek nie słuchałem muzyki. W lusterku wstecznym pojawiło się mściwe spojrzenie Franka. -O, przepraszam. Na śmierć zapomniałem, że twojego radia słucha teraz pewnie ktoś w Colorado he, he, he. Widząc zatroskane oblicze Franka wszyscy jednocześnie wybuchnęli dzikim śmiechem. Śmiał się nawet pastor, kiedy rozglądając się na wszystkie strony w końcu, również spostrzegł smętnie zwisające z deski rozdzielczej uszkodzone kable. Po chwili chcąc zapewne rozbawić ich jeszcze bardziej nieoczekiwanie zaproponował. -Czy ten mały czarnuch nie mógłby jechać osobno, chłopcy? No, powiedzmy w bagażniku? Byłoby z tyłu odrobinę więcej miejsca. - wyjaśnił. Śmiech zgasł i zapadła cisza. Black kazał zatrzymać wóz. Następnie wysiadł i obszedł go dookoła. Otworzył tylne drzwiczki i wywlókł pastora na zewnątrz. -Ledwie się znamy a bez przerwy mnie wkurzasz, wielebny. Przymknij w końcu dziób bo naprawdę oberwiesz. -A co niby, aż tak bardzo cię wkurzyło? -Twoje kazanie na przykład. -Ale co konkretnie masz mi do zarzucenia? Wszystko to, co mówiłem w kościele jest to tylko i wyłącznie szczera prawda. Pozostali korzystając z przerwy w podróży również wysiedli. Stanęli nieopodal przyglądając się w milczeniu. -No to chyba coś trzeba tu wyjaśnić, wielebny. Nie wiem od jak dawna jeździsz po kraju i sączysz tę swoją truciznę w uszy tych ultra prawicowych oszołomów, ale ponieważ zachodzi obawa, że w końcu kilku co głupszych mogłoby ją wziąć za coś w rodzaju życiowej mądrości możesz w ostatecznym rozrachunku zebrać plon tej swojej małej, cuchnącej, rasistowskiej teoryjki. Plon w postaci zamieszek, samosądów czy bodajże pospolitych morderstw. -O co ci dokładnie chodzi, osiłku? - rzucił pastor najwyraźniej pragnąc sprowokować go do dalszej dyskusji. - Jesteś bambusowym opiekunem, czy jak? -Podaj mi chociaż jeden kraj tej twojej białej Europy, który nie wyrzynał się w przeszłości z sąsiadami. -Kraj? -Wszystko jedno jaki. Aby ci jeszcze bardziej ułatwić zadanie to dwie wojny światowe rozkręcone oczywiście przez żydów i czarnuchów możesz pominąć. No dalej. Pastor milczał. -Widzisz klecho tak już jest, że biali wyrzynali się dużo wcześniej od czarnych, ale za to wydajniej od nich a poza tym wszczynali swoje wojny z dużo błahszych powodów. Wycinali się, bowiem z powodu kobiet, granic czy chociażby takiego gówna jak różnice religijne. -To nie tak... -Teraz jeszcze inna sprawa. Wiele gadałeś o tym, że czarni niczego nie stworzyli, nie skomponowali ani nie namalowali... -Ponieważ i to jest szczerą prawdą. -Ale zapomniałeś dodać, że to nie oni również wymyślili ludobójstwo na skalę przemysłową. Nie powiedziałeś też, że nawet nie wpadli na pomysł obozów koncentracyjnych czy chociażby skromnych stosów ofiarnych lub zaledwie gilotyny. A teraz dla odmiany to ja mam zagadkę dla ciebie. -Zagadkę? -Wymień chociaż jednego czarnego, seryjnego mordercę. -Co? -Jednego. Zapadło nerwowe milczenie. -Nie możesz, tłuściochu? Dlaczego? Pastor nadal milczał gorączkowo zbierając swoje myśli. -Powiedz mu, Frank. -Ponieważ to niemal zawsze są biali, skurwysynu. -To nie jest tak... -Mówiłeś również, - kontynuował Black. - że czarni nie potrafią żyć jak normalni ludzie tylko wegetują w swoich gettach. -A czy tak nie jest? -A gdyby tak kutasie to twój rodzinny kraj podbili obcy przybysze, co? Gdyby z pomocą cyrkla i linijki podzielili go następnie na swoje prywatne strefy wpływów nie przykładając w ogóle żadnej uwagi do wcześniejszych terytorialno plemiennych oraz etnicznych obszarów? Hę? Gdyby rdzennej ludności od tysięcy lat przywykłej do współżycia w harmonii z przyrodą nagle kazali żyć inaczej, według obcych norm i standardów? Swoich standardów? Co ty byś wówczas zrobił? Gdyby porywano twoich rodaków zabierając im wolność, rodziny, ojczyznę i religię a następnie wysyłano by ich do niewolniczej pracy na plantacjach bawełny robiąc im do tego wszystkiego podczas podróży taką selekcję, że ledwie jeden z dziesięciu byłby ją w stanie przeżyć? Oczytany z ciebie gość. Powinieneś zatem wiedzieć, że okres niewolnictwa przetrwali jedynie najsilniejsi z nich. W efekcie tej morderczej selekcji dzisiejszy przeciętny czarny Amerykanin jest atletycznie zbudowany, ma zdrowe serce i posiada idealne zęby. Tylko widzisz klecho, chodzi teraz o to, że to nie są stada hodowlanych wołów tylko ludzie. Rozumiesz? To selekcja takich właśnie Holdenów sprawiła, że czarni sportowcy z USA zgarniają obecnie większość medali podczas każdej olimpiady. Czujesz się pewnie z tego dumny, co? Teraz kolejna sprawa. Pytałeś tych przygłupów w kościele co sądzą o prawach dla mniejszości, ale tylko ty miałeś w ręku mikrofon. Korzystając więc z okazji, że jesteśmy przy temacie powiem ci, co ja o tym sądzę. Black chwycił go za klapy świecącej w ciemnościach marynarki i unosząc wysoko w górę uderzył go głową w twarz. Z rozbitego nosa natychmiast chlusnęła krew. Black, trzymając pastora przez cały czas w powietrzu okręcił go wokół osi i poprawiając uchwyt zgiął go nelsonem niemal w pół. -Puszczaj mnie ty, cholerny klocu. - z najwyższym trudem wystękał wielebny. -Chyba jednak nadal jest ci za wygodnie. - westchnął agent zwiększając ucisk. - Czekam na magiczne słowo. - dodał ciepło. -Wal się. Eeech... Bobby dobrze poznał siłę uścisku Blacka. Podszedł do pastora i rzucił obojętnym tonem przypalając sobie papierosa. -Łamie w krzyżu, hę? Szyjka też odrobinkę boli, czyż nie? -Dobra. Mam dość. Przepraszam. Pastor upadł wypuszczony z rąk Blacka, który zaraz się nad nim pochylił i złowrogim tonem dodał. -Zanim zaczniesz dalej przekazywać swe poglądy wpierw sobie na to zasłuż wielebny. Przynajmniej dwustuletnią niewolą. - rzucił agent. - My co prawda nie mamy aż tyle czasu, ale ze swej strony możemy zafundować ci kilkutygodniową namiastkę niewolnictwa, żebyś mógł zobaczyć sam, jak to jest. -Odpieprz się. Przecież Pismo Święte wyraźnie mówi o... -O tym, że czarny zawsze będzie służył białym? - dokończył Black. -Właśnie. - przyznał pastor ocierając krew z rozbitego nosa. -Ten ustęp, jak i całą resztę tego twojego, cholernego pisma wepchnę ci pewnego dnia tak głęboko w dupę, że zaswędzą cię migdałki. Z powodu tego pisma twój guru, zgrzybiały staruch z Watykanu, wypalił więcej ludzi na stosach i rozpętał znacznie więcej wojen niż wszystkie czarnuchy razem wzięte przez pozostałą resztę dziejów. -Jak śmiesz tak mówić o Papieżu? -Sram na niego, wiesz? Gdzie w tym twoim piśmie napisane jest, że wolno robić machloje z dziesięcioma przykazaniami? Gdzie jest napisane, że Papieżem może zostać małe dziecko lub pedofil, albo umysłowo chory koleś uprawiający kazirodztwo, albo pedał, albo w końcu inny obłąkaniec, który słał jedną wyprawę krzyżową za drugą nakręcając spiralę nienawiści trwającą pomimo upływu wieków do dziś dnia? Powiedz, gdzie? Spośród różnej maści dyktatorków, inkwizytorków oraz różnych innych pojebańców to papieże mają najbardziej okrwawione łapki. Mogę jeszcze zrozumieć czarnuchów walczących o władzę czy też terytorium, ale nigdy nie pojmę o co chodzi białym wycinającym się o te twoje pismo tak jak to ma miejsce na Bałkanach, Bliskim Wschodzie, Indonezji czy Irlandii. Chyba to jest właśnie chore, nie sądzisz pastorku? Skoro tyle masz do gadania o głodzie i przeludnieniu w Afryce to wytłumacz mi, dlaczego twój grzyb z Watykanu nie podzieli się z nimi po chrześcijańsku swym bogactwem oraz dlaczego z uporem maniaka wciąż zabrania im używać prezerwatyw, co? Czyżby jednak chciał, aby AIDS oraz przeludnienie trwały nadal? Przecież, to be. Wytłumacz mi, dlaczego niczym Rolling Stonesi w kółko jeździ po tych wszystkich biednych krajach dodatkowo jeszcze je rujnując poprzez wznoszenie gigantycznych, jednorazowych, nikomu potem niepotrzebnych świątyń i ołtarzy? Przecież nie on za to buli. Dlaczego swojego czasu Watykan pobłogosławił pana Hitlera a po wojnie dawał schronienie zbiegłym nazistom? Pytań jest jeszcze wiele, ale już nie musisz odpowiadać, ponieważ teleturniej się kończy a odpowiedzi i tak są zawsze takie same. Zawsze zresztą były takie same a ty je doskonale znasz, obłudny klecho. -Nie znam. - odparł pastor. -No to pozwól, że cię oświecę. Ponieważ brali za to szmal i ty doskonale o tym wiesz, albowiem robisz dokładnie to samo. A kiedy idzie o szmal nie ma już żadnego znaczenia czy też dawano go im w dobrej wierze czy wyrywano go wpierw z żydowskich i słowiańskich zagazowanych, trupich ust. Dla Watykanu, bowiem złoto nigdy nie śmierdziało. W tym twoim katolickim, do reszty zabagnionym, kurewsko mętnym interesie forsa zawsze płynęła tylko w jedną stronę i nie pieprz mi tu bajek, że o tym nie wiesz. Ty również niczym wesz żerujesz na głupocie tych przykrych, południowych wieśniaków. Dlatego właśnie dopóki jesteś z nami Holden masz od teraz całkowity zakaz gadania na te swoje rasistowsko kościelne tematy. Koniec z wolnością słowa, comprende? Pastor ponownie poderwany w górę za klapy swojej odjazdowej marynarki skinął w końcu głową. Black z pogardą przestał nim potrząsać i wypuścił go. -To było całkiem dobre przemówienie, Black. - oznajmił Frank poklaskując. - Powinieneś chyba zostać pastorem. -Mister Black jest wielka, kwadratowa, dobra, biała Bwana. Theo go lepsza teraz lubić. - Murzyn stwierdził przytulając się przymilnie głową do szerokiej piersi Blacka. -Spadaj czarnuchu. - ten natychmiast odpędził go z udawaną odrazą. Ponownie wepchnęli wielebnego do wozu. Sami też zajęli swoje miejsca po czym Frank w milczeniu zapalił silnik i wyruszył w dalszą drogę. * * * Późnym wieczorem dotarli do granic Nowego Meksyku. Na przedmieściach Santa Rosa Frank widząc świecący w mroku neon "Zaciszny Zakątek - wędkarski raj Harryego", zjechał z autostrady i zawrócił. Kiedy z powrotem dotarli do niego Black wysiadł i udał się w stronę recepcji. Tam, z grubym Harrym prędko załatwił dla wszystkich nocleg w stojącym na uboczu domku kempingowym. Kiedy tylko już się co nieco urządzili w nim w pobliskiej pizzerii zamówili przez telefon jedzenie na wynos. Po kolacji kolejno udali się pod wymarzony prysznic. Kiedy za drzwiami łazienki zniknął wielebny Black wymienił z Bobbim szybkie spojrzenie po czym udał się na zewnątrz. Nie minęły nawet dwie minuty kiedy powrócił stamtąd frontowymi drzwiami prowadząc przed sobą pastora zgiętego z bólu w pół. -Próbował opuścić oknem nasze zacne grono. - wyjaśnił pozostałym. -Oj, to nieładnie. - mruknął Frank. -No cóż, wielebny. - rzucił wesoło Theo przegryzając swoją pizzę. - Wygląda więc na to, że najbliższą noc spędzisz jednak związany jak niesforny prosiak. -Następne chyba zresztą też. - dodał Black z uśmiechem. Pastor usiadł na łóżku ze spuszczoną głową. Wściekłość na jego twarzy mieszała się z wyrazem rezygnacji. Przed snem humanitarnie pozwolili mu się odlać, później za pomocą dwóch par kajdanek przymocowali jego nogi do stalowej ramy łóżka, po czym sami również udali się na spoczynek. * * * Santa Rosa - New Mexico 6 lutego 2000 O świcie Black rycząc na cały głos gwałtownie obudził wszystkich. Zarządzając głośnym wrzaskiem natychmiastowy wyjazd w dalszą drogę popędzał ich do zwiększonego pośpiechu. Jego ryk był wściekły i ogłuszający. Podrywali się kolejno z łóżek zszokowani. Po tym strasznym przeżyciu szybko jednak doszli do siebie. Pięć minut potem wszyscy stali już ubrani i gotowi do dalszej drogi. Black osiągnął swój cel. W ciągu tak krótkiego czasu ich wzajemnej znajomości błyskawicznie zdążył już objąć niepisane przywództwo ich niewielkiej grupy. Być może było to spowodowane niechęcią kogokolwiek innego do tej roli lub, co bardziej prawdopodobne, zadecydowały o tym jego naturalne zdolności w tym kierunku połączone z zasadą mówiącą, iż w stadzie wilków rządzi największy oraz najsilniejszy spośród nich. Poza tym, stało się tak przy milczącej akceptacji pozostałych, którym z czasem nawet zaczął się podobać styl dowodzenia byłego agenta FBI. On sam natomiast, chociaż nigdy by im się do tego nie przyznał odczuwał do całej trójki coś w rodzaju wdzięczności za to, że w dobrej wierze czy też nie, lecz skutecznie zmusili go jednak do działania zawracając z dotychczasowej drogi. Drogi, która mogła zaprowadzić go jedynie wprost na samo dno. I było tu zupełnie bez znaczenia to, że uczynili to na drodze przekupstwa. W chwili obecnej nie liczyło się dla niego również to, czy ich historia okaże się w końcu prawdziwa, czy też nie. Black ponownie był w akcji i tylko to było teraz dla niego istotne. Po południu dotarli do miejsca ich niegdysiejszej, pustynnej kryjówki. Po półgodzinnym poszukiwaniu Bobby z radością stwierdził, że agregat w nienaruszonym stanie nadal znajduje się tam, gdzie w ubiegłym roku pieczołowicie go zakopał. Zaledwie kwadrans trwało wykopanie go i umieszczenie w bagażniku. Po skończonej pracy wszystkim poprawiły się humory. Wszystkim z wyjątkiem Franka. Ten, bowiem z troską zauważył, że bagażnik buicka pod wpływem dodatkowego obciążenia obecnie niemal już się styka z ziemią. On naprawdę kochał swój wóz. Nikogo jednak prócz niego temat nie zainteresował na tyle by, chociaż oszczędzić mu złośliwych komentarzy na temat skrzypiącego coraz głośniej samochodu. Po załatwieniu w tak bezproblemowy sposób sprawy agregatu pośpiesznie zajęli miejsca w klimatyzowanym wnętrzu i wyruszyli w dalszą drogę. Po porannym wstrząsie wywołanym porannym przebudzeniem humory wreszcie im się poprawiły na tyle, że już nikt nie wracał więcej do tego przykrego incydentu. Na ich twarzach pojawiły się pierwsze tego dnia uśmiechy. Jedynie prowadzący z kamienną twarzą Frank z niepokojem wsłuchiwał się we frapujące dźwięki jakie dobiegały z pracującego z maksymalnym wysiłkiem zawieszenia. Skrzypienie załadowanego do granic możliwości buicka u pozostałych wzbudzało jedynie jeszcze większą wesołość okraszaną przez cyniczne drwiny pod adresem właściciela. Najbardziej używał sobie na nim profesor, który nadal jeszcze nie mógł przebaczyć Frankowi olbrzymich ubytków w swojej brodzie. -Ciekawe czy uda nam się dojechać przynajmniej do Arizony nim ten złom zupełnie się rozkraczy? Frank milczał zdając sobie sprawę, że każda odpowiedź jedynie dodatkowo spotęguje nieprzerwane ataki profesora. Buick skrzypiąc i pojękując na nierównościach jakoś jednak dojechał późnym popołudniem do samego Gallup. Tam, postanowili zatrzymać się na noc i ustalić dalszy plan działania. W obskurnym hoteliku o nieokreślonej ze względu na oderwany w połowie nazwy szyld, Black wynajął dwa sąsiednie i wewnętrznie połączone z sobą pokoiki. Wybrali ten niewielki hotel ze względu na jego dyskretne i nierzucające się w oczy położenie tuż na samych obrzeżach miasta. Nie bez znaczenia był też fakt, iż jego właścicieli, pary staruszków, niewiele obchodziła tożsamość gości. Jedyną rzeczą na jaką zwracali uwagę była wyłącznie ich wypłacalność. Kiedy tylko wszyscy znaleźli się już w środku na usilną prośbę Blacka jedzenie tym razem zamówili w McDonaldzie. Zanim zdążyli się wykąpać goniec już dostarczył zamówienie. Jedząc hamburgera Theo spytał. -Jak chcesz działać dalej, Bwana? -Zostaniecie tutaj pilnując, by wielebny nie dał gdzieś kamasza a ja tymczasem załatwię to i owo na mieście. - odparł agent wstając z miejsca i kierując się do drzwi. -Kiedy wrócisz? -Wieczorem powinienem być z powrotem. Aha, potrzebne mi też będą pieniądze. - dodał patrząc w ich stronę. Bobby bez słowa wręczył mu dwadzieścia pięć tysięcy, które odwinął z zawiniątka wykopanego wraz z agregatem. -Nie krępuj się. - Black nadal trzymał śmiało wyciągniętą rękę. -Miało być najwyżej dwadzieścia pięć kawałków. -Nie mówiłeś wówczas o nim. - agent wskazał głową na pastora. -Musiało mi wylecieć z głowy. - Bobby dołożył jeszcze pięć tysięcy. -Zdarza się. Kiedy Black opuścił hotel, Theo włączył sobie telewizor. Frank natomiast z pełnym zapału zachwytem badał konstrukcję agregatu. -Nieźle sobie to wykombinowałeś. - rzucił w stronę Bobbiego. -Może być, co? -Pewnie. -Byłoby jeszcze lepiej, gdyby tylko wszystko ciągle się nie rozpieprzało. -Mówisz o tych usterkach? -Właśnie. Jak nie rozrząd to pękały przewody albo wysiadały tytanowe dysze... -Dlaczego przewody, aż tak często pękały? Wyglądają na solidne. -Diamentowa mączka, którą dodawałem do wody musiała od środka silnie je wycierać. Te przewody są w zasadzie przeznaczone do transportu paliwa a nie aż tak silnie ściernych cząstek. Nieustannie mi pękały, pierdolone. Mówię ci. Poza tym ta prędkość. Dochodzi więc kawitacja, rozumiesz? -Jasne. Nieregularny przepływ strumienia. -Właśnie. -Czy próbowałeś te przewody zaginać pod mniej ostrym kątem? Theo rzucił przelotne spojrzenie w ich stronę. Z ich mętnej dyskusji niewiele rozumiał. Ponownie skoncentrował się więc na kreskówkach. -Po to, by nie powstawały, aż tak spore zaburzenia? -Tak. -Próbowałem, lecz nie miałem na to zbyt wiele pola do manewru. - wyjaśnił Bobby. - Musiałem tak to wszystko pozaginać, aby całość dała się jakoś wnieść do tunelu. -Racja, tunel. - przyznał Frank. - Założę się, że przewody pękały tuż za kolankami? -To prawda. -Więc weźmiemy teraz nowe i zamontujemy je zaginając nieco łagodniejszymi łukami. Tutaj o i tędy. - zademonstrował. -Tak sądzisz? -To powinno znacznie przedłużyć ich żywotność. -Spróbować zawsze można. - Bobby wzruszył ramionami. -Myślę też, że gdyby tylko elektronicznie uregulować rozrząd pozostałych cylindrów, wówczas dałoby się osiągnąć większą płynność pracy całego agregatu. -Tak myślisz? -Strumień wody byłby wówczas nieco bardziej jednolity. Z pewnością nie tryskałby, aż tak pulsacyjnie jak to musiało mieć miejsce wcześniej. -Znasz się na tym? -Pytasz poważnie? - zapytał z niedowierzaniem Frank otwierając sobie piwo. - Elektronika jest mi lepiej znana niż modlitwa Papieżowi. -W takim razie, co wymyśliłbyś z dyszami? -Tutaj chyba już niczego nie da się poradzić. Trzeba setkami wciąż dostarczać nowe końcówki. Skoro twierdzisz, że do tego nieszczęsnego tunelu zużyłeś ich ponad dwa i pół tysiąca to sam najlepiej wiesz jak prędko się one zużywają. -To fakt. Idą jak burza. A na dodatek to one właśnie są z tego wszystkiego najdroższe. -To między innymi był jeden z powodów dla których technologia ta okazała się w swoim czasie nieekonomiczna. Ile cię konkretnie kosztowały te końcówki? -Te cholerne, tytanowe dysze są po prawie siedem dolarów za sztukę. I to przy zamówieniach hurtowych. -A tak w ogóle, ludzie to po jaką cholerę chcecie targać ze sobą do Ameryki Południowej tę kupę złomu? - rzucił przysłuchujący się ich rozmowie pastor. -Jeszcze nie jestem tego całkiem pewny, - zaczął Bobby. - ale wydaje mi się, że Uli widzi w moim agregacie możliwość wdarcia się do bazy Obcych z innej strony niż mogliby się tego spodziewać. -Wydaje ci się? -Po naszym przybyciu obiecała wszystko szczegółowo i dokładnie nam wyjaśnić. -Ty chyba sam nie wierzysz w istnienie Obcych, co? To od nadmiaru tych... filmów. No wiesz? -Myśl sobie, co tam chcesz pastorku, ale my trzej byliśmy tam wewnątrz ich bazy i na własne oczy wszystko widzieliśmy. - rzucił w jego stronę Theo. -To prawda. - poważnym tonem dodał profesor. -Przyszłość pokaże kto ma rację. - odparł z przekonaniem pastor i powrócił do obmyślania kolejnego planu ucieczki od tych sprawiających wrażenie zbiegłych z zamkniętego ośrodka maniaków. * * * Black wrócił późnym wieczorem. Do hotelowego pokoju wkroczył ściskając kilka wielkich toreb jedzenia oraz nowy zapas piwa. Powitali go entuzjastycznie. -Co załatwiłeś? - zapytał Frank wbijając zęby w jakąś podejrzanej barwy kanapkę. -Więc tak. - ten zaczął nastawiając wodę na kuchence gazowej i siadając sobie przy niej wygodnie. - Za trzy dni mamy samolot z Phoenix do Bogoty. O dziewiątej rano. Stamtąd kolejny do Manaus z przesiadką w Rio. -A dalej? -Dalej popłyniemy rzeką. -Chyba zdajesz sobie sprawę, że my nadal jeszcze jesteśmy poszukiwani. - zauważył cierpkim tonem Bobby. - Lotnisko to jest chyba kiepski pomysł, nie uważasz? -Lipne paszporty dla was będą już gotowe na pojutrze. -Ale... -Będą profesjonalnie przygotowane. W laboratorium FBI. -Jeśli tak to w porządku. Gdzie one będą? -Będą do odebrania ze skrytki na lotnisku. Tutaj są bilety. Teraz posłuchajcie dalej. Wy dwaj, - wskazał na Theo i Bobbiego. - będziecie naukowcami z Uniwersytetu Berkeley wiozącymi zabytkowy muszkiet do Brazylii w darze dla tamtejszego Muzeum Narodowego. Mam tu przygotowane na tę okazję wszystkie wymagane prawem dokumenty, pozwolenia oraz papiery wywozowe. Nawet nie przypuszczałem ile tego, kurwa jest. - dodał rzucając na stół szarą, pękatą kopertę. -Operatywny z ciebie gość, Bwana. - rzucił Theo wertując otrzymane papiery. - Załatwiłeś jeszcze coś? -Pastor z profesorem nie są poszukiwani. Pojadą więc normalnie, pod swoimi prawdziwymi nazwiskami. Ja z Frankiem, naturalnie tak samo. -I to wszystko załatwiłeś w jedno popołudnie? - Bobby również nie mógł wyjść z podziwu dla zaradności byłego agenta. -Jeszcze paru przyjaciół mi zostało. -A co w takim razie będzie z tym? - Theo wskazał na stojący pod ścianą agregat. -Agregat trzeba będzie nadać na cargo dzień wcześniej. -Rozumiem. Czy muszkiet też? -Nie. Muszkiet bierzecie ze sobą do samolotu. Nie nabity, rzecz jasna. Tu są wszystkie aktualne przepisy dotyczące zasad oraz sposobów przewozu broni palnej. Nauczcie się ich na pamięć tak, aby żaden wścibski urzędas nie był w stanie zaskoczyć was jakimś paragrafem, bo może być lipa. Wszystko jasne? -Na razie tak. -Ja i Frank bez chwili przerwy będziemy tuż za wami. Ze zrozumiałych względów trzymać się będziemy jednak nieco na uboczu. -Jak to? - zapytał Theo. -W końcu obydwaj jesteśmy przecież uczciwymi ludźmi podróżującymi pod prawdziwymi nazwiskami. Nie chcemy w razie czego wpieprzyć się z waszego powodu w jakieś bagno. Jasne? -Skoro tylko ręczysz za jakość tych lewych paszportów... -Paszporty będą stuprocentowe. - zapewnił go. - Ale pamiętajcie również o tym, że bezustannie będziecie czuli nasz oddech na swym karku. Lepiej, więc niczego nie kombinujcie podczas podróży. -O nas możesz być spokojny, ale co z wielebnym? -A co z nim, ma niby być? -Przecież on tylko czeka kurwa, kiedy będzie mógł dać nogę. -Nieprawda. - pastor nieszczerze zaprotestował. -Wielebnego, my bierzemy pod opiekę. - odparł Black pochylając się nad pastorem i badawczo mu się z bliska przyglądając. - Jest, co prawda nieco niechętny przyznaję, lecz myślę, że wspólnie jakoś sobie z tym problemem poradzimy. - dodał poklepując go po ramieniu. -Ale... -Cicho już pastorze. Będzie dobrze. Aha, wasza figurka również okazała się w porządku. Sprawdziłem to. -Nie wątpię. - zauważył kwaśno Bobby. -Jaka figurka? - zapytał wielebny. Black zignorował go i ciągnął dalej. -Zatem z mojej strony wszystko jest zaplanowane z najmniejszymi szczegółami. Jeśli, więc podczas odprawy na lotnisku to wy coś spieprzycie i was zgarną nasza dżentelmeńska umowa dobiega końca i rozstajemy się, panowie. - wrzucając dwa pistolety do garnka z wrzącą wodą dodał Black ostrzegawczo. -Co robisz, Bwana? - zapytał go ciekawie Theo. -Usuwam ślady smaru. -Po cholerę? -Sensory zapachowe na lotnisku są w stanie wykryć nawet śladowe ilości substancji służącej do konserwacji lub czyszczenia broni. -Więc sterylizujesz je? -Właśnie. -Przecież bramki bezpieczeństwa wykryją przede wszystkim same pistolety a nie jakiś tam, cholerny smar. - zdenerwował się Bobby. - Chyba nie chcesz z tym gównem pod pachą przedostać się do samolotu? -Skąd wiesz? - zapytał Black nie podnosząc głowy. - Czytasz w myślach? -Kurwa, Black. Nie czas na żarty. Jak zamierzasz dostać się z tym na pokład? Chcę to, do cholery wiedzieć. Chyba nie zamierzasz w tym celu posługiwać się tym lipnym portfelem, który nie przekonał nawet wsiowego barmana? Już wiem. Ty robisz to celowo. -Celowo? -Tak. Potem pewnie zwalisz winę na nas, że coś spieprzyliśmy i umyjesz rączki? -Bez obaw. Nie będziemy z Frankiem odgrywać agentów FBI. Jedziemy do Brazylii zupełnie prywatnie a te pistolety to są przecież glocki. -Co z tego? -Są w całości wykonane z tworzywa sztucznego. Innymi słowy są nie do wykrycia. -Jesteś tego pewny? -Absolutnie. Nie ma w nich nic metalowego. Nawet wykonana z twardego plastiku amunicja posiada łuski zrobione ze specjalnego papieru. -No dobra. - usłyszawszy to Bobby nieco się uspokoił. - Ale wiedz gorylu, że to wszystko w dalszym ciągu mi się nie podoba. -Chyba nie sądziliście, że pojedziemy tam z Frankiem bez broni czekając, aż znów coś wykombinujecie i wystawicie nas do wiatru. -Daj spokój. - rzucił w jego stronę Theo. - Umowa to umowa, facet. W końcu to ty niczego nie ryzykujesz. A na dodatek masz jeszcze naszą figurkę. -Naszą? - Bobby przerwał rozmyślania i spojrzał na wspólnika. -Teraz jest to już jest nasza figurka. - zauważył Frank. -O jaką figurkę chodzi, do cholery? - zdenerwował się pastor. -Jasne, że mamy tę pieprzoną figurkę. - zgodził się Black. - Mamy ją. Zupełnie więc nie widzę już powodów do obaw. Możecie po prostu potraktować ją jako nasze dodatkowe zabezpieczenie lub argument przetargowy, jak wolicie. - wzruszył ramionami. -Takiej broni nie kupiłeś pewnie w sklepiku na rogu, co? - zapytał Theo agenta porzucając już temat figurki. -Jako, hm... ludzie interesu znacie pewnie termin tajemnica handlowa? - wymijająco odparł mu Black. -Jest jeszcze jedna sprawa. - po chwili dodał w jego stronę Frank. -Co takiego? -Kiedy cię nie było ustaliliśmy, że potrzebny będzie nowy komplet przewodów wysokociśnieniowych i trochę tytanowych dysz do agregatu. -Byłoby niegłupio zabrać ze sobą z dziesięć tysięcy sztuk. - uzupełnił Bobby. -Po cholerę, aż tyle? -Na wszelki wypadek. -Wypadek? -Mam niejasne przeczucie, że mogą się nam przydać a tam, dokąd jedziemy z pewnością ich nie można kupić. -No sam nie wiem? - zawahał się agent. -Black, chyba nie chcesz w razie, gdyby okazały się potrzebne wracać do Stanów tylko po to, aby parę sztuk dokupić? - rzucił Bobby. -Dobra, jak sobie chcesz. W końcu to ty za to wszystko płacisz. Jeśli o mnie idzie to możecie sobie kupić na drogę nawet po pluszowym misiu. Gdzie się zaopatrywałeś w to gówno? -Dysze do agregatu mają w filii zakładów serwisowych Boeniga w Los Angeles. -To cholerny kawał drogi. -Gdyby je zamówić telefonicznie i zaraz potem przefaksować dowód wpłaty myślę, że uwinęliby się w jeden dzień tak, by dysze mogły już na nas czekać gotowe do odbioru, również na lotnisku w Phoenix. -Tak myślisz? -Zawsze realizowali moje zamówienie w ciągu dwudziestu czterech godzin. -No dobra. - zgodził się po chwili namysłu Black. - Zrobimy zatem tak jak mówisz. A więc, te cholerne dysze są lotnicze? -Tak. Używają ich do wtrysku paliwa w jumbo jetach. - wyjaśnił Bobby. -Dobra. - Black spojrzał na zegarek. - Chodźmy więc razem wysłać im zamówienie i ten szmal. Wy tymczasem kładźcie się już spać, ponieważ jutro z samego rana ruszamy do Arizony -Po cholerę taki wielki gwałt i pośpiech, Bwana? - zapytał go nerwowo Theo. - Mamy przecież aż trzy dni. -Lepiej być na miejscu nieco wcześniej. Będzie wówczas czas, aby starannie wszystkiego dopilnować. -Co takiego pragniesz dopilnować? -Lubię po prostu, kiedy wszystko idzie jak należy, po mojej myśli i bez żadnych niespodzianek. - wyjaśnił. -Skoro tak uważasz. - Murzyn wzruszył ramionami. -I nie zapomnijcie unieruchomić pastora przed snem. - przypomniał Black opuszczając z Bobbim pokój. Opuścili hotel. Z pobliskiego automatu telefonicznego wykonali zamówienie. Później zatrzymali taksówkę i kazali się zawieźć do czynnego całą dobę urzędu pocztowego. Tam nadali gotówkę, potem potwierdzenie zamówienia oraz wysłali je faksem do Los Angeles. Kiedy dwie godziny później wrócili do hotelu pozostali już spali. Nie zapalając światła zgasili telewizor po czym wypalili w milczeniu ostatniego papierosa Zmęczeni wykąpali się i położyli spać. * * * Gallup - New Mexico 7 lutego 2000 O świcie Black, co stało się już koszmarnym zwyczajem zbudził wszystkich głośnym, przeraźliwym wrzaskiem. Zrywając się gwałtownie z łóżek kolejno wpadali na siebie. -Jezu! Popieprzyło cię, gorylu? Jeszcze nie ma nawet piątej! - jęknął profesor spoglądając na swój nowy zegarek, który ubiegłego dnia ufundował mu Bobby. - Gdzie te stare, dobre czasy, kiedy człowiek wstał w południe zatłukł parę węży i miał fajrant? - westchnął ciężko przepychając się do toalety. -Kurwa, Bwana. Jesteś naprawdę okrutny. - niemrawo trąc zaspane oczy poparł go Theo puszczając przy tym porannego bąka. Klnąc i ledwie widząc na zaspane oczy dopiero po pierwszej kawie nabrali nieco ochoty do życia. Ślamazarnie i ospale opuścili hotel. Dygocząc od porannego chłodu wyszli na zewnątrz. Następnie, postękując z wysiłku załadowali agregat do bagażnika po czym sami pośpiesznie zajęli w wozie swoje miejsca. Frank zapalił silnik potem papierosa i wyruszył w stronę autostrady. Kiedy tylko wydostał się na nią skierował Buicka prosto na zachód. Nie drażnili go na razie docinkami na temat wozu z obawy, że się obrazi lub co gorsza wyłączy ogrzewanie. Cała czwórka upchnięta ciasno na tylnym siedzeniu, nie szczędząc sobie przekleństw po krótkiej walce na łokcie jakoś się w końcu rozmieściła, po czym usiłowała złapać jeszcze kilka bezcennych minut snu. Skutecznie jednak udaremniało im to nieustanne skrzypienie jakie dobiegało z przeciążonego zawieszenia. Z nich wszystkich jedynie Black siedzący obok Franka przejawiał niewielkie oznaki życia. Paląc jednego papierosa za drugim beznamiętnie obserwował mijaną przez nich okolicę. * * * Wkrótce po ich odjeździe staruszek, który był właścicielem hotelu udał się do pokojów, jakie zajmowali. Miał zamiar nieco tam posprzątać. Kiedy wystawił na korytarz dwa brudne garnki z kuchenki gazowej po to, by sprzątaczka przychodząca o ósmej zniosła je na dół tak się przy tym zdyszał, iż machnął ręką uznając, że wystarczy już na dzisiaj tych porządków. Zamykał właśnie drzwi i miał już wychodzić, kiedy przypomniał sobie o przewróceniu prześcieradeł na drugą stronę. Klnąc na ten cały cholerny świat niechętnie zawrócił ponownie otwierając kluczem drzwi. Kiedy zamek wreszcie szczeknął kopnął je ze złością i poczłapał w stronę łóżek. Tam zgarnął koce na podłogę, by się dobrać do pościeli. Kiedy tylko to uczynił dostrzegł spory zwitek papieru toaletowego leżący na łóżku. -Te, cholerne pedały zaplamiły pewnie wszystkie prześcieradła. - mruknął do siebie z niepokojem. Wyciągnął dłoń i ze wstrętem podniósł zawiniątko. Ze środka wypadł ciasno zwinięty rulonik studolarówek. Staruszek stał przez dłuższą chwilę patrząc jak urzeczony po czym schylił się i przeliczył banknoty. Było ich piętnaście. Na papierze toaletowym ktoś ponadto nagryzmolił: "Nazywam się Harold Holden. Jestem pastorem. Zostałem porwany przez czterech bandytów i czarnucha. Jeśli ktoś znajdzie tę wiadomość proszę o to, by zadzwonił pod numer 987-58-947 w Ardmore w stanie Oklahoma. Błagam, nie powiadamiajcie policji, bo wówczas z pewnością mnie zabiją. Proszę jedynie zadzwonić pod ten numer i przekazać rozmówcy, że będę jechał czarnym buickiem z dziewięćdziesiątego dziewiątego na tablicach z Nowego Meksyku FRNK 9124 w stronę lotniska międzynarodowego w Phoenix. Wraz z porywaczami, będę na lotnisku dokładnie w środę 9-go przed dziewiątą rano. Pieniądze proszę zatrzymać a po wykonaniu telefonu zapomnieć o całej sprawie. Ludzie, którzy odbiorą telefon zapłacą jeszcze drugie tyle. Z góry dziękuję." Po błyskawicznej, lecz dogłębnej i wnikliwej analizie staruszek postanowił o całym znalezisku niczego nie wspominać żonie. Słusznie zresztą podejrzewał, że ta durna baba jedynie zmarnowałaby tę forsę topiąc ją w nikomu przecież niepotrzebnym remoncie hotelu. Na samą myśl o takiej niegospodarności, aż się wzdrygnął z trwogą. Uśmiech powrócił na jego stroskane oblicze dopiero, kiedy oczami wyobraźni ujrzał to, co przez najbliższy miesiąc lub półtora miało go czekać przy zielonym, pokerowym stoliku w szulerni starego Jacka. Energicznie zatarł dłonie, uśmiechnął się przebiegle i a co tam, zmienił prześcieradła na zupełnie nowe. Kiedy już skończył z łóżkami pośpiesznie zszedł po schodkach na dół i zamknął się szczelnie w swoim kantorku. Zerkając, co chwilę na zwitek banknotów przemyślał całą sprawę jeszcze raz dokładnie. Potem podniósł słuchawkę i zadzwonił pod wskazany numer. Już po drugim sygnale ktoś odebrał. Na wyraźne żądanie swego rozmówcy staruszek przeczytał całą treść notatki dwukrotnie po czym zniszczył ją i obiecał nie powiadamiać glin. Wczesnym popołudniem z poobiedniej drzemki wyrwał go ryk zajeżdżających tuż przed hotel motocykli. Kiedy przetarł oczy, przetarł okno po czym przez nie wyjrzał. Naliczył ich tam dobrze ponad trzydzieści. Zanim jednak zaparkowały wszystkie do kantorka wszedł już jeden z przyjezdnych. Był to wysoki blondyn z białym opatrunkiem ciasno opasanym wokół nosa. Po krótkiej rozmowie staruszek zainkasował drugą wypłatę i szczegółowo opisał blondynowi wygląd swych ostatnich gości. Kiedy tylko blondyn uzyskał wszystkie interesujące go informacje biegiem dołączył do pozostałych po czym wskoczył na swojego harleya ruszając z piskiem opon. W chwilę później motocykle odjechały i wszystko na powrót pogrążyło się w popołudniowej, błogiej ciszy. Staruszek ponownie przeliczył otrzymany właśnie od blondyna zwitek. Następnie, starannie ukrył pieniądze w dziurawej skarpecie i z przebiegłym uśmiechem na swej twarzy na powrót zapadł w drzemkę. * * * Jakieś sto mil przed Phoenix buick Franka ostatecznie się rozkraczył. Kiedy ten zaniepokojony metalicznym łomotaniem, które nagle dobiegać zaczęło spod podłogi zjechał na pobocze wszyscy pozostali również wysiedli dokonać oględzin wozu. Frank, ledwie wygramolił się spod samochodu z bezsilną wściekłością głośno stwierdził, że rozsypało się nadmiernie obciążone łożysko piasty tylnego koła. Tak właśnie to ujął. Nie mogąc nic na to poradzić, solidaryzując się z nim w bólu jednocześnie wzruszyli ramionami i ponownie zajęli miejsca w środku. Nie czekali długo. Wkrótce Frank zacisnął usta, obdarzył kopniakiem oraz wiązką przekleństw cały świat a także koło, po czym chcąc nie chcąc ostrożnie wsiadł i prowadził dalej. Na całkowicie już obluzowanym kole wlekli się niemiłosiernie wolno. Dopiero po jakiejś godzinie takiej jazdy udało im się wreszcie dotrzeć do pierwszego przydrożnego warsztatu jaki napotkali. Frank, zmuszony tam słono przepłacić za naprawę poza kolejnością wpadł w prawdziwe przygnębienie. Pomimo wygórowanej zapłaty i tak musiał wraz z pozostałymi czekać ponad trzy godziny zanim w pobliskim zamkniętym na głucho sklepie z częściami znalazł się sprzedawca. Kiedy Frank już odnalazł go gdzieś na jakimś lunchu udał się wraz z nim do sklepu i zaopatrzył w odpowiednie łożysko. Po samej naprawie trwającej kolejne dwie godziny odebrał wreszcie swój wóz. Buick był prawie jak nowy. Prawie, jeśli nie liczyć odrobinę poplamionej poprzez mechanika tapicerki. Na pytanie wkurzonego Franka, po jaką cholerę on w ogóle ujebany po samą szyję w smarach władował swą tłustą dupę do środka mechanik beztrosko odparł, iż był tylko ciekaw, co też się takiego stało z jego radiem. Kiedy Frank resztką sił poinformował go, że to nie jest jego zasrany interes mechanik wydobył zza pazuchy jakieś stereo i obrażonym tonem odparł, że chciał tylko pomóc a tak się akurat złożyło, że on ma na zbyciu całkiem dobre i niedrogie, inne radio. Wówczas Frank przekazał mechanikowi, że ten może sobie w dupę wsadzić taki kradziony chłam, kategorycznie tym samym odrzucając jego ofertę. Mechanik stanowczo tym insynuacjom zaprotestował twierdząc, że stereo znalazł dziś rano na szosie. Miał też sześciu świadków, którzy widzieli jak wypadło z przejeżdżającej tamtędy ciężarówki. To jednak nie przekonało Franka. Coraz bardziej wściekły kupił od mechanika płyn do czyszczenia tapicerki, ciężko westchnął i powrócił do swojego wozu. Być może w innych okolicznościach kupiłby również radio, lecz obecnie nie za bardzo był w nastroju, ponieważ podczas całego postoju zdążył już wysłuchać dobrze ponad setkę krytycznych uwag na temat buicka, które padały nieprzerwanie z ust niezmordowanego profesora nie odstępującego go nawet na króciutką chwilę. Rozluźnił się nieco dopiero, kiedy ponownie usiadł już za kierownicą i wyruszył w dalszą drogę, po uregulowaniu najpierw ponad trzystudolarowego rachunku opiewającego za naprawę. Rachunek ten pozbawił go resztki przyjaźni do świata oraz gotówki, jaką miał przy sobie. Było tak, ponieważ mechanik był na tyle wredny, iż nawet słyszeć nie chciał o jego książeczce czekowej. Na autostradzie Frank jechał już znacznie wolniej niż poprzednio. Na niewinne pytanie profesora o przyczynę odparł, iż nie chce wykończyć łożyska znajdującego się po drugiej stronie wozu. Po kolejnym wybuchu wesołości pozostałym wkrótce znudziły się docinki na temat buicka. Zapadło więc milczenie. * * * Dwie godziny później Frank jako pierwszy dostrzegł we wstecznym lusterku szybko nadjeżdżających z tyłu motocyklistów. Ci, zupełnie nie przejmując się samochodami jechali sobie całą szerokością trzypasmowej autostrady. Frank nie chcąc nawet nieumyślnie spowodować karambolu tak jak inni zjechał na pas awaryjny ustępując im miejsca. Tamci jednak nie przejechali dalej. Szybko otoczyli buicka ciasno niczym prezydencka eskorta. Siedzący wewnątrz beznamiętnie obserwowali niecodzienne widowisko przyglądając się z bliska olbrzymim harleyom oraz sylwetkom jeźdźców w niemieckich hełmach. Skórzane kurtki motocyklistów pełne były ponaszywanych swastyk, trupich główek, skrzyżowanych piszczeli oraz obwieszone całym mnóstwem żelaznych krzyży. Jeźdźcy nie sprawiali wrażenia agresywnych toteż Frank pozdrowił ich wolną ręką. -Dlaczego otoczyli nas? - zapytał Theo. -Pewnie lubią napędzić nieco strachu przypadkowym ludziom. - odparł Black wzruszając ramionami. - Pewnie zaraz im się znudzi i pojadą sobie dalej. -To całkiem możliwe. - Theo uznał wyjaśnienie Blacka za całkiem możliwe i prawdopodobne. -Tak? - zapytał ich Bobby. - To dlaczego znów mnie swędzą plecy? Nikt z obecnych nie zdążył jednak udzielić mu odpowiedzi. Wszyscy motocykliści bowiem ni stąd ni zowąd, jednocześnie wydobyli spod swych kurtek łańcuchy, pałki oraz cały szereg innych, dziwnych przedmiotów dając im tym samym wyraźnie do zrozumienia, iż życzą sobie by Frank zjechał na pobocze i zatrzymał wóz natychmiast. -Co robimy? - ten rzucił nerwowo sponad kierownicy. -Gazu! - krzyknął z tyłu Bobby. - Widzicie tego z plastrem na mordzie? -Kurwa, przecież to jest goryl pastora! - zauważył profesor. -Właśnie. -Rzeczywiście. - po chwili przyznał również Theo. - Facet ma odrobinę bardziej płaską twarz niż ostatnio, ale to z pewnością on. Frank wdusił pedał gazu do oporu. Wóz gwałtownie skoczył do przodu. Dwóch motocyklistów jadących przed nimi z ledwością zdążyło rozpierzchnąć się na boki. W tym samym momencie ze wszystkich stron jednocześnie spadły silne uderzenia na samochód. Frank słysząc je tylko jęknął. -Kurwa, mój wóz. Jeszcze go nawet w połowie nie spłaciłem. -Zapomnij o tym rzęchu, Zwierzu. Lepiej pomyśl teraz o nas i o sobie. - rzucił profesor ze zdenerwowaniem, lecz bez złośliwości. - Czy ten gruchot nie mógłby jechać odrobinę szybciej? - zapytał z troską w głosie. Frank nic nie odpowiedział tylko skoncentrował się na prowadzeniu. Motocykliści błyskawicznie dogonili ich całą chmarą. Wkrótce po tym po prawej stronie pojawił się jakiś olbrzym w rogatym hełmie z morgernsternem w dłoni. Biorąc rozmach zakręcił nim młynka i w chwilę później z brzękiem wybijanej szyby kolczasta kula wbiła się w zagłówek tuż ponad głową Blacka, który jakimś cudem zdołał w ostatniej chwili pochylić się. Agent z jeszcze pochyloną głową bez namysłu chwycił za łańcuch i wściekle go szarpnął do siebie. Olbrzym na harleyu stracił równowagę i pociągnięty uderzył w drzwiczki samochodu. Odbił się od nich po czym zaraz spadł z motocykla. Jadący za nim kolejny jeździec wpadł na niego i koziołkując również spadł ze swej maszyny. Przez cały ten czas, kolejne uderzenia bezustannie opadały na samochód Franka. Po kilku następnych sekundach nie było już w nim ani jednej ocalałej szyby. Black nie tracił czasu. Pośpiesznie ładował swój pistolet, podczas kiedy Frank lawirował pomiędzy motocyklistami starając się któregoś potrącić lub chociażby zepchnąć z autostrady. Okazja nadarzyła się kiedy minutę później pędząc na złamanie karku dogonili dwie ciężarówki jadące lewym i prawym pasem autostrady. Frank najpierw dogonił je. Kiedy już się z nimi zrównał zręcznie wcisnął się pomiędzy nie, nie pozostawiając po bokach żadnego miejsca dla nękających ich zbirów. Jak tylko zrównał się z ciężarówkami na tyle, że gdyby tylko chciał mógłby postudiować wytapetowane gołymi panienkami przytulne wnętrza ich kabin z całych sił wdusił hamulec. Cztery harleye nie mogąc umknąć nigdzie na boki kolejno wpadły na bagażnik. Chwilę później dobry tuzin maszyn, ślizgając się w całym morzu iskier, bezładnie koziołkując odpadł z dalszej gry. Black przeładował broń i obejrzał się do tyłu. Nieco zawiedzionym tonem stwierdził, że pomimo tak efektywnych plonów nadal jeszcze ściga ich blisko dwadzieścia wielkich motocykli. -To było naprawdę dobre stary, ale drugi taki numer już nie przejdzie. - poklepał mimo wszystko partnera z uznaniem. -Wiem o tym. - ten odparł i zaraz dorzucił mściwie w stronę wielebnego. - Jeśli tylko wyjdziemy z tego cało zapłacisz za mój wóz, pastorku. Zapłacisz i to z kurewską nawiązką. - dodał. Zbliżając się do miasta nieustannie zwiększał się też ruch na niemal pustej jeszcze do niedawna autostradzie. Obydwie ciężarówki, widząc kraksę zjechały na pobocze gdzie ostatecznie zatrzymały się i pozostały z tyłu. Kilka motocykli również przystanęło pomagając rannym. Pozostali jednak już po chwili ponownie się do nich zbliżyli. Kiedy tylko to zrobili od nowa zaczęli okładać wóz pałkami oraz łańcuchami, aż głośno grzechotały w nim wszystkie blachy. Wyglądało na to, że wszystko powróciło więc do punktu wyjścia. W pewnej chwili jednak Frankowi udało się przycisnąć bokiem buicka jednego z napastników do odgradzającej obydwa pasy ruchu betonowej balustrady. Obserwując z napięciem jak wśród snopów iskier człowiek ten usiłuje za wszelką cenę zachować równowagę rozpoznali w nim tego z plastrem na twarzy. Boczne wzmocnienia jego harleya wydawały się na razie wystarczająco i skutecznie ochraniać go przed zmiażdżeniem o barierę. Frank bezustannie trzymał go tak przyciśniętego do niej nie chcąc, aby ten wymknął się i zaatakował z innej strony. Poza tym jednak, że chwilowo go unieruchomił nic innego nie mógł mu na razie zrobić. Do czasu jednak. Wkrótce, bowiem przed nimi pojawiła się olbrzymia tablica informująca, że do Phoenix pozostało czterdzieści pięć mil. Człowiek z plastrem tak był pochłonięty walką o zachowanie równowagi, iż o fakcie istnienia tablicy dowiedział się zaledwie na kilka sekund wcześniej nim się z nią brutalnie zetknął. Kiedy już zorientował się co go nieuchronnie czeka poza wtuleniem głowy w ramiona niczego więcej już nie zdołał zrobić. Chwilę później uderzył głową w metalową podporę tablicy, po czym błyskawicznie zniknął im z oczu porwany gwałtownie gdzieś do tyłu. Wewnątrz buicka ponownie rozległy się gromkie brawa. Wychylony do tyłu Theo naliczył jeszcze piętnaście, w dalszym ciągu ścigających ich motocykli. Jedynie dwa zatrzymały się przy blond byczku, któremu przytrafiła się złośliwa katastrofa. Frank czując wówczas po raz pierwszy coś na kształt wiary w zwycięstwo zaczął wściekle lawirować pomiędzy innymi pojazdami usiłując z nową energią zgubić pościg. Nadaremnie. Motocykliści nieustannie byli tuż obok. -To nic nie da. - po jakimś czasie skwitował jego próby Black. - Te skurwysyny są dużo szybsze i zwinniejsze od nas. -Więc co robimy, do licha? - rzucił nerwowo Frank. - Sami się taką zabawą, przecież nie znudzą. -Spróbuj zjechać gdzieś na pustkowie. O chociażby teraz! - Black wskazał lufą pistoletu rosnący z każdą chwilą w oczach najbliższy zjazd z autostrady. -Dobra! Może trochę rzucać, więc trzymajcie się! Frank poczekał aż buick znajdzie się na wysokości zjazdu po czym jednocześnie wcisnął hamulec i skręcił gwałtownie kierownicą wprawiając wóz w kontrolowany poślizg. Dwaj najbliżsi motocykliści nie zdążyli wyhamować i pomknęli autostradą dalej. Widzieli jak zatrzymali się wkrótce co prawda na poboczu, lecz już nie zaryzykowali powrotu pod prąd. Frank zgarnął kolejną porcję entuzjastycznych okrzyków oraz owacyjnych oklasków. Padła nawet pochwała z ust profesora. -Całkiem szczwanie to zrobiłeś, Zwierzu. Buick po wyjściu z poślizgu przestał wkrótce dymić z palonych opon i zwalniając oddalił się od autostrady, po czym wjechał na teren jakiejś opuszczonej fabryki. Frank przez jakiś czas krążył po niej w poszukiwaniu jakiegoś dogodnego na zasadzkę miejsca. Widząc w pewnej chwili przed sobą coś, co kiedyś było olbrzymią halą lub hangarem bez namysłu wjechał do jego mrocznego wnętrza gdzie z piskiem opon natychmiast obrócił wóz niemal w miejscu. Kiedy tylko to zrobił ponownie wdusił gaz do końca i wystrzelił z hangaru z powrotem na otwartą, skąpaną w słońcu przestrzeń. Na zewnątrz bezzwłocznie skierował buicka prosto w stronę nadjeżdżających właśnie ich śladem motocyklistów. Dwóch pierwszych z chłodną premedytacją wziął na przedni zderzak. Rozległ się huk kolizji po czym obydwaj przelecieli zgodnie gdzieś wysoko ponad nimi po czym miękko klapnęli na ziemię daleko z tyłu. Pośród pisków opon na olbrzymim, fabrycznym placu rozpoczął się morderczy taniec. Tyle, że tym razem to buick ścigał niedawnych jeszcze prześladowców. Frank szaleńczo manewrując nie żałował już swojego wozu. Wyciskając z niego wszystko zdążył skasować jeszcze dwa harleye zanim pozostali rozpierzchli się w popłochu umykając rozpaczliwie z pola walki. Kiedy ucichł już ryk uciekających motocykli Frank podjechał z wolna w pobliże leżących bezwładnie na ziemi. Dwóch pierwszych leżało zupełnie bez czucia. Trzeci miał nogi wygięte w kolanach na drugą stronę. Ten leżał z twarzą przyciśniętą zniszczonym motocyklem do ziemi i również się nie odzywał. Czwarty natomiast jęczał nieustannie zataczając się i nijak nie mogąc złapać równowagi, aby stanąć pewniej na swych osłabionych nogach. Kiedy wreszcie podniósł się zaraz po tym pomaszerował gdzieś przed siebie. Zauważyli, że niosąc w lewej ręce oderwaną prawą dłoń człowiek ten najbardziej jednak żałował zgubionego gdzieś na fabrycznym placu zegarka. -Co za gość! Chyba jest jeszcze w niezłym szoku. - beznamiętnie stwierdził Bobby kręcąc głową. -Szoku? - spytał zaciekawiony Theo przypalając sobie i Frankowi papierosa. -Tak. To jest szok. Chyba. -A wiesz to całkiem możliwe, człowieku. Czytałem kiedyś, że jest coś takiego jak szok. -Gdzie? -Co, gdzie? -Gdzie czytałeś? -W komiksach. -No, więc widzisz. To właśnie jest szok. -Będziecie długo jeszcze tak rozmawiać o literaturze czy może w końcu udzielicie mu pomocy? - poderwał się pastor gwałtownie. Theo ignorując jego obecność zapytał Bobbiego. -I co z nim dalej będzie? Przyszyją mu tę dłoń, czy jak? -Nie wiem. -Nie wiesz? -Nie jestem tak oczytany jak ty. -To może jego zapytajmy. - Theo wskazał głową rannego. -Chcesz to go pytaj o cokolwiek, tylko nie o godzinę. Mógłby się wówczas co nieco zdenerwować. - wtrącił Frank i z pozostałymi wybuchnął głośnym śmiechem. Kiedy przestali się w końcu śmiać Frank podjechał bliżej i rzucił niedopałek pod nogi rannego. Ten jednak nadal maszerował gdzieś przed siebie rozglądając się z uwagą w poszukiwaniu utraconego w zamieszaniu zegarka. Frank wychylił się i dostrzegł pierwszy jak zegarek leży z rozerwaną bransoletą pobłyskując w słońcu. Podjechał więc bliżej i w chwili kiedy tamten już schylał się po niego powoli i z rozmysłem rozjechał go lewym kołem. Zegarek cicho trzasnął kiedy został zmiażdżony. Frank uśmiechnął się przepraszająco do rannego a następnie pozdrowił go hitlerowskim pozdrowieniem. Zaraz po tym tracąc zainteresowanie jego dalszym losem spokojnie skierował wóz w stronę autostrady. Dziesięć minut później jak tylko ponownie się na nią wydostali z dymiącej od chwili zderzenia chłodnicy wyciekł cały płyn. Kiedy znajdowali się około dwudziestu mil od miasta ostatecznie zatarł się przegrzany silnik. Porzucili wraka na poboczu i po zaprzęgnięciu wielebnego do skrzyń z agregatem wyruszyli do Phoenix na piechotę. Do odlotu pozostało nieco ponad półtorej doby. Maszerując w upale zgodnie postanowili spędzić ten czas w jakimś klimatyzowanym hotelu siedząc przed telewizorem i napychając się piwem i jedzeniem. Kiedy już zaledwie po godzinie marszu pastor zaczął dziwnie charczeć z zamiarem krótkiego odpoczynku zatrzymali się na chwilę w cieniu olbrzymiej, przydrożnej reklamy najnowszego proszku do prania. Po krótkiej analizie kondycji pastora oraz wnikliwej ocenie jego wyglądu zewnętrznego podjęli humanitarną decyzję, że będą się przy ciężkich skrzyniach sprawiedliwie zmieniać pomagając wielebnemu. Frank jako niekwestionowany bohater dnia jednogłośnie został zwolniony od targania agregatu. Głos wielebnego w tej kwestii, równie jednogłośnie został unieważniony. Niezwłocznie po tych ustaleniach wyruszyli w dalszą drogę maszerując w stronę widocznego już na horyzoncie miasta. -Jeżeli u was w FBI wszyscy tak jeżdżą jak Frank to mieliśmy wówczas niezłego farta uciekając wam. - stwierdził Theo zamieniając profesora przy wielebnym. -Na nasze nieszczęście byliśmy wówczas śmigłowcem. - odparł mu Black wypluwając gumę do żucia. - Ale farta mieliście. To fakt. Panujący skwar oraz przebyta już odległość sprawiły, że dalsza rozmowa nie kleiła się. Do pierwszego motelu jaki tylko odnaleźli na przedmieściach, dotarli dopiero pod sam wieczór. Wówczas, ledwie przebierając już nogami nie grymasili zbytnio przy doborze pokoi. Będąc już w nich napoili przy umywalce wielebnego po czym skuli go i po błyskawicznej kolacji wyczerpani również padli na łóżka zasypiając w ubraniach w jednej chwili. * * * Phoenix - Arizona 8 lutego 2000 Z samego rana Bobby w towarzystwie Blacka opuścił hotel. Taksówką udali się na lotnisko. Tam, zadziwiająco sprawnie i bez problemów odebrali zamówione części z zakładów Boeniga. Razem z przywiezionym agregatem natychmiast wyekspediowali je do odprawy celnej. Kiedy już pozałatwiali wszystkie związane z nimi formalności ze schowka znajdującego się w przechowalni bagażu wydobyli czekające na nich gotowe paszporty. W skrytce oprócz dokumentów znajdowała się też niewielka szklana fiolka. Bobby niecierpliwie wziął paszporty do rąk po czym podszedł do jednego z okien aby przy świetle dziennym uważnie im się przyjrzeć. -Mogą być. - stwierdził z zadowoleniem po dłuższej chwili. - Wyglądają jak prawdziwe. -Ponieważ są prawdziwe. - odparł obojętnie Black umieszczając w tym samym schowku kopertę z dziesięcioma tysiącami dolarów, odliczonymi spośród tych otrzymanych od Bobbiego poprzedniego dnia. Kiedy to zrobił zatrzasnął drzwiczki z powrotem. Kilkoma ruchami palców przestawił zamek szyfrowy, po czym ćwierćdolarówką opłacił kolejną dobę. Kiedy ruszyli spacerkiem w stronę hali odlotów Bobby zapytał go. -Dlaczego nie zarezerwowałeś jakiegoś bezpośredniego połączenia do Brazylii? -Na ten tydzień już nie było wolnych miejsc. -Aha. -Gdyby lecieć z Los Angeles, to co innego. Tam były wolne miejsca zarówno do Rio jak i do La Paz. -Ale? -Ale nie chciałem zbytnio komplikować naszej podróży. -Chyba znowu nie rozumiem. -Od waszego napadu minął już co prawda niemal rok, lecz wydaje mi się, że im więcej byśmy kręcili się po kraju, tym większe byłyby szanse, że w końcu ktoś by sobie przypomniał jak też wyglądają wasze szlachetne twarze oraz czego takiego w ubiegłym roku w Albuquerque dokonały. -Rozumiem. -Czy masz coś przeciw paru przesiadkom? -Nie. W zasadzie nie. -To dobrze. Podeszli do baru i zadowoleni z obrotu sprawy zamówili dwa zimne piwa. Agent w ogóle nie ukrywał już dobrego nastroju. -Wygląda więc na to, że wszystko gra. - stwierdził. -Chyba tak. - przyznał Bobby. -Dokończmy piwo i wracajmy do pozostałych. -Jasne. -Czy coś jeszcze cię trapi? - zapytał widząc niewyraźną minę Bobbiego. -Jak chcesz poradzić sobie z pastorem? -Co masz na myśli? -Kurwa. Czy ty zawsze odpowiadasz pytaniem na pytanie, Black? -Taki nawyk zawodowy. -Przecież wielebny za cholerę nie da się dobrowolnie zapakować do samolotu. -To zabawne. Mnie również taka ewentualność przyszła na myśl. -Więc, co zamierzasz z tym fantem zrobić? -Dasz mu to na kilka godzin przed odlotem. - agent sięgnął do kieszeni i postawił przed nim szklaną fiolkę. - Kiedy grubas już to połknie usiądzie ochoczo nawet na krześle elektrycznym. -Jesteś tego pewien? -Jak cholera. -Dobra. - Bobby skinął głową. - Nawet więc nie będę nawet pytał, co to jest za gówno. -Mądre słowa. -Ty draniu. Pomyślałeś jednak o wszystkim. -Staram się po prostu doprowadzić sprawę, której się podjąłem do szczęśliwego końca. -Dlaczego, więc nie wsypałeś czegoś takiego nam do żarcia? Czasu było dosyć. -Po jaką cholerę miałbym to robić? -Mógłbyś nas z Frankiem bezproblemowo oddać w ręce glin a później razem z nim i figurką ulotnić się... -Powiedzmy, że trochę zaintrygowała mnie wasza opowieść. A poza tym, to nie w moim stylu wykołować kogoś. -Nawet poszukiwanych przestępców? -Nawet. -To chyba nie są wszystkie powody. Czy mam rację? - Bobby uważnie spojrzał agentowi w oczy. -Tak. W ciągu ostatniego roku mój system wartości również nieco się odmienił. -Nieco? -Gdyby jeszcze rok temu ktoś mi powiedział, że będę pomagał bandytom rabującym banki w porywaniu ludzi to roześmiałbym mu się w twarz... -Ale teraz jest inaczej? -Otóż to. Nie ma nawet co tu gadać... - Black z rezygnacją machnął ręką. -Wkrótce się przekonasz Black o tym, że mówimy prawdę. I nie będziesz żałował tego, że nam pomagasz... -Oby tak było. Ale żeby wszystko było jasne, jeśli ty i Theo albo Krasnal łżecie, odpłacę wam z procentem. -Nie wątpię. Dopili piwo i udali się w stronę postoju taksówek. Po drodze przystanęli jeszcze w centrum w celu zrobienia drobnych zakupów. Kiedy pół godziny później obładowani sprawunkami wrócili do pozostałych wiadomość, że do tej pory wszystko idzie jak należy wszyscy z wyjątkiem pastora przyjęli z radością. Przez całą pozostałą część dnia gapili się w telewizor popijając wymarzone piwo i obżerając się do samych granic możliwości. Kończąc dzień ustalili pobudkę na szóstą rano tak, aby pojawić się na lotnisku z niewielkim zapasem czasu. Jeszcze przed snem kolejno wzięli kąpiel. Bobby jako ostatni wyszedł z łazienki. Podszedł do okna. Uchylił je nieco by przewietrzyć pokój i wykorzystując chwilę zapalił ostatniego dzisiaj papierosa. Patrząc przed siebie zastanawiał się co takiego czeka ich niebawem. Chociaż wydawało się to nieprawdopodobne, jednak udało im się załatwić w Stanach wszystko to, o co tylko prosiła Uli. Teraz pozostało im jedynie powrócić nad rzekę a właściwie jezioro w dżungli, by tam rozwikłać zagadkę do końca. Powracając myślami do napadu na bank, od którego cała ta historia wzięła swój początek miał nadzieję, że skoro do tej pory sprzyjało im szczęście to chyba nie po to, by teraz nagle miało się od nich odwrócić. Nie mogąc jednak nawet w drobnej części zrozumieć tego całego zadziwiającego splotu wydarzeń, który później nastąpił porzucił dalsze rozmyślania. Pstryknął niedopałek gdzieś za okno. Następnie sprawdził wiązania na nogach pastora, zgasił światło i również położył się spać. Nie minął nawet kwadrans i już spał. * * * Phoenix - Arizona 9 lutego 2000 Poranne przebudzenie było równie przerażające jak, te mające miejsce w poprzednich dniach. Ogłuszający wrzask Blacka niemal przez minutę mieszał się z obficie płynącymi w jego stronę przekleństwami oraz obelgami pozostałych. Złorzeczenia pod jego adresem wkrótce jednak ucichły wygasając samoczynnie i przeradzając się w milczącą przepychankę do łazienki. Szczęśliwcy, którzy załatwili swoje sprawy jako pierwsi nie kryli zachwytu trzymając drżącymi rękoma gorące kubki z których rozchodził się wspaniały aromat kolumbijskiej kawy. Po szybkim śniadaniu dwiema taksówkami udali się w stronę lotniska. Po przybyciu już na miejsce pierwsze kroki skierowali w stronę sali odlotów, aby upewnić się czy coś związanego z odlotem ich samolotu nie uległo przypadkiem w ostatniej chwili jakiejś nieoczekiwanej zmianie. Byłoby to bowiem ostatnią rzeczą, jakiej obecnie pragnęli. Idący przodem Black znienacka zatrzymał ich uniesioną w górę dłonią. Zrobił to tak raptownie, że kolejno powpadali na siebie i na niego. Zatrzymali się i spojrzeli na agenta pytająco. Ten bez słowa wskazał oczami w stronę hali. Posłusznie powiedli spojrzeniami w tę samą stronę. Hala tętniła życiem. Setki ludzi kręciły się we wszystkie strony. Nie bardzo wiedząc co, aż tak mocno przykuło jego uwagę stali nieco zdezorientowani. -Co jest? - Frank zniecierpliwił się jako pierwszy. -Jak to, co? Spójrzcie tam. -Gdzie, tam? -W restauracji. Wychylając się ostrożnie zza stojaków z gazetami ponownie rozejrzeli się skupiając tym razem swoją uwagę na północnym sektorze hali, gdzie znajdowała się niewielka, odgrodzona od reszty hali chromowaną barierką, restauracyjka. -Chodzi ci o nich, Bwana? -Właśnie. To co na pierwszy rzut oka wyglądało na niewinnie wyglądającą grupkę biznesmenów przebywających w podróży służbowej, po dokładniejszym przyjrzeniu się okazało się ośmioma zbirami widzianymi wczorajszego dnia na autostradzie. -Dlaczego jest ich tylko ośmiu? - rzucił Theo. -Tylko? - obydwie brwi Blacka powędrowały kolejno w górę. -To są chyba wszyscy, którzy z tej hecy na autostradzie wyszli o swych własnych siłach. - zgadywał Bobby. -Na to właśnie wygląda. -A gdzie reszta? - wyrwało się pastorowi. -Pewnie mają zbiórkę na oddziale intensywnej terapii, wielebny. - z zimną satysfakcją odparł mu Black. -Skąd oni wytrzasnęli tyle identycznych garniturów? -Pytasz poważnie? - Bobby spojrzał na Theo z uwagą. Zanim ten zdążył jednak odpowiedzieć Frank rzucił zdumiony. -Patrzcie ludzie! Tego faceta chyba nic nie zmorze. Przerwali rozmowę i z zainteresowaniem ponownie spojrzeli w stronę restauracji. Zaniemówili. Do siedzącej przy stolikach ósemki podszedł bowiem sztywnym krokiem jeszcze jeden człowiek. On także ubrany był w taki sam garnitur. Z niedowierzaniem rozpoznali w nim tego, który ostatnio nosił opatrunek na nosie. Obecnie oprócz niego blond byczek dodatkowo był wyposażony w gruby, gipsowy kołnierz wokół szyi oraz laskę, którą idąc sztywno niezdarnie się podpierał. Blondyn podszedł do pozostałych. Niezgrabnie przysiadł się po czym żywo gestykulując przez kilka minut coś do nich przemawiał. -Ciekawe, co znów knują? - zastanawiał się Frank. -Czekają na nas. - oznajmił Bobby. -Skąd wiedzieli, że będziemy tutaj? Szukając odpowiedzi spojrzeli przenikliwie na pastora. Ten, już nawet nie starał się ukryć satysfakcji w swoich przymrużonych oczkach. Głośno jednak wolał nic nie mówić. -I co teraz? - westchnął ciężko Theo. - Powoli zaczynam mieć ich dość. -Ja również. - dodał profesor. - Jeszcze nie spotkałem równie namolnych facetów. Wódz ze swymi żonami też potrafił być odrobinę przykry i nachalny, lecz ci tutaj biją go na głowę. -Powiem wam, co zrobimy. Black pochylił się i ściszonym głosem przedstawił im swój nowy plan. Aby go zrealizować natychmiast rozdzielili się. Theo zabrał pod rękę pastora, który zaczynał już z wolna odczuwać działanie zaaplikowanego rankiem narkotyku, po czym poprowadził go coraz bardziej bezwolnego na drugi kraniec lotniska. Kiedy już odszedł z nim poza zasięg ich wzroku pozostali ponownie rozdzielili się na dwie grupy. Frank, profesor oraz Black, starając się nie zwracać na siebie uwagi odeszli w stronę z której przyszli. Przy wejściu na lotnisko ponownie rozdzielili się i opuścili halę. Wchodząc do niej na powrót, lecz innym wejściem niezauważenie udali się w przeciwległy kraniec holu. Tam kolejno zniknęli za drzwiami prowadzącymi do toalet. Bobby, pozostający przez cały ten czas w ukryciu pośród stoisk z prasą zastanawiał się nad najlepszym sposobem zwabienia tamtych w przygotowaną już pułapkę. Ludzi w garniturach nawet na chwilę nie spuszczał z oczu. Ci, nadal siedzieli niczego nie świadomi przy swoich stolikach. Kiedy Bobby przyglądając się im zauważył, że zajmują stoliki stojące tuż poza barierką odgradzającą teren restauracji od pozostałej części dworca lotniczego postanowił wykorzystać ten fakt. Przez cały czas gorączkowo zastanawiał się nad tym, w jaki sposób skutecznie ich podejść, aby załatwić wszystkich za jednym razem. Jego i tak trudnego zadania nie ułatwiał wcale fakt, że właśnie teraz w pobliże restauracji przejechało na swym wózku akumulatorowym czterech umundurowanych pracowników ochrony lotniska. To z powrotem wpędziło go w chwilową rozterkę zmuszając do porzucenia niemal już w całości skonstruowanego planu. -Kurwa. - zaklął w myślach widząc jak ochroniarze zatrzymują się na dobre w strefie dla palących tuż przy samej restauracji po czym niespiesznie wyciągają papierosy. Cenne sekundy prędko upływały. Lada moment mogło się wydarzyć coś, co pokrzyżuje jego plany. Widząc jak jeden ochroniarz kończy palić a zaczyna drugi, Bobby ostatecznie stracił już cierpliwość. Dokonując jedynie pewnej drobnej korekty w ustalonym wcześniej planie odłożył czasopismo wychodząc na dobre z ukrycia. Energicznym krokiem skierował się prosto w stronę restauracji. Chwilę później znajdował się już w bezpośrednim pobliżu otaczającej ją barierki. Ludzie w garniturach, tak jak się spodziewał natychmiast rozpoznali go, lecz jego nagłe nadejście tak ich zaskoczyło, iż znieruchomieli i patrzeli jedynie na niego bez słowa. Bobby kładąc się brzuchem na barierce pochylił się bliżej w ich stronę. Bliska obecność ochroniarzy sprawiła jednak, że tamci nadal jedynie siedzieli spokojnie na swych miejscach. -Co jest z wami, wy aryjskie głąby? Nic nie odpowiedzieli zerkając jedynie na palących papierosy ochroniarzy. -Widzę pedały, że nadal ubieracie się jednakowo. - Bobby rzucił do nich wesoło zabierając jednocześnie szybkim ruchem z ich stolika puszkę coli. Patrzyli na niego złowrogo. W ich oczach prócz pogardy dostrzegł także nieodwołalny oraz rychły wyrok śmierci. Nie sprawiając wrażenia przejętego tym beztrosko ciągnął dalej. -Nie rozumiem zupełnie, dlaczego pijecie colę light, kiedy można normalną? Wstrząsnął puszką i opryskał ich lepkim strumieniem po twarzach. Warknęli z wściekłością. Bobby błyskawicznie uchylił się poza zasięg ich rąk po czym wycofując się wlał jeszcze nieco coli człowiekowi z plastrem poza jego gipsowy kołnierz. To ich jeszcze bardziej ożywiło. Gwałtownie poderwali się od swych stolików. Natychmiast szybkim krokiem ruszyli w stronę wyjścia znajdującego się po drugiej stronie restauracji. Bobby nie śpiesząc się otarł dłonie o barierkę i odszedł w drugim kierunku. Spokojnym krokiem ominął ochroniarzy i dopiero kiedy ci nie mogli go już dłużej widzieć puścił się biegiem przed siebie. Człowiek z plastrem na czele pozostałych w chwilę po uporaniu się z zatrzymującym ich kelnerem zapłacił mu po czym żwawo podążył w ślad za Bobbim. Ludzie w garniturach tak jak przedtem on, kiedy tylko minęli ochroniarzy wyruszyli biegiem. Blond byczek rozdając dyspozycje sztywno podążał nieco w tyle za nimi. Widząc ich ponownie, Bobby przyśpieszył swój bieg. Ludzie w garniturach także. Rozstawili się i bez słowa rozbiegli w tyralierę. Wkrótce w profesjonalny sposób okrążyli go odcinając mu wszystkie możliwe wyjścia prowadzące na zewnątrz. Bobby najpierw przegonił ich dwukrotnie wokół całej hali. Później, chcąc jeszcze bardziej sprawić wrażenie człowieka zapędzonego w kozi róg zaczął potrącać w panice kosze na śmieci, bagaże oraz inne przeszkody stojące mu na drodze. Wbiegając kilkanaście sekund później do toalet miał nadzieję, że jego ucieczka wyglądała wystarczająco niezdarnie i zarazem przekonywująco. Chwilę później nagły trzask gwałtownie otwieranych kopniakiem drzwi upewnił go, że tak wyglądała. Cała dziewiątka zwalniając kroku i poprawiając krawaty wkroczyła wolno do toalet. Tam, szybko minęła krótki korytarzyk, by w końcu znaleźć się w obszernym pomieszczeniu z lustrami oraz eleganckimi umywalkami po jednej a szeregiem kabin po drugiej stronie. Widząc Bobbiego stojącego pod przeciwległą, pokrytą lśniącą glazurą ścianą wszyscy jak jeden uśmiechnęli się szeroko. Blondyn w gipsowym kołnierzu wyszedł na czoło i gestem ręki nakazał swoim ludziom sprawdzić te nieliczne, pozamykane kabiny. Zanim ci jednak zdążyli się poruszyć drzwi pierwszej z nich otworzyły się raptownie tuż za ich plecami. Ludzie w garniturach, jednocześnie odwrócili się. Człowiekowi z opatrunkiem jako pierwszemu uśmiech zniknął z twarzy. Ujrzał bowiem coś, co wydało mu się skądś znajome. Starając się przypomnieć sobie cóż to takiego mocno zmarszczył czoło. Obrazy w jego pamięci zaczęły przelatywać z prędkością błyskawicy. Na dobre się zatroskał dopiero, kiedy już przypomniał sobie widziane przez ułamek sekundy wnętrze ściganego na autostradzie buicka. Było to wtedy, kiedy jechał przyciśnięty przez niego do betonowej balustrady. Przez krótką jak mgnienie oka chwilę widział wówczas na tylnym siedzeniu pastora wciśniętego pomiędzy białego a tego czarnucha, których spotkał już wcześniej w motelu. Wtedy to właśnie w podskakującym nieustannie samochodzie pastor trzymał na kolanach jakąś szkaradną, pluszową zabawkę. Obecnie zaś owo coś, co wziął za tę odrażającą zabawkę stało teraz odcinając jemu i jego ludziom drogę do wyjścia a w silnie drżących dłoniach trzymało jakąś gigantyczną strzelbę. Strzelbę, która z pewnością nie była pluszowa. Tak jak to przewidział Black, na sam jej widok ich zamurowało. -Pod ścianę! - rozkazał profesor. Zawahali się przeklinając i mamrocząc, że tak łatwo dali podejść się. Pozostałe drzwi od przymkniętych kabin, również otworzyły się. Wyszli z nich obydwaj agenci trzymając w wyciągniętych dłoniach swoje glocki. Razem już podeszli do zgromadzonych pod ścianą ludzi w garniturach. -Łapy na kark i bliżej do ściany! - rzucił ostro Black. Widząc ich wszyscy z wyjątkiem człowieka z plastrem posłusznie wykonali polecenie. Ten bowiem jako jedyny odwracając się bokiem rzucił się znienacka w stronę Franka. Pragnął zapewne odebrać mu broń, lecz opadająca niczym portowy kafar ręka Blacka radykalnie odmieniła jego plany. Uderzony kolbą w kark opadł na posadzkę rozbijając resztki gipsowego kołnierza wprost o umywalkę. Wszyscy widząc to z najwyższym trudem powstrzymali wpierw oddech później mdłości. Ku ich zdumieniu blond byczek nawet przy tym nie zająknął się tylko rączo przeturlał się dwie stopy na bok, gdzie błyskawicznie wstając wydobył z nogawki olbrzymi, myśliwski nóż. Nóż miał blisko stopę długości i prawdopodobnie wykonano go w celu wyposażenia ludzi pragnących za wszelką cenę jedynie przetrwać w coś, czym szybko mogliby sobie narąbać wystarczającą ilość drewna na zimę. Mając taki nóż na swojej wyspie, nawet Robinson byłby szczęśliwy. Zanim jednak blondyn pewniej go uchwycił w dłoni Black już skoczył na niego. Ręka z nożem została w ułamku sekundy przygnieciona całym jego ciężarem do podłogi a właściwie to pomiędzy podłogę a ścianę i w tej samej chwili z niemiłym dla ucha trzaskiem, złamała się. Tym razem byczek wydał z siebie cichy jęk. Black zrobił krok do tyłu i pochylił się ciekawie nad nim. -Wasz homofuhrer ma chyba dosyć na dziś. - stwierdził pogodnie podnosząc z podłogi wypuszczony nóż. - Jezu, co on chciał z tym robić? Oprawiać bizony? - dodał do siebie w zadumie po czym złamał w dłoniach olbrzymie ostrze na pół. Frank pochylił się nad leżącym z udawaną troską. Blondyn trzymając się za ranną rękę patrzał na niego z nienawiścią. Frank przez dłuższą chwilę przyglądał mu się przenikliwie po czym stwierdził cicho. -Odpuść sobie, człowieku. Mamy czwartek, wiesz a jak tak dalej pójdzie to najdalej do piątku będziesz sobie jeździł na wózku inwalidzkim ściskając kroplówkę w garści. Odpuść, mówię ci. -Eeech. W odpowiedzi blondyn jedynie jęknął, kiedy Frank wstając z klęczek niezdarnie przydepnął obcasem jego złamane przedramię. Pozostałym Black kazał natychmiast uklęknąć w szeregu. Kiedy tylko posłusznie wykonali polecenie agent sprawnie ogłuszył ich uderzając jednego po drugim rękojeścią glocka w tył głowy. Kiedy wszyscy już leżeli nieprzytomni na posadzce Black z pozostałymi zabrał się do właściwej pracy. Najpierw skrępowali blondynowi ręce oraz nogi a następnie opuścili jego spodnie nisko, aż do samych kostek. Na zakończenie porozpinali pozostałym rozporki po czym zostawili ich tam gdzie leżeli. Wyszli na zewnątrz. Profesor, by nie wzbudzać sensacji na powrót schował muszkiet do tekturowego pudła i wręczając je następnie Bobbiemu pośpiesznie skierował się prosto w stronę ochroniarzy. Ci nadal jeszcze palili swoje papierosy w pobliżu restauracji. Starzec będąc tuż za nimi podbiegł ostatni kawałek udając zadyszkę. -Panowie! Pomocy! Szybko! W toalecie jest jakaś awantura! -Co takiego? -Proszę mówić spokojnie. -Co się stało? -Zacznę od początku. - profesor skinął głową z trudem łapiąc oddech. -Otóż to. -Byłem sobie właśnie w toalecie, o tamtej. - wskazał ręką. - Mój żołądek, rozumiecie? Wszyscy ochroniarze zgodnie kiwnęli głowami wyrażając pełne zrozumienie. -Siedziałem sobie właśnie w środku i załatwiałem własne sprawy, kiedy nagle jacyś ludzie gwałtownie tam wtargnęli. Zaraz potem wybuchła wielka awantura. Prędko więc skończyłem i wymknąłem się po cichu... -Jaka awantura? -Nie jestem tego całkiem pewien, ale wychodząc zauważyłem jak kilku wielkich facetów bije jednego człowieka. To straszne, ale chyba mieli ochotę go... zgwałcić. Musicie szybko coś zrobić panowie nim tamci uciekną... -Tu trójka, tu trójka. Wszyscy wolni ludzie do holu głównego! - rzucił podnieconym głosem do radiotelefonu jeden z ochroniarzy. - Mamy pewien problem w toalecie numer cztery. - przysłuchujący się profesor pokiwał energicznie głową. - Jest tam zdaje się, kilku zboczeńców. -Proszę na nas tu zaczekać. - dodał do profesora drugi zeskakując z wózka i na piechotę wyruszając w stronę toalet. -Oczywiście. Profesor popatrzał przez chwilę jak z pałkami w owłosionych dłoniach, ochroniarze kolejno wchodzą do toalety po czym, gdy tylko stracił ich już z oczu, natychmiast odwrócił się na pięcie w drugą stronę i dołączył do pozostałych. Następnie, już wraz z nimi windą wjechał na górną galerię skąd poprzez ochronne szyby mogli niezauważenie obserwować całą akcję sił porządkowych. Akcja ta nie trwała długo. Po pięciu minutach wszystkich ośmiu wyprowadzono z wnętrza toalety w kajdankach i przekazano przybyłym właśnie z miasta policjantom. Ci, sprawnie wyprowadzili wszystkich gdzieś na zewnątrz. Człowieka z plastrem wyniesiono na noszach jako ostatniego. Wyrywał się krzycząc coś głośno, lecz idący obok niego tęgi sanitariusz z kroplówką cierpliwie i stanowczo uspokajał go przez całą drogę do czekającego już przed wejściem ambulansu. -Dobrze, że ktoś litościwie okrył prześcieradłem jego krostowatą dupę. - rzucił w charakterze komentarza Frank. Wybuchnęli stonowanym śmiechem. Kiedy widowisko dobiegło już do końca wyruszyli na poszukiwanie wielebnego oraz Theo. Całe zamieszanie w pobliżu toalet przyciągnęło całkiem spory krąg ciekawskich. Gapie rozchodząc się, na chwilę całkowicie zatarasowali wyjście z hali. Kiedy walcząc łokciami w końcu jakoś przepchnęli się przez tłum, całą grupą wyruszyli na drugi kraniec hali. Pastora zastali kiedy ten w towarzystwie Murzyna przeglądał w najlepsze świerszczyki w jakiejś budzie z prasą. Obydwaj, co ze zdumieniem zauważyli zaśmiewali się przy tym na cały głos pokazując sobie nawzajem co lepsze rozkładówki. Pastor był przy tym tak rozbawiony, że łzy radości obficie spływały mu po zaróżowionych policzkach. Widząc to Black porozumiewawczo mrugnął okiem do pozostałych. -Jestem ciekaw czy nadal będzie się tak śmiał, kiedy jutro ocknie się w Brazylii? - rzucił szeptem Bobby. -Twardy jest. Jakoś przeżyje. - stwierdził profesor. -Ile czasu to gówno będzie działać? - Bobby zapytał agenta. -Przynajmniej dobę. -O kurwa! - rzucił z podziwem Theo. -Mocna rzecz. - z uznaniem dodał też profesor. W tej samej chwili ciepły, kobiecy głos z głośników wezwał pasażerów odlatujących do Kolumbii do odprawy w terminalu czternastym. Ku widocznej uldze właściciela, stanowczo odciągnęli wielebnego od świerszczyków i już wraz z nim bezzwłocznie udali się w stronę sali odpraw. Przez kontrolę biletową przeprawili się bezproblemowo. Papiery zezwalające na przewóz muszkietu, również okazały się w porządku z tym jednak, że nie wyrażono zgody na wniesienie go na pokład. Suchy niczym snopek żyta urzędnik kazał bowiem Bobbiemu umieścić go w luku bagażowym razem z resztą toreb. -Względy bezpieczeństwa. - stwierdził nie znoszącym sprzeciwu tonem. -Rozumiem. - Bobby skinął głową przypinając do muszkietu właśnie otrzymaną samoprzylepną plakietkę ze swoim nowym nazwiskiem i numerem biletu. Kiedy to zrobił podał muszkiet kobiecie z obsługi. Ta nie zwracając już na nic więcej uwagi wepchnęła go do gumowego rękawa i życząc przyjemnej podróży wręczyła mu w charakterze pokwitowania oderwany od nalepki kupon. -Czy coś się stało waszemu przyjacielowi? - zapytał Blacka inny urzędnik na sąsiednim stanowisku odpraw wskazując na ledwie już trzymającego się na nogach pastora. -On chyba rzeczywiście trochę dzisiaj przeholował. - odparł zamiast niego Frank podtrzymujący wielebnego pod drugie ramię. -Przeholował? - urzędnika najwyraźniej coś w wyglądzie pastora mocno zaintrygowało. -No wie pan jak to jest, kiedy starzy kumple z wojska spotykają się po dziesięciu latach... heeep... - Frank nie dokończył tylko czknął w stronę urzędnika miłym zapachem nie do końca strawionego piwa. -Proszę na niego uważać. - odparł urzędnik oddając mu paszporty całej trójki. - Miłej podróży. - dodał na zakończenie wyraźnie już zdegustowany. W samolocie zajęli wskazane im przez stewardessę miejsca. Kiedy po kwadransie oczekiwania Boenig 747 zaczął kołować a wkrótce potem pod ostrym kątem wzbił się już w powietrze, wszyscy nareszcie rozluźnili się. W samolocie było trochę wolnych miejsc. Wkrótce zatem poprzesiadali się, by przebywać razem. Kiedy tylko maszyna nabrała wysokości i już na dobre wyrównała lot z ulgą poodpinali swoje pasy i już bez dalszej zwłoki zamówili drinki. Popijali je przez cały trwający cztery godziny lot. Z wyjątkiem nagle posmutniałego Theo, dobry humor nie opuszczał nikogo. Jedynie on bowiem siedział nieruchomo niczym posąg Buddy zaciskając kurczowo pobielałe dłonie na oparciach swojego fotela. Nawet na chwilę nie otwierał przy tym oczu. Aby go nieco rozweselić raz czy dwa okłamali go mówiąc, że samolot już wylądował. Rzut oka na zewnątrz wyprowadzał go z błędu i natychmiast powodował u niego wymioty. Ku uciesze pozostałych ożywiał się wtedy na pewien czas po czym kiedy już się uspokoił na powrót popadał w głęboką medytację. -Theo czuje się najlepiej wyłącznie, kiedy ma twardy grunt pod nogami. - wyjaśnił Bobby pozostałym dziwne zachowanie wspólnika. -Odwal się. -Słuchaj, Theo... - profesor próbował dodać mu otuchy. -Wszyscy się odwalcie. Przez jakiś czas droczyli się z nim jeszcze, lecz gdy w gęstej jak śmietana mgle Boenig zaczął podchodzić do lądowania nikomu już nie było do śmiechu. -Dlaczego ten cholerny pilot nie leci, kurwa lądować gdzieś indziej? - zastanawiał się głośno Frank. - Przecież tutaj naprawdę niczego nie widać, jak rany... Profesor beknął i odparł z przekonaniem. -Tutejsi piloci to prawdziwi macho, Zwierzu. Taka lekka mgiełka to żaden powód do aż tak radykalnej zmiany ustalonych wcześniej planów. Ich zdaniem, rzecz jasna. -Lekka mgiełka, co? Tylko dlaczego ja nie widzę całych skrzydeł? - Theo uchylił jedno oko i prędko je na powrót zamknął. - O ja pierdolę! -Jeśli samolot wbije się w jakieś zbocze to niczego nawet nie poczujemy. - pocieszył go zaraz Black. - Nie przy tej prędkości. - wyjaśnił. -A co będzie, jeśli samolot się nie wbije tylko najpierw w coś zahaczy i odłamią się skrzydła a reszta w płomieniach, koziołkując poleci dalej? - zaczął rozwijać temat Bobby. -Właśnie. - dodał profesor patrząc uważnie na Blacka. -No cóż. Płonącą na ciele lotniczą benzynę poczujemy z pewnością. Tak sądzę. -Przestańcie natychmiast o tym gadać. Przestańcie, bo was orzygam. - zagroził Theo. Ponieważ nie żartował zapadło milczenie. Boenig tymczasem zszedł niżej i... bezpiecznie wylądował. Zaraz po tym zawrócił i z wolna podjechał do rękawa. Po załatwieniu przeprawy emigracyjnej okazało się, że do następnego lotu mają ponad sześć godzin wolnego czasu. Postanowili czas ten spędzić w jakimś miłym i przytulnym barze. Pozostawili bagaże na lotnisku i taksówkami udali się do miasta. * * * Bogota tętniła życiem niczym olbrzymie, ludzkie mrowisko. Hałas tysięcy klaksonów, ryczących na siebie kierowców oraz odbiorników wszelkiego rodzaju nastawionych na maksymalną głośność, malowniczo harmonizował z głośnymi nawoływaniami ulicznych sprzedawców oraz kłócącymi się gdzieś niedaleko kilkudziesięcioma kobietami. Zapłacili za kurs każdemu z kierowców inną kwotę i nawet nie usiłując rozgryźć tego fenomenu nieśpiesznym spacerkiem udali się w dalszą drogę na piechotę. Ponieważ po następnym kwadransie nie mieli już sił opędzać się od całej armii agresywnych żebraków schronili się przed nimi w pierwszej napotkanej spelunie. Tam, kiedy już wypili kilka mocno wodnistych drinków miło spędzili dłużący się czas. Kiedy nadeszła pora odlotu opuścili bar z zamiarem udania się w drogę powrotną na lotnisko. W poszukiwaniu jakiejś taksówki wyruszyli w stronę centrum miasta. Nie wiedzieli jednak, że natychmiast po ich wyjściu barman wydobył spod lady jakiś mocno potłuszczony album zawierający równie tłuste fotografie. Studiował je przez krótką chwilę, po czym kiedy już w nim znalazł to czego szukał niezwłocznie wykonał szybki telefon. Nie wiedzieli też, że po drugiej stronie ulicy bezustannie towarzyszy im para obsmarkanych, brudnych dzieciaków uważnie śledząca każdy ich krok. Kiedy pół godziny później zmęczeni dotarli wreszcie do lotniska i z wyraźną ulgą na powrót zajmowali miejsca w klimatyzowanym samolocie nawet nie zdawali sobie sprawy z ilości właśnie się odbywających, gorączkowych połączeń telefonicznych pomiędzy Kolumbią a Brazylią, jakie spowodowała ich krótka obecność w mieście. Nie wiedzieli też o tym, że zanim jeszcze na dobre opuszczą obszar powietrzny Kolumbii kilkudziesięcioosobowa armia płatnych morderców będzie już na nich czekała na miejscu, aby ich dopaść nim na dobre zdążą zniknąć gdzieś w stolicy Brazylii. Nie wiedząc jednak o tym wszystkim zachowali dobre, podsycone alkoholem samopoczucie. Nie chcąc marnować dobrze zaczętego przecież dnia zamówili u stewardessy kolejne drinki. Po przedpołudniowej mgle na niebie już nie było śladu a kiedy maszyna pokonała pułap chmur wnętrze samolotu zalane zostało nawet jasnym, słonecznym blaskiem. To dodatkowo jeszcze bardziej rozluźniło ich. Po kilku kolejkach nawet Theo musiał przyznać, że chociaż jest to niewiarygodne to czasami ludzie wychodzą jednak cało z przelotu samolotem. Kiedy na własnej skórze przekonał się, że to nie są tylko plotki odzyskał utraconą rankiem chęć do życia. -Ile czasu będziemy czekać na lotnisku w Rio? - zapytał. -Pół godziny. - odparł Black. -To będzie już nasz ostatni samolot? - upewniał się Murzyn. -W rzeczy samej. - przyznał agent podsuwając mu pod nos bilet w charakterze dowodu mającego rozwiać wszelkie na ten temat wątpliwości. Podczas popijawy, jaką wkrótce sobie urządzili udało im się nawet namówić go na kilkanaście sporych drinków. Kiedy po upływie trzech, kolejnych godzin samolot podchodził do lądowania wszyscy już byli nieźle wstawieni. Znajdowali się wysoko ponad Rio. Widok, jaki przedstawiało miasto znajdujące się pod nimi był, jak określił go profesor oszałamiający. Kiedy zachęceni wyjrzeli na zewnątrz jednogłośnie przyznali mu rację. Wszystko w zasięgu wzroku od jednego horyzontu, aż po niknący gdzieś daleko ponad oceanem drugi, pokrywały domy. Widok ten sprawiał wrażenie, jakby jakaś olbrzymia kamienna fala przed chwilą zalała całą okolicę w gwałtownym tsunami. Zalewając, natychmiast zastygła i spowiła wszystko, czego tylko dosięgła betonem i cegłami. Z wyjątkiem kilku, okolicznych wzgórz, budynki były dosłownie wszędzie kontrastując z błękitem oceanu oraz wzgórzami wyglądającymi z tej wysokości jedynie jak małe, zielone kopczyki niedbale rozrzucone pośród wszechobecnego morza gmachów. Tak bardzo byli pochłonięci podziwianiem rozpościerających się w dole pocztówkowych widoków, że zanim się spostrzegli horyzont raptownie poderwał się w górę a samolot piszcząc kołami zetknął się z płytą lotniska. Natychmiast po wylądowaniu spiesząc się, by zdążyć z przesiadką zwymyślali opieszale ich zdaniem pracującą obsługę i przepychając się poprzez wszystkie kontrole odebrali też agregat. Po załadowaniu go do kolejnego samolotu ledwie sami zdążyli się do niego zabrać. Kilka minut później ponownie byli już w powietrzu nawet nie zdając sobie sprawy, jak bardzo zawiedli kilkadziesiąt osób niecierpliwie ich oczekujących w sali przylotów. * * * Po pół godzinie od ich odlotu wśród oczekujących na lotnisku dały się zauważyć pierwsze oznaki nerwowego niepokoju. Kolejny kwadrans później, kiedy już ostatni pasażerowie lotu z Bogoty zniknęli odchodząc w stronę oczekujących przed lotniskiem taksówek jasne się stało, że w sali przylotów nikogo więcej nie ma. Wówczas niepokój przerodził się w zbiorową histerię. Ludziom przysłanym przez kartel krew zagotowała się w za ciasnych żyłach. Pomiędzy Kolumbią a Brazylią ponownie rozdzwoniły się gorące telefony. Po trwających kilkanaście minut konsultacjach nadeszły nowe instrukcje. Wówczas jeden z oczekujących udał się do siedziby lokalnych linii lotniczych. Tam, jak tylko kilka studolarowych banknotów zmieniło właściciela uśmiechnięta urzędniczka sprawnie odnalazła w swoim komputerze nazwiska sześciu Amerykanów, którzy przed godziną odlecieli do Manaus. Zagadkowe zniknięcie wreszcie wyjaśniło się. Człowiek z Kolumbii chwycił gorący jeszcze telefon i po raz kolejny zadzwonił do swych szefów. Nieco już odprężony, natychmiast zdał im bieżącą relację a kiedy kilka minut później dowiedział się, że za dwadzieścia minut będzie lądował specjalnie w tym celu wyczarterowany dla nich samolot cała jego twarz była jednym, wielkim uśmiechem. Schował rozpalony telefon na powrót do kieszeni i biegiem udał się przekazać radosną nowinę pozostałym. Półtorej godziny po odlocie Amerykanów samolot wypełniony uzbrojonymi po zęby mordercami również wzbił się w powietrze natychmiast biorąc kurs na Manaus. Jego pasażerowie nie wiedzieli, że ich szefowie, aby już nic więcej nie skomplikowało tego dnia, wysłali do Manaus jeszcze jedną maszynę bezpośrednio już z Bogoty. W samolocie tym było trochę tylko mniej pasażerów, ale za to dużo więcej broni. Obydwie grupy, gdyby tylko połączyły swoje siły z łatwością mogłyby dokonać niewielkiej rewolucji lub zamachu stanu. Miały one dać już całkowitą pewność, że tym razem obydwaj Amerykanie po cudownym odnalezieniu się zostaną w końcu schwytani. Takie też były w istocie intencje wpływowych ludzi z Kolumbii, kiedy podjęli decyzję o wysłaniu grupy B. Obydwa zespoły jeszcze, co prawda nawet o sobie nie wiedząc miały połączyć swoje siły w Manaus i tam przygotować taką obławę, aby już nie powstał nawet cień szansy na ucieczkę dwójki Amerykanów, którym jakoś udało się przepaść bez śladu przed rokiem. Pieniądze, jakie z ich powodu zostały wówczas utracone przyniosłyby do dzisiejszego dnia grubo ponad pół miliarda zysku. To nie była kwota, jaką się w Kolumbii wspaniałomyślnie przebacza. * * * Theo, który zdawałoby się zaczynał już powoli oswajać się z lataniem ponownie był czymś zaniepokojony. Tym razem spokoju nie dawały mu rozmaite odgłosy oraz niepokojące poskrzypywania rozlegające się na przemian w różnych częściach kadłuba. Obecnie już nie podróżowali odrzutowcem. Lecieli starym, turbośmigłowym gratem, który swoim zachowaniem silnie frustrował, również wszystkich pozostałych pasażerów. Większość z nich posobnie jak on, także nieustannie rozglądała się nerwowo na wszystkie strony. -Może mały zakładzik, Frank? - rzucił nagle Black pragnąc rozweselić posępną atmosferę. -O co? -Stawiam na to, że odpadnie najpierw ogon. Frank zamyślił się. -Dobra, ale ja postawię raczej na skrzydło. - rzucił nie otwierając oczu. -Które? -Lewe. Wydaje mi się, że to stamtąd dochodzą największe wibracje i ono bardziej się wychyla. -Stoi. -Jak zamierzacie odebrać wygraną? - zapytał ich rzeczowo Bobby. -Wygrywa ten, który przeżyje. Przecież to oczywiste. - odparł bez namysłu Black. -Dobrze. Zatem, jak zamierzacie przeżyć? Black czknął i głęboko się zamyślił. -To naprawdę dobre pytanie. - stwierdził po chwili i zaraz dodał w stronę partnera. - Frank? -Czego? -Jak przeżyjemy, jeśli coś odpadnie? -Spadochron. - ten wybełkotał w odpowiedzi po czym ponownie opadł ciężko na oparcie klnąc wszystko ale najbardziej brak klimatyzacji. Black poklepał go w policzki i zapytał ponownie. -A co, jeśli nie ma spadochronów? -Wtedy... zaraz... niech się, kurwa jedną chwilę zastanowię... - Frank odparł z niechęcią otwierając szerzej przymrużone oczy. Następnie rozejrzał się mętnym wzrokiem dookoła po czym czknął i błyskawicznie jednym haustem wypił zimną kawę. Przełknął ją ze wstrętem i z cichym okrzykiem przerażenia potrząsnął obolałą głową. Wtedy ponownie się rozejrzał wokół. Przybierając na swej zmęczonej twarzy wyraz koncentracji w końcu szarpnął dzwignię podnoszącą oparcie fotela. Oparcie wyprostowało się gwałtownie przygniatając Franka głowę do stolika. Ten zaklął i wyregulował ostatecznie fotel. Otarł kawę oraz pot na czole po czym wreszcie usiadł prosto. Wyciągając z kieszeni kalkulator spojrzał z politowaniem na Blacka jedynie uśmiechając się przebiegle. Mrucząc pod nosem gniewnie coś do samego siebie zadziwiająco szybko coś tam na nim sobie liczył. -Opór powietrza... tak... tu dodamy... jeden gie... pieprzyć gęstość... znów dodamy i... wychodzi nam panowie, że aby przeżyć potrzeba stu czterdziestu siedmiu i pół ludzi. Widząc ich oniemiałe twarze natychmiast zapalił papierosa i wydmuchując dym przed siebie wyjaśnił. -Jest to jedynie uproszczony i zarazem nieco wyidealizowany obraz naszego położenia. W rzeczywistości należałoby również uwzględnić moduł logarytmów dziesiętnych. -Moduł, hę? - Black usiłował, bez powodzenia zresztą spojrzeć Frankowi w mętne oczy. -Tak. - ten odparł. - Przy założeniu, że pojedynczego człowieka uznamy za bryłę jednorodną, posiadającą stałą powierzchnię obrotową, nieustannie wirującą wokół swojej własnej osi symetrii i poruszającą się paralaktycznie jednostajnie w stosunku do... -Kurwa, przestań Frank. - przerwał mu Black potrząsając jego ramionami po czym zaraz go zapytał. - Jak to, stu czterdziestu ludzi? -Siedmiu i pół. - sprostował Frank zerkając na swój kalkulator i zaraz dodał. - Ludzie ci, powinni wyskoczyć na zewnątrz i nawzajem złapać się za ręce. -I co? -I już. -Naprawdę? -Tak. To przecież proste. Powinni trzymając się za ręce utworzyć ze swych ciał coś na kształt spadochronu. Opór, jaki w ten sposób wytworzy stu czterdziestu siedmiu i pół ludzi w zupełności już wystarczy, by bezpiecznie wylądować. -Bez spadochronu? -Oczywiście. -Widzisz jakie to proste. - oznajmił Black Bobbiemu. -Rzeczywiście. Chciałbym tylko wpierw zobaczyć jak Frank nakłania tych stu czterdziestu siedmiu i pół ludzi, aby wyskoczyli i złapali się za ręce. -To zupełnie inna sprawa. - obruszył się Frank. -Podejrzewam, że nawet sto czterdzieści siedem i pół najpiękniejszych stewardess na świecie nie zdołałoby do tego nakłonić jednego tylko, Theo. -To prawda, człowieku. Za żadną cholerę nie zdołałoby... -Panowie! Nie chcę być niemiły, ale proponuję nic więcej już dziś nie chlać. - zaproponował im przysłuchujący się profesor. -Dobry pomysł, profesorku. - poparł go natychmiast Theo. -Myślałem, że lubi pan alkohol? - zauważył Bobby nieco zaskoczonym tonem. -Pewnie, że lubię. - ten odparł. -No to, o co chodzi? -Odwykłem już od prawdziwego alkoholu. We łbie wszystko mi się już przewraca a słysząc waszą inteligentną dyskusję sądzę, że wam również zaczyna już odbijać. Tymczasem, wkrótce dolatujemy na miejsce i trzeba nam będzie trzeźwo myśleć. -Chyba ma pan rację, profesorze ale z drugiej strony zawsze wydawało mi się, że ma pan mocniejszą głowę. -Skąd takie przypuszczenie? -Te wszystkie odjazdowe imprezy we wsi... - bąknął Bobby. -E tam. Przecież ja od jedenastu lat popijałem tylko te słabe, wodzowe fermenty. -A preparat? - zapytał go z niewinną miną Theo. -Proszę. Nie rozmawiajmy już więcej o tym smutnym incydencie. -Niech tam. -Uwaga! Lądujemy. - zauważył Frank. Stary samolot z wibrującym dygotaniem kadłuba gwałtownie obniżył lot podchodząc lotem nurkowym do lądowania. I chociaż nic wcześniej na to nie wskazywało, podczas samego lądowania nikt nie zginął. Jeszcze zanim samolot zdołał wyhamować, dostrzegli na zewnątrz pędzący równo z nim wzdłuż pasa startowego wóz strażacki. To nie był optymistyczny widok, dlatego kiedy już wysiedli odetchnęli z niekłamaną ulgą. Z wysiłkiem zatargali agregat do taksówki i biorąc po drodze drugą kazali się zawieźć prosto do portu. -Wynajmiemy jakąś łódź. - oznajmił Black biorąc do rąk mapę. - Nad to wasze jezioro powinniśmy dotrzeć w jakieś dwanaście, trzynaście dni. Być może dwa tygodnie. -Skoro tak twierdzisz. - rzucił ciężko Frank. - Kurwa, ludzie! Jak tu duszno i gorąco. -Witamy w Brazylii. - odezwał się do niego profesor. - Nareszcie w domu. - dodał z radością do siebie. -Kurwa, jaki dziadowski syf. - Frank stwierdził patrząc beznamiętnie za okno. - Co, ci wszyscy ludzie tutaj robią? -Mieszkają i po prostu żyją, Zwierzu. -Poważnie? Ja pierdolę! Myślałem, że ktoś ich zesłał tu za jakąś karę. Okolica naprawdę nie wyglądała zbyt zachęcająco. Długie szeregi drewnianych, gnijących domów okraszała wszechobecna rdza oraz wszędzie walające się pokaźne starty śmieci. Całości dopełniał odrażający smród stojącej, zgniłej wody. -A oto i Amazonka. - oznajmił Black na widok szerokiej w tym miejscu na ponad milę rzeki. -Krokodyle, piranie i te pozostałe ohydne sprawy? - zapytał Frank. -Nie tutaj. - uspokoił go profesor. - Na tym odcinku rzeki woda jest tak skażona, że wszystko to, co tu niegdyś żyło już dawno wyzdychało. Ale tam, dokąd się udajemy wszystkiego nadal jeszcze jest w bród. - zaraz dodał. Taksówki zatrzymały się. Zapłacili za każdą inaczej po czym wydobyli z nich agregat. Wraz z całą resztą ich skromnego ekwipunku złożyli go na nabrzeżu w niewielką piramidkę po czym rozejrzeli się wokoło. Niebawem, postanowili pokręcić się co nieco po okolicy z zamiarem wynajęcia jakiejś łodzi. Idąc z wolna brzegiem rzeki stwierdzić mogli, że jest tu wszystko to, czego mogliby potrzebować do szczęścia najbardziej nawet wymagający podróżnicy. Przy nabrzeżu zacumowane, bowiem stały zarówno pontony i jednoosobowe wiosłowe łódki jak i olbrzymie, aż kapiące od luksusu wielosilnikowe, motorowe jachty. Właśnie jedno z takich monstrów stało zacumowane niedaleko od nich. Z zazdrością przyglądali się jak kilku wyglądających na biznesmenów Japończyków nadzorowało załadunek olbrzymich zapasów paliwa oraz żywności na pokład. -Nie do wiary! - skomentował widok Frank. -O co chodzi? - zapytał go Black. -Chyba każdy z mieszkańców dałby wszystko za to, by wyjechać stąd w cholerę a ci wywalają tyle szmalu, aby sprowadzić tutaj taki sprzęt i pozwiedzać sobie to zadupie. -Mają nadmiar forsy, człowieku. - z przekonaniem stwierdził Theo. -Tak myślisz? -Muszą nieźle nagłówkować się jak by tutaj jeszcze trochę wydać. Słyszałem, że żółtki potrafią przegrać w Vegas kilkaset tysięcy i jeszcze się cieszą z tego, że... -Nam w zupełności wystarczy jakaś płaskodenna łódka. Nawet ponton lub dwa. Byle tylko to coś, miało jakiś silnik. - Black brutalnie sprowadził ich na ziemię. -Jak to, silnik? - zapytał go Theo. -No chyba, że wolicie powiosłować sobie z pięćset mil w górę rzeki? Ponieważ nikt nie chciał wiosłować ruszyli spacerkiem wzdłuż nabrzeża oglądając dokładnie wszystkie zacumowane łodzie silnikowe. Po drodze w jednym ze sklepików, w którym było chyba wszystko, poczynając od pieczywa, na podkowach kończąc, na usilne nalegania profesora kupili worek śrutu oraz sporą beczkę, jak to określił prawdziwego prochu. -Bez tego nie miałbym po co wchodzić do lasu. - ten wyjaśnił natychmiast przystępując do ładowania swojego muszkietu. Kiedy tylko opuścili sklepik na nabrzeże zaczęły z warkotem zajeżdżać taksówki. Kiedy pojawiło ich się już ponad sześćdziesiąt i wśród kłębów spalin nadal wciąż przybywały nowe, Frank zapytał pierwszy. -Co się dzieje, do cholery? Jakaś parada wraków, czy jak? -Może to jakiś miejscowy folklor? - zgadywał Bobby. -Folklor? - rzucił Black. -No wiesz Bwana, koloryt. - wyjaśnił mu Theo. -Być może wybierają najbardziej zardzewiałego rzęcha i uroczyście topią go w rzece. - dokończył Bobby wesoło. -Albo organizują wyścigi. - podchwycił zaraz Theo. - Zwycięża ten, który sam dowlecze się do Amazonki. -To chyba nie to. - odparł poważnie Black wyciągając dyskretnie glocka. Odwrócili głowy. Z przybyłych taksówek powsiadało już tylu uzbrojonych zbirów, że na olbrzymim i niemal już całkowicie pustym nabrzeżu nagle zrobiło się jakby za ciasno oraz nieco ciemniej zarazem. Coś złego wisiało w powietrzu. Nawet słońce schowało się za chmurą. Theo widząc jak okoliczni handlarze błyskawicznie zwijają swoje interesy i prędko znikają bez śladu nie wiadomo gdzie, zaproponował. -Na nas chyba też już czas, panowie. Coś tu się szykuje a ja nawet nie jestem ciekaw, co takiego. -Czy to twoi ludzie? - Frank poklepał pastora w policzek chcąc wyostrzyć mu uwagę. -To nie są moi chłopcy. - ten odparł ospale. - Przecież to czarnuchy. - wyjaśnił zaraz oburzonym tonem. Spośród zgromadzonych po drugiej stronie nabrzeża wyszło tymczasem w ich stronę dwóch ludzi. Trzymając w opuszczonych dłoniach karabiny maszynowe podeszli do nich z wolna. Black ukradkiem wcisnął glocka powrotem za pasek od spodni i czekał z założonymi rękoma aż Latynosi podejdą bliżej. Kiedy już podeszli jeden z przybyłych odezwał się po angielsku wskazując na Blacka i Franka lufą swej broni. -Do was nic nie mamy, ale ci dwaj idą z nami. - głową wskazał Theo i Bobbiego. -Kto tak powiedział? - zapytał go ciepło Black. -Lepiej żebyś nie wiedział, gringo. - południowiec wypluł niedopałek wprost pod nogi Blacka. Black potarł się w zamyśleniu po podbródku po czym niespiesznie położył mu swą dłoń na ramieniu. Latynos z najwyższym trudem wyprostował zgięte w kolanach nogi, które nagle się pod nim ciężko załamały. Chyba tylko siłą woli udało mu się przy tym utrzymać równowagę. Black po chwili zmniejszył nieco nacisk i pogodnie mu zaproponował. -Lepiej gadaj bo ci urwę łeb i nasikam w szyję. -Nasi mocodawcy chcą ich dostać. Ech. Za napad na bank w Meksyku. - wystękał z wysiłkiem południowiec. -To zabawne Pedro czy jak ci tam, ale spóźniliście się. Ci dwaj, bowiem są obecnie w rękach FBI. Też, co prawda za napad na bank, ale w Nowym Meksyku. - odparł pokazując Latynosom swój lipny portfel. Obydwaj południowcy spojrzeli zdziwieni po sobie. -Dobra, gringo. Ile, więc za nich chcecie? -Musiałbym się zastanowić. - odparł mu nieśpiesznie Black. - To jest poważna sprawa. Reprezentujemy rząd USA... -Nie jesteś w USA, gringo. - przypomniał mu Latynos i prostując nogi zaraz dodał łagodniejszym tonem. - Poza tym, okoliczności nie za bardzo sprzyjają naszej cierpliwości. Rozejrzyj się. -Tak. Wiem o tym, ale teraz chodzi o to, że... - Black nie dokończył, lecz złapał ich obu za szyje i mocnym szarpnięciem szybko zetknął ich głowami. Ponieważ nie zrobił tego delikatnie obydwaj padli bez słowa na ziemię. Agent podniósł ich kałasznikowy i wraz z resztą wskoczył za stojący w pobliżu kontener. W chwilę później wszędzie wokół gwizdały kule oraz potępieńczo wyły rykoszety. Pusty kontener grzechotał głucho i z każdą chwilą robił się coraz bardziej dziurawy. -Dawaj te karabiny, Bwana! - wrzasnął Theo patrząc błagalnie na niego. - No dawaj! Black spojrzał na Theo i po krótkim namyśle wręczył mu kałasznikowa. Drugiego podał Bobbiemu. Przez dłuższą chwilę wszyscy wymieniali strzały z oprychami ukrytymi poza stojącymi na nabrzeżu taksówkami. -Co teraz? - zapytał Frank, kiedy po oddaniu kilku strzałów na powrót ukrył się za kontenerem. Pośpiesznie ładował opróżniony magazynek swojego glocka. - Za chwilę całkiem nas okrążą. To tylko kwestia minut. - dodał nerwowo. -Trzeba spierdalać, ot co! - krzyknął wychylony Black. - Za dożo ich! -To jest właśnie to, co najlepiej nam wychodzi. - kwaśno rzucił Theo puszczając krótką serię w stronę taksówek. -Co takiego masz na myśli? -To, że od prawie roku nieustannie przed czymś spierdalamy, Bwana. -Ale, dlaczego gonią was w Brazylii za napad w Meksyku? -Czy ja wiem? To musi być, człowieku jakaś międzynarodowa zmowa! -I dlaczego, kurwa ja o tym niczego nie wiem? -Właśnie się dowiedziałeś! -Czy jest, do licha jakieś miejsce, gdzie was nikt nie ściga? -Niech się chwilę zastanowię... - zamyślił się Theo. - Grenlandia. -Mam pomysł! - rzucił Bobby przerywając im pogawędkę. Wszyscy spojrzeli przez chwilę na niego. -To proste. Bierzemy łódź japońców i spierdalamy stąd w podskokach! - ten wyjaśnił im swój prosty plan. Przypomnieli sobie o łodzi Japończyków i odwrócili głowy w tamtą stronę. Od łodzi dzieliło ich co najmniej czterdzieści jardów prawie zupełnie odsłoniętej przestrzeni. Prawie, jeśli nie liczyć wysokiego na półtora cala krawężnika. W ich położeniu zatem, równie dobrze mogłoby to być czterdzieści mil. Jej załoga natomiast w nerwowym pośpiechu rzucała cumy starając się natychmiast odpłynąć gdzieś poza zasięg strzelaniny. -Dobra myśl! Tylko jak zamierzasz dobiec tam? -To dobre pytanie, Black. - stwierdził Frank również patrząc na Bobbiego. -Może ja mógłbym coś zaproponować! - nieoczekiwanie rzucił profesor. Wszyscy pochylili głowy przed nisko lecącymi rykoszetami, po czym ponownie je podnieśli i uważnie spojrzeli na niego. Ten kończąc nabijać muszkiet odezwał się ponownie. -Kiedy wystrzelę to uważajcie, ponieważ będzie trochę hałasu oraz zamieszania, ale ich powinno to na jakiś czas zdezorientować. -Jak to zdezorientować, Krasnalu! -Myślę, że zanim się otrząsną zdążymy się załadować na tę łódkę i stąd zabrać w diabły! -Jesteś tego pewny? - z powątpiewaniem w głosie rzucił Frank. - Wiem, że masz dużą strzelbę, ale to jest naprawdę kawał drogi. -Nie obrażaj mnie! - obruszył się profesor. - Znam lepiej siłę swojej broni! -Więc, dobra. Kiedy Krasnal wystrzeli biegniemy do tej cholernej łodzi i wynosimy się stąd. - zadecydował Black kończąc sprzeczkę. -Dlaczego wplątujecie mnie w takie historie? - pastor na chwilę odzyskał świadomość. -Czy możesz to wielebny przeanalizować nieco później? - zapytał go Theo. -Musimy się pośpieszyć! Japońce odpływają! - ponaglił ich Bobby. Profesor w odpowiedzi oparł muszkiet o krawężnik i z grubsza wycelował go w stronę taksówek. -Gotowi? - zapytał. W odpowiedzi Black chwycił jedną skrzynię a Bobby drugą. Frank złapał pastora pod ramię, w drugą dłoń ujął jedną z toreb i też skinął głową. Profesor nacisnął spust. Gruchnął grzmot. Z lufy muszkietu natychmiast wydobyła się olbrzymia chmura błękitnego dymu, która na chwilę przesłoniła wszystko. Jak jeden zerwali się z miejsca i po krótkim biegu wskoczyli na pokład jachtu Japończyków. Ci, widząc co się dzieje jednocześnie położyli się na pokładzie zakrywając swoje głowy ramionami. Black jednym skokiem dopadł kierownicy i dał gazu do oporu. Dwa potężne silniki yamahy ryknęły na maksymalnych obrotach wzbijając wysoką fontannę wody za rufą. Jacht zrywając ostatnią cumę wystrzelił przed siebie. Trzymając się mocno stalowych relingów wkrótce odzyskali równowagę. Dopiero wówczas obejrzeli się za siebie. Na nabrzeżu trwała właśnie gorączkowa bieganina. Kilkunastu mocno okrwawionych ludzi leżało skręcając się z bólu na ziemi. Dwie taksówki płonęły jasnopomarańczowym blaskiem wznosząc do nieba kłęby czarnego dymu. W chwilę później jedna z nich eksplodowała. Pozostali na nabrzeżu ludzie biegli w ich stronę nieustannie strzelając z broni maszynowej. -Nieźle ich profesorku rozdrażniłeś! - rzucił z podziwem Theo napawając się widokiem szybko oddalającego się nabrzeża. -Nareszcie mam prawdziwy proch i śrut. - ten odparł z dumą. -A poprzednio? - zapytał go ciekawie Frank. -Wcześniej to była tylko tandetna prowizorka. Taka tam siarka i kamyki. - starzec niedbale machnął ręką. - Teraz, to jest to. - odparł ponownie nabijając muszkiet. -Najgorsze jest w tym wszystkim to, że ja nadal kurwa nie wiem, co się dzieje. - ponurym tonem stwierdził Black. - Odkąd tylko was poznałem nieustannie ktoś mnie goni. Ledwie udało nam się uwolnić od pieprzonych faszystów to w godzinę po przybyciu na drugą półkulę już nam siedzi na karku jakaś lokalna, pierdolona mafia. Skąd się w ogóle wzięła ta armia oprychów? -Z Kolumbii. Chyba z Kolumbii. - odparł Theo. - Tak mi się przynajmniej zdaje. - zaraz dodał niepewnie. -No z resztą, teraz mniejsza z tym. To i tak nieważne. - Black machnął ręką. - Gdybym tylko o tym wiedział wcześniej, zarezerwowałbym bilety od razu do La Paz. -No nie wiem, człowieku? Tam powitałaby nas cała, boliwijska armia. -Jak to? -Był taki bank... -Ja pierdolę! Frank, słyszałeś? -Taa. -Czy wy dwaj macie w sobie coś specjalnego, że wszyscy aż tak bardzo was nienawidzą? -To chyba coś w moich oczach, Bwana. - odparł Theo z niepewnym uśmiechem. -Witaj w naszym świecie, panie FBI. - dodał Bobby. - Ale nie martw się. Nikt inny nie ma takiej wprawy w dawaniu kamasza, jak my dwaj. -Mam się nie martwić, tak? -Z nami jesteś bezpieczny. - z przekonaniem zapewnił go Theo. -Skoro tak uważacie... W takim razie przyda nam się teraz ta wasza wprawa. - Frank wskazał dłonią w stronę nabrzeża. W ich kierunku zmierzało już kilkanaście łodzi oraz motorówek. Nadal też od brzegu odbijały kolejne. W chwili obecnej jednak pościg był praktycznie bez szans, bowiem ich potężna łódź z każdą chwilą jeszcze bardziej zwiększała odległość dzielącą ich od goniących zbirów. -Więc co teraz proponujesz? - zapytał Black Bobbiego. -Ty, mnie o to pytasz? -To nie mój teren. Z przyjemnością więc oddam komuś innemu kierownictwo tej, robiącej się z każdą chwilą coraz bardziej parszywej imprezy. -Świetnie. - odparł Bobby wzruszając ramionami i zapytał starca. - Co pan zatem proponuje, profesorze? -Łódź jest w porządku. - ten stwierdził. - Wydaje mi się więc, że należy ją zatrzymać i ostatecznie zgubić pościg. -To wiadomo. Ale co z nimi, Krasnalu? - Frank wskazał przerażonych Japończyków nadal leżących nieruchomo na pokładzie. -Za burtę i po krzyku. - ten odparł spokojnie ubijając w lufie kolejną porcję prochu. -Krasnal chyba nie za bardzo ich lubi? - odezwał się do partnera Black. -Tak się jakoś złożyło... -Po co od razu, aż tak? - wtrącił się Bobby. - Przecież można się najpierw grzecznie zapytać. Wstał i podszedł do leżących. W opuszczonej luźno dłoni trzymał kałasznikowa. -Rozumiecie po angielsku? Kiwnęli zgodnie głowami. -Czy możemy skorzystać z waszej łodzi jeszcze przez, eee... jakiś czas? Milczeli. Bobby uniósł lufę w górę. Natychmiast zaczęli ponownie kiwać energicznie głowami. -Dzięki. A czy moglibyście jeszcze tylko... zostawić nas teraz samych, co? No wiecie, wstać i opuścić pokład, hę? Patrzyli zdezorientowani to na siebie to na niego. -Otrzymacie od nas ponton, rzecz jasna. Brak reakcji. Bobby zarepetował broń i dodał. -Proszę. Gorliwie kiwnęli głowami. Black zatem zwolnił obroty i po chwili za burtę poszybował odwiązany przez Franka i Theo gumowy ponton. Minutę później cała czwórka Japończyków znajdowała się już stłoczona w jego wnętrzu. Bobby rzucił im na pożegnanie dwa niewielkie wiosła i krzyknął. -Dziękuję! Obiecuję od dziś już zawsze kupować wasze telewizory! No i widzi pan? - zwrócił się do profesora. - Można grzecznie i uprzejmie. Obserwując jak załoga pontonu niezdarnie wiosłuje kręcąc się w kółko wybuchnęli śmiechem. -Razem chłopcy. Eeeep! - krzyknął do nich Frank. -Dokąd teraz, profesorze? - zapytał Bobby, kiedy zostawili już pościg oraz Japończyków daleko w tyle. - Według mapy niedługo będzie przed nami cała plątanina rzek i kanałów? -Doskonale. Pokręcimy się w takim razie trochę w dorzeczu a kiedy tylko się pogubią już na dobre, wyruszymy we właściwym kierunku. -Nie ma sprawy. - zgodził się natychmiast Black. - Ta łódź ma nad nimi taką przewagę mocy, że nigdy nas nie dogonią. -Ale mogą obstawić całą okolicę i przygotować gdzieś zasadzkę. Jeśli tylko damy im na to czas, rzecz jasna. - zauważył Bobby. -Dlatego też chciałem najpierw nieco pokluczyć i sprawić, aby się na dobre rozproszyli. - zauważył profesor. -To nic nie da, profesorze. - oznajmił smętnie Bobby. -Dlaczego? -Ponieważ w czasie, kiedy pan żył w lesie świat wynalazł telefony komórkowe i satelitarne. Jestem pewien, że ci dranie nie dadzą się tak łatwo pogubić w plątaninie miejscowych rzek i kanałów. Musimy zakładać, że mają łączność i z pewnością ktoś tam koordynuje ich działania. -Nie wiedziałem, synu. W takim razie, co robimy? -Myślę, że lepiej będzie jak się wyniesiemy stąd jak najprędzej. Odpuśćmy sobie te kluczenie, ponieważ oni i tak nie wiedzą dokąd zmierzamy. Jeśli, więc nawet jakimś cudem domyślą się, w którą akurat odnogę wpłynęliśmy to my i tak już będziemy daleko przed nimi. Kiedy natomiast dotrzemy już do dżungli, wsiąkniemy im na dobre. W samym lesie już nigdy nas nie znajdą. -Masz rację, chłopcze. Black skierował jacht według wytyczonej przez Bobbiego trasy. Po kwadransie na dobre już opuścili Manaus. Płynąc dalej z godziny na godzinę osady ludzkie z wolna stawały się coraz rzadsze i mniejsze zarazem. Z upływem czasu rzeka również zaczynała się zwężać coraz bardziej w taki sposób, aby w końcu osiągnąć niemal niezmienną szerokość około trzystu jardów. Chcąc zmniejszyć zużycie paliwa Black zwolnił wówczas prędkość o połowę. -Spójrzcie, co znalazłem! Theo wynurzył się uśmiechnięty spod pokładu wraz z całym naręczem butelek szampana. -Kolejny raz udało nam się zwiać. Można więc to chyba oblać? - zaproponował. Nikt się nie sprzeciwił. Wypili całego szampana i zabrali się za przetrząsanie pozostałych zakamarków łodzi. Z radością odkryli, że jacht wyposażony jest w kuchnię, sypialnię ze składanymi łóżkami, coś przypominającego salon oraz przyzwoitą łazienkę w której znajdował się nawet prysznic. Pod pokładem znaleźli też spore zapasy jedzenia i paliwa. W jednym ze schowków Theo wygrzebał dwa karabinki myśliwskie wyposażone w celowniki optyczne oraz dwudziestofuntową skrzynkę amunicji do nich. -Ta łajba musiała kosztować fortunę. - stwierdził Frank opukując z uznaniem luksusową, mahoniową boazerię. -Dobry Panie, pobłogosław Japonię. - dodał pastor po czym zwalił się bezwładnie na pierwszą z brzegu koję. Po kilku sekundach słychać już było jego głośne pochrapywanie. Płynęli nieprzerwanie, aż do zapadnięcia zmierzchu. Dopiero, kiedy zrobiło się zupełnie ciemno Black nie chcąc rozbić łodzi o płynące nurtem rzeki olbrzymie kłody, konary a czasami nawet całe drzewa, ostrożnie podpłynął do brzegu i tam wyrzucił kotwicę. Po ustaleniu drogą losowania kolejności wart niezwłocznie udali się na spoczynek. * * * Rzeka Madeira - Brazylia 10 lutego 2000 Noc minęła im spokojnie. Wszystko wskazywało na to, że wczorajszego dnia skutecznie udało im się zgubić pościg ponieważ żadna przykra niespodzianka się nie wydarzyła. Theo, jako ostatni trzymał wartę. Z satysfakcją, więc wrzeszcząc z całych sił tuż ponad głową Blacka ogłosił o świcie pobudkę. -Wstaaaaaaawać!!! Kurwaaa!!! Wstawaaaać!!! Agent jeszcze z zamkniętymi oczami zerwał się z glockiem w dłoni. Natychmiast uderzył się boleśnie głową w sufit. Oprzytomniał jeszcze szybciej. Instynktownie więc przeturlał się na bok i... z łomotem spadł na pokład z górnej koi. Rozległ się ryk radości jaki wydał z siebie Theo. Black wreszcie wstał chwiejnie na nogi. Rozcierając dotkliwe potłuczenia oraz klnąc coś bardzo niedobrego pod nosem patrzał spode łba na niego. Ten ledwie już utrzymujący się na nogach śmiał się w dalszym ciągu do rozpuku. -Chryste, Theo! Zamknij się już w końcu. Musisz tak wydzierać z rana mordę? Chyba cię do reszty pojebało? - zapytał go agent, kiedy już się nieco pozbierał do kupy. -Sorry, Bwana. Chciałem po prostu, abyś chociaż raz posmakował jak się do tej pory czuły twoje ofiary. - ten pogodnie mu wyjaśnił nadal chichocząc pod nosem. -Kurwa, ludzie! Czy naprawdę było, aż tak źle? -Naprawdę. - całym chórem odparli pozostali. -Ale za to, zawsze była już przygotowana dla was kawa. - masując się po sinym czole usprawiedliwiał się Black. -Rzeczywiście! -Theo? -Gdzie jest ta, cholerna kawa? - zawyli ze zgrozą zbiorowo. - Theo! -Nie ma! - dobiegła ich odpowiedź z kuchni. -Jak to, nie ma? - w głosie Franka dała się słyszeć pierwsza nuta histerii. - Ja bez kawy dalej nie jadę. - dodał niemal już ze szlochem. -Jest od zajebania ryżu i chleba w konserwach ale kawy, nie ma. -O, mamo! - jęczał Frank. - Jesteśmy w pieprzonej krainie kawy i co? Nie ma kawy? -A gdzie my właściwie jesteśmy? - zapytał go pastor, któremu zaaplikowane ubiegłego dnia narkotyki ostatecznie już wywietrzały z głowy kończąc swe podstępne działanie. Wszyscy spojrzeli na niego ciekawie. Wielebny również patrzał kolejno na ich zaintrygowane, milczące twarze. Jego przymrużone oczy bez cienia wątpliwości miały obecnie swój normalny, świński wygląd. Zupełnie nie wiedząc jak też pastor przyjmie do wiadomości prawdę nikt jednak nie kwapił się z udzieleniem mu odpowiedzi. -W Meksyku. - rzucił Bobby pragnąc najpierw małymi krokami ruszyć do przodu zanim w końcu dotrze do sedna. -Aha. - pastor podrapał się w głowę i porzucił temat. Wszyscy odetchnęli z ulgą. -Przecież, ja od piętnastu lat nie zacząłem dnia bez kawy. - biadolił dalej Frank. - Chyba nie chcecie, abym zapadł w śpiączkę? - trząsł się jak w delirium. -Przeżyjesz. - profesor złośliwym tonem postawił mu szybką diagnozę. Aby go dodatkowo pognębić zaraz dodał. -Lepiej się rozejrzyj Zwierzu i porozkoszuj tą wspaniałą, wszechobecną naturą jaka nas ze wszystkich stron... -Że jak? -No wiesz, zapach dżungli, dziewicza przyroda, brak ludzi... -Jest zapach owszem Krasnalu, ale tylko dlatego, ponieważ jesteśmy na głębokim zadupiu. Black, jako pierwszy z nich ogarnął się. Wsadził papierosa w usta i udał się na rufę. Tam, najpierw odlał się za burtę po czym uruchomił silniki ruszając z wolna naprzód. Uzgodnili, że będą płynąć bez przerwy przez cały dzień, aby przebyć jak najwięcej drogi. Według mapy powinni za kilka dni dotrzeć do niewielkiej mieściny o nazwie Borba. Tam postanowili zaopatrzyć się we wszystkie brakujące na łodzi produkty. Wiadomość ta nieco uspokoiła zdruzgotanego brakiem kawy Franka. Po zaserwowanym przez profesora ryżowym śniadaniu humory odrobinę im się poprawiły. Po posiłku wszyscy udali się na pokład poopalać się. Po wczorajszym pijaństwie nikomu z wyjątkiem Theo niczego nie chciało się robić. Obecnie, jako jedyny leżąc sobie na dziobie ćwiczył celność strzelając do wszystkiego, co tylko nawinęło mu się pod lufę. Pozostali leżąc na leżakach obok, obojętnie obserwowali jego popisy strzeleckie. Huknął kolejny strzał. -Nieźle. - skwitował Black widząc jak niewielka małpiatka leci z piskiem z wysokiego drzewa i chwilę później wpada z pluskiem do wody. - Całkiem nieźle. To było przynajmniej ze sto jardów. -Te lunety są rewelacyjne, Bwana. - odparł Theo szczerząc zęby. Zarepetował broń, ponownie przyłożył ją do ramienia i powrócił do uważnej obserwacji nadrzecznych drzew. -Miał tylko fart. - lekceważącym tonem stwierdził Bobby. -Co? - zapytał Frank. -Mówię tylko, że trafiło się ślepej kurze ziarnko. -Wcale nie. - Theo gorąco protestował. -No to spróbuj w takim razie trafić w to. Bobby wziął szeroki rozmach po czym wyrzucił butelkę po szampanie do spienionej za burtą wody. Kiedy odpłynęli od niej jakieś sto jardów Theo przekręcił swój leżak w drugą stronę i przybierając znudzoną minę profesjonalisty wystrzelił do niej z wolnej ręki. Fontanna wody wzbiła się dobrą stopę na lewo od kiwającej się na boki szyjki. -Kurwa. - stwierdził cicho. -Zobacz jak się to robi, nieudaczniku. - Bobby wstał i podniósł kałasznikowa do ramienia. Oddał pojedynczy strzał i butelka natychmiast zniknęła rozbita. -Nie wziąłem poprawki na wiatr. -Przecież nie wieje. Nie wziąłeś poprawki na swe drżące łapki. Theo dumnie zniósł zniewagę i przyjął wyzwanie. Pozostała część poranka upłynęła im na zawodach strzeleckich. W bardzo krótkim czasie przyłączyli się do nich również pozostali. Najlepszym okazał się w nich Black a zaraz po nim Bobby. Po kilku dobrych godzinach nieprzerwanej, radosnej kanonady nawet Theo, kiedy tylko przyzwyczaił się już do nowej broni, każdy strzał zaliczał jako celny. Kiedy po ryżowym obiedzie nabrali nowych sił, rozlegające się nieprzerwanie salwy jeszcze bardziej przybrały na swej sile. Gdy wszystko, co żywe pouciekało już gdzieś daleko w głąb lasu zaczęli strzelać wyłącznie do kolejno wyrzucanych za rufę butelek. Jedynie profesor, kiedy to widział jęczał nieustannie. -Ludzie, na Boga. Co wy robicie? Czy słyszeliście kiedyś o czymś takim jak środowisko naturalne człowieka? -Daj spokój, Krasnalu. - odparł Frank zaraz po strąceniu z drzewa jakiegoś niewielkiego węża. - Być może jest to środowisko naturalne, nie powiem, ale na pewno nie moje tylko jakiś popieprzonych pająków, żmij i innego syfiastego gówna. Moje środowisko naturalne to jest solidna, betonowa autostrada oraz zapach spalin, czyli wolności a nie tego gnijącego, kurwa lasu. -Ale chyba nie wyrzucasz Zwierzu butelek na tę swoją, ukochaną autostradę, co? - spytał go podchwytliwie profesor. -Oczywiście, że wyrzucam. -To prawda. - wtrącił Black. - Wyrzuca. -Wyrzucam, ponieważ to jest właśnie naturalne, nie sądzisz? - rzucił Frank w stronę profesora z przekonaniem. -Jak to? -A co według ciebie, Krasnalu powinienem z nimi robić? -Są kosze na śmieci. - profesor machnął ręką. - Ale o nich, pewnie również nigdy nie słyszałeś? -Skąd, obiło mi się o uszy. Ale co potem? -Kiedy, potem? -Butelka, którą wrzucę do kosza będzie się później przez następny milion lat rozkładała na jakimś wysypisku, czyż nie? Profesor w odpowiedzi jedynie wzruszył ramionami. Frank kontynuował. -A czy ty wiesz w ogóle, skąd się bierze szkło? -Z huty szkła. - wtrącił się do rozmowy Theo. -Szkło jest po prostu stopionym piaskiem. - ciągnął Frank. - Jeśli, więc tę pieprzoną butelkę roztrzaskam o autostradę to chyba prędzej wróci do natury w postaci minerałów niż leżąc sobie do usranego końca świata na tym twoim wysypisku, nieprawdaż? Profesor milczał uznając, że dalsza rozmowa z Frankiem nie ma już żadnego sensu. -Jeden zero dla Franka. - z miną arbitra oznajmił Black. Mrużąc oczy i unosząc glocka w górę odwrócił się od profesora. Huknął strzał i zaraz potem coś przeraźliwie popiskując schroniło się gdzieś głębiej w lesie. Rozległy się owacje oraz głośne gratulacje. Widząc posępną minę profesora wznieśli radosne toasty puszkami piwa. -Za środowisko naturalne! -I węże! -Za burmistrza! -Zdrowie! -Wypij z nami, profesorku. - zachęcił go pojednawczo Theo. Ten jednak utracił chwilowo nastrój do zabawy. Obrażony, schował się pod pokładem skąd już nie wyszedł aż do późnego wieczora. * * * Rzeka Madeira - Brazylia 11 lutego 2000 Drugiego dnia podróży rzeką napotkali kilka zamieszkałych osad. Ludzie wałęsający się z wolna wzdłuż brzegu obojętnie im się przyglądali. Zaciekawieni wreszcie czymś nowym wszyscy wylegli na pokład. -Co to za jedni? - rzucił na ich widok Frank. -Poszukiwacze złota. - odparł mu profesor. -Aha. -To właśnie przez nich cała rzeka w dolnym biegu jest aż tak bardzo skażona. - po chwili wyjaśnił. -Dlaczego? -Do zestalenia bryłek złota spośród wydobytego szlamu ludzie ci używają rtęci, którą potem razem z odpadami wylewają z powrotem wprost do rzeki. -A dużo jest tu tego? - zainteresował się również pastor. -Kilkaset procent ponad dopuszczalną normę. -Pieprzyć skażenie. Chodziło mi o złoto. -Czy widzisz tu, wielebny jakieś mercedesy? Pastor milczał. -No właśnie. Kompletna nędza. -To po jaką cholerę tutaj siedzą? -Na skromne życie, jednak im wystarcza. -Rzeczywiście, skromne. - przyznał również Frank widząc na brzegu obraz kompletnej ruiny. * * * Rzeka Roosevelta - Brazylia 17 lutego 2000 Po kolejnych, dwóch dniach żeglugi dotarli do znacznie większej osady. Było to owo miasteczko o tajemniczej nazwie Borba. Biorąc pod uwagę miejscowe warunki była to prawdziwa metropolia. Korzystając ze sposobności zaopatrzyli się w nim w piwo, kawę oraz zapas cukru. Napełnili również, wszystkie znalezione na jachcie pojemniki nowym zapasem paliwa. Wkrótce po opuszczeniu tej osady przestali niemal w ogóle napotykać jakiekolwiek ślady ludzkiej działalności. Piątego dnia podróży wpłynęli już na zupełnie nie zamieszkałe przez ludzi tereny. Czas upływał im niesłychanie monotonnie a nuda, która podstępnie wkradła się w ich życie stała się wręcz wszechobecna. Nikomu nie chciało się nawet rozmawiać. Chwilowe ożywienie nastąpiło, kiedy po upływie kolejnego dnia profesor nieoczekiwanie oznajmił pozostałym, że można już nareszcie łowić ryby oraz jeść rosnące nad brzegiem rzeki owoce. Było to w chwili, kiedy już na dobre opuścili Madeirę i wpłynęli do jeszcze bardziej leniwie płynącej, rzeki Roosevelta. Rzeka ta była tylko trochę węższa, ale za to sprawiała wrażenie jeszcze bardziej opuszczonej, dzikiej i odludnej. Nuda natomiast skończyła się następnego dnia nagle i bezpowrotnie. Było tak, ponieważ szóstego dnia podróży powierzchnia wody raptownie zrobiła się całkowicie zielona od pokrywającej ją grubym na cal kożuchem gęstej roślinności. Z jej też powodu dalsza podróż zrobiła się jeszcze bardziej ślamazarna. Pomimo, iż Black starał się płynąć ostrożnie i dokładał do tego wszelkich starań zmuszeni byli kilka razy dziennie zatrzymywać się i ciągnięciem zapałki wyłaniać ochotnika, który nurkował z nożem i odcinał splątujące śruby jachtu glony oraz gęste wodorosty. Co drugie losowanie wypadało na Theo. Były, więc momenty gwałtownego ożywienia, kiedy zapewniali go, że nie było żadnego szachrajstwa, lecz jedynie ślepy traf, który najwidoczniej go sobie szczególnie upodobał. Za każdym też razem ostatecznie musieli go siłą wyrzucać za burtę, ponieważ Theo tylko przeciągał każdą dyskusję w nieskończoność. Z wrzaskiem przerażenia leciał wówczas do wody skąd po wykonaniu zadania wracał wyczerpany z powrotem na pokład. Wtedy to nie szczędząc mu słów pociechy szyderczo pośmiali się chwilę po czym natychmiast wyruszali w dalszą drogę. Theo natomiast dąsał się jeszcze około godziny po czym wszystko powracało do normy. Wykorzystując ostatni postój związany z odcinaniem glonów powrócili na pokład niosąc z lasu całe naręcza świeżych owoców. Od czasu, kiedy ryżowe menu mogli sobie nieco urozmaicić korzystali z tego przy każdej, nadarzającej się ku temu okazji. Do oporu i przesytu zajadali się rybami oraz wskazanymi przez profesora nieznanymi owocami. Starzec jednogłośnie okrzyknięty został niekwestionowanym królem kuchni. Jego potrawy za każdym razem wzbudzały żywiołowy entuzjazm całej załogi. Jak tylko Black kierując łódź na środek rzeki ponownie wyruszył w drogę wszyscy powrócili do swoich codziennych zajęć. Pastor udał się natychmiast spać, profesor gotować, Theo obrażony zniknął gdzieś głęboko pod pokładem, a Bobby z Frankiem zaczęli strzelać do wszystkiego, co tylko im się nawinęło. * * * Zaledwie po dwóch godzinach spokojnej żeglugi silniki znajomo zawyły a łódź mieląc wodę za burtą gwałtownie zatrzymała się stając w miejscu. Black westchnął z rezygnacją i wyłączył silniki. Theo zaklął pod nosem i wychodząc spod pokładu odezwał się znienacka w stronę pozostałych. -Dobra, ale tym razem to ja przygotuję losy. Wszystkim było już go szczerze żal. Skinęli więc głowami z milczącą aprobatą. Z drzewa, pod którym akurat utknęli Murzyn sprawnie odłamał kilka gałązek po czym starannie przygotował z nich sześć losów. Jeden z nich był o połowę krótszy od pozostałych. Zanim jeszcze przystąpiono do losowania ochotnika ściągnięto z dołu również profesora oraz obudzono wielebnego. Kiedy już wszyscy zebrali się na rufie Theo ściągając na sobie powszechną uwagę pieczołowicie umieścił losy w zaciśniętej dłoni. Kiedy ukończył już przygotowania z przebiegłym spojrzeniem odwrócił się do pozostałych. Tym razem woda za burtą była szczególnie mętna. Na dodatek co chwilę dobiegało z niej jakieś podejrzane, obrzydliwie brzmiące bulgotanie. Wszystkie twarze były więc napięte i maksymalnie skupione na losowaniu. Nawet pastor, który jako jedyny nie został dotychczas ani razu wylosowany tym razem był jednak nieco podenerwowany przedłużającym się oczekiwaniem. Kiedy nerwowe napięcie sięgnęło już zenitu Theo przestał przebiegle się uśmiechać. Przetarto szczęśliwe guziki, splunięto przez ramiona, zaciśnięto kciuki, z namaszczeniem wyciągnięto amulety i kiedy już umilkły ciężkie westchnienia, szepty i zaklęcia przystąpiono do ceremonii losowania. Panowała absolutna cisza i skupienie. Murzyn potrząsnął po raz ostatni pięścią po czym z kamienną twarzą wyciągnął dłoń z losami wprost przed siebie. Jako pierwszy, odważnie pociągnął Bobby. Los okazał się krótki. -Ha! - zawołał Theo tryumfalnie. Bobby błyskawicznie złapał go za przegub trzymającej losy dłoni. Mocując się z nim przez chwilę siłą otworzył zaciśniętą pięść. Upuszczone losy wypadły z niej na pokład. Wszystkie były krótkie. Zapadła pełna napięcia cisza. Spojrzeli w milczeniu na Theo. -Dlaczego tak na mnie patrzycie? I podchodzicie tak powoli? - ten zapytał szeptem wycofując się ostrożnie. Po krótkiej i bezgłośnej walce pojmali go na dziobie. Bronił się zajadle, lecz nagłe uderzenie Blacka zadane nasadą dłoni w czoło, w jednej chwili odebrało mu świadomość. Udawał. Wcisnęli mu nóż w rzekomo bezwładną dłoń i natychmiast po tym krzyczącego wniebogłosy wyrzucili poza burtę. Po kilku minutach rozdygotany powrócił na pokład. Wówczas Black włączył silniki i ruszyli w dalszą drogę. * * * Rzeka Roosevelta - Brazylia 18 lutego 2000 Z każdym, kolejnym dniem rzeka stawała się w ledwie zauważalny, ale nieuchronny zarazem sposób coraz płytsza oraz węższa. Płynęli nią już ponad tydzień i przez cały ten czas jej szerokość nieustannie się zmniejszała aż do chwili, kiedy osiągnęła już niewiele ponad pięćdziesiąt jardów. Kiedy od celu podróży dzieliło ich już co najwyżej trzydzieści kilka mil rzeka stała się zbyt płytka na to, aby można nią było płynąć dalej. Co kilka minut, bowiem rozlegało się nieprzyjemne chrobotanie stępki jachtu o dno rzeki. Wówczas Black skierował go w stronę brzegu, gdzie ostatecznie zacumowali podpływając pod jedno ze zwalonych drzew. Aby łódź nie rzucała się w oczy całkowicie zamaskowali ją zwisającymi gałęziami, pnączami oraz inną naznoszoną w tym celu leśną roślinnością. Kiedy byli już pewni, że nikt poza nimi nie odnajdzie jej, wyładowali agregat oraz całą resztę zapasów jedzenia i amunicji do gumowego pontonu. Ponieważ nie posiadali w nim silnika zmuszeni byli idąc brzegiem rzeki ciągnąć go na linie. Wielebnego posadzili w nim jako pierwszego, aby ten z pomocą wiosła omijał płynące nurtem przeszkody. Ustalili też, że przy tej pracy będą się co dwie godziny sprawiedliwie zmieniać. Jak się jednak niebawem okazało, prawdziwą pracą było ciągnięcie liny a te dwie godziny spędzone na pontonie wymarzonym odpoczynkiem. Było tak, ponieważ brzeg rzeki pełen był zdradliwych nierówności, bagnistych, parujących dołów, leżących w poprzek zwalonych drzew oraz całych rojów brzęczących nad głowami owadów. Po kilku godzinach uciążliwego marszu wszyscy mieli już naprawdę dość. Z wyjątkiem profesora wszystkich na dobre opuściły dobre humory. Po kilku godzinach uciążliwego marszu dotarli do miejsca w którym do rzeki Roosevelta wpływał nieistniejący na mapie niewielki dopływ. Idąc za radą profesora skręcili w niego. Rzeka ta z każdą przebytą przez nich milą coraz bardziej się zwężała a jej nurt stawał się jednocześnie coraz bardziej bystry. Nieustannie też przybierał na swojej prędkości utrudniając ciągnięcie pontonu. To nie była już leniwie płynąca a miejscami nawet stojąca woda, jaką do tej pory znali, lecz szumiący z każdą godziną coraz groźniej rwący, górski potok. Kiedy kilka mil dalej napotkali pierwszą kataraktę zmuszeni byli cały ekwipunek wraz z pontonem przenieść lądem na plecach spory kawałek w górę rzeki. Dopiero tam, płynąca bystro woda ponownie nieco się uspokoiła. Po dniach beztroskiej laby dla wszystkich nastał okres ciężkiej harówki. Powietrze również nie sprzyjało wysiłkowi fizycznemu. Było niesłychanie gorąco, parno, duszno i wilgotno. Przemoczone potem i wilgocią ubrania przestały już zupełnie schnąć. Z wolna zaczął ich otaczać odór potu i gnijącej odzieży. Do spoconych ciał tysiącami lgnęły owady doprowadzając Franka do szaleństwa. Po każdym, kolejnym ukąszeniu klął i zatrzymywał się. Następnie brał sporą gałąź i dopiero, kiedy zatłukł ze dwie setki owadów nieco uspokajał się i złorzecząc ruszał dalej. Ich kłopoty z owadami trwały do chwili, kiedy profesor napotkał po drodze odpowiednie liście, które następnie roztarł wpierw na miazgę po czym kazał tym cudownym środkiem natrzeć ciała Frankowi oraz pozostałym. Od tamtej pory, kłopoty z dokuczliwymi ukąszeniami definitywnie skończyły się a Frank ponownie odzyskał utraconą chęć do życia. Nagły zachód słońca zastał ich nad rzeką, której brzegiem tak uparcie podążali. Byli tak wyczerpani całodziennym marszem, że tak jak stali opadli na błotnistą ziemię i niemal natychmiast usnęli. * * * Bezimienny dopływ rzeki Roosevelta - Brazylia 19 lutego 2000 Po fatalnej nocy, którą spędzili pod gołym niebem niemal nie śpiąc z zimna tylko kolejno pilnując tlącego się niechętnie ogniska wczesnym rankiem wyruszyli w dalszą drogę mając nadzieję na dotarcie do szałasu profesora przed nadejściem kolejnego zmierzchu. Mając przed oczami koszmarną wizję ponownej nocy spędzonej na mokrej ziemi i nabrzeżnych kamieniach pomimo wyczerpania raźno wyciągali nogi. -Daleko jeszcze? - zapytał Bobby profesora idącego przodem. -Jak to? - natychmiast wtrącił się Frank zwalniając. - Podobno już byliście w tych stronach? - zauważył podejrzliwie. - Byliście i nie znacie drogi? - dodał zatrzymując się na dobre. -No właśnie? - Black również przystanął przyglądając się im uważnie. -Pewnie, że byliśmy. - odparł Bobby. - Tylko, że nadeszliśmy do tych okolic od drugiej strony. Od Boliwii. -A mówiąc ściślej nadbiegliśmy. - uzupełnił Theo. -Tak właśnie było. To był cholerny, trwający trzy tygodnie marszobieg. Myślałem wówczas, że zdechniemy z wyczerpania. - na samo wspomnienie Bobby aż się skrzywił. -Do mojego szałasu pozostało około dwunastu mil. - oznajmił im profesor. -I tam ma czekać ta wasza wróżka? - zapytał go z niechęcią Black. -Zgadza się. -Pożyjemy, zobaczymy. - stwierdził Frank z powątpiewaniem. Korzystając z odpoczynku w milczeniu wypalili wilgotne papierosy. Później wyruszyli w dalszą drogę. Krótką chwilę po tym jak ruszyli, Black idący najbliżej wody nagle poślizgnął się na błotnistej ziemi i natychmiast upadł. W tym samym momencie spod wody wynurzyła się zębata paszcza kajmana, która błyskawicznie chwyciła byłego agenta za lewą nogę. Gdyby nie to, że pozostali natychmiast uchwycili go za ręce Black zostałby w mig wciągnięty pod powierzchnię wody. Widząc swoją stopę w tak olbrzymiej paszczy jedynie jęknął z przerażenia usiłując ją za wszelką cenę wyrwać z niej. Kajman tymczasem w dalszym ciągu trzymając go za nogę przez kilka chwil nadal usiłował zaciągnąć go do rzeki. Kiedy tarmosząc go za stopę zrozumiał, że mu się to jednak nie uda nieoczekiwanie zmienił swą taktykę. Nie zwalniając uchwytu nagle i bez uprzedzenia wprawił swoje ciało w ruch wirowy obracając się kilkanaście razy wokół swojej własnej osi. Wszyscy równocześnie utracili równowagę. Bezładną i splataną masą upadli na błotnistą ziemię. -Kurwa! - ktoś zaklął głośno upadając twarzą w błoto. -Na brzeg! Wyciągnijmy go na brzeg! - krzyczał już w następnej chwili profesor. - Prędko! Może być ich więcej! Świadomość, że kajmanów mogłoby być jeszcze więcej dodała im nadludzkich sił. Rozpaczliwie walcząc o zachowanie równowagi, ślizgając się, ponownie upadając i natychmiast z powrotem podnosząc się, na czworakach jakoś zawlekli Blacka kilkanaście jardów od brzegu. Zawlekli go wraz z kajmanem nadal wściekle uczepionym jego lewej stopy. Dopiero tam korzystając ze sposobności profesor wbił swój nóż w jego odsłonięty brzuch. Wbił go głęboko, aż po samą rękojeść. Wtedy zwierzę ostatecznie wypuściło agenta po czym raptownie skierowało swoją paszczę w jego stronę. Profesor pochwycił kłapiące przed nim szczęki i mocno je ściskając ramionami przydusił całym ciałem mocno do ziemi. Potem w przeciwieństwie do kajmana za wszelką cenę starał się już je tak utrzymać. Pozostali szybko się pozbierali i rzucili mu z pomocą. Wspólnymi siłami wkrótce udało im się przygnieść kolanami jego pokryte twardymi łuskami cielsko do ziemi. Kiedy zwierzę było już na dobre unieruchomione Bobby pochwycił upuszczony podczas walki karabin i odbezpieczył go. Wystrzelił w łeb kajmana trzykrotnie zanim wyrywający się gad ostatecznie znieruchomiał. Dysząc z wyczerpania usiedli, by odzyskać utracone walką oddechy. Kiedy już ochłonęli zaczęli z zainteresowaniem oglądać nogę Blacka. Najbardziej zainteresowany był on sam. Po zdjęciu spodni oraz buta okazało się, że agent miał dziś sporo szczęścia. Jego stopę, bowiem od zgruchotania uratowała jedynie gruba na półtora cala nabijana gwoździami podeszwa jego wojskowych buciorów. To ona właśnie przyjęła na siebie całą siłę potwornych szczęk. -Chyba będziesz musiał chłopie znaleźć sobie szewca. - stwierdził Theo z wysiłkiem odginając palcami całkowicie zniszczoną podeszwę. -Podczas tych obrotów ten skurwiel połamał mi nogę. Kurwa, jak boli! -Pokaż ją. - profesor już po opłukaniu czystą wodą delikatnie i dokładnie obmacał ubłoconą wcześniej stopę agenta. -Nie jest tak źle, gorylu. - stwierdził. - Masz tylko zwichniętą kostkę. Miałeś naprawdę dużo szczęścia. -Raczej pecha, Krasnalu. Utraciłem but i prawie, kurwa nogę. Szlag by to... -Złapał cię za nogę to prawda, lecz kiedy nie dał rady ci jej odgryźć okręcił się kilka razy pragnąc ci ją po prostu oderwać. Gdybyśmy trzymali cię nieco mocniej, lub nie byłoby tutaj, aż tak ślisko utraciłbyś ją zapewne gdzieś w okolicach kolana. Dlatego nadal obstawałbym raczej przy szczęściu. -Tak sądzisz? -Gdyby to był dorosły osobnik pożarłby cię wraz z butami. - ponownie pocieszył go profesor. -A ten, to niby nie był? - w głosie Franka dało się słyszeć rosnący niepokój. - Ma ponad sześć stóp, pierdolony. W odpowiedzi profesor jedynie przecząco pokręcił głową. -Kurwa! - Theo otarł pot z czoła. - Nie bał się pan, profesorku tak po prostu złapać go za paszczę? Gołymi rękami? Niech mnie licho. Znowu uratował pan sprawę. -To proste. - odparł skromnie profesor. - Pomimo, że kajmany posiadają wręcz morderczą siłę ścisku swoich szczęk to mięśnie otwierające paszczę są tak słabe, że do jej przytrzymania wystarczy chociażby przydepnąć im mordę. Cała sztuka polega jedynie na tym, aby zrobić to szybko i w odpowiednim momencie. -Co to znaczy, odpowiednim? - zapytał go Black spoglądając z niechęcią na zwłoki gada. -To znaczy w chwili, kiedy ten zamyka dziób. - wyjaśnił zwięźle starzec. -No i mieć przy tym nadzieję, że reszta krokodyla nie będzie miała nic przeciwko temu. - zauważył z uśmiechem Bobby. -Właśnie. - profesor również się uśmiechnął i ponownie skinął głową agentowi. -Jakie to życie w dżungli jest proste. - odezwał się Theo z przekąsem. -Środowisko naturalne, co? - Frank powoli już dochodził do siebie w miarę jak mu mijał początkowy szok wywołany walką. Popatrzyli z niepokojem na niego nic jednak nie mówiąc, aby go jeszcze w większym stopniu nie zaniepokoić. Ten natomiast ciągnął dalej nieco odmiennym niż zazwyczaj głosem. -Wszystko tutaj żyje tylko po to, aby mnie użądlić, ukąsić, pożreć, wyssać albo jadowicie upierdolić a Krasnal nic nie robi przez całą drogę tylko w kółko każe mi się tym gównem zachwycać. Pierdolę takie środowisko, słyszycie! -O co ci znów chodzi, Zwierzu? - zapytał go ciepło profesor opierając się wygodniej o drzewo i przygotowując skręta. -Nie wiesz? No to pozwól, że ci powiem! Chodzi o to, że znowu się kończy kawa, nie ma łóżka i papieru toaletowego. Powoli zaczyna mnie brać już cholera. Lepiej, więc kończmy tę imprezę zanim przywyknę do śmierdzącego ubrania, porannych zapasów z krokodylami i podcierania sobie dupy mokrymi liściami! Dotarliśmy już tutaj, chociaż i tak nie wiadomo nawet, kurwa gdzie, więc zobaczmy się już z tą, cholerną wróżką i spadajmy wreszcie do domu... -Uspokój się, Frank! - Black widząc u partnera nieuchronnie nadchodzący atak psychozy usiłował go jeszcze powstrzymać. Bezskutecznie. Panika w jego głosie nadal bowiem narastała. -Przecież jestem spokojny! - krzyczał dalej. -Przechodzisz tylko mały kryzys. Cóż, zdarza się... -Kryzys? Słyszeliście? Kurwa, kryzys! Nie dalej jak wczoraj spadło na mnie z drzewa jakieś wielkie i zielone gówno w żółte cętki po to, aby mnie udusić a on mówi, kryzys! Dlaczego akurat na mnie spadło, Black, co? -Nie wiem. - odparł Black wzruszając ramionami. -Wczoraj to była tylko mała i niegroźna żmija. - sprostował natychmiast profesor. - Z gatunku... -Tutaj wszystko, kurwa jest małe, młode, niewielkie lub niegroźne! Lecz cóż z tego? Ta żmija i tak była dwa razy taka jak ja! Myślisz Krasnalu, że mnie obchodzi z jakiego gatunku była ta, która chciała mnie wciągnąć na drzewo? Albo jak też miał na imię krokodyl Blacka? Co? Czy ty naprawdę myślisz, że jest to dla mnie takie ważne? -Nie przesadzaj, Zwierzu. To był kajman nie krokodyl. W dodatku, był on młody... -Ja przesadzam? Ja? Rozejrzyjcie się, do diabła! Przecież tutaj nawet muchy ważą uncję, srają tyle co gołębie i trzeba je popychać żeby sobie w końcu, kurwa odleciały! - mówiąc to Frank pstryknął palcami owada, który usiadł mu na ręku. - Ja pierdolę! Co ja właściwie tutaj robię? - zapytał sam siebie opadając z rezygnacją na ziemię. Następnie zamilkł i odwrócił się od pozostałych plecami. Nikt się nie odzywał. Siedzieli w milczeniu i palili papierosy. Kiedy skończyli palić zostawili go nadal pogrążonego w całkowitej rozpaczy a sami udali się do lasu z zamiarem wykorzystania postoju w celu zebrania świeżych owoców. Kiedy po półgodzinie wrócili wyglądało na to, że Frank już nieco zebrał się do kupy. Kryzys minął. Po posiłku, na który złożyły się owoce i smażone ryby wspólnymi siłami pomogli Blackowi przedostać się do pontonu po czym wyruszyli w dalszą drogę. Ku zazdrości pozostałych agent leżąc sobie wygodnie na plecach podwinął nogawkę i przewiesiwszy ranną nogę za burtą chłodził opuchniętą stopę w chłodnej wodzie. Jednak po ostrzegawczym upomnieniu profesora o żerujących w tej okolicy piraniach wyciągnął ją niczym z wrzątku. Od tamtej chwili już nikt więcej nie zazdrościł mu wygodnej podróży. Każdy ciągnął linę zadowolony, że przynajmniej czuje twardy grunt pod stopami i szedł dalej uważnie patrząc pod nogi. * * * Po południu napotkali dwie kolejne katarakty. Pokonanie ich zajęło im niemal całą resztę dnia. Dopiero wieczorem podróż zaczęła przebiegać normalnym tempem a rwąca rzeka się nareszcie uspokoiła. Z wolna zapadł zmierzch, lecz pomimo panujących ciemności maszerowali nadal korzystając z rozgwieżdżonego nieba. Tuż przed północą kompletnie wyczerpani dotarli w końcu do szałasu profesora. Tam pomogli Blackowi przedostać się na ląd po czym ostrożnie zanieśli go na rękach do środka. Po ułożeniu go na posłaniu pod fachowym kierownictwem profesora zabrali się za wymianę zbutwiałych w poszyciu liści oraz przygotowaniem kolejnych posłań. Te wkrótce były już gotowe dla wszystkich. Następnie przetransportowali do szałasu cały dobytek z pozostawionego nad brzegiem rzeki pontonu. Już przy blasku rozpalonego ogniska oczyścili wnętrze szałasu z pająków i robactwa a ponieważ nikt nie miał ochoty ani sił na ryżową kolacyjkę udali się na wymarzony spoczynek z mocnym postanowieniem upolowania nazajutrz czegoś konkretnego do jedzenia. Leżąc już wygodnie na posłaniu z liści Black zapytał. -Szałas niby jest. Tylko gdzie się podziała ta wasza tajemnicza wróżka? -Którego dzisiaj mamy? - zapytał w odpowiedzi Bobby. -Dziewiętnastego. Sobota. - odparł profesor spoglądając na zegarek. -A więc powinna tu być jutro. - rzucił Bobby w stronę agenta. -Jesteś tego pewien? - zapytał go z powątpiewaniem w głosie Black. -Tak. - ten skłamał. -Lepiej żebyś miał rację. W przeciwnym razie rankiem zabieram Franka i wracamy do łodzi. -A ja? - zapytał pastor. -Ty również, wielebny. Jeśli tylko chcesz możesz wracać do Stanów z nami. -Naprawdę? -Taka była umowa. - wtrącił Frank. -Bez żadnej lipy i kolejnego haczyka? -Jasne, że tak. - potwierdził również Bobby starając się, aby zabrzmiało to przekonywująco. - Umowa to umowa. Dowieźliśmy cię na miejsce i tyle. Jeśli jutro po spotkaniu z Uli zechcesz pastorze wracać, droga wolna. - dodał. -A co, jeśli ona nie przyjdzie? -Przyjdzie. - oznajmił profesor. -A co, jeśli jednak nie? - wielebny drążył temat. -To tym bardziej, droga wolna. - zniecierpliwił się Theo. -Więc skoro tak, to nie wiążcie mnie dziś na noc. - ten zaproponował nieoczekiwanie. Pozostali spojrzeli po sobie. -Dobra. - zgodził się Bobby wzruszając ramionami. - W nocy i tak nie miałbyś dokąd uciec. Zatem skoro od jutra i tak będziesz wolnym człowiekiem, wielebny niech ci będzie. Nikt z pozostałych, również nie miał niczego przeciwko. Po raz pierwszy od dwóch tygodni pastor Holden zasypiał z uśmiechem na swej twarzy. * * * Szałas profesora Williamsa - Brazylia 20 lutego 2000 Uli Robinson dotarła do szałasu w samym środku nocy. Kiedy się pojawiła wszyscy jeszcze głęboko spali. Dziewczyna podeszła cicho do szałasu i przez dłuższą chwilę stała nieruchomo w wejściu. Uważnie przyglądała się śpiącym. Z niekłamanym zachwytem stwierdziła w myślach, że jej plan wykonany został w stu procentach. Na miejscu obecni byli, bowiem wszyscy ci, których miała zamiar ujrzeć. Zadowolona, po chwili na powrót wyszła przed szałas. Kładąc swą niewielką torbę na ziemi przysiadła na kłodzie leżącej przed ogniskiem. Dokładając od czasu do czasu do ognia zamyślona cierpliwie czekała na nadejście świtu. * * * Wczesnym rankiem jako pierwszy zbudził się profesor. Od razu puścił bąka podrapał się po brodzie, przeciągnął się i tak zamarł nieruchomo. Dostrzegł dziewczynę siedzącą przed szałasem. Szturchnięciem ręki obudził pozostałych. -Jest piękna. - stwierdził szeptem Frank przecierając oczy. -To ona? - zapytał Black. Bobby pokiwał w milczeniu głową. -W mordę! Ale ona jest piękna. - powtórzył Frank zdumionym szeptem. -Naprawdę? - Black spojrzał na niego badawczo. -A co, ślepy jesteś? -Zawsze wydawało mi się, że wzdychasz tylko do Claudii Schiffer. -Black zapomnij o niej, dobra. - odparł Frank krzywiąc się z niesmakiem. - Frau Schiffer mogłaby jedynie za nią kapcie nosić. -W porządku. Niech ci będzie. -Nie wiem dlaczego, ale spodziewałem się raczej jakiejś... starej jędzy. - w głosie Franka dał się słyszeć nagły jęk zawodu. -Jędzy? - rzucił zaskoczonym szeptem Theo. - Kto ci powiedział, człowieku że Uli to jędza? -No wiesz, jakiejś szpetnej, bełkoczącej zaklęcia pod nosem staruchy szlachtującej kurczaki i wróżącej potem z ich wnętrzności. - Frank wyjaśnił mu niepocieszonym tonem. - Tak sobie właśnie wyobrażam wróżki. -Kurczaki to woodoo. - wtrącił wielebny z miną eksperta. -Nie wiem. - Frank wzruszył ramionami. - Być może ona wybebesza węże? -Węży się nie wybebesza tylko ostrożnie nacina przy główce i wyciska. - sprostował profesor. -Doprawdy? -Wtedy ich skóra przeznaczona na rzemienie pozostaje w nienaruszonym stanie. - wyjaśnił mu cierpliwie. -A po cholerę jej rzemienie? Przecież to wróżka. -Cicho. Idzie. - przerwał im dyskusję Bobby. Uli słysząc nieokreślone szepty za plecami odwróciła się w ich stronę po czym wstała z kłody i podeszła bliżej. Kiedy stanęła w wejściu wszyscy mogli stwierdzić, że wygląda naprawdę wspaniale. Jej zgrabną sylwetkę od stóp do głów opinał przylegający ściśle do ciała czarny kostium wykonany z jakiegoś nieokreślonego, gładkiego materiału. Jedynie jej głowa oraz ramiona pozostawały nie zakryte połyskującą materią. Kiedy tak siedzieli bez słowa patrząc na nią i myśląc o rzeczach nieprzyzwoitych dziewczyna przemówiła jako pierwsza. Uprzejmie przywitała się z nimi wymieniając kolejno imiona i nazwiska wszystkich obecnych, co od razu wywołało u nich niemałe zdumienie. -Co was tak zaskoczyło, panowie? - zapytała widząc ich zdumione miny. -Znasz nasze nazwiska. - niepewnie odparł Frank. - A poza tym... w charakterze wróżki spodziewałem się ujrzeć raczej kogoś eee... innego. -Innego? -No wiesz, kogoś bardziej doświadczonego... znaczy... eee... starszego. Po prostu kurczaki. Rozumiesz? -Obawiam się, że nie. - odparła po namyśle. - Ale, żeby wszystko było jasne wyjaśnię wam od razu. Nie jestem żadną wróżką i nie zajmuję się wróżeniem. -Nie? No to w takim razie czym? - zapytał ją z zawodem w głosie Black. - Zdarłem buty mała, aby tutaj dotrzeć. - dodał pomachując podeszwą oderwaną przez kajmana. -O tym już za krótką chwilę, panowie. Jeszcze raz serdecznie witam was wszystkich. Na początek przedstawię wam powody dla których tu jesteście. Obiecuję też, że przez cały czas będę się starała maksymalnie streszczać a na koniec udzielić wam wyczerpujących odpowiedzi na wszystkie wasze pytania. Nie jestem też całkiem pewna czy mnie dobrze zrozumiecie, dlatego proszę włóżcie najpierw te przedmioty. Podeszła i kolejno wręczyła im niewielkie czarne kulki wielkości ziarnka grochu. -Co to jest? - zapytał ją ciekawie Black obracając swoją kulkę w palcach. -Translator. - odparła. - Jest to uniwersalny model, więc tłumaczy wszystkie znane ludzkie języki i co najważniejsze, robi to w sposób bezbłędny i natychmiastowy. -A do czego konkretnie ma to coś służyć? -Translator ten pomoże wam zrozumieć przede wszystkim zagadnienia i terminologię natury technicznej. -Chyba nie myślisz, że dam sobie włożyć tego, cholernego czopka? - oburzył się Frank. -O w ten właśnie sposób. - rozwiewając jego obawy dziewczyna umieściła swoją kulkę w lewym uchu. Pozostali spojrzeli po sobie po czym bez słowa również zainstalowali swoje translatory. Frank uczynił to jako ostatni patrząc na nią ponuro. -Jesteście gotowi? Czy teraz słyszycie i rozumiecie mnie głośno i wyraźnie? - zapytała. Pokiwali głowami w milczeniu. -Dobrze. Przejdę zatem od razu do rzeczy, zgoda? Ponownie pokiwali głowami. -Jak już mówiłam nazywam się Uli Robinson. Pochodzę z Thompsontown na Marsie. Z roku 2780, jeśli już chodzi o ścisłość... - zaczęła dziewczyna. Te trzy zdania sprawiły, że bezradnie opadli na swoje posłania z wyrazem głębokiego rozczarowania na swych twarzach. Ich rezygnacji i zniechęcenia w ogóle nie osłabił fakt, że zaraz po włożeniu translatorów jej dotychczasowy, obcy akcent bezpowrotnie się ulotnił nie pozostawiając żadnego śladu. -Kurwa. - jęknął z trwogą pastor z przerażeniem rozglądając się po pozostałych. Nikt, nic nie mówił. Pozostali siedzieli zażenowani ze spuszczonymi smętnie głowami. Najbardziej apatyczne miny mieli Black z Frankiem. Z ich twarzy bez trudu można było wyczytać jak bardzo obydwaj żałują, że jednak tutaj przyjechali. Spodziewali się usłyszeć wszystkiego innego z wyjątkiem akurat tego, co właśnie usłyszeli. Pastor jako pierwszy przeniósł swoje spojrzenie z powrotem na dziewczynę. -Z Marsa, powiadasz? -Proszę was bardzo o jedno. Nie przerywajcie mi i bez takich obaw. Jestem człowiekiem takim samym jak wy chociaż może niezupełnie tak samo myślącym... -Szkoda więc naszego czasu. To, co masz powiedzieć mów więc prędko dalej bo trochę się śpieszymy. - rzucił do niej Black niecierpliwie spoglądając na zegarek. -Otóż, zebrałam was tutaj panowie w jednym, ale za to bardzo szczególnym celu. - kontynuowała dziewczyna. -O co zatem chodzi? - w głosie Blacka nie było już żadnego śladu po wcześniejszej uprzejmości. - Do rzeczy. -Pyta pan o cel naszego spotkania? -Właśnie. -Chodzi o to, panowie abyście nie mniej nie więcej tylko zabili niejakiego Jonga oraz naturalnie wszystkich jego ludzi. -Doprawdy? -Tak, ale o tym potem. Najpierw zamierzam przedstawić kilka ważnych dla sprawy szczegółów oraz faktów historycznych po to, aby chociaż trochę naświetlić panującą obecnie sytuację oraz nieco bardziej przybliżyć wam rzeczywiste pobudki i przyczyny naszego dzisiejszego spotkania, zgoda? Wyciągając papierosy wzruszyli zgodnie ramionami. -Domyślam się doskonale co teraz sobie myślicie. Dlatego, aby wam zbytnio nie zagmatwać w głowach zacznę od samego początku dochodząc do sedna sprawy po kolei i stopniowo. -Tak chyba będzie najlepiej. - mruknął Frank. -Otóż, Marsa skolonizowano w 2150 roku. Zapewne zastanawiacie się jak też było to w ogóle możliwe. Największym problemem utrudniającym to przedsięwzięcie była woda a raczej jej brak w płynnej postaci na Marsie. W momencie odkrycia podróży w czasie rozwiązanie problemu wody przyszło niejako samo. Stało się tak, ponieważ technologia umożliwiająca podróże czasowe pozwala również na transport wszelkich przedmiotów czy towarów. Transport na nieosiągalne nigdy wcześniej odległości a także na skalę nigdy wcześniej niespotykaną. Podam wam teraz kilka faktów, panowie. Faktów, które niosły wpływ na późniejszą decyzję o pełnej kolonizacji naszej planety. Ktoś ziewnął. -Czy mogę mówić dalej? - uprzejmie zapytała. -Wal. - mruknął zachęcająco Frank. -Po roku 2140 na Ziemi panował kolejny już kryzys demograficzny. To była największa ciasnota, głód i przeludnienie jakie tylko zna historia. W poszukiwaniu przestrzeni życiowej postanowiono zatem zintensyfikować badania nad rozbudową licznych co prawda, lecz niewielkich i głęboko ukrytych pod powierzchnią marsjańskich baz oraz pełną kolonizacją planety. Nasze rządy zawarły wówczas umowę o sprzedaży na Marsa niemal jednej czwartej zasobów ziemskiej wody oraz prawie całej, pochodzącej z waszych biegunów pokrywy lodowej. W zamian za to Ziemia otrzymała kończące się już, lub będące niemal na wyczerpaniu surowce, których nie brakowało na Marsie. Było to w roku 2145. Prócz tych bogactw mineralnych Ziemianie niejako bezpłatnie, zyskali olbrzymie połacie żyznej ziemi uprawnej, ponieważ natychmiast po wyeksportowaniu tak olbrzymich oceanicznych akwenów poziom waszych wód opadł średnio o około dwieście metrów. To znaczy uległ obniżeniu, aż do granic szelfów kontynentalnych. To nawiasem mówiąc na bardzo długo rozwiązało wszystkie wasze problemy żywieniowe. My natomiast dzięki tej umowie nazywanej kontraktem 1000-lecia w końcu, również mogliśmy w pełni rozwinąć skrzydła. Takie były właśnie początki rzeczywistej kolonizacji Marsa. To były wspaniałe i pionierskie czasy. Tyle twórczego entuzjazmu, jaki można było wówczas zaobserwować już nigdy później nie dane było ludzkości doświadczyć. Na całym świecie zaczęto o Marsie naprawdę myśleć jak o Edenie. Błękit nieba, możliwość nieskrępowanego życia na powierzchni a nie jak dotychczas jedynie w obrębie podziemnych miast oraz swobodnej i nielimitowanej żadnymi dodatkowymi warunkami uprawy ziemi. Myślę, że z łatwością możecie sobie wyobrazić to, co mam na myśli. Milczeli wpatrzeni w nią. -Lecz, o ile ze stworzeniem płytkich, bądź co bądź, ale jednak mórz na Marsie nie napotkano większych problemów to z wytworzeniem atmosfery nie wychodziło już najlepiej. Kłopotem nie do pokonania okazało się, bowiem sztuczne wykonanie czegoś na kształt waszej warstwy ozonowej. Nawiasem mówiąc problemy z promieniowaniem docierającym do powierzchni Marsa pozostały nie do końca rozwiązane jeszcze nawet do dziś. To znaczy naszego dziś w 2780 roku. Wówczas jednak do wyboru mieliśmy jedynie dwa wyjścia. Po pierwsze, pozostać w bazach, czyli podziemnych miastach a wychodząc na powierzchnię chronić się w niewygodnych skafandrach, lub też drugie, tak zmodyfikować genetycznie nasze ciała, aby w sposób sztuczny uzyskać odporność na promieniowanie. To właśnie dzięki tej modyfikacji nasz obecny wygląd budzi u was paniczny strach, lub rzadziej obrzydzenie. -Ty nie jesteś obrzydliwa. - rzucił Frank. -Ja na przykład z podjęciem decyzji o modyfikacji swojego ciała mam jeszcze czas, aż do chwili uzyskania pełnoletności to znaczy czterdziestu pięciu marsjańskich lat. Dodam też, że decyzja ta jest w każdym pojedynczym przypadku dobrowolna, lecz jeśli tylko, ktoś pragnie żyć na Marsie korzystając w pełni z nieskrępowanej swobody w końcu musi ją i tak podjąć. Wcześniej lub później, lecz musi. Jest to jedyna sensowna możliwość. Ja do czasu jej podjęcia nadal jednak będę mieszkała i studiowała pod powierzchnią, ale nie o tym przecież miałam mówić... -Chwileczkę. - profesor wstał i podszedł do niej. - Jedna rzecz mnie zastanawia. -Co takiego, profesorze? -Mówiłaś, słoneczko o tym, że zabraliście ćwierć naszych... -Kupiliśmy. - natychmiast sprostowała. -No mniejsza z tym. Kupiliście tyle wody i cały nasz zapas polarnego lodu. -Mniej więcej. -No właśnie. A problem nie do pokonania stanowiła stosunkowo niewielka, ilość ozonu? -Dokładnie. - potwierdziła. -Przecież dysponujecie podobno taką technologią, że ho, ho. -To nie jest problem technologii, profesorze. Jestem, co prawda jedynie studentką historii, lecz wydaje mi się, że potrafię panu to wyjaśnić. Otóż, główna istota naszych kłopotów polega na tym, że Mars jest martwy. Zupełnie martwy. -Jak to, martwy? -W sensie geologicznym, rzecz jasna. On po prostu nie oddycha tak jak to robi wasza Ziemia. -Naprawdę? - z udawanym zainteresowaniem wtrącił Theo. -Na Ziemi dzięki samej tylko działalności wulkanicznej każdego roku wyzwalanych jest do atmosfery około trzystu bilionów ton dwutlenku węgla oraz innych, śladowych gazów. Gazów takich jak ozon właśnie. Jednocześnie, drugie tyle jest rokrocznie absorbowanych z powrotem. Ten proces to jest właśnie oddychanie waszej planety. U nas, niestety tego zjawiska nie ma w ogóle a efekt cieplarniany zmuszeni jesteśmy uzyskiwać metodami sztucznymi stosując jedynie środki zastępcze. Jednak ze względu na to, że Mars jest znacznie mniejszy od Ziemi i co się z tym wiąże nie posiada równie silnego jak ona przyciągania czyli grawitacji, lżejsze gazy takie jak ozon po prostu ulatują w przestrzeń. Ciągłe wytwarzanie na nowo olbrzymich ilości ozonu jest oczywiście technicznie możliwe, lecz jest także w związku z powyższym, również bezcelowe. Dla pocieszenia jednak dodam, że dla odmiany u nas zupełnie nieznane pozostają tak nieustannie nękające waszą planetę trzęsienia ziemi oraz wybuchające wulkany. Cóż, wszystko ma swoje wady i zalety. -Może być. Chyba jednak się wyłgałaś. - odparł profesor najwyraźniej ukontentowany usłyszaną odpowiedzią. -W takim razie będę kontynuowała, jeśli pozwolicie. - zawiesiła głos. -Wal śmiało, ale pamiętaj my również będziemy czujni. - ostrzegł ją Frank. - Jedno małe kłamstwo i idziemy stąd w cholerę. Wzruszyła ramionami po czym ciągnęła dalej. -W miarę jak zasiedlano Marsa zaczęto odkrywać na jego powierzchni pochodzące z zamierzchłej przeszłości ruiny. Były to wykopaliska niezbicie świadczące o tym, że cała ludzkość wywodzi swoje korzenie właśnie z naszej planety. Coś jednak w odległej przeszłości zmusiło naszych przodków do ucieczki na Ziemię. I chociaż dzisiaj znamy już przyczyny tego exodusu to wówczas jedynym sposobem uzyskania jednoznacznej odpowiedzi na tę zagadkę było zwiększenie jeszcze bardziej nakładów nad badaniami oraz rozwojem nowej dziedziny nauki, jaką były podróże w czasie. Stać nas na to było, ponieważ od ponad dwustu lat panował nieprzerwany okres niesamowitej wręcz prosperity wszelkich, marsjańskich przedsięwzięć. Kolonizacja, bowiem już od ponad dwóch wieków trwała bez przeszkód i w najlepsze. Nasze akcje nieustannie wędrowały w górę, inwestorzy niezwykle szybko bogacili się a my z niezmiennie szeroko otwartymi ramionami serdecznie witaliśmy coraz to nowe miliony emigrantów z przeludnionej Ziemi. Jako jedyni mogliśmy zaoferować każdemu chętnemu pod dostatkiem uprawnej ziemi oraz przestrzeni życiowej bez żadnych, ziemskich ograniczeń. To były dwa złote wieki dla Marsa. Dwieście lat nieprzerwanych, marsjańskich sukcesów. W końcu po kilkunastu latach intensywnych badań udało się nam na tyle rozwinąć technologię, że wysłaliśmy dwie załogi w daleką przeszłość. Jedną w okres czterech, drugą w trzy i pół miliona lat wstecz. Dlaczego tam? Ponieważ to był właśnie okres, z którego jak przypuszczano pochodzą piramidy na Marsie. Żadna z tych załóg niestety jednak już nie powróciła. Nigdy. Dosyć niefortunnym zbiegiem okoliczności wydarzenie to zbiegło się akurat w czasie z odkryciem olbrzymich złóż złota. Było to bodajże na jednej z wysp Nowej Europy. W 2344 roku wybuchła o nie pierwsza wojna światowa na Marsie. Wówczas zaprzestano finansować dalsze podróże w czasie koncentrując wszystkie środki w celu przywrócenia pokoju. W ich efekcie po trzech długich latach dyplomatycznych zabiegów wojna wreszcie dobiegła końca. Podpisując porozumienie pokojowe uznano wówczas Marsa jednym państwem planetarnym. Wtedy też po raz pierwszy wybrano nasz obecny rząd, czyli Radę. Od tamtej pory każda marsjańska społeczność licząca minimum sto tysięcy mieszkańców wybiera swojego przedstawiciela do Rady. Rada w sposób demokratycznego głosowania swoich członków rozstrzyga wszelkie spory w sposób ostateczny i zarazem bezapelacyjny. Jednakże w sprawach najwyższej wagi, takich o istotnym znaczeniu dla całej planety musi to być jednomyślność. Mówię wam o tym teraz, ponieważ jest to ważne i później jeszcze do tego tematu powrócę, panowie. Dopiero po przywróceniu pokoju i kolejnym stuleciu rozwoju do łask ponownie powrócił porzucony wcześniej temat podróży w czasie. Stało się to w okresie, kiedy pojawiły się już pierwsze komputatory zdolne wreszcie do obliczania niesłychanie precyzyjnych parametrów, jakie towarzyszą podróżom... -Chwileczkę. -Co znowu, profesorze? - dziewczyna popatrzyła na niego z wyrzutem. -Jest tu chyba w końcu pewna niejasność, słoneczko. - ten odparł zupełnie nie speszony jej spojrzeniem. - Chodzi o te rzekome podróże w czasie. -Tak? - zapytała ukrywając zniechęcenie. -Skoro je znacie od kilkuset lat, to... -Sześciuset. -No właśnie, sześciuset. Podobno przetransportowaliście dzięki nim stertę lodu oraz mnóstwo wody, ale dopiero po kolejnych trzystu latach byliście w stanie wszystko sobie dobrze poobliczać dzięki komputerom...? -Komputatorom, profesorze. Komputatory są czymś zupełnie innym od komputerów. Różnią się od nich przede wszystkim tym, że są zbudowane i działają na zasadzie wiązań białkowych utworzonych na poziomie molekularnym. -Białkowych? -Mówiąc prościej można by powiedzieć, że pomimo iż są sztucznymi tworami są też zarazem całkowicie żywymi biologicznie organizmami a porównując ich możliwości do komputerów jakie wy znacie, to zupełnie tak samo jakby, hm... somalijskiemu poganiaczowi kóz kazać nagle przeliczyć szybko wszystkie atomy wodoru znajdujące się w naszej galaktyce... -Skoro tak twierdzisz. -Używając waszych porównań naturalnie. - wyjaśniła. - Idea elektronicznych komputerów zupełnie się nie sprawdziła. To przecież właśnie dzięki nim upadła wasza cywilizacja. Jeżeli już zaś chodzi o same podróże w czasie to w odróżnieniu od transportu towarów takich jak na przykład wasze oceany to same podróże nie są wcale takie proste jakby to się mogło początkowo wydawać. W rzeczywistości są one, bowiem niesłychanie skomplikowane i równie kosztowne. Jest tak mimo tego, że obydwa rodzaje podróży w zasadzie opierają się na tych samych rozwiązaniach technologicznych. Szczegóły przedstawię wam później. Aha i proszę nie nazywać mnie słoneczko... -Hej, hej, powoli! - rozległy się wołania pozostałych. -O co chodzi? -Jak to, upadła? - zapytał Frank. -Ach, wasza cywilizacja? -Właśnie. -Otóż zbytnio się uzależniliście od tych swoich komputerów. Kiedy nadszedł M-Day w jednej chwili wszystko legło w gruzach. -Jak to? - dodał Frank, którego jako największego wśród obecnych entuzjastę komputerów dyskusja zaczynała z wolna coraz bardziej wciągać. -W roku 2022 nastąpiło samoistne przemagnesowanie się ziemskich biegunów magnetycznych. W przeszłości zdarzało się to już wielokrotnie na przestrzeni dziejów. Średnio licząc następuje to raz na kilka milionów lat. Na pozór przemagnesowanie takie jest to niby nic wielkiego i po upływie kilku stuleci wszystko zawsze samoczynnie powracało do stanu normalnego, lecz cały wasz dramat polegał na tym, że tym razem nastąpiło ono w okresie niespotykanego nigdy wcześniej rozwoju elektroniki. Pominę tu sam wpływ magnetyzmu ziemskiego na istoty żywe lub świat roślin, ponieważ pomimo iż jest to czynnik ważny do tego stopnia, że w przeszłości przemagnesowanie potrafiło doprowadzić do zagłady aż osiemdziesięciu procent gatunków żyjących na Ziemi to nie miał on aż takiego znaczenia w tym konkretnym przypadku. Wyginęły co prawda tysiące gatunków i tym razem, lecz ludzkość ucierpiała w zupełnie inny sposób. Magnetic Day w jednej chwili wykończył całkowicie wszystkie wasze komputery. W ułamku sekundy padły ziemskie elektrownie oraz pozostały opierający się na elektryczności i elektronice przemysł. Przyczyny jednak nie były aż tak bardzo straszne jak skutki tego wydarzenia. Najpierw odmówiły posłuszeństwa niemal wszystkie znajdujące się na Ziemi elektroniczne urządzenia. Samoloty znajdujące się w powietrzu spadły na ziemię, zgasło światło i sparaliżowaniu uległa cała światowa łączność. A taki był tylko początek. Później niemal wszystkie wasze bazy danych zaczęły wadliwie funkcjonować wysyłając nieprawidłowe, błędne lub niepełne impulsy. Pomimo iż rozwój technologiczny ówczesnej ludzkości umożliwiał skrócenie okresu przejściowego do zaledwie kilku lat okazało się to jednak i tak zbyt długim okresem, aby uniknąć globalnej katastrofy wynikłej z przemagnesowania. Słowem bez pośpiechu lecz zarazem nieuchronnie na całej skomputeryzowanej Ziemi z wolna zapanował chaos. Na południowoamerykańskich oraz azjatyckich giełdach walutowych rozpoczęło się domino gospodarczej ruiny waszego świata. Taki był właśnie początek upadku. Dopiero później ruszyła prawdziwa lawina. Zbankrutowane kraje nie mogąc wyżywić swych obywateli zaatakowały sytą Amerykę Północną oraz Europę. Po trwającej blisko trzydzieści lat Trzeciej Wojnie Światowej wynegocjowano w końcu pokój. W ramach tego pokoju tak zwany Wolny Świat w końcu podzielił się swoim skromnym dobrobytem z resztą planety przejmując w zamian ster rządów na całej Ziemi. Samo tylko podnoszenie się ziemskiej gospodarki do stanu sprzed wojny zajęło wam ponad wiek a powszechny dobrobyt nastał na Ziemi dopiero po zawarciu kontraktu 1000-lecia. -Ładny gnój! - jęknął Theo. -Teraz chyba już rozumiecie moje drwiące kpiny na temat waszych komputerów? -Jeśli przyjąć, że to wszystko prawda ona znowu się wyłgała. - stwierdził profesor wzruszając obojętnie ramionami. -Dobrze. Teraz zatem jeśli pozwolicie powrócę do sprawy obliczeń. Otóż podczas podróży w czasie bardzo trudny jest do wyliczenia rosnący lawinowo współczynnik komplikacji. Rosnący tym bardziej im odleglejszy w czasie ma być zamierzony cel podróży. Chodzi mi o to, że w odróżnieniu od zwykłej podróży w przestrzeni w przypadku podróży poprzez czasoprzestrzeń należy wiedzieć nie tylko skąd dokąd, ale co ważniejsze także gdzie i kiedy pojawi się porter wysłany w podróż. -Porter? -UFO jak to wy go określacie. Złe wyliczenia, bowiem mogą przykładowo spowodować to, że wysłany w czwarty wymiar czyli przeszłość porter wynurzy się w trójwymiarowej przestrzeni powiedzmy w przestrzeni kosmicznej, lub co gorsza wewnątrz jakiegoś obiektu. Planety, słońca i tym podobne. O ile w tym pierwszym przypadku przygotowani jesteśmy do przetrwania nawet kilkutygodniowej podróży w próżni i promieniowaniu to, jeśli już doszłoby do tego drugiego wariantu wówczas niestety nastąpiłoby natychmiastowe zestalenie portera z otoczeniem. Wraz z całą jego załogą, naturalnie. Zestalenie na poziomie subatomowym. Innymi słowy śmierć załogi poprzez wtopienie w na przykład skały. Nie jestem technikiem, lecz wydaje mi się, że rozumiecie, co takiego mam na myśli. -Tak, ale mam pytanie. - oznajmił jej Frank. - Czy naprawdę tak trudno jest wyliczyć gdzie na przykład znajdowała się Ziemia w przestrzeni kosmicznej powiedzmy o godzinie 9.15 dziesiątego stycznia 3000 lat p.n.e.? Z pewnością posiadacie na Marsie nie gorszych astronomów od tych, żyjących obecnie. Gdybym tylko miał tutaj swojego IBM-a sam bym ci to wszystko policzył w parę chwil i żaden mutant z Marsa nie musiałby więcej się obawiać o to, że przy lądowaniu wtopi się w jakąś skałę. -Tak sądzisz? -Tak. Ta cała twoja historyjka robi się z każdą chwilą jedynie coraz bardziej lipna. -Tylko teoretycznie masz rację, Frank. - odparła zupełnie nie zmieszana. - Jak już bowiem mówiłam wcześniej przy podróżach w czasie, jakie faktycznie przeprowadziliśmy chodziło o daty o wiele bardziej odległe, pamiętasz? A im dawniej tym jest trudniej. Biorąc na tapetę ten twój przykład, czyli waszą Ziemię to jak chyba doskonale wiecie nie porusza się ona w otaczającej ją przestrzeni jednostajnie... -Nie? - Theo uniósł brew. -Ziemia, jako niezależny obiekt wprawiony niegdyś w ruch nieustannie, bowiem zwalnia. Jest to spowodowane wieloma przyczynami takimi jak chociażby bezwładność pływowa waszych oceanów oraz hamujący jej ruch w przestrzeni wpływ otaczającej ją atmosfery. Prócz tego, Ziemia wokół swojej własnej osi również obraca się coraz wolniej. Dla przykładu, jakieś czterysta milionów lat wstecz jeden ziemski rok liczył sobie aż czterysta dni. To jest, aż o dwa miesiące więcej niż obecnie. Wasza planeta, po prostu szybciej się wówczas obracała. Jednak wracając do tematu to, jeśli już chodzi o same obliczenia to najgorsze jest w tym wszystkim to, że Ziemia wcale nie zwalnia jednostajnie i co się z tym wiąże w sposób możliwy do przewidzenia. I tutaj właśnie tkwi istota problemu z dokładnym prognozowaniem jej rzeczywistego położenia w odległej przeszłości. -Jak to? - Frank nadal nie rozumiał. -Co kilka milionów lat spadają na nią spore meteoryty, komety i asteroidy, które w zależności od kierunku, z jakiego nadlatują oraz kąta, pod jakim ostatecznie w nią uderzą to albo nadają jej dodatkowej energii albo też ją spowalniają. A tego czynnika, Frank nie dasz rady wyliczyć ani przewidzieć nawet z całą ciężarówką IBM-ów. Poza tym, gdybyś dalej jeszcze upierał się przy swoim stanowisku to do tego wszystkiego doliczyć musiałbyś również biliony ton pyłu kosmicznego, który rokrocznie opada na powierzchnię Ziemi nieustannie zwiększając jej masę oraz bezwładność zarazem. Nie można też tutaj zapominać o Księżycu, który swoją masą również wywiera niemały i wciąż zmieniający się wpływ na zachowanie waszej planety zakłócając jej ruch w przestrzeni. Żeby było weselej on podobnie jak Ziemia również nieustannie zwalnia tracąc swą pierwotną energię a z każdym swoim okrążeniem coraz bardziej oddala się od waszej planety. Kiedyś w odległej przyszłości Księżyc w końcu zerwie grawitacyjne kajdany po to, aby ostatecznie odlecieć gdzieś w przestrzeń, lecz nie o to teraz chodzi. Chodzi o to, że nie można było wystarczająco precyzyjnie obliczyć gdzie dokładnie była na przykład Ziemia lub Mars w naprawdę odległej przeszłości. Przeszłości liczonej w milionach ziemskich lat. -Jeden zero dla Marsa. - stwierdził profesor patrząc z satysfakcją na Franka. Frank odpowiedział mu złowrogim spojrzeniem. Dziewczyna natomiast ciągnęła dalej. -Wysyłając owe dwie załogi miliony lat wstecz popełniliśmy wówczas nieświadomie niewybaczalny błąd. Obecnie, aby go już nie powtórzyć posuwamy się w przeszłość znacznie mniejszymi krokami. Są to setki lub rzadziej tysiące lat. Jest to, co prawda znacznie bardziej kosztowna, lecz zarazem dużo bezpieczniejsza metoda. Zbierając na bieżąco dane od powracających załóg nieustannie nanoszone są poprawki, które na bieżąco korygują naszą wiedzę astronomiczną oraz uzupełniają dane historyczne. Nadążacie za mną? -Pewnie. - odparł jej profesor. -Jeszcze cię przyłapię. - ponurym tonem stwierdził Frank. Dziewczyna kontynuowała. -Wszystko szło w najlepsze do czasu jednak, kiedy frakcja Jonga zgłosiła wniosek o zmianach. -Zmianach? -Zmianach przeszłości. Jak już wam wcześniej wspomniałam Rada w przypadkach szczególnej wagi tylko jednogłośnie może zatwierdzić nową ustawę lub wnieść zmianę tej już istniejącej. Tak też się właśnie stało, kiedy ludzie z Nowej Japonii na forum Rady wysunęli projekt ustawy dotyczącej poprawiania przeszłości. No cóż, chyba wszystkich nas wówczas zaślepiła utopijna wizja wyeliminowania najgorszych zdarzeń z historii ludzkości... -Co to za jeden, ten Jong? - zapytał ją Black. -To ten koleś, którego mamy zabić. - przypomniał mu Theo. -Jong był, a właściwie nadal jest cudownym dzieckiem nauki. W wieku zaledwie dwudziestu lat obalił wszystkie dotychczasowe twierdzenia matematyczne dotyczące podstaw podróży w czasie przedstawiając na ich miejsce nowe, swoje równania dowodzące między innymi tego, że należy użyć czterokrotnie więcej energii w stosunku wykładniczym oczywiście, aby przezwyciężyć energię zużytą w czasie rzeczywistym po to, aby uzyskać na nią wpływ. -Jezu! Co to, kurwa znaczy? - jęknął agent przerywając masaż swojej stopy oraz wstając z legowiska. - Nawet Frank nigdy, aż tak nie bełkotał. - Black wytłumaczył swój wybuch pozostałym. -Znaczy to po prostu to, że można dokonać zmiany rzeczywistości. -Skoro tak mówisz. Niech tam... - agent machnął ręką z powrotem opadając na posłanie. -Aby wam uświadomić jak wielkie oraz przełomowe było jego odkrycie powiem tylko tyle, że według naszej wcześniejszej wiedzy naukowej udawanie się w przeszłość było możliwe jedynie w charakterze obserwatora. Obserwatora, który nie mógł wpływać na ową, obserwowaną przez siebie rzeczywistość. Jongowi, jednak udało się obejść tę regułę, co udowodnił zresztą doświadczalnie. -A co w takim razie z paradoksem dziadka? - profesor był czujny. -Jakim paradoksem? - zapytał wielebny, którego zaczynała już boleć głowa od tego wszystkiego. -Właśnie do tego dochodzę, panowie lecz nie skończę nigdy, jeśli nieustannie będziecie mi przerywać. Cierpliwości, błagam. Pytania także pozostawcie na potem. Otóż, paradoks dziadka polega na tym, że jeśli teoretycznie udam się w przeszłość i spotkam w niej swojego dziadka a następnie zabiję go, to wówczas się w ogóle nie urodzę i nie będę mogła wyruszyć w ową podróż po to, aby go zabić. Po prostu paradoks. -A to dobre. - ucieszył się Theo. -W rzeczywistości żadnego paradoksu nie ma, ponieważ zabicie dziadka jest po prostu fizycznie niemożliwe. Jest tak z tego prostego powodu, że cały szereg zjawisk dążących do samoregulacji, nazywany w moich czasach Wielkim Porządkiem Rzeczy najzwyczajniej w świecie, po prostu nie pozwoli na to. -Jesteś tego pewna? - zapytał ją Frank z przebiegłą miną. -Tak. Zabić dziadka, po prostu się nie da. WPR udaremni taki zamiar w sposób samoczynny i logiczny zarazem. Powiem więcej. Wielki Porządek automatycznie wyeliminuje samą nawet taką ewentualność. -Zaraz, chwila. Jak to, udaremni? - profesor również był już na tropie słabego punktu w opowieści dziewczyny. -Mówiąc innymi słowy, WPR spowoduje to, że na przykład wyprawa w tym celu nie dojdzie do skutku, albo też umrę, albo w decydującym momencie stracę przytomność, albo rękę trzymającą zbrodniczy nóż strzaska spadający nagle meteoryt, albo nastąpi jedno z miliona innych możliwych wydarzeń po to tylko, aby uniemożliwić taki zamiar lub czynność mającą prowadzić do niego pośrednio i bezpośrednio. I tu musicie mi, po prostu uwierzyć. Taka jest, bowiem wielokrotnie już sprawdzona i niepodważalna prawda. -Masz na to jakiś dowód, słoneczko? - zapytał ją ciepło profesor. -Dowody, jeśli pozwolicie przedstawię wam nieco później. - odparła z ciężkim westchnieniem. - Czy już mogę kontynuować? -Pewnie. - mruknął starzec. -Tym większą więc sensację wywołało prawo Jonga, któremu udało się obejść tę regułę. -Jak to? -Doktor Jong obszedł ją niejako z drugiej strony. -Mów po ludzku, jak rany. - teraz westchnął Frank. -Trzymając się dalej tematu dziadka Jong udowodnił, że można go jednak zabić. -Nie mów? - roześmiał się Theo. -No to jak jest w końcu z dziadkiem, kurwa? - zasępił się również Black. -Właśnie. - dodał nerwowo Frank. - Można go więc załatwić czy nie, do cholery? -Oczywiście, że można. Na tym właśnie polegał geniusz Jonga. Jong, bowiem UDOWODNIŁ, że dziadka można zabić. Należy jednak zużyć w tym celu dokładnie czterokrotnie więcej energii niż stworzył całym swoim życiem dziadek oraz rzecz jasna wszyscy jego potomkowie, aż do chwili wysłania w tym celu portera. Profesor podrapał się w głowę usiłując to zrozumieć. Natomiast pozostali już ziewali rozdzierająco. -Portera, powiadasz? - pastor przerwał niezręczne milczenie. -Nie rozumiecie? Hm, zatem dobrze. Żeby sprawę maksymalnie wam uprościć posłużę się mam nadzieję prostym przykładem. - Uli spróbowała z innej beczki. - Jest więc rok 2780. Dzisiaj. Przed stu laty w 2680-tym przychodzi sobie na świat pan X. Po trzydziestu latach otwiera fabrykę broni, która po upływie kolejnych dziesięciu lat zabija czy też przynosi swoją działalnością śmierć kilku tysięcy osób. Energia zużyta tej pory poprzez pana X oraz jego broń to powiedzmy... 200 do potęgi dwunastej Giga J. Aby więc go zabić i uniknąć zarazem wszystkich ponurych następstw jego żywota należy zużyć... ile? -200 do potęgi dwunastej Giga J razy cztery. - odparł z uśmiechem Frank. -Źle. -O rzeż, kur... -Dwa zero dla Marsa! - oznajmił uśmiechnięty profesor klaszcząc z uciechy w swoje dłonie. -Źle, ponieważ należy obliczyć odpowiednio więcej. - odparła dziewczyna. - Jest tak, albowiem do momentu wysłania portera pozostaje jeszcze sześćdziesiąt lat czasu rzeczywistego. Czasu, którego w ogóle nie uwzględniłeś, Frank. Czy teraz już rozumiesz? -Już niczego nie rozumiem. -Przez te sześćdziesiąt lat jego energia oraz energia jego potomków wzrasta w sposób wykładniczy. Inaczej mówiąc, lawinowo. -Kogo? - zapytał Theo mrugając powiekami. -Ech. - dziewczyna westchnęła ciężko. - Pana X, naturalnie. Więc, aby było w ogóle możliwe zabicie go trzeba zużyć znacznie więcej energii niż to założył Frank. Należy, bowiem uwzględnić poprawkę, która weźmie pod uwagę także wszystkich jego potomków. Poza tym powinno się to odbyć w sposób "prawidłowy". To znaczy, że pamiętając przez cały czas o paradoksie dziadka należy zabić go w taki sposób, który będzie do przyjęcia przez Wielki Porządek Rzeczy. Aby jednak było to w ogóle możliwe, zgodnie z prawem Jonga trzeba w tym celu użyć środków technicznych oraz ludzi żyjących współcześnie z panem X. A to z kolei można przeprowadzić aranżując na przykład nieszczęśliwy wypadek z udziałem czasowców. Należy przy tym jednak cały czas pamiętać o tym, że już po jego zabiciu natychmiast ocalone zostaną osoby, które zabił on lub jego broń a jednocześnie wymazane zostaną z rzeczywistości, zarówno on jak i jego wszyscy potomkowie. Jednak z wyżej wymienionych powodów nie dokona tego nikt z przyszłości, ponieważ teoretycznie mógłby być jego potomkiem. Jeśli więc zrobi się to za pomocą powtarzam, środków mu współczesnych czynniki będące następstwami tej zmiany rzeczywistości w końcu rozejdą się malejąco w kierunku przyszłości niczym kręgi na wodzie a po upływie kilkunastu pokoleń od zmiany nie będą już w ogóle zauważalne. Tak właśnie to działa, panowie w przypadku istot żywych. W tym względzie Wielki Porządek Rzeczy sam dąży do stabilnej równowagi. Jeżeli zatem pan X całym swoim życiem wywarłby wielki wpływ na przyszłość to gdyby go zabić fale pozmianowe rozchodziłyby się jeszcze dłużej niż poprzednio zanim stan spójnej równowagi ostatecznie by ustabilizował się niż miałoby to miejsce w przypadku na przykład człowieka Y, który teoretycznie mógłby żyć nawet dużo wcześniej przed panem X, lecz nie wywarłby, aż tak istotnego jak on wpływu na przyszłość, ponieważ nie posiadałby ani fabryki broni ani dajmy na to potomków. Likwidując takiego właśnie człowieka jak Y fale już w następnym pokoleniu osiągnęłyby stan spójnej równowagi. Najwięcej jednak zależy od czasu rzeczywistego, jaki dzieli sam moment interwencji od chwili wysłania w tym celu portera. Nadążacie? -Tak. Chyba tak. - odezwał się profesor w zamyśleniu głaszcząc się po brodzie. - Chodzi chyba o to, że wysyłając UFO po to, by zabić na przykład pierwszego dinozaura mogłoby się to okazać niewykonalne ze względu na długofalowość następstw takiego czynu. Wysyłając je natomiast w celu zabicia ostatniego z dinozaurów, na krótko przed i tak mającym nastąpić ich wyginięciem, byłoby to bajecznie prostym zadaniem, ponieważ nie powodowałoby w zasadzie niemal żadnych następstw swym działaniem. Czy tak? -Brawo. Dokładnie tak. - odparła z ulgą. - Aczkolwiek, dzieli nas jeszcze zbyt wielki okres od czasów dinozaurów jednak teoretycznie to właśnie o to chodzi. Dobrze. - odetchnęła z ulgą. - Skoro, zatem teorię w zasadniczych kwestiach już rozumiecie przejdę do kolejnych spraw, zgoda? -Jasne. Nie krępuj się. - Frank skinął głową. -Otóż, ludzie z frakcji Jonga wysunęli na forum Rady wniosek dotyczący Adolfa Hitlera i tutaj dochodzimy, panowie do sedna zagadnienia... -Jezu! - profesor zerwał się gwałtownie z miejsca. - Zafundowaliście nam Hitlera? -Skądże. Ich wniosek polegał na opracowaniu planu likwidacji Hitlera. -Jak to? -Tak, aby go ostatecznie usunąć z rzeczywistości. -I co zatem było dalej? - profesor usiadł z powrotem. -Rada debatowała nad wnioskiem przez ponad pięć lat zanim jednogłośnie zatwierdziła go. Wszystkim nam zresztą wówczas wydawało się, że nie istnieje żaden powód, aby pozostawić tego człowieka przy życiu oraz to, że historia powinna potoczyć się znacznie lepiej bez jego w niej udziału. Komputatory po trwających kilka miesięcy obliczeniach, również to potwierdziły. Po raz pierwszy i zarazem ostatni postanowiono dokonać zmiany wymazując Adolfa Hitlera z rzeczywistości. Przeprowadzono zmianę... -Hola, hola, maleńka! Albo coś porządnie popieprzyłaś albo w końcu mam cię. - Black poderwał się na łokcie. - Zrobiłabyś furorę w zakładzie dla obłąkanych, ale nastąpił pewien zgrzyt w twej dotychczasowej, gładkiej historyjce... -O co konkretnie chodzi? - Uli bezceremonialnie przerwała agentowi. -Skoro tak uparcie twierdzisz, że przeprowadzono zmianę to skąd znam nazwisko Adolfa? Wszyscy chyba doskonale wiedzą, że był a nie, że go nie było. Teraz zapewne powiesz nam, że zmiana nie udała się, co? -Cierpliwości, panie Black. Cierpliwości. Zmiana jak najbardziej się udała. Przecież przegrał wojnę, nieprawdaż? -Tego już za wiele! Wiadomo, że przegrał. Lecz, dzięki ruskim i aliantom a nie Marsjanom. -Byli też partyzanci. - wpadł mu w słowo Theo. Spojrzeli na niego pogodnie. Dziewczyna tymczasem ciągnęła dalej. -Niestety, lecz muszę was rozczarować. Przegrał tylko i wyłącznie dzięki naszej interwencji, lecz przyznaję użyliśmy metod oraz środków współczesnych Hitlerowi. W innym przypadku nie byłoby to możliwe w ogóle. -Tak? - agent nie odpuszczał. - To dlaczego nie skrzyknęliście zgodnie z, hm... prawem Jonga ze czterech oprychów po to, aby go dopadli wówczas, kiedy się włóczył bezdomny i samotny po Wiedniu jeszcze w latach dwudziestych, co? Bez problemu mogliby go przecież dopaść w jakimś ustronnym zaułku i skopać na śmierć tak, że już nikt i nigdy nawet by o nim nie usłyszał. No, dlaczego panienko? Czyżby jakiś problem z teorią czterokrotnej energii? I dlaczego niestety, skoro podobno wszystko poszło gut? -Powiedziałam niestety, ponieważ w rzeczywistości Niemcy Adolfa Hitlera wygrały II Wojnę Światową... -Jałowe pieprzenie! -Czy chce pan poznać prawdę? -Jasne. -W 1946 roku III Rzesza podbiła całą Amerykę Południową, Europę oraz północną część Afryki. Po sześciomiesięcznej wiosennej ofensywie w 1947, także USA i Kanadę. Zaraz potem nastąpiły niczym już nieskrępowane rządy Niemiec ponad całym światem. Następnie, w okresie swoich rządów naziści wymordowali blisko dziewięćset milionów ludzi i niepodzielnie władali Ziemią przez niemal osiemdziesiąt następnych lat. Ich panowanie trwało, bowiem aż do 2022 roku. Tak właśnie wyglądała wasza rzeczywistość przed naszą zmianą, panie Black. Natomiast, jeśli już chodzi o wcześniejsze pytanie to Rada pod żadnym pozorem nie wyraziła swojej zgody się na wymazanie go przed wybuchem II Wojny Światowej. -Dlaczego, nie? -Ponieważ we wcześniejszym okresie swojego życia człowiek ten był... niewinny. Takie obowiązuje u nas prawo. Zachowując, zatem wszelkie pozory prawdopodobieństwa operację jego usunięcia rozpoczęto przeprowadzać dopiero kiedy naruszył prawo, czyli podczas wojny. Dokładnie było to podczas tak zwanej Bitwy o Anglię. W czasie rzeczywistym było to w 1940 roku. A propos. Czy nigdy nie zastanawiało was jak też w ogóle mogło dojść wówczas do przegranej Niemiec? Przecież, de facto ową bitwę jak i zresztą całą wojnę wygrali. -Jak to, wygrali? - wtrącił profesor. -Jesienią 1940 roku po niecałym miesiącu nalotów przeprowadzonych przez Luftwaffe całe ówczesne lotnictwo angielskie było już tylko wspomnieniem. Lotniska nie istniały a zdolne do lotu nieliczne, ocalałe, brytyjskie maszyny można już było policzyć na palcach dwóch ludzi. Czy naprawdę fakt ten, nigdy was nie zastanawiał? -Mów dalej, panienko. Zobaczymy jak się rozwija twoja lipna opowiastka. - szyderczo odparł Black. -Wtedy właśnie zaledwie na tydzień przed inwazją wojsk lądowych udało nam się skutecznie zainterweniować po raz pierwszy. Mianowicie, ludziom pracującym dla nas udało się uszkodzić wskaźniki przyrządów celowniczych w niemieckim bombowcu, który miał prowadzić kolejny, rutynowy nalot nad Anglię. W efekcie tej drobnej usterki zamiast zniszczyć ostatnie lotnisko brytyjskie a właściwie to jedynie zaadoptowany w charakterze lotniska fragment autostrady cała niemiecka eskadra w ślad za bombowcem prowadzącym nalot omyłkowo zrzuciła bomby na spowity we mgle Londyn. Spróbuję teraz opisać wam w skrócie to, co się później działo. Anglicy wszystkie ocalałe maszyny wysłali wówczas nad Niemcy w bezmyślnym nalocie odwetowym. Kiedy tylko to zrobili Hitler delikatnie mówiąc wściekł się. On również ignorując rady generałów skoncentrował się na niszczeniu brytyjskich miast zamiast najpierw ostatecznie rozprawić się z nielicznymi siłami powietrznymi przeciwnika. Z naszej inicjatywy zaczęła się bezmyślna bitwa o nic tak naprawdę nie dające na dłuższą metę panowanie w powietrzu. Obiektywnie patrząc Anglii jednak dało to bezcenny czas na złapanie dłuższego oddechu oraz wzmocnienie swej nadwerężonej obrony przeciwlotniczej. Dlatego właśnie twierdziłam, że Niemcy nie wygrali bitwy o Anglię, chociaż była ona już praktycznie wygrana a decydującej o losach wojny w Europie inwazji lądowej nie wykonali już później w ogóle. Nigdy też potem nie udało im się zdobyć nawet żadnego przyczółka w Wielkiej Brytanii. Jednak pomimo tego sukcesu, który jak się okazało miał przesądzić o powodzeniu zmiany zmuszeni byliśmy później jeszcze aż trzykrotnie interweniować po to, aby Adolf Hitler ostatecznie przegrał tamtą wojnę. -O czym ty mówisz, dziewczyno? - nawet profesor był już nieco zdezorientowany. -Czy naprawdę nigdy was nie zastanawiało jak inaczej Niemcy mogli przegrać Drugą Wojnę Światową? Jako jedyni przecież dysponowali w tamtym okresie samolotami odrzutowymi, bronią rakietową, najlepszymi w owym czasie czołgami oraz łodziami podwodnymi, które płynęły szybciej pod wodą od większości nawodnych jednostek alianckich. Na początku lat czterdziestych III Rzesza była najpotężniejszym mocarstwem na Ziemi. -Odbiegasz od tematu, panienko. - przypomniał jej Black. -Odpanienkuj się ode mnie, panie Black. - upomniała go. - Gdyby nie udało się nam zatopić promu z ciężką wodą w Norwegii, Niemcy posiadaliby bombę atomową już w 1943 roku. Jednak i po tej interwencji, która ostatecznie pozbawiła ich tej możliwości naziści nadal byli w zdecydowanie korzystniejszym od swych wrogów położeniu. Położeniu, które rokowało im i tak szybkie i bezproblemowe zwycięstwo metodami konwencjonalnymi. Świat wyglądałby w waszych czasach zupełnie inaczej, panowie gdyby nie udało się nam obniżyć temperatury panującej pod Stalingradem, aż o dziesięć stopni Celsjusza. Gdyby nie ta z kolei interwencja Adolf Hitler już na wiosnę 1944 roku obwoziłby Stalina w metalowej klatce po terenie całej Rzeszy pokazując go gawiedzi na jarmarkach jako "ruską osobliwość". Przecież nawet znając "rzeczywiste" fakty, te mające miejsce już po dokonaniu zmiany łatwo jest obliczyć, że zaangażowanie Aliantów oraz Sowietów w II Wojnę Światową przewyższało dokładnie czterokrotnie energię zużytą przez Niemcy oraz ich sojuszników. Ale zapewniam was, doprowadzenie do przegranej Niemiec nie było wcale takim prostym zadaniem. O nie. Nawet w obliczu totalnej klęski III Rzeszy garstka fanatyków próbowała jeszcze ukryć Hitlera podstawiając w Berlinie sobowtóra do identyfikacji. Prawdziwego Hitlera pragnęli, bowiem przewieźć do Ameryki Południowej, aby tam zacząć wszystko od początku. Wówczas to interweniowaliśmy już po raz ostatni. -Jak? - zapytał profesor. -Zmuszeni byliśmy, niestety porwać go i to na krótką chwilą przed samą kapitulacją. Na szczęście udało się nam tego dokonać dosłownie w ostatniej chwili tylko i wyłącznie dzięki koronkowo przeprowadzonej operacji naszych służb specjalnych. To było naprawdę ciężkie zadanie, lecz udało się na szczęście. Używając w tym celu całej floty porterów, naszych agentów oraz podstawionych sobowtórów i czasowców odnieśliśmy wreszcie ostateczny sukces. W ostatniej chwili pojmaliśmy wymykającego się Hitlera a ponieważ czas wówczas naglił i do bunkra Kancelarii Rzeszy w każdej chwili wkroczyć mogli Sowieci uprowadzonego Hitlera pośpiesznie wysłaliśmy gdzieś w nieokreśloną dokładnie przeszłość. -Czyli dokąd? - ponownie zapytał ją profesor. -Skłamałabym twierdząc, że przykładaliśmy wówczas wagę do precyzji obliczeń. Mówiąc szczerze działaliśmy wtedy pospiesznie i nieco na ślepo. -Chcesz więc nam powiedzieć, że nie wiecie gdzie się podział Adolf Hitler? -Cóż. Tego możemy się jedynie domyślać. - odparła. -Zatem dobra. Niech ci będzie, że się znów wyłgałaś... - niechętnie przyznał profesor. -Tu nie chodzi, profesorze tylko o to, by się wyłgać. O wiele ważniejsze jest to, że pomimo nakładu tak olbrzymich sił i środków jakie w związku z tą operacją ponieśliśmy w ogólnym bilansie nasza zmiana niczego tak naprawdę nie zmieniła. Otwarcie muszę się przed wami przyznać, że z pewnością nie można jej nazwać sukcesem. -Jak to? - zapytali całym chórem. - Przecież dopiero co nam powiedziałaś, że zmiana się udała? -Sama zmiana jako taka, owszem. - przyznała. - Ale rzeczywistość, zarówno ta wasza jak i ta alternatywna w której światem rządziła zwycięska III Rzesza, legły w gruzach podczas M-Day. Było to pamiętam dokładnie 30 kwietnia 2022 roku. W obydwu tych przypadkach na Ziemi zginęło wówczas ponad dwa i pół miliarda ludzi. Tym samym Wielki Porządek Rzeczy w zasadzie sam znormalizował szereg następstw zmienionej przez nas rzeczywistości. Po zaledwie dwóch stuleciach nie było już żadnych, istotnych różnic pomiędzy rzeczywistością naturalną a tą sztuczną, ukształtowaną przez nas. Jednym słowem, kręgi pozmianowe zadziwiająco szybko rozeszły się przestając mieć jakiekolwiek znaczenie. Operacja "Schmaterling" nie tylko, że nie przyniosła światu spodziewanych korzyści to dodatkowo jeszcze pochłonęła mnóstwo przygotowań, czasu oraz cały nasz pięćdziesięcioletni budżet. Po tym niepowodzeniu Rada uchwaliła ustawę dotyczącą zakazu dokonywania kolejnych zmian ograniczając zakres podróży w czasie wyłącznie do celów badawczych, czyli uzupełniania danych obserwacyjno historycznych. -No to wszystko jest w porządku? - rzucił profesor niepewnie. -Niestety nie. Niestety, ponieważ ludzie z frakcji Jonga nigdy się z decyzją Rady nie pogodzili. Kiedy nie udało im się już niczego więcej wskórać drogą oficjalną uruchomili kanały nielegalne. Wykradli, bowiem kilkanaście badawczych porterów, uzbroili je i jak później udało się nam ustalić zbiegli w okres około dwunastu tysięcy lat przed waszą erą. Od tamtej też pory tropimy i ścigamy ich. Dodam też, że na nasze szczęście zbiegowie nie dysponują obecnie zbyt wielkim zapasem energii, lecz pomimo tego nadal usiłują dokonywać na własną rękę zmian rzeczywistości uderzając w newralgiczne punkty historii. Uderzają bez koniecznych i niezbędnych do tego obliczeń prognozowych, zagrażając tym samym całemu naszemu istnieniu. I tutaj właśnie dochodzimy do chwili obecnej oraz powodów dla których was tutaj zebrałam, panowie. -Co, dokładnie masz na myśli? - zapytał Frank. -Otóż, według naszej historii to wy właśnie wytropiliście i ostatecznie wymazaliście ich z istnienia. -My!? - zawołali chórem. -Tak. Wy. -Pieprzysz? -Jesteście bohaterami, Frank. Sławnymi bohaterami a waszymi imionami nazywane są obecnie nowe miasta na Marsie. -Nie może być. A ty? Jaka jest w tym wszystkim twoja rola? -Ja? No cóż, jako studentka historii zgłosiłam się do tego zadania ochotniczo. Sama usilnie prosiłam Radę o udział w misji... -Ale, dlaczego? -Chciałam po prostu poznać was wszystkich osobiście. -Bohaterami? - Theo uśmiechnął się. - Jak Batman? -Musicie ich wytropić a następnie pozabijać wszystkich. I to w zasadzie byłoby wszystko. - powtórzyła. -Wszystkich ich zabić? Tylko tyle? - ziewnął Frank. -Wszystkich, ponieważ jeśli któremukolwiek z nich uda się zbiec całą operację trzeba będzie powtórzyć od nowa. Teraz i tak odbywa się ona już po raz czwarty a zapewniam was, za każdym, kolejnym razem było coraz trudniej... -Jak to, trudniej? - ponownie przerwał jej profesor. - I w ogóle to dlaczego właśnie, my? -Według naszej historii pierwotnie odkrył i zniszczył ich kryjówkę Robert L. Thompson. Wówczas jednak jednemu z nich udało się jakoś zbiec i w efekcie mając do dyspozycji naszą medycynę oraz banki klonów grupa Jonga ponownie pojawiła się w przeszłości. Cała i zdrowa. A oprócz tego, że się pojawiła w odwecie podjęła działanie mające za zadanie wymazanie Bobbiego... -Jakie banki? - Theo już na dobre zainteresował się. -Banki klonów. Są to rezerwy biologiczne pozwalające sklonować każdego, tragicznie zmarłego człowieka. W naszych czasach jest to powszechnie stosowana przez towarzystwa ubezpieczeniowe metoda. Po prostu taniej jest wyhodować dobrego klona niż pogrążonej w smutku rodzinie wypłacić odszkodowanie. - odparła. -No dobra. Co więc było dalej z tym waszym mędrkiem, Jongiem? -Jak już mówiłam on i jego ludzie pragnęli w odwecie wymazać istnienie Bobbiego. Wówczas my, aby go uchronić oraz umożliwić mu ponowne uderzenie, również zainterweniowaliśmy. Wtedy oni zaatakowali ponownie, lecz nieco wcześniej w czasie rzeczywistym. Naturalnie po to, aby go dopaść przed nami. Wytworzyła się pętla, która trwa aż do tej pory. A prócz tego, że trwa nieustannie się zaciska. -Jak to? -Otóż, teraz właśnie odbywa się szaleńczy wyścig o to, kto kogo pierwszy dopadnie i wykończy. Oni jednak mają nad nami tę przewagę, że jeżeli nawet nie uda im się Bobbiego zabić a jedynie chociażby nie dopuścić do jego narodzin to w efekcie i tak zwyciężą. Jest tak, ponieważ z każdym upływającym dniem pozostaje do naszej dyspozycji coraz mniej czasu rzeczywistego. Jak tylko uda im się ostatecznie wyeliminować przyczynę ich zguby, czyli Bobbiego już bez żadnych przeszkód będą mogli dowolnie manipulować historią ludzkości, aż zlikwidują swoje pozostałe zagrożenia, czyli nas. -Ale co my mamy z tym wszystkim wspólnego? - pastor wzruszył ramionami. -Za pierwszym razem, Bobby odkrył ich istnienie samotnie. Stało się to zupełnie przypadkowo podczas zwyczajnego pływania w jeziorze. Nawiasem mówiąc, moim zadaniem było jedynie oczekiwanie tutaj na jego przybycie a kiedy już przybędzie przedstawienie mu obrazu całej historii a także wyjaśnienie tego, na co powinien się tym razem przygotować. Tak właśnie było za drugim oraz trzecim razem. Obecnie, natomiast jak już chyba dobrze wiecie ich teren pilnowany jest przez węgorze elektryczne a przed wzrokiem ciekawskich doskonale jest też zamaskowany. Natomiast po waszej ostatniej, wspólnej wizycie u nich pojawił się też ich kolejny wynalazek. Automatyczne dezintegratory. -Skąd wiesz? - zapytał profesor. -Tyle udało mi się ustalić podczas waszej nieobecności. Chciałabym też przypomnieć wam, że teraz jest to już czwarte podejście do sprawy. Czwarte i najprawdopodobniej już ostatnie. -Dlaczego, ostatnie? Przecież z tego, co powiedziałaś jasno wynika, że można się tak z nimi w kółko zabawiać. - zauważył Frank. -Ostatnie, ponieważ czasu rzeczywistego zostało już tak niewiele, że w przypadku niepowodzenia waszej obecnej misji kolejnej próby już nie zdążymy odpowiednio zmontować. -Skoro tak twierdzisz. - stwierdził profesor. -Jak już zapewne zauważyliście staram się mówić krótko i bez ogródek. Powtarzam, zatem jeszcze raz. Należy ich zabić, panowie. Zabić i to wszystkich. -Zabić, powiadasz? -Zabić, wyeliminować, wymazać, zlikwidować, skasować, unicestwić, czyli po prostu wymordować, pastorze. - wyjaśniła po czym zaraz dodała. - Czy są teraz z waszej strony jakieś pytania? Wątpliwości? Spojrzeli po sobie z trudem powstrzymując się od śmiechu. Pierwszy odezwał się Bobby. -Słuchaj Uli. Nie wiem czy wiesz, ale ja i Theo jesteśmy ludźmi interesu... -Obawiam się, że chyba nie rozumiem. - spojrzała na niego uważnie. -Będąc w ich bazie byliśmy przekonani, że to są Obcy. Obcy, rozumiesz? -Chyba nie. - przyznała kiwając z wolna głową. -A teraz... - Bobby ciągnął dalej. - kiedy już odwaliliśmy razem z profesorem taki szmat drogi, niekiepsko przy tym nadstawiając karku po to, aby ściągnąć tutaj wszystkich tych zacnych ludzi ty, jak gdyby nigdy nic spokojnie nam oświadczasz, że to nie są Obcy tylko ludzie. Poza tym wszystkim, jeszcze każesz bezlitośnie nam ich powykańczać. -No tak. - przyznała zupełnie nie rozumiejąc jego intencji. -Przecież to wszystko zmienia, nie sądzisz? -Co dokładnie masz na myśli? - zapytała. -Do kosmitów, którzy palą indiańską wioskę można sobie postrzelać. Dlaczego, by nie? To w sumie byłoby, jak normalna gra wideo. Po prostu trzeba rozwalić najeźdźców i tyle. Poza tym za zabicie Obcych nic takiego w sumie nam nie grozi, ponieważ nie obejmuje ich żadna karta praw człowieka czy też inne, urzędowe gówno. Powiem więcej. Nie ma ich nawet na liście chronionych gatunków, więc nie grozi nawet mandat od tych, co tak pilnują środowiska. W takim więc razie sezon polowań na nich trwa na okrągło, nieprawdaż? -Prawdaż. - przyznał mu rację Theo. -Ale do ludzi, zmodyfikowanych czy też nie, strzelał nie będę. Po prostu pomyliłaś adresy Uli. Jestem obecnie biznesmenem i wcale nie pragnę przekwalifikować się na mordercę. Zapewniam cię, z całą pewnością nie pragnę tego. Prócz tego, jeszcze do wczoraj byłem całkowicie przekonany o tym, że wszyscy razem usłyszymy tutaj jakieś naprawdę sensowne wyjaśnienie tego wszystkiego. Sensowne, Uli a nie taki stek bzdur. Te wszystkie pierdoły o Hitlerach, Jongach i podróżujących w czasie Marsjanach niestety, ale w ogóle nie brzmią przekonywująco. - z niesmakiem odwrócił się w stronę pozostałych a widząc ich milczące poparcie zaraz dodał. - Jest mi naprawdę głupio panowie, że was tutaj ściągnąłem, ale zrozumcie, spodziewałem się usłyszeć coś zupełnie, ale to zupełnie odmiennego. -W porządku. - odparł Frank wyrozumiale machając ręką. -Mamy owada, więc naprawdę nie ma sprawy. - pocieszył go również Black. Bobby ponownie zwrócił się do dziewczyny. -Skoro już jestem przy głosie to chyba pozwolisz, że cię na zakończenie zapytam o coś jeszcze? -Śmiało. - dziewczyna zachęciła go zupełnie nie speszona. -Mamy z Theo jeszcze trochę forsy z banku. Niewiele, ale jednak. Możemy sobie za nią jeszcze przez jakiś czas żyć spokojnie, bezstresowo i na luzie. Dlaczego, więc wydaje ci się, że będę ich tropił i wykańczał, co? Na jaką cholerę jest mi to w ogóle potrzebne? Osobiście mam głęboko w dupie Marsjan. Co prawda, szkoda tych Indian, ale skoro jak twierdzisz to jest robota ludzi a nie Obcych to może wezwałabyś tak jakąś policję zamiast nam zawracać głowę. Są przecież sądy, adwokaci, areszty i więzienia. Nie widzę więc problemu. Mogę nawet w razie czego być świadkiem i trochę pozeznawać, jeśli byłyby kłopoty z dowodami. -Tak myślisz? -Dokładnie. I powiem ci jeszcze, że aby mnie w to wszystko wmieszać musiałabyś mieć jakieś znacznie lepsze powody, bo jak na razie nudzisz mnie i idę do domu. Jest jeszcze parę ryb do złapania i piw do wypicia. A jeśli już mam być całkiem szczery to wolałem cię, kiedy niczego nie mówiłaś. - rzucił z goryczą i zaraz dodał. - Wydaje ci się, że jak sobie przez kilka tygodni trochę mną pomanipulujesz składając obietnice bez pokrycia to ja w podskokach pójdę i będę walczył o lepsze jutro dla Marsa, lub podobne bzdury? Mam gdzieś Jonga, całą jego grupę i węgorze. Możesz się wypchać, albo iść na ryby z nami. Przy nadarzającej się okazji obiecuję, że odstawię cię gdzieś do jakiegoś przytulnego ośrodka, gdzie na luzie i bez stresu będziesz mogła z jakimś miłym psychologiem omówić na spokojnie, te wszystkie marsjańskie problemy. Przykro mi to mówić, lecz w chwili obecnej już tylko tyle mogę dla ciebie zrobić. Dziewczyna patrzała na niego w milczeniu. Bobby wiedział jak bardzo musiały ją zaboleć jego słowa, lecz dodał brutalnie wstając przy tym z miejsca. -No to jak będzie? Zostajesz z Jongiem czy wyruszasz z nami? Milczała. -Ziemia do Marsa. Ziemia do Marsa. Odbiór. -Mam taki powód, Bobby. Dobry powód. Zarówno dla ciebie, jak i dla każdego z was. - odparła łagodnie jednak ton jej głosu nie był już tak ciepły jak poprzednio. - Zanim wyjdziesz może mógłbyś jeszcze, chociaż rzucić okiem na to. - dodała. Schyliła się i ze swojej torby wydobyła pożółkłego ze starości New York Timesa. Niedbałym gestem rzuciła go na stół. Bobby obrzucił dziewczynę krytycznym spojrzeniem, po czym podszedł do stołu i wziął gazetę do ręki. Była z 18 lipca 1974 roku. Od razu dostrzegł wielki nagłówek znajdujący się na dole pierwszej strony. "Makabryczny wypadek drogowy na Long Island" Usiadł z powrotem i zaczął czytać. "Dzisiaj wczesnym świtem jadący drogą wzdłuż nabrzeża osobowy chevrolet o nieustalonych jeszcze numerach niespodziewanie wpadł w niekontrolowany poślizg i wpadł do kanału. W wypadku zginęło na miejscu dwoje młodych ludzi o nieustalonych na razie personaliach. Według zeznań znajdujących się w pobliżu miejsca zdarzenia nieletnich świadków, samochód tuż przed samym upadkiem kilkakrotnie przekoziołkował i chyba tylko cud sprawił, że dziecko jadące w środku uratowało się wypadając na zewnątrz tuż przed samą katastrofą. Niezwykłym zbiegiem okoliczności podczas tragicznego wypadku dziecko nie doznało żadnych fizycznych obrażeń. Przybyli na miejsce zdarzenia policjanci, którzy z pobliskiego..." Bobby odłożył gazetę i spojrzał na dziewczynę uważnie. Ta jak gdyby wiedząc o co pragnie ją zapytać bez słowa wydobyła z torby kolejny przedmiot. Kładąc go przed nim na stole nadal się nie odzywała. Bobby razem z pozostałymi nachylił się w jej stronę. Leżące na stole urządzenie do złudzenia przypominało konsolę widzianą wewnątrz groty Obcych. W przeciwieństwie jednak do tamtej, ta była znacznie mniejsza. -Chyba będzie najlepiej jeśli to zobaczysz na własne oczy. - stwierdziła mocując wewnątrz urządzenia kryształ, po czym natychmiast je uruchomiła. Tuż przed nimi, nieco ponad stołem od razu powstał znany, trójwymiarowy obraz. Bobby natychmiast rozpoznał widniejące na nim przedmieścia Nowego Jorku. Spojrzał uważnie na dziewczynę, po czym bez słowa powrócił do obserwacji obrazu. Po zbliżeniu wszyscy dostrzegli jadącego zupełnie pustą drogą starego, zielonego chevroleta. Uli tak operowała konsolą, że przez cały czas mogli widzieć wszystko z bliska i dokładnie. Za kierownicą samochodu siedziała kobieta, podczas kiedy siedzący obok mężczyzna trzymając lewą rękę na oparciu jej fotela bawił się kosmykiem jej włosów nieustannie przesuwając go pomiędzy palcami. Mężczyzna siedział z przymkniętymi powiekami. Wyglądało jakby drzemał. Natomiast malec siedzący z tyłu kręcąc się bez przerwy wyglądał ciekawie za okno. Bobby poszedł wzrokiem za jego spojrzeniem i zamarł. Dostrzegł, bowiem niewielki dysk sunący w ślad za samochodem. Wewnątrz wozu, jedynie malec do widział. Obiekt znajdował się jakieś pięćdziesiąt jardów na prawo od chevroleta i przemieszczał się zupełnie bezgłośnie unosząc się zaledwie kilkanaście stóp ponad ziemią. W pewnej chwili wszyscy dostrzegli niewielki, lecz bardzo jasny błysk na jego metalicznej powierzchni. Niemal w jednej chwili coś oślepiającego przemknęło w kierunku samochodu i w tym samym momencie przednia opona, ta znajdująca się po prawej stronie wystrzeliła z hukiem rozlatując się w mgnieniu oka na kawałki. Bobby oraz pozostali aż wzdrygnęli się odruchowo. Obraz wyglądał naprawdę realnie. Chwilę później dysk zdematerializował się znikając w jednej chwili a dalsze wypadki potoczyły się w zawrotnym tempie. Wóz wpierw z piskiem kół zarzucił kilkakrotnie, lecz przy jego prędkości do przewidzenia było, że już nikt nie zdoła nad nim dłużej zapanować. Samochód wpierw uderzył tylnym zderzakiem w ochronną barierkę, po czym zaczął bezładnie wirować po całej jezdni obracając się w pochodzącej z pozostałych opon chmurze jasnobłękitnego dymu. Przez krótką chwilę widzieli obydwoje młodych ludzi zamarłych z wyrazami bezgranicznego przerażenia na swoich twarzach. Chevrolet nieustannie okręcając się wokół własnej osi po chwili z całej siły uderzył bokiem w wysoki krawężnik. Następnie gubiąc pod wpływem uderzenia obydwa lewe koła koziołkując przeleciał tuż ponad niskim nabrzeżem prosto w stronę kanału. W tym samym momencie dziecko pojawiło się na porośniętym trawą poboczu drogi. Uli chcąc jak gdyby rozwiać wszelkie wątpliwości powtórzyła im tę scenę. Po raz drugi zauważyli jak w jednej chwili malec znika wewnątrz auta po to, aby natychmiast pojawić się na poboczu. Samo auto, natomiast wzbijając ogromną fontannę wody z głośnym pluskiem wpadło do wody. Chevrolet przez chwilę zakołysał się na spienionej powierzchni po czym błyskawicznie poszedł na dno. Obraz był tak realny oraz rzeczywisty, że wszyscy odruchowo cofnęli się przed rozbryzgami wody. Dziewczyna wyłączyła urządzenie. -Wybacz Bobby, lecz przez cały czas miałam jeszcze złudną nadzieję, że jakoś uda mi się oszczędzić ci tego widoku. -Ale jak... - ten wykrztusił wstrząśnięty tym, co przed chwilą ujrzał. -To ludzie Jonga zabili twoich rodziców, Bobby. I chociaż zabrzmi to brutalnie to mówiąc szczerze zależało im wyłącznie na tobie. Nam, w krytycznej chwili udało się wydostać tylko ciebie... Bobby nie odzywał się siedząc osowiały. -To pewnie jakiś lipny fotomontaż. - stwierdził Frank obmacując podejrzliwie tajemnicze urządzenie. -Nie. - odparł cicho Bobby. - Tak było. Ja to wszystko pamiętam. -O kurwa! - słysząc to szepnął Black. -Jesteś w błędzie myśląc, że manipuluję tobą od kilku tygodni, Bobby. - ponownie odezwała się dziewczyna. - W rzeczywistości, gdyby nie nasze manipulacje nie żyłbyś już od bardzo dawna. Próby zabicia ciebie dotarły już, bowiem do okresu twojego dzieciństwa i dlatego nieustannie powtarzam wam, że czasu rzeczywistego jest z każdym dniem coraz mniej. -Skoro, więc to takie ważne to, dlaczego ich nie rozwalicie sami? - rzucił zaczepnie Frank. -Musicie w końcu zrozumieć, że my nie możemy ich zniszczyć, ponieważ historia jednoznacznie twierdzi, że to jest wyłącznie wasza działka. Ludzie Jonga uciekając w przeszłość niejako automatycznie zabezpieczyli się przed nami, ponieważ doskonale zdają sobie sprawę, że nasze prawo oraz oczywiście Wielki Porządek Rzeczy zabranie nam stosowania naszej techniki w przeszłości. -Dlaczego? -Dlatego, ponieważ działanie takie stałoby się mimowolną, nielogiczną zmianą rzeczywistości. Możemy ich zniszczyć jedynie udzielając pomocy Bobbiemu oraz ludziom żyjącym współcześnie z nim. Czyli w tym przypadku, wam. Jong doskonale wie, że gdyby tylko on lub ktokolwiek z jego ludzi chociażby na krótką chwilę wystawił nos w naszych czasach, zasada ta by nie obowiązywała i bez wahania wysłalibyśmy im bombę plazmową i zaraz byłoby po całej sprawie. Musicie zdać sobie w końcu sprawę, że tylko wy wraz ze środkami technicznymi współczesnymi wam jesteście w chwili obecnej jedynym rozwiązaniem będącym do przyjęcia przez Wielki Porządek Rzeczy. Lecz, aby cała operacja powiodła się konieczne jest w obecnej sytuacji wspomożenie Bobbiego wami, panowie. Tym razem, bowiem on już nie ma żadnych szans na dokonanie tego w pojedynkę. -Dlaczego? - zapytał ją Bobby. -W chwili obecnej ludzie Jonga zanadto się pilnują, żeby mogła się udać jakaś twoja indywidualna akcja. -Dlaczego akurat nimi? - dodał. Pozostali z uwagą nadstawili uszu. -Jest tak, ponieważ wy wszyscy, panowie posiadacie specyficzne, hm umiejętności. Umiejętności oraz cechy mogące się okazać niezwykle przydatne do tego trudnego zadania. Prócz tego jesteście samotni i bezdzietni a ponadto, żaden z was i tak niestety ale nie przeżyje M-Day. Jeżeli, więc nawet podczas zadania wszyscy zginiecie następstwa, czyli fale pozmianowe będą i tak znikome. - odparła beztrosko. - Dlatego właśnie na żądanie Rady rozpoczęłam montaż tej zwyrodniałej ekipy aspołecznych wykolejeńców, jaką stanowicie... - wyjaśniła. -Chwila. - ostro przerwał jej Bobby. - Jeśli to prawda, co mówisz to przyznaję, mam powód do rozwalenia tych popaprańców spod jeziora, ale nazywając nas wykolejeńcami to już jest naprawdę lekka przesada... -Dobra! Ja również mam już tego dość! - pastor podniósł się energicznie z miejsca zwracając wprost do pozostałych. - Panowie! Siedzę tutaj sobie i tak słucham i sam już do cholery nie wiem, co ja właściwie tutaj robię w tej zapomnianej i przeklętej przez Boga dziczy. Zgodnie z naszą umową do tej pory byłem grzeczny i spokojny. Ale już dość tego. Wysłuchałem tych wszystkich bzdur i teraz wiem już tylko jedno. Muszę prędko czegoś się napić i aby już zupełnie dojść do siebie po ostatnich przejściach, również nieźle się zabawić. A skoro już tutaj jestem to chyba najlepiej będzie jak się porządnie rozejrzę i znajdę sobie najpierw jakąś dobrą, meksykańską dupę... -Jesteśmy w Brazylii. - roztropnie sprostował Theo. -Co? Aha. A jaka to w sumie różnica? Zadupie to zadupie, kurwa. Czy mam rację? -Hm. -Tego. -No tak. - niechętnie, jednak przyznali wielebnemu rację. -Zostajecie, więc i słuchacie dalej tych gównianych opowieści, czy ktoś idzie ze mną? Wszyscy z wyjątkiem Bobbiego i Theo podnieśli się ze swoich miejsc. Następnie pomogli również Blackowi stanąć na nogi po czym całą grupą skierowali się w stronę wyjścia. Widząc to Uli wyjęła z torby promiennik. Kierując go w ich stronę bez uprzedzenia nacisnęła guzik. Zatrzymali się w miejscu i niczym zahipnotyzowani powrócili z powrotem. Kiedy już usiedli na swoich miejscach dziewczyna przemówiła podejrzanie miłym głosem. -Zachowujecie się jak nieobyte chamy, panowie. Nie wiecie o tym, że damy należy wysłuchać do końca? Patrząc na nią z nienawiścią milczeli nie mogąc w jakiś niezwykły sposób poruszyć nawet ręką. Uli ciągnęła dalej. -To jeszcze nie koniec naszego zebrania... -Co mi, kurwa jest? - rzucił pastor nerwowo. -Otrzymaliście dawkę promieni obezwładniających. Może, więc wreszcie zaczniecie mnie słuchać uważniej? Kto wie? To nie jest kółko dyskusyjne, lecz narada wojenna, panowie. Ale bez obaw. - widząc ich przerażone miny dodała zaraz uspokajająco. - Promienie te oddziałują jedynie na wasze niektóre mięśnie. Nadal możecie mnie słuchać z uwagą oraz rzecz jasna, zadawać pytania. -Hej, słoneczko spokojnie! - odezwał się profesor. - Byłem z początku nawet nieco zaciekawiony przyznaję, ale ostatecznie... jak by to powiedzieć... mówiąc po prostu... eee... znudziłaś nas i tyle. Postanowiliśmy, więc sobie stąd pójść i to wszystko. Chcemy stąd jedynie odejść, rozumiesz? Czego ty właściwie od nas chcesz? Jesteś czarownicą? -Mówiłam od rana czego chcę a wy nie słuchaliście. Powtórzę zatem jeszcze raz. Moim zadaniem jest przekonać was do tego zadania, czyli nakłonić do zabicia Jonga oraz wszystkich jego ludzi... -To już wiemy! - przerwał jej bezceremonialnie Frank. - Tylko, dlaczego właśnie my? Nie jesteśmy jakimiś pieprzonymi komandosami. Poza tym, mamy w dupie Marsjan. -Właśnie. - przyznał pastor. - Nakłoń sobie lepiej jakąś bezrobotną armię najemników. -W naszym zadaniu to nie wyszkolenie jest najważniejsze, tylko motywacja. Najlepsi żołnierze to są ci, którzy w pełni wierzą w to o co walczą. Tak uczy historia... - wyjaśniła. -My nie wierzymy w ogóle, więc odwal się i powiedz tej swojej Radzie, że będzie lepiej, jeśli zbuduje sobie jakiegoś pieprzonego Batmana i porządnie go umotywuje. On z pewnością poradzi sobie lepiej od nas. -Nie możemy użyć naszych środków technicznych w waszej epoce. Zrozumcie w końcu, że gdyby Jong powtórzył swój błąd to już dawno sami byśmy go wykończyli w ogóle nie zawracając wam tym kłopotem głowy. -Jaki błąd? -Około 12000 lat przed waszą erą jego ludzie założyli bazę podobną zresztą to tej obecnej. Baza ta znajdowała się na miejscu współczesnych wam Indii. Tam zmuszali biednych czasowców do oddawania sobie boskiej czci, złota i czego tam jeszcze byście chcieli. Kiedy ci buntowali się ludzie Jonga urządzali im wówczas brutalną demonstrację swojej siły. Organizowali pokazy walk powietrznych i co gorsza ujawnili im potęgę broni atomowej i plazmowej. Potem były jeszcze znacznie gorsze rzeczy, ale nie o to teraz chodzi. Otóż, to był właśnie ich poważny błąd. Używali, bowiem środków technicznych normalnie nie występujących w tamtej epoce. My badając źródła historyczne bardzo szybko wykryliśmy wszystkie te nieprawidłowości i w efekcie bardzo łatwo ich namierzyliśmy na podstawie owych anomalii. Dostali wówczas taki wycisk, że nieprędko powtórzą swoje wyczyny. - zamyśliła się na chwilę i dodała. - A z pewnością wpierw się dobrze zastanowią zanim postanowią takie postępowanie kiedyś jeszcze powtórzyć. Niestety, później mieszając w historii i dokonując w niej tych swoich, nielegalnych zmian ludzie Jonga zawsze już starali się robić to w sposób nieco bardziej subtelny i wyrafinowany. Wszystkie ich późniejsze wybryki już nigdy nie były, aż tak ordynarne i proste do odkrycia. Innymi słowy stali się sprytniejsi, ale to już całkiem inna historia... -Słuchaj no mała. - odezwał się wielebny. - To już było. Wiem, że zapewne masz gotową odpowiedź na wszystko pozwól, więc że zapytam o jedno, ponieważ wydaje mi się po prostu, że kłamiesz. -Nie mogę was okłamywać. - odparła spokojnie. -Czy mi się tak tylko tak wydaje, czy ty naprawdę pragniesz abyśmy to o co prosisz zrobili dobrowolnie? -O to właśnie chodzi, pastorze. Cieszę się, że w końcu zaczyna pan rozumieć. To nie byłoby żadne rozwiązanie nafaszerować was posthipnotyczne jakąś dziwną filozofią i natychmiast potem wysłać w bój. Cały mój problem polega na tym, abyście to zrobili całkowicie dobrowolnie i świadomie. Z własnej woli i bez najmniejszego przymusu. Powiem nawet więcej. Wy to zrobiliście dobrowolnie oraz z pełnym przekonaniem. -Jak to? -Ponieważ taka jest właśnie historia. Jak już mówiłam wcześniej cała wasza szóstka są to prawdziwi bohaterowie... -A twoim zadaniem jest jedynie dać nam dobrą motywację po to tylko, by to wszystko odbyło się zgodnie z tą, waszą historią? - pastor kuł żelazo póki gorące. -Dokładnie. - potwierdziła potakując głową. - Szkoląc się nieustannie, przygotowywałam się do tego zadania przez ponad pięć lat. Naszych, dłuższych lat. Spośród setek innych kandydatów komputatory to właśnie mnie ostatecznie wytypowały do tej roli. A przyznam nie było wcale lekko. Musiałam, bowiem poznać na wylot wasze nędzne życiorysy, dokładnie zbadać wasze fatalne genotypy i co gorsza zrozumieć wasze odrażające profile psychologiczne. Jak każdy na Marsie ja również od dziecka marzyłam o poznaniu was osobiście. Niestety, nie zdawałam sobie jednak sprawy, co za koszmar spotka mnie w rzeczywistości. Gdybym znała wcześniej całą prawdę o was... ech. - machnęła ręką. - No, ale cóż. Pomimo głębokiego rozczarowania nie jestem już w stanie się z tego wycofać. Zbyt wiele od tego zależy. Powtarzam zatem jeszcze raz. Bez względu na wszystko muszę nakłonić was do dobrowolnego wykonania tego zadania. -Powiadasz, że spotkało cię rozczarowanie? -I to niemałe, pastorze. Niemałe. - potwierdziła. -Pięć lat! - wielebny nadal kręcił w zadumie głową. - Cóż za strata czasu. - dodał do samego siebie. -Co pan ma na myśli? -A to, że usiądź sobie wygodnie i przygotuj się na kolejny mocny zawód, ponieważ jak dotąd to całe twoje gadanie zupełnie na mnie nie działa. Idę stąd w cholerę. No, dalej! Szarpał się niezdarnie usiłując wstać. -Zdejmij wiedźmo to cholerne zaklęcie czy co tam i pozwól mi stąd wreszcie odejść. Dobrowolnie, przecież na nic się nie zgadzam... -Jak już wcześniej wspomniałam mam dla każdego z was panowie powód do wzięcia udziału w tej misji. - powtórzyła. - Niech się pan w końcu przestanie szamotać, pastorze. To naprawdę już nie potrwa długo. Kiedy wielebny nieco się już uspokoił dziewczyna dodała. -Tak już lepiej. Ponieważ do chwili obecnej, w czasie rzeczywistym oczywiście, były już trzy próby pozbycia się grupy Jonga ta będzie jak już wspomniałam próbą numer cztery. Poprzednie zrobił sam Bobby, lecz tym razem komputatory w Centrali właśnie was wytypowały jemu do pomocy. Dlaczego? Odpowiedź jest prosta. Otóż zabezpieczenia jakie w międzyczasie poczynili zbiegowie uniemożliwiają już niestety jakąkolwiek akcję w pojedynkę. Dlaczego konkretnie was? Ponieważ wszyscy jak jeden jesteście osobnikami o silnie zwyrodniałych instynktach, aspołecznymi wykolejeńcami ach to powiedziałam już wcześniej... - natychmiast zreflektowała się. - osobnikami o niezdrowo, ale mocno spaczonej psychice, posiadającymi chorobliwie zboczone umysły, parszywe charaktery oraz sumienia pozbawione wszelkich, ludzkich uczuć. -No nie. Teraz jeszcze nas obraża. - obruszył się wielebny spoglądając z oburzeniem w stronę pozostałych. -Nie obrażam. To jest prawda. Nawet według waszych, zacofanych, dwudziestowiecznych kryteriów jest to czysta i niepodważalna prawda. Wszyscy jesteście odrażający a to wszystko, co o was powiedziałam mogłyby potwierdzić każde, uczciwie przeprowadzone testy psychologiczne. Ale na pociechę powiem wam również to, że z tak haniebnym genotypem w moich czasach nie mielibyście nawet prawa się urodzić. A gdyby nawet waszym matkom jednak jakoś się udało dokonać tego gdzieś po kryjomu to zaraz po pierwszym badaniu genów, natychmiast zostalibyście uśpieni. Proszę więc nie zarzucajcie mi kłamstwa, ponieważ tak prawdę mówiąc ja nawet nie potrafię kłamać. -Jak to? -Mój mózg został zmodyfikowany jeszcze w dzieciństwie w taki sposób, że między innymi niezdolna jestem do kłamstwa. -Tam, pieprzenie. - westchnął Frank usiłując machnąć ręką. Dziewczyna wzruszyła ramionami. -Co więc zrobisz, jeśli ktoś spośród nas postanowi zatem odejść? - zapytał ją profesor z chytrym spojrzeniem. -Co, dokładnie ma pan na myśli? - zapytała. -Stwierdziłaś, że się zgodziliśmy na tę misję mówiąc, że taka przecież jest ta twoja, historyczna prawda. -Tak. Co z tego? -A to, że kiedy już sobie stąd odejdziemy okażesz się małą kłamczuchą, nieprawdaż? -Nie odejdziecie. Przekonam was. - odparła z pewnością siebie i zaraz dodała. - Jednak chyba już wiem, co takiego chciał pan udowodnić, profesorze. Wyjaśnię więc to od razu. W przypadku, kiedy ktoś stara się mnie zapędzić w kozi róg i mimowolnie zmusić tym samym do kłamstwa odmawiam odpowiedzi, lub po prostu milczę. Przecież to jest takie proste. -Dobra. Pozwól, więc że coś sprawdzimy. - zaproponował starzec. -Bardzo proszę. - zgodziła się ochoczo. -Czy to prawda, że wyrzucanie butelek do rzeki szkodzi środowisku? - ten zapytał ją znienacka. -No cóż... - zaczęła. -Mów krótko. Tak czy nie? -Nie, to nieprawda. - odparła po namyśle. -Jak to, kurwa? - zdenerwował się profesor. -Ponieważ, akurat to nie ma żadnego wpływu na środowisko. Żadnego. Szkło jest bowiem dla środowiska całkowicie obojętne. - wyjaśniła. -A czy to prawda, że moja broda już nigdy nie odrośnie? -Czy naprawdę giną statki w Trójkącie Bermudzkim? - zapytał niewinnie Theo. -Czy pierwiastek sześcienny z 288, to trzy i pół? - dodał również Black. -Czy matka Hitlera miała na imię Hermenegilda? -Jaki jest twój ulubiony zbrodniarz hitlerowski? -Czy bicie Latynosów to jest grzech? -Ja pierdolę! Przestańcie już! - przerwał im Bobby ucinając lawinę płynących zewsząd pytań. Kiedy się już nieco uspokoili zwrócił się do dziewczyny. -Przecież sama powiedziałaś niedawno, że tam na Marsie jesteśmy bohaterami a już w następnej chwili obrzucasz nas takim szambem. Podobno prawda jest tylko jedna, więc albo jedno albo drugie, nie sądzisz? -Jesteście bohaterami dla ogółu społeczeństwa. Wasze prawdziwe życiorysy zna zaledwie garstka badaczy. Historyków takich jak ja. Dla wszystkich pozostałych jesteście po prostu tymi, którzy ocalili naszą teraźniejszość. A wracając do tematu wszyscy jesteście psychopatycznymi dewiantami o rzadko spotykanej przebiegłości. Silnie odpychającymi osobnikami o niezwykle mrocznych upodobaniach oraz skłonnościach mogących wprowadzić w głęboką konsternację i depresję nawet większość niemieckich seksuologów. Ludźmi dysponującymi znikomą ogładą ale za to posiadającymi zwierzęce instynkty oraz olbrzymie zapasy chamstwa, nietaktu oraz gwałtownej brutalności. - z ulgą otarła pot z czoła. - Nareszcie to z siebie wyrzuciłam. - westchnęła. - Ale macie też zalety... -Więc to nie były zalety? - zapytał ją Frank z niepewnym uśmiechem. Dziewczyna zignorowała go i ciągnęła dalej. -Zalety, które odegrały decydującą rolę przy waszym wyborze do tego zadania. -Zalety, powiadasz? - pastor spojrzał na nią ciężko. -Wy, mianowicie w odróżnieniu od tak zwanych dobrych ludzi nie tracicie czasu na roztrząsanie, co jest dobre a co złe. Wy działacie bez namysłu. Reagujecie niczym dzikie zwierzęta polegając wyłącznie na swych niskich, pierwotnych, nieskażonych dobrym wychowaniem instynktach. Do celu dążycie bez względu na cenę oraz środki. I powiem wam coś jeszcze. Wy zawsze, powtarzam zawsze osiągacie swój cel, nawet gdyby miał on być czymś najbardziej odrażającym na świecie. Dlatego właśnie wypadło na was, panowie. -Wypchaj się. -Wszyscy jesteście cholerykami. Należycie do tej niewielkiej części ludzkiej populacji, która nie posiada uczuć, lecz wyłącznie cel. Cel, który zamierzacie w egoistyczny sposób, szybko i bezwzględnie osiągnąć. Wy wszyscy w mgnieniu oka znajdujecie wyjście z sytuacji chociażby najbardziej nawet beznadziejnej. Dodam też, że wyjście to jest zawsze tym właściwym rozwiązaniem. Ponieważ zadanie, jakie was niebawem czeka jest niesłychanie trudne z wiadomych już powodów a próby zabicia Bobbiego dotarły już do chwili, kiedy on był dzieckiem w czasie rzeczywistym, jest to już prawdopodobnie nasza ostatnia próba pozbycia się Jonga oraz całej jego grupy... -Już było! -Zmień płytę! -Pragnę wam to uświadomić po raz kolejny, ponieważ tym razem już nie może być fuszerki. Jak tylko dobrowolnie wyrazicie swoją zgodę zostaniecie przeze mnie zapoznani z ich urządzeniami, techniką oraz posiadanymi przez nich rodzajami broni. Wykończyć ich jednak musicie już sami i to przy pomocy sprzętu pochodzącego tylko i wyłącznie z waszej epoki. Takie już są, bowiem reguły tej gry. Jakieś pytania? -Może jego pozyskałaś, mała. - pastor przymrużonymi oczami wskazał na Bobbiego. - Lecz mnie nadal o wiele bardziej interesują meksykańskie, o pardon brazylijskie dupy niż... chociaż wiesz co? - zapytał ją nagle oblizując wargi i błyskawicznie przybierając przebiegły wyraz twarzy szybko dodał. - Zdejmij ze mnie ten czar czy co tam i chodź pokażę ci takie niezłe miejsce nad rzeką he, he. Miejsce, które widziałem wczorajszego dnia. Jest tam kawałek łąki i powinno być miło. Tam pogadamy sobie o Marsie i... wiesz co mam na myśli? -Wiem doskonale. - skinęła głową. - Wiem, lecz nie przespałabym się z tobą pastorze nawet gdybyś schudł ćwierć tony a na głowę założył papierową torbę po truskawkach. Na samą myśl robi mi się mdło i coraz bardziej zaczynam żałować, że się sama zgłosiłam do tego zadania. Zaręczam jednak panu i wam wszystkim zresztą też, że doprowadzę je do końca. A wracając do ciebie wielebny czy chcesz bym opowiedziała pozostałym o tym, co wydarzyło się w nocy z dwudziestego na dwudziestego pierwszego października 1998 roku w okolicy Amarillo w Teksasie na terenie opuszczonej fabryki cementu? -Milcz suko! - wyszeptał pastor błyskawicznie blednąc. -W takim razie, powiem. Otóż, obecny tu z nami pastor Holden oraz dwóch jego przyjaciół w tę cichą i spokojną noc spalili żywcem trzech czarnych Amerykanów wcześniej pobitych do nieprzytomności a potem zamkniętych w ich własnym samochodzie. Ich jedyną winą było napotkanie na swej drodze wielebnego, któremu przypadkiem obtarli swoim samochodem błotnik limuzyny. Od jak dawna jest pan członkiem Klanu? -Każdy ma jakieś hobby. - ten odparł bez namysłu gniewnie. -Otóż to. - przyznała ciepło. - Zapewne to samo nieustannie powtarzają sobie rodziny tych trzech nieszczęśników. - dodała miłym, współczującym tonem. - Po plajcie miejscowego tartaku ci trzej udali się na południe w poszukiwaniu nowej pracy. Dzięki pastorowi nigdy już nie powrócili do swych domów. - dokończyła cicho. -Czego ty ode mnie chcesz cholerna wiedźmo? - wychrypiał pastor przez zaschnięte gardło. -Wie pan dobrze czego chcę, aczkolwiek miło mi, że pan pyta. Bądź co bądź, zawsze to oznaka zainteresowania. Otóż, jeśli się przyłączysz do nas pastorze potraktuję to jak odkupienie i zapewniam, że o ile później nie wycofasz się, otrzymasz ode mnie pełne, hm... odpuszczenie grzechów. Chyba tak to się właśnie nazywa, jeśli jeszcze dobrze pamiętam kościelną gwarę. -Jak to? - ten wyszeptał. -Jeżeli podczas misji dasz wielebny z siebie wszystko ocalimy tych trzech. Tak jak Bobbiego, gdy był mały. -Ale... - wtrącił się profesor. -Jakie, ale profesorze? -Ale, przecież byłaby to niejako zmiana. Sama wcześniej mówiłaś, że to nielegalne. -W tym konkretnym przypadku nie ma to żadnego znaczenia, ponieważ tych trzech biedaków i tak nie ma żadnego wpływu na przyszłość. Sprawdziłam to. Cała trójka, podobnie zresztą jak wy i tak zginie podczas wydarzeń, jakie przyniesie M-Day. Jednak panu pastorze mogłoby to nieco ulżyć, nieprawdaż? Pastor milczał bijąc się z myślami. -Pastorze? - dziewczyna zwróciła się do niego miłym głosem. - Oni wszyscy oprzytomnieli w chwili, gdy dosięgły ich płomienie. -Niemożliwe! - wyszeptał wielebny z najwyższym trudem unosząc dłonie by zasłonić uszy. -A jednak. - dodała Uli z uśmiechem zdalnie zwiększając głośność jego translatora. Pastor z rezygnacją spuścił nisko głowę. -Każdym swoim nerwem czuli palące się na nich ubrania. Wyrywali się co prawda, lecz daremnie. Byli porządnie, przecież przywiązani. Wielebny zacisnął usta niczego jednak nie mówiąc. -Kiedy już nie mieli na sobie skóry, ponieważ odpadła jak stara tapeta ich układ nerwowy nadal pracował w najlepsze nieustannie przesyłając impulsy bólu wprost do mózgu. Etap ten trwał jakiś kwadrans zanim na dobre stopiły się ich paznokcie... -Jestem z wami! - zapewnił ją wielebny po czym wybuchnął gwałtownymi torsjami. Kiedy już skończył ponownie podniósł ręce bijąc się w swą wielką pierś. -Byłem wówczas pijany jak stado drwali no i gnałem do miasta... -To w tej chwili jest nieważne. - przerwała bezceremonialnie jego spowiedź. - Zatem teraz pan, Black. - dodała spoglądając w stronę agenta leżącego wygodnie na swoim posłaniu. -Czego chcesz ode mnie, wiedźmo? Byłem, przecież agentem FBI. Przez całe życie łapałem takich jak on. - głową wskazał pastora. - Nie masz się do czego przyczepić i dobrze o tym wiesz. -Naprawdę? - odparła zaskoczona. - Czy pamięta pan wobec tego jak razem z Frankiem Morrano prowadziliście sprawę "Rzeźnika z autostrady"? Czy Bobby nie wspominał wam, iż wiem o tym? -Coś tam wspominał, lecz co z tego? - ironicznie odparł Black. - Po długim pościgu udało nam się wówczas ująć seryjnego mordercę dzieci i... -No chyba niezupełnie było tak, czyż nie? Po pierwsze. Nie ujęliście, lecz bezlitośnie zastrzeliliście. Po drugie. Nie mordercę, tylko bezbronnego oraz niewinnego człowieka wiozącego mięso na swą farmę. Po trzecie. Nie, jak później zeznaliście w pościgu tylko, kiedy sam zjechał swoim wozem na pobocze. Na wasze żądanie zresztą. A po czwarte. Prawdziwy "rzeźnik" został stracony na krześle elektrycznym dwa tygodnie wcześniej w więzieniu stanowym w Teksasie za zupełnie inne sprawki. I po piąte wreszcie. Kiedy cała prawda zaczęła w końcu wychodzić na jaw, wówczas obydwaj zgrabnie ją zatuszowaliście dokonując drobnych korekt w zebranym materiale dowodowym. Chyba o niczym nie zapomniałam? - zapytała. Black milczał. Dziewczyna zwróciła się, zatem do Franka. -A może ty, Frank chciałbyś coś w tej sprawie dodać? -Nigdy nam tego nie udowodnisz, wiedźmo. - ten warknął z niechęcią. -W ogóle nie mam takiego zamiaru. Chodziło mi tylko i wyłącznie o drobne sprostowanie. Lecz nawet pomijając to wszystko mogę z całkowitą pewnością stwierdzić, że wasza chorobliwa ambicja do odnoszenia sukcesów zawodowych, usiana trupami droga kariery w FBI, to wasze szafowanie ludzkim życiem podczas każdej akcji oraz te wasze nieustanne zakłady o to, czy ktoś przeżyje czy też nie, dobitnie i w zupełności świadczą o tym jak bardzo wypaczone były normy, którymi się w przeszłości kierowaliście. Ale nie martwcie się. Wydaje mi się, że posiadam również dla was nie najgorszą ofertę. Z ostateczną odpowiedzią, jednak wstrzymajcie się jeszcze kilka krótkich chwil. Nie ukrywam, że dla naszej sprawy obydwaj jesteście potencjalnie przydatni, ponieważ potraficie posługiwać się specjalistycznym sprzętem pochodzącym z wyposażenia FBI. Sprzętem, który chociaż nie jest powszechnie dostępny w waszej epoce to ma jednak jedną, istotną cechę. W waszych prymitywnych czasach on faktycznie istnieje. Wasz udział zatem mógłby dać naszej grupie znacznie więcej szans na powodzenie podczas starcia z ludźmi Jonga. -Dlaczego tak sądzisz? - spytał Frank. -Oni, po prostu mogą się tego czy owego nie spodziewać po czasowcach oraz ich skromnym, dwudziestowiecznym ekwipunku. Z tego też właśnie powodu kazałam Bobbiemu sprowadzić do Brazylii jego nóż wodny. Dzięki niemu pojawia się całkiem spora i realna szansa na uzyskanie bezcennego elementu zaskoczenia podczas wdzierania się do ich bazy. Wdzierania od zupełnie innej strony. Strony, z której zupełnie mogą się tego nie spodziewać. Wiecie już, bowiem chyba doskonale, że jedyne wejście prowadzące do ich kryjówki jest obecnie strzeżone non stop i to w stopniu nigdy wcześniej nie spotykanym. Taki numer jak ostatnio już nie przejdzie więcej... -Chwileczkę. - przerwał jej Frank. - Czy to znaczy, że oni mogą sobie używać swojej nowoczesnej techniki z dwudziestego ósmego wieku w naszych czasach a my nie? -No, nareszcie. Przecież właśnie o to właśnie chodzi, że ludzie Jonga używając naszej techniki w przeszłości nielegalnie dokonują większych lub mniejszych zmian rzeczywistości. Powtarzam to już od rana. Dlatego też należy bezwarunkowo wymazać ich. Wymazać i to raz na zawsze. -No to dlaczego my, przy założeniu że się w ogóle zgodzimy na to nie możemy pożyczyć od ciebie chociażby tej pałeczki. - rzucił Frank. - Wasze prawo nie obowiązuje nas a taka różdżka... -Prawo zabrania takich rzeczy jak użyczanie czasowcom naszej technologii. W tym względzie Rada kategorycznie nie wyraziła na to zgody... -No to, może niech szanowna Rada sama obciosa sobie kilka kamieni, zatemperuje dzidy i zgodnie z prawem rzecz jasna powalczy sobie z ludźmi Jonga, że hej. My chętnie staniemy z boku i popatrzymy sobie... -Nie słuchałeś mnie uważnie Frank. - odparła z wyrzutem. - Muszą to zrobić ludzie z epoki. Czasowcy. Tylko wówczas historia nie ulegnie w istotny sposób zmianie a kręgi pozmianowe rozejdą się nie pozostawiając śladu. Gdybyśmy to my zainterweniowali, mimowolnie dokonana zostałaby spora zmiana rzeczywistości a to jest rzeczą niedopuszczalną z kilku innych względów. -Przecież mówiłaś, niech no sobie przypomnę... daliśmy im wówczas niezły wycisk w Indiach. -Tak było, lecz wówczas oni pierwsi zaczęli chwiać rzeczywistością i to chwiać w sposób zagrażający istnieniu całej ludzkości a nie jak obecnie, tylko jej sporej, marsjańskiej części. To była sytuacja nadzwyczajna i wówczas nie mając innego wyjścia Rada wyraziła zgodę na interwencję. -Wtedy wyraziła, teraz nie? -Tak. -Więc chromolę to. - Black odwrócił się na drugi bok tracąc całkowicie zainteresowanie zebraniem i z przejęciem na nowo zaczął masować sobie stopę. -O co chodziło wówczas z tą interwencją? - zapytał dziewczynę profesor. -Ludzie z frakcji Jonga już po urządzeniu się i zbudowaniu bazy w Indiach po upływie kilku lat podzielili się na niewielkie, konkurujące ze sobą szczepy. Szczepy, które zaczęły następnie brutalnie walczyć pomiędzy sobą o jeszcze większą władzę oraz wpływy. Walczyły przy pomocy broni atomowej i plazmowej. Z biegiem czasu wmieszali w swoje brudne rozgrywki również czasowców, którymi bawiąc się w bogów dyrygowali niczym zabawkami. Zanim udało nam się ich zlokalizować zdążyli już zniszczyć dwanaście wielkich miast oraz nieodwołalnie wymazać czternaście milionów czasowców. A było to w czasach, kiedy cała ludzka populacja nie liczyła więcej jak osiemdziesiąt milionów. Nie mogliśmy, wówczas pozwolić im bezkarnie tego kontynuować. Zamieniając ówczesne Indie w olbrzymią szachownicę, na której prowadzili sobie brudne gry, w zawrotnym tempie zbliżali się do paradoksu dziadka. Gdyby nie nasza interwencja zapewne nikt z ludzi na Ziemi by nie przeżył. To właśnie Wielki Porządek Rzeczy jest odpowiedzialny za zorganizowanie naszej wyprawy w celu poskromienia wówczas ludzi Jonga. -No to dlaczego do licha wtedy, kiedy już mieliście na to zgodę tej całej Rady i Porządku nie wykończyliście ich jak wściekłych psów? Raz a dobrze? -Chcieliśmy, owszem. Lecz nie udało się, ponieważ kilku niestety ale zdążyło się nam wymknąć. Resztę znacie. Sklonowali zabitych i ponownie pojawili się w komplecie zaczynając wszystko od początku tyle, że gdzie i kiedy indziej. Ale na pociechę dodam też, że o ile nie doznali wówczas uszczerbku w stanie osobowym to już nieodwołalnie utracili wówczas kilkanaście porterów oraz spore zapasy energii. Od tamtej też pory ślad się po nich urwał do czasu, aż ukrytych pod jeziorem ponownie odnalazł ich w waszych czasach Bobby. Obecnie, jednak ludzie Jonga są dużo słabsi i mniej groźni niż miało to miejsce wtedy w Indiach. -Tyle złego nam wcześniej zarzucałaś, ale z tego, co mówisz jasno wynika, że i u was są całkiem nieźli porąbańcy. Pomimo tych wszystkich testów i w ogóle... - stwierdził Frank. -Och, tak. - przyznała. - Przestępców wcale nam nie brakuje. Szaleńców, również mamy pod dostatkiem. Jest tak ponieważ wiele chorób i defektów objawia się po upływie pewnego czasu a niekiedy nawet dopiero na starość. Nie twierdzę, że jesteśmy społeczeństwem doskonałym. Takich problemów jak ten z grupą Jonga lub maniakami religijnymi mamy, owszem całe mnóstwo... -A właśnie. - ożywił się wielebny przerywając jej. - Jaka u was panuje religia? -Żadna. Na Marsie panuje ustawowo zatwierdzony, materialistyczny ateizm. -Ateizm, kurwa? -Owszem. Wprowadzono go zaraz po wojnie światowej po to, aby raz na zawsze uniknąć wszelkich religijnych waśni i konfliktów, które jak dobrze wiecie od zarania dziejów zawsze nękały ludzi na Ziemi. -Więc na Marsie rządzą zmutowani komuniści!? - jęknął Black. -I mogę wam jeszcze dodać tylko, że jak na razie to się sprawdza. Pomimo tego, iż nieomal wszyscy przybywający na Marsa emigranci, pełni są początkowo różnorakich uprzedzeń i niechęci powodowanych przede wszystkim lękiem przed modyfikacją swojego ciała oraz brakiem religii właśnie, to zapewniam was, zaledwie jeden na dziesięć tysięcy po upływie dwuletniej kwarantanny decyduje się skorzystać z biletu powrotnego na Ziemię. Cała reszta pozostaje akceptując nasze normy społeczne. Jednak w podziemiu nieustannie działają różnej maści "nawiedzeni". Kiedy tylko udaje się nam schwytać ich, otrzymują natychmiastowy deport na Ziemię i jest po sprawie. -Nie karacie ich? - zapytał nie wiedzieć czemu pastor. -Nie, ponieważ przede wszystkim nie chcemy, aby ludzie ci mieli kartę męczeństwa w swoich życiorysach. Ostatnio na przykład głośna była sprawa ucieczki z obozu deportacyjnego niejakiego Jezusa... -Jezusa Chrystusa? - pastor odruchowo przeżegnał się. -Tak. Skąd znasz jego nazwisko, wielebny? - zapytała zaskoczona. -Obiło mi się kiedyś... - ten odparł opadając na posłanie. - Twierdzisz, więc że był jednym z "nawiedzonych"? -To jeden z najgorszych przypadków. Nieuleczalny. -Co takiego o nim wiesz? - zapytał szeptem. -To kiepski czarman. -Że jak? -Sztukmistrz, czarodziej, kuglarz, szarlatan, magik, iluzjonista. Widzę, że interesuje to pana. Opowiem więc o nim. Chrystus przybył na Marsa osiem lat temu. Po kwarantannie bardzo długo nie mógł znaleźć sobie u nas miejsca. Był wiecznie rozdarty wewnętrznie oraz mocno niezdecydowany. Nie za bardzo wiedział czego tak naprawdę w życiu chce. -Jak to? -Wędrował, bowiem w skafandrze po całym Marsie i najmował się jako robotnik sezonowy do najprzeróżniejszych zajęć. Między innymi zbierał minerały, był poszukiwaczem skarbów i osobliwości. Ze skamieniałych odchodów dinozaurów wytwarzał a następnie sprzedawał biżuterię, sadził też drzewa i hodował zmutowane gęsi. Przez kilkanaście miesięcy był nawet kontrolerem biletów w grawibusach. Później jako akwizytor handlował używaną porcelaną. -Porcelaną? -Sanitarną, czyli klozetami. - wyjaśniła wzruszając ramionami po czym ciągnęła dalej. - Długo by można tak wymieniać. W każdym bądź razie, Chrystus podejmował różne prace. Najprzeróżniejsze. Kiedy akurat nie miał żadnego zajęcia był kieszonkowcem lub włóczęgą. Nigdzie jednak nie potrafił zagrzać sobie miejsca na dłużej niż kilka lub rzadziej kilkanaście miesięcy. Przez pewien czas występował nawet w drugorzędnym cyrku, gdzieś na głębokiej prowincji. W "Jahwe Circus" jego popisowym numerem była zamiana wody w wino czy może na odwrót, nie pamiętam. Wyciągał też zmodyfikowane króliki z kapelusza i takie tam. W sumie nic ciekawego. Dlaczego, aż tak bardzo to ciebie interesuje, pastorze? Wielebny siedział bez słowa oszołomiony. -No nieważne. - Uli machnęła ręką. - W każdym bądź razie, kilka miesięcy temu ostatecznie wylali go z roboty w cyrku, ponieważ odpadł po psychotestach na które wysłano go po którejś tam już bójce z żonglerami. O ile wiem, poszło o kobietę. Opłacone przez związek kuglarzy badania wykazały u niego poważny uraz głowy i cyrk nie przedłużył mu kontraktu. Odwoływał się, lecz przegrał proces. Później już po wyjściu ze szpitala bez przerwy bredził coś o "Ludu Izraela" czy jakoś tak. Ponieważ nie wyrażał zgody na wymianę mózgu wysłano go na zasiłek. Otrzymał też bezzwrotną zapomogę i ofertę zatrudnienia w Spółdzielni Mleczarskiej "BUTTER, MILCH und KEFIR" zatrudniającej takich jak on inwalidów. On jednak zszedł do podziemia, gdzie niestety zaczął "nawracać". Po dwóch miesiącach policja odnalazła jego kryjówkę. Zgarnęli go na gorącym uczynku, podczas kazania i ciupasem odstawili do najbliższego sądu. Po wyroku czekał na deportację w Nowym Nowym Jorku, gdzie nie bardzo jeszcze wiadomo jak, ale udało mu się jakoś przekabacić dwunastoosobową załogę frachtowca więziennego I.H.S. "APOSTOŁ" i wraz z nią zbiec gdzieś w nieokreśloną jeszcze przez nasz wywiad przeszłość. To całkiem niedawna sprawa. Jest świeża i nie zdążyła jeszcze przyschnąć, ale to byłoby w zasadzie wszystko, co o niej zapamiętałam z listu gończego. Jeśli coś o nim słyszeliście to dodam, że za jego ujęcie i za odzyskanie statku jest spora nagroda wyznaczona przez armatora... -Na to jest już chyba odrobinę za późno. - odparł pastor poprawiając opadniętą szczękę. -No, mniejsza teraz z tym. Jezusem Chrystusem zajmiemy się potem. Obecnie dla Rady najważniejsza jest sprawa Jonga, więc nie odbiegajmy od tematu. Jak zapewne zdążyliście już zauważyć wyłączyłam promienie obezwładniające. Zaczynacie mi wierzyć, panowie. Uważam zatem, że nie będą już konieczne. -Klawo. -Teraz chciałabym omówić tego oto młodego człowieka. - ręką wskazała na Theo. - On jako, jedyny spośród was niemal spełnia kryteria normalnego człowieka. Powiedziałam niemal, ponieważ do czasu spotkania Bobbiego nie był wcześniej z gruntu zły. Co prawda, zajmował się do tamtej pory małymi kradzieżami oraz drobnymi napadami, ale dopiero przy Bobbim naprawdę rozwinął skrzydła. O ile, wszystkie jego wcześniejsze wybryki można byłoby zrzucić na karb młodego wieku oraz złego wpływu otoczenia to dopiero od czasu napadu na bank w Albuquerque Theo poznał pełny smak przestępstwa oraz nabrał skłonności do czynienia zła... -A co, do cholery chcesz od naszego banku? - zapytał ją Bobby biorąc wspólnika w obronę. -To, że chyba trochę wówczas przesadziliście, nie sądzisz? -To ty przesadzasz. Nasz napad był w porządku. -Mogliście zabrać pieniądze i po cichu zbiec. Ale nie, Bobby. To, przecież nie byłoby w twoim stylu, czyż nie? Należało wszak rozpętać piekło na pożegnanie, prawda? Wywołując panikę w mieście niepotrzebnie naraziłeś wówczas setki ludzi i nawet gdyby spojrzeć na tę sprawę z twojego punktu widzenia to chyba przyznasz, że nie wszystkie twoje zabiegi były potrzebne, by osiągnąć zaplanowany cel, jakim był rabunek. -No już dobra. Być może z tym dymem z lekka przesadziłem, kto wie, ale chciałem mieć po prostu pewność, że się nam uda zwinąć żagle nim policja... -Jasne. Przecież, skąd mogłeś wówczas wiedzieć, że po drugiej stronie barykady stał będzie równie patologiczny przeciwnik jak ty? Obiektywnie mogę tylko stwierdzić, iż obydwaj daliście wtedy iście dantejski pokaz swoich możliwości. Obydwaj z Blackiem jesteście siebie warci. Lecz, cóż. Taka jest właśnie historia. Gdyby nie ten napad nie uciekłbyś później do Ameryki Południowej i nigdy też nie odnalazłbyś bazy Jonga. A ja nie pochodziłabym z Thompsontown, tylko inaczej nazywającego się miasta. Wracając jednak do Theo to muszę dodać, że nie tak do końca posiadasz na niego tylko i wyłącznie zły wpływ, Bobby. Dzięki tobie, co z trudem, jednak muszę przyznać, Theo nabrał odwagi oraz sprytu. Nieobce też stało się dla niego pojęcie lojalności. Chyba nie muszę cię Theo pytać o decyzję? -Idę tam, gdzie Bobby. - ten odparł krótko. - Jeżeli on pragnie nakopać im do dupy, to ja również. Bo widzisz Uli, jesteśmy wspólnikami i... -Ludźmi interesu. - dokończyła. - Tak wiem o tym, cokolwiek miałoby to oznaczać. No to chyba ta sprawa jest już załatwiona. - po raz pierwszy dziewczyna uśmiechnęła się. - Czy już wspominałam wam o złocie? Uwaga wszystkich skupiła się na jej twarzy. -Gdyby wszystkie wymienione wcześniej powody okazały się dla was mało przekonywujące to na zakończenie pragnę dodać, że po rozprawieniu się z ludźmi Jonga czekać na was będzie prawie pół tony złota do podziału. Jako zapłata, powinno wam to w zupełności wystarczyć na dostatnie życie potem. Zapłata w zamian za włożony przez was trud i wysiłek, rzecz jasna. - dziewczyna zrobiła pauzę. -Gdzie? - rozległ się zbiorowy szept. -Złoto zagrzebane jest w piaszczystym dnie jeziora. Od niepamiętnych czasów tubylcy zamieszkujący dawniej te strony składali je w ofierze swoim bogom. Nazywali się Inkowie. Być może już słyszeliście o nich, być może nie, ale składanie złota trwało przez blisko trzydzieści stuleci. Jest więc tego całkiem sporo... -Więc jak my je stamtąd wyciągniemy? - zaniepokoił się Black. - Przecież, te węże... -Węgorze. No i ludzie Jonga. - sprostowała. - Sposób na bezpieczne wydobycie złota jest tylko jeden, panowie. Należy, mianowicie usunąć z jeziora całą wodę. -Jak? -Jezioro jest ze wszystkich stron otoczone stosunkowo niewielkimi górami, będącymi krawędzią olbrzymiego lecz już wygasłego wulkanu. Dlatego, kiedy już zniszczycie całą znajdującą się pod nim bazę, na jej przeciwległym krańcu wybijecie otwór. Później wystarczy jedynie wyłączyć barierę znajdującą się przed wejściem do groty a woda z jeziora sama spłynie w dolinę. Z pozbieraniem złotych figurek zanim muł stwardnieje na słońcu na dobre, chyba już sobie poradzicie bez większych przeszkód i problemów? -Przecież w ten sposób zatopimy wszystkie tereny znajdujące się poniżej. - zauważył profesor. - Byłaby to prawdziwa katastrofa... -Daj spokój, Krasnalu. - odparł Frank. - To przecież tylko bezludne zadupie. Kogo więc obchodzi, że się utopi parę pająków... -Więc to dlatego nam o tym mówisz. - domyślił się Black. - Masz i tak pewność, że nie dobierzemy się do tego złota zanim wpierw nie załatwimy twojej sprawy? -Dokładnie. Złoto otrzymacie dopiero jak już będzie po wszystkim. Inaczej nici ze skarbu. Widzę, że temat zaczął pana w końcu trochę interesować. To naprawdę miło. Dodam tylko jeszcze, że całe złoto jest w postaci starożytnych wyrobów, więc jego prawdziwa wartość jest wręcz niewymierna. Na pewno nie będziecie w stanie wydać wszystkiego do M-Day. -Trzeba było tak od razu. - Black już całkowicie rozpogodził się. -Nie rozumiem? -Po co była ta cała wielogodzinna tyrada? Trzeba było od razu wspomnieć nam o złocie, mała. Zrobimy z Frankiem tę małą robótkę, po prostu ze starej, dobrej, amerykańskiej zachłanności. Prawda, Frank? -I chciwości. - ten uzupełnił z szerokim uśmiechem. -Niepotrzebnie się tylko męczyłaś dziewczyno z tymi, marsjańskimi aferami... - ciągnął Black. -Chwileczkę. - przerwał mu profesor zwracając się do Uli. -Tak? - spojrzała na niego unosząc pytająco głowę. -Jestem już starym człowiekiem. - powiedział. - O ile mi wiadomo, również dość uczciwym. Mam już prawie osiemdziesiątkę i tak prawdę mówiąc niewiele mnie obchodzi, chociażby całe złoto świata. W moim wieku ilość pieniędzy nie ma już w ogóle żadnego znaczenia. Na cholerę mi one? Musiałabyś mieć, jak to już ktoś wcześniej zgrabnie ujął, cholernie dobry powód, by zachęcić mnie na starość do bezlitosnego mordowania ludzi. Wybacz, jeśli cię rozczaruję, ale jakoś nie interesuje mnie ratowanie Marsa ani bycie milionerem. - zawahał się. - Być może... w zamian za wiedzę, jaką dysponujesz.... no sam już nie wiem? No powiedz sama. Czy warto jedynie dla paru faktów historycznych, jakie mnie od dawna interesują i na które zapewne znasz odpowiedź, zabijać? -Nie. Nie warto. - odparła. - Dla faktów z pewnością nie. -Wygląda więc na to, że pójdziecie tam beze mnie. -Każdy z was ma jakieś powody do wzięcia w tym udziału. Pan, profesorze również nie jest tu wyjątkiem. -Jak to? -Czy pamięta pan jeszcze swój pobyt w obozie jenieckim? - zapytała. -Czy pamiętam? Słoneczko, widzę wyraźnie każdy, cholerny dzień z tych dwóch lat jakie w nim spędziłem tak wyraźnie, jakby to było wczoraj. Pamiętam nawet chwilę kiedy mnie zestrzelili... -Zatem, pamięta pan również eksperymenty medyczne? -Pierdolone żółtki. - stwierdził w odpowiedzi profesor dygocząc w zdenerwowaniu. -Później, już po wojnie i powrocie do kraju spędził pan blisko rok na terapii zdrowotnej i rehabilitacji? -Tak. -Zaraz po wyjściu ze szpitala podjął pan pracę jako wykładowca japońskiego na Uniwersytecie Stanforda, lecz rzucił to zajęcie po kilku latach. Czy to też jest prawda? -Prawda. - przyznał. - Od tej ich gadki flaki mi się do dziś przewracają. Jak tylko ją gdzieś słyszę od razu łapie mnie ostra sraczka... -Potem ukończył pan wydział historii starożytnej, socjologii i w końcu podjął pan pracę na Uniwersytecie Kalifornijskim w Irvine? -Zgadza się. -Kiedy w latach osiemdziesiątych Uniwersytet wykupili Japończycy zwolnili pana. -Zgadza się. -Dlaczego? - zapytała go niewinnie. -Wylali mnie, bowiem najprawdopodobniej moje dowcipy na ich temat nie przypadały im do gustu. - odparł z przekąsem. -Zgodzi się więc pan chyba ze mną jeśli powiem, że całe pańskie życie w znacznym stopniu zdominowane zostało przez Japończyków? -To również prawda. - przyznał. - Gdzie nie spojrzeć wszędzie jest ich pełno. Zupełnie jak z karaluchami. Lecz, co z tego? -Przypuszczam więc, że zupełnie obce panu są pojęcia tolerancji rasowej czy też... pojednania? -O tolerancji i pojednaniu najwięcej gadają ci, których nie zarażano zarazkami dżumy. Ja na szczęście się do nich nie zaliczam. -Cierpi pan, profesorze na pewien rodzaj fobii dotyczącej Japończyków. W najwyższym stopniu drażni pana wszystko to, co japońskie, lub jest w jakikolwiek choćby sposób powiązane z Japonią. -Dokładnie tak. Gdybym tylko mógł zasypałbym ich żółty kraj bombami atomowymi. -Dlaczego, aż tak? -Ponieważ, tak po prostu trzeba. - ten wyjaśnił ciepłym tonem. -Mam więc dla pana nowinę, profesorze. Jong oraz wszyscy jego ludzie są to czystej krwi Japończycy. -Żartujesz? -Nie. -Nabijasz się dziecko ze starego, zmęczonego człowieka? -Absolutnie, nie. Pomimo upływu stuleci dzielących nasze czasy oni nadal zachowali doskonałą odrębność etniczną i chociaż obecnie są zmodyfikowani to w ich żyłach ciągle jeszcze płynie krew pańskich oprawców z obozu. -Jesteś tego pewna? -Całkowicie. -I w każdej chwili możesz mi to udowodnić? -Oczywiście. -Idę z wami! - profesor uderzył się w kolano dłonią. - Nareszcie. - dodał po chwili całkiem już opanowany. -Co nareszcie, profesorku? - zapytał go Theo. -Zemsta, synu. Oj, zemsta. W szklistych oczach starca wszyscy dostrzegli równy szereg wykopanych mogił. -Jeżeli, więc Krasnal idzie razem ze swą strzelbą to całą sprawę możemy już chyba uznać za załatwioną. - rzucił wesoło Black. -Biedne, szare żółtki. - współczująco dodał również Bobby. -Zatem, dobrze. Czy macie jeszcze jakieś pytania zanim przejdę do omawiania spraw technicznych? - zapytała ich dziewczyna w ogóle już nie ukrywając zadowolenia z takiego obrotu sprawy. -Czy obowiązuje nas konwencja genewska? - wycedził chłodno profesor. - Bo jeśli tak, to zamierzam ją pogwałcić we wszystkich, cholernych punktach. -Nie obowiązuje. Czy jeszcze coś? - zapytała rozglądając się uważnie po ich twarzach. -No więc, co jest z tym Trójkątem Bermudzkim? - nieoczekiwanie rzucił Theo. Wszyscy wybuchnęli śmiechem. -No, co? - ten zapytał zdziwiony. - Skoro mogę pytać, to chcę wiedzieć i już. -Dobrze, odpowiem chociaż akurat ta sprawa została już wyjaśniona jeszcze w waszych czasach. -Nie mów? Wyjaśniono przyczynę zaginięć statków i samolotów w Diabelskim Trójkącie? - zapytał ją Frank. Skinęła głową. -Więc to nie była tylko lipa? - z niedowierzaniem zapytał również Black. -Nie. - odparła. - Przyczyną zaginięć statków i samolotów w tak zwanym Trójkącie Bermudzkim był wodzian metanu. -Kto? -Nie kto lecz co, Theo. Wodzian metanu jest to substancja pochodzenia organicznego obficie zalegająca pod dnem oceanów na bardzo dużych głębokościach. Substancja ta swoim wyglądem przypomina zamarznięty śnieg, lecz w postaci takiej utrzymywana jest jedynie poprzez olbrzymie ciśnienie, pod jakim się znajduje. Po wydobyciu na powierzchnię natychmiast ulatnia się w postaci bezbarwnego i bezwonnego gazu. Metanu. Czasami jednak, głównie pod wpływem wstrząsów tektonicznych zostaje samoistnie odsłonięta spod okrywających ją grubych warstw mułu. Wówczas, jako że jest lżejsza od wody i powietrza wznosi się stamtąd ku powierzchni morza a dalej w górne partie atmosfery, gdzie prądy powietrzne ostatecznie ją rozpraszają... -Zaraz, chwila. Jak to odsłonięta? -Po prostu, kiedy pod wpływem wstrząsów sejsmicznych, lub też erupcji podwodnego wulkanu rozerwana zostanie gruba warstwa mułów i osadów składających się na morskie dno, jej wędrówki na powierzchnię nie blokują już żadne inne czynniki i w efekcie metan w postaci chmury gazowych pęcherzyków samoczynnie wznosi się ku górze. -Czyli tak, jakby puścić w kąpieli bąka? - rzucił Frank. -No... powiedzmy. - zgodziła się z niesmakiem. -No i co z tego? - zapytał ją Theo mocno zawiedziony uzyskaną odpowiedzią. -No, więc ten proces właśnie jest czasami przyczyną zatonięć statków... -Ale, dlaczego? -Dzieje się tak, ponieważ w momencie, kiedy statek wpłynie w obszar, w którym akurat ulatnia się wodzian metanu to natychmiast tonie. -Jak to, tonie? -Statki utrzymuje na wodzie tak zwana siła wyporu. W chwili, kiedy kadłub statku zostaje otoczony gazowymi pęcherzykami siła ta drastycznie maleje znikając momentami niemal całkowicie. To zupełnie tak samo jakby pod śmigłowcem unoszącym się dzięki odpychaniu cząsteczek powietrza nagle zabrać owe cząsteczki stwarzając tym samym niemal próżnię. Śmigłowiec taki natychmiast spadnie niczym kamień. To samo właśnie dzieje się ze statkiem, pod którym w wyniku nagłej emisji metanu prawie całkowicie zanika siła wyporu wody. Statek taki po prostu nie ma się na czym oprzeć i idzie na dno i zupełnie nie ma tu znaczenia czy dotyczy to szalupy czy też olbrzymiego, oceanicznego tankowca. Tonie w jednej chwili i musisz mi Theo uwierzyć. Tak już po prostu jest. -No a samoloty? - wtrącił wielebny. - Wspomniałaś, że ten wodzian ulatnia się jako gaz. Jakie więc ma znaczenie czy samolot unosi się w powietrzu czy metanie? -Właśnie, kurwa? - dodał Black. - Cząsteczki to cząsteczki i tyle. Ciekawe jak się z tego wyłgasz? -No niezupełnie. - odparła z uśmiechem. - Samoloty znikają, ponieważ kiedy tylko wlecą w chmurę metanu to natychmiast eksplodują. Dzieje się tak, ponieważ gaz ten w połączeniu z powietrzem tworzy mieszaninę o silnie wybuchowych właściwościach. Może słyszeliście już kiedyś o eksplozjach w kopalniach węgla, złota czy diamentów? -No, tak. -To jest właśnie to samo. Wystarczy jedna iskra i jeśli tylko stężenie jest odpowiednie to, natychmiast następuje eksplozja. W Trójkącie Bermudzkim nie znikają ptaki ani przedmioty latające nie napędzane bez użycia ognia, lecz tylko te, które są w stanie silnikiem lub jak powiedziałam iskrą wywołać samoczynną detonację. - wyjaśniła. -Niech to szlag. -O co chodzi, Theo? -Czytałem o ukrytej cywilizacji Atlantów, która porywa statki a nie o tym, cholernym wodziano-metanku? -Chciałeś znać prawdę. Oto ona. - wzruszyła ramionami. - Przykro mi, że dotąd wierzyłeś w te bzdury, chociaż poniekąd Atlantyda jest sama w sobie jednym z pośrednich powodów owych zaginięć. -Jak to? -Wiemy, że nasi przodkowie uciekli z Marsa około czterech milionów lat temu. Było to w okresie, kiedy marsjańskie oceany zaczynały już wsiąkać i zamarzać a atmosfera bez zasilającego ją efektu oddychania bezpowrotnie się rozpraszać i ulatniać w przestrzeń. To właśnie wtedy nasza planeta umierała. Mamy jeszcze zbyt mało danych pochodzących z tego okresu, jednak z tego, co już wiadomo powiem wam, że po ewakuacji uciekinierzy osiedlili się właśnie na Atlantydzie, to znaczy w okolicach dzisiejszych Wysp Bermudzkich. Wybrali ten minikontynent ze względu na jego centralne położenie pośród ziemskich oceanów, idealny klimat oraz urodzajną ziemię. Ponadto, ze względu na jego równikowe położenie geograficzne, Atlantyda była doskonałym miejscem nadającym się do założenia portu kosmicznego. -Dlaczego? - zapytał ją Black. -Jakiekolwiek starty w przestrzeń wymagają paliwa, zgoda? -No tak. -Zatem, aby tego paliwa nieco zaoszczędzić wystarczy startować z okolic równikowych. Siła odśrodkowa planety pomagająca wynieść pojazd w przestrzeń właśnie tam jest bowiem największa. Najbardziej więc opłacalnym miejscem do tego celu jest start z miejsca jak najbardziej zbliżonego do równika. Można wówczas albo zaoszczędzić paliwo, albo wynieść w przestrzeń większą masę. -Niech ci będzie. - Black skinął głową. - Co było dalej? -Uchodźcy w miarę upływu stuleci rozprzestrzenili się także po pozostałych kontynentach. Ich ekspansję znacznie zahamowała jednak epoka lodowcowa, która rozpoczęła się około miliona sześciuset tysięcy lat temu. Jej przyczyny nadal jeszcze nie są dla nas całkiem jasne. Wiadomo jednak niewątpliwie, że w jej efekcie niemal wszyscy koloniści bezpowrotnie wyginęli. Lodowcowy kataklizm udało się przeżyć jedynie tym, którzy mieszkali w okolicach równikowych oraz oczywiście tym, którzy pozostali na Atlantydzie. Stało się tak, ponieważ wyłącznie w tych rejonach istniały oazy ciepła umożliwiające schronienie przed chłodem czy w ogóle, przetrwanie. W innych rejonach Ziemi lody ustępowały jedynie na bardzo krótko po to tylko, by po kilku lub co najwyżej, kilkunastu tysiącach lat powrócić ze zdwojoną siłą nieustannie niszcząc wszelkie ślady ludzkiej działalności. Atlantyda była jednym z niewielu miejsc na Ziemi nigdy nie nękanych przez kolejne zlodowacenia. Dlatego właśnie cała ich cywilizacja na stałe zapuściła swe korzenie, jedynie tam. W owych czasach klimat był na Ziemi dość surowy. Bardzo surowy. Lód niemal bez przerwy, jeśli nie liczyć kilku krótkotrwałych okresów ocieplenia obejmował obszar niemal całych Stanów Zjednoczonych i Europy, połowę Australii i Amerykę Południową aż po granice Brazylii. Wolna od lodu była jedynie Azja, równikowa część Afryki oraz Ameryka Środkowa i Australia. A tak nawiasem mówiąc wy również żyjecie w okresie interglacjalnym. -Inter kurwa, co? - zapytał Black. -Jest to taki właśnie okres chwilowego ocieplenia. -Chwilowego? -Tak, ponieważ epoka lodowcowa wcale jeszcze się nie zakończyła. Gdyby nie kontrakt 1000-lecia lody obydwu biegunów ponownie dotarłyby do terenów podzwrotnikowych już za około pięćset lat. Wywóz tego lodu oraz sporej części ziemskiej wody, według naszych obliczeń odsunął od waszej planety groźbę katastrofy, na co najmniej 150 tysięcy kolejnych, ziemskich lat. -Jaki w takim razie to wszystko ma związek z Trójkątem Bermudzkim? - przypomniał Frank. -A tak. W roku 19502 przed waszą erą dostrzeżono meteoryt zbliżający się w stronę Ziemi. Kierował się on prosto w stronę Atlantydy. Ówcześni naukowcy natychmiast zdali sobie sprawę z niefortunnego wyboru ojczyzny swojej cywilizacji. Inna sprawa, że kiedy przybywali na Ziemię było to jedyne tak doskonale się do tego celu nadające miejsce. Ich pech polegał jednak na tym, że Atlantyda nie była osobną płytą tektoniczną solidnie zakotwiczoną w płaszczu Ziemi, lecz jedynie pływającą swobodnie po powierzchni magmy sporą wyspą wielkości Półwyspu Arabskiego. Atlantyda po prostu nie miała solidnego oparcia a upadek meteorytu miał nastąpić zaledwie kilkaset kilometrów od jej zachodnich brzegów. Nawiasem mówiąc w wyniku tego upadku powstała Zatoka Meksykańska. -Co dalej? -Wieści o nieuchronnie zbliżającej się zagładzie Atlanci zachowali jednak w głębokiej tajemnicy po to, aby nie wywoływać niepotrzebnej paniki. Ich wiedza chociaż nie dorównująca naszej była jednak naprawdę zdumiewająca. Udało im się, bowiem przewidzieć wszystkie następstwa katastrofy, jaka wkrótce miała nastąpić. -Jakie? - zapytał profesor. -Takie jak to, że ich ogromna wyspa pod wpływem wstrząsu rozpadnie się i zatonie w morzu ognia i oceanicznej wody. Zatonięcie wyspy z kolei spowoduje podniesienie się poziomu wód. Wiedzieli też, że olbrzymia chmura pyłu wywołanego eksplozją po kilkuletnim okresie przebywania w atmosferze w końcu opadnie z powrotem na powierzchnię całej kuli ziemskiej pokrywając wszystko grubą, ponad dziesięciocentymetrową warstwą popiołów, co z kolei spowoduje, że promienie słoneczne będą stopniowo roztapiać lód skuwający od tysięcy lat planetę a to natomiast, jeszcze bardziej podniesie poziom ziemskich oceanów. Wiedząc, że światu grozi potop doskonale zdawali sobie sprawę z tego, jak nieliczni z ludzi mają w ogóle szansę przeżycia. Dlatego właśnie niemal do ostatniej chwili zachowali całą sprawę w ścisłej tajemnicy. Mając jednak do czasu nadejścia zagłady prawie czterdzieści lat postanowili zrobić, co tylko możliwe, aby uratować nasz gatunek przed całkowitym wyginięciem. Przystąpili więc do intensywniejszej niż kiedykolwiek wcześniej kolonizacji pozostałych kontynentów mając tym samym nadzieję, że być może uda się którejś kolonii przetrwać i z upływem czasu odzyskać dawną potęgę... -Dawną? -Atlanci byli trzeźwo myślącymi realistami. Doskonale wiedzieli, że współczesnej im ludzkości w najlepszym razie grozi okres upadku, wojen, głodu oraz ponownego, dzikiego barbarzyństwa. Postanowili zatem w trzech odrębnych częściach globu ukryć cały dorobek swojej cywilizacji, czyli wiedzę jaką udało im się zgromadzić w ciągu minionych milionów lat mając nadzieję, że być może kiedyś w przyszłości pomoże to ludzkości ponownie się odrodzić. Po ukryciu swej wiedzy i zabezpieczeniu przed nadchodzącym potopem zasiedlili niemal całą Ziemię w głównej mierze jednak koncentrując się na Europie. Zdawali sobie, bowiem doskonale sprawę z tego, że jeżeli kiedykolwiek jeszcze człowiek ponownie będzie rządził Ziemią będzie to jedynie Europejczyk. -Dlaczego Europejczyk? - zapytał ją profesor. - A tak w ogóle, to nie wierzę w żadną Atlantydę. To już naprawdę jest przesada. -Skoro tak pan sądzi, profesorze proszę więc tylko spojrzeć na tę mapę. To jest dwudziestowieczna mapa. Nie powinna zatem budzić żadnych wątpliwości. - odparła wyciągając ze swojej torby zwiniętą w rulon mapę świata. Wszyscy pozostali, również pochylili się nad nią z zainteresowaniem. -Te linie są to są izotermy średnich, rocznych temperatur a te strzałki określają przebieg współczesnych wam prądów morskich na Atlantyku. Kiedyś było z tym inaczej, ale teraz mniejsza z tym. Chcę wam powiedzieć, że na czym jak na czym, ale na prądach morskich Atlanci znali się najlepiej w całych poznanych przez nas ludzkich dziejach. Woda, bowiem była od zawsze ich głównym problemem. W końcu to ona, a raczej jej brak był przyczyną ich ucieczki z Marsa. Chcę tylko uzmysłowić wam, że doskonale wiedzieli, jaki ma wpływ ruch obrotowy Ziemi oraz promieniowanie słoneczne na krążenie wód, to znaczy siły i kierunki ziemskich prądów, rozumiecie? -No tak, prądy. - bąknął Frank. -Wykorzystując morskie prądy Atlanci nawadniali olbrzymie połacie ziemi uprawnej bijąc w tym względzie wszelkie rekordy wydajności wszechczasów. Nie to jednak w tej chwili jest istotne. Chodzi o to, że zdając sobie sprawę z mającego niebawem nadejść kataklizmu przewidzieli, również zmiany kierunków prądów morskich na obszarze Atlantyku mające nastąpić w przyszłości, czyli w czasach wam współczesnych. Doszli do słusznego zresztą wniosku, że Golfsztrom nie mający po zatonięciu Atlantydy już niczego więcej na przeszkodzie przestanie płynąć od zachodniej Afryki do brzegów Brazylii a potem na północ do równika i z powrotem w stronę Afryki, lecz w miejscu, gdzie upadnie meteoryt wpadnie w wir zmieniając swój dotychczasowy, odwieczny kierunek. I może pan zwrócić uwagę profesorze, że tak się właśnie dzieje do dziś dnia. To znaczy waszego dziś w dwudziestym wieku. - stwierdziła wskazując właściwe miejsce na mapie. -Golfsztrom? - zapytał profesor. - Masz na myśli Prąd Zatokowy? -Tak, Golfsztrom. - potwierdziła. - A raczej, jeśli już chodzi o ścisłość to mam na myśli cały system ciepłych prądów morskich występujących w północnej części Oceanu Atlantyckiego. Chodzi mi tu głównie o Prąd Florydzki, Prąd Zatokowy, Prąd Północnoatlantycki oraz Prąd Norweski. Można by tu jeszcze wspomnieć o jego licznych odnogach z których główne to Prąd Irmingera, Zachodniogrenlandzki oraz Kanadyjski. W rzeczywistości, jednak jest to przez cały czas Golfsztrom i tak dla ułatwienia będę go nadal nazywała. Otóż, Atlanci wiedzieli, że Golfsztrom będzie krążyć wokół jeszcze wtedy nieistniejącej Zatoki Meksykańskiej przez dobrych kilka miesięcy nieustannie przy tym nagrzewając swoje wody w tropikalnym słońcu, aż w końcu, kiedy już osiągnie swoją maksymalną temperaturę oraz krytyczne zasolenie dochodzące nawet aż do czterdziestu promili, wówczas uderzy z całą swą prędkością na północny wschód szukając wyjścia z tej sztucznej "pułapki". Czy zdajecie sobie sprawę jakie niesie to następstwa dla klimatu? -No, nie bardzo. -Cały system Prądu Zatokowego wywiera ogromny wpływ na stosunki hydrologiczno-biologiczne Oceanu Atlantyckiego oraz co dla nas najważniejsze, na klimat całej Pólnocnozachodniej Europy. Między innymi nie dopuszcza do zamarzania Morza Norweskiego w okresie zimowym. Teraz rozumiecie? Patrzyli na nią bez słowa. -Dobrze, zatem jeszcze raz. Otóż po zniknięciu z powierzchni morza Atlantydy wraz z nią zniknąć miała naturalna bariera przeszkadzająca Golfsztromowi w jego wędrówce na wschód. W efekcie tej anomalii gorący prąd przekracza równik, co już samo w sobie jest czymś wyjątkowym po czym wlewa się do półkuli północnej i płynąc nią dociera w końcu aż do Skandynawii niosąc Europie dobroczynne ciepło. Najlepsze w tym wszystkim jest jednak to, że nasi przodkowie dokładnie to wszystko przewidzieli i uciekając z zagrożonej Atlantydy, właśnie w stronę Europy skierowali większość kolonistów. Zdawali sobie, bowiem doskonale sprawę z faktu, że współczesne im oazy ciepła oraz żyznej ziemi w wyniku ocieplenia na skalę globalną przemienią się w pustynie oraz tropikalne dżungle a strefy umiarkowane, czyli takie, które umożliwiają ludziom najlepsze warunki rozwoju, takie jakie posiadała w ich czasach Atlantyda ulegną przesunięciu daleko poza granice zwrotników. Postawili wówczas wszystko na jedną kartę a ich determinacji wielkiego znaczenia dodaje fakt, że ówczesna Europa pokryta była przecież, wieczną zmarzliną. To nie była wówczas zbyt gościnna ziemia. Dwadzieścia tysięcy lat przed wami roślinność tam niemal nie istniała a człowiek i nieliczna zwierzyna, jedynie z całych sił walczyła na tych terenach, co najwyżej o przetrwanie. Atlanci przewidzieli jednak, że po katastrofie to wszystko radykalnie się odmieni. Przyjrzyjcie się dobrze tej mapie i spróbujcie sami odpowiedzieć na pytanie, dlaczego średnie temperatury określające strefy umiarkowane są tak niewyobrażalnie daleko wysunięte na północ jedynie w obrębie Europy? -To naprawdę robi się ciekawe. - stwierdził profesor marszcząc czoło. -To jeszcze nie wszystko. Golfsztrom, prócz tego, że dostarcza Europie ogromnych ilości wody cieplejszej od normy o około dwadzieścia stopni Celsjusza to niesie też, niczym plecak na grzbiecie ciepłe i wilgotne wiatry, które schładzając się zraszają deszczami całą zachodnią Europę dając jej w prezencie ciepły i wilgotny klimat. Proszę spójrzcie jeszcze raz na mapę. Zboża mogą rosnąć nawet w Norwegii podczas, gdy w Ameryce zaledwie do granicy z Kanadą to jest, aż o dwadzieścia stopni dalej na północ w porównaniu z resztą globu. -Byłem kiedyś w Kanadzie. - oznajmił profesor. - I wiem, że tam również rosną zboża. -Tak ale genetycznie zmodyfikowane i odporne na przymrozki. Takie jednak się nie liczą. -Dlaczego, nie? -Ponieważ omawiamy okres sprzed dwudziestu tysięcy lat. Wtedy nie znano słowa genetyka. -Niech ci będzie. - zgodził się profesor. - No i co dalej? -Najciekawsze dopiero będzie. Otóż proszę sięgnąć pamięcią wstecz, aż do najstarszych znanych panu dziejów ludzkości. -Tak? - mruknął profesor. -No i co pan widzi? -No cóż... Nie za bardzo wiem, czego mam tam szukać? - ten odparł niepewnie. -Chodzi o to, że po potopie i upadku ludzie na niemal całym globie zmagali się głównie z przyrodą nijak nie mogąc tak naprawdę stanąć na nogach. I tak, Egipcjanie walczyli z pustynią, która w końcu ich pochłonęła. Indianie z dżunglą, ta sama historia, a Azjaci w zasadzie, jedynie biegali w kółko po tych swoich stepach nie za bardzo zresztą wiedząc o co chodzi. Bezradnie miotali się w poszukiwaniu coraz to nowych pastwisk dla swojego bydła. I co, po tych wszystkich koloniach pozostało? Nic, lub prawie nic, jeśli nie liczyć ruin pod grubą warstwą piasku czy roślinności. Pragnę wam uzmysłowić to, iż jedynie Europejczycy otrzymali szansę na tyle się podnieść aby się rozwinąć i w przyszłości rządzić światem. Jak chyba doskonale wiecie tak też się stało. Tym bardziej jest więc zdumiewające to, że nasi przodkowie wszystko to przewidzieli z góry, nie sądzicie? -Afrykanie też dawali sobie radę. - wtrącił Theo nieco agresywnym tonem. -Bez obrazy, Theo ale Afrykanie wywodzą się jeszcze z pierwszej fali kolonizatorów. Tej, pochodzącej sprzed ponad trzech milionów lat. Sprzed epoki lodowcowej. Twoja rasa jest bez wątpienia najstarsza na Ziemi, to fakt. W ciągu ostatnich milionów lat ich stosunkowo najmniej nękały zlodowacenia, dlatego Afrykanie zdołali mimo wszystko jakoś przetrwać, podczas kiedy wiele innych kolonii zaginęło bez najmniejszego nawet śladu, ale mówiąc, że dawali sobie radę lekko przesadzasz. -Jak to? -A niby z czym dawali sobie radę? - zapytała go pogodnie. -Jak to z czym? Tak ogólnie... -Ogólnie to z niczym nie musieli sobie dawać rady, ponieważ nic ich nigdy nie nękało. No, być może z wyjątkiem innych Afrykanów. -Jesteś rasistką. -Skąd takie przypuszczenie? Przecież wszyscy wywodzimy się od tych samych przodków. Jestem do Afrykanów uprzedzona jedynie jako kobieta. -Dlaczego? -Ponieważ potrafię jeszcze zrozumieć wasze męskie walki o terytorium, majątek czy też władzę, ale ruszyło mnie, kiedy ujrzałam Afrykanów wycinających brzytwami łechtaczki małym dziewczynkom. Ruszyło mnie jako kobietę, rozumiesz? Ten, jakże ciekawy obyczaj był zupełnie nieznany Europejczykom. Stąd moje uprzedzenia a nie z powodu koloru skóry. Ale wracając do tematu to w zależności od miejsca, gdzie się osiedlały grupy kolonistów oraz lokalnego klimatu ich skóra to ciemniała to znów bledła. To samo z rysami twarzy, ale o tym z pewnością doskonale sami wiecie. Dodam jeszcze tylko to, że na Marsie wszyscy po modyfikacji wyglądają niemal tak samo. Znika więc niejako sam problem koloru skóry. Te twoje podejrzenia o rasizm są w związku z tym zupełnie bezpodstawne. Uprzedzenia rasowe są ziemskim wynalazkiem i domeną. Powiedzcie zresztą sami. Czy dalibyście się przekonać do udziału w tej misji gdybym stała tutaj przed wami jako szary? Co? Czy może wolicie jednak rozmawiać z piękną dziewczyną? Milczeli. -Wszyscy bez wyjątku nazywacie ich popaprańcami, dziwolągami albo odmieńcami, podczas kiedy tak naprawdę obawiacie się przede wszystkim ich wyglądu. Tych wielkich głów i czarnych oczu, czyż nie? -To jest co innego. -To jest właśnie rasizm. Ale nie przejmujcie się tym, ponieważ jest to powszechnie znany fakt o dwudziestowiecznych czasowcach. Dlatego też komputatory biorąc przede wszystkim pod uwagę urodę kandydatów właśnie mnie wytypowały do tego, niewdzięcznego zadania. -Skromność to pewnie masz wrodzoną? - zauważył cierpko Black. -Skromność jest wymysłem miernot oraz przeciętniaków. Mam nadzieję, że wy się do nich wolicie nie zaliczać? -Wyszczekana jest. - szepnął Frank do Blacka. - Lubię pyskate. - zaraz dodał. -Wracając natomiast do sprawy Afrykanów to chciałam wam jedynie przedstawić fakty historyczne. Ludzie, bowiem od zawsze dążyli do wzajemnej dominacji nad sobą. W walce tej ostatecznie jednak zwyciężali nie silniejsi, lecz sprytniejsi. Afrykanie nigdy nie byli zmuszeni do ostrej walki o byt, ponieważ żywności było u nich zawsze pod dostatkiem. Gorący klimat, również nigdy ich nie zmuszał do wznoszenia jakiegokolwiek schronienia na zimę. Zupełnie inaczej natomiast miały się sprawy w Europie, której mieszkańcy, aby coś osiągnąć wpierw musieli się nieźle natrudzić. Na przykład plony mieli udane jedynie wtedy, kiedy zaczęli uprawiać ziemię. Schronienie na zimę znaleźli wówczas, kiedy je sobie sami zbudowali. A zwierzęta mieli, kiedy je wpierw oswoili a następnie zajęli się w sposób przemyślany ich hodowlą. Przez cały też czas nieustannie toczyli krwawe wojny pomiędzy sobą windując tym samym technikę oraz wynalazczość na niespotykany nigdzie indziej poziom. Afrykanom, natomiast wystarczało pójść na polowanie, lub wyciągnąć rękę i nazrywać sobie owoców rosnących przez cały rok, by zapewnić sobie pokarm. Srogie zimy również były im zupełnie obce i dlatego właśnie ich rozwój zatrzymał się w miejscu już miliony lat temu. Podsumowując, o ile potrzeba jest matką postępu oraz wynalazków to ich ojcem z pewnością określić by można stres, przeciwności i niepewność. Nie ma się co złościć Theo, ale taka jest obiektywna prawda. Europejczycy swym rozwojem, nawet mimo silnie hamującego wpływu religii i tak wyprzedzili resztę świata o niemal tysiąclecie mając na to jednak zdecydowanie mniej czasu, bo zaledwie dwadzieścia tysięcy lat. Powtórzę wam to jeszcze raz. To był cały tysiąc lat naukowej i technologicznej przewagi ponad resztą ludzkości. To zupełnie tak samo jakbyśmy my z 2780 roku w pewnej chwili postanowili zawładnąć Ziemią w waszych czasach. Podczas takiej teoretycznej konfrontacji nie mielibyście po prostu żadnych szans. -Ale to nie Afrykanie najechali Europę. - zauważył Theo. -Z historycznego punktu widzenia to i tak nie ma żadnego znaczenia, ponieważ wszyscy ludzie na Ziemi, wszystkie bez wyjątku rasy bez przerwy toczyły ze sobą wojny i nawzajem urządzały sobie zbrojne najazdy. Chodzi mi jedynie o to, że biali jako jedyni potrafili wykorzystać to rozwijając przedsiębiorczość i naukę, czyli te dwie, pozytywne strony wojen. Afrykanie natomiast pomimo, iż także mieli nieustanne waśnie i konflikty nie posunęli się w swym rozwoju nawet o krok naprzód a przyznasz chyba, że w porównaniu z pozostałą resztą świata posiadali ponad trójmilionletnią przewagę czasową na swój rozwój i ewentualną dominację ponad resztą ludzkości. Tak się jednak nie stało. Dlaczego? -Ponieważ Afrykanie są to pogodni goście a nie żądne władzy białasy. -Nie, ponieważ brak przeciwności oraz wyzwań, jakie stawia przede wszystkim natura oraz klęski żywiołowe, a także słoneczko nieustannie przygrzewające w czerep nie za bardzo sprzyjają nauce oraz rozwojowi. Oto, dlaczego. -Spieprzyliście sprawę, czarnuchu. - stwierdził Black poklepując Theo po ramieniu. -Sam widzisz, Theo. To on jest rasistą. - stwierdziła Uli. -Bwana może tak mówić. Tylko on. Dziewczyna przez dłuższą chwilę patrzała na niego nic nie rozumiejącym spojrzeniem po czym machnęła ręką i stwierdziła. -Więc, dobra. - westchnęła. - Teraz nawet nie będę się starała tego rozgryźć. Przecież to wszystko i tak nie ma żadnego znaczenia, ponieważ to nie biali ani czarni czy też żółci zdominują świat. Przyszłość, panowie jest szara. Czy się to komuś podoba czy nie taka jest właśnie przyszła ewolucja ludzkości. Następne pokolenia będą miały skórę szarą, oczy czarne i ogromne a głowy wielkie niczym koło zapasowe. Innej drogi po prostu przed ludźmi nie ma. Takie są, bowiem fakty i wszystkie dyskusje na temat koloru skóry zrobią się nieaktualne już za niecałe dwa stulecia. Ludzie nie poprawieni genetycznie sami siebie skazują na wymarcie, lub co najwyżej na życie jedynie w tym zacofanym piekiełku jakim w przyszłości będzie Ziemia. Jeżeli komuś uda się w końcu podbić kosmos na pewno nie będzie to ktoś pochodzący z tej planety, gdzie wszyscy żyją pełnią uprzedzeń do wszystkich i wszystkiego, lecz będzie to człowiek genetycznie zmodyfikowany. Marsjanin. Taki jest właśnie stan nauki pod koniec dwudziestego ósmego wieku. -A czy Ziemianie w przyszłości, także się modyfikują? - zapytał ją profesor. - Czy dotyczy to wyłącznie Marsjan? -Oczywiście, że tak. Każdy, kogo tylko na to stać pragnie widzieć w podczerwieni czy też słyszeć ultradźwięki. Na Ziemi jest jedynie zbędna modyfikacja ciała ze względu na promieniowanie ultrafioletowe, ale poza tym genetyka kosmetyczno-medyczna rozwija się pełna parą, chociaż jak to zwykle na waszej planecie bywa, pierwszeństwo mają aspekty militarne. -Aspekty? - zapytał Black. -Do ziemskiego standardu należą żołnierze potrafiący biegnąć przez miesiąc, swobodnie oddychać pod wodą, udźwignąć antygrawitacyjnego jeepa, rzucać nożem na pół mili, wyskakiwać bez spadochronu z odrzutowca czy chociażby przeżyć trafienie w głowę z działka przeciwpancernego. Są to zmodyfikowane pod kątem militarnym jednostki bojowe, którym w niecałe dwa tygodnie odrastają odstrzelone kończyny. Niestety, ale to w tym właśnie kierunku nadal idzie wasz rozwój. A wracając już do naszego tematu to właśnie zatonięcie Atlantydy wraz z setkami milionów jej mieszkańców, liczbą hodowlanych oraz dzikich zwierząt idącą w miliardy oraz wręcz niezmierzoną, przebogatą roślinnością spowodowało, że najbardziej obfite zasoby wodzianu metanu znajdują się obecnie na obszarze Trójkąta Bermudzkiego. Metan jest, bowiem gazem powstającym podczas rozpadu masy organicznej, czyli wszelkiego rodzaju procesów gnilnych odbywających się bez dostępu tlenu. Czy moja odpowiedź była wyczerpująca, Theo? -Tego... eeee... chyba tak. -Wspomniałaś, że Atlanci ukryli swoją wiedzę w trzech, odrębnych miejscach. - przypomniał jej profesor. -A tak. Pragnęli, aby przetrwała mający nadejść potop oraz upadek cywilizacji. Musieli przy tym tak ją zabezpieczyć, aby nie uległa zniszczeniu zarówno poprzez nagłe zmiany klimatyczne, klęski żywiołowe oraz normalne, ale długoletnie warunki atmosferyczne, jak również barbarzyńców i to przynajmniej do czasu zanim ci nie będą w stanie całkowicie jej zrozumieć oraz odpowiednio wykorzystać. -Co to znaczy, odpowiednio wykorzystać? -To znaczy, że wiedza ta będzie dla nich niedostępna dopóty, dopóki nie osiągną równego Atlantom stopnia rozwoju. -Rozumiem. -Aby się dodatkowo zabezpieczyć od nieprzewidzianego, Atlanci postanowili wszystko skopiować w trzech, odrębnych egzemplarzach i ukryć następnie całość w trzech, różnych miejscach globu. -Więc, gdzie to jest ukryte? - wyszeptał profesor. -W Wielkiej Piramidzie w Gizie oraz na Wyspie Dębów u wybrzeży Kanady. Natomiast trzeciego miejsca nie odkryto jeszcze nawet, aż do moich czasów, więc nie wiem. -Jak wygląda ta ich wiedza? -Są to pakiety połączonych ze sobą złotych płytek na których Atlanci wygrawerowali cały swój dorobek naukowy, filozofię i literaturę. To właśnie ich równania matematyczne między innymi naprowadziły ludzkość do odkrycia podróży w czasie, chociaż sami Atlanci jeszcze ich nie znali. W chwili obecnej jesteście bardzo blisko odkrycia pierwszego miejsca. Tego wewnątrz Piramidy a właściwie to bezpośrednio pod nią, lecz mający niebawem nadejść M-Day ostatecznie przesunie datę odkrycia dopiero na rok 2098. A na Wyspie Dębów będzie to 54 lata później, jeżeli już chodzi o ścisłość. -W Wielkiej Piramidzie. - westchnął z zachwytem profesor. - Więc, to po to ją zbudowano? -Tak. Ówcześni Egipcjanie zaczynali już, co prawda wznosić swoje, własne piramidy na długo wcześniej, ale tak prawdę mówiąc była to jednak jedynie nieudolna szarpanina. Ich "dzieła" waliły się, obsuwały, przechylały czy wręcz pod własnym ciężarem same zapadały się do środka. Nawet same ich proporcje pozostawiały wiele do życzenia. Dopiero naukowcy ze świeżego napływu kolonistów dostarczyli swoim starszym braciom plany konstrukcyjne wzorowej piramidy. Piramidy Cheopsa. Następnie, przez cały czas nadzorowali przebieg jej budowy. Po ukończeniu zabezpieczyli ją a sami opuścili Egipt wyruszając w stronę Europy. Późniejsze próby skopiowania jej czynione przez tubylców ponownie były skazane na niepowodzenie i od samego początku były nieudolne. Jak grzyby po deszczu w całym Egipcie powstawały twory tandetne, karłowate i niegodne nawet wzmianki... -Skąd ty to wszystko wiesz? - przerwał jej znienacka Black. -Jak to, skąd? Jestem historykiem... -A skąd w takim razie masz to wszystko? -Co takiego? -Ten odtwarzacz z historią Bobbiego, mapę świata i gazetę. Czy to jest standardowe wyposażenie marsjańskich historyków? -O co dokładnie chodzi? -Coś mi tu śmierdzi, panowie. - oznajmił głośno Black. -Tak, Bwana? Co takiego? -Coś mi się wydaje, że ona zna odpowiedzi na wszystkie nasze pytania zanim one w ogóle padną. -Co ty na to? - Frank z pozostałymi uważnie spojrzał na nią. -To prawda. - przyznała dziewczyna. - Znam je. Przecież powtarzałam wam już tyle razy, że dla mnie to wszystko a więc nasze spotkanie również, to tylko historia. Zgadza się. Znałam z góry wszystkie wasze pytania i co za tym idzie odpowiednio się do nich przygotowałam. Nie okłamałam was w ani jednej kwestii, więc w czym tkwi problem? -Sam nie bardzo jeszcze wiem. - odparł Black z ociąganiem drapiąc się w głowę. - To wszystko jest chyba zbyt niepojęte, aby mogło być prawdą. -Chyba nie uda się nam, na niczym jej przyłapać. - pocieszył go profesor. -Nie jest wcale aż tak źle, panowie. - stwierdziła. - Wam potrzeba po prostu jeszcze nieco czasu, aby to wszystko na spokojnie sobie rozważyć, poukładać i wreszcie zrozumieć. Tylko i wyłącznie odrobinę czasu. -Kurwa, no to może by tak wreszcie coś dziś zjeść. - zaproponował roztropnie Theo. Na te słowa wszyscy odczuli dokuczliwy głód. Po krótkiej, ale bardzo żywiołowej dyskusji postanowili udać się na polowanie, ponieważ nikt nie miał ochoty nawet patrzeć w stronę ryżu. Kiedy tylko ochoczo zabrali broń i poszli już do lasu, Black przerwał wreszcie nieustanny masaż stopy. Usiadł na posłaniu i zwrócił do dziewczyny. -Twierdzisz, że nam się udało ich wykończyć, prawda? W milczeniu skinęła głową. -Więc, dlaczego nieustannie gryziesz się i zamartwiasz, że coś może pójść nie tak? -To widać? -Owszem. -Hm. Jest tak, ponieważ całkowitej pewności, że wasza misja się powiedzie, niestety nie ma. -Dlaczego? Przecież wasza historia... -Istnieje zbyt wiele czynników mogących mieć na to wpływ. Na dodatek czynniki te, nieustannie się zmieniają. Są nieprzewidywalne. Dlatego robię co tylko mogę to znaczy zamierzam przedstawić wam zarówno naszą technologię jak i osiągnięcia naukowe po to, by przechylić szalę na waszą i zarazem naszą, korzyść. Pragnę przygotować was na to z czym możecie się tam spotkać. Wiem, że to w obecnej chwili jest niewiele, jednak bez znajomości tematu bylibyście zupełnie bez szans. Ludzie Jonga nieustannie się pilnują i możesz mi wierzyć, oni również zdają sobie sprawę, że tym razem grają już o wszystko. Tutaj chodzi o nasze albo ich istnienie. Zrobią więc co tylko w ich mocy, aby nikt ich nie powstrzymał. -Dlaczego oni, aż tak bardzo upierają się aby dokonywać zmian przeszłości zamiast powiedzmy pracować nad tym, aby ich i wasza przyszłość była lepsza? -Właśnie tego chcą, lecz na swój dziwaczny i pokrętny sposób. -Jak to? -Nas, bowiem nie uwzględniają w ogóle w swojej przyszłości. A poza tym pragną jako jedyni opanować podróże w czasie. -W jaki sposób? -Usiłują przechwycić wszelkie technologie istniejące w przeszłości. Technologie, które posłużyły ludzkości do wynalezienia podróży w czasie po to tylko, aby w przyszłości mieć na nie absolutny monopol. Dlatego między innymi nieustannie wykupują wiodące instytuty badawcze oraz dwudziestowieczne zakłady przemysłowe. Pod płaszczykiem gospodarki wolnorynkowej pragną uchwycić wszystkie elementy tej układanki w taki sposób, aby już w dwudziestym pierwszym wieku stały się one wyłączną własnością Japonii. Nie mają już wystarczającej ilości energii, aby to wszystko osiągnąć na drodze militarnej prowadzą, zatem swoją przebiegłą grę inaczej. -Jak? -Sterują czasowcami niczym bezwolnymi marionetkami a swoją wiedzą i przychylnością obdarzają wyłącznie najbliższych im genetycznie przodków. -Czyli? -Znając przyszłość, czyli kierunki rozwoju oraz wszystkie czynniki ludzkiego postępu bez trudu zgarniają krociowe sumy na giełdowych spekulacjach, które z kolei pozwalają im na finansowanie swych poczynań bez troski o takie głupstwa jak cena takiego czy innego przedsiębiorstwa. Waszym światem niestety żądzą pieniądze a oni mają ich najwięcej. -Wiesz? To by nawet miało sens. - przyznał po namyśle agent. -Podobnie wygląda sprawa z wykupem ziemi. -Chodzi ci o te "inwestycje" w Stanach. -Nie. Tych ziemi. Sterowani przez Jonga Japończycy wykupują ogromne połacie ziemi znajdującej się w dorzeczu Amazonki, ponieważ doskonale wiedzą, że jako obszary nie zurbanizowane ziemie te przetrwają w niemal nienaruszonym stanie M-Day oraz wszystkie, późniejsze konflikty. Tereny te poza tym, że w waszych czasach są nie zamieszkałe i nierzucające w oczy, doskonale nadają się tym samym do prowadzenia w sposób niezauważony ich kreciej roboty. To jest, panie Black bardzo przebiegły i długofalowy plan. Plan prowadzący w linii prostej do ich absolutnej dominacji ponad światem i co się z tym wiąże, całą przyszłością. -Nie martw się. Zamienimy im ten plan w gówno. -Martwi mnie to, że już od chwili wejścia do ich bazy, natychmiast znajdziecie się we wrogim otoczeniu. Będziecie tam zdani jedynie na siebie samych a otaczać was będą wyłącznie ludzie pozbawieni wszelkich skrupułów. Ludzie, pragnący wykończyć was na wszelkie znane ludzkości sposoby. Sadyści, pragnący wyrwać wam wasze dusze, którzy nie zawahają się nawet przez krótką chwilę... -Chodziłem do szkoły. Wiem jak to jest... - mruknął z niechęcią agent zapalając sobie papierosa. Z pobliskiego lasu dobiegła ich gwałtowna kanonada. Do pojedynczych strzałów z glocka szybko dołączyły długie serie z karabinów maszynowych. Trwało to przez dłuższą chwilę. Potem całą strzelaninę zakończyła potężna detonacja z muszkietu, po czym dżungla na powrót pogrążyła się w ciszy. Po kilku minutach rozległy się radosne okrzyki ludzi powracających z polowania jasno świadczące o tym, że wśród myśliwych nikt nie zginął. -Chyba coś złapali. - słysząc jak nadchodzą ucieszył się Black. -Na to wygląda. - przyznała. Myśliwi po kilku minutach dotarli do szałasu wlokąc po ziemi sporego pekari. Rzeczywiście, tym razem polowanie przebiegło bez przygód i strat w ludziach. W naprędce przygotowali więc co trzeba i zasiedli wokół ogniska oddając dalszą troskę o zdobycz w pewne ręce profesora. Zapalili papierosy. Frank z przyniesionej z lasu gałęzi maczetą sprawnie wyciosał kulę dla Blacka. Ten wstał i wypróbował ją obchodząc ognisko kilka razy dookoła. -I jak? Może być? -Dzięki. Jest w porządku. -Za dwa, trzy dni będziesz jak nowy. - stwierdził profesor oglądając jego nogę. - Opuchlizna zaczyna już powoli schodzić. - dodał. -Mam taką nadzieję, Krasnalu. Po obiedzie, który jeśli tylko przygotowywał go profesor jak zawsze okazał się wyśmienity, Uli powróciła do przerwanej posiłkiem rozmowy. -Przedstawię wam teraz kilka naszych osiągnięć technologicznych po to, abyście mieli świadomość tego, z czym możecie się już wkrótce spotkać. -W porządku. -Zacznę zatem od urządzeń, które Jong i jego ludzie mogą wykorzystać jako broń przeciwko wam. -Dobra. - Black oblizał wargi i z uciechą zatarł ręce. -Anihilatory. Chociaż taką właśnie noszą nazwę, niczego nie unicestwiają. Ich niewłaściwe określenie przyjęło się zapewne pod wpływem obserwacji ich działania. Zasada działania anihilatorów polega bowiem na kontrolowanej emisji skoncentrowanej wiązki nietrwałych atomów Krytykomu doprowadzanych do wnętrza struktury każdego przedmiotu. Pod ich wpływem każdy obiekt niejako sam się rozpada pod wpływem gwałtownego wzrostu swojej masy. W czasie wnikania dodatkowo jeszcze niszczone są oryginalne wiązania atomowe, co jeszcze bardziej przyśpiesza proces destrukcji. Rozumiecie? -Nie. - mruknęli chórem. -Mówiąc zatem prościej wszystko to na co zostanie skierowany strumień atomów Krytykomu, natychmiast rozpada się w pył przestając istnieć. -To są pewnie te ich, cholerne reflektorki. - Bobby przypomniał sobie dwóch krępych pracujących nad powiększaniem groty. -Reflektorki? - zapytała. -Wydawało nam się, że świecą na czarno, czy jakoś tak. Dlatego je tak nazwałem. -Możliwe. Mogło to właśnie tak wyglądać. - przyznała dziewczyna po namyśle. - Widzieliście zapewne emisję atomów Krytykomu. -Ale jak to cholerstwo działa? Nie możesz mówić po ludzku? - zapytał Theo. -Wyjaśnię to na prostym przykładzie. -Tylko nie tak prostym jak ten paradoksalny dziadek. - wtrącił wielebny. - Do tej pory nie wiem czy można go w końcu sprzątnąć. -Bez obaw. Ten przykład jest naprawdę przejrzysty. - uśmiechnęła się. - Weźmy na przykład ten oto stół. Dziewczyna podeszła i poklepała po spękanym ze starości blacie, jedyny mebel w szałasie profesora. -Tylko go nie anihiluj. - rzucił właściciel stołu z nagłym ożywieniem. - Strugałem go w pocie czoła przez ponad pół roku... -Bez obaw, profesorze. Pragnę wyłącznie od strony teoretycznej wyjaśnić wam, jak działają anihilatory. - uspokoiła go. - Jak widzicie, stół jest ciężki, solidny i sprawia wrażenie czegoś naprawdę trwałego, prawda? -Do czego zmierzasz? - ponownie rzucił z niepokojem profesor podchodząc i zasłaniając stół swym, własnym ciałem. -W rzeczywistości jednak jest on w środku niemal całkowicie pusty. - dziewczyna ciągnęła dalej. -Jak to, pusty? Nie wygląda mi na tandetę z wiórów? - zapytał wielebny uważnie opukując go palcem. -Mam na myśli to, że atomy, z których ten stół się składa rozrzucone są tak rzadko, że dziewięćdziesiąt dziewięć procent jego całkowitej objętości jest zupełną pustką. Gdyby je wszystkie razem zebrać i upchnąć ciasno jeden obok drugiego, ten duży stół zmieściłby się na dłoni. -Czyjej dłoni? - rzucił Theo. Spojrzeli na niego, po czym powrócili do przerwanej rozmowy. -Być może. Lecz, co z tego wynika? - Frank wzruszył ramionami. -Anihilatory emitują atomy Krytykomu, które wypełniają te puste przestrzenie. A ponieważ prędkość ich wnikania bliska jest prędkości światła dodatkowo jeszcze, niszczone są oryginalne wiązania atomowe tegoż stołu. W efekcie, ten przykładowy stół w jednej chwili robi się kilkaset tysięcy razy cięższy i pod swym własnym ciężarem rozpada się natychmiast w proch i pył. -A jak głęboko wnika ten syf? -Jest to zależne od gęstości obiektu. Albowiem inaczej wygląda sprawa w przypadku drewna, inaczej wody czy metalu. Średnio jednak, jest to około półtora metra w głąb. -Ile to jest, po ludzku? -Około pięciu stóp. -A jak możemy sobie dać z tym radę? - zapytał rzeczowo Black. -Nie możecie w ogóle. -Ja pierdolę. Dlaczego, nie? -Ponieważ w dwudziestym wieku nie znacie pola zerowego, które jest jedynym bezpiecznym sposobem na przechowywanie Krytykomu. Tylko i wyłącznie to pole jest na niego odporne. -No to ładnie, kurwa. - zauważył kwaśno Frank. -Ale nie załamujcie rąk, panowie. Jeżeli spotkacie się z anihilatorami są dwa wyjścia. Pierwsze. Szybko i daleko uciekać, ale to w sumie żadne rozwiązanie, więc tak naprawdę pozostaje wam wówczas tylko jedno do zrobienia. Musicie natychmiast zabić człowieka trzymającego anihilator, lub też uszkodzić biegnące do niego przewody. Takie czarne biegnące od centralnego zbiornika Krytykomu. Przewody te, również otoczone są polem zerowym. Jeśli, więc ulegną uszkodzeniu anihilatory staną się bezużyteczne. Jeśli jednak już do tego dojdzie, wówczas lepiej żeby was nie było w pobliżu. -Dla... a zresztą. Wierzymy ci na słowo. - Frank z rezygnacją machnął ręką. -To chyba nie powinno być dla was zbyt skomplikowane, nieprawdaż? -Prawdaż. - odparł Black z przekąsem. -A gdyby tak od razu, na samym wstępie rozpieprzyć im ten cały, centralny zbiornik? - zapytał Bobby. -Nawet o tym nie myślcie. Pojemnik ten, również otoczony jest polem zerowym. Gdyby uległ uszkodzeniu atomy Krytykomu nieskrępowane już niczym więcej, natychmiast wydostałyby się z niego na zewnątrz. -Więc, co w tym złego? - rzucił wesoło Black. - O ile mi wiadomo mamy i tak wszystkich wysłać do diabła pozostawiając po sobie jedynie smutek, żal i połamane sprzęty. -Taka ilość Krytykomu uwolniona w jednej chwili byłaby co najmniej nie wskazana. -Czy to cholerstwo jest wybuchowe? -Nie. Gorzej. -Gorzej? -Gdyby cały ich zapas Krytykomu nagle i w niekontrolowany sposób wydostał się ze zbiornika centralnego, wszystko w promieniu kilometra to jest pół mili, zapadłoby się pod swoim ciężarem, aż do jądra Ziemi. -Wow! - jęknął Theo. -Wszystko? Do jądra? - Black nie mógł ochłonąć. -Wszystko. Wliczając w to także was, kawałek lasu, jezioro oraz całe w nim złoto, również. -To rzeczywiście, rzecz niedopuszczalna. Powiedz w takim razie, jak wygląda ten pojemnik, bo przecież nie chcemy stracić wypłaty. Prawda, chłopcy? - rzucił agent. -Właśnie! - odparł zgodnie chór. -Zbiornik swoim kształtem powinien przypominać walec kuliście zakończony po obu stronach... -Tak! Widzieliśmy, że mają takie cztery. - przypomniał sobie Theo. - Są podobne do cystern kolejowych tylko, że są znacznie od nich większe i w dodatku stoją pionowo. -To właśnie to. - przyznała. - Dobrze. Zatem następna broń. Dezintegratory. Są pomniejszoną odmianą broni plazmowej, którą w jej pierwotnym kształcie utracili jeszcze podczas naszej interwencji w Indiach. Obecnie, ludzie Jonga dysponują jedynie małymi i przenośnymi typami tej broni. Te większe na nasze szczęście, nieodwołalnie utracili wówczas wszystkie. -To chyba dobrze, co? - niepewnie zapytał Theo. -Jeśli, tylko wziąć pod uwagę fakt, że nie mają dość energii na skonstruowanie bomby plazmowej odpowiedź brzmi, z pewnością tak. -Jak, więc one działają? -Dezintegratory wysyłają impulsy, które po dotarciu do celu natychmiast podnoszą jego temperaturę do około pięćdziesięciu tysięcy stopni Celsjusza. -Aha. A ile to będzie Fahrenheitów? - zapytał ją Black. -To bez znaczenia. -Ale ile? Chcę po prostu wiedzieć. -Dziewięćdziesiąt tysięcy. -Rzeczywiście, to bez znaczenia. -Strzał oddany z dezintegratora był tym właśnie, co trafiło oponę samochodu twych rodziców, Bobby. - dodała. -Oponie to nie wyszło na zdrowie. - westchnął wielebny. -A jak my, mamy sobie z tym poradzić? - ponownie zapytał dziewczynę Black. -Unikajcie trafienia i tyle. -Tylko tyle? -W przeciwnym wypadku pozostanie z was jedynie niewielka grudka gorącego żużlu. Spojrzeli po sobie zaskoczeni. -Jedyną obronę przed tą bronią stanowi refleks oraz wasza zręczność. - dodała. -Refleks, powiadasz? - rzucił z przygnębieniem pastor. - Czy nie możemy, do licha zabrać ze sobą jakiś kamizelek żaroodpornych? -Możecie. Tylko, jaka to różnica czy jest się stopionym razem z kamizelką, czy bez? -Aha. - wielebny spuścił głowę. -Jedynie refleks, panowie. - powtórzyła. - Ale nie martwcie się. -My? -Martwić się? -Skądże? -Jako ludzie prymitywni posiadacie całkiem niezły refleks. Wręcz wspaniały. - wyjaśniła. - Pod tym względem znacznie bardziej przewyższacie ich i nie tylko ich. Także, większość wam współczesnych ludzi. -Czyli, że mamy jak dobry szeryf zdmuchnąć ich, zanim oni zdmuchną nas? - zapytał Black. -Dokładnie. - przyznała. -Czy masz jeszcze dla nas jakieś, inne niespodzianki? -Teraz co nieco z ich systemów obronnych. - rzuciła w odpowiedzi podchodząc bliżej i siadając za stołem. Spojrzeli na nią zaciekawieni. Uli usiadła opierając ręce na stole i uśmiechnęła się tajemniczo. Przez chwilę nic się nie działo. Theo ziewnął patrząc w jej skoncentrowane na czymś odległym oczy. W pewnej chwili jej przedramiona od nadgarstków, aż do samych łokci zniknęły. Całkowicie. W jednaj chwili były w następnej już nie. Stało się to tak szybko, że nikt nie zauważył jak to się stało. Siedzący naprzeciwko pastor, kiedy ujrzał jej dłonie niczym odcięte nadal leżące na blacie wytrzeszczył oczy i otworzył usta w niemej konsternacji. Theo spadł ze stołka na ziemię. Pozostali w milczeniu podeszli bliżej nie spuszczając niecodziennego widoku ani na chwilę ze swych oczu. Theo szybko pozbierał się z ziemi i też podszedł bliżej. Dziewczyna nic nie mówiąc nadal uśmiechała się do nich tajemniczo. Theo wyciągnął rękę i ostrożnie złapał ją za przedramię, którego nie było. -Mam ją. - oznajmił z niepewnym uśmiechem patrząc w stronę pozostałych. -Pigmenty fotochromatyczne. - dziewczyna w końcu przemówiła. -Pigmenty, ależ tak. - potwierdził Frank klepiąc się ze zrozumieniem w czoło. -Rzeczywiście. Jak mogliśmy o tym nie wiedzieć? - Black również się natychmiast rozpogodził. -Znacie je? - zapytała agenta zaskoczona. -Pewnie. - natychmiast odparł Black. - U nas w Ohio, kiedy tylko zbiera się na większy deszcz, co drugi Indianin tak ma. -Wydawało mi się, że w dwudziestym wieku jest to sprawa zupełnie nieznana. - zamyśliła się głęboko. -To był żart, Uli. - sprostował agent chichocząc. - Co to są za jedne, te fotopigmenty? -Geny są zapożyczone od ziemskich kałamarnic. - odparła patrząc na niego z wyrzutem. - W ubiegłym miesiącu byłam u kosmetyczki i wszczepiłam je sobie. To dosyć drogi zabieg dlatego też, mam ich tylko tyle. - wyjaśniła, podczas gdy po jej przedramionach przebiegać zaczęły szybko zmieniające się barwne pasy. Pasy mieniły się wszystkimi kolorami tęczy. Wszyscy w dalszym ciągu patrzyli na jej ręce jak urzeczeni. -Ale nie zamierzam was nudzić gadaniem o naszej modzie, ani ględzić wam o babskich sprawach. Pragnę jedynie zademonstrować, że możecie się z czymś podobnym zetknąć podczas zadania. Ludzie Jonga prawdopodobnie posiadają całe ciała przystosowane do kamuflażu. Musicie, więc przez cały czas zachować należytą czujność. -Czy to znaczy, że oni tam mogą w jednej chwili być a w następnej, całkowicie zniknąć nam z oczu? -Niestety ale tak, Theo. -Ja pierdolę. - ten westchnął ciężko. - No to, co my mamy wówczas zrobić? Przerwać imprezę i wpaść z wizytą innym razem? -Na kamuflaż jest rada. - odparła. Nadstawili uszu. -Musicie waszą akcją wzbić tyle pyłu, kurzu lub popiołu, że nawet, kiedy nastąpi to najgorsze i już znikną wam z oczu wy nadal będziecie w stanie dostrzec ich sylwetki przesuwające się na tle. Nieruchomym tle. -Dobra. Tylko jak to zrobić? - zastanowił się Bobby. - Tam w środku nie ma nawet drobinki kurzu. Wszystko było takie czyste i sterylne. -Chyba już wiem. - rzucił Frank po chwili. - Robiłem kiedyś w estradzie. Rolling Stonesi, rozumiecie? Kamienne, wpatrzone w niego twarze jasno świadczyły, że niczego nie rozumieją. -Należy po prostu zrobić nieco dymu. Nadal nikt nie odgadł o co mu chodzi. -Dymu? - zapytał wielebny. -Tak, dymu. -Czyli, że niby jak? - pastor nadal nie rozumiał intencji Franka. -Dymu teatralnego. - ten wreszcie wyjaśnił. - Takiego, który jak podczas koncertów snuje się po ziemi, powiedzmy do wysokości kolan. Taki dym nie będzie przesłaniał nam widoczności pozwoli natomiast dostrzec ich, kiedy biegając tworzyć będą w nim kłęby i zawirowania. -Skąd wiesz, że będą biegać? - zapytał go Theo. -Powinni biegać? -Kiedy tam byliśmy, nie biegali. -Nie wiem, ale coś mi się wydaje, że kiedy wybucha panika wtedy wszyscy biegają. -Skąd wiesz, że będzie panika? -Tak przypuszczam. -Przypuszczasz? -Nie idziemy do nich z kwiatami, więc Frank może mieć rację. - odparł Black. -No dobra. - zgodził się w końcu Theo. - Ale Bobby też się całkiem nieźle zna na dymie. -Nie, Theo. - ten odparł. - To Frank ma rację. -Dlaczego? -Mój dym wykończyłby przede wszystkim nas, ponieważ niczego byśmy w nim nie widzieli. - wyjaśnił wspólnikowi cierpliwie. -Natomiast oni tak. - wtrąciła dziewczyna. - Po modyfikacji wszyscy widzą w podczerwieni. To standard. -Więc, co o tym myślisz? - zwrócił się do niej Black. -Pomysł Franka, doskonale pomoże uporać się wam z kwestią kamuflażu chyba, że wolelibyście zrobić to metodą Bobbiego, lecz w tym przypadku musielibyście zabrać ze sobą gogle noktowizyjne lub kamery na podczerwień. -Nie. To zdecydowanie zmniejszyłoby nasz refleks oraz zdolności spostrzegawcze. - stwierdził z pewnością siebie Black. - Aby się z odpowiednią wprawą nauczyć nimi po mistrzowsku posługiwać trzeba wpierw zaliczyć długotrwałe i czasochłonne szkolenie. Dlatego nadal uważam, że pomysł Franka jest w tej sytuacji najlepszym i najprostszym rozwiązaniem. -Czy są jakieś sprzeciwy? - zapytała. Nikt się nie odezwał. -Dobrze. Wobec tego uznajemy, że ta sprawa jest już ustalona. Przejdźmy więc do kolejnego zagadnienia. Portery. -UFO. - potwierdził Bobby. - Mają ich kilka. Cztery czy pięć... -Pięć. - oznajmił Theo. - Moja pamięć jest jak komputer. Z tym, którego wówczas naprawiali jest ich razem pięć. -Naprawiali? - zapytała ich zaciekawiona. - Czy zauważyliście, co uległo uszkodzeniu? -Czy ja wiem? - zawahał się Bobby starając się przypomnieć sobie chwilę, w której obserwowali naprawę pojazdu. - Chyba nawalił im ten cały kamuflaż, bo kiedy już skończyli przy nim dłubać UFO wpierw się pojawiło, po czym zniknęło kilka razy z rzędu tak, jak gdyby chcieli sprawdzić czy po naprawie wszystko w nim znów gra. -Kiedy jeszcze leciał, zwisał z niego jakiś spory kawał blachy. - dodał po chwili profesor. -Blachy? - zapytała. -Nie wiem. Tej jego powłoki. -To prawda. - rzucił Theo. - Nad lasem coś mu tam dyndało. -Hm. - zamyśliła się. - Kamuflaż jest stosunkowo niedawnym wynalazkiem. Jednakże chociaż nowy jest też całkowicie niezawodny. -Jesteś tego pewna? -To nieco bardziej skomplikowana technika, jeśli chodzi o maskowanie przedmiotów, takich jak na przykład portery, lecz tak jak to ma miejsce w przypadku istot żywych, kamuflaż jest całkowicie bezawaryjny. -No, nie wiem? - wtrącił Theo. - Nasz garbus w Meksyku też miał być bezawaryjny, ale jak się już rozkraczył nic nie było w stanie go ożywić. Od tamtej pory nie wierzę w bezawaryjność. -Racja. Przecież od czasu do czasu nawet orłom i kondorom zdarzają się awarie. - przyznał profesor z poważną miną. -To nie jest to samo... -Skoro jednak mieli jakąś awarię. - przerwała im dziewczyna. - To w chwili obecnej mogę się jedynie domyślać, co też mogło być przyczyną uszkodzenia. - dodała ponownie zapadając w głębokie zamyślenie. -Mów, mała. My niczego tu nie wymyślimy. - zachęcił ją Black. -Ludzie Jonga nie mają zbyt wiele energii ani środków służących do jej wytwarzania. Nie mogą, więc sobie pozwolić na działalność ze zbyt wielkim rozmachem. -Jak to? -Sami powiedzieliście wcześniej, że posiadają zaledwie cztery cysterny. To niezbyt wiele... -Chwileczkę. - przerwał jej profesor. - Mogą zassać całą okolicę, aż do jądra a wioskę z pół tysiącem Indian spalili, ot tak. - pstryknął palcami. - A ty twierdzisz, że to niezbyt wiele? -Miałam na myśli to, że nie są w stanie przeprowadzać zmian na taką skalę jak wówczas, kiedy chodziło o wymazanie Hitlera. - odparła. - Dlatego właśnie, niejako zmuszeni są do działania metodami bardziej oszczędnymi. Krążą po prostu w czasie i wyszukują takie punkty zwrotne w historii, które mogliby zmienić stosunkowo niewielkim nakładem sił i środków. Z przykrością muszę dodać, że to w dużej mierze dzięki nam zrobili się, aż tak przebiegli. Kiedyś tacy nie byli i działali dużo bardziej zuchwale. -Rozumiem. - przyznał profesor. -Zatem, gdzie mogą najłatwiej uderzyć? - zapytała ich nieoczekiwanie. Niemal jednocześnie wzruszyli ramionami. Jedynie Theo bezradnie rozłożył ręce pytając niepewnie. -W Trójkącie Bermudzkim? -Theo, zostaw w spokoju ten, cholerny trójkąt. - Bobby spojrzał na niego z rezygnacją. - Więc jak brzmiało pytanie? - na powrót zwrócił się w stronę dziewczyny. -Zastanawiałam się właśnie, gdzie też ludzie Jonga mogliby wysyłać portery, aby uzyskać łatwy wpływ na bieg historii. -A niby skąd, mamy takie rzeczy wiedzieć? - rozkładając ręce odparł nieco już podenerwowany jej przedłużającą się niepewnością. - Sama mówiłaś, że ten cały Jong to geniusz. Nawet jak na wasze czasy. A teraz dowiadujemy się jeszcze, że to także niezły spryciarz. Lepiej, więc nas o takie rzeczy się nie pytaj, bo wpędzisz nas w jeszcze większą depresję. To nie nasza liga. My jesteśmy tutaj tylko po to, by posprzątać cały ten, marsjański bałagan... -Takimi sobie kolesiami od mokrej roboty. - sprecyzował Black. -Jesteśmy, jedynie prostymi biznesmenami a te twoje niezdecydowanie tylko jeszcze bardziej nas przygnębia, rozumiesz? Zanim zdążyła odpowiedzieć Bobby ciągnął dalej z goryczą. -Czy ty wiesz jak ja się teraz czuję? -Nie. -Jak upośledzona owieczka wysłana w celu rozprawienia się ze zgrają wilków. Owieczka, która po przybyciu do jaskini odkrywczo stwierdza, że zapomniała zabrać ze sobą czapki niewidki a kopytka, które całymi tygodniami ostrzyła sobie do tej roboty znienacka spowite są takimi malutkimi, pieprzonymi rękawiczkami bokserskimi, bo przecież owieczka musi walczyć fair, czyż nie? Tak właśnie się teraz czuję a ty zamiast ruszyć głową i coś wykombinować przetrącasz owieczce chorą nóżkę pocieszając ją, że i tak da sobie radę z wilkami, bo ma przecież niezły refleks! -Dobrze to ująłeś. - poparł go Frank w imieniu wszystkich. -Nie wiedziałam, że w taki aż posępny sposób to odbieracie. Staram się pomóc, lecz to nie moja wina, że fakty są takie a nie inne. Wy, czasowcy uwielbiacie takie analogie, ale jeśli mam być szczera to przyznam, że ta z owieczką była trafna jedynie po niewielkiej części. -Części? -W stosunku do twojej pierwszej próby pozbycia się wilków. -Nie rozumiem. -W chwili obecnej wilki sporo urosły a owieczka, chociaż ma do pomocy pięć innych to na dodatek utraciła drugą nóżkę. Zyskała natomiast ołowiany plecaczek przygniatający jej wątły grzbiecik mocno do ziemi. -Rany... -Tak właśnie musiałoby to wyglądać w chwili obecnej, aby wystarczająco wiernie oddać rzeczywistość. Frank słysząc to zdusił łzy cisnące mu się do oczu i stwierdził łamiącym się głosem. -Ona chyba naprawdę pragnie nas wykończyć, panowie. -Bez obaw. - odparła zaraz wesoło. - Znam was lepiej niż wy sami. -Tak? -Tak. I wiem, że dopiero pod wpływem silnego stresu działacie z maksymalną efektywnością oraz kompletnym zaangażowaniem. Jestem całkowicie przekonana o tym, że nawet będąc na szubienicy i już czując na karku szorstką pętlę i wilgotny oddech kata wcale nie uleglibyście załamaniu tylko wciąż kombinowalibyście jak by tu się z tego wykręcić sianem i odpłacić z nawiązką prześladowcom. Ani na chwilę nie tracąc przy tym doskonałych humorów, naturalnie. Proszę, więc nie odgrywajcie przede mną greckiej tragedii tylko skoncentrujcie się na zadaniu, ok? -Piękna i bestia. - szepnął z podziwem Black. -Dwa w jednym. - mruknął Frank i zaraz dodał z wyrzutem. - Ale przy tym za grosz taktu. -Przestańcie tam szeptać tylko zastanówcie się jak i gdzie Jongowi byłoby najlepiej uderzyć? - zapytała ponownie przechodząc do rzeczy. -Widzieliśmy, że sfilmowali i nagromadzili tam sobie różne rzeczy. - rzucił profesor. - Całe mnóstwo najprzeróżniejszych rzeczy. Była budowa piramidy, bitwa pod Łukiem Kurskim... -Bitwa! - klasnęła w dłonie. - Brawo, profesorze! -No tak, bitwa. -To chyba jest to! -Nadal nie rozumiem. Dlaczego akurat bitwa? -Nie bitwa, lecz bitwy. - natychmiast odparła. - Na przestrzeni dziejów, to właśnie one w głównej mierze decydowały o tym, jaka będzie przyszłość. To przebiegłe dranie... -Może tak oświecisz nas, prostaczków. - rzucił Black. -To bitwy, panowie decydują o losach narodów i niosą ze sobą największy wpływ na ich późniejsze losy. Bitwy oraz oczywiście związane z nimi wojny. Sama nie wiem dlaczego nie wpadłam na to wcześniej? Zupełnie nie rozumiem, przecież to takie oczywiste. -To znaczy... -Ludzie Jonga zmieniając wynik takiej czy innej bitwy z łatwością mogą uzyskać wpływ na przyszłe po niej dzieje. Przyszłe, lecz już po swojej myśli, naturalnie. -Jesteś tego pewna? - rzucił zamyślony starzec. -Właśnie. - Frank poparł profesora. - Może jeszcze choć przez chwilę to przeanalizuj. -Nie wydaje mi się to konieczne. - odparła beztroskim tonem. - Najwyżej będę w błędzie. -Ale, to my idziemy do nich, kurwa z wizytą! Jeśli, więc się w czymś pomylisz może być z nami niewesoło. -Rozumiem w pełni wasze obawy no ale cóż, ja nie idę razem z wami. Dlaczego zatem miałabym się tym przejmować? -Wiesz, co Uli. Wydaje mi się, że czasami przynajmniej powinnaś nas jednak okłamać. Wykończysz nas tą swą, marsjańską szczerością. - nieśmiało zaproponował Bobby. -Niestety, nie mogę kłamać. -Dobra, porzućmy temat. Skąd w takim razie przypuszczenie, że Jong węszy i knuje coś w związku z jakimiś bitwami? -Ponieważ tylko podczas filmowania jakiegoś pola bitewnego mógłby ulec uszkodzeniu kamuflaż ochronny. -Tak myślisz? -Krążąc w górze bardzo łatwo, wówczas o jakieś przypadkowe trafienie w porter zbłąkanym pociskiem. Trafienie, które z łatwością może uszkodzić delikatną powłokę składającą się z pigmentów... -Co sprawi, że ten przestanie być niewidzialny. - dokończył profesor. -Właśnie. -Chyba macie rację. - przyznał Frank po chwili. - Z tego, co piszą w gazetach najwięcej zaobserwowanych aktywności UFO zarejestrowano ponad obiektami wojskowymi oraz polami bitewnymi właśnie. -Jakie ty gazety czytasz? - zapytał Black patrząc na Franka uważnie. -Trzeba być otwartym na różne zagadnienia. -Jasne. -No dobrze. - przerwał im profesor. - Ale w jaki sposób oni mogą uzyskać wpływ na przebieg, lub wynik takiej czy też innej bitwy? -Bardzo łatwo. Mają w tym względzie całkiem spore doświadczenie, którego nabrali podczas przeprowadzania zmiany w czasie Drugiej Wojny Światowej. Jak pamiętacie zmuszeni wówczas byliśmy do zaangażowania przeciwko Niemcom, cztery razy więcej energii od nich. -No tak. -Jedynym wyjściem było wówczas wciągnięcie do walki po naszej stronie Stanów Zjednoczonych. Tymczasem USA za wszelką cenę pragnęły jednak zachować neutralność. Już chcieliśmy zostawić ich w spokoju i poszukać gdzieś innego rozwiązania, lecz jak się okazało na kontynencie europejskim nie było już w ogóle możliwe zebranie przeciw Niemcom odpowiednich sił i środków. Wtedy to znów powrócił temat USA. Pomimo rosnącego zagrożenia ze strony Niemiec, Stany Zjednoczone nadal pragnęły zachować obojętność ograniczając się jedynie do robienia z nimi interesów. Postanowiono, zatem wciągnąć wasz kraj do tej wojny podstępem. -Podstępem? -Doskonała okazja nadarzyła się, kiedy Japonia postanowiła zaatakować Pearl Harbor. Amerykanie wykryli, co prawda ich zamiary i natychmiast zlikwidowali zagrożenie odpływając stamtąd pod osłoną nocy po to, by na drugi dzień odpędzić intruzów z powrotem... -Czy ty, słoneczko znowu masz na myśli fakty, jakie miały miejsce przed zmianą? - zapytał profesor. -Tak. Aby odstraszyć Japończyków wystarczyła sama demonstracja siły. -Jak to odstraszyć? To nie było zaskoczenia? - rzucił Frank podejrzliwie. -Przed zmianą, nie. - wyjaśniła. - Amerykanie bez trudu wykryli japońską flotę za pomocą swojego nowego wynalazku, radaru. -Więc na czym polegała zmiana? -Nam udało się zagłuszyć meldunki radiowe o nadchodzącej inwazji, które natychmiast po odkryciu zamiarów Japończyków wysłano do sztabu. A te, które dotarły telefonicznie udało się zbagatelizować wpuszczając obsługę w maliny. W efekcie naszej drobnej interwencji właściwe meldunki nie dotarły na czas a Stany Zjednoczone doznały pogromu, który mam nadzieję doskonale znacie i co najważniejsze, bezzwłocznie przystąpiły do wojny. Po naszej rzecz jasna stronie. Wydarzenie to przeważyło szalę zwycięstwa na naszą korzyść, aczkolwiek nie zlikwidowało jeszcze w wystarczającym stopniu samego Hitlera. Sami, więc widzicie w jak łatwy, prosty oraz tani sposób można uzyskiwać wpływ na wyniki konfliktów. -Znając przebieg zdarzeń, kurwa. To żadna sztuka. - warknął Black. -Tani, kurwa? Poświęciliście w Pearl Harbor tysiące ludzi ukrywając ostrzeżenie. - ostro rzucił profesor. - Sam już nie wiem kto jest bardziej prymitywny. -To było konieczne dla dobra ogółu. - odparła. - Tak przynajmniej, wówczas się nam wydawało. -A teraz? -Teraz wiemy już, że lepiej jest niczego nie "naprawiać", ponieważ WPR i tak wszystko to wcześniej czy później zneutralizuje. W tych i innych strasznych rzeczach, które miały miejsce w przeszłości tkwi jakiś ukryty sens, skoro dokonywane na siłę zmiany tak naprawdę, niczego jednak nie zmieniają. -Jak to nie zmieniają? - zapytał Theo z niepokojem. -Dają, co najwyżej jedynie krótkotrwałe korzyści ludziom dokonującym takich zmian. Korzyści, które i tak na dobre znikają po upływie kilku lub kilkunastu pokoleń... -Zaraz. - wtrącił Black. - To dlaczego na przykład nie wymazujecie takich ludzi jak ten gość, który w ubiegłym roku wysadził w powietrze autobus miejski w Nowym Jorku? -Nie znam akurat tego, konkretnego przypadku. Jakiś czas temu jednak, podczas szkolenia wręczono mi do przeanalizowania przypadek innego szaleńca. Szaleńca, który wdarł się do przedszkola i tam zastrzelił pięćdziesiąt osiem dzieci. Było to bodajże w Pasadenie w tysiąc dziewięćset... -No właśnie. O takich mi właśnie chodzi. - potwierdził Black. - Dlaczego wymazanie ich nie miałoby być czymś dobrym? Skoro już zapragnęliście kiedyś dokonywać zmian to chyba lepiej już stosować takie niż te, które poświęcałyby życie niewinnych, nie uważasz? -To tylko pozornie jest takie proste. Jak już mówiłam obecnie, wiemy już z całą pewnością, że lepiej jest nie ingerować w żadnym przypadku. Żadnym. Teraz już wiemy, bowiem że lepiej będzie, jeśli się pozostawi sprawy takimi, jakimi one same są, czyli że nie warto byłoby ratować tych przykładowych dzieci. Dlatego też, uchwalono ustawę o zakazie dokonywania zmian... -Zaraz, zaraz. Jak to, nie warto? - tym razem przerwał jej Frank. -Komputatory przeanalizowały jak też wyglądałyby przyszłe życiorysy owych dzieci. Gdyby one ocalały, naturalnie. -I? -Naprawdę chcesz to wiedzieć, Frank? -Gadaj. -Dwoje z nich wyrosłoby na morderców. Jedna dziewczynka zostałaby prostytutką. Czternastu następnych i tak skończyłoby w więzieniu. Sześć kolejnych dzieciaków zostałoby narkomanami a działalność jednego tylko chłopca, który zostałby w przyszłości rekinem finansowym w późniejszym okresie doprowadziłaby do samobójstwa sześciu zrujnowanych przez jego nieczyste operacje finansowe ludzi. W ogólnym rozrachunku, jedynie jedna trzecia tych dzieci wiodłaby normalne i uczciwe życie po osiągnięciu dojrzałości. Bilans zysków i strat byłby nawet nieco bardziej na niekorzyść, gdyby te dzieciaki przeżyły masakrę. Wówczas wydarzyłoby się po prostu nieco więcej zła i taka jest właśnie prawda, Frank. - odparła obojętnym tonem. -Cholera. - ten westchnął. - Jesteś przynajmniej pewna tego, że nie warto byłoby, chociaż spróbować? Chociaż tylko dla tej jednej trzeciej? -Absolutnie. -I mamy uwierzyć, że to wszystko wyliczyły te wasze komputatory? -Tak jest. Są w stanie prześledzić przyszłe życie każdego człowieka znając jedynie dane wyjściowe. -Czyli to coś jak taki, naukowy horoskop? -Nie za bardzo. Do tych celów służą skomplikowane pogramy biograficzne... -Nie. Ja w to nigdy nie uwierzę. - stwierdził Frank. -Ale taka jest właśnie prawda. - wzruszyła ramionami. -Przecież, to jest po prostu niemożliwe. Nikt nie zna przyszłości... -Wiedziałam, że to powiesz. - odparła. - Dobrze. Zróbmy więc małą demonstrację. Ona, tak myślę, powinna was wszystkich w wystarczającym stopniu przekonać. -Jaką demonstrację? -Mam wszczepiony pod skórę swój osobisty komputator. - odparła dotykając się palcami w okolicach lewego nadgarstka. W tej samej chwili na powierzchni jej przedramienia ukazał się szereg punktów przypominających do złudzenia klawiaturę. Dziewczyna pochyliła się po czym wyjęła ze swej torby czarny przewód zakończony z jednej strony czymś w rodzaju soczewki a z drugiej jakąś dziwną przyssawką. Ten z przyssawką potarła poślinionym palcem a następnie przykleiła do nadgarstka. W swoje palce ujęła drugi koniec przewodu. Ten, po krótkiej chwili rozjarzył się bladym, błękitnym światłem. Z zaciekawieniem obserwowali wszystkie jej dalsze działania. Kiedy dziewczyna dotknęła jednego z niby przycisków z trzymanego przez nią przewodu nagle wydobył się znacznie silniejszy promień błękitnego światła. Promień był zupełnie płaski, ale za to szeroki na co najmniej kilkanaście stóp. -Co robisz? - spytał Theo. -Zeskanuję teraz tą spolaryzowaną wiązką światła całe otoczenie wprost do jego pamięci. -Dobra, skanuj sobie. - zachęcił ją Theo ciekaw, co z tego wszystkiego wyniknie. Uli obracając się powoli systematycznie oświetliła światłem wszystko dookoła. Kiedy promień przechodził przez ich ciała poczuli przez chwilę przyjemne ciepło. Kiedy dziewczyna skończyła zręcznie odłączyła przewód od swojej ręki i zaraz wyjaśniła. -Mój komputator zarejestrował już wszystkie atomy, jakie znalazły się w promieniu dwudziestu metrów to jest około sześćdziesięciu stóp od niego. -No i co z tego? -Obecnie jest w stanie przewidzieć wszystko to, co wydarzy się w tym obszarze w przeciągu najbliższej godziny. -Godziny!? - z niedowierzaniem wykrzyknął profesor. -To tylko mały model. - odparła skromnie. - Nie może się, co prawda równać z tymi w Centrum, lecz powtarzam jest w stanie przewidzieć wszystkie zdarzenia w przeciągu najbliższej godziny. -Ale jak to, wszystkie? - zapytał oszołomiony Theo. -Dosłownie, wszystkie. Wszelkie mające się wydarzyć tu zdarzenia. -Nawet to, kiedy puszczę bąka? -Nie rób tego. - ostrzegł go Bobby. -Tak. Nawet to. - potwierdziła. -Zatem, dobra. - oznajmił Frank wstając z miejsca. - Mam tu taką talię kart do gry. -Skąd je masz? - zainteresował się natychmiast Black, który także był graczem. -Znalazłem jeszcze na łodzi. - ten odparł partnerowi i ponownie zwrócił się do dziewczyny. - Jeżeli, więc teraz wezmę ją i wyrzucę następnie wysoko w górę, to czy ten twój komputator będzie w stanie obliczyć ile z nich upadnie obrazkiem do góry? -Tylko tyle? - zapytała natychmiast naciskając jeden z symboli na swoim nadgarstku. Kiedy niby klawiatura uaktywniła się na dobre Uli wydała do niej jakąś ustną komendę posługując się niezrozumiałym dla nich językiem. To znaczy, rozumieli słowa nie zdołali jednak wyłapać z nich żadnego sensu. Z pewnością nie był to tak znany i lubiany język firmy Microsyf. Ten, bowiem zadziałał natychmiast i bezbłędnie. Dziewczyna zadowolona wydobyła z torby inny przewód po czym zaraz przykleiła go w miejsce tego poprzedniego. Później podłączyła go do odtwarzacza i załadowała w niego nowy kryształ. Po chwili oczekiwania uznała, że wszystko jest gotowe. Odpięła, bowiem przewód i uruchomiła odtwarzacz. -Po obliczeniu wyniku tego eksperymentu przez komputator zarejestrowałam go na krysztale, aby ponad wszelką wątpliwość udowodnić wam, że w chwili obecnej jego wynik znam już z góry. - oświadczyła wciskając jeden z niby przycisków. Ich oczom ukazał się nieruchomy obraz talii kart leżących w rozsypce na ziemi. -Tak upadną twoje karty, Frank. -To niemożliwe! -A jednak. -A co będzie, jeśli rzucę je lewą ręką? Wzruszyła ramionami. -Albo obiema, co? - zapytał ją z chytrym uśmiechem. - Albo się rozmyślę i w ogóle ich nie rzucę? -Rzucisz. - odparła z przekonaniem. -Tak sądzisz? -Rzucisz. Chociażby po to, by zobaczyć co z tego wyniknie. -Czyżby? - Frank drażnił się z nią nieustannie przekładając karty z jednej ręki do drugiej. -No rzucaj, kurwa! - Black nie wytrzymał napięcia i sam podbił jego dłoń. Karty poszybowały pod sam sufit szałasu i niczym na zwolnionym filmie powoli opadły na ziemię. Natychmiast mogli stwierdzić, że upadły dokładnie w sposób pokazany przez odtwarzacz. -Niech mnie licho. - stwierdził cicho Black. - Gdybyś tylko otworzyła kramik w Vegas i wróżyła z ręki, miałabyś świetlaną przyszłość, mała. -Dlatego właśnie zaprzestaliśmy dokonywania zmian, panowie. Wynalazek komputatorów sprawił, że wiele rzeczy stało się aż nazbyt oczywistych. Wielki Porządek Rzeczy, którego pełnej istoty jeszcze nie udało nam się co prawda do końca zrozumieć sam najlepiej wszystko reguluje. Tak jak historię tych zamordowanych przez szaleńca dzieci. -Ten cały wasz Porządek chyba zastępuje wam niezręcznie Boga. -Tak pan sądzi, wielebny? -Czy macie jakieś namacalne i konkretne dowody jego istnienia? -Nie. -No widzisz. -Są jednak niezliczone przesłanki. -Przesłanki, kurwa. Dobre sobie. - prychnął pastor. -Poszlaki niezbicie świadczące o jego istnieniu. Niezliczone. -Jakie, na przykład? - zapytał wielebny z drwiącą miną. -Niech się chwilę zastanowię. - dziewczyna zamyśliła się. - Będzie chyba lepiej, jeśli podam jakiś przykład znany wam lub też taki, który będziecie w stanie sami sobie sprawdzić. -Doskonale. - pastor z uciechą zatarł ręce. -Z czego tak się cieszysz, wielebny? - zapytał go Black. -Nie rozumiem. -Powody do zadowolenia mógłbyś mieć wtedy, kiedy sam udowodniłbyś w sposób namacalny i konkretny istnienie tego swojego pana Boga. -Odczep się, klocu. -Chyba już znalazłam odpowiedni przykład. - przerwała im dziewczyna. Zamilkli i spojrzeli na nią. -Weźmy, więc na tapetę ten wasz prymitywny oraz zacofany dwudziesty wiek. -Mów dalej. - zachęcił ją pastor. -Nie jesteście jeszcze w stanie sztucznie kontrolować narodzin... -Jak to? Są przecież gumki, skrobanki, spirale oraz inne sprytne zabiegi. - zauważył Frank. -To nie to. Mam tutaj na myśli, że jako gatunek nie potraficie jeszcze wpływać na płeć swojego przyszłego potomstwa. -No, niby tak. - ten przyznał po chwili. -Spójrzmy, więc teraz bliżej na okres Drugiej Wojny Światowej. Tej po zmianie, którą doskonale znacie. -Dobra. Co dalej? -W czasie jej trwania zginęło ponad 55 milionów ludzi. W przeważającej większości byli to mężczyźni walczący na jej wszystkich frontach po wszystkich możliwych stronach tego globalnego konfliktu. Mężczyźni, którzy ginęli w niej masowo, prawda? -No tak. -Jak, więc możecie wytłumaczyć fenomen kilku powojennych lat, kiedy to rodzili się niemal wyłącznie chłopcy osiągając w niektórych, najbardziej wyniszczonych wojną krajach proporcję osiągającą miejscami nawet dziewięć do jednego w stosunku do dziewczynek. Na ogół jest to przecież jeden do jednego, prawda? -Czy to prawda? - zapytał Theo profesora. -Chyba ma rację. Tak było. - ten pokiwał głową. -Możecie to sami sprawdzić, panowie. Wystarczy pójść do pierwszej lepszej biblioteki i pogrzebać w rocznikach statystycznych. To jest właśnie objaw WPR, który w każdych okolicznościach sam zawsze dąży do samoistnej regulacji. -No a co było dalej? - dopytywał się Theo. - Przecież obecnie nie rodzi się więcej dziewczynek niż chłopców? -Owa, wyżej wspomniana dysproporcja w głównej mierze miała miejsce w Europie. Kiedy tylko liczebność obu płci wyrównała się, czyli powróciła do stanu sprzed wojny, czyli po pięćdziesiąt procent chłopców i dziewczynek efekt Wielkiego Porządku Rzeczy przestał uaktywniać się i całkowicie zanikł już po upływie niecałego pokolenia. Chcecie drugi przykład? -Jasne. -Weźmy, więc pod lupę wzrost zaludnienia. Jak chyba doskonale wiecie jego gwałtowny przyrost na Ziemi rozpoczął się w dziewiętnastym wieku i trwał nieprzerwanie, aż do wieku dwudziestego pierwszego. Ludzie, przecież sami nie mogli dać sobie z nim rady, zgoda? Głód, przeludnienie oraz takie tam. -Nie wiemy jak to było w dwudziestym pierwszym wieku, ale w dwudziestym owszem. Jest zajebisty przyrost. - odparł pastor. - Tylko, co z tego? -A to, że Wielki Porządek Rzeczy niejako sam rozwiązał ten problem. Bez udziału ludzi. -Niby w jaki sposób? -Zmniejszając liczbę plemników średnio o pięćdziesiąt procent w co drugim ludzkim pokoleniu. Gwałtowny przyrost populacji został w ten sposób powstrzymany niejako odgórnie. Po czterech pokoleniach, czyli na początku dwudziestego drugiego stulecia przeludnienia już nie było a po kolonizacji Marsa stało się wręcz za małe. Proces ten jest do zauważenia jeszcze w czasach wam współczesnych. Powiem więcej. Wówczas on właśnie trwał w najlepsze. To również możecie sobie sprawdzić. -Dobra. Już wystarczy. -Czy to was przekonało chociaż trochę? -Trochę? - zdziwił się wielebny. - Takimi sztuczkami jak ta z kartami nawróciłabyś Papieża na Islam, a co dopiero nas... -Nam prostaczkom w zupełności wystarczy ta niewielka garstka złota. - napomknął Frank nieśmiało. -Tę nadrzędną inteligencję, która sama reguluje wszelkie aspekty oraz prawidła wszechświata tak naprawdę niczego sobie nie robiąc z ludzkich poczynań nazywamy Wielkim Porządkiem Rzeczy. I możecie mi wierzyć, nikomu na Marsie nie trzeba udowadniać jego istnienia. -Skoro tak mówisz... Niech ci tam. -Nasi naukowcy wolą się zajmować ciekawszymi sprawami. Sprawami naprawdę wartymi głębszego zbadania. - dodała na zakończenie. -Jakimi na przykład? - zapytał profesor. -Takimi jak chociażby uzyskanie odpowiedzi na odwieczne pytania. Skąd ludzkość się wzięła i dokąd ostatecznie zmierza. -I jak wam idzie? -Badając przeszłość poprzez nieustanne posuwanie się wstecz pełną dokumentacją mamy już objęty okres półtora miliona lat wstecz. W chwili obecnej docieramy właśnie do rozwikłania przyczyn ery lodowcowej. -A wyprawialiście się w przyszłość? - zapytał nieoczekiwanie Black. -Jedynie na tysiąc lat. -A dalej? -Bardziej odległa przyszłość jest dla ludzi zbyt posępna, by ją badać. Obecnie, to znaczy w moich czasach nikt już nawet nie chce jej zagłębiać. Jest, aż tak ponura. -Jak to, ponura? -To smutna historia. Z naszego punktu widzenia, jako ludzi oczywiście. Przyszłość po prostu nie należy do nas jako gatunku a człowiek okazał się wcale nie być tak zwaną koroną stworzenia jak to od zawsze uważano za fakt oczywisty. -Dlaczego? Czyżby w odległej przyszłości ludzkość została podbita przez kosmitów? -Obce cywilizacje są zarówno teraz jak i w przyszłości zupełnie nam nieznane. -Więc, dlaczego przyszłość jest dla ludzi ponura? -Lepiej już powróćmy do tematu, panowie. Musi wam wystarczyć to, że jeśli wasza akcja zakończy się powodzeniem Marsa czeka ponad tysiąc lat pokoju oraz powszechnego dobrobytu. Późniejsze, smutne wydarzenia zupełnie nie powinny was interesować. - ucięła twardo. -Dobra, niech ci będzie. - zgodził się Black. - Opowiedz w takim razie o innych niespodziankach na jakie możemy natknąć się w bazie Jonga. -Generator, czyli ich główne, podstawowe źródło zasilania. Ale zanim do niego przejdę muszę wam zwrócić uwagę na to, że za wszelką cenę nie możecie dopuścić do tego, aby którykolwiek porter zdołał opuścić bazę podczas waszej akcji. Jeśli, bowiem któryś człowiek Jonga zbiegnie wam, wszystko będzie stracone. -Sklonują się? -Tak. - przyznała profesorowi rację. - Sklonują się w banku klonów i niebawem powrócą ponownie. -To nie można im rozwalić na kawałki najpierw tego banku? - zapytał ją rzeczowo Black. -Niestety, nie wiemy gdzie on jest ukryty. Z pewnością nie ma go w tym samym czasie oraz miejscu, co ich główna baza. Gdyby swoje dosłowne, życiowe rezerwy umieścili w pobliżu, byłaby to z ich strony nawet nie głupota tylko, co najmniej karygodna bezmyślność. Ludzie Jonga niestety głupcami jednak nie są. Jest, zatem więcej jak pewne to, że ukryli bank w innym miejscu oraz innym czasie. Miejscu, którego położenia nie znamy. -No to ładnie, kurwa. -Dlatego nie możecie pozwolić, by któremuś z nich udało się zbiec. To samo dotyczy portali, czyli porterów stacjonarnych. One również służą do podróżowania w czasie. Nie są jednak mobilne. Portale niczym wrota wiodą z jednej czasoprzestrzeni wprost do innej. -Jak one wyglądają? -Są bardzo podobne do tak powszechnych w dwudziestym wieku, budek telefonicznych. -Aha. -Jeśli tyko któremukolwiek z nich uda się dokonać transferu, nieodwołalnie wymknie się wam. Nie ma też żadnego sposobu na to aby odkryć, dokąd zaprogramowali sobie portale. Jeśli, więc nimi zbiegną już nie odnajdziemy ich. -Jezu. Mają ich tam od cholery. - jęknął Theo. - Jest ich ponad dwadzieścia. Jak więc mamy tylko w sześciu, upilnować je wszystkie? -Wydaje mi się, że zaraz na samym początku powinniście zniszczyć przewody zasilające. Bez nich portale są bezużyteczne. -W porządku. - odetchnął Black. - Tak już lepiej. -Teraz generator. Jego z kolei nie możecie zniszczyć w żadnym wypadku. -Czy to ten, co świeci na niebiesko? - zapytał Bobby. -Tak, to on. -Dlaczego, nie możemy go rozwalić? -Jeśli generator uległby zniszczeniu to po pierwsze, zgasłyby światła, ale to jeszcze nic, ponieważ po drugie, natychmiast przestałoby funkcjonować pole zerowe. A to już chyba wiecie, co oznacza? -Zassałoby nas, do jądra Ziemi. - mruknął Frank. Uli pokiwała głową po czym ciągnęła dalej. -Tak, więc musicie się przede wszystkim skoncentrować na niszczeniu przewodów zasilających. Wszystkich przewodów. Im więcej ich zniszczycie, tym łatwiej wam pójdzie z całą resztą. Jeśli tylko wam się to uda, pozostała część zadania będzie już naprawdę prosta. Najważniejsze, to powtarzam unieszkodliwić najpierw tyle urządzeń ile tylko zdołacie. Przewody, bowiem zasilają niemal wszystkie ich obiekty oraz urządzenia. -Niemal? - Theo był najwyraźniej wyczulony na to słowo. -Wszystkie z wyjątkiem dezintegratorów. -Aha. A tak w ogóle, to ilu ich tam wszystkich jest? - rzucił profesor z zaciekawieniem. -Pięćdziesiąt siedem osób. - odparła. -Niech więc szykują sobie pięćdziesiąt siedem małych, żółtych trumienek. - rzucił wesoło pogłaskując naoliwioną szmatką swój przerażający muszkiet. - Trumienek lub... słoików. - dodał z zachwytem. -A jeżeli w całym tym zamieszaniu, któryś z nich jednak wsiądzie do UFO i ucieknie nam? No wiesz, da nogę w przyszłość lub przeszłość? - zapytał dziewczynę Bobby. -Do skoku w czasie porter musiałby osiągnąć prędkość jedenastu machów. W bazie na pewno nie posiadają na to wystarczająco dużo miejsca. W zupełności wystarczy więc, jeśli nie dopuścicie, aby choć jeden z pojazdów opuścił grotę. -Rozumiem. To nie powinno być chyba trudne. -A jak w ogóle tam wejdziemy? - zapytał pastor. -Jutro wam pokażę. Nad jezioro wyruszymy z samego rana. Na miejscu wspólnie rozejrzymy się i zaplanujemy dalsze szczegóły. -Ja z Frankiem chcielibyśmy też zobaczyć tę spaloną wieś. - rzucił Black. -Nie, dlatego abyśmy ci nie uwierzyli. Skąd. Ale rzucić okiem chyba można? - dodał Frank również patrząc na nią. -Właśnie. - dorzucił po chwili także pastor. -Nic nie stoi na przeszkodzie, aby po drodze zajrzeć też do wioski. - odparła obojętnym tonem. -Mam jeszcze jedno pytanie. - zwrócił się do niej profesor. -Tak? -Wówczas w nocy, kiedy byliśmy tam, wszyscy popaprańcy spali podłączeni do jakiejś aparatury... -Ach, to zapewne były biosleepery. Są powszechnie stosowane w naszych czasach. -Do czego one służą? -Skracają czas snu oraz okres niezbędnego wypoczynku o ponad połowę. -To możliwe. - przyznał profesor. - Jakoś dziwnie prędko czas mi tam upływał. Zatem, skoro to tak to czy nie moglibyśmy tam wejść po cichu i wykończyć ich we śnie? -Ależ, Krasnalu! Przecież to byłoby nie po rycersku! - zauważył Frank z udawanym oburzeniem. -Czy ja wyglądam na pierdolonego, szlachetnego samuraja? - zapytał go w odpowiedzi profesor. -Nie. Na samuraja z pewnością nie wyglądasz. -No właśnie. -Co pan miał na myśli? - zapytała dziewczyna profesora. Ten w odpowiedzi przeciągnął nożem w poprzek swojej szyi demonstrując sposób w jaki rozwiązałby problem z frakcją Jonga. -Nie wykończycie ich w taki prosty sposób. - oznajmiła. -Dlaczego? - zapytał profesor z zawodem. -Jest wątpliwe czy śpią wszyscy naraz... -Śpią. - stwierdził Theo. - Widziałem to na własne oczy. -Jeśli tak było kiedyś, teraz już z pewnością to zmienili. Możemy przyjąć za pewnik, że po waszej wizycie część z nich obecnie pełni już dyżury. -Kurwa. -Kiedy zamierzasz rozpocząć naszą akcję? - rzucił po chwili Frank. -Tego jeszcze nie wiadomo. -Jak to? -Wszystko zależy od tego, jak długo potrwa wykonanie wejścia do groty. Trzeba się będzie, bowiem przebić przez nieznaną jeszcze dokładnie warstwę skały. Jutro wspólnie przyjrzymy się na miejscu jak dokładnie wygląda sytuacja. - odparła. -Rany! - jęknął Frank. - Najgorsze jest właśnie to, że nie wiadomo ile to wszystko jeszcze potrwa. Dałbym wiele, aby wiedzieć ile jeszcze będę siedział w tym, cholernym lesie. Bez kawy, telewizji, sracza i w ogóle. - westchnął. - Los jest, kurwa zbyt okrutny. - dodał na zakończenie niepocieszonym tonem. Pozostali parsknęli nagłym śmiechem widząc jego zatroskane czymś oblicze. Tymczasem nad lasem z wolna zapadł zmierzch. Ponieważ zapasy opału były niemal na wyczerpaniu profesor zapędził wszystkich do znoszenia drewna na ognisko. Sam zajął się w tym czasie przygotowywaniem kolacji. Kiedy godzinę później uznał, że drewna już wystarczy przestali je znosić i w milczeniu zjedli przyrządzony posiłek. Po kolacji sporządzili jeszcze w szałasie dodatkowe posłanie dla dziewczyny po czym ustalili kolejność wart i udali się na spoczynek. Ciszę w nocy jedynie raz przerwało głośne klaśnięcie w policzek a w chwilę potem mrukliwy glos pastora. -Cholerna, pieprzona cyborg. * * * Szałas profesora Williamsa - Brazylia 21 lutego 2000 Skoro świt wszyscy wstali obudzeni przez profesora. Przecierając zaspane oczy kolejno udawali się do lasu pozałatwiać pilne sprawy. Po szybko schwytanych i jeszcze szybciej przyrządzonych rybach, bezzwłocznie spakowali się i wyruszyli w górę rzeki. Przez całą drogę starzec niezmordowanie prowadził całą grupę przecierając szlak. Jego nagłą chęć do maczety tłumaczyć można było jedynie tym, że z wyjątkiem Blacka jedynie prowadzący zwolniony był od dźwigania ciężkich skrzyń zawierających agregat. Dzięki temu agent chociaż z trudem, jakoś jednak nadążał za pozostałymi. Robiąc dobrą minę ukrywał ból zwichniętej nogi i podpierając się na swojej kuli podążał w milczeniu za pozostałymi. Na miejsce dotarli, kiedy słońce stało już w zenicie. Czarny wypalony krąg, który zapamiętali będąc tu ostatnim razem obecnie porósł już wysoką, aż do kolan trawą. W ciągu kilku minionych tygodni roślinność atakując go zaciekle ze wszystkich stron, kiełkując oraz bujnie rozkwitając pokryła zielenią cały obszar, na którym jeszcze do niedawna znajdowała się indiańska wioska. Gdzieniegdzie tylko sterczały jeszcze strasząc czernią ponure pozostałości drewnianych belek oraz grubych pniaków, których płomienie nie pochłonęły podczas pożaru w całości. Pomimo czasu, jaki od tamtej pory upłynął w wielu miejscach nadal napotykali ludzkie szkielety. Te, już oczyszczone i rozwleczone po całej okolicy przez zwierzęta oślepiającą bielą błyszczały w promieniach popołudniowego słońca. Przez niemal godzinę wałęsali się bez celu przyglądając się wszystkiemu z najwyższą uwagą. -Jeszcze miesiąc i nie pozostanie żaden ślad po żyjących jeszcze do niedawna tutaj ludziach. - stwierdził Bobby. -Zapłacą za to, skurwysyny. - dodał ponurym tonem profesor. - Oj zapłacą i to wkrótce! -Zastanawia mnie tylko jedno. - wtrącił zamyślony pastor. -Co, takiego? - zapytał go Frank. -Chodzi mi o pewien problem natury technicznej. - ten odparł. -O co chodzi, wielebny? Wiedziałem od razu, że ci się spodoba nasz maleńki holokauścik. - stwierdził Bobby. - Te szare żółtki muszą myśleć zupełnie tak samo jak ty, bo jak widzisz wcale się nie pierdolą w szczegóły tylko od razu walą na całego. - powiódł ręką dookoła. -Czy wiecie, że w czasach segregacji rasowej Japończycy nie byli uważani w RPA za kolorowych, lecz traktowano ich tam jako... białych? -Żartujesz, wielebny? - zdziwił się Theo. - To nie brano ich tradycyjnie za żółtków? -Nie. Uważano, że są biali. - odparł pastor. - Ale mówię to tylko w kwestii formalnej. Nie o to mi, bowiem chodziło. -A o co? - zapytał go zaczepnie Black. -O to, że kiedy podobno zabili tych Indian to, przecież musieli tym samym popełnić cały ten paradoks dziadka, nie sądzicie? -Jak to? - Theo, aż przystanął. -Przecież, któryś z tych Indian mógłby być ich przodkiem. - wyjaśnił mu cierpliwie pastor. Zapadło długie milczenie. -Wielebny ma rację. - przyznał Black po namyśle. - Chyba, że masz jakieś inne wyjaśnienie, mała. Wszyscy spojrzeli na dziewczynę. Zaciekawienie mieszało się na ich twarzach z wyraźnie narastającą podejrzliwością. -A wczorajszego dnia już jej prawie uwierzyłem. - pastor wręcz promieniał. Otoczyli ją natychmiast wrogim kręgiem. Dziewczyna nie cofnęła się nawet o krok. Spojrzała z pogardą na pastora po czym odezwała się wyraźnie cedząc każde słowo. -Niech pan się lepiej zajmie przygotowaniami do czekającego was już wkrótce zadania zamiast nieustannie starać się przyłapać mnie na kłamstwie. -To nie jest dobra odpowiedź. - rzucił w jej stronę Frank. -Paradoksu nie ma. I to z dwóch powodów. - oznajmiła. - Po pierwsze. Oni nie grają według reguł zgodnych z prawem. Po drugie. Jak już wspominałam wczoraj ludzie Jonga są Japończykami. Na przestrzeni dzielących nasze czasy wieków oni nadal doskonale zachowali swą odrębność etniczną. Zatem, jakiekolwiek prawdopodobieństwo, że pośród tych nieszczęsnych Indian mogli być jacyś ich przodkowie jest w praktyce równe zeru. -Ponownie jeden zero dla Marsa. - zauważył sucho profesor. -Aha i zamiast mnie po nocach obmacywać, wielebny lepiej niech pan pobiega dla poprawienia formy. Następnym, bowiem razem odłamię panu tę obleśną rękę. - dodała. Pastor poczerwieniał i odszedł wściekły przetrawić upokorzenie gdzieś na osobności. -Czy są jeszcze jakieś wątpliwości? - zapytała wodząc z wolna wzrokiem po ich twarzach. -To, co usłyszeliśmy na razie ma chyba pewien sens i z grubsza nadal jakoś trzyma się kupy... - odparł z wolna Black. -A nawet, jeśli nam nałgałaś i po przedostaniu się do tej groty okaże się, że groty w ogóle nie ma, lub Marsjanie również nie istnieją, to biorąc pod uwagę urok twoich ślicznych oczu jakoś przeżyjemy z Blackiem to nieludzkie rozczarowanie... - zaczął niezręcznie Frank. -I z tego smutku weźmiemy sobie na otarcie łez, co nieco z tego złota. Na czarną godzinę, rzecz jasna. - uzupełnił zaraz Black. -Złoto cierpliwie poczeka, panowie a wy się nie rozczarujecie. Gwarantuję wam to. - odparła z uśmiechem. -A jeśli wielebny Holden nie chce swojej działki, - wtrącił głośno Frank. - to my z Blackiem chętnie mu zdejmiemy z pleców to zbyt wielkie brzemię. Pastor widząc oczy wszystkich skierowane w siebie podszedł z powrotem do pozostałych i zapytał nastroszonym tonem. -Co tam znów przeciwko mnie knujecie? -Jeśli pan nie chce oni chętnie wezmą sobie pańską część złota. - życzliwym tonem wyjaśniła mu Uli. -Takiego! - ten odparł zginając rękę w łokciu. - Nie po to przechodziłem przez to wszystko, żeby teraz oddać, kurwa swoją działkę. Porywano mnie, wiązano, kneblowano i szprycowano jakimś gównem tak, że obecnie nie za bardzo nawet wiem, gdzie właściwie jestem a teraz chcą jeszcze odebrać moje złoto. Nigdy. -Och, biedactwo! - Theo dramatycznie załamał głos i ręce. - Kto niedobry tak skołował naszego małego pastorka? - zapytał głaszcząc go czule po głowie. To była właśnie kropla, która przelała kielich goryczy. W oczach pastora zabłysła chęć natychmiastowego mordu. Nic nie mówiąc nagle schylił się i pochwycił leżącą na ziemi kość udową. Theo widząc, że przebrał miarkę przełknął ślinę po czym rzucił się biegiem na oślep przed siebie. Pastor klnąc i sapiąc wściekle, natychmiast pognał za nim. Pozostali usiedli wygodnie na trawie obserwując ganiające się po łące postacie. Pościg trwał już dobrą minutę zanim Frank pierwszy się odezwał. -Stawiam dwa dolce, że wielebny go dopadnie. - zaproponował widząc jak pastor zbliża się do Theo już na wyciągnięcie ręki. -Chyba nie wiesz, jaki Theo ma talent do dawania kamasza. - odparł lekceważąco Bobby. - Przyjmuję. Murzyn dokonywał cudów zręczności, co chwilę zmieniając niemal w miejscu kierunek biegu prawie w ogóle nie tracąc przy tym swej prędkości. Pastor po każdym jego kolejnym uniku tracił kilka jardów, które zmuszony był potem pracowicie odrabiać. Theo był młodszy i zwinniejszy. Wielebny, jednak nigdy nie palił. Black, również przyglądający się pościgowi z niemałym zainteresowaniem obiektywnie stwierdził, że pomimo dysproporcji wagowej szanse obydwu zawodników są wbrew pozorom wyrównane. Po kolejnym uniku, kiedy to ręka pastora niemal chwyciła już uciekiniera za kołnierz koszulki, ten nagle ponownie skręcił w bok i zabawa zaczęła się od nowa. -Twój koń zaczyna wreszcie puchnąć. - zauważył podnieconym głosem Frank, kiedy minęli ich przy drugim okrążeniu. -Nieprawda. Łapie tylko drugi oddech. - odparł Bobby ze wszystkich sił pragnąc, by zabrzmiało to beztrosko. Z niepokojem dostrzegał jednak u Theo wyraźne oznaki zmęczenia. Jego błyszcząca od potu twarz wyraźnie świadczyła o tym, że szybko zbliża się już do kresu sił. -Szykuj forsę. - Frank z panoramicznym uśmiechem wyciągnął do Bobbiego dłoń. -Lepiej się przyjrzyj swojemu zawodnikowi. - Bobby odparł szyderczo. - To, co wisi mu na brzuchu to tylko jego tłusty jęzor. Wielebny, również był coraz bardziej zmęczony, lecz posiadał takie zapasy czerpanych nie wiadomo skąd sił, że Bobby zaczynał już szczerze wątpić w to, że Theo jakoś jednak mu ucieknie. W pewnej chwili, kiedy pastor ponownie zbliżył się do niego niebezpiecznie blisko, nie zwalniając nagle uniósł w górę rękę z kością po czym silnie nią rzucił najwyraźniej pragnąc zdezorientować uciekiniera zanim ten ponownie zdąży wykonać jeden ze swych rozpaczliwych uników. Kość pomknęła do przodu i z głośnym puknięciem uderzyła Theo w głowę. Uderzenie nie sprawiło mu jednak żadnej krzywdy. Na chwilę tylko przybrał zaskoczony wyraz twarzy po czym jeszcze bardziej przyśpieszył swój bieg. -Twój zawodnik oszukuje! - rzucił Bobby z wyrzutem. - Trzeba unieważnić zakład. - zaproponował nie wierząc, by coś jeszcze mogło uratować wspólnika. -Wszystkie chwyty dozwolone. - Frank poderwał się i energicznie zatarł dłonie. - Zabawa się zacznie, kiedy mój koń dogoni twojego. Może kolejny zakładzik? -O co? -O wynik walki? -Muszę się przez chwilę zastanowić. - odparł Bobby grając na zwłokę. Theo, tymczasem czując już ciężki oddech pastora na karku zdał sobie sprawę, że mu nie ucieknie. Wreszcie wyjaśniła się sprawa treningowego toru przeszkód, jaki widział w Ardmore na tyłach kościoła. Głowa niemal mu dymiła od nadmiaru procesów myślowych, jakie przemykały mu się przez nią w gorączkowym poszukiwaniu jakiegoś sposobu na ratunek. Ponieważ, nieustannie słyszał jak wielebny dyszy z nienawiścią bezbłędnie wywnioskował, że na pewno nie jest to pora na dyplomatyczne rozmowy lub pertraktacje mogące w sposób polubowny załatwić sprawę. Poprzez walące w uszach tętno słyszał jeszcze słaby doping Bobbiego. -Dawaj Theo! Dawaj naprzód, do cholery! Czując, że za chwilę i tak padnie ostatkiem swych sił sprężył się i wykonał daleki skok do przodu. Natychmiast po wylądowaniu na czworakach, przyjął skuloną pozycję. Wielebny, rozpędzony jak lokomotywa całym pędem wpadł na niego. Potknął się o skulonego niczym embrion Theo i przeleciał z krzykiem dobre cztery jardy w powietrzu zanim z głuchym plaśnięciem wylądował ciężko na brzuchu. Upadając nieopodal niego wzbił w górę spory obłok pyłu i popiołu. Po upadku leżał nieruchomo. -Dawaj forsę! - tym razem to Bobby wyciągnął dłoń. -Jak to? - Frank patrzał przed siebie osłupiałym wzrokiem i nadal nie mogąc uwierzyć w swą porażkę. -Twój koń padł z wyczerpania, Zwierzu. - profesor tonem arbitra wyjaśnił Frankowi sytuację. - Padł nagle jak cyrkowy słoń i nieprędko wstanie. - zaraz dodał. -To, przecież jest bezczelne, ordynarne, chamskie oraz szwindlowate i zuchwałe oszustwo! - Frank wykrzyknął z oburzeniem. -Wszystkie chwyty dozwolone. Bobby zabrał mu pieniądze i chowając do kieszeni poklepał osowiałego Franka w ramię. Wstał po czym podszedł do wspólnika nadal zwiniętego w trawie. Theo właśnie dźwigał się na czworaki łapczywie łapiąc powietrze. Nie miał jednak jeszcze wystarczająco dużo sił, by samodzielnie stanąć na własnych nogach. -Nic ci nie jest? Murzyn pokręcił przecząco głową. -To dobrze. Nawet przez chwilę nie wątpiłem, że ci się uda. - skłamał Bobby. - Kto wie, może gdybym cię wystawił w ubiegłym sezonie już dawno bylibyśmy milionerami. -Co? -Ale i tak jest nieźle, wspólniku. Dzień się ledwie zaczął a my już jesteśmy dwa dolary do przodu. -Dwa, co? - zapytał Theo podnosząc na niego swoje błędne spojrzenie. -Zresztą, nieważne. - odparł Bobby pomagając mu wstać. Pozostali podeszli tymczasem do wielebnego. Ten, bowiem nadal jeszcze leżał bez ruchu w takiej pozycji, w jakiej upadł, czyli z twarzą głęboko zagrzebaną w miękkiej ziemi. Black schylił się i z najwyższym trudem obrócił jego wielorybie cielsko na plecy. Frank, również pochylił się ciekawie nad leżącym. Następnie, litościwie wylał mu całą manierkę wody prosto na umorusaną twarz. Pastor zakrztusił się. Po chwili zamrugał oczkami i z najwyższym trudem usiadł. Nadal ciężko dyszał. -Sami widzicie, że miałam co do was absolutną rację. - podchodząc do nich rzuciła dziewczyna. -Rację? -W czym? -Większość ludzi, normalnych ludzi, po zobaczeniu tego wszystkiego, - powiodła ręką wokół. - przez bardzo długi czas nie mogłaby w ogóle dojść do siebie. Większość, lecz nie wy. Wy jak gdyby nigdy nic, niczym małe dzieci baraszkujecie sobie w najmniejszym stopniu się tym nie przejmując. -A co niby mielibyśmy teraz zrobić? - zapytał ją profesor szczerze zdumiony. - Stało się, więc trudno, ok? Akurat na to wszystko już niczego nie możemy poradzić. Poza tym wkrótce przecież ich pomścimy. O co, więc w ogóle chodzi? Dziewczyna milczała. -Ty chyba nie sądzisz, że powinniśmy ich pochować, co? - zapytał ją z niepokojem. Nadal się nie odzywała. -Na samą tylko myśl, że miałbym kopać pięćset grobów od razu łupie mnie w krzyżu. - wyjaśnił starzec. - Co prawda lubiłem Wodza, no ale nie, aż tak. Uli patrzała na nich kolejno przenosząc swoje spojrzenie z jednego na drugiego. Profesor tymczasem przeczuwając, że brnie coraz głębiej niezręcznie ciągnął jednak dalej. -Posłuchaj, słoneczko. Z ponad setki kumpli, jakich swojego czasu miałem w obozie eksperymenty żółtków przeżyłem tylko ja i jeszcze jeden. Pozostałych, tych co nie mieli tyle farta również nikt, nigdy nie pochował. Rozumiesz? Tym bardziej, więc Indianie. Oni przez całe swoje życie żyli w zgodzie z otaczającą ich naturą. Teraz, więc są nawet w jeszcze większym stopniu, jej integralną częścią. Myślę zatem, eee... że budowanie im pomników i tak niczego już nie zmieni. -Pastor mógłby się, chociaż pomodlić. - ze skruchą rzucił Theo. -Odpieprz się, dobra. - ten odparł rozmasowując podrapane policzki. -Nieustannie się nas czepiasz. - Bobby zwrócił się szorstkim tonem do dziewczyny. - O to, że jesteśmy niewrażliwi, aspołeczni, prymitywni i w ogóle, ale jeśli dobrze pamiętam to ty również w chwilę po spaleniu wioski nie roniłaś łez. -No właśnie. - poparł go Theo. -Ja jestem specjalnie przeszkolona do tego zadania. - odparła. - A poza tym, posiadam do całej sprawy niezbędny dystans. -Jaki, kurwa dystans? -Nie zapominajcie o tym, że dzieli nas siedemset lat. - odparła wyjaśniając. - To jest siedem całych wieków. Wy w dwudziestym wieku znalezione i pochodzące sprzed kilkuset lat ludzkie szczątki także analizujecie bez emocji. Z chłodnym dystansem. Zamiast zostawić je w spokoju bezcześcicie wystawiając je za opłatą w muzeach oraz innych "naukowych" wystawach czy galeriach. Nikomu z "badaczy" nawet nie przyjdzie wówczas do głowy, aby z należną im czcią pochować je lub w jakiś inny sposób uszanować. Kroicie je, dłubiecie w nich i badacie pod mikroskopem traktując raczej jak kolekcję motyli niż na przykład faraonów, którzy przecież kiedyś żyli tak jak teraz wy żyjecie. -To jest całkiem inna sprawa. - odparł profesor. -Nieprawda. To jest dokładnie taka sama sprawa. Czy chciałby pan profesorze, aby za dwieście lat pański szkielet był ozdobą jakiejś "naukowej" galerii? -Przynudzasz, mała. - odparł zamiast niego Black. - Jeśli po mojej śmierci jakiś porąbany kolekcjoner zapragnie wyskrobać sobie z mojej czaszki popielniczkę będzie to tylko i wyłącznie jego sprawa. Osobiście nie mam nic przeciwko. Skończmy, więc tę moralną pogadankę i chodźmy w końcu obejrzeć to całe jeziorko. Przez cały dzień targaliśmy jakieś skrzynki więc, jeśli już tak bardzo chcesz pochować Indian to łap się za łopatę sama. -Wcale nie pragnę ich pochować. - zaprotestowała. - Byłby to poważny błąd. Zatrzymali się w miejscu i spojrzeli na nią niczego już nie rozumiejąc. -Ludzie Jonga zapewne zaglądają tu co jakiś czas. Gdyby ujrzeli teren uporządkowany, fakt ten z pewnością by ich zastanowił. Mogliby się wówczas bez trudu domyślić, że nadal żyjecie i zostaliby w ten sposób niepotrzebnie tylko ostrzeżeni. - wyjaśniła. -Ech, kobiety. - Frank machnął ręką. - To, po co była ta cała, drętwa gadka o szacunku? Pozostali również pokręcili głowami z cichą dezaprobatą. Następnie w milczeniu wyruszyli prosto w stronę jeziora. Po kilkunastu minutach marszu byli już na miejscu. Jezioro wyglądało dokładnie tak jak je zapamiętali będąc tu ostatnim razem. Na pierwszy rzut oka nic się nie zmieniło. Idąc za radą profesora najpierw postanowili obejść je całe wokoło a dopiero potem wybrać najbardziej dogodne miejsce nadające się na nowy obóz. Szli nie spiesząc się dokładnie przyglądając się wszystkiemu. Kiedy dwie godziny później znaleźli się już po przeciwległej stronie zbocza, Uli zatrzymała ich. -Wewnątrz tej bazy nie byłam. Mogę, więc jedynie domyślać się jej wyglądu na podstawie wyglądu tamtej, którą odkryliśmy w Indiach. Ale to, niestety nie wystarczy. Potrzebujemy dokładniejszych i bardziej pewnych informacji. Dlatego też, będę musiała wyciągnąć jej dokładne położenie oraz kształt wprost z waszej pamięci. -Z pamięci? - profesor podrapał się w głowę. - Ostatnimi czasy nie najlepiej jest z moją pamięcią. -Jak niby chcesz to zrobić? - zapytał z lękiem Theo widząc jak dziewczyna sprawnie wydobywa ze swojej torby jakieś podejrzane, metalowe instrumenty. - Będzie bolało? Nic nie odparła tylko nadal wyciągała jakieś druty. -Pytam, czy bardzo? Dziewczyna tajemniczo uśmiechnęła się do niego po czym bez słowa założyła mu na głowę ciasną, metalową siatkę. Następnie, uruchomiła swój komputator, który zaraz potem połączyła z siatką. Siatkę tę, później kolejno zakładała im na głowy. -Szybko to zrobiłaś. - stwierdził Bobby po minucie, kiedy już minęła jego kolej. Kiedy dziewczyna skończyła, rozmontowała wszystkie druty i schowała z powrotem do torby. Znajomym przewodem z przyssawką podłączyła komputator do odtwarzacza. Pomajstrowała przy nim przez chwilę po czym wszyscy ujrzeli trójwymiarowy obraz całej otaczającej ich okolicy. Oprócz konturów całego jeziora oraz otaczającej je dżungli obraz zawierał również nieco bledsze, lecz mimo to bardzo wyraźne, wyobrażalne położenie podziemnej groty. Przez obraz co chwilę przebiegały zupełnie inne obrazy wśród których dominujące były sceny pochodzące z jakiejś ostrej orgii. -Chyba ktoś nas tu zagłusza emitując jakiegoś pornola. - zgadywał niepewnie Frank. -To są tylko zakłócenia. - odparła nadal regulując coś przy projektorze. -Zakłócenia? Tutaj? - zapytał ją zdziwionym głosem Black. - Skąd? -Najwidoczniej któryś z was nie za bardzo skoncentrował się na tym, co potrzeba w czasie, kiedy go nagrywałam. - wyjaśniła dziewczyna z wyraźnymi pretensjami w głosie. Theo natychmiast zaczął strząsać niewidoczne pyłki z rękawa. Przybrał przy tym całkowicie obojętny wyraz twarzy. Pozostali, również z kamiennymi twarzami patrzyli na zmianę to na niego, to na obraz. -To tak, też można? - skomentował szczególnie ostrą scenę Frank rzucając z ukosa szybkie spojrzenie na Theo. -Dlaczego mi się przyglądasz, Zwierzu? -Nie przyglądam się. -Właśnie, że przyglądasz. -Nieprawda. -Widziałem. -Zaraz to usunę. - przerwała im zniechęcona bezskutecznym kręceniem gałkami. Dziewczyna wcisnęła jeden z przycisków na nadgarstku po czym wydała ustne polecenie do komputatora, aby ten samodzielnie oczyścił obraz. Po kilkunastu sekundach kłopotliwe zakłócenia całkowicie już zniknęły. Wypuścili powietrze z płuc i przyjrzeli się obrazowi uważniej. Black stwierdził. -Ta baza wcale nie znajduje się bezpośrednio pod jeziorem, tylko nieco dalej. Z tamtej strony. Będziemy musieli zacząć drążyć tunel, gdzieś stamtąd. - wskazał kierunek włożoną w obraz ręką. W milczeniu podążyli za nią wzrokiem. Potem podnieśli spojrzenia do góry i porównując obraz z odtwarzacza z rzeczywistym otoczeniem zgodnie wyrazili poparcie na przypuszczenia agenta. Uli zgasiła więc projektor i wymaszerowali we wskazaną przez agenta stronę. Kiedy dwa kwadranse później dotarli już na wyznaczone miejsce zatrzymali się i ponownie porównali obraz pochodzący z odtwarzacza z rzeczywistym wyglądem terenu. -Tak, to na pewno będzie gdzieś tutaj. - początkowe przypuszczenia Blacka teraz potwierdził, również Bobby. -Jesteście tego pewni? - zapytał ich profesor. -Jeżeli zaczniemy kopać w tym miejscu i na każde dziesięć jardów obniżymy tunel o powiedzmy jeden, to w ich bazie powinniśmy wydostać się gdzieś tutaj. To będzie tuż nad poziomem podłoża w grocie. - odparł Black ponownie wkładając swój palec w obraz i wskazując nim na jeden z narożników olbrzymiej, podziemnej groty. -Black ma rację. - potwierdził Bobby. -Przecież, to jest całkiem ładny kawał drogi. - zauważył Frank. -Zgadza się. - potwierdził Bobby. - To będzie jakieś sto jardów jak nie lepiej, ale to i tak jest najkrótsza droga do celu. Z każdej innej strony byłoby to przynajmniej dwa razy tyle. -Czy ja usłyszałem sto jardów? - zapytał ich nerwowo Theo. Bobby w milczeniu pokiwał głową. -O ja pierdolę! Do banku miałeś tylko trzydzieści stóp, człowieku a zajęło ci to prawie rok! -Rok!? - Black, aż usiadł na ziemi z wrażenia. - Ha! No to ładnie, kurwa! - stwierdził. - Będziemy tutaj ryć do emerytury, panowie. Zapanował posępny nastrój. Przygnębieni usiedli i nerwowo zapalili papierosy. Po kilku minutach milczenia Bobby pierwszy wstał. -Niekoniecznie. - odezwał się. -Co niekoniecznie, człowieku? - spytał go załamanym głosem Theo. Bobby podał mu grudkę skały. -Na nasze szczęście to nie jest żelbeton, lecz miękka, wulkaniczna skała. Nie jestem jeszcze tego całkiem pewien, ale wydaje mi się, że to jest do zrobienia w pięć, sześć, być może siedem tygodni. Najdalej dwa miesiące, ale niczego wam nie gwarantuję. -To brzmi dużo lepiej. - Frank odetchnął z niekłamaną ulgą. - Przez jedną, straszną chwilę już widziałem siebie jak tu zapierdalam do późnej starości. Pokurczony i pomarszczony jak Krasnal wydobywam skałę i niczym Gapcio z Disneya... -Milcz, Zwierzu! - profesor wykonał taki gest jakby chciał go uderzyć kolbą w głowę. Frank odskoczył zwinnie na bok. -Spokojnie, człowieku. Żartowałem sobie tylko. Uli ponownie przerwała rodzącą się właśnie awanturę. -Najpierw zróbcie swoje, panowie. Potem bierzcie się za łby. Więc tak. Nasz nowy obóz rozbijemy tam. - zdecydowanym gestem wskazała dłonią na pobliskie zarośla. - Najpierw zbudujemy szałas a już od jutra ostro zabieramy się do roboty tak, aby wykonać ten tunel jak najprędzej. Myślę, że agregat możemy gdzieś tutaj pozostawić i natychmiast wyruszyć do szałasu profesora po resztę zapasów. A teraz lepiej się stąd zabierajmy zanim nas tu w końcu ktoś zauważy. -W porządku, mała. - natychmiast zgodził się z nią Black. Zanieśli skrzynie w gęste zarośla, gdzie w kilka minut dokładnie zamaskowali je gałęziami oraz trawą. Zaraz potem wyruszyli w drogę powrotną. Po ich odejściu Bobby pozostał jeszcze i na zakończenie łamiąc gałązkę na pobliskim krzewie dokładnie zaznaczył miejsce ukrycia agregatu. Kiedy skończył rozejrzał się jeszcze uważnie, aby dokładnie zapamiętać to miejsce po czym szybkim truchtem dogonił pozostałych. -Chyba nie zdążymy przed nocą. - zauważył smętnie Theo, kiedy jezioro zostawili już daleko za sobą. -Trochę optymizmu, chłopcze. - pocieszył go profesor spoglądając w niebo. - Jeśli dobrze wyciągniemy nogi, to kto wie? Szlak jest już przetarty, te cholerne skrzynie zostawione, no i już przez cały czas będzie z górki. -Fakt. Kiedy dotarli do szałasu było jednak prawie całkiem ciemno. Profesor zaproponował kolację. Wszyscy jednak, byli już tak zmęczeni szybkim, forsownym marszem, że bezzwłocznie udali się na spoczynek pozostawiając takie sprawy jak posiłek na jutro. Chwilę przed pójściem spać, rozpalili jeszcze porządne ognisko po czym zagrzebali się w swoich posłaniach i natychmiast usnęli. * * * Szałas profesora Williamsa - Brazylia 22 lutego 2000 Black, jako ostatni trzymał wartę toteż o świcie wszystkich wyrwał ze snu jego znajomy, przypominający odgłosy poparzonych słoni, wściekły wrzask. Zaraz po sporej dawce przekleństw, jakimi go w zamian szczodrze obdarzyli rozpoczęli tradycyjną przepychankę do stojącego przy ognisku garnka z kawą. Ilość napoju, również tradycyjnie została tak obliczona, by nie wystarczyło jej dla ostatniego. Tym razem nie zdążył się załapać Frank zgrabnie wypchnięty z kolejki przez zaradnego Theo. Musieli cierpliwie czekać, aż ten nieustannie złorzecząc zagotuje sobie świeżą porcję wody. Jak tylko on również już otrzymał swoją kawę przystąpiono do przygotowywania właściwego śniadania. Tym zajął się profesor w czasie, gdy palili papierosy. Kiedy z niesmakiem zjedzono ryżowe śniadanie zabrano się za gruntowny przegląd ich całego ekwipunku. Po dokładnych oględzinach okazało się, że amunicji jest jeszcze trochę jedynie do karabinków myśliwskich. Na zupełnym ukończeniu była natomiast ta do glocków i kałasznikowów. Z nich wszystkich, jedynie profesor ze swą beczką prochu był samowystarczalny. -Trzeba będzie skombinować nową amunicję. - chłodno stwierdził Black. -No i paliwo do agregatu. - smętnie dodał Bobby. -Nie zabraliście dość zapasów? - zapytała go zdumiona. - Jak to? -A tak. - ten odparł. - Kazałaś nam sprowadzić agregat, więc jest. Nic nie mówiłaś o paliwie na dwa miesiące a poza tym nie za bardzo był czas na robienie zakupów. W Manaus coś innego zaprzątało nasze głowy. -Właśnie. - poparł go Frank. - Powinnaś się raczej cieszyć z tego, co w ogóle jest. Na dłuższą chwilę zapadło ponure milczenie. -Na łodzi zostało jeszcze kilka kanistrów paliwa. - przypomniał sobie Theo. -Ile? - zapytała go z nadzieją. -Jakieś dwadzieścia galonów. -To i tak będzie mało. - szybko obliczył w pamięci Bobby. -Zatem, dobrze. - zamyśliła się. - Przystąpimy więc do pracy z tym co jest a w tym czasie kilku z was uda się uzupełnić zapasy. - oznajmiła. -Zapasy? - spytał ją Theo. -Skąd? - dorzucił pastor. -Najbliżej jest Boliwia. - stwierdziła w odpowiedzi. -To cholerny kawał drogi. - zauważył cierpko Theo. -Nawet na piechotę można obrócić w dwa tygodnie. - odparła. -Nam zeszło tyle w jedną tylko stronę. - dorzucił z powątpiewaniem w głosie Bobby. - A przez większość czasu i tak biegliśmy. - dodał. -Możliwe, że po drodze trochę błądziliście. - odparła. - Do najbliższej osady jest niecały tydzień drogi. - dodała z pewnością siebie. -Nic mi o tym nie wiadomo. - zauważył profesor. -Ponieważ za długo pan tu mieszkał. -Jak to, za długo? -W przeciągu tych kilkunastu lat, jakie pan tu spędził przy granicy z Boliwią zdążyło już powstać kilka całkiem sporych osiedli ludzkich. -Tydzień stąd mieszkają ludzie? -Przemytnicy i handlarze narkotyków. Niemniej z pewnością jednak są to ludzie. - potwierdziła. -To niebywałe! Nie wiedziałem o tym. Czy jesteś tego całkowicie pewna? Skinęła głową. -Ja i Bobby nie będziemy mile widziani w Boliwii. - stwierdził suchym tonem Theo. -Dlaczego? - zapytał go pastor. -To długa historia... - ten odparł. -I równie smutna. - uzupełnił Bobby. - Do Boliwii będzie musiał pójść ktoś inny. -Dobra. - wtrącił Black. - Ja i Frank załatwimy tam co trzeba. Z moją nogą jest już prawie w porządku. Możemy, więc wyruszyć na małe zakupy. Czemu nie? Co będzie potrzebne? - zapytał ich konkretnie. -Z tysiąc sztuk amunicji do AK. Ze trzysta do karabinków, bo też jest mało. Co do glocków to sami wiecie najlepiej, poza tym z pięćdziesiąt galonów paliwa i jakieś układy elektroniczne do agregatu. -Układy? -Żeby pracował lepiej. - wyjaśnił agentowi Bobby. -Racja. - przyznał Frank. - Trzeba w nim poprawić rozrząd. -Czy jeszcze coś? Zastanówcie się dobrze, bo nie będę zapierdalał tam dwa razy. - uzasadnił zwięźle Black notując listę sprawunków. -Coś do zrobienia tego dymu. - zauważył Theo. -Piwo. - dodał też profesor. - Napiłbym się piwa. - westchnął. -Wypiję za twoje zdrowie. Nie martw się. - zapewnił go kąśliwie Frank. -No to, chociaż tytoń albo papierosy. Kończą się. -Kończą się, powiadasz? -No tak. -No to co będziesz palił, Krasnalu? - Frank z uśmiechem zapytał profesora. -Tylko żeby mi to były camele. Najlepiej bez filtra a nie jakieś tam miejscowe gówno. - ostrzegł go starzec zupełnie nie speszony złośliwym tonem głosu Franka. -I jakieś dupy. - wtrącił po chwili wielebny. - Sprowadźcie tutaj w końcu, jakieś chętne dupy. No, co jest? - rozejrzał się wokoło. - Przydałyby się, nie? -Pewnie. - westchnął ciężko Frank. - I to wszystko mamy może przytargać tu na plecach, co? -Dasz sobie radę, Zwierzu. Przecież kawał chłopa z ciebie. - szyderczo stwierdził profesor poklepując go kontrolnie po wąskich, przygarbionych plecach. -Jak już tam będziecie możecie też zabrać ze sobą trochę materiałów wybuchowych. - dodała w ich stronę Uli. -I coś na te, pierdolone owady. - wtrącił zaraz pastor. -To ja już sam nie wiem, ludzie jak my się z tym wszystkim zabierzemy. - stwierdził już poważnie Black opuszczając bezradnie swoje wielkie ręce. -Coś tam wymyślicie. - odparła dziewczyna. -No nie wiem, mała? Zastanawiam się właśnie czy nie byłoby już lepiej skoczyć po to wszystko naszą łodzią. -Łodzią? - zapytała. -Do jakiejś nadrzecznej osady w Brazylii. - sprecyzował Black. -Ty chyba żartujesz? - ożywił się natychmiast Frank. - Chcesz, żeby nas powitał taki sam komitet, jak ostatnio? Dziękuję bardzo, ale ja wolę już to wszystko targać na plecach z Boliwii. -Tak sądzisz? - Black spojrzał na niego uważnie. -Może zresztą uda nam się skombinować jakiegoś wielbłąda, muła czy coś innego, co tu kurwa jeździ. - ten odparł z niespodziewanym, nowym optymizmem. -Jak sobie chcesz. - odparł Black wzruszając ramionami. -Frank ma rację. - stwierdził poważnie Bobby - Po cholerę kusić los wychylając się w Brazylii. I tak już mamy dość kłopotów. -Dobrze ci gadać. Ty zostajesz tutaj. - odparł mu kwaśno Frank. -O nas nie martw się. Nas, również czeka niezły spacerek. Musimy, bowiem dotrzeć wpierw do łodzi po paliwo a potem, biorąc po drodze amunicję i żarcie z szałasu, zapierdalać z kanistrami oraz całą resztą pod górę, aż nad samo jezioro. -O, kurwa! Człowieku, zejdzie nam ze dwa dni zanim zawleczemy to wszystko na miejsce. - Theo nagle zdał sobie sprawę z tego, co ich czeka i posmutniał momentalnie. -Zatem, dobra. - pojednawczo odezwał się Black. - Wszystkich nas czeka niezły zapierdol, więc nie licytujmy się kto dostanie bardziej w kość tylko bierzmy wreszcie do roboty. -Racja. - przyznał Bobby. -To my, tymczasem wyruszamy w drogę. - stwierdził Black wstając z miejsca. - Spotykamy się przy jeziorze? Za około dwa tygodnie? - zapytał ich pragnąc jeszcze się upewnić. -Dokładnie. - potwierdziła dziewczyna. -W porządku. - odparł Bobby podając mu na pożegnanie rękę. -Nie zbłądzicie? - zapytał ich jeszcze profesor z obawą. -Nie obrażaj mnie, Krasnalu. Błądzą małe dzieci a nie ja. - mruknął w odpowiedzi Black. -Skoro tak twierdzisz. - ten wzruszył ramionami. - Rzeczywiście, duży z ciebie chłopczyk, lecz miałem na myśli Zwierza. Lepiej załóż mu jakąś smycz, bo jeszcze zgubi się gdzieś po drodze. -Jezu, jak on mnie wkurza! Frank sprężył się, ale szeroka lufa muszkietu tuż przed twarzą osadziła go zaraz w miejscu. -Lepiej już idźcie. - stwierdził Bobby. - I uważajcie na siebie. Boliwia to nie jest zbyt przyjazne miejsce. - dodał. -Nic nam nie będzie. - uspokoił go Black ruszając w drogę. - No to na razie! - agent zawołał jeszcze na pożegnanie odważnie pogrążając się wraz z Frankiem w gęstwinie. Po ich odejściu, jeszcze przez kilka minut słychać było uderzenia maczety, przekleństwa Franka oraz świst smagających go po twarzy roślin. Potem wyłącznie przekleństwa. Później już nawet i one ucichły. Wówczas i oni kierując się w dół rzeki wyruszyli w swoją stronę. Tym razem, nie opóźniał ich Black ze skręconą nogą. Dotarli więc do łodzi w zaledwie kilka godzin. Jacht stał na swoim miejscu tak jak go tam zostawili. Idący przodem Theo raźnym krokiem wskoczył na jego pokład i dziarsko zniknął pod nim. Jeszcze raźniej wybiegł stamtąd i natychmiast po tym wspaniałym saltem rzucił się do wody. Zachwyceni obserwowali jego zachowanie stojąc na błotnistym brzegu. Kiedy Theo cały oblepiony mułem, pijawkami i dziwnymi roślinami wydostał się w końcu na ląd wykrztusił przerażony. -Nie zamknęliśmy łodzi, kurwa! - zakaszlał. - Teraz jest tam w środku pełno dzikich węży! Na te słowa profesor, jako specjalista od tych spraw zdjął muszkiet z ramienia i położył go ostrożnie na ziemi. Następnie, jedynie z nożem w wyciągniętej ręce powoli wszedł na pokład. Kiedy zniknął pod pokładem z napięcia wstrzymali oddechy. Przez dłuższą chwilę nic zupełnie się nie działo. Później rozległ się jego głośny śmiech po czym starzec wyszedł stamtąd trzymając w dłoni jakąś brunatną żmiję. Żmija miała, co najwyżej dwie stopy długości. -Gdzie te węże? - zapytał Murzyna. -No... a to bydlę? -Tam był tylko ten zdechły padalec. Jeden. Sprawnie wyładowali kanistry na ląd. Do jednego pustego spuścili też całą resztę paliwa, jaka pozostała w zbiorniku. Kiedy skończyli okazało się, że posiadają w sumie dwadzieścia pięć galonów. Wypalili papierosy po czym w milczeniu chwycili cztery ciężkie kanistry i po zamknięciu łodzi na zasuwkę ruszyli w drogę powrotną. Po kilku milach marszu stwierdzili, że znacznie lepiej idzie się i zarazem utrzymuje równowagę, jeśli się niesie po dwa kanistry zamiast jednego. Ciężar był wówczas dwa razy większy, ale za to równomiernie się rozkładał. Dodatkowym plusem była możliwość odpoczynku, kiedy się szło bez nich. Do szałasu profesora dotarli pod sam wieczór będąc już u kresu sił. Wzięli zbawczą kąpiel w rzece a na kolację upiekli schwytane przez profesora ryby. Theo widząc przygotowany na jutro dodatkowy bagaż jęknął. -Ludzie, jak my to wszystko zaniesiemy nad to, cholerne jezioro? -To dobre pytanie, Theo. - przyznał Bobby sam patrząc smętnie na przypominającą Himalaje, górę przygotowanego do transportu ekwipunku. -Z samymi kanistrami można paść. - łamiącym się głosem dodał Murzyn. -Jakoś tam dotrzemy. - Bobby pocieszył go. - Frank z Blackiem mają gorszą zagwozdkę. -E, tam. Pewnie skombinują sobie muła albo lamę. - stwierdził profesor. -Tak pan myśli, profesorku? -Wyglądają na zaradnych. - ten dodał. -Czasami, aż za bardzo zaradnych. - potwierdził potakując głową Bobby. - Swojego czasu nieźle nam deptali po piętach. Być może brakuje im ogłady i pozytywnego nastawienia, ale sprytu z pewnością mają pod dostatkiem. -Poradzą sobie. - oznajmiła Uli z taką pewnością siebie, że nawet nie przyszło im do głowy zapytać, kiedy jej nabrała. * * * Szałas profesora Williamsa - Brazylia 23 lutego 2000 Pobudka była bezstresowa. Ponieważ Blacka nie było, Black nie wrzeszczał. Wstali więc nie nerwowo i spokojnie. Na śniadanie odsmażyli sobie resztę wczorajszych ryb. Natychmiast po tym podłym posiłku z niechęcią chwycili cały dobytek wyruszając w czekającą ich drogę. Idąca na czele dziewczyna nie niosła, co prawda żadnego z pakunków czy ciężkich kanistrów, ale dźwigając całą ich broń pragnęła, chociaż w ten sposób nieco im ulżyć. Tuż za nią ledwie szedł, Theo. Szedł, a raczej zataczał się mocno zgięty w pół pod ciężarem skrzynki z amunicją na plecach i kanistra w garści. -Czy na Marsie... heeep... jest te kurwa... równouprawnienie? - wystękał w pewnej chwili. -Wiedziałam, że kiedyś o to spytasz. - odparła przeskakując zwinnie ponad zwalonym pniem grubości co najmniej jarda. Theo musiał się zatrzymać i na dwa razy poradzić sobie z przeszkodą. Jak tylko ponownie zarzucił sobie ciężką skrzynię na plecy i drżącą z wysiłku ręką złapał kanister, z najwyższym trudem udało mu się wyprostować zgięte nogi. Kiedy tylko już to zrobił wolno ruszył przed siebie. Widząc przed sobą chwilami, radośnie podskakującą dziewczynę niemal się rozpłakał. -Więc, jak? Jest równouprawnienie, czy nie? -Jeżeli chodzi o targanie skrzyń z amunicją oraz kanistrów z paliwem poprzez dżunglę, to nie ma. - uspokoiła go wesoło. -Skąd wiedziałaś, że właśnie o to chcę zapytać? -Ha. - odparła ciepło. -Kurwa. - jęknął. - Jednego nadal nie rozumiem. -Czego, takiego? -Dlaczego, nie przydzielili do tego zadania jakiegoś wielkiego, zmodyfikowanego osiłka z Marsa, hę? Wziąłby taki amunicję na plecy, kanistry pod pachy i szedłby sobie borem, lasem poszerzając ścieżkę a dla zabicia czasu opowiadałby dowcipy. Dlaczego, pytam? -Nie miałbyś wówczas Theo tak uroczego towarzystwa, jak moje. -Idąc zgarbiony jak bumerang i tak nie widzę twojego uroku. -Nie widzisz, ponieważ skrzynka co chwilę osuwa ci się na czoło. - zauważyła. -Naprawdę? Przykro mi Uli. Nie wiedziałem, że to aż tak bardzo widać. -Nie zsuwałaby się, gdybyś przesypał naboje do plecaka a skrzynki po prostu się pozbył. -Teraz mi to mówisz!? Kiedy jesteśmy już w pół drogi? -Nie pytałeś wcześniej. Theo mężnie zdusił cisnące się do oczu łzy i zatrzymał się. Dziewczyna również przystanęła i pomogła mu przepakować amunicję do plecaka. Po krótkim odpoczynku wyruszyli dalej. Nie minął nawet kwadrans a Theo ponownie nawiązał z dziewczyną rozmowę. -Teraz, ten cholerny plecak wygina mnie do tyłu. -To prawda. - przyznała przyglądając mu się uważnie. -Wiem, że to prawda! Tylko, co z tym kurwa zrobić? -Na wszystko jest rada. -Nie mów? -Trzeba się tylko przez chwilę dobrze zastanowić... -Więc, wymyśl coś zanim ten jebany plecak mnie wykończy! -Czy próbowałeś już zawiesić go na piersi? -Dobra myśl. Theo przełożył ładunek i z nową nadzieją wyruszył przed siebie. -I jak? - zapytała, kiedy po kwadransie ją dogonił. -Szkoda słów. Znów mnie zgina jak bumerang. -Rzeczywiście. To może dla równowagi zarzuciłbyś sobie kanister na plecy zamiast go dźwigać z przodu. -Myślisz, że to coś pomoże? -To powinno nieco cię wyprostować, Theo. Tak mi się przynajmniej zdaje. Posłusznie poszedł za jej radą. Zrobił to już jednak bez większego przekonania. Kiedy upłynął kolejny kwadrans zaniepokojona jego milczeniem pierwsza zapytała. -Chyba w porządku, co? -Lepiej. -No widzisz. - ucieszyła się. -Lepiej nic już nie mów, Uli. - wycedził poprzez zaciśnięte zęby. -Dlaczego? -Skoro już tak bardzo pragniesz wiedzieć, no to powiem ci. Jest prawie tak samo jak na początku. - wyjaśnił łamiącym się głosem. -Prawie? -Tylko trochę gorzej. -Jak to, gorzej? -Ten kanister nie jest taki miękki jak skrzynka, ale zsuwa się na czoło tak samo. Nieustannie zsuwa się i mnie obciera, pierdolony. -Naprawdę? -Ech. -Jeśli chcesz, możemy wrócić po tę skrzynkę. - zaproponowała. -Dlaczego właśnie mnie, przydarzają się takie rzeczy? - zapytał Theo sam siebie po czym zamilkł pogrążając się w filozoficznej zadumie. Godzinę później dotarli nad jezioro. Tam jedynie ugasili dokuczliwe pragnienie i nie mając już nawet sił szykować posiłku, tak jak usiedli na trawie, tak też zapadli w błogi, kojący wymęczone mięśnie sen. * * * Jezioro - Brazylia 24 lutego 2000 Jak się okazało, przespali całe popołudnie oraz całą noc. Po śnie w niewygodnych pozycjach z trudem wstali nie mogąc zginać obolałych kończyn. Kiedy po męczącej rozgrzewce jako tako doszli już do siebie, okrążając strome zbocze wulkanu ostrożnie zanieśli wszystko na drugą stronę jeziora. Tam, bez trudu odnaleźli miejsce ukrycia agregatu. Po starannym złożeniu całego ich znienawidzonego dobytku w pobliskich zaroślach przez niemal cały dzień zajęci byli wznoszeniem wielkiego szałasu. Ich zamiarem było, aby szałas przylegał jedną ścianą wprost do wulkanicznego zbocza. Aby jednak cale ich przedsięwzięcie pozostało zupełnie niewidoczne z powietrza, natychmiast po jego ukończeniu zamaskowali go bujną roślinnością. Zadanie to znacznie ułatwił im fakt, że dżungla w tym miejscu sama docierała prawie do wulkanicznego zbocza. Wewnątrz ich nowego domu wydzielili dwa, spore pomieszczenia. Część mieszkalną z siedmioma posłaniami oraz odgrodzoną od niej drewnianymi żerdziami, drugą część przeznaczoną na magazyn oraz służącą do właściwej pracy. Ta była dużo większa. Obejmowała, bowiem także samo wejście do tunelu który póki co był na razie jedynie obrysem wydrapanym ostrzem noża na niemal pionowo schodzącym zboczu. Kiedy już ukończyli niezbyt ciężką pracę przy wznoszeniu szałasu Bobby zabrał się za składanie do kupy agregatu, tłumików, zbiorników na paliwo i wodę oraz całej reszty oporządzenia w jeden nóż wodny. Pozostali w tym czasie udali się do lasu po świeże owoce na kolację. Pod sam wieczór, kiedy wszystko zostało już podłączone jak należy, wszyscy zebrali się w szałasie. Stanęli milczącym kręgiem i wstrzymali oddech. Bobby przystąpił do uruchamiania swojego wynalazku. Drżącym palcem wcisnął guzik rozrusznika. Dieslowski silnik szarpnął podrywając się gwałtownie z miejsca, zacharczał, przygasł, ponownie poderwał się i wreszcie zaskoczył. Natychmiast po tym z tytanowego wtryskiwacza wystrzelił niezmiernie mały strumień ciemnej wody. Urządzenie działało bez zarzutu. Nie ukrywając ulgi Bobby uśmiechnął się zadowolony. Przez dłuższą chwilę obserwowali całe urządzenie dokładnie obchodząc je wokoło kilka razy. Jedynie pastor zdawał się wyglądać na zawiedzionego. -To, tym czymś zamierzasz wydłubać tunel w skale? - nawet nie starał się ukryć głębokiego rozczarowania w swoim głosie. -Tak. -Chcesz mi wmówić, że to gówno targaliśmy przez pół świata po to tylko, by je tutaj uruchomić i tym wykończyć Obcych? -Dokładnie. -Ty chyba sam w to nie wierzysz? -Więcej optymizmu, wielebny. -Nie chrzań. Jestem optymistą, ale to za cholerę nie wygląda mi optymistycznie. -Wygląd urządzenia jest nieważny. Przecież to jest tylko prototyp chałupniczo zresztą zbudowany. Lepiej przyjrzyjcie się teraz wszyscy, jak należy się tym poprawnie posługiwać. - rzucił Bobby w odpowiedzi. -My? - zaskoczonym głosem ponownie zapytał go pastor. -Skoro mamy z tą robotą uwinąć się jak najprędzej musimy pracować na okrągło. Wszyscy i rzecz jasna, na zmianę. -Dobrze powiedziane. - stwierdziła dziewczyna energicznym skinięciem głowy wyrażając swoje poparcie dla jak najszybszego załatwienia sprawy. -Nauczę was teraz, w jaki sposób ciąć tym skałę oraz zachować przy tym wszystkie palce. Pochylili się ponad Bobbim w milczeniu. -Po pierwsze. Podczas pracy kierujcie strumień w przeciwną stronę niż wasza głowa. Róbcie to zawsze, powtarzam zawsze pod pewnym kątem. -Zawsze? -Zawsze. W taki właśnie sposób. - Bobby zademonstrował im przeciągając strumieniem wody wzdłuż wydrapanej w skale kreski. -Po drugie. Nigdy nie celujcie tym w siebie. -A po trzecie? -Nie ma po trzecie, pastorze. -Jak to? -To już cała filozofia. -Aha. -Co dalej? - zapytał Theo, kiedy Bobby dotarł strumieniem aż do samej ziemi. -Kiedy ukończycie jedno cięcie przechodzicie na drugą stronę. Stamtąd tniecie ponownie, nieustannie pamiętając przy tym, że należy to robić pod właściwym kątem. Mówiąc to ponownie przeciągnął z wolna strumieniem wody poprzez całą wysokość tunelu. Kiedy skończył, poprawił jeszcze nacinając skałę poziomo u góry i u dołu po czym ostrożnie zamknął zawór i odłożył węża na bok. Palcami złapał fragment skały nad którym pracował i kiwając go na boki obluzował go i wreszcie wydobył na zewnątrz. Z niedowierzaniem przyglądali się ledwie co odciętemu kawałkowi skały. Bobby obrócił w palcach czterostopowej długości wycinek i objaśnił. -Te skalne kliny tylko na początku trzeba będzie wydłubywać. Potem, jak już się wystarczająco zagłębimy odcięte kawałki będą same odpadały. -Gdybym tego na własne oczy nie widział, nigdy bym w to nie uwierzył. Odciąłeś tyle w tak, krótkim czasie... - stwierdził profesor. -Może być, co? -Klawo. - przyznał Theo. -A jak mamy w środku ciąć? - po krótkiej chwili zapytał go profesor. -To znaczy? -Kiedy się już zagłębimy w skałę nie za bardzo będzie jak stanąć z boku. -To prawda ale zanim się zagłębimy poćwiczycie trochę tak, że każdy z was wyrobi sobie swoją własną technikę pracy. W sumie nie ma tu przecież jakiś sztywnych reguł. Należy tylko zawsze uważać o kącie pod jakim tniecie i pod jakim może nastąpić odbicie strumienia. Jeśli twarz będziecie zawsze trzymać tam gdzie nie uderzy ewentualnie odbity strumień, wszystko będzie dobrze. To jest w sumie miękka skała, co prawda i rykoszetów nie powinno być w ogóle, ale nigdy nic nie wiadomo. Ostrożności nigdy dość. -A tak w ogóle, co to są te odbicia? -Grał pan kiedyś w bilard, wielebny? -Pewnie. -To zupełnie tak samo. Może się na przykład przytrafić zatopiony w skale jakiś twardszy kamień, lub coś innego, co mogłoby spowodować chwilowe odbicie strumienia wody. Dlatego właśnie lepiej jest uważać i z góry być przygotowanym na taką możliwość. -Rozumiem. -A nie masz Bobby do tej roboty jakiś rękawic, masek lub przynajmniej ochraniaczy na oczy? - zapytał go Theo. -Po co ci one? -Kiedy robiłem na budowie... -Wiem. Byłeś wtedy młody i głupi. -Opowiadałem już o tym? -Ciągle o tym gadasz. -No to w czym problem? - zapytał go zwięźle profesor. -Łazili tam wówczas tacy goście ze związków. -Naprawdę? -Truli coś o BHP i przepisach podczas pracy z maszynami tnącymi. -Tak? - Bobby przysiadł sobie na skrzynce. -Odzież ochronna, okulary, maski, ochraniacze i takie tam... -To wszystko plotki, Theo. - uspokoił go Bobby machając niedbale ręką. Gest ten jednak nie za bardzo go przekonał. Usiłował, bowiem coś jeszcze powiedzieć. -Ale... -Ale jak chcesz założyć nam tutaj jakiś parszywy związek, to ja się kurwa od razu poddaję. - Bobby skrzywił się bezradnie rozkładając ręce. -Tak tylko pytałem. -Rany! Jak chcesz podwyżki to wracaj na budowę i poproś majstra. - jęknął Bobby. -Zapytaj go też o ubranie robocze. - zarechotał wielebny. -Ludzie, żartowałem. Czy tutaj już nikt się nie zna na dowcipach? -Theo, żadne ochraniacze tutaj nie pomogą. - odparł już poważnie Bobby. - To cholerstwo przecina skałę, beton czy hartowaną stal, więc co to będzie za różnica czy obetniesz sobie gołą rękę czy też w rękawicy? -Jak to rękę? Wcześniej mówiłeś tylko o palcach! To tutaj można stracić również rękę!? -Jeśli wykażesz odrobinę cierpliwości w jedno popołudnie poćwiartujesz tym czołg. Zacznij więc lepiej słuchać uważnie, bo najbliższy szpital gdzie przyszywają ręce i nie mylą przy tym lewej z prawą znajduje się w Kostaryce. -Żartujesz, człowieku? -Pewnie, że tak. W rzeczywistości, jeśli już dojdzie do wypadku i się tym pochlastasz, to wykrwawisz się na śmierć zanim dojdziesz do jeziora, więc ten szpital równie dobrze mógłby być gdzieś w Europie. To i tak będzie wówczas bez znaczenia. Zrozum w końcu, ten cholerny strumień wody ma pięciokrotną prędkość dźwięku, więc praktycznie nie ma przed nim żadnej skutecznej ochrony i dlatego należy trzymać dyszę naprawdę porządnie bo twój jeden głupi ruch albo chwila nieuwagi a będę się bawił z pastorem twoim czarnym, pieprzonym szkielecikiem. -Jak tylko wpierw ogryzą go zwierzęta. - uzupełnił wielebny z szerokim uśmiechem. -Czy to znaczy, że jeśli tutaj zginę to mnie nawet nie pochowacie? -A, po cholerę? - zapytał go profesor. - Dorzucimy twoje gnaty do tych indiańskich i po sprawie. - odparł mrugając ukradkiem do Bobbiego. -Jak wróci Black to całkiem możliwe, że zrobi z twojej czaszki jakąś stylową popielniczkę. Kto wie? - zastanawiał się dalej Bobby. -Tymczasem, do jego powrotu twój szkielet wstawimy do szałasu. - pocieszył go pastor. -Tak. - zgodził się profesor. - Postawimy go przy wejściu, w kącie. Będzie na czym wieszać karabiny i ubrania robocze. -Dranie. - odparł Theo chwytając w końcu dowcip. Następnie sięgnął ostrożnie po końcówkę węża i z uwagą przystąpił do pracy. Pozostali w milczeniu przyglądali się jego ostrożnym aż do przesady poczynaniom. Po tym krótkim szkoleniu już nikt więcej sobie nie żartował. Każdy z zachowaniem należytej ostrożności starał się oswoić z nowym urządzeniem. Przez całą pozostałą część dnia, pod fachowym kierownictwem Bobbiego trwały intensywne ćwiczenia z nożem wodnym. * * * Jezioro - Brazylia 1 marca 2000 Przez następne dni uparcie i wytrwale pracowali przy drążeniu tunelu. Zmieniając się przy nożu wodnym sprawiedliwie, co sześć godzin, po kilku dniach wpadli w rytm tej pracy. Uli gotowała im posiłki a ci, którzy akurat mieli wolne chodzili na polowania, lub intensywnie ćwiczyli strzelanie. Piątego dnia pracy, wykonany przez nich tunel zagłębił się już na tyle w skałę, że dalsza praca została poważnie spowolniona poprzez panujący wewnątrz niego mrok. Zmuszeni wówczas byli wysłać kogoś do łodzi, aby sprowadził nad jezioro akumulator oraz żarówki, co powinno należycie rozwiązać problem panujących w tunelu ciemności. Po krótkim, lecz żywiołowym losowaniu wypadło na Theo. Poklepując po plecach pożegnali go serdecznie jak brata, po czym bezzwłocznie powrócili do swych zajęć tracąc zainteresowanie jego dalszym losem. Co jakiś też czas, przeważnie regularnie rano i wieczorem z jeziora wylatywały a następnie powracały UFO. Dżungla zawsze, jednak ich o tym fakcie powiadamiała z wyprzedzeniem, zamierając na kilka minut wcześniej w całkowitej ciszy. Mieli więc wówczas dosyć czasu, by się bezpiecznie ukryć w szałasie lub zaroślach i nie dopuścić do zauważenia. Po dwóch dniach nieobecności do obozowiska wrócił Theo. Z daleka słyszeli, że nadchodzi, ponieważ przedzierając się przez las machał na oślep maczetą i kąsany przez owady nieustannie klął na cały głos. Słysząc już zawczasu jak się zbliża, pastor z Bobbim wyszli mu naprzeciw. Theo powyginany pod ciężarem niesionego ładunku kroczył sapiąc głośno niczym kolejka wąskotorowa. Taszcząc na plecach olbrzymi akumulator oraz cały zwój powyrywanych wraz z żarówkami kabli ledwie już szedł ospale powłócząc nogami i ze zmęczenia zataczając się na boki. Oprócz sprzętu oświetleniowego, Theo przyniósł do obozu kilkanaście sporych pijawek mocno uczepionych jego pleców. Za nic nie potrafił odpowiedzieć, gdzie je znalazł. Kiedy tylko w miarę odzyskał oddech okazało się, że wcześniej nawet nie za bardzo wiedział o tym, że je ma. Kiedy już przestali się śmiać i z radością go o tym fakcie poinformowali, posmutniał wielce. Biegał zrozpaczony usiłując ich dosięgnąć. Te, których dosięgnął nie chciały się oderwać a jedynie niesmacznie naprężały się i pękały. Nie mogąc się ich pozbyć ocierał się wściekle plecami o kolejne, napotkane na swej drodze drzewa. Bezskutecznie. Wówczas popadł w jeszcze większe przygnębienie, które systematycznie narastało w nim aż do samego wieczora. Dopiero dwie godziny później, kiedy profesor skończył już swoją zmianę w tunelu i wyszedł zmęczony na zewnątrz w Theo wstąpiła nowa wiara. Gorączkowo podbiegł do starca, który przysiadł sobie na trawie, by nieco odpocząć. Profesor z błogą miną wyciągnął przed siebie zmęczone kilkugodzinnym staniem nogi. Z widoczną ulgą przymknął oczy. Zrobił sobie skręta i w skupieniu wysłuchał całej litanii jego rozpaczliwych lamentów. Kiedy Theo odwrócił się do niego plecami demonstrując powód niepokoju, ten nawet uniósł na chwilę siwe brwi, gdyż jak stwierdził, tak wielkich pijawek dotychczas nie widywał w tych stronach. Jako ekspert od tutejszej fauny mógł natomiast o nich wszystko mu opowiedzieć. Wszystko z wyjątkiem tego, że były małe lub młode. Coraz bardziej przerażony Theo dowiedział się, że jego pijawki w ogóle nie są jadowite, więc może być spokojny. Nerwowo odparł, że sra na to i pragnie się ich jedynie szybko oraz raz na zawsze pozbyć. Starzec mu z kolei odpowiedział, że nie ma powodów do paniki i pośpiechu, ponieważ wydzielana przez nie toksyna jest zarazem doskonałym środkiem znieczulającym i co jak co, ale Theo na pewno nie odczuwa ich obecności na swych plecach, nie wspominając już nawet o banalnym bólu. Dodał też, że wkrótce same sobie pójdą. Kiedy tylko się najedzą. Theo nie był jednak w żaden sposób usatysfakcjonowany otrzymanym wyjaśnieniem, bowiem na wieść, że zaaplikowano mu toksynę natychmiast spuchł i zemdlał. Kiedy kwadrans później oprzytomniał ponowił swoje rozpaczliwe błagania dorzucając do nich, również wszystkie swoje posiadane papierosy. To zmieniało całą sprawę. Dwa kartony cameli nie były bowiem czymś, czym się w dżungli gardzi. Profesor zamknął oczy i pogrążając się w zadumie analizował pod każdym kątem otrzymaną właśnie propozycją. Wiedział już od razu, że się zgodzi, jednak całe lata handlu z Wodzem wycisnęły swoje piętno. W dalszym ciągu grał na zwłokę. Theo jęczał, błagał, groził, prosił, potem znowu błagał. Na nic. Profesor patrząc tępo w las beznamiętnie robił sobie kolejnego skręta. W końcu nie mogąc już dłużej znieść nieustannie jęczącego mu nad głową Theo, kiedy już wypalił z niechęcią powstał i głośno ziewając udał się do lasu obiecując przy tym, że za chwilę wróci. Theo podskakując ze zniecierpliwienia głośno odliczał sekundy, jakie upłynęły od odejścia profesora. Ten wrócił już po dwóch kwadransach niosąc ze sobą jakieś podejrzanie śmierdzące rośliny. Opędzając się od Theo, który nieustannie bombardując go serią nerwowych pytań dotyczących terminu pozbycia się pijawek nie odstępował już nawet na krok, zdecydowanie odepchnął natręta po czym wyjął nóż i ostrożnie pociął przyniesione rośliny na małe, wąskie włókna. Wtedy zaczęło śmierdzieć jeszcze bardziej. Pozostali odsunęli się na bezpieczną odległość obserwując wszystko z boku. Później starzec odciął z włókien i odrzucił zbędne jego zdaniem wszystkie liście. Następnie odłożył nóż, po czym ostrożnie stanął pod wiatr i obracając rośliny przystąpił do ich suszenia nad palącym się ogniskiem. Kiedy godzinę później rośliny były już wystarczająco suche, ułożył je starannie na dużym, płaskim kamieniu. Następnie roztarł je po czym posypał pijawki uzyskanym w ten sposób jeszcze silniej cuchnącym proszkiem. Wtedy to z niemiłym dla ucha plaśnięciem po kolei wszystkie same odpadły od drżących jak w malarii pleców Theo. Zaraz po tym jak odpadły, prędko sobie gdzieś odeszły. Wymęczony już tym wszystkim Theo opadł z ulgą na kolana. Z niedowierzaniem patrząc jak grube niczym niemieckie parówki, czarne pijawki wędrują raźno całą grupą, wygniatając głęboką na dwa cale ścieżkę w trawie zadrżał z trudem powstrzymując torsje. Jakoś przełamał miotające nim obrzydzenie, zerwał się gwałtownie i biegiem przeciął im drogę. Pijawki najwyraźniej zmierzały prosto w stronę rzeki. Na ich ponowny widok z bliska, Theo aż zatoczył się z odrazą omal nie mdlejąc. Szybko jednak wziął się w garść. Rozluźnił skurczony żołądek, zawrócił i w biegu pochwycił grube polano z ogniska. Następnie z obłąkańczym uśmiechem na twarzy w kilku susach ponownie je dogonił. Własnym ciałem odważnie stanął im na drodze. Wtedy to, kolejno wytłukł je wszystkie na bezkształtną, krwistą miazgę. Dopiero jak już z nimi skończył opadł na kolana i przez dobry kwadrans wymiotował. * * * Jezioro - Brazylia 8 marca 2000 Dni niemal całkowicie poświęcone pracy, mijały im z cykliczną aż do bólu, jednostajną monotonią. Praca, odpoczynek, polowanie i tak w kółko. Samo drążenie tunelu, natomiast przebiegało w tempie, o jakim w Albuquerque Bobby mógł jedynie marzyć. Codziennie wgryzali się, bowiem o kolejne trzy jardy w głąb skały. Kiedy Theo dostarczył oświetlenie praca jeszcze bardziej nabrała tempa, ponieważ nie musieli się już dłużej męczyć z gryzącym w oczy dymem, jaki wydzielały pochodnie zaimprowizowane przez nich z nasączonych olejem silnikowym szmat. Nie bez znaczenia był też fakt, że już po kilkunastu godzinach pracy wszyscy nabrali dużo większej wprawy tak, iż obecnie posługiwali się nożem wodnym dużo wydajniej niż jeszcze kilka dni temu. Ósmego dnia pracy Theo jak zawsze pierwszy usłyszał dziwny i niepokojący hałas. Był to jak się już niebawem okazało warkot nadlatującego śmigłowca. Przerwał wówczas obgryzanie paznokci i zrywając się z zaimprowizowanego ze skrzynek po agregacie leżaka, natychmiast zaalarmował wszystkich pozostałych. Przerwali pracę, błyskawicznie ugasili ognisko i ukryci wewnątrz szałasu poprzez liczne dziury w poszyciu z niepokojem wpatrywali się w bezchmurne niebo. Nie wiedząc skąd nadlatuje rozglądali się na wszystkie strony. Śmigłowiec wyskoczył zza drzew od północy. Zrobił to tak nagle, że nikt się go nawet nie spodziewał stamtąd. Pomimo, że wszyscy słyszeli go już od kilku minut na jego widok odwrócili się zupełnie zaskoczeni. Śmigłowiec w chwilę potem jak się pojawił dwukrotnie przeleciał wprost nad ich kryjówką. -Ja pierdolę! Boliwijska armia. - jęknął Theo natychmiast rozpoznając oznakowanie przelatującej tuż nad czubkami drzew maszyny. -Ech, kurwa! - zaklął z ciężkim westchnieniem Bobby odruchowo podnosząc swojego kałasznikowa z ziemi. - Skurwysyny znowu nas znaleźli. - dodał repetując broń. Przy trzecim nawrocie śmigłowiec wzniósł się wysoko, niemal im znikając z oczu, by w końcu zawisnąć w miejscu znajdującym się dokładnie ponad ich szałasem. Trwał tam przez jakąś chwilę nieruchomo, po czym ku ich zaskoczeniu kolejno zaczęły z niego wypadać jakieś metalowe pojemniki. Pojemniki były, jak się zaraz okazało podwieszone na niewielkich spadochronach. Zupełnie już nie wiedząc, o co chodzi spoglądali na siebie nawzajem w zdumieniu. Kiedy pierwsze pojemniki opadły już niecałe dwieście jardów od miejsca w którym się znajdowali, ze śmigłowca wyskoczył człowiek. Zanim jeszcze jego spadochron zdążył się na dobre otworzyć maszyna gwałtownie zawróciła i niemal wpadając w lot nurkowy ponownie zniknęła za drzewami. Kiedy w chwilę później umilkł już jej warkot nad jezioro powrócił błogi, sielankowy spokój. -To Frank! - wykrzyknął z radością Theo obserwując poprzez lunetę swojego karabinka opadającą z góry postać. Wszyscy odetchnęli z głośną ulgą. -Skąd wytrzasnęli wojskowy śmigłowiec? - zastanawiał się Bobby. -Mówiłam wam, że sobie poradzą. - odparła mu dziewczyna. -To prawda, mówiłaś. - przyznał profesor. -Patrzcie ludzie! Chyba ma jakiś problem. - Theo wskazał lufą w górę. Spojrzeli w stronę samotnego spadochroniarza. Skoczek rzeczywiście miał kłopoty. Poważne kłopoty. Takie z tych naprawdę zasadniczych. Zauważyli, bowiem że jego noga wplątała się w linki i pomimo rozpaczliwych prób uwolnienia jej, za nic już nie chciała się wyplątać. Po kilku kolejnych sekundach bezładnej szamotaniny, również druga noga Franka była już na dobre zaplątana w olinowaniu. Obecnie Frank przypominając larwę motyla tuż przed wyjściem z kokona, głową w dół wartko spadał w stronę ziemi. -Zabije się. - szeptem stwierdził Theo. -Nie kracz. Frank jest niezniszczalny. - rzucił z przekonaniem Bobby. -Może chociaż skręci kark. - westchnął z nadzieją profesor. -Złego licho nie bierze. - mruknął w odpowiedzi pastor. Tymczasem Frank już całkowicie zaplątany w linkach spadochronu z przerażoną twarzą przeleciał niedaleko ponad nimi, po czym niesiony bocznym wiatrem zniknął im z widoku tuż ponad krawędzią krateru. Biegnąc co sił w tamtą stronę zdążyli jeszcze usłyszeć jego głośny wrzask zduszony w tej samej chwili głośnym pluskiem wody. -Wpadł do jeziora! - wystękał zdyszany Theo wspinając się na czele całej grupy na strome zbocze. - Szybciej. Pośpieszcie się zanim się utopi! Kiedy dobiegli nad brzeg od razu go dostrzegli. Frank nadal wściekle szamotał się z krępującymi go linkami. Co chwilę jego stroskana głowa znikała pod powierzchnią wody. Czasza spadochronu unosiła się na wodzie zaledwie kilka stóp od brzegu. Profesor nadal jeszcze biegnąc wskoczył z rozpędu do wody i pewniej złapał ją w swoje dłonie. Brnąc do brzegu wkrótce podał ją również pozostałym. Kiedy już chwycili ją wszyscy, wspólnie zaczęli ciągnąć Franka w stronę brzegu. Kiedy ten był już zaledwie kilkanaście jardów od nich w przejrzystej wodzie nagle, aż zaroiło się od przerażająco wielkich, czarnych cieni. Jak oparzeni wyskoczyli na brzeg i ze zdwojonym wysiłkiem pośpiesznie ciągnęli Franka z całych sił do siebie. Było już jednak za późno. Coś ogłuszająco trzasnęło i w tej samej chwili krzyczący wniebogłosy Frank umilkł. Jego ciało w ułamku sekundy wyprężyło się po czym nagle znieruchomiało i zniknęło powoli pogrążając się pod powierzchnią wody. Kilka chwil później wydobyli je na brzeg. Odpięli od zesztywniałego Franka linki i spadochron po czym ułożyli go na plecach. Frank nie dawał żadnych oznak życia. Szeroko otwartymi oczami patrzał bez oznak świadomości gdzieś w bezchmurne niebo. Pomimo, iż był całkowicie przemoczony, włosy stały mu dęba a z jego lewej nogi unosiła się wątła strużka białawego dymu. -Węgorz go załatwił. - posępnie stwierdził Bobby. -Jest jednak jeszcze sprawiedliwość na tym świecie. - odparł profesor pochylając się ciekawie ponad szarą twarzą Franka. Klęknął nad nim i na próbę dźgnął go nożem w ucho. Frank nie reagował. -Co z nim? - zapytał z niepokojem Theo. -Nie udaje. - oznajmił starzec chowając nóż z powrotem. -I co będzie teraz? - Murzyn jęknął w szczerym żalu. - Kurwa, ja naprawdę go polubiłem. W odpowiedzi profesor jedynie pokręcił przecząco głową. Następnie powstał z klęczek i szykując sobie skręta odszedł na bok robiąc miejsce innym. Do Franka podszedł pastor. Popatrzał przez chwilę na niego po czym wymamrotał coś, wyciągnął dłoń i szybkim gestem kieszonkowca zamknął mu powieki. Jedynie Theo nadal nie mogąc pogodzić się z utratą Franka niestrudzenie, krążył wokół niego raz za razem szczypiąc go w policzki. Po którymś z kolei uszczypnięciu wydawało mu się, że Frank cicho jęknął. -Ludzie! On jeszcze żyje! - wrzasnął. Profesor odrzucił skręta, podbiegł i natychmiast przystąpił do reanimacji. Chwycił jego ciało w pasie, co nie było trudne, ponieważ Frank nadal był wyprężony tak, że jego plecy wznosiły się dobre cztery cale ponad trawę, po czym unosząc jego nogi wysoko w górę opróżnił jego płuca z resztek pozostałej wody. Kiedy już cała woda oraz bliżej nieokreślony, mętny płyn opuściły na dobre jego drogi oddechowe, profesor przełamał obrzydzenie i przystąpił do sztucznego oddychania. Najpierw z wysiłkiem rozwarł Frankowi usta i wpychając do nich dłoń wyciągnął na wierzch jego siny język. Język po chwili wrócił z powrotem znikając gdzieś głęboko w gardle. -Cholera. - westchnął z niechęcią profesor i ponownie wydobył go na zewnątrz. Następnie, poprosił pastora o agrafkę po czym z jej pomocą pewnie przypiął go do skóry na podbródku. Pozostali z zainteresowaniem przyglądając się jego poczynaniom otoczyli go ciekawym kręgiem. Profesor ponownie przystąpił do sztucznego oddychania. Na zmianę wdmuchiwał mu powietrze i uciskał mostek. Kiedy po upływie minuty Frank nadal nie wracał do życia starzec przerwał reanimację i po odpięciu reszty uprzęży rozpiął mu również koszulę na piersiach. Jak tylko to zrobił, nieoczekiwanie uderzył go niczym młotem pięścią w mostek tak silnie, że pozostali aż się wzdrygnęli z niesmakiem. -Co robisz, kurwa? - zaniepokoił się Theo. -Cicho! -Chcesz go wykończyć? -Pewnie. - mruknął profesor powtarzając uderzenie tyle, że z podwójną siłą. -Jezu! - widząc to jęknął Bobby. - Wiem, że go pan nie lubił, ale żeby w taki, chamski sposób... Profesor nic nie odparł tylko uderzył Franka po raz trzeci. Tym razem jednak zrobił to oburącz i z wyskoku. Cios był tak silny, że kiedy jego dłonie opadły na pierś Franka coś chrupnęło głośno w jego klatce piersiowej. Ten natychmiast zacharczał, jęknął coś i zakrztusił się. Oniemieli. Profesor wymierzył leżącemu jeszcze dwa siarczyste policzki zanim dał wreszcie za wygraną. To już ożywiło Franka całkowicie. Uniósł nieco głowę macając się po twarzy. -No, no. - Bobby pokręcił z podziwem głową. - Słyszałem, co nieco o reanimacji, ale o biciu pięścią w brzuch, nigdy. Kto by pomyślał, cholera! Pastor pochylił się nad leżącym. Odpiął jego język i odebrał z powrotem swą agrafkę. -Nie w brzuch, tylko w mostek. - odparł profesor Bobbiemu podnosząc się z ziemi. - To się nazywa uderzeniem Szerpa. - wyjaśnił otrzepując spodnie na kolanach. -Uderzeniem z sierpa? Podoba mi się. - stwierdził Theo pochylając się nad Frankiem. - Mogę też spróbować? Przerażony Frank zasłonił się bezradnie ramionami. -Zo-staw. Ja ży-ję. - wychrypiał wypluwając resztki wody oraz zakrwawionej śliny. -Naprawdę? - w głosie Murzyna dał się słyszeć zawód. -Opsytomniałem jus po pielwsym udeseniu ale kiedy klasnal walnął mnie po las dlugi ponownie stlaciłem psytomność. - obmacując się palcami po przedziurawionym języku ten ze skargą wyseplenił. -Przez chwilę też mi się tak wydawało, Zwierzu. - odparł mu profesor. - Poprawiłem jednak, by mieć całkowitą pewność. -Chyba, więc musę ci podziękować, Klasnalu? -Chyba tak. - stwierdził pastor. -Zatem, dzięki. - wystękał nieszczerze Frank. -Nie ma sprawy. Polecam się na przyszłość. - odparł profesor rozcierając opuchniętą dłoń. Chwytając go pod ramiona pomogli mu stanąć na własnych nogach. Frank potarł się jeszcze kilka razy po języku, splunął i rzucił już normalnym głosem. -Wplątałem się w linki. Głupia sprawa. Szlag by to... Ale, czy w ogóle wiecie, jakie to wspaniałe uczucie? -Upadek do wody? -Szybować w przestworzach, Krasnalu. Szybować niczym ptak, lub orzeł. - Frank przybrał rozmarzony wyraz twarzy. -Nie nazwałbym tego lotem orła. - Bobby brutalnie sprowadził go na ziemię. -Nie? -Leciałeś, raczej jak pingwin z lodowca. To był lot nurkowy, Frank. -Bardzo nurkowy. Rzekłbym nawet koszący. - potwierdził profesor. - Ale nie martw się. W sumie pingwin to też ptak. -Potem jednak już niczego więcej nie pamiętam. - westchnął Frank. -Nic dziwnego. - starzec wzruszył ramionami. - Węgorz cię ogłuszył. -Jak to, ogłuszył? Przecież słyszę. -Źle się wyraziłem. Innymi słowy, przekazał ci pewien impuls. -Kilkaset volt. - zarechotał Theo. -Prąd? -Zwierzęta muszą cię, po prostu lubić. - profesor wyjaśniał mu cierpliwie. -Oczywiście, że tak. - ten zaraz przyznał. - Jestem tu zaledwie od minuty a już coś zdążyło mnie upierdolić. Jak mogłem zapomnieć? Pomóżcie mi, kurwa zdjąć spodnie. Zupełnie nie czuję lewej nogi. Po odwinięciu nogawki okazało się, że to nie koniec niespodzianek. Skóra na nodze Franka od samej stopy, aż do kolana była, bowiem całkowicie czarna. W miejscu, gdzie został bezpośrednio porażony tkanka była nawet spopielona do białości. -Co to, kurwa jest!? - wykrzyknął z przerażeniem właściciel nietypowej nogi. -Paraliż przejdzie ci sam, powiedzmy eee... za jakiś czas, ale ten kolor, hm... to nowość. - stwierdził profesor dziobiąc go na próbę swoim nożem. -Dlaczego nic nie czuję? Dlaczego moja noga jest czarna, do cholery? -Kto wie? - starzec zamyślił się. -Może, taka już zostanie. - stwierdził pastor, również zainteresowany. -Jak to? -Nie martw się. - pocieszył go Theo. -Mam się nie martwić, tak? -Z taką nogą będziesz mógł rwać czarne dziewczyny. -Mogłem to robić już wcześniej. - prychnął w odpowiedzi Frank. -Jak to? Miałeś tę nogę już przedtem? -Czarne dupy mogłem, kurwa rwać a nie nogę! -Rwałeś je na białą nogę? -Nie, do cholery! Rwałem je na mój urok osobisty. To chyba oczywiste? -Pewnie wyżerałeś im owłosienie łonowe. - zauważył mściwie profesor. -Hę? - westchnął zdezorientowany Frank. -Jak inaczej mógłbyś je podrywać z tak odpychającą twarzą? -Rany! Dopiero przybyłem a już mam was wszystkich dosyć. - ten ponownie westchnął po czym zamilkł dochodząc do wniosku, że na słowa i tak z nimi nie wygra. Nie dziś. Zamyślił się całkowicie pochłonięty obserwacją swojej nogi. Z zadumy wyrwał go po jakiejś chwili głos Bobbiego. -Zostaw już tę nogę, Frank i lepiej opowiedz nam co się z wami działo, kiedy was nie było. -Właśnie. - dorzucił Theo. -Dobra. - ten zgodził się z niechęcią na powrót opuszczając w dół nogawkę. - Opowiem, tylko chodźmy najpierw gdzieś usiąść. Przecież nie będę tak stał przez cały dzień na jednej nodze. -W dole zbocza zbudowaliśmy szałas. - Theo wskazał ręką kierunek. - To całkiem niedaleko stąd. -Doskonale. Pastor z Bobbim chwycili go pod ramiona i schodząc ostrożnie w dół udali się w stronę obozu. Przed samym odejściem profesor wybrał jeszcze z wody kilkanaście dorodnych ryb, które ogłuszone prądem pływały na powierzchni. Zadowolony, że obiad niejako sam się złapał z dumą zademonstrował pozostałym zdobycz. W szałasie posadzili Franka na honorowym miejscu, gdzie mógł się wygodnie oprzeć o agregat a sami, zaciekawionym kręgiem porozsiadali się wokół niego. -Więc? - rzucił zniecierpliwiony milczeniem Franka Theo. -Są dwie nowiny. - ten oświadczył przypalając sobie papierosa. Zaciągnął się z błogą miną i zapytał. - Którą chcecie poznać najpierw? -Tę złą, człowieku. -Dobra. - rzucił Frank zaciągając się ponownie. - A więc tak. Ludzie z kolumbijskiej mafii w chwili obecnej ścigają ciebie i Bobbiego również w Boliwii. -Nie mów? -Nagroda za wasze głowy wzrosła do sześciu milionów. -Kurwa! -Bukmacherzy przyjmują zakłady o to, kto was pierwszy dostanie, kartele czy armia. Ale nie martw się. Na policję nikt nie stawia. -Właśnie, że się martwię człowieku. - westchnął Theo. -A ta druga wiadomość? - zapytał go z nadzieją Bobby. -Jest jeszcze gorsza. Po naszej akcji w Manaus, my z Blackiem również jesteśmy na ich czarnej liście. -Wy też! - wykrzyknął profesor. - To niebywałe! -Pan i wielebny, także. - Frank z radością rozwiał resztę wątpliwości profesora. -No to ładnie. - profesor sposępniał. - A w ogóle, to gdzie jest Black? - zapytał po chwili. -Poleciał odstawić śmigłowiec. -Odstawić? -Obawialiśmy się, że maszyna może być wyposażona w jakieś ukryte urządzenie, które mogłoby pomóc ją zlokalizować. Dlatego właśnie nawet nie szukaliśmy miejsca do lądowania tylko, aby nie kręcić się tutaj za długo wyrzuciliśmy wszystko raz dwa na spadochronach. Zaraz po tym Black poleciał odstawić go gdzieś daleko stąd. Powinien dotrzeć tu za kilka dni. -Dni? - rzucił Bobby. -Wróci na piechotę. -Rozumiem. -Skąd wytrzasnęliście ten śmigłowiec? - spytał Theo. -Wyglądał na wojskowy? - dodał wielebny. -Bo był wojskowy. Zanim go wypożyczyliśmy. -Jak to, wypożyczyliście? -Od boliwijskiej armii!? - ponownie zapytał Bobby. -Powołaliśmy się na was. - odparł Frank z uśmiechem. - Chyba naprawdę będzie lepiej, jeśli zacznę od samego początku. -Właśnie. - rzucili chórem. -A więc było tak. Do granicy z Boliwią dotarliśmy po tygodniowym marszu. Z powodu Blacka nogi szliśmy nie najszybciej ale się i tak wyrobiliśmy w tydzień. Dotarliśmy siódmego dnia pod sam wieczór. W pierwszej napotkanej tam dziurze rozpytywaliśmy wszystkich napotkanych przemytników o amunicję oraz materiały wybuchowe. Ponieważ mają tam wszystkiego w bród, szybko zostało ustalone ile i czego nam potrzeba i zaraz po uzgodnieniu ceny zaplanowaliśmy transakcję na następny dzień. Zadowoleni, że wszystko poszło tak szybko i sprawnie udaliśmy się do takiego, jednego hotelu. Mieliśmy zamiar wziąć w końcu porządny prysznic i spędzić, chociaż jedną noc w prawdziwych łóżkach. Na nasze szczęście w nocy postanowiliśmy jednak trzymać straż i na zmianę czuwać. I dobrze się stało, ponieważ ani chybi, by nas zaskoczyli. -Zaskoczyli? -Kto? -Ten mały kutas, właściciel tego parszywego hotelu rozpoznał nas i powiadomił mafię. Kiedy o czwartej nad ranem Black zauważył, że w tej przeklętej mieścinie nagle robi się naprawdę gwarno zszedł na dół i zabrał go na małą pogawędkę. -Tego hotelarza? -Tak. Od niego właśnie wiemy, że nasze nazwiska obecnie również znajdują się na ich liście. -Aha. I co było dalej? -No cóż. Spaliliśmy mu ten podły hotel. A przy okazji połowę miasteczka... Nieumyślnie co prawda, ale co tam... - Frank machnął ręką. - I tak było, kurwa brzydkie. Zresztą nieważne. Chodzi o to, że wzniecając pożar udało nam się wszcząć tam taki harmider, że nam samym ledwie udało się dać stamtąd nogę zanim zdążyli dokładnie otoczyć cały teren. Wszystkie domy były drewniane i paliły się jak słoma. Kiedy już w tym całym zamieszaniu udało nam się wreszcie stamtąd zniknąć postanowiliśmy zmienić taktykę i zdobyć wszystko co potrzeba zupełnie inną metodą. -Inną? - spytał profesor. -Mhm. Jako, że pięć mil dalej znajdował się taki mały garnizon wojskowy poczekaliśmy aż zapadnie noc i pod osłoną ciemności udaliśmy się na małe włamanko. -Nikt was nie zauważył? - zapytał wielebny. - Wojsko raczej potrafi się pilnować. Frank spojrzał na niego z litością i odparł. -Od razu widać, że nie znasz Blacka, chłopie. Kiedy się z nim idzie, to się nie martwi o takie rzeczy. Ogłuszył wartowników jak szczenięta a później to nawet jeszcze osobiście wpadł na ich główną dyżurkę, bo jak się okazało potrzebne nam były klucze do magazynów a my nie mieliśmy ze sobą nawet łomu czy chociażby nożyc. W ogóle niczego, rozumiecie? To była przecież totalna improwizacja. - Frank przypalił sobie kolejnego papierosa. -Co było dalej? -Najpierw wszystko to, co ukradliśmy z magazynu chcieliśmy załadować na jeepa. Daleko, jednak byśmy nim nie zajechali. Musieliśmy zmienić plan. -Dlaczego? -Ponieważ przy bramie wjazdowej był naprawdę porządny posterunek. Taki prawdziwy. Ze stanowiskami karabinów maszynowych, stalową bramą, workami z piaskiem i w ogóle. Na nasze szczęście jednak, mieli też w tym garnizonie trzy, sprawne śmigłowce. Nie zastanawiając się, więc za długo wrzuciliśmy cały majdan do jednego z nich, z magazynu dołożyliśmy jeszcze skrzynkę spadochronów i odlecieliśmy sobie stamtąd. -Tak, po prostu? -Tak. -Nie gonili was? - spytał Theo. -Hm. - chrząknął Frank. - A jakże. Kiedy tylko usłyszeli warkot wirnika zrobił się tam taki młyn, że hej. Pozapalały się wszystkie reflektory, ożyły wieżyczki, ruszyły pojazdy, kupa wojska do nas biegła... oj, działo się, działo. No, ale Black lata od dziecka i robi to lepiej niż ja prowadzę, więc nie ma co za długo gadać. Płozami naszego śmigłowca w pół minuty połamał łopaty w pozostałych maszynach i... odlecieliśmy stamtąd sobie. Nie mieli nawet szansy. Potem, już po naszej ucieczce kręciliśmy się jeszcze przez parę dni po całej Boliwii chcąc nieco zamotać za sobą ewentualny trop. -Po jaką cholerę? - rzucił Theo. -Za wszelką cenę nie chcieliśmy, aby tu za nami dotarli, rozumiecie? -Jasne. - przyznał Bobby nie kryjąc wcale wyrazów uznania dla przebiegłości agentów. -No i to w zasadzie tyle. Źle się stało, że nas teraz również ściga boliwijska armia, ale przynajmniej zaoszczędziliśmy sporo grosza. -To fakt. A co przywieźliście? -Niestety nie wszystko to, co miało być, ale mamy sporo innego równie ciekawego sprzętu. Mianowicie, są naboje do kałasznikowa. Sporo. Jest skrzynka granatów obronnych i dwie zaczepnych. Są też latarki. Jest bazooka, beczka paliwa, kilka min przeciwpancernych, worek detonatorów... -Po co nam miny? -Będzie można z nich wykonać całkiem porządne bomby. - odparł Frank. - Tak przynajmniej sądzi Black. Nie udało się natomiast skombinować wytwornicy dymu ani nabojów do glocków. Elektronicznych podzespołów do agregatu, także nie ma. Niestety w tym pośpiechu nie było już na to wszystko czasu. -Szkoda. - rzucił Theo. -Trudno. Będziemy, więc musieli poradzić sobie z tym, co mamy. - skwitował Bobby. -A jak tam tunel? - zapytał Frank. -Niczego sobie. Agregat jak widzisz działa i robota idzie pełną parą. Mamy już wydrążone trzydzieści cztery jardy. - odparł profesor. -Paliwo dowieźliście w samą porę. - uzupełnił Bobby. - Za dwa, trzy dni skończyłoby się nam zupełnie. -Agregat na pewno jest w porządku? -Ogólnie mówiąc tak, lecz to cholerstwo z każdym, kolejnym dniem zaczyna palić coraz więcej. -Dlaczego? -Brak części zamiennych. No i pracujemy bez wytchnienia, na okrągło. - odparł Bobby. -Nie oszczędzamy go w ogóle. - uzupełnił Theo. -Rozumiem. Chwilę później Uli przyniosła przygotowane na obiad ryby. Kłamiąc w żywe oczy pogratulowali jej talentu po czym zjedli je w ponurym milczeniu. Zaraz po obiedzie, pastor powrócił do przerwanej wcześniej pracy. Pozostali, natychmiast rozeszli się po całej okolicy pozbierać porozrzucany w nieładzie przywieziony sprzęt. Wszystkie pojemniki udało się bez trudu im odnaleźć, ponieważ już z daleka błyszczały w trawie i zaroślach. Znieśli je do szałasu. Wieczorem w obecności wszystkich uroczyście pootwierali je i z radością przystąpili do segregowania swojego nowego ekwipunku. Przez chwilę kłócili się o to, kto weźmie bazookę, lecz pogodził ich Frank stwierdzając, że będzie najlepiej, jeśli obsługiwał ją będzie Black, ponieważ pocisków do niej jest zaledwie osiem a on jako jedyny spośród nich miał już wcześniej do czynienia z tego typu bronią. Po trwającym niecałe dwie sekundy namyśle przyznali mu rację i niczym szarańcza rzucili się na pozostałe pojemniki. Po krótkiej, nerwowej walce profesor zagarnął dla siebie cały zapas tkaniny spadochronowej. Natychmiast też przystąpił do szycia z niej, jakiś podejrzanie wąskich woreczków. Na zadane dwie godziny później pytanie Bobbiego, po co mu one, odparł. -Zrobię z nich coś na kształt gotowych nabojów. -Jak? -Wypełnię je prochem oraz śrutem a potem zaszyję wszystko razem. To powinno znacznie przyśpieszyć proces ładowania muszkietu. Kiedy już zrobi się gorąco nie będę musiał się godzinami pieprzyć z ubijaniem ładunku tylko włożę do lufy nowy woreczek i... gotowe. -Sprytnie. - rzucił Bobby z uznaniem. - Konkwistadorzy byliby z pewnością dumni. -I to nie jest jeszcze moje ostatnie słowo. -Nie? -Dla tych cholernych żółtków mam zamiar przygotować też kilka specjalnych ładunków. -Jakich? -To niespodzianka co prawda, ale co tam. - profesor nachylił się do ucha Bobbiego i wyszeptał z przejęciem. - Zamiast humanitarnego śrutu w kilkunastu woreczkach zamierzam poumieszczać gwoździe pochodzące z tych wszystkich skrzynek. - wilgotnymi ze wzruszenia oczami starzec wskazał na leżące w nieładzie skrzynki po amunicji, w których z zapałem grzebali jeszcze Theo z pastorem. -Można by rzec, sprawi im pan tym samym niezłą zagwozdkę. -Właśnie. No to, wracam do roboty. - ten dodał zacierając z uciechy swoje ręce. Podniosły nastrój oraz wesoła atmosfera trwały jeszcze tego dnia do późna w nocy. Z wyjątkiem Franka, który siedział osowiały nieustannie masując swoją czarną nogę wszyscy gorliwie ładowali magazynki, czyścili broń i czule pieścili granaty. A kiedy pod koniec dnia wielebny zakomunikował im, że niedługo jest Wielkanoc w naprędce zorganizowali błyskawiczny konkurs na najładniejszą pisankę. Jako zaimprowizowanych jajek użyli pocisków do bazooki. W konkursie bezapelacyjnie zwyciężył profesor, który pięknie wydrapał na swym jajku wybuch jądrowy okraszony napisem: "SAYONARA DUPKI!". Drugie miejsce przypadło wielebnemu. Jego pisanka była z kolei cała w kościoły i anioły. Będąc w dobrym, świątecznym nastroju wyrozumiale przymknęli oczy na widok zakapturzonych aniołów biorąc pod uwagę jedynie walory artystyczne. Theo, który w poszukiwaniu twórczej inspiracji podczas pracy nieustannie zaglądał wszystkim przez ramię jednogłośnie został zdyskwalifikowany za plagiat a Bobby podczas konkursu pracował w tunelu. W nocy zabawa jeszcze bardziej rozkręciła się i później trwała niemal do samego rana. Dopiero już przed samym świtem, kiedy pokonali ostatnie puszki przywiezionego przez Franka piwa, nadal w doskonałych nastrojach udali się na zasłużony odpoczynek. * * * Jezioro - Brazylia 9 marca 2000 Frank wypił ubiegłego dnia najmniej, toteż rankiem obudził się jako pierwszy z nich. Natychmiast też, ogłuszającym i radosnym wrzaskiem ogłosił pozostałym, że drętwota jego nogi wreszcie ustąpiła. Przecierając skacowane i zaspane oczy stwierdzili, że było w istocie. Frank, dumnie niczym paw maszerował tam i z powrotem po całym szałasie. Aby, jednak nie czuł się za dobrze zauważyli głośno, że jego noga nadal jest ohydna i przy tym czarna jak egipska noc. Profesor, jako jedyny wiedział, że przyczyną takiej barwy było porażenie prądem, które jako że nastąpiło w wodzie zagotowało Frankowi tę część krwi, która w krytycznej chwili znajdowała się w naczyniach podskórnych w bezpośredniej okolicy porażenia. Wiedział też doskonale, że jego organizm stopniowo poradzi sobie z tym, powoli lecz nieustannie usuwając martwe krwinki z organizmu a czerń nogi jest w rzeczywistości jedynie rozległym siniakiem obejmującym obecnie całą jego stopę i łydkę aż do kolana. Siniak ten powinien stopniowo blednąć, aż do chwili, kiedy zniknie całkowicie. Profesor jednak z sobie tylko wiadomych powodów zachowywał te informacje wyłącznie dla siebie. Pozostali, wiadomość o lepszym stanie Franka przyjęli z życzliwie niechętną obojętnością. Po śniadaniu, zanim jeszcze na dobre ochłonął błyskawicznie nauczyli go posługiwać się nożem wodnym i jeszcze oszołomionego, natychmiast zagnali do pracy w tunelu szczęśliwi, że dzięki niemu ich robocze zmiany uległy skróceniu o ponad godzinę. Frank jako człowiek otwarty na wszelkie nowinki techniczne oraz nietradycyjne rozwiązania, bardzo szybko chwycił o co chodzi i już podczas swojej pierwszej zmiany pobił dotychczasowy, należący do Bobbiego rekord drążąc całe dwa jardy tunelu. * * * Jezioro - Brazylia 14 marca 2000 Po wywołanym burzliwym powrotem Franka, chwilowym ożywieniu kolejne dni wkrótce na powrót wypełniła nuda. Monotonię, która już na dobre wkradła się w ich codzienne życie starali się jakoś wypełnić polowaniami oraz ćwiczeniami w strzelaniu. Ponieważ, jednak wszyscy osiągnęli już w posługiwaniu się bronią prawdziwe mistrzostwo, wkrótce przestało już nawet dochodzić do przygód urozmaicających polowania. Każdy trafiał cel już za pierwszym razem i czynność ta przestała być czymś ekscytującym. Zwierzęta widocznie również były tego świadome, ponieważ z upływem czasu wyniosły się z okolic jeziora gdzieś dalej. Aczkolwiek, nie wszystkie. Węży oraz pająków nadal było pod dostatkiem i nie było dnia, by kilka z nich nie przypełzło do szałasu z niezapowiedzianą wizytą. Przeważnie odnajdowali je rankiem zwinięte w kłębek pod ciepłym agregatem lub w nogach śpiącego najbliżej wejścia Franka. W takich chwilach, Frank bywał bliski kompletnej depresji i po odkryciu każdego, kolejnego lokatora w swoim legowisku, długo potem musiał dochodzić do siebie. Wszyscy z tego powodu, co prawda serdecznie mu współczuli i było im go szczerze żal, jednak nie aż tak, by zamienić się z nim na posłania. Czternastego marca nad jezioro powrócił Black. Był już późny wieczór, kiedy agent wkroczył cicho niczym duch do szałasu. Widząc go zaniemówili. Agent na lewym ramieniu trzymał wymontowany ze śmigłowca ciężki karabin maszynowy. Na drugim, natomiast dźwigał wielki, wojskowy plecak oraz wielką skrzynię amunicji. Z przepełnionego plecaka zwisały niezliczone taśmy z nabojami. Na jego kwadratowej, pokrytej kilkudniowym zarostem twarzy widać było oznaki zmęczenia jasno świadczące, jak trudną drogę przebył. -No, nareszcie jesteś. - stwierdził sucho Frank. -Tęskniłeś, co? -To nie to. -A co? -Już najwyższa pora przejść na czterogodzinny dzień pracy. -Że, jak? - spytał go Black stawiając plecak na ziemi. - Gadasz zupełnie jak Lenin. -Raczej, jak człowiek pracy. -Skoro tak twierdzisz. - Black wzdychając wzruszył ramionami. Podszedł do zbitego z desek po skrzynkach stolika, zdjął ładunek z pleców i z widoczną ulgą wygodnie sobie usiadł. Nalał sobie ciepłej kawy z ulgą wypił i powiódł swym zmęczonym wzrokiem po wpatrzonych w niego twarzach. -Jak tam tunel? - zapytał rzeczowo. -Całkiem nieźle. - odparł Bobby. - Przedwczoraj minęliśmy półmetek. -To dobrze. Frank, przekazałeś im nowiny? Ten w milczeniu skinął głową i powrócił do niekończących się masażów swojej nogi. -A co nowego, poza tym? Widzę, że całkiem niezły szałas wznieśliście, panowie. Toż to jest prawie, kurwa apartament. - dodał z uznaniem rozglądając się po przestronnym wnętrzu. -Nic ciekawego. - lekceważąco odparł Bobby. -Ciągle tylko ryjemy w tej cholernej dziurze. - stwierdził profesor wskazując głową wiodące do tunelu wejście. -Właśnie. Ta, cholerna praca nie ma końca. - dodał cicho Theo. -Poza tym, że Frank coraz bardziej zaprzyjaźnia się z przyrodą nic ciekawego właściwie się nie dzieje. - stwierdził pastor. -Nie mów, wielebny? W to nigdy nie uwierzę. -To prawda. - potwierdził łagodnie profesor. - Węże tak oswoił, że żrą mu z ręki i od dawna śpią na jego piersi. Węgorze same łaszą się do jego nóg, a miejscowe pająki zna już wszystkie po imieniu. -Nie wierzę. -Sypia z nimi. -Black, nie słuchaj ich. - zaprotestował spod przeciwległej ściany Frank. Black spojrzał na jego stroskane oblicze. Ten przybrał żałosną minę, po czym bez słowa podwinął nogawkę i zademonstrował partnerowi swoją dziwną nogę. Jej kolor obecnie nie był już tak intensywnie czarny jak na początku. Nadal jednak był czymś przechodzącym z szarości, poprzez elementy mocno żółte w głębokie czerwienie i fiolety. Black z obrzydzeniem szerzej rozwarł oczy. U pozostałych widok jego nogi wzbudził natychmiastową radość połączoną z zachwytem. -Ja pierdolę! - jęknął po jakiejś chwili Black. - Coś ty robił chłopie z tą nogą? -Zgadnij, kurwa! - warknął Frank. -Wygląda jakby rozmasował ci ją jakiś wkurzony krokodyl. Frank milczał. Zacisnął w złości usta i tylko patrzał z nienawiścią na pozostałych. -Opowiedz, Frank! - zawołali zgodnym chórem. - Opowiedz! Chcemy to usłyszeć, jeszcze tylko raz. Opowiedz. Wnętrze szałasu zamarło w ciszy. Wszyscy w napięciu czekali wpatrzeni w jego pochmurne oblicze. -No gadaj, chłopie. - zachęcił go Black. -No, co? Nie ma o czym gadać. Po prostu węgorz mnie upierdolił prądem i to tyle opowieści. Zadowoleni? Słysząc te słowa, pospadali ze swych skrzynek wprost na ziemię. Black patrzył na nich nic nie rozumiejącym spojrzeniem jak leżą i z radości poklepują się po nogach. Później przeniósł swoje spojrzenie z powrotem na Franka. -Po jaką cholerę wlazłeś chłopie do tego jeziora? Przecież wiesz, co za syf tam żyje. W tym momencie nawet Uli już nie wytrzymała i również wybuchnęła śmiechem. Black, tymczasem przełamał początkową niechęć i pochylił się nad jego nogą. Następnie bardzo dokładnie przyjrzał się jej z bliska. Pozostali po chwili również podeszli bliżej i zaciekawieni otoczyli Franka ciasnym kręgiem. Kiedy umilkły ostatnie chichoty profesor stwierdził poważnym tonem. -Indianie wierzyli, że węgorze oszczędzają jedynie wybrańców. -Jak to, oszczędzają? - zainteresował się natychmiast Theo. -Każdy kandydat na stanowisko szamana musiał wpierw przepłynąć wpław jezioro. -Po jaką cholerę? -Taka była próba. - wyjaśnił mu profesor. -Przecież we wsi nie było szamana. - zauważył po chwili Bobby. -Kiedy dwa lata temu zmarł ostatni czarownik, już się nie zgłosili kolejni kandydaci... -Wcale im się nie dziwię. -Dlatego, właśnie na stołku szamana był we wsi wakat. -Rozumiem. -Marny byłby z ciebie szaman. - zauważył Theo poklepując Franka po przyjacielsku w ramię. -Chyba mam pomysł, Frank. - rzucił ciepło Bobby. -Jaki? - ten zapytał z nikłą nadzieją. -Jak tylko skończymy ten cholerny tunel to zamiast atakować, po prostu wystawisz na drugą stronę tę swoją nogę. Odmieńcy sami padną ze śmiechu a ty automatycznie przejdziesz do historii... -Wybudują ci pomniki na Marsie. - dodał Theo. -Odwalcie się. -Nakręcą film o tobie "Człowiek z węgorzem". - dorzucił wielebny. -O ile tylko, znajdą jakiegoś zdesperowanego dublera do zagrania tej trudnej sceny w jeziorze. - z powątpiewaniem oznajmił profesor. -Być może zgodzi się ktoś, kto i tak oczekuje na wykonanie kary śmierci. Nie wiadomo? - zastanawiał się dalej Theo. Kiedy na twarzy Blacka także zagościł uśmiech, Frank natychmiast poczuł się zdradzony. -Ja się, kurwa nie śmiałem, kiedy wlazłeś na tego krokodyla... -To był kajman. - sprostował natychmiast profesor. -Wiem, w dodatku młody. - rzucił w stronę profesora a potem dodał do Blacka. - Ale, kiedy znowu wleziesz możesz być pewien, że się ucieszę jak wszyscy diabli. -Wcale się nie śmieję, tylko coś mnie szczypie w policzek. -Pierdolisz? -Mówię ci, to tylko taki tik... - Black nie wytrzymał jednak dłużej i również roześmiał się na cały głos. Frank, zdenerwowany opuścił nogawkę i odwrócił się do ściany. Kiedy stracili z oczu widok jego czarnej nogi stopniowo przestali się śmiać. Z wolna powrócili do swoich zajęć zadowoleni, że chociaż na krótką chwilę nuda została przerwana. * * * Jezioro - Brazylia 16 marca 2000 W samo południe, ostatecznie pękła chłodnica. Mając do dyspozycji, jedynie swoje skromne środki w żaden sposób nie byli w stanie zatrzymać powstałego wycieku. Nie martwili się tym jednak za bardzo, ponieważ świeżej wody było w jeziorze pod dostatkiem. Aby, jednak nie przegrzać mocno już zużytego silnika należało nieustannie ją donosić i na bieżąco uzupełniać jej poziom w plastykowej beczce służącej jako zbiornik wyrównawczy. Początkowo woda nie wyciekała zbyt szybko, lecz już po kilku godzinach od pojawienia się pierwszego wycieku ubywało jej tak wiele, że zmuszeni byli co godzinę biegać z kanistrami do jeziora. Woda znikała tworząc niczego sobie wir w zbiorniku wyrównawczym, co nie było zachęcającym widokiem, jako że do wykonania całości pozostało im jeszcze sporo pracy. Świeżego oleju silnikowego, również nie posiadali. Ten, chociaż nie wyciekał był jednak już tak przepracowany, że agregat z każdym dniem kopcił coraz bardziej. Codziennie z coraz większym niepokojem obserwowali jego nierówną pracę. Stary, dieslowski silnik był na wykończeniu. -Co za pieprzony złom! - jęknął przygnębiony Theo kopiąc go ze złością. -A czego się spodziewałeś? - zapytał go Bobby biorąc swój agregat w obronę. - Swoje już przejechał, kiedy był zamontowany w samochodzie. Potem był bank w Albuquerque a teraz też zapierdala na okrągło. - dodał zamyślony. -Wiecie co myślę, panowie? - zapytał ich po chwili. -Co? -Myślę, że od tej pory będzie lepiej już w ogóle go nie gasić. - oznajmił. -Dlaczego? -Ponieważ może się nam już nie udać, uruchomić go ponownie. -To z nim jest już, aż tak źle? - zapytał z niepokojem Black. -Praktycznie patrząc Theo ma rację. To już trup. Cylindry są już z pewnością wytarte jak kapelusz profesora a zawory od dawna, przecież słychać jak latają niczym kastaniety. Ile dokładnie nam zostało? -Zrobiliśmy jakieś osiemdziesiąt jardów. - odparł profesor. -Czyli wynika, że zostało nam około dwudziestu. Tyle być może jeszcze wytrzyma, ale nie założę się. -A co, jeśli jednak nie wytrzyma? - zapytał Black. -Trzeba będzie sprowadzić nowy silnik. -Kurwa! Oby jednak nie było takiej potrzeby. -Miejmy nadzieję. -Dlaczego się smucicie? - zapytał ich nieoczekiwanie profesor. Spojrzeli na niego zdziwieni. Ten zapalił papierosa i dodał beztroskim tonem. -Jeśli zajdzie taka potrzeba, Zwierz będzie mógł skoczyć po nowy silnik do Boliwii. Rzecz jasna, tak na jednej nodze. Nikt się jednak nie roześmiał z jego dowcipu. Sytuacja była na to zbyt poważna. Wszyscy z niepokojem wpatrywali się w konwulsyjnie dygoczący agregat. -Nikt nie będzie zapierdalał do Boliwii. Odwrócili się zaskoczeni patrząc tym razem w stronę Franka. Ten wstał i naśladując wargami werble podszedł luźnym krokiem do swojego plecaka. Z miną iluzjonisty, któremu wyszedł właśnie szczególnie trudny numer wydobył z niego niewielką, płaską buteleczkę. Z dumą wzniósł ją w górę i odezwał się. -Taaaa daaaaa! Ludzie, uwaga! Mam tutaj coś. -Co to jest? -"Moto doktor - 2000" - Frank odczytał z nalepki. - Mieli tego pełno w bazie. Wystarczy odkręcić kapsel i wlać doktora do silnika. -I co? - zapytał go Theo. -Jak to, co? Będzie chodził jak nowy. - ten ponownie odczytał informacje z tajemniczej buteleczki. -Ty chyba nie mówisz tego poważnie, Frank? - z niepokojem rzucił do niego Bobby. -Jak najpoważniej. -Chcesz wlać jakieś podejrzane gówno do mojego agregatu? -No... tak. -A co, jeśli padnie kompletnie? -Pewnie, że padnie. - ten odparł. - Lecz zanim to nastąpi, najpierw dokona się cudowne, przedśmiertne ozdrowienie. -Tak sądzisz? -W tej, cholernej Ameryce Południowej chyba tylko na tym, jeżdżą te wszystkie gruchoty. Każdy tutaj to ma, nawet armia. Chyba, więc jest skuteczny, nie sądzicie? -Frank może mieć rację. - stwierdził Black. - Poza tym, co mamy do stracenia? - zapytał ich roztropnie. -Oby tylko tak się okazało. - westchnął ciężko Bobby. - Dobra Frank. Zatem, wlewaj. Zobaczymy czy to go wykończy czy też, da mu przedtem jeszcze jeden, dobry zryw. - dodał. Franka nie trzeba było dłużej zachęcać. Odważnie podszedł do agregatu, tam odkręcił nakrętkę i na próbę ją powąchał. Omal nie zasłabł. Przełamał torsje, skrzywił się nieznacznie, potrząsnął głową po czym podszedł i dzielnie otworzył pokrywkę silnika. Następnie, odsuwając się na bezpieczną odległość wyciągnął rękę przed siebie po czym wlał całą zawartość buteleczki do środka. Następnie, szybkim jak błyskawica gestem zamknął silnik i z ulgą pośpiesznie oddalił się na drugi koniec szałasu. Pozostali idąc w jego ślady, również odsunęli się nieco dalej od silnika. Zebrani pod ścianą zamarli w nerwowym oczekiwaniu. Nic podejrzanego się nie działo. Kiedy, jednak po kilkunastu długich sekundach agregat zakrztusił się nagle przerywając na chwilę swą pracę, wszyscy podskoczyli niespokojnie. Jednocześnie, odruchowo zasłonili się rękami przed eksplozją. Zamiast eksplozji, jednak coś z brzękiem zagrzechotało w drżącym wnętrzu pracującego agregatu. Wstrzymali oddechy obserwując go w napięciu. Po chwili w agregacie ponownie coś zachrzęściło, lecz tym razem prócz tego z rury wydechowej wystrzelił spory obłok czarnego i gęstego niczym smoła dymu. Sam agregat w tym czasie, kolejny raz zatrzeszczał podskakując nieznacznie i nie było to tylko złudzenie. Kiedy już wszystkim wydawało się, że silnik jednak zatrzyma się na dobre, wewnątrz rozległo się nagłe szybkie, metaliczne stukotanie po czym agregat zaczął pracować coraz bardziej równomiernie. Po niecałej minucie osiągnął już taką płynność swojej pracy, jakiej nawet Bobby nie pamiętał. Byli naocznymi świadkami cudu. Po dwóch kolejnych minutach z tunelu wynurzył się zgarbiony pastor. -Regulowaliście coś przy tym gracie? -A co jest? - spytał go Bobby z niepokojem. -Tnie o połowę głębiej. -O kurwa! -Strumień, też jest znacznie bardziej równomierny. -Ja pierdolę! - Bobby z niedowierzaniem kręcił głową. - Musiało jakoś wzrosnąć w nim ciśnienie. Czyżby poprawiła się szczelność pierścieni? Sam już nie wiem, jak to jest w ogóle możliwe? -A nie mówiłem? - tryumfował Frank. - Technologia teflonowa. Dwudziesty pierwszy wiek. - cieszył się cytując na głos slogany umieszczone na butelce. -Na pewno. - z powątpiewaniem w głosie mruknął Bobby. - To pewnie jest najnowszy szlagier z TV-shopu. Ale skoro działa, niech mu tam. Miejmy tylko nadzieję, że nie zarżnie silnika przed końcem roboty. -Właśnie. - dodał zaraz Theo. - Po co się martwić z góry, człowieku? -Czyja teraz kolej? - zapytał ich rzeczowo pastor pokazując wymownie palcem na zegarek. -Moja. - Frank ziewnął i z niechęcią poczłapał do tunelu. * * * Jezioro - Brazylia 23 marca 2000 Tydzień później Theo mający akurat zmianę w tunelu, przebił się. Kiedy to się stało, zamknął zawór i wyszedł z tunelu. W szałasie zgasił agregat, czym natychmiast wzbudził niemałą sensację i uroczyście powiadomił pozostałych o nowych okolicznościach. Wiadomość sprawiła, że przerwali wszystkie swoje zajęcia i bez słowa udali się wraz z nim do tunelu. Skradając się cicho podeszli w stronę otworu wielkości ćwierćdolarówki, który świecił niebiesko na samym końcu ciemnego korytarza. Przykładając do niego oko, kolejno zaglądali do środka. -Wszystko tam wygląda tak jak ostatnim razem. - wyszeptał Bobby ustępując miejsca Blackowi. -Więc to wszystko jest, jednak prawdą. - stwierdził po chwili agent robiąc miejsce Frankowi. Kiedy już wszyscy popatrzyli sobie, w pełni zrozumieli, że wszystko to w czym właśnie biorą udział to nie żart, lecz dzieje się naprawdę. Kiedy fakt ten do nich dotarł stali zdezorientowani w pełnej konsternacji ciszy. Wówczas, Bobby zatknął niewielką bryłkę skały w otwór ponownie go zamykając i zaproponował. -Wracajmy do szałasu, panowie. Teraz trzeba na spokojnie wszystko to przemyśleć. Przebiliśmy się. Musimy, więc ustalić dalszy plan działania. -Dobra myśl. - odparł wielebny. W milczeniu powrócili na zalane słońcem zbocze. Kiedy w ciszy usiedli na trawie i już wypalili papierosy powrócili do szałasu. Przy wejściu minęli się z wychodzącą właśnie na zewnątrz Uli. Przekazali jej nowiny. Następnie, siadając na skrzynkach zajęli miejsca wokół agregatu. -Co teraz? - rzucił profesor przecierając nerwowo naoliwioną szmatką swój muszkiet. -Ustalmy w końcu, jaką każdy z nas weźmie broń. - zaproponował Bobby. -Właśnie. - poparł go Theo. -Myślę, że ty z Blackiem jako najlepsi strzelcy powinniście zabrać te karabinki z celownikami optycznymi. - rzucił pastor. -Dobra. - zgodził się Black. - Ja oprócz tego, wezmę też bazookę. Myślę też, że Frank i Theo powinni zabrać ze sobą kałasznikowy. -Może być. - zgodził się Frank. Theo w milczeniu pokiwał głową i sięgnął pod swoje legowisko po zapasowe magazynki. -Mnie w zupełności wystarczy muszkiet. - odezwał się cicho profesor układając starannie swoje mordercze woreczki na dnie plecaka, gdzie wyglądały jak sterta parówek. -A ja? Co ze mną? - zapytał pastor. - Mam iść do nich z dobrym słowem? -Wielebny mógłby wziąć ze sobą karabin maszynowy. - po namyśle zaproponował Black. -No. - ten natychmiast przyznał z ulgą. - To brzmi znacznie lepiej. -W porządku. A co będzie z granatami? - rzucił Theo. -Granaty mogą przydać się każdemu z nas. Rozdzielmy je zatem sprawiedliwie. - zaproponował Frank. -Dobra myśl. - zgodził się Bobby. - W ten sposób, każdy z nas otrzyma ich po sześć. Kiedy już skończyli rozdzielać pomiędzy siebie całą broń i granaty w milczeniu przenieśli spojrzenia na leżące pod ścianą cztery potężne ładunki wybuchowe sporządzone przez Blacka z min przeciwpancernych. Losowanie zadecydowało, że zabiorą je Black oraz Frank. Kiedy już skończyli układanie przydzielonej broni Black ponownie zabrał głos. -Pozostaje jeszcze sprawa wejścia. -Co takiego masz na myśli, Bwana? -Możemy tam wejść na dwa, odmienne sposoby. Który więc wybieramy, panowie? -Jak to dwa? Tunel jest jeden. - zauważył wielebny. -Albo zakładamy jeden z ładunków wybuchowych na końcu tunelu, odpalamy go i wkraczamy jak tornado, albo też powiększamy otwór po cichu i zakradamy się do środka na paluszkach. - wyjaśnił mu agent. Zamyślili się na chwilę rozważając obydwa rozwiązania. -Chyba lepiej, to pierwsze. - rzucił Theo. -Dlaczego tak myślisz? - zapytał go pastor. -Kiedy nastąpi eksplozja ci, którzy akurat będą znajdowali się w pobliżu padną pod gradem skalnych odłamków, jak ścięte zboże. Będzie ich zatem mniej do wykończenia. -Sam nie wiem, Theo. - odparł po namyśle Bobby. - A co będzie, jeśli któryś zdąży dać nogę w tych portalach albo wskoczy do UFO? -Sprzątniemy ich. Żaden nie dobiegnie. -Kłopot w tym, że nie zdążymy ich sprzątnąć. -Dlaczego? -Ponieważ nas nie będzie tam. -Jak to, nie będzie? No to gdzie będziemy? -W chwili detonacji musimy czekać poza tunelem. Inaczej powiew zrobi z nas wydmuszki. Tunel ma ponad sto jardów. Jeżeli, więc po wybuchu w końcu tam dobiegniemy, może być za późno. -Masz rację. -Dobra. - stwierdził Black. - Zatem jest ustalone, że wchodzimy do środka po cichu, zgoda? Milcząco przytaknęli. Agent ciągnął dalej. -Tam, postarajmy się najpierw pozajmować dobre pozycje, aby uzyskać kontrolę ponad całą halą, zanim się zacznie, ok? -Zgoda. -Kiedy, zatem wyruszamy? -Wejdziemy dziś w nocy. - odezwał się profesor. -Dlaczego akurat w nocy Krasnalu? - zapytał go z nagłym niepokojem Frank. -A dlaczego by nie, Zwierzu? -Będę śpiący. -Nie będziesz. -Będę. -Napijesz się kawy. -Już nie ma kawy. -Masz rację. Będziesz więc śpiący. -Frank nie będzie śpiący. - oznajmił Black przerywając im dialog. -Chyba, do cholery lepiej wiem czy będę śpiący, czy też nie. -Kiedy zacznie się młyn będziesz myślał o wszystkim tylko nie o śnie. Zapewniam cię. -Dobra, już dobra. Chciałem tylko wiedzieć, dlaczego Krasnal chce tam wkraczać akurat w nocy. -A dlaczego, nie? - odezwał się nerwowo profesor. -A dlatego, że po cholerę mamy tam wchodzić w nocy, kiedy można w dzień. -Kurwa, panowie przestańcie już. - z wyrzutem rzucił w ich stronę pastor. - Widzę, że jeśli idzie o sam moment wejścia to robi się z tego, całe kurwa zagadnienie. Jaka to w końcu jest różnica? -Zasadnicza! - profesor z Frankiem jednocześnie mu odparli. -Idę się wysrać. - wielebny oznajmił z rezygnacją. Machnął ręką i opuścił szałas. -Zaraz wracam. - zawołał jeszcze przedzierając się już przez zarośla, po czym dodał ze zwątpieniem. - Może do tego czasu w końcu, jednak coś już sensownego ustalicie. W każdym bądź razie będę srał pełen dobrych myśli. - zapewnił wszystkich. Kiedy pół godziny później wrócił, wyglądał dużo lepiej. Sytuacja ponad stołem obrad, jednak nie. -Kiedy, więc wkraczamy? - wielebny zapytał nadal obradujących. -W nocy. -W dzień. Pastor nabrał głęboko powietrza, potem wypuścił je z westchnieniem i podszedł bliżej Franka. -Dlaczego w dzień? -Ponieważ nie ma kawy. - usłyszał pełną zawziętości odpowiedź. -Rozumiem. - pastor ze zrozumieniem skinął Frankowi głową i odwrócił się w stronę profesora. - Dlaczego w nocy? -Ponieważ, musimy zaczekać aż UFO, które rankiem wyleciało z bazy powróci do niej na noc. W szałasie zapadło milczenie. Black z Bobbim przerwali pokera. Theo, który właśnie rozdawał, także zamarł w bezruchu z martwo wyciągniętą przed siebie ręką. Jedyną rzeczą, która się poruszyła w szałasie, była opadająca nisko szczęka Franka który w widoczny dla wszystkich sposób momentalnie się postarzał. -Jeden zero dla profesora. - jako pierwsza przerwała milczenie dziewczyna. -Dlaczego, Krasnalu nie powiedziałeś mi o tym UFO wcześniej? - jęknął zdruzgotanym głosem Frank. -Nie pytałeś, Zwierzu? -Pytałem. -Nie. -Tak, do diabła. -Nieprawda. -Pytałem. Theo ponownie przetasował całą talię i powrócił do rozdawania kart. Zrobili też jeszcze jedno miejsce dla wielebnego. Black w skupieniu dobrał do fula, rzucił całą paczkę papierosów i oczekująco spojrzał na Bobbiego. Ten, obwiódł ich spojrzeniem, zrobił chytrą minę i przebił pulę jeszcze jedną paczką cameli. Wielebny po krótkiej analizie sprawdził ich po czym szczerząc zęby zachłannie zagarnął wygraną. * * * Godzinę później ostatecznie ustalone już zostało, że wchodzą do akcji jeszcze tej nocy. Powrócili do przerwanych wcześniej obrad. -Jak już będziemy w środku, panowie proponuję podzielić się na trzy, odrębne i działające niezależnie zespoły. - odezwał się Black. -Jakie zespoły? - zapytał go wielebny. -Taneczne, rzecz jasna. - Black popatrzał na niego dziwnie, po czym zaraz dodał. - Nasz tunel wychodzi kilka stóp ponad półką znajdującą się przy ścianie. Czy to jest ta sama półka, która prowadzi z dołu na górę, aż do jeziora? -Tak. - potwierdził Bobby. -Myślę zatem, że ktoś z nas musi się nią udać na samą górę i tam zająć dogodną pozycję. Najlepiej w miejscu, gdzie zaczyna się ten tunel wiodący do jeziora. -Dlaczego tam? - zapytał go Theo. -Aby im odciąć ewentualną drogę ucieczki tamtędy. Poza tym, stamtąd jest niezły widok na całą halę. Wydaje mi się zatem, że będzie to najlepsze miejsce dla naszego karabinu maszynowego. Spojrzeli na wielebnego. Ten odparł. -Nie ma sprawy. Mogę tam sobie leżeć plackiem i pilnować z góry żeby żaden skurkowaniec nie dał kamasza. Ale chciałbym kogoś do osłony, żeby z kolei mnie nikt nie zaszedł z tyłu. -Od tyłu niczego nie ma. - odparł profesor. - Niczego, jeśli nie liczyć tego prostego tunelu prowadzącego w stronę jeziora. -Ale na wszelki wypadek, Frank pójdzie z tobą. To właśnie miałem na myśli mówiąc o podziale na zespoły. - wyjaśnił Black. -Dlaczego ja? - zapytał go Frank. -Należy wykorzystać fakt, że jest to najdogodniejsze miejsce do prowadzenia ostrzału. Stamtąd będziecie mieli wszystkich jak na widelcu. Jeśli, więc nie będziecie żałować amunicji i granatów we dwóch zbierzecie ze swymi karabinami maszynowymi najlepsze plony. -Co dwa karabiny to nie jeden. - dodał profesor. -Otóż to. - przyznał Black. -No dobra. - zgodził się Frank po namyśle. - A wy? -My, również rozdzielimy się na dwie odrębne grupy. Grupy, które idąc pod przeciwległymi ścianami, nacierać będą z obu skrzydeł spychając odmieńców w waszą stronę. Prosto pod wasze karabiny maszynowe. Ale to potem. -Potem? - zapytał Theo. -Jak już zrobi się gorąco. -A zanim zrobi się gorąco? - zapytał profesor. -Bobby i Theo, mogliby zaraz po wyjściu z tunelu schować się w jakimś zakamarku mając oczy szeroko otwarte. Ja z Krasnalem mógłbym się w tym czasie zająć tymi, cholernymi portalami. Taka mała dywersja, rozumiecie? Idąc do przodu będziemy je z Krasnalem systematycznie niszczyć. Kolejno, jeden po drugim. Wy dwaj będziecie nas osłaniać. Poza tym, jako że będziecie w roli, hm... środkowych napastników, będziecie mogli szybko wspomóc zarówno nas, jak i Franka z pastorem, gdyby tylko któremuś z nas coś się stało i zaszła taka potrzeba. Jako, że znajdować się będziecie pośrodku, łatwo i szybko będziecie w stanie dobiec w zależności od potrzeb, zarówno na dół, jak i na górę. -Zgoda. - Bobby bez wahania poparł jego plan. -Ja, tymczasem postaram się zniszczyć tyle portali i pozakładać tyle ładunków wybuchowych, ile tylko się da zanim, rzecz jasna mutanci mnie nie wykryją. -A jak już wykryją? - rzucił Frank. -To Krasnal ich zdmuchnie ze swojej strzelby bo będzie tuż za mną pilnował mych pleców. I to właśnie, mógłby być sygnał do ataku dla wszystkich pozostałych. - Black wyjaśnił im swój plan. -A jeżeli nie wykryją cię, Bwana i uda ci się rozwalić im wszystkie portale. -Wówczas, sygnałem do ataku będzie wystrzał z bazooki. Postaram się przypieprzyć w ich największe zgromadzenie. -No tak. To powinno dać im ostro do myślenia. - przyznał wesoło profesor widząc to oczami wyobraźni. -Kiedy, więc ostatecznie zamierzacie wkroczyć? - zapytała ich Uli. -Dzisiejszej nocy. - odparł Bobby. - Poczekamy do zmierzchu, aż UFO powróci na noc do bazy i zaraz potem, zaczynamy. - odparł po czym zaraz zapytał widząc jej pytającą minę. - Czy coś nie tak? -Nie. Wszystko w porządku. Do spraw technicznych w ogóle się nie wtrącam. To wyłącznie wasza sprawa. Tak tylko chciałam wiedzieć co też ustaliliście, kiedy się kąpałam. - wyjaśniła. Siedzieli w milczeniu zamyśleni nad planem akcji. Dopiero po kwadransie odezwał się pastor. -Coś mi tutaj jeszcze nie gra. -Co takiego? - Black uniósł głowę. -Jest tak cicho i spokojnie. -I co z tego? -Przecież, zawsze w takich chwilach coś powinno się dziać. -Dziać? -Odbywać, rozumiecie? -Nie. -Jakieś nerwowe odliczanie tykającej bomby, szalone tempo, lub coś w tym stylu. Tymczasem, nie ma nic. Żadne rzeczy się nie dzieją. Jest tylko cisza, miła atmosfera oraz wszechobecny spokój. -Za dużo filmów oglądasz, wielebny. - Black z lekceważeniem machnął ręką. - W życiu jest zupełnie inaczej. -Inaczej? -Wchodzimy tam i spokojnie ich wyrzynamy. Co do jednego. Najdalej po godzinie jest po całej sprawie. Potem pakujemy się i wracamy do domu. Pełen luz i spoko. -I już? -No może nie tak do samego końca wszystko pójdzie gładko. Całkiem możliwe jest, że przez dzień lub dwa będziemy potem mieli moralnego kaca. Kto wie? Ale później, będziemy żyli długo i szczęśliwie. -I kurewsko bogato. - uzupełnił Frank. -Otóż to. Poza tym nie przewiduję żadnych, innych trudności. - dodał agent. -Żadnych? -Żadnych. -A co, jeśli jednak coś pójdzie niezgodnie z naszym planem? - zapytał go Theo. -Wówczas będziemy improwizować, ale bądźcie spokojni. Uli już teraz może wpisać odmieńców na listę ginących gatunków. -Oby tak było, Bwana. -Nie mają szans. - stwierdził profesor mocując sobie na piersi węzełek z nieco innymi woreczkami niż te w plecaku. -Co ty tam masz, profesorku? - zapytał go Theo jeszcze nie wtajemniczony w sekretną broń starca. -Małe co nieco jak to mawiał Kubuś Puchatek. -Ale, co takiego? -Można by rzec, gwóźdź programu. - odparł profesor z tajemniczym uśmiechem. -To są te specjalne ładunki? - zgadywał Bobby. -Właśnie. Ponownie zapadło milczenie. Po kilku następnych minutach, Theo odezwał się powtórnie. -Słuchajcie? Tego... a czy nie można by ich... jakoś tak ogłuszyć, hę? Wszyscy przenieśli na niego swoje zaskoczone oczy. Patrzyli na niego długo i uważnie. Od razu, bowiem widać było, że wciąż jeszcze targają nim jakieś wewnętrzne wątpliwości. -Czy chodzi ci o to, że musimy ich pozabijać? - zapytał profesor nie będąc pewnym czy dobrze go zrozumiał. -No... tak. -No co też ty chłopie teraz wymyślasz? - szyderczo zapytał go Black. - Chcesz ich unieszkodliwić bez zabijania, czy jak? Roześmiali się całym chórem patrząc na niego z politowaniem. Profesor wstał i z dobrotliwym, ojcowskim wyrazem twarzy podszedł bliżej do niego. -Theo, mój chłopcze, posłuchaj. Nie zamierzamy się tam z nimi pieścić czy łaskotać. Nasze zadanie to bezlitośnie ich wszystkich wyrżnąć i to właśnie najbardziej mi się podoba w tej robocie, rozumiesz? -Chyba tak. -Chyba!? Pozwól, więc że ci to nieco bardziej przybliżę. Otóż, idziemy tam naszą małą, wesołą grupą i wychodzimy dopiero, jak ich już wśród żywych nie będzie. Żadnych pertraktacji czy gównianych rokowań. Tylko krew, płacz, smutek i dużo lęku... -Chciałem tylko wiedzieć, profesorku czy nie można ich wziąć żywcem... -Nadal nie rozumiesz, ech. Posłuchaj. Siejemy tam śmierć, lament, spustoszenie, jęki oraz przerażenie, ale kładziemy nacisk zwłaszcza na śmierć, jasne? -Chciałem tylko usłyszeć... -Synu, nie wolno ci słuchać sumienia. Jedynym co tam usłyszysz, będzie łoskot wypadających zębów, wycie zwycięzców oraz skowyt konających mutantów. -Aha. -Czy już rozumiesz? -Tak. -To dobrze. - odparł z wyraźną ulgą profesor. - Jestem pewien, że jeszcze będą z ciebie ludzie. - dodał poklepując go po przyjacielsku w ramię, po czym wrócił do swojego plecaka. -Tylko... -Wybij to sobie z głowy. - uprzedził jego pytanie nadal czujny profesor, który błyskawicznie na powrót znalazł się tuż obok niego. - Czy oni brali nas żywcem we wsi? -No nie... ale... -Albo w Pearl Harbor? - wtrącił Frank. -Właśnie. - zawtórował mu Black. -Już dobra. - Theo z rezygnacją opadł z powrotem na swą skrzynkę. -Na pewno? - zapytał go jeszcze dla pewności Bobby. -Tak. Już wszystko w porządku. Miałem tylko chwilę słabości. -No to bierzmy się do roboty. - podniósł się zdecydowanie Black. - Pójdę teraz nad jezioro zaczekać na powrót UFO. - dodał będąc już przy wyjściu. Kiedy wyszedł profesor zwrócił się do dziewczyny. -Powiedz nam Uli jakie są szanse na to, że wyjdziemy z tego żywi? -Szanse są całkiem spore... -To dobrze. -Są spore na to, że tam zginiecie. - dokończyła. -Cholera. Nie taką odpowiedź chciałem usłyszeć. -Przecież nigdy przed wami tego nie skrywałam. -No tak, to wiem. Dobrze. Skoro, zatem mogę dziś zginąć chcę się wpierw jeszcze czegoś od ciebie dowiedzieć. -Zdaje się profesorze, że nie za bardzo już jest czas na pytania. -Wiem, ale jeśli później mogę już nie mieć okazji do zadawania ich, to chcę się dowiedzieć teraz. -O co więc, chciałby pan zapytać? -Chodzi o to, co powiedziałaś jakiś czas temu mówiąc, że jeśli nam się uda to ludzkość czekać będzie długi okres spokojnego rozwoju. -Tak, to prawda. - potwierdziła. -Lecz, potem ma nastąpić coś złego... -Raczej smutnego. - sprostowała. - Przed ludźmi będzie jeszcze ponad tysiąc szczęśliwych lat. Jeśli tylko wasza dzisiejsza akcja się powiedzie. - potwierdziła. -Dlaczego tylko tyle? -Profesorze, nie chcę o tym mówić. -Dlaczego? -Ponieważ są to sprawy mocno przygnębiające z naszego punktu widzenia. Ponadto, sprawy te nie mają niczego wspólnego z waszym zadaniem... -Może tak, jednak sami byśmy to ocenili? -Tysiąc lat to jest i tak całkiem sporo. Dodam jeszcze tylko, że dalej jak o tysiąc sto lat w przyszłość, podróże w czasie są zupełnie niemożliwe. Nie wiemy więc jak to jest w późniejszym okresie. A być może nie jest wtedy aż tak źle. -Zaraz chwila, jak to, niemożliwe? -No cóż, w roku 3800 istnieje pewna blokada, której nie jesteśmy w stanie ani zbadać ani też pokonać. Żaden porter po prostu nie jest w stanie jej przekroczyć. -Blokada, powiadasz? - profesor zamyślił się. - Chyba już domyślam się o co może chodzić. -No to mów, Krasnalu. - zachęcił go Frank. -Wydaje mi się, że ludzkość w jakiś sposób musiała wówczas... wyginąć. -Dlaczego pan tak myśli? - spytał go Bobby napełniając swój kolejny magazynek. -Ponieważ, jeśli w tej przyszłości za tysiąc sto lat ludzi już po prostu nie ma logicznym jest, że niemożliwe są podróże poza ten okres. -A to niby, dlaczego? - zapytał go Frank. -No bo, gdyby do takiej podróży doszło powstałoby automatycznie coś, co można by chyba nazwać, paradoksem prawnuka. -Rzeczywiście. Uli roześmiała się i stwierdziła rozbawiona. -Nie, panowie. To nie tak. Chyba muszę was uspokoić. Ludzkość wcale nie wyginie. Wręcz przeciwnie. Będzie się miała tak doskonale, jak jeszcze nigdy wcześniej w całych swoich dziejach... -Więc, gdzie jest haczyk, do cholery? - zdenerwował się profesor. -Haczyk polega na tym, że zdążyły czy raczej powinnam powiedzieć zdążą zajść dość istotne zmiany. Zmiany na niekorzyść ludzi. - dodała rozczesując mokre włosy. -Zmiany? -Sama nie wiem. - zawahała się. - Nawet przed naszym społeczeństwem trzymamy tę sprawę w najgłębszej tajemnicy. -Jak Atlanci, wieść o zbliżającym się meteorycie? - zapytał ją Theo. -Tak. -Przecież trzymanie tego w sekrecie niewiele im pomogło. I tak wszystko trafił w końcu szlag. -Mylisz się, Theo. Pomogło w tym sensie, że zdążyli ukryć całą swoją wiedzę oraz skutecznie założyć inne kolonie. Między innymi, te w Europie. Zastanów się co by nastąpiło, gdyby tylko ogłosili publicznie smętne wieści? Czy komuś nie mającemu wówczas żadnych perspektyw chciałoby się wznosić piramidy czy też walczyć z mroźnym klimatem, co? Ludzie, niestety zawsze byli tacy sami. Widząc przed sobą nieuchronną zagładę, prędzej poświęciliby się bezprawiu i rozpuście niż dbaniu o jakiekolwiek cele wyższe. -No już mniejsza z Atlantami. - zniecierpliwił się profesor. - Pragnę wiedzieć, co będzie za tysiąc lat i tyle. -To naprawdę są niewesołe sprawy. - ostrzegła go z rezygnacją w głosie. - Jest pan pewien, że naprawdę pragnie to usłyszeć? -Gadanie? Jasne, że tak. -Dobrze. - odparła po namyśle. - Musicie jednak dać mi słowo, że nie będziecie rozpowszechniać tych informacji. Nigdy. -A niby, gdzie mielibyśmy je rozpowszechniać? - zapytał ją z rozbawieniem Frank. - W zakładzie dla czubków? Nic nie odpowiedziała. Patrzyła na nich wyczekująco. -Niech ci będzie. Słowo. - odezwał się profesor. -Słowo. - dodali zgodnie pozostali. -Frank, nie krzyżuj palców pod stołem. - upomniała go dziewczyna. -Sorry. Słowo. - dodał pokornie w jej stronę. -Więc, dobrze. - rozpogodziła się nieco. - Zanim zacznę, wpierw lepiej usiądźcie sobie wygodnie, ponieważ to nie będą wesołe informacje. Usiedli wygodnie. -Nadal jesteście pewni, że chcecie je poznać? Uprzedzam jednak, że później możecie tego żałować. Pokiwali twierdząco głowami. -Za około tysiąc lat w trzydziestym ósmym stuleciu ludzkość zda sobie sprawę, że już nigdy nawet w drobnej części nie zdoła zasiedlić wszechświata na zawsze tym samym ograniczając się jedynie do niewielkiej części naszego układu słonecznego. Niestety, będzie tak pomimo, iż do tego czasu uda się wydłużyć okres ludzkiego życia średnio do około pięciuset sześćdziesięciu lat. Mimo aż takiego postępu będzie to jednak nadal niewystarczające, aby przeżyć podróż nawet do najbliższych gwiazd. Są to po prostu zbyt wielkie dla nas ludzi odległości. -Jak to? Są przecież te wasze portery. - zauważył Theo. - Za tysiąc osiemset lat będą pewnie jeszcze lepsze niż te Jonga. Z klimatyzacją, zagłówkami i w ogóle... -Tak będą. Lecz, aby w ogóle poznać cel podróży potrzebne są wpierw współrzędne, Theo. Bardzo dokładne współrzędne. Loty w ciemno nie są żadnym rozwiązaniem, ponieważ lot taki to byłby jednocześnie wyrok na załogę. -No dobra. - wtrącił profesor. - Więc czy w takim razie nie można by najpierw wysłać do gwiazd jakiegoś normalnego statku? -Jak to, normalnego? - zapytała. -Zwykłego, na jakiś silnik. Taki statek niechby sobie leciał nawet i dwa tysiące lat przez te wasze cztery pokolenia... -Tak? -A jak już w końcu by sobie gdzieś doleciał jego załoga mogłaby tam na miejscu wszystko dokładnie sobie pomierzyć i zbadać po czym przesłać wszystkie dane na Ziemię, czy też Marsa. Mając już te dokładne dane, można byłoby chyba wysyłać jedno za drugim "zwyczajne" UFO? -Tylko teoretycznie, profesorze. -Teoretycznie? -Tak, ponieważ na sześciu najbliższych nam systemach gwiezdnych nie ma planet odpowiadających naszym wymaganiom. Najbliższy taki system znajduje się dopiero trzynaście lat świetlnych od naszego układu. -To przecież w sumie jest nieważne. Podałem tylko przykładowy pomysł. W rzeczywistości taki wielopokoleniowy statek mógłby sobie lecieć nawet i trzydzieści generacji. Czy to w ogóle jest istotne? -Istotne jest to profesorze, że pomimo iż próbowano już tego kilka razy, nigdy jednak nie udało się skompletować nawet jednego procenta załogi tego statku. -To taki statek już jest!? -Będzie. Za około dziewięćset lat ludzie go zbudują po to tylko, by zacumowany na wokółksiężycowej orbicie stał tam przez następne wieki i rdzewiał sobie tylko i wyłącznie z braku załogi. -Jak to, rdzewiał? - zapytał Bobby. - Na Księżycu nie ma przecież atmosfery. -H.F.M.S.S. OLYMPUS wyposażony jest w atmosferę, glebę, rośliny uprawne, zamknięty obieg wodny, mikroorganizmy oraz wszystkie inne rzeczy, które krążą a raczej powinny krążyć w zamkniętym, samowystarczalnym systemie w taki sposób, aby umożliwić swobodne i nieskrępowane życie dla stu pięćdziesięciu tysięcy ludzi przez trzydzieści dwa pokolenia. Trzydzieści dwa, ponieważ w założeniach tyle miała właśnie trwać podróż w jedną tylko stronę. Aby wszystko na statku funkcjonowało jak należy, ludzie ci mieli sami się troszczyć o swój statek i pilnować, aby cała ta zawarta w nim maszyneria prawidłowo funkcjonowała przez cały czas podróży. Naprawy, przeglądy, konserwacje i remonty. Chyba rozumiecie co takiego mam na myśli? -No tak. -Tymczasem, statek ten przez całe stulecia stał bezczynnie wyłącznie z braku załogi, aż w końcu Rada słusznie uznając, że to bezcelowe obcięła fundusze na dalsze opłacanie dziesięciotysięcznej ekipy konserwatorów. To było w okresie wojny i pieniądze były wówczas bardziej potrzebne na inne, ważniejsze cele. Później, natomiast statek ten nadal stał co prawda, lecz zaniedbany coraz bardziej rdzewiał i niszczał. Rdzewiał od wewnątrz, ponieważ zawierał w sobie atmosferę i to atmosferę najlepszej jakości. Zebraną starannie na obydwu naszych światach. - dodała. -Mniejsza już ze statkiem, ale dlaczego nie udało się skompletować jego załogi? - zapytał ją profesor. -To proste. Nigdy, bowiem nie udało się zebrać więcej jak stu pięćdziesięciu dziewięciu ochotników naraz. -Jak, to proste? -Źle się wyraziłam. Teraz jest to proste, lecz wówczas również wydawało się to nieprawdopodobne. Pewnych rzeczy, mianowicie nikomu nie udało się przewidzieć. Innymi słowy, ludzie po prostu nie chcieli tam lecieć i to pomimo astronomicznego wynagrodzenia. -To niebywałe! - wykrzyknął profesor zdumiony. - Taka wielka sprawa, dobro ludzkości, perspektywy rozwoju i tak dalej a oni nie chcieli polecieć? -Dlaczego, aż tak bardzo pana to dziwi? -Ponieważ to jest wprost niepojęte! Nijak nie mogę tego zrozumieć. -Ani ja. - dodał Frank. -Ja, również. - dorzucił Theo. -Dobrze. Zatem, aby to nieco bardziej uświadomić wam pozwólcie, iż posłużę się pewną analogią. Być może ona pomoże zrozumieć wam ich rozumowanie. -Zrozumieć, powiadasz? -Wyobraźcie, więc sobie taką przykładową sytuację. Jest dwudziesty wiek. Są wasze czasy i załóżmy że jest bardzo pilna potrzeba. -Jaka potrzeba? -W sumie wszystko jedno jaka. Załóżmy, więc że ona jest a na dodatek oprócz tego, że jest pilna jest niezmiernie ważna. Otóż, należałoby wysłać kilkaset rodzin w podróż dookoła Ziemi po to, aby sobie wędrowali na piechotę przez dajmy na to trzydzieści pokoleń. I kiedy tylko podróżnicy już zrobią swoje i dokończą dziewięćsetne okrążenie planety to niech jeszcze podejdą do telefonu i dadzą znać, że mają się dobrze po czym mogliby z poczuciem dobrze wykonanej roboty natychmiast wyruszyć w drogę powrotną. Drogę, również trwającą przez trzydzieści pokoleń. Jest tylko jedno małe pytanie. Czy ktoś z was poszedłby na to? -To nie jest to samo. - zaprotestował profesor. -Jasne, że nie profesorze, ale proszę sobie wyobrazić, że podróż ta byłaby niezmiernie ważna dla całej ludzkości. Ba, że miałaby ona najbardziej istotne znaczenie w całej jej historii. Czy poszedłby pan skazując jednocześnie kilkadziesiąt pokoleń swych potomków również na ową wędrówkę? -No nie wiem? -Przecież, wielka sprawa, dobro ludzkości, perspektywy i tak dalej. - żartobliwie naśladowała jego głos. -No dobra. Niech ci będzie, że znowu się wyłgałaś. -A może ktoś z was, panowie wybrałby się w taką podróż? -Zwariowałaś? -Tak, więc po roku trzytysięcznym setnym zarzucony został ostatecznie program kolonizacji otwartego kosmosu. - Uli ciągnęła dalej. - Nauka, jednak nie stała przez ten czas w miejscu, o nie. Wkrótce postęp osiągnął niespotykany nigdy wcześniej stopień rozwoju. Po raz pierwszy w historii udało się, mianowicie stworzyć pierwsze biomechaniczne cyborgi. Cyborgi, zdolne do samodzielnej nauki oraz samoczynnej, własnej reprodukcji. Ich rozwój przebiegał następnie bezproblemowo przez kolejne wieki. W jeszcze późniejszym okresie postanowiono to je właśnie wysłać w kosmos, aby niosły w przestrzeń zalążki ziemsko-marsjańskiego życia. -Zalążki? -Mam na myśli proste związki chemiczne. Aminokwasy, bakterie i takie tam. -Dlaczego? -One są w stanie przetrwać bez uszczerbku podróże trwające tysiące lat oraz, co najważniejsze nie mają nic przeciwko, by je wysłać w przestrzeń. - wyjaśniła. -Ale, dlaczego właśnie je? Te, pieprzone zalążki a nie normalnych ludzi, chociażby nawet zamrożonych? - rzucił Frank. -Ludzie żyjący w niespotykanym nigdy wcześniej komforcie słyszeć nawet nie chcą o zamrażaniu się na niepewną przyszłość. Jest tak z wcześniej wymienionych już powodów. A co do zalążków to wysłano je, ponieważ jest bardzo prawdopodobne, że jeśli gdziekolwiek we wszechświecie powstałoby z nich nowe życie, to jego rozwój oraz przebieg całej ewolucji przebiegałby podobnie jak w naszym przypadku. Jeśli życie miałoby się rozwinąć z tych samych cegiełek, co na Marsie oraz Ziemi to niemal na pewno przybrałoby ono taką samą formę. -To całkiem prawdopodobne. - przyznał profesor. -No właśnie. - ciągnęła dalej. - Statki poleciały więc sobie całymi chmarami we wszystkie strony wszechświata niosąc na pokładach owe zalążki i po kilku kolejnych stuleciach cała sprawa ostatecznie ucichła, ponieważ na naszych planetach zaczęły się dziać dziwne historie, które przykuwały znacznie większą uwagę ludzkości. Nikogo nie za bardzo interesowało to, co ewentualnie nastąpi po kilkuset milionach lat w czasie, kiedy działy się zadziwiające historie bieżące. -Jakie historie? -Cyborgi. - odparła z westchnieniem. - Rozmnażały się bez żadnych przeszkód ze strony ludzi. Z każdym, kolejnym pokoleniem stawały się coraz bardziej rozwinięte i inteligentne, aż w końcu po upływie siedmiu następnych stuleci w 3854 roku całkowicie przejęły władzę na Marsie oraz Ziemi. -Żartujesz? - jęknął profesor. Pokręciła przecząco głową. -Jak to, przejęły władzę? - zapytał Frank. - Zbuntowały się skurwysyny? -Skądże. Wszystko odbyło się "normalnie". Najpierw wywalczyły sobie prawa takie, jakie mają ludzie w tym prawo do głosowania i w sposób jak najbardziej demokratyczny, po prostu wygrały wybory. -Nie wierzę. - stwierdził profesor. -A, jednak. - potwierdziła. -Jak to, w ogóle było możliwe? -Naturalnie, nie stało się to wszystko nagle. - odparła. - Zmiany zachodziły z wolna niemniej jednak, zachodziły. Wszystko to odbywało się niezmiernie powoli i stopniowo. Tutaj cyborg został burmistrzem, tam naczelnikiem mleczarni a gdzie indziej jeszcze dyrektorem szkoły. Faktem jednak jest, że wszystko czego się podjęły robiły taniej i znacznie lepiej niż ludzie. Powoli zaczęły wkraczać we wszystkie dziedziny życia codziennego. W bardzo krótkim czasie wyręczały nas już dosłownie we wszystkim. W taki właśnie sposób zyskiwały sobie coraz większą popularność, wzbudzały zaufanie i oswajały ze swoim istnieniem. Trwało to do momentu, aż ostatecznie przejęły władzę. Dopiero wtedy, kiedy już tak się stało ludzie przejrzeli na oczy. -Cholera. A ludzie? Pewnie eksterminowali ludzi? - zgadywał pastor. -Nic podobnego. Ludzie żyją nadal. -Żyją? - w głosie wielebnego dało się słyszeć rozczarowanie. -Tak. Żyją i to w warunkach zapewnionych im, rzecz jasna przez cyborgi, jakich w przeszłości nigdy jeszcze nie mieli. -Jakie są to warunki? - zapytał podejrzliwie Frank. -Niemal wszystko jest za darmo i to najwyższej jakości. Ludziom żyje się długo i naprawdę wygodnie. Nie trzeba w ogóle pracować aby się utrzymać... -Wprowadziły komunizm? - zaniepokoił się profesor. -Nie. -Więc w czym tkwi problem. -Problem, to nie jest odpowiednie słowo. - odparła. - Ci z przyszłości, problemów niemal nie znają. Istota niepokoju polega raczej na tym, że życie ludzi w przyszłości bardziej przypomina życie zwierząt zamkniętych w ogrodzie zoologicznym. -Jak to? -Jezu! -Czy nikt nie protestuje? -O ile mi wiadomo, owszem. Protestują wszyscy, ale bezskutecznie. Jest tak, ponieważ już po przejęciu władzy cyborgi nie bardzo mają już ochotę na nawiązywanie jakichkolwiek bliższych kontaktów z ludźmi. Niemal żadnych, a na pewno nie w celu wysłuchiwania spóźnionych żalów czy pretensji. -Co, więc takiego one robią? -W stosunku do ludzi ograniczają się jedynie do wyręczania ich we wszystkim. Sprawiły, że wszystko jest niemal darmo, zagwarantowały każdemu życie w luksusie i... to tyle. -Więc, gdzie jest haczyk? - zapytał ją Bobby. -Haczyk polega na tym, że cyborgi stały się kilka razy bardziej inteligentne od nas i nie uważają w związku z tym za stosowne wyjaśniać swojego sposobu myślenia oraz konsultować z ludźmi swych poczynań. -Jakich poczynań? -Co one robią? -Gnębią ludzi? -Już mówiłam wam, że nie. Ludzi traktują raczej z szacunkiem. Niemal boską czcią. W końcu, to człowiek je stworzył. Jednak prócz szacunku daje się z ich strony odczuć pewną pobłażliwość i rezerwę podobną zresztą do tej, z jaką my traktujemy dajmy na to, małpy człekokształtne. -No to co one, te cyborgi w końcu robią? - zapytał ponownie Theo. -Kolonizują wszechświat, ot co. Dla nich wszystko to, co w nim napotkają nadaje się do życia. Począwszy od planet gazowych i tych, które skuwa wieczna zmarzlina oraz tych wszystkich wypalanych żarem pobliskiego słońca, niemal wszystkie one są dla cyborgów odpowiednie. One są w stanie przetrwać niemal w każdym środowisku. Cyborgi dobrze znoszą temperatury bliskie zera absolutnego, silnie żrące i toksyczne otoczenie, brak tlenu czy inne tak przykre dla nas ludzi czynniki i zjawiska. Im wystarczy jedynie znaleźć odpowiednie surowce, aby się osiedlić i natychmiast, niemal z dnia na dzień, rozpocząć produkcję kolejnych, jeszcze doskonalszych generacji. Nawet nie warto wspominać o tym, że są niemal nieśmiertelne i nie stanowi dla nich żadnego problemu podróż trwająca w przestrzeni kilka tysięcy lat. Pomijając nawet fakt, że wymyśliły już lepsze silniki osiągające większe prędkości i to, że cyborgi zdolne są wytrzymać przyśpieszenia tysiące razy większe niż ludzie. Z przykrością i niechęcią muszę wam w tym momencie oznajmić, że to właśnie cyborgi są szczytowym celem ewolucji, czyli tak zwaną koroną stworzenia. -Cyborgi, powiadasz? - wyszeptał profesor. -Niestety. Obecnie wiemy również to, że to WPR zawsze dążył do ich powstania. I oto są, a raczej będą. Istoty doskonałe. Cyborgi. -Skąd przypuszczenie, że Wielki Porządek zawsze chciał je stworzyć? -Ponieważ zawsze na przestrzeni dziejów, poznanych dziejów, WPR samoczynnie eliminował te gatunki, które nie były zdolne do ich skonstruowania dając tym samym szansę kolejnym. Dotyczy to wszystkich stworzeń na poszczególnych szczeblach ewolucji. Były płazy, gady, owady, aż wreszcie dano też szansę ssakom. W końcu ewolucja dotarła również do nas. My je stworzyliśmy zamykając koło a teraz one mkną w przestrzeń zaczynając wszystko od początku. Zasiedlają przyjazne im planety a na tych nielicznych, rokujących szansę dla nas rozsiewają owe zalążki odwdzięczając się niejako nam. -Więc to tak się wszystko kręci? I to ma być cały, pieprzony sens życia? - jęknął Frank. -Niestety, tak. - potwierdziła. - Chyba byłoby lepiej dla was, nadal go nie znać, nieprawdaż? -Prawdaż. -Kurwa! -Prawdaż. -Dodam wam jeszcze to, że życie na Marsie również rozwinęło się najprawdopodobniej z zalążków przywiezionych w zamierzchłej przeszłości przez podobne cyborgi przybyłe z niezmierzonych głębin wszechświata. -Ale wcześniej twierdziłaś, że wysyłając portery w przeszłość dopiero szukacie korzeni ludzkości. - profesor nadal nie mógł się pogodzić z tym, co właśnie usłyszał. -Bo taki jest właśnie stan naszej wiedzy na ten temat w dwudziestym ósmym wieku. Tej rozmowy nie planowałam w ogóle. A teraz z kolei, poznaliście stan ludzkiej wiedzy pochodzącej z trzydziestego dziewiątego stulecia. - odparła. -Jak zwykle, wyłgałaś się. - starzec zauważył kwaśno. -Z prawdy nie można się wyłgać, profesorze. Taki jest właśnie cel ewolucji i chociaż jest to przygnębiające, przyznaję nie zmienia to faktu, że jest to również, nieodwołalne i prawdziwe. -Dlaczego zaraz nieodwołalne? Przecież znając przyszłe fakty i zdarzenia ta cała wasza Rada mogłaby pstryknąć nową ustawę i dokonać jakiejś zmiany. Zmiany, mającej na celu niedopuszczenie w ogóle do powstania cyborgów. -Jest to niemożliwe. I to aż z kilku powodów. - odparła. - Po pierwsze. Nikt z trzydziestego dziewiątego stulecia tego nie chce. Po drugie. Jedynie nam, ludziom realnie żyjącym we wcześniejszych epokach wydaje się to wszystko takie straszne. Po trzecie. Nawet gdybyśmy chcieli tylko teoretycznie tego dokonać WPR niejako za karę, wyeliminowałby ludzkość jako nieprzydatną dla celów ewolucji. I po czwarte w końcu. Cyborgi przewidziały taką, nawet teoretyczną ewentualność i to one założyły ową blokadę, która profilaktycznie uniemożliwia nam nawet ewentualny dostęp do dalszej przyszłości. Przyszłości, która ma dla nich najbardziej istotny wpływ. -Czyli, że jest lipa? - z westchnieniem skwitował Frank. -One po prostu nie pozwalają nam już wtykać nosa w swoje, własne sprawy. -Jak to? Przecież wymyślono je już dużo wcześniej. - rzucił profesor z nową nadzieją. -I co z tego, profesorze? Wiem, co pragnie pan powiedzieć, ale proszę najpierw wziąć pod uwagę to, że aby nie dopuścić w ogóle do ich powstania należałoby sięgnąć daleko wstecz i wymazać z rzeczywistości nawet te wasze, prymitywne komputery. Zamyślili się trawiąc tę wiadomość. Ponieważ nikt się nie kwapił z przedstawianiem kolejnych pomysłów dziewczyna dodała. -Jeśli, więc nadal uważacie to za wykonalne, to powodzenia. Idźcie i głoście, że należy powstrzymać wszelkie prace nad sztuczną inteligencją, ponieważ za siedemnaście wieków doprowadzi to do przejęcia władzy przez cyborgi. -Chyba masz rację. To bezcelowe. - przyznał smętnie Bobby. -A poza tym, po co to w ogóle robić? Taki jest właśnie postęp, panowie. -Ja bym na waszym miejscu jednak mimo wszystko spróbował odwrócić jakoś ten niefartowny pomysł z cyborgami. - odezwał się po chwili profesor. -Profesorze, większe szanse powodzenia miałyby goryle pragnące powstrzymać powstanie człowieka. My jesteśmy w znacznie gorszej od nich sytuacji. To jest po prostu niemożliwe i należy się z tym, jedynie pokornie pogodzić. -Pozostając jedynie gorylem. - dodał smutno profesor. -Niestety. -Jak zwykle, miałaś rację. Naprawdę, lepiej nam było tego wszystkiego nie wiedzieć. - ponuro stwierdził Bobby. -Ostrzegałam was. -Wiem. -Przecież, to nie może tak być. - jęknął Frank. -Jak? - zapytała go ciepło. -Tak, że powstają prymitywne organizmy, ryby, płazy, te no, kurwa... gady potem człowiek i na koniec, jakieś pieprzone cyborgi. -Ale tak właśnie jest. -To bez sensu. - Frank pokręcił głową. - Więc od jak dawna tak się to wszystko odbywa? -Tego nikt nie wie. Ani wy, ani my, ani ci z trzydziestego dziewiątego stulecia. Nikt. Tak się dzieje zapewne od zawsze, ale zaznaczam jest to tylko moje przypuszczenie. - dodała. -A skąd w takim razie wiadomo, że te cyborgi wysłane przez ludzi w kosmos rozsieją w ogóle owe zalążki ludzkiego życia? Przecież, jeśli one są myślące logicznie i takie sprytne, że ho, ho to, po jaką cholerę miałyby stwarzać sobie konkurencję doprowadzając na innych układach planetarnych do "wybuchu" organicznej ewolucji i powstania tym samym innego, inteligentnego gatunku? - spytał profesor. -To tylko pozornie jest takie nielogiczne. W rzeczywistości to właśnie ich, aż do przesady logiczne rozumowanie jest właśnie wielką i zarazem jedyną szansą dla życia organicznego. -Jak to? - rzucił profesor całkiem już zaskoczony. - Gdybym był na ich miejscu i mógł władać niepodzielnie jakąś tam planetą to za żadną cholerę nie stwarzałbym sobie tuż pod nosem innego, konkurencyjnego gatunku. -Cyborgi myślą zupełnie inaczej, profesorze. Dla nich takie planety jak nasze wcale nie są czymś pięknym czy też wyjątkowym. Wręcz przeciwnie. One wolą takie, które są sterylne, czyli pozbawione szkodliwej atmosfery, lub innych związków organicznych mogących sprawiać im problemy. Dla przykładu, gdyby miały wybierać w naszym układzie, bez wahania wolałyby osiedlić się na Księżycu zamiast bezustannie użerać się z korozją na Marsie, Wenus albo Ziemi. Mówiąc innymi słowy, czy mając do dyspozycji całą jabłoń pięknych owoców wchodzilibyście na jej wierzchołek mogąc jednocześnie zerwać tak samo dorodne jabłka stojąc sobie wygodnie na ziemi? -No tak. Chyba znowu masz rację. -Otóż to. Takie planety jak Mars czy Ziemia, traktowane są przez cyborgi, raczej jak, hm... wysypisko śmieci. Miejsce, gdzie można się w spokoju pozbyć całego tego organicznego śmiecia, jakie im kiedyś załadowano do statków. Poza tym, dlaczego nie miałyby "zakazić" życiem owych planet, skoro my i tak nie jesteśmy im w stanie w żaden sposób zagrozić. Te zalążki są zagrożeniem tylko dopóki są na ich statku. Zanim natomiast jakiekolwiek życie rozumne zdąży się rozwinąć z tych zalążków i wyewoluować na jakiejś planecie one już dawno odlecą sobie gdzieś dalej. Dlatego powszechnie uważa się, że raczej wyleją te zalążki niczym kuchenne odpadki chociażby tylko po to, aby się ich ostatecznie pozbyć. -Więc życie organiczne jest tylko niesmacznym żartem natury? Wypadkiem przy pracy? Środkiem prowadzącym wyłącznie do stworzenia cholernych robotów? - profesor drapał się po brodzie. -Na to wygląda. - przyznała. -A jaki w takim razie jest stan wiedzy w trzydziestym dziewiątym wieku na temat życia pozaziemskiego? Prawdziwego życia, nie metalowego? -Można jedynie przypuszczać, że jeśli gdziekolwiek powstało we wszechświecie to jako, że zbudowane z tych samych cegiełek, musiałoby przybrać podobne do naszych formy. -Co to znaczy? - zapytał Theo. -To znaczy, że ewolucja wszędzie tam, gdzie dotarłyby zalążki podobne do naszych, musiałaby przebiegać podobnie. Czyli, że bez mała cały rozwój przebiegałby tak samo poczynając od najprostszych organizmów, aż do humanoidów. Oczywiście, w zależności od lokalnych warunków byłyby niewielkie różnice w wyglądzie takie jak na przykład po sześć palców zamiast pięciu, lub inne proporcje budowy ciała, ale w ogólnym zarysie cała ewolucja przebiegłaby zupełnie podobnym do naszego torem. Jednak istoty humanoidalne bez względu na to, gdzie być może żyją zawsze będą jednak skazane, jedynie na życie na uboczu. -Uboczu? -Tak. Marny żywot w obrębie swojego wąskiego i pełnego ograniczeń środowiska. Władcami otwartego kosmosu są i zawsze już niestety będą cyborgi. W porównaniu z nimi ludzkość wygląda niczym daleka, wieśniacza rodzina żyjąca w sporej biedzie, ale za to z dala od miasta. -Wieśniacza rodzina? - jęknął profesor. -Ubodzy krewni, chamskie pociotki, trędowaty plebs, parszywi kuzyni i tym podobne. -Kurwa, to naprawdę robi się przygnębiające coraz bardziej. - westchnął Frank. - No, ale cóż. Skoro ci z trzydziestego dziewiątego wieku uważają się za wieśniaków to, co my neandertalskie prostaczki będziemy się tym zamartwiać. -Racja. - przyznali zgodnym chórem. - Olać to. -Otóż to. - ciągnął dalej Frank. - Mamy swoje własne kłopoty. Dzisiaj czeka nas przykra rozmowa z japońskimi odmieńcami Jonga. Jutro, kto wie? Być może ruszymy do walki z jakimś niedobrym czarownikiem lub złym smokiem dręczącym jakąś, pieprzoną królewnę? Nie wiadomo. Byle tylko złota nie zabrakło nam na żołd to mogę się osobiście zmagać nawet z samym, cholernym prezydentem tych cyborgów. -No właśnie. - wtrącił pastor spoglądając na dziewczynę. - Co będzie z nami potem? -Kiedy, potem? - zapytała. -Jak już zrobimy swoje? Masz jakąś następną robotę dla bohaterów z wysypiska śmieci? -Co dokładnie masz na myśli, wielebny? - zapytała go z uśmiechem. -No, sam jeszcze nie wiem. - zamyślił się. - Mówiłaś na przykład, że zaraz po Jongu trzeba będzie dorwać Chrystusa. To byłoby coś dla nas. -Właśnie. - dodał Frank. Zamyśliła się. -A my wiemy gdzie szukać łajdaka. - ciągnął wielebny z przebiegłą miną. - Stąd, to będzie tylko jakieś dwa tysiące lat. -Dwa tysiące? - zamyśliła się. -Właśnie. -Skoro tak to przykro mi, ale jeśli on rzeczywiście przebywa w innej niż wasza rzeczywistości to, będzie to niemożliwe. - odparła. - Zadanie to będą musieli wykonać inni czasowcy... -Z ekwipunkiem z epoki. - wpadł jej w słowo Bobby. -Otóż to. -Szkoda. - westchnął pastor. - W takim razie, jak już go sobie dokładnie zlokalizujecie to pogadaj z Judaszem. -Z kim? - zapytała wyciągając notes. - Czy może pan, pastorze to przeliterować? -J-u-d-a-s-z I-s-k-a-r-i-o-t-a. - odparł powoli wielebny. Gdy tylko skończyła notować zapytała go z niedowierzaniem. -Twierdzi pan, że on może się nam przydać? -Wierz mi, mała. Facet z pewnością okaże się pomocny. -No dobrze. Sprawdzę to. Dziękuję. -Drobiazg. Nie ma sprawy. Pogawędkę przerwało ostrzegawcze syknięcie i w tej samej chwili do szałasu wkroczył Black. -UFO wraca. Co macie wszyscy takie kwaśne miny? -Chyba można mu powiedzieć, co? - zapytał Frank dziewczynę. -Daliście słowo. - przypomniała. -No tak... ale widzisz... tego... siedzimy tu smutni w pięciu. Niech Black pozna prawdę i też się nieco zmartwi. Nam będzie wówczas dużo raźniej. - zaproponował. Uli pokręciła tylko głową i machnęła ręką. Frank z satysfakcją streścił więc Blackowi najnowsze wieści na temat ewolucji. W czasie trwania jego opowieści Theo wyczołgał się ostrożnie ponad krawędź krateru z zamiarem obserwacji powierzchni jeziora. Kiedy po kilku minutach powrócił, bez słowa skinął głową. -No to bierzemy się do roboty, panowie. - stwierdził Black wstając z miejsca. Obecnie, podobnie jak pozostali on również posiadał już przygaszone smutkiem oblicze. Podszedł z wolna do agregatu i włączył go. Silnik jednak nie zapalił. Agent nerwowo spojrzał na pozostałych, po czym ponownie wcisnął guzik. Bezskutecznie. -Kurwa mać! Tylko nie teraz! - jęknął pochylając się nad maszynerią. -Co jest? - zainteresował się pastor podnosząc z ziemi swój karabin maszynowy. -Nie widzisz? Wysiadł w cholerę. -Nie mów? -Ten pierdolony, niewydarzony, bękarci, w dupę jebany, kurewski złom, właśnie teraz na dobre się rozkraczył. - Black odparł pogodnie potrząsając ostrożnie przewodami paliwowymi. -Jakoś sobie poradzicie. - stwierdziła dziewczyna również podnosząc się z miejsca. - No to na mnie już najwyższy czas. - dodała podnosząc z ziemi swoją torbę i kierując się w stronę wyjścia. -A ty, dokąd? - spytał ją zaskoczony Bobby. -Swoje już zrobiłam. Wracam więc do siebie. -Ale... -Moja misja na tym się kończy. Zatem, połamcie karki, panowie. -Wrócisz jeszcze kiedyś? -Nie sądzę. -Szkoda. -Ale zawsze będę o was pamiętała. -Naprawdę? - rzucił wielebny. -O, tak! - dodała z przekonaniem. -To naprawdę miło. -Muszę przyznać, że poznanie was było, hm... niezmiernie interesującym doświadczeniem. - dodała po chwili niepewnie. Bezbłędnie wyczuli w jej słowach całkowity brak entuzjazmu. -Naprawdę było, aż tak źle, słoneczko? - zapytał ją profesor. -Skądże. Aż, tak bardzo to znów nie. Dwuletnia sesja z automatycznym psychoanalitykiem wystarczy mi w zupełności na całkowity powrót do równowagi. -Dwuletnia, powiadasz? - zamyślił się wielebny. -Cóż. Samo kasowanie z mojej pamięci przekleństw, których się przy was nauczyłam, zajmie przynajmniej miesiąc. -Ładnie. - Theo, aż pokręcił głową w podziwie. -Ale wszelkie koszty i tak pokrywa Rada, więc nie ma nawet o czym mówić. No to na razie. Aha, muszę wam jeszcze odebrać translatory, panowie. Całkiem bym o nich zapomniała. -Ach, to gówno z uszu? - przypomniał sobie Frank wydłubując paznokciem swoją kulkę. -Właśnie. -Szkoda. - mruknął Black. - Moglibyśmy przynajmniej rozumieć o czym gadają odmieńcy. -Znacie zasady? - przypomniała. W milczeniu pokiwali głowami. Uli zebrała translatory i ponownie skierowała się do wyjścia. -Zaczekaj. - zatrzymał ją ponownie profesor. - Mam jeszcze jedno pytanie. -Tak? - odwróciła się. -Ja przecież doskonale znam japoński. Lecz, kiedy tam byliśmy niczego nie mogłem odczytać z ich napisów. Tego krępego, którego wówczas schwytaliśmy w tunelu, również nie byłem w stanie w ogóle zrozumieć. To nie był japoński, tylko jakiś bełkot. -Bełkotał drań, to fakt. - przyznał również Theo. -Nie zrozumiał pan niczego profesorze, ponieważ wasze oraz ich czasy dzieli osiem stuleci. Osiem wieków niezwykle intensywnego rozwoju. Język oraz pismo jak wszystko inne, również ewoluują ulegając nieustannym zmianom. Ich język zarówno pisany jak i ten mówiony, są tak odmienne od tych wam współczesnych jak powiedzmy... wasza standardowa czcionka z prasy codziennej, od tych gotyckich liter, jakich używano w średniowieczu. A jeśli zaś chodzi o wymowę, to łatwiej byłoby się wam dogadać z wieśniakiem żyjącym w Anglii tysiąc lat temu niż z tym, który będzie żył zaledwie dwa stulecia po was. Słowem, język mówiony zmienia się jeszcze szybciej od samego pisma. -No tak. Chyba już rozumiem. -Wyłgałam się? -Jak zawsze. Agregat podskoczył kopnięty ze złością przez Blacka. Agent natychmiast ucieszył się. -No nareszcie zapalił jebany. -No to ładnie. - ciepło uśmiechnęła się do niego. - No to na mnie już naprawdę jest najwyższy czas. Powodzenia. - dodała wychodząc. -Bywaj mała. - rzucił za nią Frank. Pozostali z wyjątkiem Blacka nadal pochylonego z zainteresowaniem ponad agregatem, pomachali jej na pożegnanie. Uli wyszła z szałasu, po czym niemal bezszelestnie zniknęła w pobliskiej gęstwinie. Black po chwili wyprostował się i otrzeźwił ich nadal stojących bez słowa i wpatrzonych w miejsce, w którym zniknęła dziewczyna. -Halo przyjaciele! Jest robota! - klasnął głośno w dłonie po czym widząc jak ożywają pochwycił z ziemi bazookę oraz swój karabinek. W milczeniu, również pozbierali z ziemi cały swój ekwipunek. Rozejrzeli się jeszcze po kątach pragnąc się upewnić, że niczego gdzieś nie przeoczyli. Dopalili zapalone papierosy po czym Bobby ruszył do tunelu jako pierwszy. Szedł z żarówką w dłoni ciągnąc nawinięte na drewniany kołek kable. Idąc pogwizdywał sobie cicho motyw z "Doktora Strangelova". Melodię, wkrótce podchwycili również pozostali. Szeregiem ruszyli za nim gwiżdżąc całym chórem. Kiedy po minucie dotarli już na miejsce, Frank uroczystym gestem podniósł końcówkę węża, powiódł spojrzeniem po ich twarzach a widząc w nich jedynie milczącą aprobatę odkręcił zawór po czym natychmiast zabrał się za resztkę dzielącej ich od groty skały. Kiedy po dziesięciu, kolejnych minutach skończył, przestali gwizdać i podeszli bliżej. Wspólnymi siłami odsunęli cały, wielki blok dopiero co odciętej skały. Robiąc sobie wąskie przejście ostrożnie, by nie narobić hałasu, odstawili go powoli na bok. Zaraz po tym prędko zeskoczyli na skalną półkę, natychmiast kryjąc się poza niską barierką. Po niecałej minucie wszyscy wraz z całym zabranym ekwipunkiem byli już wewnątrz hali. -Dobra, panowie. Koniec żartów. - stwierdził Bobby głośnym szeptem. - Rozdzielamy się według planu Blacka i czekamy w ukryciu na jego znak. Skinęli głowami i wzajemnie życząc sobie powodzenia, rozeszli się w swoje strony. Pastor założył karabin na plecy po czym natychmiast zaczął pełznąć skalną półką w górę. Frank ciągnąc plecak z amunicją podał dłoń Blackowi i po chwili ruszył za nim. Theo z Bobbim zeskoczyli z półki na ziemię i ukryci poza skalnym występem obserwowali jak profesor z Blackiem, nisko pochyleni zakradają się dalej, aż na drugą stronę hali. Obydwaj zmierzali prosto w kierunku stojących szeregiem pod przeciwległą ścianą portali. Mając więc chwilę czasu rozejrzeli się z uwagą po najbliższej okolicy. Niezbyt daleko od nich, w miejscu gdzie poprzednim razem dwóch krępych pracowało przy powiększaniu hali, było ich obecnie tam aż trzech. W ciągu minionych tygodni Obcy znacznie powiększyli wewnętrzną przestrzeń obiektu. Z tej strony hala była już bowiem szersza o jakieś trzydzieści jardów i to na całej swej długości. Dwaj krępi trzymając anihilatory pracowali niezmordowanie, podczas kiedy trzeci, chudy zbierał pył chodząc ze swym odkurzaczem na zmianę od jednego do drugiego. -Jak tylko rozpocznie się cyrk, ich trzeba będzie załatwić najpierw. - rzucił Bobby do wspólnika pokazując oczami pracującą trójkę. Theo w odpowiedzi skinął głową przełączając swojego kałasznikowa na ogień ciągły. Przenieśli spojrzenie na górę. Pastor z Frankiem wkrótce znaleźli się już na swoim miejscu. Pastor rozkładając nóżki ustawiał właśnie swój karabin na wyznaczonym stanowisku. Po chwili znad krawędzi półki wystawała jedynie otoczona dziurkowaną chłodnicą końcówka jego lufy. Na moment jeszcze pojawiły się obok niej uniesione w górę kciuki oznajmiające, że wielebny z Frankiem są już gotowi. Wtedy Theo przekazał gestem znak Blackowi. Ten będący już pod przeciwległą ścianą natychmiast wyczołgał się z kąta. Pełznąc na brzuchu ostrożnie wyruszył w kierunku portali. Kiedy chwilę później dotarł do pierwszego z nich, niezwłocznie ukrył się za nim wyciągając nóż z nogawki. Widzieli jak agent rozejrzał się wokoło i wystawiając na zewnątrz jedynie rękę z nożem jednym, szybkim cięciem odciął przewód łączący portal z agregatem. Przewód opadł, ręka zniknęła a wszyscy, którzy to obserwowali powstrzymali oddech. Nie włączyły się żadne syreny alarmowe. Nie wybuchła gorączkowa bieganina a jedynie, niewielkie zielone światełko umieszczone w górnej części kabiny, zmieniło swoją barwę na czerwoną. Poza tym, w całej hali zupełnie nic się nie zmieniło. Wszystkie postacie w białych skafandrach nadal były zajęte swoimi sprawami. Nikt nawet nie zwrócił uwagi na uszkodzony przez agenta portal. Niemal usłyszeli powietrze wypuszczane z ulgą przez zamarłego nieruchomo Blacka. Ten przełożył przygotowaną już bazookę z powrotem do drugiej ręki, po czym wyruszył w stronę następnej kabiny. -Jeszcze osiemnaście. - szepnął do Bobbiego Theo, który zdążył już w tym czasie wszystkie je policzyć. Black zdążył w ten sam sposób przeciąć jeszcze trzy przewody zanim zaczęło się dziać coś dziwnego. W pewnym momencie, bowiem gdzieś z góry dał się słyszeć jakiś bliżej nieokreślony, dudniący łoskot. Agent przerwał wówczas pracę i podobnie jak pozostali z ukrycia uniósł głowę spoglądając w stronę skąd dobiegał hałas. Jakieś pięćdziesiąt jardów na prawo od stanowiska pastora i Franka, ogromny fragment ściany odsuwał się gdzieś na bok. Odsuwał się niezmiernie wolno i z pewnością była to przyczyna owego donośnego rumoru, jaki się właśnie rozlegał. W miejscu, gdzie wcześniej skalna półka kończyła się ślepo obecnie otwierało się jakieś nowe i nieznane przez nikogo przejście. -Co się tam dzieje? - wyszeptał Theo z niepokojem. -Do licha, sam chciałbym to wiedzieć. - odparł mu również podenerwowany Bobby. Profesor z Blackiem, także sfrustrowani dziwnym rumorem wycofali się nieco do tyłu. Obecnie byli już razem ukryci za pierwszym portalem. Ściskając w dłoniach broń w napięciu obserwowali przeciwległy kraniec hali. Po dłuższej chwili ogromny fragment skalnej ściany skończył się w końcu zapadać odsłaniając ukryty, mroczny tunel wiodący gdzieś dalej w głąb skalnego zbocza. -Szlag by to. - jęknął Bobby. - Jeśli tam ktoś jest, od razu zauważy Franka i wielebnego na tej odsłoniętej półce. Pastor, co spostrzegli, również był taką ewentualnością mocno zaniepokojony. Przestawił, bowiem swój karabin w lewo, wzruszył niepewnie ramionami i nie wiedząc co począć dalej, razem z Frankiem czekał na dalszy rozwój wypadków. Obydwaj zerknęli jeszcze pytająco na dół. Od nikogo, jednak nie otrzymali odpowiedzi na niewypowiedziane pytanie. Powrócili, więc do obserwacji nowego, pogrążonego w ciemnościach tunelu. Przez dłuższą chwilę nic nowego się nie działo. Już zaczynali się rozluźniać, kiedy po dwóch minutach nerwowej ciszy z wnętrza nowo otwartego korytarza zaczęło dobiegać mrożące krew w żyłach, chrzęszczące posapywanie. Odgłosy dobiegające stamtąd z każdą chwilą coraz bardziej przybierały na swej sile. Theo mimowolnie zauważył, że włosy na głowie same mu sztywnieją. Kiedy odgłosy stały się już tak głośne, że obydwaj z Bobbim poczuli dudniące wibracje w żołądkach u wylotu tunelu pojawiła się olbrzymia morda jakiegoś monstrualnego potwora. Potwór z wysiłkiem przeciskał się zbyt ciasnym dla niego tunelem prosto w stronę skalnej półki. Odgłosy, jakie przy tym wydawał nieustannie się wzmagały. To już nie było ciche posapywanie. To było dudniące basowym echem, warczenie. Theo głośno przełknął ślinę i odezwał się drżącym głosem. -Jezu! Co to kurwa, jest? -Wygląda jak pies. - ledwie wykrztusił w odpowiedzi Bobby. -Pies, człowieku? Przecież nie ma psów z mordą wielką jak śmieciarka. -Skąd mam wiedzieć? Może dawali mu sterydy. Bestia wypełzła w końcu ostatecznie po czym ryknęła i rozprostowała nogi. Widząc jej rozmiary zaniemówili, bezgłośnie przełykając ślinę. Kiedy ta już stanęła na wyprostowanych całkowicie łapach okazało się, że była tylko odrobinę mniejsza od osiemnastokołowej ciężarówki. Zajmowała całą szerokość sporej bądź co bądź, skalnej półki a swym potwornie umięśnionym grzbietem w nieprzyjemny dla ucha sposób chrobotała ocierając się nim o sklepienie. Całą swą ogromną sylwetką przypominała olbrzymiego psa beztrosko skrzyżowanego z nieproporcjonalnie przedłużonym bykiem. Theo z Bobbim tak byli zajęci wpatrywaniem się w nią, że nawet nie zauważyli, kiedy profesor z Blackiem znaleźli się tuż obok nich. -Japońce grają nie fair. - rzucił zaniepokojonym głosem profesor. -Że jak? - wyszeptał Theo nie mogąc nawet na krótką chwilę oderwać wzroku od potwora. -Widzieliście gdzieś tabliczkę "Uwaga zły pies" lub coś w tym rodzaju? Obydwaj z Bobbim w milczeniu pokręcili przecząco głowami. -No właśnie. -Co to jest, profesorku, jak rany? - wystękał w końcu Theo. - I skąd się tutaj wzięło? -Pewnie zorientowali się, że ktoś dłubie przy portalach. Spuścili, więc to bydlę ze smyczy. - stwierdził suchym głosem Black. -Nie zazdroszczę Frankowi. - wychrypiał Bobby. - Portki, pewnie już ma dawno pełne. -To fakt. Nigdy nie przepadał za zwierzętami. - przyznał bezwiednie profesor. - Widok czegoś takiego z bliska, dopiero musiał wywrzeć na nim wrażenie. -Nie chciałbym być teraz na jego miejscu. - dodał Theo. -Ani ja. - westchnął Bobby. -Co robimy? - zapytał ich agent. - Bo coś mi mówi, że nasz plan zaczyna właśnie dokumentnie się pierdolić. Zanim jednak ktokolwiek zdążył odpowiedzieć bestia donośnym rykiem oznajmiła, że właśnie dostrzegła dwójkę znajdujących się na górze ludzi. Widzieli jak pastor z najwyższy trudem, ale zdołał jednak przełamać w końcu drętwotę, jaka pierwotnie ogarnęła go na widok potwora niczym myszkę polną przygwożdżoną wzrokiem olbrzymiego węża. Wstał, bowiem ostatecznie otrząsając się z letargu w jaki wcześniej zapadł i podnosząc swój karabin z ziemi skierował wreszcie w stronę bestii. Wrzasnął. - Geronimo! - po czym zaczął strzelać. Strzelał długą niemilknącą serią. Bliski odgłos karabinu sprawił, że Frank także się otrząsnął i poderwał z bronią w ręku. Strzelał, stojąc tuż obok pastora przeładowując broń, kiedy tylko jeden po drugim opróżniały się kolejne magazynki. Bestia będąc najwyraźniej zła tylko przyśpieszyła kroku. Kule trafiające całymi tuzinami jej ogromną paszczę po chwili całą ją zalały w tryskającej wszędzie krwi, lecz poza tym zdawały się nie wyrządzać jej żadnej poważniejszej krzywdy. Cały czas, bowiem raźnie kroczyła sobie naprzód szorując grzbietem o skały. Z każdą chwilą była coraz bliżej dwójki strzelców. Frank z pastorem ruszyli z wolna do odwrotu. Idąc tyłem przez cały czas strzelali. Bestia nadal się zbliżała. Kiedy potwór wściekle ryczał podmuch miotał ich włosami niczym snopkiem zboża. Cała czwórka zebrana na dole, jak zaczarowana patrzyła na pojedynek z potworem w niemej fascynacji. Siedząc w ukryciu zapalili nerwowo papierosy. Bestia tymczasem przyśpieszyła nieco. Obydwaj strzelcy nadal cofali się nieustannie strzelając w jej stronę. Kiedy Frankowi skończył się ostatni, napełniony magazynek już nie szukał następnego. Jednym, szybkim ruchem przewiesił karabin przez plecy i nerwowo wydobył z plecaka granaty. Kolejno odbezpieczał je i rzucał wprost pod nogi kroczącego potwora. Trzy pierwsze odbiły się od idącej bestii i spadły na dół eksplodując gdzieś pomiędzy stojącymi na ziemi pojazdami. Kolejne dwa potoczyły się za daleko i minąwszy bestię nieszkodliwie eksplodowały kilkanaście jardów za nią. Lecz ostatni był celny. Przeleciał pomiędzy przednimi, słoniowatymi nogami potwora i zatrzymał się tuż za nim wirując na samej krawędzi półki. Kiedy wszystkim wydawało się już, że granat tak jak inne spadnie w dół, ten zatrzymał się i chwilę później eksplodował. Detonacja zmierzwiła Frankowi czuprynę. Siłą swej eksplozji granat wyrwał spory kawał tylnej łapy bestii, odrzucając go z mlaśnięciem na pobliską ścianę. Potwór jednak tylko warknął z wściekłością, aż Bobbiemu zadygotały wszystkie plomby w zębach po czym natychmiast skoczył do przodu zmniejszając za jednym zamachem odległość dzielącą go od uciekającej dwójki o ponad połowę. Widząc to, Frank z rezygnacją rozłożył bezradnie ręce i nie oglądając się więcej do tyłu, natychmiast rzucił się do bezładnej ucieczki w dół półki usiłując w biegu ponownie zdjąć kałasznikowa z pleców. Wielebny, natomiast cofając się tyłem nadal strzelał nieprzerwaną serią. On nie musiał co chwilę ładować swojej broni. Lufa jego karabinu świeciła już wiśniową czerwienią rozżarzona niemilknącą długą serią. Opróżnione taśmy po nabojach furkotały ciągnąc się za nim długą wstęgą. Zauważyli, że olbrzymi, wojskowy plecak zawierający amunicję był już w ponad połowie opróżniony. Po raz kolejny pastor przeciął krwawym ściegiem z dołu do samej góry cały łeb potwora niszcząc mu tym razem jedno oko. Trafione oko wpierw eksplodowało po czym spłynęło po jego przedniej łapie na ziemię. Bestia wpadła w szał. Skoczyła ponownie. Z trwogą ujrzeli jak schwyciła pastora w swą zębatą paszczę po czym jednym kłapnięciem odgryzła mu głowę. -No to tyle, jeśli chodzi o plan A. - jęknął Black zarzucając na ramię bazookę i wspinając się na skalną półkę. Kiedy tylko zrobił na niej kilka kroków minął go pędzący z góry Frank. Black dobiegł do podstawy długiego na całą długość hali prostego odcinka półki i tam się zatrzymał. Przyklęknął na ziemi rozkładając przed sobą pociski tak, aby wszystkie były pod ręką. Potwór, tymczasem z najwyższym trudem pokonał zakręt na przeciwległym krańcu półki po czym natychmiast skierował się prosto w dół. Jego i tak przerażająco wielka sylwetka z każdą, kolejną chwilą dodatkowo jeszcze rosła w oczach. Kroczył szybko. Jak na gust Blacka o wiele za szybko. W miarę jak stąpał z jego wielkiej mordy dyndając na boki zwisało coś, co jeszcze do niedawna było prawą nogą pastora. Black przełknął ślinę, starannie ułożył bazookę na ramieniu, dokładnie wycelował i wystrzelił. Pocisk pozostawiając za sobą świetlistą smugę pomknął stromo pod górę po to, by po chwili trafić bestię prosto w otwartą na oścież paszczę. Ku zaskoczeniu wszystkich, pocisk rozrywając skórę na grzbiecie potwora wyleciał z drugiej strony i eksplodował dobre pięćdziesiąt jardów za nim, podczas uderzenia w skalną ścianę. -Kurwa! Widzieliście to? Nie wierzę własnym oczom. - jęknął załamanym głosem Bobby. - Plan B też do dupy! Monstrum wydało z siebie kolejny ryk wściekłości po czym dalej kroczyło schodząc w dół odrobinę tylko wolniej. Black sam siebie w duchu sklął za tak oczywiste przeoczenie i załadował do bazooki kolejny pocisk. Tym razem jednak odkręcił końcówkę opóźniającą. Teraz nie była to głowica przeciwpancerna eksplodująca po przebiciu pancerza, lecz zwykła, przeciwpiechotna wybuchająca podczas zetknięcia się z celem. -Poczęstuj się tym knurze piekielny! - mruknął do siebie ponownie naciskając spust. Ponownie smuga jasności pomknęła pod górę po raz drugi trafiając w łeb potwora. Ogłuszająca swą bliskością detonacja rozerwała straszliwą paszczę na dwie niemal równe części. Bestia niemalże pozbawiona głowy groteskowo zatrzymała się w miejscu, po czym jakby z wahaniem, ostatecznie zwaliła się w drgawkach będąc już co najwyżej o dwadzieścia jardów przed skamieniałym agentem. Black wypluł przyschnięty do wargi niedopałek i szybko otrząsnął się z drętwoty. Prędko pozbierał do plecaka pozostałe pociski i tryumfalnym gestem przywołał do siebie Franka. Ten, z na nowo załadowanym karabinem pobiegł już razem z nim ponownie, aż na samą górę półki. Tym razem już nie dbali o to, czy ich ktoś zauważy. Biegli zupełnie wyprostowani. Po drodze zatrzymali się na chwilę i podnieśli leżący w kałuży krwi karabin maszynowy. Po niecałej minucie na powrót zajęli ustaloną wcześniej pozycję znajdującą się na samym szczycie półki. Dopiero teraz w całej hali wybuchło ożywienie. I to nie małe. Nerwowa bieganina, hałasy i te wszystkie gwarne krzyki, których wcześniej tak bardzo brakowało wielebnemu. Black kolejno ładował pociski i strzelając z bazooki rozerwał na kawałki ponad dziesięć portali. Kiedy skończył, Frank przystąpił do pracy starannie siejąc z karabinu pastora ołowiem po kablach biegnących od wszystkich, pozostałych kabin. Bobbiego i pozostałych tak bardzo zaintrygowała niedawna rozgrywka Blacka z bestią, że o mały włos sami nie padli ofiarą dwóch krępych idących w ich stronę z anihilatorami w swoich dłoniach. Trzeci, szedł chyba tylko dla towarzystwa razem ze swoim śmiesznym odkurzaczem. Na szczęście Theo kątem oka w porę ich zauważył. Krzykiem ostrzegł pozostałych. -Uwaga! Odmieńcy! Skradają się z boku! Profesor w jednej chwili odwrócił się i jednocześnie wystrzelił. Huknął grom, niewiele tylko słabszy od tego z bazooki i trzy biegnące w ich stronę postacie w jednej chwili zamieniły się w trzy skrwawione kupki łachmanów. Z porozrywanych na strzępy przewodów zaczęła wydobywać się czarna substancja, natychmiast rozlewając się w sporą plamę na podłożu. Wszystko z czym tylko plama się zetknęła w mgnieniu oka rozpadało się i gdzieś znikało. -Cholerne, czarne gówno! - Theo w ostatniej chwili odskoczył tuż przed rozlewającymi się wokoło czarnymi rozbryzgami. -Zupełnie jakby ktoś odlewał się na śniegu. - zauważył Bobby przyglądając się głębokim wżerom. Po chwili cała substancja znajdująca się w przewodach ulotniła się już całkowicie pozostawiając po sobie jedynie głębokie, kropliste wżery w podłożu groty. Ciała trzech ofiar zniknęły niemal kompletnie, jeśli nie liczyć kilku niewielkich fragmentów, których nie ochlapały atomy Krytykomu. -Nieźle, profesorku. - Theo otarł pot z czoła. - Ponownie uratował pan sprawę. -Prawda, że się ładnie wtopili w otoczenie? - ten zapytał wpychając do lufy kolejny ze swoich specjalnych woreczków. -Prawda. Bardzo ładnie. - z ulgą przyznał również Bobby. -Musimy porozwalać resztę tych portali! Prędko! Chcą dać kamasza! - krzyknął ponownie Theo wskazując ręką kilka sylwetek biegnących z naprzeciwka. Uciekinierzy najwyraźniej zmierzali prosto w stronę kilku ocalałych kabin znajdujących się na środku hali. Bez słowa wymienili spojrzenia i ruszyli im naprzeciw. Wybiegli z ukrycia usiłując przeciąć im drogę i jednocześnie usiłując znaleźć schronienie przed ostrzałem pozostałych poza ścianą stojącej pośrodku hali wielkiej, metalowej sypialni. Jeszcze będąc w pół drogi zdali sobie sprawę, że nie zdążą uprzedzić wszystkich uciekinierów. Jeden z biegnących, szczupły, dopadł portala jako pierwszy. Ten jednak był już nieczynny. Szczupły poszarpał się przez chwilę z tablicą przyrządów wewnątrz po czym zauważył rozerwany kabel. Zostawił więc portal i podbiegł nerwowo do drugiego. Szamotał się przy nim przez chwilę nijak nie mogąc otworzyć zablokowanych jedną z wcześniejszych detonacji drzwiczek. Tam dosięgła go seria Franka. Seria, co prawda wepchnęła go razem z drzwiczkami do środka, ale on już wówczas nie żył. Dwaj następni padli postrzeleni w plecy przez Bobbiego i Theo w czasie, kiedy pozostałą czwórkę z obranej ścieżki zdmuchnął profesor, który ku ich przerażeniu nagle pojawił się stojąc na ich drodze z zagadkową miną. Starzec nieszczerze się uśmiechnął po czym jednym ruchem palca zamienił ich w szmaciane kukiełki. Kiedy już skończyli z uciekinierami z ulgą opuścili odsłoniętą przestrzeń i ukryli się za tworzącą osłonę, sypialnią. Stamtąd profesor kilkoma wystrzałami oddanymi z muszkietu rozprawił się z resztką ocalałych kabli prowadzących w stronę portali. -Co teraz? - rzucił Theo, kiedy tylko nieco już ochłonął. -Trzeba jeszcze załatwić tych tam, w środku. - Bobby poklepał metalową ścianę. -Dobra, tylko jak? Drzwi są zamknięte! - zakomunikował mu Theo chwilę po tym jak wychylił się za opływowy róg budynku. -Podsadźcie mnie w górę. - zaproponował profesor. - Załatwię to inaczej. - dodał wyciągając z kieszeni swe granaty. Spojrzeli do góry. Widząc tam okienka bezbłędnie odgadli jego zamiary. Przewiesili karabiny przez plecy po czym spletli swoje dłonie. Starzec wszedł a raczej, ochoczo wskoczył na nie, prędko złapał równowagę po czym kolejno zaczął wrzucać przez okrągłe okienko granaty do środka. Z każdą, kolejną eksplozją krew tryskała wszystkimi oknami na zewnątrz. Tymczasem w pozostałej części hali rozpętało się prawdziwe piekło. Ci z Obcych, którzy się już jako tako zorganizowali strzelali ze wszystkich stron do intruzów. Bezgłośne iskry z ich dezintegratorów co chwilę przemykały ponad ich głowami, natychmiast topiąc to w co tylko trafiały. Cała trójka widząc co się dzieje dziękowała opatrzności za osłonę jaką tworzyły metalowe ściany budynku. Widząc nieskuteczność swoich starań, Obcy wkrótce dali za wygraną. Przestali do nich strzelać koncentrując się na wymianie ognia z dwójką agentów ulokowanych na najwyższej półce. Po piątej detonacji profesora, bełkotliwe wrzaski oraz jęki dobiegające z wewnątrz ucichły już zupełnie. Dla uzyskania całkowitej pewności profesor wrzucił jeszcze jeden granat po czym na powrót zeskoczył na ziemię. -Spodziewałem się że to będzie czysta przyjemność. - stwierdził ocierając czoło. - Tymczasem okazuje się, że to jest również całkiem niezła harówka. -Nie ma lekko, profesorze. - stwierdził Bobby. - A ty nad czym, aż tak bardzo intensywnie myślisz? - zapytał widząc nie lada zasępione oblicze wspólnika. -E, nic takiego. - ten odparł. -No gadaj. Mamy chwilę czasu. -Zastanawiałem się właśnie nad tym, gdzie teraz jest wielebny. -Jak to, gdzie on jest? -No wiesz, dokąd pastor poszedł. -Poszedł? -Do nieba, czy... piekła. - ten wyjaśnił. -Aha. No i co wymyśliłeś? -W sumie jeszcze nic. -Jak to? -Ponieważ był złym gościem powinien iść do piekła, nie? -No... chyba tak. -Ale odwalił dzisiaj kawał dobrej roboty. -To prawda. -Może, więc... jest jednak w niebie. -Możliwe, kto to wie. - Bobby wzruszył ramionami przypalając sobie papierosa. Wychylił się na moment kontrolując wzrokiem halę. Wymiana ognia z półką, nadal trwała tam w najlepsze. Powrócił więc spojrzeniem do wspólnika. -Ale ta nasza robota to przecież... zabijanie. - ten ciągnął. -Masz całkowitą rację. -Chyba, więc... to będzie... raczej piekło. Bobby zakrztusił się. Wypluł papierosa i odezwał się zdenerwowany. -Do cholery, Theo. Zdecyduj się w końcu. Mamy jeszcze coś do załatwienia, pamiętasz? -Tak. Pamiętam. Bobby przypalił kolejne dwa papierosy. Podał mu jednego. Sam też z ulgą głęboko się zaciągnął. -Chyba jednak jest w niebie. - Theo oznajmił po głębokim namyśle. -Jak do tego doszedłeś, synu? - zainteresował się profesor przysłuchujący się rozmowie. -Uli wspominała coś o odpuszczeniu grzechów. -Racja. -A skoro nigdy nie skłamała to... chyba dotrzyma słowa, co? -Pewnie tak. -No to skoro pastor dostał odpuszczenie jest już chyba w niebie. -To naprawdę ładnie, że tak myślisz. - starzec poklepał go w ramię. - Wielebny słysząc to z pewnością by się uradował. -Tak pan myśli? -Jasne, chłopcze. Bobby wyglądając kontrolnie co chwilę zza rogu zauważył, że po ich stronie hali nie ma już żadnego żywego odmieńca. To stąd ten dziwny spokój. Pod przeciwległą ścianą natomiast, kanonada trwała na całego. Frank z Blackiem walili, bowiem nadal z góry do wszystkiego. Do uciekających na wszystkie strony sylwetek, Frank strzelał jak do kaczek dziesiątkując ich okrutnie. Jego partner w tym czasie bombardował granatami stojące na podporach pojazdy oraz wszystkie pozostałe urządzenia w hali. Zamieszanie to nie trwało jednak długo. Mały, początkowy opór szybko ustał przeradzając się w bezładną ucieczkę spod nawały ognia. Wkrótce, wszelki ruch w hali zamarł niemal całkowicie. Wszyscy Obcy, którzy zdołali jakoś ocaleć spod pogromu schronili się w okrągłym, metalowym, przypominającym dyżurkę pomieszczeniu, które znajdowało się pomiędzy grupą Bobbiego a agentami. -Musimy wykończyć tych w tej budzie. - Bobby, lufą karabinka wskazał dyżurkę pozostałym. -My? - zapytał go zdziwionym tonem Theo. -A kto? -Frank z Blackiem mogliby załatwić ich z góry. Jak na razie idzie im świetnie. - odparł Murzyn wskazując oczami pełznącą na czworakach w stronę dyżurki sylwetkę jakiegoś niedobitka. Sylwetka w chwilę później rozpadła się na dwie części rozszarpana celnie rzuconym przez Blacka granatem. -Nie dadzą rady rozpieprzyć tego bunkra stamtąd. - zauważył Bobby. -Dlaczego? -Widziałem jak już wcześniej próbowali. Granaty po prostu odbijają się od niego. Niestety panowie, ale wygląda na to, że to jest zadanie dla nas. - oznajmił ponuro. -Mamy, człowieku biec tam po otwartej przestrzeni? -A masz lepszy pomysł? Od ostatniego razu musieli wznieść nad tym bunkrem jakiś pieprzony dach. Te ich szyby też mi wyglądają na kuloodporne. - dodał po chwili. -Przykro mi to słyszeć, kurwa. - jęknął Theo. -O tym, czy są kuloodporne zaraz się przekonamy. - wtrącił profesor wystawiając zza węgła lufę muszkietu. Cofnęli się robiąc mu miejsce. Profesor przyłożył kolbę do ramienia i nacisnął spust. Kiedy opadł dym wszyscy ponownie podeszli by wyjrzeć ciekawie na zewnątrz. -To niebywałe! - wykrzyknął profesor oglądając z zaskoczeniem swoją broń. Szyby były całe. -Widziałem już wcześniej jak ich okna drżą pod gradem pocisków Franka. - rzucił Bobby. - Wtedy, również nawet nie pękły. Dlatego przypuszczałem, że są kuloodporne. - wyjaśnił. -Być może Bwana coś tutaj wymyśli razem ze swoją bazooką. - z nadzieją w głosie zaproponował Theo. -Liczyłem wystrzały. - odparł chłodno Bobby. - Black odpalił z niej już wszystkie pociski. -Być może ma jeszcze te ładunki wybuchowe? - odezwał się profesor. -Ładunki? -No te, zrobione z min. Te sprawiedliwe. - przypomniał starzec. -Racja. -Zawołam go. - zaproponował Theo podnosząc się z ochotą z miejsca. Pobiegł do tyłu, aby Black mógł go dostrzec spoza budynku sypialni. Agenci wkrótce go dostrzegli. Najpierw w jego stronę pomknęła seria Franka, na szczęście niecelna, a chwilę później Black rozpoznał go. Uniesioną ręką powstrzymał partnera. Później wymownym gestem zapytał go o co chodzi. Wówczas Theo przywołał go ręką na dół. Black złożył dłonie i w odpowiedzi krzyknął, że wkrótce kończą robotę na górze i obydwaj zaraz zejdą do nich. Theo powrócił zadowolony. -Zaraz tutaj będą. - zakomunikował. -Słyszeliśmy. - stwierdził profesor. - Dobra. Zatem sobie zaczekamy. - dodał siadając tak, aby bez przerwy mieć bunkier na oku. Zapalili papierosy. -Słuchaj, Bobby... - Theo z posępną miną ponownie zabrał głos wykorzystując chwilę. -Co jest? -Skoro pastor... -Daj już spokój, chłopie. Chyba ustaliliśmy, że wielebny jest już w niebie, czyż nie? -No tak, ale... -Ale co, kurwa? - Bobby zdenerwował się. -Nie jest jeszcze tak zupełnie jasne to, czy wielebny poszedł do naszego nieba czy tego wiesz, marsjańskiego? Jak myślisz? -Myślę, że jeżeli się zaraz nie przymkniesz, to cię własnoręcznie uduszę... -Black z Frankiem idą. - profesor wskazał na zbiegające półką postacie. W chwilę później obydwaj agenci stali już zdyszani obok nich. -Na górze spokój. Po tamtej stronie już nikogo więcej nie ma. - wysapał Black. -Z wyjątkiem tej metalowej budy pośrodku, cała hala jest już czysta. - uzupełnił Frank. -W tym właśnie sęk. - odparł mu natychmiast Bobby. - To metalowe draństwo jest kuloodporne i zastanawiamy się właśnie, jak by tu się do tych w środku dobrać. -Kurewsko nieciekawa sprawa. - przyznał Black przyglądając się dyżurce z uwagą. - Zewsząd jest otwarta przestrzeń. -To samo mówiłem. - poparł go Theo. -Trzeba będzie coś wymyślić. - oznajmił Frank. -A jak tam ich pojazdy? - zapytał go profesor. -Załatwione. Wszystkie. -Jesteś tego całkowicie pewny, Zwierzu? -W chwili obecnej nie udałoby się złożyć z nich, nawet blaszanego latawca. -One już nigdy nie polecą. - potwierdził również Black. -To dobrze. -Zatem, nikt się nam już stąd nie wymknie. - raczej stwierdził niż zapytał Theo. -Nikt. - Black przytaknął głową. - Idąc na dół, na wszelki wypadek zaminowaliśmy też nasz tunel oraz tamten wiodący do jeziora. Lepiej więc nie zaglądajcie tam. - zaraz ostrzegł. -Dobrze pomyślane. - przyznał Bobby. Frank na dobre już odzyskał swój normalny oddech. Podszedł i z zaciekawieniem obmacał budynek. -A więc to jest ta ich sypialnia? - spytał. -Była. - potwierdził chłodno profesor. -Była? -Teraz jest to, raczej fabryka dżemu. - starzec ziewnął. - Hej, na twoim miejscu nie zaglądałbym tam, Zwierzu. - dodał ostrzegawczo widząc jak Frank taszczy jakąś skrzynię i ustawia ją bezpośrednio pod okrągłym oknem. -Nie chrzań, Krasnalu. Muszę to zobaczyć. Ignorując radę profesora, Frank wskoczył żwawo na skrzynkę i zajrzał ciekawie do wnętrza. Na widok tego, co tam ujrzał twarz mu momentalnie poszarzała. Blady, zeskoczył z powrotem na ziemię. Chwiejnym, przypominającym lunatyka krokiem prędko się oddalił. Długo wymiotował. -Oho. Wczorajsze pekari powraca. - Black bez powodzenia usiłował rozweselić atmosferę. -Najwidoczniej ono również nie za bardzo polubiło Franka. - przyznał profesor. Wzdrygnęli się na widok nowej fali, która gwałtownie wytrysnęła Frankowi z ust. Widząc strumień zawierający dużo większe kawałki natychmiast z obrzydzeniem odwrócili się na drugą stronę. -I po co było tam zaglądać? - zapytał go dociekliwie profesor po powrocie. - Nie masz do nas zaufania, czy jak? -Nie mam. - odparł Frank ocierając lepkie usta. -Oj, nieładnie. - ten stwierdził życzliwym, ojcowskim tonem. -Lepiej powiedz Krasnalu, co dalej? -Z czym? -Z tymi odmieńcami w bunkrze. -Pracujemy właśnie nad tym. -Mamy jeszcze dwa ładunki wybuchowe. - oznajmił Black. - Może, więc zakradniemy się tam i podłożymy je tuż przy samym wejściu, lub pod jednym z okien? - zaproponował. -Możemy spróbować, ale z tym zakradaniem się to nie przesadzaj, Bwana. - odparł Theo. - Widzą stamtąd wszystko. Chyba, więc lepiej biegnąć tam, co sił. -Też tak myślę. - poparł go Bobby. Aby stanowić trudniejszy cel rozdzielili się na dwie, odrębne grupy. Na dany przez profesora sygnał jednocześnie wybiegli z obydwu stron sypialni. Biegli co tchu trzymając bez przerwy broń skierowaną w kierunku bunkra. Po pokonaniu kilkunastu jardów stwierdzić mogli, że o ile metalowe ściany bunkra skutecznie chroniły jego załogę przed ich ogniem, to działało to również w drugą stronę. Oni także byli w tej chwili bezpieczni, ponieważ bunkier nie był wyposażony w nic co przypominałoby jakiekolwiek otwory strzelnicze. Świadomość, że ze strony tamtych nic im nie grozi nieco podniosła ich na duchu. Zdążyli już przebiec około połowy dystansu, kiedy drzwi wiodące do wnętrza bunkra nieoczekiwanie się uniosły. W tej samej chwili ze środka wydostała się jakaś podejrzana kula wielkości piłki futbolowej. Zaraz po tym drzwi ponownie się zamknęły. Zatrzymali się w miejscu jak wryci. Zagadkowa kula po chwili rozbłysła jasnymi, wysokimi płomieniami i przestała być już zagadkowa, ponieważ gwałtownie zmieniła kierunek i obecnie toczyła się prosto w ich stronę, Black prędko podpalił lont, rzucił ładunek po czym wraz z pozostałymi rzucił się z powrotem do ucieczki. Równie szybko biegli w drugą stronę, podczas kiedy kula wciąż nabierała swej prędkości. Zbliżała się. Ponieważ była jedna, usiłując zejść jej z drogi lub przynajmniej ją zmylić odruchowo rozbiegli się na wszystkie strony. Kula zwolniła i przez pewien bardzo krótki czas, kręciła się niezdecydowana w miejscu. Po tym chwilowym zawahaniu, ostatecznie wybrała Franka. Frank szpetnie zaklął po czym przyśpieszył nabierając prędkości. Biegł co sił. Ona, jednak uparcie podążała za nim natychmiast skręcając tam gdzie on i błyskawicznie naśladując wszystkie jego rozpaczliwe uniki. -Dlaczego znowu ja jestem, kurwa tym wybrańcem? - ten ponownie jęknął do samego siebie przyśpieszając w stronę portali wśród których zamierzał znaleźć sobie jakieś schronienie. Kula będąc już kilkanaście jardów od niego prócz płomieni zaczęła też podejrzanie iskrzyć oraz syczeć. Bez przerwy toczyła się w ślad za nim wybierając przy tym, najkrótszą drogę do celu. Black widząc nagłe kłopoty w jakie popadł jego partner, jednym skokiem opuścił w miarę bezpieczne schronienie jakie zapewniała mu ściana sypialni. Biegnąc z naprzeciwka na bieżąco dawał Frankowi gorące wskazówki. -W lewo, Frank! W lewo! - wrzasnął ostrzegawczo. Frank nie oglądając się za siebie wykonał unik idąc za radą Blacka. -Na Boga! W twoje lewo, człowieku! Ten natychmiast skorygował kierunek. -W twoje drugie lewo, kurwa! Frank w ostatniej chwili zdołał jakoś wbiec pomiędzy częściowo roztrzaskane już kabiny. Tam kluczył pośród nich jak oszalały usiłując ogłupić kulę. Ta nie była aż tak zwinna jak on i wkrótce siłą rozpędu wpadła bezwładnie na jedną ze zniszczonych kabin. Nastąpiła oślepiająca i zarazem bezgłośna eksplozja. Falę niesionego podmuchem gorącego powietrza, jaki wyzwoliła detonacja odczuli wszyscy pozostali, ponownie zgromadzeni już w komplecie poza zbawczą osłoną, jaką dawały metalowe ściany sypialni. Stali tam już od pewnego czasu i z ukrycia obserwowali zmagania Franka z ognistą kulą. Pomimo, że dzieliła ich od niej spora odległość, tuż po samej eksplozji jedynie z najwyższym trudem znieśli gorący i ognisty podmuch. Nikomu nawet przez myśl nie przeszło, że będący niemal w epicentrum Frank mógłby jakimś cudem to przeżyć. Dlatego też, kiedy ten po dwóch minutach wrócił dymiąc niczym upiór, wzbudził niemałą sensację. Wszystkie włosy na jego głowie uległy spopieleniu. Jego ubranie jeszcze tylko jakimś niepojętym cudem jakoś wisiało na nim w postaci tlących się nieustannie strzępów. Na jego twarzy wyraźnie mogli dostrzec ślady palców, którymi to zasłonił oczy. Policzki oraz całą dolną część twarzy pokrywały mu przypominające morskie wodorosty, baloniaste bąble. Niewiele lepiej wyglądały jego dłonie oraz przedramiona. Widząc ich szeroko otwarte ze zdumienia usta oraz oczy, Frank uśmiechnął się powodując, że natychmiast popękały mu ogromne bąble na policzkach i wesoło stwierdził. -Nie tak łatwo wykończyć starego Franka, co? -Jesteś wielki, Frank. - Black poklepał go z podziwem po plecach wzbijając spory obłok kurzu i popiołu. -To prawda. - potwierdził z uznaniem Bobby. -Oni chyba zupełnie nie zdają sobie sprawy z tego, że przeżyłem te wszystkie jebane owady, węże, pająki, węgorze i w ogóle tę całą, pierdoloną dżunglę, przecież nie po to, by mnie tutaj załatwili najzwyczajniejsi w świecie mutanci. -Masz absolutną rację, stary. - stwierdził Black zastanawiając się w duchu dlaczego jego partner mając tak rozległe poparzenia nie zwija się na ziemi z bólu, lecz stoi pośród nich i żartuje sobie jak gdyby nigdy nic. Frank tymczasem poklepał się po piersi w poszukiwaniu papierosów. Kieszonka, w której niegdyś były odpadła razem ze stopionym kawałkiem plastiku, który do złudzenia przypominał jeszcze przeciwsłoneczne okulary. -Ma ktoś, kurwa papierosa? Black poczęstował go, lecz nie ośmielił się zaproponować ognia. Bez skrupułów natomiast uczynił to profesor podjeżdżając mu pod sam nos zapaloną zapalniczką Zippo. Frank zapalił podanego camela i z wyraźną ulgą zaciągnął się głęboko. -Dlaczego nie wysadziłeś ich w powietrze, Bwana? - zapytał nieoczekiwanie Theo. -Co? - Black w pierwszej chwili nie zrozumiał pytania, tak bardzo był pochłonięty powrotem z zaświatów Franka. - Rzuciłem ładunek, ale nie mam pojęcia, dlaczego ten nie eksplodował. - po chwili jednak odparł. -Jak to, rzuciłeś? -Cały czas tam leży. Możesz sobie, kurwa sprawdzić. Theo wyjrzał zza rogu. -Rzeczywiście. Jest pod samym wejściem. -Lont musiał zgasnąć. - domyślił się Bobby. -Więc co teraz? - zapytał profesor. -A może by tak, porządnie przypieprzyć w niego z karabinka myśliwskiego? - rzucił Theo. -Wtedy na pewno nie eksploduje. Ten materiał wybuchowy odporny jest na wstrząsy - odparł Black. - Lepiej będzie poturlać w jego pobliże granat. -Jesteś tego pewny, Bwana? -Efekt gwarantowany. - odparł agent. - Czy ma ktoś jeszcze granaty? -Ja już nie mam. - stwierdził profesor. -Tu jest jeszcze parę. - Theo gorliwie pozbierał wśród pozostałych ostatnie trzy granaty. - To ostatnie, więc postaraj się człowieku. - dodał wręczając je Blackowi. -Bez obaw. - ten odparł biorąc je do rąk. - Swojego czasu byłem mistrzem Iowa w klasie juniorów. - dodał demonstrując mu złoty sygnet na środkowym palcu. -W rzucaniu granatów? -W kręglach, rzecz jasna. Black odłożył karabin na ziemi i wyszedł z ukrycia. Pewnym ruchem wyjął zawleczkę. Następnie, biorąc za siebie szeroki rozmach poturlał granat płasko po ziemi. Obserwowali go z zapartym tchem jak podskakując i zataczając się na boki potoczył się stukając metalicznie o podłogę. Granat trafił w ścianę tuż obok ładunku wybuchowego, po czym odbił się od niej po to, aby ostatecznie znieruchomieć o niecałą stopę na prawo od bomby. Black z aprobatą skinął głową i wycofał się. Wyraźnie widać było, jak bardzo jest zadowolony, bowiem w profesjonalny sposób podrapał się po kroczu i przez lewe ramię splunął na bok. Następnie, razem z pozostałymi pochylił się nisko i zasłonił uszy. Po kilku sekundach całą halą wstrząsnęła potężna, podwójna detonacja. Kiedy ucichł już świst przelatujących ponad nimi odłamków podnieśli się i ostrożnie wyjrzeli z ukrycia. Metalowa ściana w miejscu eksplozji była nieco wgnieciona do wewnątrz. Miejscami była również osmalona. Poza tym, jednak nic więcej się nie stało. Żadna szyba nie uległa zniszczeniu a postacie w białych skafandrach, równie ciekawie jak oni wyglądały z zainteresowaniem poprzez wszystkie okna. -Kurwa, jak rany! Z czego to jest zrobione? - zdumiał się Frank. -Własnym oczom nie wierzę. - stwierdził nie mniej zaskoczony Black. - Taki słuszny ładunek! Poszły na niego dwie miny przeciwpancerne a tu ledwie udało się nadpalić farbę, tu i ówdzie. Zdezorientowani spojrzeli po sobie zupełnie już nie wiedząc, co o tym wszystkim sądzić. -Uwaga! - wrzasnął Theo histerycznie. W jednej chwili ponownie poderwali się na równe nogi po to, by z przerażeniem ujrzeć jak dwie kolejne kule wytaczają się z bunkra, po czym natychmiast kierują prosto w ich stronę. -Co robimy!? - zawył Theo ze zgrozą. -Trzeba stąd spierdalać. - wyszeptał Frank rozglądając się w panice za jakimś schronieniem. Jego gorączkowy popłoch udzielił się natychmiast pozostałym. W powstałym tumulcie zaczęli przepychać się rozpaczliwie szukając jakiejś drogi ucieczki. Bobby wystrzelił w powietrze i powstrzymał ich uniesioną dłonią. -O to im właśnie chodzi! Zaczekajcie! -Co ty gadasz, człowieku? Musimy spierdalać, słyszysz? - Theo szamotał się nerwowo usiłując mu się wyrwać. -Nie rozumiecie! Tutaj jesteśmy bezpieczni. Te pieprzone kule lecą prosto do celu. -No właśnie! - zaskowyczał Theo, kiedy Bobby wykręcając mu boleśnie rękę siłą powstrzymał go w miejscu. -Prosto, rozumiesz!? - krzyczał mu do ucha. -I co, z tego? Puszczaj! -Tutaj nic nam nie grozi. One uderzą w sypialnię. Po drugiej stronie. Theo nieco się opanował. -Jesteś tego pewien? -Zaufaj mi. -Obyś miał rację, Bobby. Nie chcę skończyć jak Frank. Ups. -Dzięki. - ten natychmiast odparł. -Jesteś tego pewny, synu? - zapytał Bobbiego również profesor. -Uderzą w ścianę sypialni, profesorze. - odpowiedział stanowczo Bobby. - Tak mi się, przynajmniej zdaje. - dodał po chwili. -A co, jeśli nie? - Theo znów nie wyglądał na uspokojonego. -Zaufajcie mi. Plecy mnie już nie swędzą. - wyjaśnił im Bobby. -Za to moje, swędzą jak cholera. - zauważył Frank. -Ty już jesteś zombie, więc twoje się nie liczą... - podsumował profesor. Zamierzał jeszcze coś dodać, lecz nie zdążył. Oślepiający błysk i zaraz potem kolejny przekonały ich, że Bobby miał jednak rację. Dwie fale gorąca przetoczyły się wysoko ponad nimi nie czyniąc nikomu żadnej krzywdy. Metalowe ściany sypialni stanowiły doskonałą ochronę. Postanowili, zatem w ogóle nie wychylać się stamtąd zanim czegoś naprawdę skutecznego nie wymyślą. Obserwując nieustannie bunkier naliczyli wewnątrz niego trzech szczupłych oraz dziesięciu krępych nieustannie majstrujących coś przy swoich kolorowych pulpitach. -Miałeś rację. Skurwysyny chcieli nas stąd, jedynie wypłoszyć. - ponurym tonem stwierdził Black. -Ciekawe, co obecnie knują? - zastanawiał się tymczasem Theo. -Prawdę mówiąc, to niezbyt jestem tego ciekaw. - odparł mu zgryźliwie Frank. -Jeśli prędko czegoś nie wymyślimy to mam przeczucie, że będzie po nas. - obojętnym tonem stwierdził profesor. Bobby nagle wstał, po czym biegiem ruszył w stronę półki prowadzącej na górę. -A ty, dokąd? - zawołał za nim Theo. -Muszę coś sprawdzić. - dobiegła go odpowiedź. Nie mając nic lepszego do roboty patrzyli jak Bobby biegnie w miejsce, gdzie jeszcze pół godziny temu w najlepsze trwała praca przy powiększaniu groty. Tam Bobby zatrzymał się, po czym podniósł z ziemi jeden z leżących anihilatorów. Z uwagą zaczął mu się przyglądać. -On chyba pragnie wykurzyć ich z bunkra tym cholerstwem. Dobra myśl. - stwierdził Black z uznaniem. -Po moim wystrzale wszystkie przewody są w strzępach. - ponuro zauważył profesor. - Anihilatory są bezużyteczne. -Szkoda. Bobby, również wkrótce to zauważył. Nie dawał jednak za wygraną. Kręcił się, bowiem to tu to tam z uwagą przetrząsając wszystkie leżące w nieładzie skrzynie i pudełka. Na pewien czas nawet całkiem zniknął im z oczu chowając się za wysoką stertą metalicznie błyszczących pojemników. Po niecałej minucie ponownie wyszedł zza niej obarczony całym zwojem nowych przewodów. Po kolejnym kwadransie udało mu się wreszcie rozgryźć sposób na ich prawidłowe podłączenie. Przypiął jeden z nich do zbiornika z jednej i anihilatora z drugiej strony. Kiedy skończył, podniósł anihilator z podłogi i na próbę skierował jego wylot w ziemię. Uniósł w ich stronę kciuk, po czym nacisnął przycisk umieszczony w rękojeści. W ułamku sekundy podłogę przecięła czarna, podłużna szczelina. -Bystry chłopak. - skomentował z entuzjazmem profesor. -W porządku! -Nieźle, człowieku! -Dobra robota! - powitali go całym chórem, kiedy był już z powrotem pośród nich. -Ładne, zgrabne gówienko. - Black z zainteresowaniem oglądał anihilator. - Całkiem jak ten twój, pieprzony nóż. -Zawsze chciałem taki mieć. - odparł z dumą Bobby kierując wylot anihilatora na ścianę sypialni. Odsunęli się na bezpieczną odległość. Czarny snop w mgnieniu oka wypalił w błyszczącym metalu okrągłą dziurę na wylot. -O kurwa! - Frank aż podskoczył z radości. - No to wkrótce będzie po meczu, panowie. - z uciechą mocno zatarł dłonie, aż płat skóry odpadł mu z nadgarstka. Euforię, zachwyty, klepanie po plecach oraz strzały na wiwat, brutalnie przerwało stwierdzenie Blacka. -Na waszym miejscu jeszcze bym się nie cieszył aż tak bardzo, panowie. -Jak to? Już jest po nich, Bwana! Uli mówiła, że to skurwysyństwo rozpierdala absolutnie wszystko. -Zgadza się. - przyznał agent. - Pozostaje tylko jeden, mały problem. -Jaki problem? -Któryś z nas, będzie musiał podejść z tym do bunkra i dokończyć sprawę. Szczerze też wątpię w to, czy odmieńcy będą się spokojnie przyglądać jak ich, jednego po drugim tniemy tym gównem na kawałki. -Kurwa! -Fakt! -Rzeczywiście! -Niech to szlag! - na powrót zaczęły nimi targać wątpliwości. -Potrzebujemy ochotnika. - stwierdził cicho Black z niechęcią spoglądając w stronę bunkra. W ciszy jaka zapadła, niczym grzmot rozległ się odgłos nerwowo pocieranej zapałki, kiedy ktoś przypalał sobie papierosa. -Czy jest ktoś chętny? - zapytał ponownie Black odwracając się w ich stronę. Usłyszał tam jedynie szelest cofających się gwałtownie stóp. Nikt się nie odezwał. Wszyscy nagle zaczęli szukać zapałek, poprawiać guziki, rozglądać się z uwagą na wszystkie strony, lub w przypadku Theo wręcz udawać, że nie dosłyszeli pytania. -Tak też myślałem. - rzekł agent do siebie. - Zatem, pociągniemy zapałki. -Żadnych zapałek! - chyba za sprawą telepatii, Theo błyskawicznie pojął o co chodzi. -Dlaczego? -Ponieważ to oczywiste, że wypadnie na mnie. -Cóż, niech los zadecyduje... -Wypchaj się, Bwana! Nie idę na to. -Theo, daj spokój... -Nawet mowy nie ma! -Nie kłóćcie się. Ja pójdę. Zdumieni spojrzeli na Franka. Ten wypluł niedopałek i stwierdził beznamiętnie. -Chyba i tak długo nie pociągnę. Zaczyna mnie już ostro brać gorączka. Z każdą chwilą, każde poparzone miejsce boli mnie coraz bardziej. Szok mija. Skoro, więc ma i tak być po mnie, to zabiorę ze sobą tylu popaprańców ilu tylko zdołam. Milczeli patrząc na niego. Pierwszy odezwał się Black. -Jesteś tego całkiem pewien? - zapytał go poważnie. -Jasne. - odparł Frank z przekonaniem. - Będą bełkotać w piekle. - zapewnił ich biorąc anihilator z rąk Bobbiego. Zanim ktokolwiek zdążył zareagować Frank oddał swój karabin Blackowi i ciągnąc za sobą przewody wyszedł z ukrycia. Zaraz po tym skierował się prosto w stronę metalowej dyżurki. -Uważaj na siebie. - rzucił za nim profesor. -Pewnie. -Mówię poważnie, Zwierzu. W końcu, ludzie czasami wychodzą z takich poparzeń... - pocieszył go. -Postaram się wyciąć otwór tuż przy podłodze tak, aby w razie czego można tam było wturlać granaty nawet stąd. - ten rzucił w odpowiedzi. -Powodzenia, Zwierzu! -Trzymaj się Frank! -Daj im popalić! -Będziemy cię osłaniać! - profesor potrząsnął groźnie swym muszkietem. -Dobra, Krasnalu. Kiedy Frank zaciskając już z bólu zęby pobiegł w stronę bunkra, profesor zapytał pozostałych. -Jak sądzicie, uda mu się? Nikt nie odpowiedział -No co jest z wami? Stawiam dwa dolce na to, że skończy jak wielebny lub spierdoli sprawę. - zachęcał ich. -Co prawda, Frank to mój najlepszy przyjaciel... - odparł z wahaniem Black obserwując coraz bardziej niezdarny bieg Franka - ale nawet on, nie stawiał nigdy na przegranych. - zaraz dodał trzeźwym tonem. -Może jednak? -Oszalałeś, Krasnalu? Z takimi poparzeniami? -Ja nie żartowałem, Black. Naprawdę są tu pewne rośliny, które goją znacznie gorsze rany... -Rośliny? -Właściwie, to taka kora z drzew. Jeśli tylko w miarę prędko uwiniemy się z robotą... Tak sobie właśnie myślę, że Frank miałby wówczas pewne szanse... Frank zaplątał się w przewody od anihilatora. Przewrócił się. Podniósł się jednak szybko, po czym niezgrabnie pobiegł dalej. -No sam nie wiem. -Pomyśl, Black. Jeśli Zwierz, jakimś tam cudem, jednak przeżyje, mówię to tylko teoretycznie... - zaznaczył starzec. - a potem dowie się, że żal ci było postawić na niego dwa, nędzne dolary będzie mu przykro jak cholera, nie sądzisz? -Frank zrozumiałby mnie. - zaprotestował agent. - On także jest graczem. W tym czasie Frank zdołał już szczęśliwie pokonać ponad pół drogi. Niezdecydowany wcześniej Black już miał się założyć, lecz rozmyślił się kiedy ujrzał jak z bunkra wytacza się kolejna kula. Wówczas tylko jęknął z grozą opuszczając z rezygnacją głowę. Frank biegł już tak wolno i z najwyższym trudem, że nie miał żadnej szansy gdziekolwiek przed nią umknąć lub się schronić. On, również musiał sobie z tego zdawać sprawę, ponieważ już nawet nie kluczył tylko nadal zmierzał prosto w stronę bunkra. Kiedy kula zbliżyła się do niego, nieoczekiwanie zatrzymał się w miejscu. Szybkim rozpaczliwym ruchem skierował anihilator w jej stronę. Czarny promień chaotycznie zaczął omiatać wszystko to, co znajdowało się przed nim po to, by w końcu trafić również ją. W chwili kiedy to się stało kula po prostu zniknęła. -Przyjmuję zakład! - wrzasnął Black waląc z radości profesora w plecy. -Dobra. - starzec zgodził się niechętnie. - Ale teraz tylko o dolara. - dodał zaraz po tym, jak uwzględnił nowe okoliczności. Wśród postaci znajdujących się wewnątrz bunkra zapanowało nagłe, gorączkowe ożywienie. Prędko wysłali jeszcze dwie kule, lecz Frank je również zlikwidował bez problemu. Po kolejnej minucie zajął już pozycję przy drzwiach wiodących do bunkra. Pozostali widząc to, jak jeden wybiegli z ukrycia ruszając szybko w jego stronę. Kiedy jeszcze biegli Frank zdążył się już zabrać za obróbkę metalowej ściany. Materiał, z jakiego była wykonana okazał się być znacznie bardziej odporny od tego w sypialni. Jednak, chociaż dużo wolniej on również poddawał się działaniu czarnego promienia. Otwór z każdą chwilą coraz bardziej się pogłębiał. Kiedy już podbiegli do niego profesor przykleił nos do szyby po czym na migi dawał znać obrońcom bunkra co ich czeka już za chwilę, kiedy tylko przebiją się przez ścianę. Jego dłoń nieustannie jeździła w poprzek gardła. -Biegają jak szczury w pułapce. - komentował pozostałym sytuację panującą wewnątrz. Frank bez przerwy pochylony nad anihilatorem nadal ciął nim ścianę. Ta, niebawem okazała się być gruba na ponad trzy stopy. W pewnej chwili promień z anihilatora przedostał się wreszcie na wylot trafiając przy okazji jednego krępego, któremu natychmiast odciął niewielki kawałek brzucha. Krępy najpierw zachwiał się po czym bezwładnie zwalił się na ziemię. Upadając przeleciał wprost przez czarny promień, który w jednej chwili przeciął go na pół. -Uważaj, Zwierzu! - rzucił ostrzegawczo obserwujący wnętrze profesor. Było jednak już za późno. Widząc otwór kilku krępych błyskawicznie wycelowało w niego swoje dezintegratory a następnie, natychmiast oddało w jego stronę bezgłośną salwę. Aż cztery wystrzały niemal jednocześnie trafiły stojącego naprzeciw otworu Franka. Ten, razem ze swoim anihilatorem zwęglił się w jednej, krótkiej jak mgnienie oka chwili. Pozostali, natychmiast odskoczyli na bok uciekając przed rozlewającą się na boki czarną plamą. Po kilku sekundach była tam już, jedynie głęboka na kilka stóp dziura w ziemi. Wymienili wściekłe, bezradne spojrzenia. Po chwilowym szoku profesor powrócił do obserwacji wnętrza. Black z furią wrzucił granat do środka. -Sześciu oberwało. - podliczył profesor już po detonacji. Agent zacisnął mocniej wargi. Odbezpieczył ostatni granat po czym wrzucił go w ślad za poprzednim. -Dobra nasza! - wycedził zimno starzec. - Dwóch kolejnych leży na ścianie. -Ilu zostało? -Czterech. Kurwa! -Co jest? -Znikają! Dach bunkra zaczął się z cichym warkotem rozsuwać na boki. -Prędko! - krzyczał profesor. - Pośpieszcie się! Chcą wydostać się przez dach! -Skończyły się granaty! - zawołał w jego stronę Black. -Co takiego? -Nie mamy już więcej tych, pierdolonych granatów, Krasnalu! -Niech to szlag! Są już całkiem niewidoczni! Dach skończył się otwierać i zapadła cisza. Zamarli w bezruchu nasłuchując z uwagą. W powietrzu wisiał jedynie nerwowy bezgłos. W pewnej chwili profesorowi wydało się, że coś usłyszał z boku. Bez namysłu odwrócił się w tamtą stronę i wystrzelił. W powietrzu w ułamku sekundy zmaterializowała się zakrwawiona postać. Krępy, którego wystrzał kilka razy okręcił wokół własnej osi wybełkotał coś niezrozumiałego zanim upadł bez życia na podłogę. -Jednego mniej. - szybko podsumował Theo. -Ale trzech nam zwiało. - stwierdził szeptem profesor wkładając pośpiesznie nowy woreczek. - Trzech, rozumiecie? -Uli mówiła, że wystarczy jeden. - stwierdził Theo załamanym głosem. -Stąd nie ma wyjścia. - uspokoił go natychmiast Black. -I co z tego, Bwana? Jak my ich tu teraz odnajdziemy, co? Kurwa mać! Ale lipa! Wystrzelają nas jak małe misie, bo nie zabraliśmy maszynki do robienia dymu! Kurwa ale lipa! -Spokojnie! Tylko bez paniki. -Mogą być wszędzie. Lepiej więc uważajmy zamiast gadać. - zauważył Bobby. -Co robimy? - zapytał szeptem profesor. -Trzeba systematycznie przeczesać całą halę, odnaleźć mutantów i wykończyć ich zanim znowu coś wrednego przeciwko nam uknują. - stwierdził rzeczowo Black. Słysząc w oddali jakieś bliżej nieokreślone skrzypienie natychmiast odwrócili się w tamtą stronę jednocześnie unosząc swą broń do góry. Z przerażeniem ujrzeli jak otwierają się drzwiczki jednego z portali i zanim ktokolwiek z nich zdążył zareagować, wewnątrz kabiny na krótką chwilę ukazała się postać szczupłego. Zaraz potem w kabinie rozbłysło światło po czym szczupły w mgnieniu oka zdematerializował się. Kilka chwil później byli już przy portalu. -Jak to się mogło stać, że jeden został sprawny? - jęknął Bobby waląc w niego wściekle pięścią. -W tym całym zamieszaniu musieliśmy go przeoczyć! - Black dla odmiany kopnął w drzwiczki. -Nie. To oni zrobili nas w balona. - profesor wskazał na czerwone światełko. - Skurwysyny. Musieli coś przełączyć w tym bunkrze... -Tak, aby wyglądało, że portal jest uszkodzony. - z rezygnacją w głosie dokończył Theo. -Właśnie. -To kutasy! -Ilu ich tu było? - zapytał agent. -Jeden. Chudy. Kurwa, ludzie on nam zwiał! - stwierdził Bobby. -A więc wszystko stracone, człowieku? - wyszeptał Theo. -Jak na to wpadłeś? Stali w milczeniu ze wzrokiem ponuro wbitym w podłogę. Profesor pierwszy otrząsnął się z odrętwienia. Nagle, bowiem rozepchnął ich otworzył drzwiczki po czym zdecydowanie wkroczył do kabiny. -Idę za nim. - oznajmił. Starzec wchodząc opuścił muszkiet lufą w dół i dokładnie zamknął za sobą drzwiczki. Nie bardzo jednak wiedząc, co ma robić dalej bezradnie kręcił się w kółko. Zupełnie nic się nie działo. Wówczas to coraz bardziej zdenerwowany zaczął nerwowo dotykać przeróżnych znaków znajdujących się na kolorowej tablicy przed sobą. Bezskutecznie. Wzruszył bezradnie ramionami i podskoczył kilka razy. Również nic się nie wydarzyło. Po chwili starzec uspokoił się i z rezygnacją oparł się o jedną ze ścianek. Kiedy tylko dotknął tablicy całą dłonią nagle rozbłysło światło i profesor momentalnie zniknął im z oczu. Z nową nadzieją poderwali się na równe nogi. -Będzie chyba lepiej jak mu pomogę. - stwierdził Theo także wchodząc do środka. -Dobra. - Bobby skinął głową. - My tymczasem poszukamy tych dwóch tutaj. -Trzymajcie się. -Złam kark. -Powodzenia czarnuchu. Theo położył dłoń na tablicy i w błysku błękitnego światła zniknął w ślad za profesorem. -Pilnuj portala. - rzucił do Bobbiego Black. - Zacznę przetrząsać halę. Rozpocznę od samej góry. - wskazał wylot tunelu wiodącego do jeziora. -Dobra. - odparł Bobby uzupełniając pospiesznie magazynek swojego karabinka. Agent prędko napełnił plecak po taśmach z amunicją pyłem pozostałym po czarnej substancji. Biegnąc skalną półką pośpiesznie udał się na samą górę hali. Kiedy tam już dotarł przewiesił sobie plecak przez pierś i ostrożnie wszedł do pomieszczenia z którego wcześniej wypełzł potwór. Trzymając odbezpieczony karabin Franka w jednej ręce, drugą posypywał pyłem z plecaka przestrzeń przed sobą. W ten sposób odsuwając się powoli tyłem upewniał się, że sprawdzony teren przed nim jest zupełnie pusty. Mijając tunel wiodący do jeziora sprawdził też jego zaminowanie. Było w porządku i nikt przy nim nie dłubał. Przystąpił zatem do schodzenia półką w dół. Zatrzymywał się przy tym co pewien czas i ze znalezionych na ziemi łusek, ustawiał kolejne przeszkody nie do przeskoczenia. Miały go poinformować, gdyby ktoś ponownie pragnął udać się w miejsce, już raz przez niego sprawdzone. Nie mając zupełnie ochoty na przeciąganie zabawy w kotka i myszkę w nieskończoność Black ustawił trzy takie pułapki po drodze. Obserwujący go z dołu Bobby uczciwie musiał przyznać, że pomysłowość agenta była naprawdę zdumiewająca. Ze zwykłych resztek oraz przypadkowych przedmiotów Black zręcznie porobił takie konstrukcje, że niemożliwością stało się niezauważone przedostanie się na skalną półkę. Po kolejnej półgodzinie jasne się już stało, że obydwaj poszukiwani znajdować się muszą w dalszym ciągu gdzieś na dole. W pobliżu portala zapalili papierosy i właśnie mieli się zabrać za dokładne przeczesanie pozostałej części hali, kiedy nagle rozległ się cichy brzęk potrącanych łusek. To były te, które Black ustawił na samym początku skalnej półki. Agent rzucił papierosa i niczym rakieta wystartował w tamtą stronę. Nim jednak tam dobiegł od strony wykonanego przez nich tunelu rozległa się ogłuszająca, potężna detonacja. Podmuch, aż przewrócił nadbiegającego Blacka. Kiedy już przebrzmiała detonacja agent wstał z ziemi, otrząsnął się ze skalnych odłamków, przetarł swoje uszy małym palcem i podszedł bliżej tunelu. Eksplozja znacznie powiększyła jego wylot. Obecnie, gdyby tylko ktoś tego chciał spróbować, mógłby do tunelu wjechać jeepem. Po śladach widniejących w rozsypanym pyle na początku półki agent natychmiast zorientował się, że był to pojedynczy osobnik. Ponownie, więc pozbierał i ustawił łuski na swoim miejscu i powrócił do czekającego przy portalu Bobbiego. -To był jeden. Wlazł na moją minę. - stwierdził otrzepując ręce z pyłu. -Skąd wiesz że jeden? -Były pojedyncze ślady. -A, jeśli on niósł na rękach tego drugiego? -Tak, aby nas zmylić? -Właśnie. -Tym lepiej dla nas. - Black zarechotał. -Też racja. -Ale pewności nadal nie ma. Musimy, więc i tak wszystko sprawdzić dokładnie. -Święte słowa, Black. -Zaraz znajdziemy cudaka. - agent rzucił wesoło podnosząc z ziemi porzucony wcześniej plecak. Następnie, z zamiarem ponownego napełnienia go pyłem skierował się w stronę bunkra i tylko, dlatego zdążył zauważyć kilkanaście jardów za Bobbim szybujący w powietrzu dezintegrator. -Kryj się! - wrzasnął jednocześnie sam padając na ziemię. Bobby nawet nie oglądając się za siebie, natychmiast rzucił się w przeciwną stronę. W tej samej chwili z dezintegratora wystrzeliły kolejno cztery, białe iskry. Bobby zdążył jeszcze poczuć jak coś gorącego obejmuje jego lewą nogę po czym w ułamku sekundy utracił przytomność. Black, już leżąc poderwał karabin i naciskając raz za razem spust opróżnił cały magazynek celując krótkimi seriami w dezintegrator. Trafiony w dłoń krępy, natychmiast zmaterializował się. Wypuszczając z przestrzelonej dłoni broń uciekł popiskując gdzieś za bunkier w czasie, kiedy agent zajęty był wymianą pustego magazynka. Kiedy tylko na nowo przeładował broń, tamten właśnie zniknął za budynkiem. Nie chcąc pozostawać na odsłoniętej przestrzeni, chwycił Bobbiego pod ramiona i zawlókł go za osłonę jaką dawała sypialnia. Po drodze podniósł leżący na ziemi dezintegrator. * * * Po kilku minutach cierpliwego poklepywania po twarzy Bobby odzyskał przytomność. Odzyskując utracone wcześniej zmysły najpierw skrzywił się z powodu potwornego bólu. Kiedy już jako tako doszedł do siebie uniósł nieco drżącą głowę i z wysiłkiem spojrzał w dół. Stamtąd, bowiem dochodził do niego owy tępy, intensywny ból. Jednak widok, jaki tam ujrzał był o wiele bardziej przygnębiający niż mógłby się tego spodziewać. Jego lewa noga była zwęglona. Całkowicie, aż do samego kolana. Kiedy tylko się nieco poruszył, natychmiast odpadła jak stary liść. -Kurwa. Załatwił mnie. -Wyliżesz się. - rzucił Black powstrzymując torsje na widok potwornie osmalonego kikuta. -Pieprzysz. - ledwie wystękał drżącym głosem Bobby. - Już jest po mnie. -To ty pieprzysz. Wyjdziesz z tego. Mówię ci. -No jasne. - ocierając drżącą ręką z czoła pot rzucił z przekąsem. - Profesor posmaruje mnie korą i noga odrośnie, co? -Nie przesadzaj. Będzie dobrze. Spójrz, noga nawet ci nie krwawi. -Daj spokój, dobra. -Założę się, że gdyby ją tylko czymś zawinąć... -Co z nim? - Bobby zmienił temat. -Oberwał, ale uciekł mi za bunkier. -Szkoda. -Stracił jednak swój kamuflaż, więc dopadnę go raz dwa. Trzymaj to. - agent wręczył mu dezintegrator. -Po co mi to dajesz? -Nie znam się na tym gównie. Wolę wziąć do ręki jeszcze jeden karabinek. W moim AK jest już ostatni magazynek. -Dobra. - odparł Bobby wręczając mu z kieszeni garść naboi do karabinka myśliwskiego. Black załadował swój do pełna, przeładował i wziął do drugiej ręki. Sprawdził jeszcze raz magazynek kałasznikowa i uśmiechnął się zadowolony. Następnie, niedbałym krokiem poszedł z wolna w stronę bunkra. Bobby oparł się wygodniej o krawędź ściany i patrzał jak Black z karabinami wycelowanymi przed siebie znika za budynkiem. Po chwili dobiegła stamtąd długa seria, jakieś jęki, potem jeszcze jedna seria, kilka pojedynczych strzałów i zapadła cisza. Black wyszedł z powrotem. Obydwa karabiny miał już przewieszone przez plecy a wolną ręką przypalał sobie papierosa. Jego mina, przywodząca Bobbiemu na myśl jedynie znużoną twarz rolnika tuż po zakończeniu żniw, mówiła sama za siebie. Kiedy agent podszedł bliżej jego uśmiech zaczął z wolna zamierać po to, by po chwili zniknąć już zupełnie i dla odmiany przerodzić się w wyraz niedowierzania. Bezgranicznego niedowierzania. Oczy również miał otwarte maksymalnie. Spomiędzy pobielałych warg, bezwładnie wypadł mu papieros. -Niech to jasny chuj. - wyszeptał agent. Bobby poszedł oczami za jego spojrzeniem i również zamarł. Metaliczna ściana ogromnej cysterny w niezliczonych snopach iskier świeciła wiśniową poświatą topiąc się i kapiąc roztopionym metalem wprost na ziemię. W jednej chwili zrozumiał, że jeden z wcześniejszych strzałów z dezintegratora musiał trafić w powłokę zbiornika zawierającego atomy Krytykomu. Szeroko otwartymi oczami zauważyli jak w chwilę później z przepalonego boku cysterny wystrzelił daleko przed siebie czarny strumień. Strumień o średnicy węża strażackiego w mgnieniu oka niszczył wszystko z czym się tylko zetknął. Czarna plama o rozmiarach, jakich jeszcze nie widzieli rozlewała się coraz większą powierzchnią wyżerając w równym stopniu zarówno pobliską skałę jak też, co gorsza podłoże. Uszkodzona cysterna chwiejąc się i potępieńczo skrzypiąc coraz bardziej przechylała się tracąc dotychczasowe, solidne oparcie. -Musimy spierdalać stąd. Spierdalać natychmiast i to w podskokach. - Black pierwszy odzyskał mowę. -Co będzie z Theo i profesorem? -Nie ma czasu. Cysterna za chwilę się przewróci i rozpierdoli pozostałe. - odparł agent chwytając Bobbiego pod ramiona. -Mowy nie ma. Musimy na nich zaczekać! -To bez sensu! Za chwilę wszystko tu zostanie zassane. Portal też, rozumiesz co to znaczy? -Ktoś musi pilnować, aby ten, co zwiał nie wymknął się. -Profesor i Theo go załatwią. -A co, jeśli nie? -Pieprz to! Trzeba spierdalać! -Zostaję. -Co takiego? Oszalałeś? Teraz, kiedy jest po wszystkim odbija ci? -Black, posłuchaj mnie. - Bobby uspokoił go uniesioną w górę dłonią. - I tak nie dasz rady uciec stąd targając mnie na plecach... -Chrzanisz. -Uciekaj, zatem sam. Słyszysz, Black! Sam dasz radę! -Mowy nawet nie ma. -Uciekaj, mówię ci. No dalej. Uciekaj, póki jeszcze możesz. Uciekaj stąd! -Damy radę obaj. -Gówno tam, damy. Jeszcze chwilę zamarudzisz a sam nie zdążysz. - Bobby wskazał oczami na chwiejącą się cysternę. Black odwrócił na moment głowę. Olbrzymi zbiornik ze straszliwym zgrzytem rozdzieranego metalu przełamał się w pół i z ogłuszającym hukiem zwalił na ziemię rozchlapując swą przerażającą zawartość wszędzie wokół. Czarna fala wzniosła się na dwie stopy i wżerając się w grunt runęła wprost przed siebie. Wżerała się niezmiernie szybko. Jednak, wtapiając się w podłoże zdołała dotrzeć, aż do generatora. Ten natychmiast zachwiał się, przeraźliwie zaskrzypiał po czym pochylony znieruchomiał tuż ponad krawędzią nowo powstałej przepaści. Światła w całej hali zaczęły w chaotyczny sposób przygasać i migotać. -Zostało ci trzy sekundy na podjęcie życiowej decyzji. - stwierdził spokojnie Bobby obserwując niby od niechcenia szybko powiększającą się przepaść, która coraz szerszą szczeliną przecinała z wolna całą halę w poprzek. - Decyduj. Albo giniemy obydwaj, albo tylko ja. -Kurwa! -Za dwie sekundy będziesz już miał odciętą drogę. Nie bądź głupi, Black. Uciekaj, do cholery! -Niech to szlag! Kurwa! Kurwa! - Black położył z powrotem Bobbiego na ziemi. -Tak już lepiej. Jeśli tak bardzo chcesz coś dla mnie zrobić, to możesz mnie jeszcze poczęstować papierosem. -Trzymaj. - agent podał mu całą paczkę cameli. -Dzięki. -Jesteś tego pewny? - zapytał go jeszcze raz Black. -Pośpiesz się. - odparł Bobby ziewając. Widząc jak zaczyna się chwiać druga cysterna rzucił mu dezintegrator dodając. - Połam kark, panie FBI. -Kurwa. To nie tak miało być... -To już i tak nie ma żadnego znaczenia. - Bobby machnął ręką i zaraz dodał. - Jeśli jakimś cudem to złoto z jeziora jednak ocaleje, to zrób coś dla mnie. -Co takiego? -Za swoją działkę, broń Boże nie otwieraj banku. -A to, dlaczego? -Bo ci go w przyszłym wcieleniu obrobię. - zarechotał. -W porządku. Masz to u mnie. Podali sobie ręce na pożegnanie. Hala zatrzęsła się po raz kolejny pod wpływem coraz bardziej rozległych pęknięć podłoża. Black wiedział, że Bobby ostrzegając go, nie kłamał. Nie mieliby nawet cienia szansy, gdyby chciał go nieść na plecach. Nie czekając już dłużej rzucił się biegiem prosto w stronę wyjścia. Przeskakując ponad kolejnymi szczelinami dokonywał cudów zręczności, by nie wpaść w którąś z nich. Bobby oparł się wygodniej o sypialnię, zapalił następnego camela i obserwował jego ucieczkę. Będąc już na wysokości cystern agent nieoczekiwanie natrafił tam na szeroką na co najmniej piętnaście stóp, bezdenną rozpadlinę. W ostatniej chwili zatrzymał się omal w nią nie wpadając po czym zawrócił z zamiarem wzięcia porządnego rozbiegu. Cofnął się kilkanaście jardów do tyłu, zatknął dezintegrator za pasek na plecach, odrzucił precz podartą koszulę oraz krępujące ruchy karabiny i ponownie sprintem zerwał się do szaleńczego biegu. Pobiegł w stronę przepaści wkładając w to wszystkie swoje siły. Dobrze obliczył kroki, odbił się z samej krawędzi i skoczył. Wpadł do środka. Palcami, jednak udało mu się jakoś uchwycić przeciwległej krawędzi. Nabrał głęboko powietrza, które uszło z niego przy uderzeniu i nadludzkim wysiłkiem, opierając się na samych koniuszkach palców, z trudem wspiął się ponad krawędź. W tej samej chwili przewróciła się druga cysterna. Huk był ogłuszający. Niemal jednocześnie zapadły się podpory wszystkich pozostałych zbiorników. Black stanął niepewnie na nogi, odruchowi oblizał dwa palce, na których podczas wspinaczki zerwało mu paznokcie i obejrzał się do tyłu. Ujrzał uniesiony w górę kciuk Bobbiego. Pozdrowił go także i rączo pobiegł do tunelu. Kiedy tylko w nim zniknął skalna półka po której przed chwilą przebiegł zapadła się z trzaskiem wpadając gdzieś w głąb ziemi. W hali tymczasem fala atomów gruchnęła przed siebie z całą swoją mocą. Rozerwane w jednej chwili cysterny, natychmiast zniknęły Bobbiemu z oczu razem z całą ćwiartką hali. Dużo by dał, aby móc zajrzeć w przepaść rozpościerającą się zaledwie sześćdziesiąt jardów na lewo od niego. Totalne zniszczenie pochłaniało jednak wszystko na swej drodze i doskonale wiedział, że już za chwilę jego ciekawość zostanie zaspokojona. Żałował jedynie, że wcześniej nie spróbował przedostać się do portala, aby dołączyć do profesora i Theo. Przedtem nie przyszło mu to do głowy a teraz było już na to zdecydowanie za późno. Portale, bowiem jeden po drugim kolejno wpadały w zbliżającą się coraz bardziej czeluść. Ten sam los wkrótce spotkał portal, w którym zniknęli Theo z profesorem. Kiedy otchłań swą krawędzią zbliżyła się już na dosłownie kilka jardów pstryknął w nią niedopałek. To jednak jej nie powstrzymało. Sekundę później głębia dotarła już do niego. Kiedy ujrzał jak znika jego druga noga niczego już nawet nie poczuł. Kiedy w chwilę potem objęła go ciemność Bobby Thompson przyjął to nad wyraz spokojnie. Ostatnią myślą jaka mu przemknęła po głowie było graffiti jakie będąc dzieckiem wymalował wspólnie z Luciano Pontim na drzwiach do gabinetu dyrektorki sierocińca: "La Vita e come una scaletta per un polloio, corto, corto e pieno di merda". Luciano, będący jego jedynym przyjacielem z dzieciństwa wielokrotnie obiecywał później Bobbiemu wyjaśnić sens napisu. Pomimo tych obietnic nigdy jednak tego nie uczynił. * * * Black schylony w pół biegł, upadał, podnosił się i znowu biegł co sił wykonanym przez nich tunelem. Pokonując większość drogi na czworakach, biegnąc na oślep i starając się wymacać drogę, co chwilę boleśnie uderzał się o skalne ściany. Wszystko za nim trzęsło się i zapadało z takim hukiem, że ani razu nawet nie odważył się za siebie spojrzeć. Co chwilę całe, olbrzymie fragmenty tunelu osypywały się z grobowym szmerem tuż za jego plecami. Kiedy zdyszany jak pies wybiegł w końcu na zewnątrz ziemia zaczęła drżeć jeszcze bardziej. Dysząc z ulgą wyprostował obolałe plecy. Wydawało mu się, że od chwili wejścia do bazy minęło kilkanaście godzin, toteż nieźle go zaskoczył fakt, że na zewnątrz nadal jeszcze panuje ciemna noc. Spojrzał na zegarek. Ten jedynie upewnił go, że od rozpoczęcia akcji upłynęło zaledwie półtorej godziny. Kiedy z ogłuszającym łoskotem zapadło się gigantyczne sklepienie podziemnej groty przerwał gorączkowe rozmyślania ponownie rzucając się do szaleńczej ucieczki jak najdalej przed siebie. Jakoś wbiegł nad brzeg jeziora a tam, potykając się na wymykającej mu się spod nóg i tańczącej nieustannie ziemi, natychmiast skierował się w dół rzeki. Zbiegając po stromym zboczu udało mu się wreszcie wyrównać odrobinę oddech. Kiedy oddalił się od jeziora jakieś dwieście jardów cała woda w nim w jednej chwili wpadła do otchłani. Detonacja, jaka w chwilę potem nastąpiła, niczym olbrzymia łapa cyklopa oderwała go od ziemi wyrzucając jego ciało gdzieś wysoko w górę. Wirując bezładnie w powietrzu poczuł silne mdłości. Natychmiast utracił też zmysł orientacji. Kilka sekund później wylądował prosto w rzece. Zetknięcie z wodą nieco go ogłuszyło. Zaskoczony tym, że nadal żyje zachłysnął się i spróbował odzyskać utraconą orientację. Wszystko wokół niego w szaleńczy sposób wirowało. Za wszelką cenę pragnął jedynie dotrzeć do dna, lub powierzchni rzeki. Gdziekolwiek. Bezskutecznie. Wszystko wokół niego nadal szaleńczo kręciło się bezładnie w kółko. Po kolejnej chwili agent nie wiedział już nawet gdzie jest góra a gdzie dół. Po raz pierwszy w swoim życiu poczuł jak opuszczają go żywotne siły a ogarnia chłodna niemoc. Tak bardzo był już osłabiony i zdezorientowany, że nie zdołał dotrzeć nigdzie. Walcząc z kłębiącą się wodą Black zachłysnął się ponownie. Na nowo spróbował dźwignąć się na nogi, lecz nie mając pod nimi żadnego oparcia nie zdołał. Tracąc przytomność czuł jeszcze zalewającą mu płuca wodę. Zanurzając się bezwładnie zdążył jeszcze pomyśleć, że to musi być naprawdę idiotyczne utopić się w kilkunastostopowym strumieniu. Wówczas po raz kolejny już zachłysnął się. Chwilę potem, Black przestał już myśleć o czymkolwiek. Tymczasem, dwieście jardów za nim proces zniszczenia przebiegał w najlepsze. Kiedy pod dnem jeziora otworzyła się bezdenna otchłań, miliony galonów wody eksplodowały w zetknięciu z rozpaloną do czerwoności skałą zapoczątkowując tym samym cały szereg, skądinąd ciekawych zjawisk geologicznych. Kiedy tylko umilkło echo pierwszej, potwornej detonacji ziemia zaczęła jeszcze bardziej drżeć. Drżenie, wpierw słabe i ledwie wyczuwalne szybko przerodziło się w trwające dwie minuty potężne trzęsienie ziemi. Skali zjawiska nie udało się stwierdzić, gdyż nie było nikogo kto by je sejsmografem zmierzył. Olbrzymie masy gruntu wypiętrzały się bezładnie i na przemian zapadały. Wszystko dookoła krateru przewracało się i wzajemnie ze sobą mieszało. Fragmenty drzew, ziemi oraz zwierząt, które nie zdążyły w porę uciec, mieliły się w tym piekielnym młynie. Do rozległej czeluści widniejącej w miejscu, gdzie jeszcze kilka minut temu znajdowało się jezioro z ogłuszającym hukiem poczęły się osuwać gigantyczne masy ziemi oraz skał. Matka Ziemia, najwyraźniej czując ludzki gwałt na sobie, sama wzięła sprawy w swoje ręce. Przystąpiła, bowiem do pośpiesznego zasypywania dziury, którą jej w brutalny sposób wydrążono. A, że z samej swej natury zawsze działa bezceremonialnie i tym razem po jej interwencji cała okolica wyglądała zgoła zupełnie już inaczej. Upłynęła jeszcze grubo ponad godzina, zanim na dobre umilkły ostatnie jej pomruki oraz dygotania. Później, ponad dotkniętą kataklizmem okolicą zapanowała błoga cisza i powrócił spokój. * * * Koryto rzeki - Brazylia 24 marca 2000 Rankiem, Blacka obudziło niezwykle białej barwy słońce. Świeciło mu prosto w opuchnięte i przekrwione oczy. Zamknął powieki i odwrócił się na drugi bok. Po kilku nieudanych próbach udało mu się wreszcie stanąć na chwiejnych nogach. Uniósł ciężką jak worek mąki głowę i rozejrzał się mętnym wzrokiem dookoła. Widząc skalę zniszczeń jakich doznał las, jak przez mgłę zaczął sobie przypominać wydarzenia zeszłej nocy. Grota, bestia, cysterny, ucieczka i wreszcie beznadziejne utonięcie w rzece. Ze zdziwieniem stwierdził, że przed utonięciem uratował go jedynie, zupełny brak wody w rzece. Zastanawiając się jak też mogło się to stać wygramolił się na wysoki brzeg. Z najwyższym trudem wspiął się na stromą skarpę i dopiero tam ponownie się rozejrzał. Wszystko jak okiem sięgnąć było całkowicie zniszczone. Wszystko. Powyrywane z korzeniami drzewa zalegały poskłębianą masą wszędzie. Wyschnięte koryto rzeki pełne było martwych ryb oraz innych zwierząt. Grozy dodawała panująca cisza. Black z wolna wyruszył w górę byłego strumienia. Wszystko go bolało, lecz najgorszy był tępy, pulsujący ból dobiegający z dłoni, w której miał pokaleczone palce. Przedzierając się poprzez splątane ze sobą konary oraz pnącza, co chwilę napotykał na swej drodze ranne oraz martwe zwierzęta. Widząc w pewnej chwili żałośnie kwiczące pekari, które z połamanymi nogami bezradnie leżało na ziemi gorączkowo pomacał się zdrową ręką w poszukiwaniu glocka. Zamiast niego jednak, za paskiem znalazł zatknięty dezintegrator. Czując dokuczliwy głód przystąpił do oględzin otrzymanej od Bobbiego broni. Dezintegrator swoim kształtem do złudzenia przypominał mu pistolet. Podobnie jak on posiadał lufę oraz wykładaną czymś rękojeść. Na tym jednak wszelkie podobieństwo się kończyło. Brak, bowiem było w nim czegokolwiek w rodzaju języczka spustowego. Trzymając wylot lufy z dala od siebie Black dokładnie oglądał dezintegrator cal po calu, aż udało mu się na spodniej części rękojeści odnaleźć niewielkie, na wpół zakryte ciemną obudową pokrętło. Kręcąc nim prędko znalazł trzy położenia, w jakich można było je ustawić. Ustawił je zatem na pierwsze i wycelował w pobliskie drzewo. Trzymał tak broń przed sobą a ponieważ nadal nie pojawił się żaden języczek spustowy po dłuższej chwili poczuł się srodze zawiedziony. Spodziewał się, bowiem raczej, że coś zabrzęczy, zawyje lub zachrobocze i języczek ukaże się po to, by go nacisnąć. A tymczasem nic takiego się nie wydarzyło. Trzymając broń w wyciągniętej dłoni zauważył, że pekari przestał kwiczeć i przygląda mu się. Poczuł się jak dureń. Wycelował w niego ze złością. Znowu nic. Black westchnął ze zniechęceniem. Przysiągłby, że zwierzak śmieje się. Tak, pekari z pewnością śmiał się z niego. Śmiał się swymi czerwonymi, kaprawymi oczkami. Agent jakoś zniósł upokorzenie i zignorował go na powrót przystępując do oględzin dezintegratora. Po jakiejś chwili z boku lufy odnalazł otwór do złudzenia przypominający gniazdko na słuchawki. Stwierdził też, że rękojeść, chociaż wcześniej sprawiała takie wrażenie nie jest wcale sztywna, tylko wykonano ją z jakiegoś twardego, lecz mocno sprężystego tworzywa. Doszedł do przekonania, że to właśnie może być to i ponownie uniósł w górę broń biorąc na cel ogromne, powalone drzewo. Mocno ścisnął rękojeść zdrową ręką. W tym momencie, tuż ponad lufą dezintegratora pojawił się pulsując zielonym krzyżykiem, niematerialny celownik. Agent widząc go skrzywił usta w uśmiechu. Wycelował krzyżyk w sam środek pnia po czym jeszcze mocniej ścisnął rękojeść dezintegratora. To, co się w chwilę później stało przeszło jego najśmielsze oczekiwania. Pień i co najmniej dwa ary lasu za nim, płonęły trzeszcząc radośnie. Po niecałej minucie było już po wszystkim. Pożar bardzo szybko dobiegł końca po czym samoczynnie wygasł. Gdzieniegdzie tylko jeszcze tliły się dopalając ostatnie, najgrubsze konary. Spojrzał tryumfalnym wzrokiem na pekari. Ten przestał się już śmiać i na powrót kwiczał. Agent przestawił pokrętło w środkowe położenie i odwracając się na bok odnalazł inne drzewo. Strzelił. Tym razem obszar zniszczeń okazał się być znacznie mniejszy, lecz temperatura musiała być dużo większa niż poprzednim razem. Pożar, bowiem zgasł niemal w chwilę po rozpoczęciu wypalając w swym zasięgu wszystko. Zadowolony tym faktem, Black ustawił pokrętło na ostatnią już pozycję i odchodząc kilkanaście jardów do tyłu wycelował w ziemię tuż obok zwierzaka. Czerwone oczka zamknęły się ze strachu. Kwik przeszedł w nerwowe, potępieńcze wycie. Strzelił. Iskra trafiła w ziemię tuż obok niego i dokuczliwe kwiczenie dobiegło wreszcie końca. Pomimo, iż Black wystrzelił obok, pekari zwęglił się niemal w całości. Agent musiał długo zeskrobywać nożem spalone tkanki, zanim w środku czarnej bryłki udało mu się odnaleźć nieco mięsa nadającego się do jedzenia. Kiedy skończył jeść poczuł się znacznie lepiej. Uporczywe mdłości, jakie nieustannie miał od chwili przebudzenia, nareszcie minęły. Zniknął też jak ręką odjął, uporczywy ból głowy. Wytarł nóż o trawę i na powrót chowając go w bucie z dezintegratorem w ręku ruszył w dalszą drogę. Kiedy po kilkunastu minutach przedzierania się przez księżycowy krajobraz dotarł w miejsce, gdzie powinno znajdować się jezioro, zamiast niego odkrył tam jedynie ogromną i bezdenną przepaść zasypaną z jednej strony zwałami skał oraz ziemi. Z drugiej natomiast strony spływała do przepaści woda z zupełnie nienaruszonej zniszczeniami części zbocza. Spływająca z cichym szumem woda pracowicie wypełniała czeluść gdzieś głęboko. Niewyobrażalnie głęboko. Widząc ten wątły strumyk spływający w otchłań, Black doszedł do wniosku, że miną chyba wieki nim krater na nowo się wypełni wodą. Rozglądając się po całej okolicy i nie za bardzo jeszcze wiedząc, co ma teraz z sobą począć rozpoczął mozolną wędrówkę przed siebie przetrząsając wszystkie napotkane zakamarki. Przemierzał okolicę systematycznie mając słabą nadzieję, że być może odnajdzie gdzieś Theo lub profesora. Wierzył, że być może wydarzył się jakiś cud i oni również to przeżyli. W południe dotarł do miejsca, w którym ziemia skończyła się zapadać ucinając niczym gigantycznym skalpelem olbrzymie, wulkaniczne zbocze. Widząc gładką jak lustro powierzchnię odciętej skały żałował, że nie zdążył zapytać dziewczyny, czym tak naprawdę był ten cały Krytykom. Kiedy przyglądał się skałom w pewnej chwili zauważył wtopione weń lśniące w słońcu podłużne fragmenty. Zaciekawiony odgarnął rękami nieco skalne bryłki, aby podejść bliżej. Były to oślepiająco błyszczące w słońcu, żyły złota. Fakt ten odmienił jego dotychczasowe, pesymistyczne spojrzenie na rzeczywistość. Na całą resztę jego życia, również. Skrobiąc nożem kruchą strukturę wulkanicznych skał w pół godziny wydobył ponad dwadzieścia funtów czystego kruszcu. To, oraz fakt, że wśród skał nie widać nawet było, by w zauważalny sposób coś ubyło sprawił, że na jego zmęczonej twarzy pojawił się ponownie uśmiech. Uśmiech, który już nie zniknął z niej następnie, aż do późnego wieczora. Agent, kiedy już skończył dłubać w zboczu, na powrót przysypał złotodajne złoże skalnymi odłamkami po czym napełnił bryłkami kruszcu wszystkie swoje kieszenie. Natychmiast wyruszył w dół koryta po drodze układając nowy plan. Pod koniec dnia dotarł do łodzi. Jacht leżał na wyschniętym dnie, mocno przechylony na swą, lewą burtę. Z powrotem do cywilizacji, Black postanowił, zatem jeszcze jakiś czas zaczekać. Zamierzał najpierw wydobyć tyle złota, ile tylko zdoła. Te, które przyniósł ze sobą wyładował nad brzegiem wyschniętej rzeki, gdzie starannie je zakopał. Kiedy skończył wszedł na pokład. Z niewysłowioną ulgą wymościł sobie wygodne posłanie na tej burcie, która obecnie była podłogą i natychmiast zasnął. * * * Następnego dnia, Black zabierając ze sobą, małą skrzynkę z szelkami wyruszył ponownie w górę rzeki. W myślach oceniał, że nim spływająca woda zdoła na nowo wypełnić krater tworząc jezioro, upłynie około trzech miesięcy. Nie pomylił się za bardzo. W rzeczywistości upłynęły, bowiem dwa i pół. Przez cały ten czas Black nie próżnował. Pracowicie podążając w górę i w dół rzeki, zgromadził w pobliżu łodzi blisko tonę złota. Pomimo jego usilnych starań złoże w pobliżu jeziora w dalszym ciągu zdawało się być niewyczerpane. Wędrując tygodniami ze swą skrzynką nieprzerwanie w tę i z powrotem ani razu, jednak nie natknął się na jakikolwiek ślad mogący świadczyć o tym, że prócz niego ktoś jeszcze przeżył tę przygodę. Kiedy pewnego dnia woda ponownie wypełniła jezioro i wreszcie popłynęła również dawną rzeką, Black z radością odkrył, że jej poziom w korycie bardzo szybko się podnosi. Każdego, kolejnego dnia strumień przybierał coraz bardziej. Z każdym jego nawrotem łódź również podnosiła się na coraz wyższy poziom. Od chwili, kiedy woda popłynęła swym dawnym korytem, upłynął tydzień zanim agent stwierdził, że żegluga rzeką ponownie jest możliwa. Wówczas to, ostatecznie zakończył transport złota i po starannym zamaskowaniu złotonośnego miejsca kamieniami po raz ostatni udał się w dół strumienia. Będąc już na miejscu odcumował łódź, a ponieważ w jej zbiornikach nie było ani kropli paliwa zmuszony był dryfować z nurtem przez blisko trzy tygodnie zanim w pierwszej napotkanej osadzie zaopatrzył się w paliwo. * * * Podczas dalszej, samotnej, pełnej niebezpieczeństw, długotrwałej wędrówki, Black kilkanaście razy wpadał w pułapki zorganizowane na niego przez ludzi z kolumbijskich kartelów. Za każdym, jednak razem niezmiennie udawało mu się z nich wymykać, w czym niemałą rolę odgrywał jego dezintegrator, którym brutalnie torował sobie drogę okrutnie dziesiątkując zbirów. Ponieważ już od dawna nie znał takich pojęć jak żal, litość czy współczucie, szybko zyskał sobie przydomek "El Diablo", który u tubylców wzbudzał jedynie bezgraniczną i paniczną trwogę, przerażenie oraz fałszywe skądinąd mniemanie o tym, iż Black jest nieśmiertelny. Gdziekolwiek by się nie pojawił o jego przybyciu wiedziano przynajmniej dwa dni wcześniej i zapobiegawczo uciekano z zagrożonych jego wizytą okolic. Podczas owych kilkunastu prób pojmania go, mafia utraciła dobrze ponad dwustu swoich ludzi. Poza tym szeroko rozeszły się wieści, że El Diablo jest niezniszczalny i nawet trzydzieści milionów dolarów ufundowanych za jego głowę nie potrafiło sprawić, by ktoś podjął próbę ich zdobycia. Wówczas to, nawet mafia dała sobie z nim nareszcie spokój. Podczas tej niemal półrocznej wędrówki Blackowi najbardziej jednak dokuczała dotkliwa samotność. Odwykł od niej i coraz bardziej brakowało mu towarzystwa Franka. I chociaż naprawdę nie było mu w tamtych dniach lekko w końcu znalazł kupca na całe, swoje złoto. Nie mogąc już dłużej znieść tego, że na jego widok w najgorszych nawet spelunach natychmiast milkną rozmowy, psy podwijają ogony a ludzie w panice rozbiegają się na wszystkie strony sprzedał je nawet nie targując się za bardzo i z ulgą powrócił do Stanów. W kraju, za bardzo niewielką część swojego majątku nabył luksusową rezydencję w Vegas i przez dłuższy czas pędził beztroskie życie playboya oraz hazardzisty. Pomimo jego usilnych starań, jakich wytrwale dokonywał we wszystkich możliwych kasynach, pieniędzy w ogóle mu nie ubywało. Wręcz przeciwnie. Jego konto błyskawicznie puchło. Przerażeni jego nieustannym powodzeniem właściciele kasyn, wpierw usiłowali rozgryźć tajemnicę jego nieprzerywanego niczym pasma szczęścia. Szczęście to, jednak nawet dla niego samego nie było sprawą tak do końca jasną. Ludzie z kasyn zmienili, więc taktykę. Przez jakieś dwa miesiące usilnie i systematycznie nakłaniali go, by w końcu zaprzestał odwiedzin w ich kasynach. Black, równie konsekwentnie ignorował ich namowy. Jeszcze później nastąpiło kilka nieoczekiwanych wizyt nieznajomych ludzi. Ludzie ci twierdzili, że dla wszystkich w ogóle byłoby najlepiej, gdyby Black natychmiast się spakował i wyjechał do innego stanu. Blackowi jednak nie za bardzo leżał taki plan. Postanowił sobie bowiem, że zostanie. Cóż, najwidoczniej miał już dość włóczęgi. Ludzie z kasyn bez końca przysyłali do niego coraz to nowych negocjatorów a on, równie pracowicie odsyłał ich z powrotem stanowczo przy tym odmawiając. Po pogróżkach nastąpił etap przemocy. Agent także nie pozostawał bierny. Miał niejasne przeczucie, że używając dezintegratora nie występującego przecież w jego czasach popełnia jakiś tam paradoks, lecz był już tak znużony ślimaczącymi się rokowaniami, że było mu naprawdę wówczas wszystko jedno. Jeszcze z okresu swojego pobytu w Ameryce Południowej wiedział, bowiem jedno blaster, bo tak go właśnie nazwał, znakomicie nadaje się do torowania drogi i dla człowieka przypartego do muru nie ma w sumie znaczenia, jakie następstwa potem następują. Jak pomyślał, tak też zrobił. Po tajemniczym zniknięciu beż śladu kilkunastu brygad rzezimiechów oraz całej serii niewyjaśnionych pożarów, jakie gwałtowną falą nawiedziły wrogie mu kasyna, obydwu zwaśnionym stronom udało się w końcu wynegocjować kompromis. Kasyna zobowiązały się wypłacać mu stałą pensję w wysokości miliona dolarów miesięcznie. On, natomiast obiecał nie odwiedzać ich częściej niż raz w tygodniu. Wówczas, jednak i tak wynosił z nich przynajmniej drugie tyle. Oględnie mówiąc od momentu powrotu, Blackowi towarzyszył nieustanny fart oraz niekończące się pasmo szczęścia i sukcesów. * * * Tulsa - Oklahoma 25 października 1951 Grupka niemiłosiernie umorusanych dzieciaków biegła w pogoni za czarnoskórym, szczupłym chłopcem. Uciekinier najwyraźniej kierował się w stronę widocznego już w oddali cmentarzyska samochodów. Goniący wkrótce dostrzegli jak w pewnej chwili zbieg przeskakuje wysokie, druciane ogrodzenie. Również więc popędzili, co sił w tamtą stronę. Widzieli jeszcze jak zbieg będący już w środku wodząc rozpaczliwie głową dookoła nerwowo usiłuje znaleźć schronienie gdzieś pośród zaściełających cały teren zardzewiałych wraków. Wkrótce po tym już na dobre zniknął im z oczu chowając się pomiędzy spiętrzonymi jeden na drugim samochodami. Pościgowi przewodził grubasek o silnie spoconej intensywnym biegiem twarzy. Był to starannie ubrany dwunastolatek. Nazywał się Harold Holden. Jego imię oraz okrąglutka sylwetka od samego początku, odkąd tylko się pojawił w miasteczku po przeprowadzce z Greenville w stanie Mississippi, wzbudzały nieustanne drwiny wśród szkolnych kolegów. Było tak nieodmiennie i nawet kolejne nosy, jakie z tego powodu masowo rozkwaszał niewiele mogły na to zaradzić. Sprawiały jedynie tyle, że śmiano się za jego plecami, kiedy już przeszedł obok milczących kolegów. Rówieśnicy bali się go co prawda, lecz nadal używali sobie na nim ile wlezie. Zwłaszcza podczas ćwiczeń sportowych. Sytuacja taka panowała w szkole jeszcze całkiem do niedawna. Do chwili obecnej dużo się zdążyło już w tym względzie zmienić, lecz wspomnienia nadal tkwiły w nim uporczywą i bolesną świeżością. Okoliczności uległy diametralnej zmianie dopiero całkiem niedawno. Było to zaledwie kilka tygodni temu, kiedy do miasta sprowadziło się kilkanaście murzyńskich rodzin. Czarni pojawili się niemal jednego dnia, nagle i nie wiadomo skąd. W tym momencie, cała szkolna złośliwość oraz szczere, dziecięce okrucieństwo, natychmiast i z całą mocą zwaliły się prosto na nich. Od tamtej też pory, niepisany prym w gnębieniu i prześladowaniu ich wiódł Harold. W postępowaniu tym widział jedyną szansę na odwrócenie uwagi od samego siebie. Był szczęśliwy, że sam ma wreszcie nieco więcej spokoju. Kiedy na już dobre zaangażował się w nękanie nowych ze zdumieniem stwierdził, że tak niedawni jeszcze wrogowie zaczynają go darzyć niekłamanym podziwem oraz uwaga, ślepym posłuszeństwem. Na pewno niemały wpływ na ten stan rzeczy miał też jego wielki dar. Dar, którego istnienia nawet on sam wcześniej nawet nie domyślał się. Dar przekonywania. Zawsze, bowiem kiedy dochodziło do takich pościgów jak dziś Harold bezdyskusyjnie obejmował przywództwo. Obecnie gonili jedynego czarnego, który do szkoły przychodził na piechotę. On jeden nie posiadał jak inni roweru i był to bardzo dobry powód, by go ścigać. Po zajęciach zaczaili się więc na niego na ulicy. Kiedy grubo po ostatnich lekcjach, Murzyn opuścił w końcu budynek biblioteki ruszyli za nim nadjeżdżając cicho na rowerach. Jessie Lee widział ich jeszcze z okien czytelni, jak stoją cierpliwie na ulicy zabawiając się kto splunie najdalej. Pomimo, iż nie był telepatą wiedział doskonale, że czekają na właśnie na niego. Przez kilka godzin, jakie spędził w bibliotece miał jeszcze nikłą nadzieję, że być może zniecierpliwią się i w końcu sobie pójdą, lecz kiedy nadeszła chwila zamknięcia szkoły jego nadzieje prysły jak tamta żaba, którą w ubiegłym tygodniu łowiąc z ojcem ryby podłączył wprost do akumulatora. Jedyne, co udało mu się wykombinować w bibliotece to postanowienie, że w razie czego rzuci się do ucieczki prosto w stronę rowów melioracyjnych rozciągających się tuż poza terenem szkoły. Wygłówkował sobie, iż to powinno ich przynajmniej również zmusić do biegu na piechotę, jeśli nawet, kto to wie całkiem nie zniechęcić. Jako, że nie najgorzej biegał miał spore szanse, by im umknąć jeśli tylko pościg odbędzie się na piechotę. Jak postanowił, tak też zrobił. Kiedy tamci widząc go wychodzącego z biblioteki natychmiast wskoczyli na swe rowery Jessie zwinnie przeskoczył szkolne ogrodzenie i sprintem skierował się na pola. Brnąc w niedojrzałym łanie kukurydzy nie wiedział jednak jak bardzo zdeterminowało ich wielogodzinne oczekiwanie na ulicy, jakie zafundował im tym razem. Jeszcze ani razu, bowiem w tym tygodniu nie przetrzymał ich tak długo. Po uzyskaniu początkowej przewagi, później dzieląca ich odległość już nie zwiększała się. Ścigający niemal przez cały czas biegli za nim bez przerwy mając go w zasięgu wzroku. Tego się nie spodziewał. Zdał sobie wówczas sprawę, że dzisiejszego dnia jego szybki, początkowy bieg nijak ich nie zniechęci. Dlatego właśnie zmienił nieco plan. Po około dwóch kwadransach biegu postanowił ukryć się na złomowisku i tam przeczekać do wieczora. Kiedy w ślad za nim dobiegli do ogrodzenia zatrzymali się zdyszani. Przez chwilę mierzyli wzrokiem wysoką drucianą siatkę szukając dogodnego miejsca nadającego się aby ją przeskoczyć. Uciekinier tymczasem już na dobre zniknął gdzieś bez śladu. Pomagając sobie nawzajem, stękając, klnąc i posapując, pokonali w końcu wysoką na dziesięć stóp przeszkodę. Najwyższy z nich Jimmy Simmons podczas pokonywania ogrodzenia zaczepił niezdarnie sznurówkami swoich tenisówek o wystające druty na szczycie i z okrzykiem przerażenia stracił równowagę. Spanikowany, zamachał jeszcze bezskutecznie rękami po czym runął głową w dół. Chwilę później zaczepiony jednym butem o druty zawisł bezradnie na jednej nodze kilka stóp nad ziemią. Bezradnie wyrywając się wisiał sobie tak wspaniale rozkrzyżowany, że w normalnych okolicznościach natychmiast stanowić by zaczął cel dla wielogodzinnego rzucania bryłek ziemi i kamyków. Tego jednak dnia, okoliczności nie były normalne. Pośmiali się z niego zaledwie przez kwadrans, złośliwie szturchnęli go parę razy a potem połaskotali pokrzywami. Na zakończenie, litościwie uwolnili go przecinając scyzorykiem zaczepione na szczycie ogrodzenia sznurówki. Ku ich uciesze, Jimmy z przeraźliwym rykiem zwalił się na ziemię po czym otrzepując ubranie z kurzu wreszcie z ulgą podniósł się na nogi. Zapytał Harolda. -Co zrobimy z czarnuchem, jak już go dostaniemy? Ten zadowolony w głębi ducha, że nawet Jimmy polega na jego pomysłowości nie zdradzając się jednak ze swoich przemyśleń odparł przybierając twardy ton. -Dzisiaj nie skończy się wyłącznie na skopaniu jego czarnej dupy. -Nie? -Złapiemy go i zamkniemy na całą noc w jakimś bagażniku. -O kurczę! - Jimmy aż gwizdnął z wrażenia. -Posiedzi tam do jutra, zamknięty jak w trumnie. - ucieszyli się pozostali. -Dobra. Teraz musimy się rozdzielić. - zdecydował Harold. -Dlaczego? - zapytał Jimmy, który rzadko kiedy wiedział o co chodzi. -Łażąc kupą, nigdy go tu nie znajdziemy. Musimy się rozdzielić, wypłoszyć i go w końcu schwytać. -Racja. Posłusznie rozeszli się na wszystkie strony. Przetrząsając zakamarki złomowiska znalezionymi kawałkami metalu łomotali przy tym głośno w blachy wraków dodając sobie odwagi. -Gdzie jesteś, czarnuchu? -Wyłaź po dobroci, to oberwiesz mniej! -Znajdziemy cię! Ich radosne, pełne zapału okrzyki wkrótce rozlegały się już ze wszystkich stron cmentarzyska. Jessiego odnalazł Harold. Przypadkiem, ale jednak. Znalazł go wciśniętego pod podłogę starej, wojskowej ciężarówki. Przechodził właśnie obok starając się nie wrzeszczeć jak inni tylko zachowywać cicho no i proszę bardzo, opłaciło się. Zaintrygowany w pewnej chwili niezwykle cichym szelestem zatrzymał się. Następnie pochylił i dostrzegł jego buty sterczące tuż za wielkim kołem ciężarówki, z którego już dawno uszło powietrze. Przyklęknął więc na dobre i widząc w mroku jego wystraszone oczy wyszczerzył zęby w uśmiechu. Szybkim ruchem pewnie złapał go za kostki, wypluł gumę do żucia, stęknął z wysiłku i mocno pociągnął do siebie. Kiedy już wyszarpnął go spod pojazdu, ten nadal trzymał w rękach odłamany, zardzewiały tłumik, który miał za zadanie pomoc mu pozostać pod ciężarówką. Wówczas, Harold już bez większego wysiłku wywlókł go całkowicie. Kiedy go już wyciągnął na dobre, silnie wykręcił mu rękę do tyłu i już miał wezwać pozostałych, kiedy coś jasnego niby błyskawica sprawiło, że zamarł bez ruchu przygniatając plecy Jessiego kolanem do ziemi. Jasność była tak wielka, że w oślepł jednej chwili. Przerażony, zamrugał kilka razy, aż wreszcie, kiedy wydawało się, że minęła wieczność na powrót odzyskał utracony wzrok. Wówczas ujrzał przed sobą zupełnie inny widok niż jeszcze przed tą, jasną chwilą. Zupełnie nie wiedząc, co się dzieje obserwował nic nie rozumiejącym spojrzeniem obraz tak realny jak prawdziwy. Była noc. Chociaż wiedział doskonale o tym, że jest dzień nie wnikał w to, ponieważ tuż przed nim płonął jakiś dziwny samochód przykuwając bez reszty całą jego uwagę. Jeszcze nigdy nie widział, co prawda auta o tak opływowych kształtach, lecz nie to było w tej chwili najważniejsze. Zauważył, bowiem że wewnątrz samochodu, przeraźliwie wrzeszcząc płonie troje ludzi. Ludzi, chaotycznie próbujących się z niego wydostać. Przerażony tym co ujrzał spróbował zamknąć oczy, lecz to nie pomogło. Mimo zamkniętych, aż do bólu powiek nadal widział jak krzyczą nie mogąc się uwolnić. Miał też nie wiadomo skąd nabraną pewność, że i tak nie uda im wydostać się. I chociaż poprzez wysokie płomienie nie było tego widać wiedział doskonale, że wszyscy są przywiązani do swoich foteli. Bliski już obłędu Harold zauważył po drugiej stronie płonącego samochodu trzech, stojących ludzi. Było to trzech, dorosłych mężczyzn. Niestety, oni nawet nie próbowali pomóc płonącym, tylko stali nieopodal przyglądając im się obojętnie popijając przy tym piwo. Wówczas domyślił się natychmiast, że to nie jest żaden wypadek tylko ich celowa robota. Kiedy jeden ze stojących przelotnie się odwrócił, Harold rozpoznał samego siebie. Twarz była dużo starsza co prawda, lecz pomimo tego niewątpliwie należała do niego. Zadygotał z bezgranicznej trwogi. Drżąc na całym ciele, odruchowo zsikał się prosto w spodnie. Nie chciał tego więcej widzieć, jednak musiał. Nie pomogło nawet odwracanie głowy i wpychanie zaciśniętych pięści w oczodoły. Kiedy już wydawało mu się, że oszaleje nastąpił kolejny błysk i upiorna noc wreszcie ustąpiła rozmywając się bez śladu. Z ulgą otworzył swoje przerażone oczy. Z niemałym zdumieniem stwierdził, że ponownie jest upalny letni dzień a on siedzi na plecach Jessiego nadal trzymając przed sobą jego wykręconą do tylu rękę. Pomimo panującego upału, Harold całym ciałem nadal jeszcze drżał. Był również mokry jak po ulewnym deszczu. Dobrą chwilę jeszcze trząsł się z przerażenia. -Dlaczego nas nie zawołałeś? - głos Jimmiego wyrwał go z drętwoty. Odwrócił się i zauważył, że Jimmy oraz pozostali całą grupą stoją obok niego. -Spociłeś się jak jasna cholera. - zauważył piegowaty Hank. -Czarnuch musiał się z Haroldem nieźle szamotać. - zgadywał Bill drapiąc się w swą rudą czuprynę. -Dawaj go. -Teraz my się zabawimy. Jimmy chwycił Murzyna za włosy podrywając go brutalnie z ziemi. Pozostali jak nakazywała stara, szkolna tradycja szybko otoczyli go szczelnym kręgiem z zamiarem spuszczenia mu błyskawicznego łomotu. Kiedy zaciśnięta pięść Jimmiego uniosła się do zadnia pierwszego ciosu Harold poderwał się z ziemi po czym złapał go za przegub lewą dłonią. Zanim jeszcze padło cisnące się na usta Jimmiego pytanie, drugą ręką z całych sił uderzył go prosto w twarz. Jimmy kompletnie zaskoczony padł na ziemię przewracając się na plecy. Jessie nie mniej zaskoczony zamarł wraz z pozostałymi. -Co robis? - przez rozbite wargi wyseplenił Jimmy. -Jeśli jeszcze raz ktoś podniesie na niego rękę, też oberwie. -Odbiło ci? - zapytał go poważnie Hank. W odpowiedzi, również legł na ziemi. Więcej pytań już nie padło. Pozostali, nic nie mówiąc cofnęli się o kilka kroków. -Też mi się znalazł, obrońca carnuchów. - prychnął gniewnie Jimmy z powrotem podrywając się na nogi. Harold znów uderzył pięścią przewracając go na ziemię. Leżącego, kopnął jeszcze kilka razy zanim ten niezgrabnie uciekł na czworakach otrzymując na zakończenie pożegnalnego kopniaka w tyłek. Reszta nadal stała milcząco w bezpiecznej odległości od Harolda. -No, co tak stoicie jak stado baranów? - ten zapytał ich. -A czego od nas chcesz? - zapytał w odpowiedzi Bill. -Albo idziecie z nim. - Harold wskazał na Jimmiego. - Albo zostajecie z nami? -Jak to... z wami? -A tak. Możemy do wieczora zabawić się tutaj rozwalając samochody, albo iść nad rzekę rzucać kamieniami z mostu. -A on? - Bill oczami wskazał Jessiego. -Co on? -No... co z nim? -On jest od dzisiaj w naszej paczce. - oznajmił Harold kładąc Murzynowi rękę na ramieniu. -Przecież... Harold podszedł do Hanka i stanął tuż przed nim. -Przecież... przyjęcie do gangu kosztuje dolara. - ten wystękał przestępując z nogi na nogę. -Masz forsę? - zapytał Harold przenosząc spojrzenie z powrotem na Murzyna. Ten w odpowiedzi jedynie pokręcił przecząco zdumioną głową. -W takim razie, eee... będziesz musiał dostarczyć dla każdego z nas... po dziesięć opakowań gum do żucia. -I butelce coli. - natychmiast dorzucił ktoś roztropnie. -Jutro zwędzę wszystko z ojca sklepu. - zapewnił ich Jessie z gorliwym przekonaniem. -Jeśli tak... to w porządku. - po namyśle jako pierwszy zgodził się Hank. -Może być. - rzucili również pozostali. Harold z zadowoleniem pokiwał głową. -A co z Jimmim? - po chwili ktoś zapytał. -Właśnie. Co, będzie z Jimmim? - zapytali Harolda wszyscy razem. -Jeśli tylko będzie chciał to sam do nas wróci. Ja nie mam nic przeciwko. - oznajmił. -My też. -Jasne. -W porządku. W milczeniu podali sobie ręce. Kilka minut później, jak gdyby nigdy nic radośnie demolowali okna stojącego nieopodal autobusu. Kamieniami w kilka minut zdziesiątkowali całą, tę niewielką resztkę ocalałych w nim dotychczas szyb. Później zabawa jeszcze bardziej się rozkręciła. Bawili się tak do chwili, kiedy po dwóch godzinach ze złomowiska przepędził ich zalany w trupa stary Fred. Pracujący tu od zawsze jako dozorca Fred był prawdziwą, stanową instytucją. Był groteskowo stary oraz brzydki i nikt nigdy nie widział go trzeźwego, chociaż po mieście krążyły nieuzasadnione niczym plotki, że nie zawsze było tak. Podobno, gdzieś daleko, na górzystym pograniczu Oklahomy żyli jeszcze jacyś ludzie gotowi przysiąc, że przed czterdziestu laty Fred miał przez pewien niesamowity tydzień okres trzeźwości. Nikt jednak w Tulsie nie brał plotek tych na poważnie, ponieważ powszechnie wiadomym jest, że górale z pogranicza notorycznie kłamią. Fred był groźny jak grzechotnik, kiedy wypił a że zawsze był pijany wszyscy w mieście permanentnie się go bali. Straszono Fredem nieposłuszne dzieci a jego imię nosił co drugi zawodnik podczas nielegalnych walk kogutów. Podczas rozmów przy ognisku podejrzewano go również o konszachty z diabłem. Nikt nie wiedział ile tak naprawdę Fred ma lat, lecz wiadomym było, że potrafi zrobić bimber nawet z płynu do chłodnicy oraz kwasu do akumulatora. Jednym słowem, Fred był co najmniej równie stary jak ten świat, ale dużo bardziej straszny. Jego nagły widok był zaiste wstrząsający. Fred zamierzał ich, bowiem zajść po cichu. Zakraść się, dorwać i zaskoczyć. Skradając się jednak nad wyraz niezdarnie potknął się o porzucony przez nich fragment forda, poleciał do przodu i uderzył twarzą w zderzak autobusu. Narobił przy tym takiego rumoru, że jego plan natychmiast nie wypalił. Otarł krew z rozciętego czoła, pociągnął łyk z butelki i pozbierał się z ziemi. Rozochoceni dobrą zabawą obrzucili go wpierw kamieniami i śmiejąc się z jego niezdarnych prób schwytania któregoś z nich, ganiali się z nim dobry kwadrans nim na powrót przeskoczyli przez druciane ogrodzenie. Fred nie potrafił tego dokonać. Za bardzo był zalany. Zrobił więc jedyną rzecz, jaką mógł w tej sytuacji zrobić. Kiedy już niezgrabnie podbiegł do ogrodzenia, zbliżył do drucianej siatki swe złośliwe, przekrwione i niezwykle blisko siebie osadzone oczy po czym we wściekłym grymasie otworzył usta odsłaniając pożółkłe kły. -WYYYYYNOOOOOCHA! - zaryczał tak przeraźliwie, że młoda wiewiórka ogłuszona, natychmiast spadła martwa z pobliskiego drzewa. Całą ich grupką, także targnął silny dreszcz przerażenia. Byli jednak młodzi. Bardzo prędko doszli więc do siebie a mszcząc się w odwecie, podroczyli się z bezradnym Fredem podchodząc na kilkanaście cali do ogrodzenia i plując na niego, kiedy tak bezsilnie sobie stał i coś niedobrego pod nosem mamrotał. Odeszli stamtąd dopiero, kiedy na jego zaniepokojonej twarzy pojawiły się już pierwsze krople brudnej, żółtej piany. * * * Dwadzieścia dwa lata później Harold Holden został wyświęcony na kapłana. Zraz po tym objął posadę pastora w hrabstwie Ardmore w stanie Oklahoma. W swych płomiennych, pełnych misjonarskiego, gorliwego żaru kazaniach, wielebny Holden zawsze nawiązywał do rasowej tolerancji oraz wzajemnego zrozumienia. Czasami jednak, zwłaszcza po którejś okresowej wizycie w jednym z wielkich, amerykańskich miast, gdzie z nieuchronną regularnością wielebny był systematycznie obrabowywany, nękały go chwile zwątpienia w sens tego co głosił na temat Murzynów. Wówczas to, z równie systematyczną regularnością zawsze nawiedzały go wizje płonącego samochodu dając mu tym samym nieprzebrane wręcz zapasy nowej energii oraz świeżego zapału w głoszeniu Słowa. Wizje te, z różną intensywnością nękały go przez całe jego życie a już na dobre ustały, dopiero po jego przejściu na emeryturę, kiedy to pojął za żonę niejaką Betsy Richmond. Betsy była Murzynką a poza tym nieźle grała na organach. Pastor Holden miał wówczas czterdzieści pięć lat, ale duchem czuł się, co najwyżej na trzydziestkę. W późniejszych latach wspólnie z żoną stworzyli wędrowną kapelę gospel i w przeciągu kilku lat udało im się nagrać kilka płyt a nawet wylansować kilkanaście przebojów zdobywając całkiem niemałą popularność w rolniczych kręgach stanu Oklahoma. * * * Nowy Jork 18 lipca 1974 Zielony chevrolet kierowany przez młodą kobietę jadąc drogą wzdłuż nabrzeża szybko zbliżał się w stronę miasta. Świtało. Mknąc jeszcze pustymi ulicami samochód nabierał prędkości na prostym i szerokim odcinku drogi. Siedzący obok niej mężczyzna obserwował spod wpół przymkniętych powiek rosnące w oczach miasto. Lewym ramieniem obejmował żonę. Obydwoje byli już mocno znużeni całonocną jazdą. Siedzący z tyłu malec niezmordowanie gaworzył coś do siebie rozglądając się ciekawie na wszystkie, możliwe strony. W odróżnieniu od nich, on uwielbiał podróże. Przez całą drogę uśmiech nawet na króciutką chwilę nie schodził z jego zadowolonej buzi. To był piękny słoneczny, przyjemnie chłodny i bezchmurny świt. Ich ciągnąca się całymi tygodniami przeprowadzka właśnie dobiegała końca. Już za niecały kwadrans mieli się znaleźć w swoim nowym, kupionym zaledwie tydzień wcześniej domu. Tam, pod prysznicem zamierzali najpierw zmyć podróżne zmęczenie a dopiero potem zjeść śniadanie oraz zająć się planowaniem pozostałych, czekających ich czynności. W pewnej chwili gdzieś w okolicach przedniego koła po prawej stronie samochodu, coś trzasnęło głośno. Natychmiast całym samochodem mocno zachwiało. Kobieta, gwałtownie wyrwana ze swoich rozmyślań pisnęła głośno. Wóz zarzucił po raz drugi, tym razem wpadając w poślizg. Mężczyzna natychmiast zesztywniał zaciskając palce na ramieniu żony a malec w jednej chwili zaczął głośno płakać. Chevrolet niebezpiecznie zachwiał się na boki jeszcze kilka razy. Wkrótce jednak odzyskał przyczepność i ponownie pomknął do przodu tyle, że przeciwległym pasem ruchu. Kobieta dziękując opatrzności za to, że nic akurat nie jechało z naprzeciwka, szybko zjechała na właściwy pas. -Cholera! - odetchnęła z ulgą. - Tak niewiele brakowało. -Co to było? - nerwowo zapytał ją mężczyzna. -Nie jestem pewna... -Zasnęłaś? -Skąd? -Więc, co się stało? -Ktoś wyrzucił butelkę na drogę. - wyjaśniła. -Butelkę? -Tak. To wyglądało jak butelka po szkockiej, ale nie jestem pewna. Przepraszam, nie udało mi się jej wyminąć. - dodała. -Butelka. - mężczyzna zamyślił się przypalając sobie papierosa. - Powinni takich wieszać. - oznajmił po chwili. -Poprowadź przez chwilę. - poprosiła. Kobieta oddała kierownicę mężowi a sama odwróciła się na chwilę do płaczącego dziecka. -Co z nim? - zapytał. -Bobby się skupkał. - odparła odkrywając źródełko nieszczęścia. -Ładnie, nie ma co. Ładnie. Chevrolet po dziesięciu minutach znalazł się już na przedmieściach. Kobieta pośpiesznie zaparkowała go przed domem i z nadal beczącym dzieckiem na ręku, prędko wbiegła do środka. * * * Bobby Thompson oraz jego rodzice jakoś przeżyli tę przykrą przygodę, jaka ich spotkała na przedmieściach. On sam nigdy nie trafił do sierocińca i w związku z tym, nigdy nie zasmakował uroków dorastania w biednej dzielnicy. Nie zaznał również wszystkich dobrodziejstw płynących z życia w rodzinach zastępczych. Wręcz przeciwnie. Z wyróżnieniem ukończył studia i wkrótce po nich opatentował swój pomysł na wycieraczki samochodowe. Wycieraczki, które oczyszczały w stu procentach przednią szybę. Ich prosta, a zarazem genialna konstrukcja polegała na tym, że zamiast dwóch była to pojedyncza wycieraczka, która przesuwając się w pozycji pionowej po specjalnie skonstruowanych w tym celu prowadnicach, od jednego krańca szyby do drugiego, oczyszczała ją całkowicie nie pozostawiając w narożnikach owych księżycowych obszarów zaschniętego brudu, który w czasie jazdy podczas deszczu zawsze go tak bardzo denerwował. Te nie oczyszczane poprzez tradycyjne wycieraczki fragmenty przedniej szyby musiały silnie irytować również całe mnóstwo innych ludzi, bowiem Bobby Thompson zarobił swój pierwszy milion na dwudzieste czwarte urodziny. Kiedy dodatkowo jeszcze udoskonalił swą wycieraczkę tak, aby całkowicie chowała się w bocznym słupku, kiedy już nie była używana, pieniądze z patentów i licencji zaczęły doń napływać nieprzerwanie. Zaraz po tym sukcesie otrzymał posadę wykładowcy w MIT, gdzie prawdziwy rozgłos oraz uznanie milionów gospodyń domowych zyskał jako konstruktor metalowych słoików, które zamykało się próżniowo i to przy pomocy zwykłego domowego odkurzacza. Swój patent na owe, tytanowe i rzecz jasna kwasoodporne słoiki sprzedał następnie telewizyjnym bonzom z TV-shopu pomnażając swój majątek. W wieku dwudziestu sześciu lat zerwał już ostatecznie z projektowaniem dalszych wynalazków. Przechodząc na niezwykle dostatnią emeryturę wykupił jeden z najdroższych apartamentów na Manhattanie i od tamtej pory dzielił swój wolny czas sprawiedliwie pomiędzy partie golfa a gromady modelek, którymi nieustannie się otaczał. Kiedy miał lat dwadzieścia dziewięć, to chociaż tak naprawdę tego nie chciał, jakoś jednak urodziło mu się dziecko. Ponieważ była to dziewczynka dał jej na imię Uli po czym wzruszył ramionami i ożenił się z jej matką. Rok później wyjechał na dobre z gwarnego Nowego Jorku po to, aby zaszyć się z rodziną gdzieś na odludnej farmie w stanie Iowa. * KONIEC CZĘŚCI DRUGIEJ - OSTATNIEJ * Czytelniku! Skoro nie odrzuciłeś tej powieści wcześniej w diabły docierając aż tutaj oznacza to, że jesteś naprawdę odporny na stres, cierpliwy i wytrwały, że ho, ho. Szczerze gratuluję!!! Jeśli stwierdzasz w tym momencie, że jeszcze Ci mało, odczuwasz pewien nieokreślony niedosyt albo dręczy Cię tęsknota za naszymi bohaterami lub po prostu pragniesz więcej - mam dobrą wiadomość. Potem złą, ale to potem. Najpierw ta dobra. Otóż, jeśli tylko chcesz, możesz zamówić dodatkowe zakończenie tej powieści. Zakończenie to, czyli Epilog nie stanowi co prawda, integralnej części powieści, ponieważ została ona tak skonstruowana, aby dało się ją przeczytać bez uszczerbku również bez niego, (co, mam nadzieję właśnie zauważyłeś) - jest on jednak jej znacznie szerszym, soczystszym oraz głębszym zakończeniem. Epilog ten jest po prostu dodatkowo dopisanym przeze mnie rozdziałem końcowym i oczywiście w pełni nawiązuje do toczącej się w powieści akcji oraz stanowi jej dalsze, logiczne rozwinięcie. Ponadto rzuca on na sprawę Płaskowyżu Nazca całkiem nowe światło, a poza tym zawiera kompletne wyjaśnienie kilku innych, zawartych w powieści kwestii. Zapewniam, że jeśli tylko spodobał Ci się klimat samej powieści - Epilog również Cię nie rozczaruje. Z mojej strony dołożyłem wszelkich starań, aby końcowy rodzynek smakował najlepiej. Zamawiając go oczywiście już na zawsze otrzymujesz również prawo do bezpłatnych wszystkich kolejnych jego wersji. Teraz zła wiadomość. Otóż, życie jest brutalne, żyjemy w epoce komercji, bla, bla, więc Epilog jest płatny. Kosztuje on bowiem 1 USD lub jego aktualną równowartość w PLN. O tym czy go chcesz zadecyduj teraz sam. To czy twoim zadaniem warto, również. W końcu bezpłatny kawałek do spróbowania właśnie otrzymałeś, a jeśli te cztery coś tam złote są twoim zdaniem zbyt wygórowaną kwotą i Cię na to nie stać - napisz. Dokładnie, co dziesiąty list w tej sprawie załatwiam pozytywnie i masz szansę jak jeden do dziesięciu na otrzymanie Epilogu gratis. Jeśli po przemyśleniu stwierdzisz, że pragniesz go otrzymać, to zrób tak; 1. Wpłać* tego dolca albo jego równowartość na konto nr: 1140 2004 - 0000 3302 0360 9002 w mBanku, (możesz to zrobić w dowolnym banku lub na poczcie), 2. Na kwicie podaj również powód wpłaty, czyli wykonaj dopisek "Epilog", 3. Niezależnie od tego daj mi znać (robertwagnerhomepage@poczta.onet.pl) o dacie dokonanej wpłaty oraz podaj adres elektroniczny pod jaki mam wysłać Epilog, 4. To wszystko. Jak tylko twoja kasa wpłynie, (z reguły jest to co najwyżej 48 godzin) natychmiast wysyłam "ZIW-Epilog" w formacie rtf ______________________ * W przypadku odmowy przyjęcia wpłaty przez niezwykle mądrą i bardzo ważną panią z okienka, której ważność z reguły proporcjonalnie określa jej nadwaga, niewiedza na temat systemu bankowego, wrodzony brak urody, czysta bezinteresowna niechęć dla nachalnej klienteli oraz nieudane życie osobiste, wskazane jest najpierw fuknąć na nią raz lub dwa. Gdyby jednak i to nie pomogło, w ostateczności można poprosić ją o sprowadzenie kierownika, najlepiej biegiem albo o obsługę przez kogoś ładniejszego, (zwłaszcza to drugie rozwiązanie znakomicie działa na tych wszystkich przybitych prowincjonalnym smutkiem krajowych urzędasów). UWAGA! Od początku roku 2002 nie będzie już dłużej możliwości zamawiania Epilogu zwykłą pocztą w postaci wydrukowanej. Z tego względu nie podaję adresu pod jaki można było do tej pory przysyłać zamówienia. Proszę o nie przysyłanie następnych. Dlaczego? Internetem jest po prostu szybciej, łatwiej, sprawniej oraz taniej. Poza tym dzięki całkowitej rezygnacji z druku cena Epilogu spada o połowę. Robert Wagner ZABIJCIE ICH WSZYSTKICH . ZABIJCIE ICH WSZYSTKICH 4 5