11878

Szczegóły
Tytuł 11878
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

11878 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 11878 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

11878 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

PAUL SCARRON JUNIOR PIĄTY JEŹDZIEC APOKALIPSY (Przełożył: Stefan Waśkowski) NOIR SUR BLANC 1999 Antychryst jest wśród nas. Stanowi przejaw zbliżającej się Apokalipsy. Jan Paweł II (z homilii zamykającej rok 1993) Rozdział 1 Brązowy but z lewej nogi był wystarczająco zniszczony, aby dawać gwarancję wygody. Mimo to na pięcie widniał krwawy ślad. Niezrozumiałe zjawisko zmusiło Hurtmana do przeprowadzenia szczegółowego śledztwa. Dokładnie przeszukał wnętrze buta, jednak z nikłym rezultatem. Dopiero ścisła rewizja, jakiej poddał skarpetkę, pozwoliła ujawnić sprawcę. Okazał się nim mały pospolity piryt, któremu wydawało się, że jest cwaniakiem. Hurtman, zadowolony z rozszyfrowania zagadki, wydał łagodny wyrok i skazał złoczyńcę na daleką podróż. Powtórnie przystroił nogę i wyciągnął się na pożółkłej mimo czerwca trawie Central Parku. Jeszcze godzinę temu deptało po niej kilka tysięcy melomanów, chcących usłyszeć, jak Paolo Cesare rozprawia się z arią Nadira. Coroczne parkowe przedstawienie Metropolitan Opera zakończyło się pełnym sukcesem. Cesare zwyciężył i po raz tysięczny w swojej karierze wywołał u słuchaczy łzy wzruszenia. Orkiestra grała jak z nut. Bijatyka w drugim antrakcie - dwóch wyrostków przeciwko dziesięciu innym - nie mogła zatrzeć wrażenia piękna ani wpłynąć na partię chórów w trzecim akcie. Hurtman jeszcze przez chwilę zastanawiał się, w jaki sposób kamień dostał się do ściśle przylegającej skarpetki, lecz uznał to zajęcie za zbyt skomplikowane. Zamknął oczy i wystawił twarz na słońce, przedtem jednak jeszcze raz rzucił okiem na parę młodych ludzi, ze względu na których tu przyszedł. Siedzieli w tym samym miejscu, obok samotnej dziewczyny jedzącej kanapkę i niedaleko białego jak śnieg mężczyzny, który od dawna nie miał urlopu i starał się teraz zająć sobą jak najwięcej miejsca. Linda Carson była bardzo jasną blondynką, jednak nie z tych, za którymi chętnie oglądają się mężczyźni. Kto wie, czy to nie jej zbyt wydatna szczęka ich onieśmielała. Jej partner nazywał się Martin Burne. Nawet z tak dużej odległości jego twarz wydawała się jak wyciosana z jednego kawałka mydła najlepszego gatunku. Jeden z agentów nie spuszczających go z oka powiedział z szacunkiem: „Ma mordę z co najmniej stuodcinkowego serialu”. Martin ubrany był dzisiaj w kolorową koszulę i białe szorty o zaprasowanych kantach. Hurtman przeciągnął się i pomyślał, że dobrze byłoby, gdyby chociaż przez kilka minut nie chciało im się mówić. W tej samej chwili poczuł przeszywający ból bębenka i musiał wyrwać z ucha miniaturową słuchawkę. Szybko wyciszył dźwięk i na wszelki wypadek wsadził ją do drugiego ucha. - Nie mogę się z tobą zgodzić. - Z trudem rozpoznał głos Lindy Carson. Nie chciał, aby mówiła basem, i jeszcze raz dotknął potencjometru. - Wcale cię o to nie proszę. - Ten głos bez wątpienia należał do Martina Burne’a. - Ale on jest autentycznym skurwielem, a ty uparłeś się wszystkich traktować jak świętych... - Zrozum, tak właśnie trzeba. Jeżeli nawet w złym człowieku dostrzeżemy najmniejszy okruch dobra, to już przez to samo stanie się lepszy. - I co z tego? W moim zasmarkanym życiu chciałabym przeżyć chociaż trochę szczęścia, a to, czy taki gnojek jak Willi stanie się lepszy, nic mnie nie obchodzi. Masz może ogień? Linda zadała to pytanie dziewczynie, która właśnie skończyła jeść kanapkę. Nie zrażona niemym zaprzeczeniem, znalazła zapalniczkę we własnej torbie. - Twoje własne szczęście zależy tylko od dobra. Dobro to olbrzymia siła, jeszcze większa niż zło. - Martin Burne powiedział to z takim przekonaniem, że Hurtman natężył wzrok, aby dostrzec wyraz jego twarzy. - O jakiej sile mówisz? - O sile woli chociażby. - Siła woli? Czy można wierzyć w coś takiego? Od pięciu lat nie mogę rzucić palenia, od roku zmuszam się do zamiany rudery, w której mieszkam, i co? Może to dlatego, że nie jestem dobra? Bzdury! A może ty, dziewczyno, masz silną wolę? - Hurtman pomyślał, że trzeba przyjrzeć się osobie, którą pytano o coś już po raz drugi. Widział jednak tylko jej plecy i długie włosy w kolorze dogasającego ognia. - Słucham? Ach nie, chyba nie... - No widzisz, więc pewnie też nie jesteś dobra. A może wszystkie kobiety są złe, a tylko tacy faceci jak Martin są doskonali? - Linda przysunęła się bliżej dziewczyny. - Ładną masz spinkę. Gdzie ją kupiłaś? - Dostałam. - Dziewczyna wyjęła spinkę, z włosów i podała ją Lindzie. - Przynosi mi szczęście. - Piękny krokodyl... To prawdziwe złoto? - Nie... - Ale przynajmniej przynosi szczęście. Ja swoje szczęście mam dopiero od dwóch miesięcy. To właśnie on, mój Martin... - Też piękny. - Naprawdę tak sądzisz? Żyję już dwadzieścia osiem lat, a dopiero teraz takiego spotkałam. Ma tylko jedną wadę... Jest za dobry. - Żartujesz. - Spróbowałabyś słuchać bez przerwy gadania o sile, jaką daje dobro... Hurtman zauważył, że olbrzymia butelka reklamująca Whyte & Mackay rozpoczęła wędrówkę i przesunęła się w ich stronę. Wiedział, że nie ma w niej płynu, jest tylko ciężko pracujący facet, a jednak poczuł przypływ pragnienia. - Posłuchaj! - Martin przesunął się także w stronę dziewczyny. - Jesteśmy razem już pięćdziesiąt osiem dni i wierz mi, ona także jest dobra, lecz nie przyznaje się do tego. A ja chcę tylko, aby zrozumiała, że dobro to siła pozwalająca nie tylko przetrwać w godności, ale i zwyciężyć. - Może zadajesz jej za dużo lekcji? Hurtman jeszcze raz wytężył wzrok. Tym razem dostrzegł profil dziewczyny i uznał, że z tej odległości może się podobać. - Dlaczego wy, kobiety, tak wszystko lubicie spłycać? Założę się, że i ty nie wierzysz, że warto być dobrym. - Wierzę... - Dziewczyna zawahała się - ale czy trzeba o tym mówić? - Oczywiście, bo dopóki nie uwierzymy, że dobro może być siłą potężniejszą od każdej spluwy, będzie ono tylko mazgajstwem. Hurtman poczuł napływającą do głowy falę gorąca. Wielotygodniowe wystawanie po kostki w rozlewiskach dystryktu Nowy Jork naprowadziło mu na cel upragnionego jednorożca. - Świetnie, ty już wyzwoliłeś swoją siłę i co z tego masz? - Głos Lindy zabrzmiał tak, jakby miała ochotę się odkochać. - Jestem szczęśliwy, bo panuję nad sobą i swoimi szynami. - Ale tak konkretnie - Linda nie dawała za wygraną - czy możesz chociażby sprawić, bez użycia spluwy oczywiście, abym wyjęła z torebki pięćdziesiąt dolarów i dała ci je? - Mógłbym to zrobić, ale po co? Przecież ciężko na tę forsę pracowałaś. Miałbym wyrzuty sumienia, a więc nie sprawiłoby to przyjemności żadnemu z nas. Ale mogę zrobić co innego. Jeżeli będziesz bardzo chciała, to obdarzę cię swoją siłą... - Ciekawe, w jaki sposób - zachichotała Linda. Nastąpiła cisza. Hurtman dojrzał, że Martin Burne patrzy na grupę chłopaków odbijających piłkę, a potem przygląda się mężczyźnie dosiadającemu kij z głową konia i udającemu dżokeja. Obrzucił też spojrzeniem dwie czarne dziewczynki stojące przed lodziarzem. - Złap mnie tylko za rękę i coś sobie pomyśl. - Ale co? - Co chcesz. Każda z tych osób zrobi, co jej każesz. - Gadanie... - Spróbuj. - Martin ściskał rękę Lindy, aż skrzywiła się z bólu. - Skup się i myśl tak intensywnie, jak tylko potrafisz, o tym, co ma się stać. Po prostu wydaj wzrokiem rozkaz... Po minucie Hurtman usłyszał w słuchawce przytłumiony okrzyk. Linda patrzyła teraz na Martina. Domyślił się, że z niedowierzaniem. - Rzeczywiście... Ten chłopak w czerwonym swetrze, tak jak chciałam, odbił głową piłkę sześć razy, a potem potknął się. Ale to chyba przypadek? - Jaki przypadek! Zastanawiam się tylko, dlaczego moja dziewczyna każe się chłopczykowi potykać, a nie na przykład podrapać po głowie. Może ty chcesz teraz spróbować? Tylko błagam, nie każ nikomu łamać nogi. - Sama nie wiem... - Dziewczyna o rudych włosach wahała się. - Świetny pomysł! - Linda bezceremonialnie włożyła jej dłoń w dłoń Martina. - Niech spróbuje obdarować cię swoją siłą... - Niczego się nie bój - baryton Martina Burne’a brzmiał ujmująco. - Ściśnij moją rękę najmocniej jak możesz. Widzisz tę kobietę w śmiesznym kapeluszu? Dziewczyna skinęła głową. - W takim razie wpatruj się w nią i powtarzaj w duchu: chcę, aby do mnie podeszła, bardzo tego chcę... Zrozumiałaś? W takim razie spróbuj... Hurtman widział, że dziewczyna patrzy w stronę oddalonej o dobre sto jardów kobiety z wózkiem. Nawet z tej odległości można było dostrzec, że jej kapelusz nie jest zwyczajnym kapeluszem, lecz dziełem sztuki stworzonym przez artystę. Kobieta stała tyłem do nich i przypatrywała się panu udającemu jeźdźca. Po dłuższej chwili znudziła się jednak hippiką, pociągnęła wózek wypełniony po brzegi śmieciami i zaczęła iść przed siebie. - Nie zrażaj się. Każ jej natychmiast wrócić! Rudowłosa wpatrywała się w kobietę jak zahipnotyzowana, a ta zrobiła jeszcze kilka kroków i nagle się zatrzymała. Hurtman był pewien, że zatoczyła się przy tym, ale natychmiast odzyskała równowagę. Spojrzała w lewo i prawo, a potem zawróciła jakby wbrew swojej woli. Szła teraz prosto na wpatrzone w nią towarzystwo. - O Boże! - wykrzyknęła Linda. Dziewczyna nie wypowiedziała słowa, ale Hurtman wiedział, że musi być przerażona. Zresztą sam też się czuł nieswojo. Kobieta zbliżała się szybko, prawie biegła. Dziewczyna wyrwała rękę z dłoni Martina, a Linda z wrażenia zasłoniła oczy. Dopiero na kilka metrów przed nimi stara kobieta wykonała efektowny skręt w lewo i po chwili zniknęła za drzewami. Niespodziewanie dla wszystkich Martin Burne podniósł się i przeciągnął. - Musimy iść, Lindo, o drugiej mamy ważne spotkanie. - Idziecie? Po tym, co się stało? - Dziewczyna nie mogła dojść do siebie. - Nic się nie stało. Po prostu przed chwilą obdarzyłem cię dobrem. - Ale nie możecie teraz tak po prostu odejść. Może chociaż ty posiedzisz jeszcze? - Linda też jest tam potrzebna. Ale nie obawiaj się, nie zostawimy cię samej. Co robisz jutro wieczorem? - Chciałam iść na prelekcję profesora Gallaghera, ale z chęcią zrezygnuję. - Dlaczego masz rezygnować? Idź koniecznie, chociaż nie wierzę, abyś usłyszała tam coś ciekawego. Zapisz mi tutaj swój telefon. Zadzwonimy pojutrze wieczorem, a potem spotkamy się i porozmawiamy sobie. Linda także się na to cieszy. Mam rację, Lindo? Linda Carson potwierdziła, całując dziewczynę w policzek. Martin uśmiechnął się i podniósł dłoń w pożegnalnym geście. Odeszli, trzymając się za ręce. Hurtman patrzył za nimi, ale nie ruszył się z miejsca. * Tej nocy przyśniła się Hurtmanowi panna Victoria Themerson. Na jawie bez jej wiedzy odprowadził ją wczoraj pod sam dom, a potem bez trudu ustalił nazwisko i imię. Resztę uściślili ludzie z Wydziału Danych. Codzienne kłopoty zaczęły się, kiedy podparty jedną ręką o podłogę usiłował dosięgnąć popielniczki, którą wieczorem odsunął jak najdalej. Oczywiście stracił równowagę i wpadł twarzą w stertę niedopałków. Przy okazji zamknęła się książka czytana od miesiąca. To ostatnie obeszło go najmniej. Nie dość bowiem, że miała dziwny tytuł, to jeszcze nigdy rano nie pamiętał, o czym czytał wieczorem. Jedyna czysta koszula miała kolor błękitnej laguny i niezbyt pasowała do brązowej marynarki. Z wymuszonego okolicznościami braku gustu postanowił uczynić zjawisko mocniejsze i opasał szyję zielonym krawatem, na którym roiło się od moli zaprojektowanych przez artystę od Yves’a Saint-Laurenta. Skręcając w autostradę prowadzącą do New Jersey, przypadkowo spojrzał na siebie w lusterku i zaklął. Było już zbyt późno, aby zawrócić; po krótkim namyśle postanowił nie golić się także przez następne dni i wyglądać jak stary Dustin Hoffman, grający czterdziestolatka w filmie Flight down to Casablanca. Zadowolony, że jego inteligencja zatriumfowała nad zanikiem pamięci, dodał gazu. Na parkingu przed szpitalem po raz pierwszy w życiu zobaczył tak bardzo czerwonego bentleya. Mógł należeć do dyrektora szpitala albo do Maureen. Ulubiony kolor jej ust i paznokci - to sugerowało, że dyrektor jeździ czymś mniej rzucającym się w oczy. Zameldował się siostrze przełożonej, a później poszedł doskonale znanym korytarzem, którego czystość zawsze wprawiała go w osłupienie. Jack siedział, leżał, a właściwie przebywał w pokoju numer 66. Razem z nim przebywało tam siedząc albo leżąc jeszcze dwóch chłopców, z tym że tego dnia on leżał najbardziej. Maureen siedziała przy łóżku z miną doskonale zatroskaną. Ubrana w kostium od Castelbajaca, z twarzą bez jednej skazy i chmurą złotych włosów, których nie zmierzwiłby nawet huragan, była siedzącą doskonałością. Za jej plecami pielęgniarka wyjmowała prezenty z kolorowych pudeł. Hurtman odruchowo sięgnął do kieszeni, ale jedyną rzeczą, którą znalazł, był korek od szampana, włożony tam w dniu ślubu z Maureen. Teraz Maureen uśmiechnęła się do niego obojętnym uśmiechem. - Jak się dzisiaj czuje? - spytał. - Sądzę, że wspaniale - odpowiedziała, nie przestając się uśmiechać. - Syneczku, jak się miewasz? Jack nie sprawiał wrażenia, że zrozumiał pytanie. Uśmiechał się jednak jak zwykle. Dla Hurtmana był to uśmiech; dla lekarzy - grymas wywołany porażeniem nerwów policzkowych. - Widzisz, czuje się świetnie, jak wczoraj, przedwczoraj i po urodzeniu. - Maureen przestała się uśmiechać. - A jak ty się czujesz? Hurtman domyślił się, że w ten elegancki sposób pyta go, czy ma kaca, chociaż mówił jej przez telefon o swojej abstynencji. Odpowiedział tylko, że wszystko u niego w porządku, i nachylił się nad synem. - Hej, Jack, tu twój ojciec. - Złapał małą piąstkę i ścisnął ją lekko. Dałby głowę, że uśmiech dziecka stał się wyraźniejszy. - Tatuś coś ci przyniósł. - Rozprostował palce małego, a potem zacisnął je na korku od szampana. Jack zagdakał i zaczął machać ręką przed swoim nosem. - Obawiam się, że to, co mu ofiarowałeś na siódme urodziny, nie odpowiadałoby normom czystości na wschodzie Europy... - Maureen poszukała wzrokiem poparcia, ale pielęgniarka, zajęta rozpakowywaniem kolejki elektrycznej, nie zmieniła wyrazu twarzy. Przez najbliższe dwie godziny Jack trzymał w jednej ręce palec Hurtmana, a w drugiej korek od szampana. Dopiero kiedy wychodzili, pielęgniarka zechciała otworzyć usta i powiedziała, że już dawno nie widziała Jacka w tak dobrym humorze. W drodze na parking Hurtman postanowił być miły i niepotrzebnie powiedział Maureen, że ładnie dzisiaj wygląda. Oczywiście zapomniał, że nie cierpiała już jego komplementów, uważając, tak jak jej matka, że są złośliwe. - Ty też ładnie wyglądasz, nie ogolony i z oczyma jak u królika. - To taki styl. Flight down to Casablanca, pamiętasz? - Przecież poznali się w kinie. Miała wtedy włosy związane z tyłu, żuła gumę i wyglądała na zwyczajną dziewczynę. - Oczywiście, że styl, styl życia! - Syk w jej głosie był równie dystyngowany, co sugestywny. - Ale zostawmy twoją powierzchowność. Miałam skargi, że nie dość uprzejmie rozmawiałeś z doktorem Robertsem. - A czy ten bubek powiedział ci, dlaczego? - Pomimo dawanych sobie obietnic zaczynał się irytować. - Czy nie widzisz, że dzieciak szpikowany jest całą masą trankwilizatorów? Że w ten sposób nie ma żadnych szans na rozwój? - Doktor Roberts jest najlepiej zarabiającym lekarzem w tym stanie i jeżeli mówi, że Jack wykazuje nadmierną pobudliwość, to trzeba mu wierzyć. - Czy po to zdecydowałaś się oddać go tutaj, aby przypominał bezwolnego manekina? Przecież w domu próbował mówić... - Jeżeli lekarze twierdzą, że lepszy jest dla niego spokój, to chyba wiedzą, co mówią. - Twój nowy mąż postawił taką diagnozę? - Nie mieszaj go do tego. - To dziecko potrzebuje domu i matki. - I kto to mówi? - W głosie Maureen nie było już syku, lecz cichy grzmot słusznego gniewu. - Ktoś, kto z domu chciał zrobić trzeciorzędną knajpę. - Z pierwszorzędnego domu, zapomniałaś dodać. - W przeciwieństwie do ciebie nie mam się czego wstydzić... Mój ojciec... - Tylko przez roztargnienie spóźnił się na Mayflower... - Myślisz, że jesteś dowcipny, pijaku? - Maureen doszła już do swojego bentleya i to wyostrzyło jej język. Hurtman chciał odpowiedzieć ostro, ale powiedział tylko, że jeżeli Maureen nie ma zamiaru zabrać dziecka, to on gotowy jest to zrobić. Ta niewinna propozycja wywołała reakcję o mocy nie kontrolowanej. Korzystając z dobrej akustyki parkingu i z ręką na klamce bentleya, wykrzyczała mu, że dziecko ma tutaj najlepszą opiekę i że każdy sąd przyzna jej rację. Tylko ona często myśli o dziecku i zapewnia mu wszystko, czego potrzebuje. - Czy wystarczająco często, aby nie mieć wyrzutów sumienia? - spytał niepotrzebnie. - Wyrzuty sumienia? - Niespodziewanie rozpłakała się. - Spójrz na siebie, na ten garniturek, przypatrz się swojej twarzy... Kim ty jesteś, aby mówić o moich wyrzutach sumienia? - Na pewno nie jestem matką, a po drugie, od pół roku nie miałem kropli w ustach. - Dobre sobie. Przychodzisz tu prosto z libacji, z korkiem od kacowego szampana, i śmiesz to mówić? Doktor Roberts powiedział mi, dlaczego mamy takie dziecko... To był cios poniżej pasa, i to dobrze ulokowany. Zatrzasnęła drzwiczki, ale odczuwała potrzebę powiedzenia czegoś jeszcze, bo szyba bezszelestnie odsunęła się na dwa cale. Co dziwne, nie syczała nawet, a jej głos znowu szumiał jak strumyk w rodzinnym Teksasie: - Nikczemniku, byłeś już szmatą, kiedyśmy się poznali, i to przez ciebie spłodziłam potwora. Tak małe uchylenie szyby świadczyło, że Maureen zna jednak swojego byłego męża, który za nazwanie Jacka potworem na pewno złapałby ją za lekko zadarty nos Daltonów i mocno ścisnął. Nie mógł tego zrobić, więc nie pozostało mu nic innego, jak odwrócić się na pięcie. Ze zdenerwowania pomylił drogę do samochodu i musiał zawrócić. Tylko dzięki temu zobaczył rozpędzonego bentleya. W ostatniej chwili uskoczył między zaparkowane samochody, ale potknął się i przewrócił na plamę oleju. Wyjeżdżając z parkingu wpadł na pomysł, aby brudną marynarkę wysłać na adres rezydencji Daltonów. Wyobraził sobie arię na dwa głosy w wykonaniu Maureen i jej matki, i to na chwilę poprawiło mu humor. Zostawił samochód na Carliste Street i dalej poszedł pieszo. Za dziesięć minut miał się spotkać z konfidentem, Freddiem Azzurem, który podobno miał wyznać coś na tyle ważnego, iż można było przymknąć oczy na to, że przypadkowo zastrzelił staruszkę. Był już blisko, kiedy zobaczył przepięknie pękatą butelkę, reklamującą tym razem trunek o trudnej do zapamiętania francuskiej nazwie. Stała sobie przed restauracją, w której się umówił. W zasadzie było to bardzo poprawne zestawienie, Hurtman wiedział jednak, że butelka nie stoi dla ozdoby. Przez szyby widział siedzącego przyborze Freddiego, ale nie wszedł do środka, lecz zatrzymał się przy butelce, poprawiając sznurowadło. Człowiek w niej ukryty wymówił dokładnie adres i dodał: - Tak szybko, jak możesz! Rozdział 2 W największej sali Instytutu Historii Orientalnej, która w tej chwili była najlepiej chronioną salą w Nowym Jorku, zebrało się kilkunastu mężczyzn. Wyglądali zwyczajnie, ale odnosiło się wrażenie, że gdyby ktoś ważny kichnął na drugiej pokuli, to przynajmniej jeden z nich zostałby o tym powiadomiony. Nieobecność Oswalda Geresa była całkowicie usprawiedliwiona. Umarł o czwartej nad ranem na atak serca i właśnie minutą ciszy składano hołd przymiotom jego charakteru. - Dziękuję i od razu przechodzę do rzeczy. - James McGovran poprosił gestem o zajęcie miejsc. - Zapewne orientujecie się, panowie, że nasze nie zaplanowane spotkanie zostało spowodowane wydarzeniem, którego wagi nie można przecenić. Pierwszą ofiarą tego, co się stało, jest właśnie Oswald Geres. Kilka minut po trzeciej w nocy powiadomiłem go o wszystkim, nie przypuszczając, że strudzone serce nie wytrzyma... Zanim oddam głos profesorowi Brodsky’emu, chcę powitać senatora Bonwella, który z ramienia prezydenta będzie brał udział w pracach naszej komisji. Obecni uśmiechnęli się do Bonwella, z którym zdążyli się już przywitać, i tylko Tom Mahoney, dyrektor CIA, wybrał akurat ten moment, aby poszukać czegoś w teczce. Na niewielkie podwyższenie wszedł profesor Brodsky. Od czasu otrzymania Nagrody Nobla starał się zatrzeć wspomnienie założonego wówczas fraka i nosił się coraz bardziej niedbale. Dzisiaj miał na sobie spodnie, które nie były nigdy prasowane, i sweter, którego nie powstydziłby się jeszcze słynniejszy uczony. - To, co wydarzyło się tej nocy - Brodsky nie wysilał głosu i trzeba było dobrze wytężyć słuch - może być odebrane jako kolejny dowód na sprawdzanie się Przepowiedni Eremskiej. Telewizje świata spotęgowały tylko katastroficzne nastroje. Mam meldunki, że w Istambule nieczynne są nawet bazary, co chyba najlepiej świadczy o determinacji tamtejszej ludności. Kluczowy przemysł i transport przejęło wojsko. Z meldunków wynika, że w innych krajach nastroje są podobne. Także w naszej wspaniałej Ameryce wystarczy iskra nie kontrolowanej informacji, abyśmy byli świadkami paniki. Brodsky nacisnął guzik w pulpicie i na ekranie ściennym pojawił się obraz najbardziej strzeżonej telewizji świata. Dostęp do niej miało tylko kilkuset pracowników wywiadu wojskowego, służb specjalnych i polityków. Mogli oni za pośrednictwem telewizorów sprzężonych z komputerami odbierać zaszyfrowane programy, w których młodszym spikerem był co najmniej kontradmirał. Sieć ta mieściła się w samym sercu Pentagonu i do znudzenia nadawała wszystko, co szefowie sztabowi sił zbrojnych USA uważali za tajne. Zwykle na ekranie telewizji dla wybrańców słowom prowadzącego towarzyszyły najświeższe zdjęcia z satelitów zwiadowczych i fragmenty rozmów przejętych przez podsłuch wojskowy. Na ekranie widać było pożar. Co prawda nie zwyczajny, bo bardzo duży, ale tylko pożar. Strumienie z węży strażackich z trudem sięgały najwyższych partii płonącej budowli. Jej kopuły polewano z trzech helikopterów, jednak odnosiło się wrażenie, że taka ilość piany podsyca jeszcze buchający zewsząd ogień. Skłębiony, klęczący tłum i brodzący w nim kamerzyści nie ułatwiali akcji ratowniczej. Gdyby nie dziwne zawodzenia i turbany na głowach mężczyzn, można by pomyśleć, że płonie Biblioteka Kongresu. - Te mury, jak panowie wiecie, to Hagia Sophia, jeden z cudów świata starożytnego. A świat nowożytny czekał na sprawdzenie się kolejnego elementu Przepowiedni i, niestety, doczekał się. Jak wszyscy wiemy, brzmi on: „Rychle Antychryst zwycięski miecz wzniesie, gdy starożytne obaczym płomienie”. Doprawdy, trudno o płomienie bardziej starożytne... I czy można się dziwić, że ludzkość gotowa jest oszaleć? - Nie sądzi pan, profesorze, że już oszalała, skoro spotykamy się tu po raz trzeci? - zapytał ktoś z sali. - Przecież wie pan chyba, że często zagrożenie wzbudza lęk nieproporcjonalnie wielki, a czasem niewspółmiernie mały w stosunku do wielkości rzeczywistego niebezpieczeństwa - wtrącił z pobłażaniem Keith Bloomstein, główny psycholog Pentagonu. - A gdyby tak na jakiś czas wyłączyć nadajniki telewizyjne i radiowe? - zastanowił się głośno Thomas Putnam. Jego niewyraźna mina świadczyła, że zawstydził się swoich słów, zanim wypowiedział je do końca. - Wszystkie? - W pytaniu zadanym z sali było więcej jadu niż w długich tyradach politycznych jego przeciwników. - Zdaje się, że są policzalne... - Putnam jak zawsze, kiedy znajdował się w sytuacji beznadziejnej, wybrał walkę. - Jak pan to sobie wyobraża w naszym ciągle jeszcze demokratycznym kraju? - spytał bardzo grzecznie Milton O’Hara, nazywany przez dziennikarzy „Jastrzębim Królem”. Teraz, chociaż w zamkniętym gronie, miał okazję udowodnić, że jest najzwyklejszym gołębiem. - Stan klęski żywiołowej, Gwardia Narodowa, w każdym razie coś w tym rodzaju... - Proponuję też zbombardować łącza Internetu i centrale telefoniczne. Oczywiście bomby konwencjonalne, żadnych materiałów rozszczepialnych... - Jeżeli O’Harze czegoś teraz brakowało, to tylko kamer telewizyjnych. - Pan sędzia Putnam chciałby, zdaje się, aby koniec świata nastąpił już jutro... ale przyjmijmy jego słowa jako wyraz serdecznej troski o losy naszego kraju - powiedział profesor Brodsky. - Czy pożar mógł rozniecić ktoś, kto chciał się zabawić powszechnym strachem? - Pytanie to zadał Bob Keynes. Choć od samego początku działał w komisji, twierdził głośno, że nie uwierzyłby w Przepowiednię, nawet gdyby Antychryst znalazł się w jego sypialni. - Nie można tego wykluczyć. Na miejscu są teraz najlepsi fachowcy od ognia, jakich udało się skompletować. Jednak gdyby nawet tak było, to jak wytłumaczyć światu, że czyn szaleńca czy piromana nie należy do Przepowiedni? Na razie pożar Hagii Sophii jest już dziesiątym dowodem na to, że się sprawdza. - Przy okazji, komandorze Keynes - powiedział Tom Mahoney zwykłym tonem. - Ostatnio oświadczył pan w Kongresie, że nasza Agencja zawsze myliła się w ocenach i nigdy się do tego nie przyznawała. Nawet jeżeli mieliśmy ostatnio dwie wpadki, to takie oskarżenie jest zbyt idiotyczne, aby w jakiejkolwiek sprawie traktować pana poważnie. Kiedy więc żartuje pan sobie z Przepowiedni, jakby to ona, a nie powszechny chaos, była największym zagrożeniem, to przyznaję, coraz bardziej chcę w nią uwierzyć... - Myślę, panowie, że nie czas na złośliwości - wtrącił szybko McGowan, widząc, że Keynes unosi się w fotelu, - Czy mógłbym wiedzieć, co ma wspólnego z nauką tak ładnie w Przepowiedni brzmiące słowo „rychłe”? - Modulowany głos sekretarza stanu Wilmota-Smitha był jak oliwa wylana na wzburzone fale. - Może to pana zdziwi, ale możemy coś na ten temat powiedzieć. Po przeprowadzeniu badań komparatystycznych w niezależnych od siebie ośrodkach uniwersyteckich i uwzględnieniu wszystkich przesłanek, a przede wszystkim upływu czasu między objawionymi już znakami Przepowiedni, możemy zgodzić się ze wszystkimi nawiedzonymi amatorami, że koniec świata ma nastąpić za sto dni. Oczywiście, jeżeli wcześniej nie zostanie zneutralizowany Antychryst, który w tej przeklętej księdze odgrywa najważniejszą rolę... - A więc czekają nas jeszcze trzy wydarzenia opisane w Przepowiedni? - Już tylko dwa. Pierwsze to enigmatyczna wojna o dym na trzydzieści dni przed zapowiedzianym końcem świata, drugie, już bezpośrednio przed nim, jest tak opisane: „Gdy unicestwią płot dzielący epoki, a Syriusz przez dym pogrąży się w cieniu, świat zanurzy się w mroku i stanie w płomieniu”. - I cóż to może znaczyć? - W głosie Johna B. Bonwella zabrzmiała ciekawość. - Dobre sobie - wszyscy mieli okazję usłyszeć sceniczny szept Thurgooda O’Connora - ogarnia mnie prawdziwa zazdrość, że nigdy nie miałem pomysłu na równie wnikliwe pytanie. Ostatnie sondaże przedwyborcze wykazywały znaczny spadek popularności O’Connora. Max Cohn z „New York Timesa” napisał: „Nic dziwnego, jeżeli ma się na imię Thurgood i syna, który pozwala się przyłapać na onanizmie w szatni dla chłopców. Boimy się nawet pomyśleć, jak przedstawiałyby się sondaże, gdyby to była szatnia dla dziewcząt...”. John B. Bonwell uśmiechnął się promiennie do O’Connora i rozłożył bezradnie ręce, jakby przepraszając za niedoskonałość swojego umysłu. Przy takim uśmiechu Thurgood wydał się facetem, który także zabawia się ze sobą, tyle tylko że za pieniądze podatników. - Panie senatorze - powiedział Brodsky - gdybyśmy to wiedzieli, nikt z nas nie pozwoliłby zniszczyć jakiegoś tam płotu dzielącego epoki. Przepowiednia wyrażona jest językiem metaforycznym, który staje się niesłychanie precyzyjny dopiero po fakcie. Pogrążenie się Syriusza w cieniu może oznaczać zasłonięcie tej gwiazdy przez planetę Wenus. To astronomiczne wydarzenie nastąpić ma także za sto dni. Co znaczy unicestwienie płotu dzielącego epoki, nie wiem, i obawiam się, że nikt tego nie wie. Tyle jeżeli chodzi o naukę, która jeszcze nigdy w historii nie grzebała się w czymś mniej naukowym. Dziękuję za wysłuchanie. - Jeszcze tylko jedno. Czy jest jakaś nowa koncepcja, w jaki sposób ma nastąpić koniec świata? - zapytał Wilmot-Smith. - Nie tylko nie mamy nowej koncepcji, ale obawiam się, że nie istnieje stara. Proroctwo eremskie nie daje żadnych wskazówek, w przeciwieństwie do czternastu innych przepowiedni, tak do niedawna popularnych. Żadnej żółtej rasy, która zaleje świat, i tego rodzaju facecji... - A za to inne facecje - powiedział głośno Keynes. - Z tym tylko, że te się nam sprawdzają - powiedział McGovran - i jeżeli nawet to wszystko jest jakimś piramidalnym zbiegiem okoliczności, i tak musimy coś z tym zrobić, bo panika może doprowadzić do tego, co obiecuje Przepowiednia... W tym samym momencie otworzyły się drzwi. Hurtman wszedł na arenę i bohatersko odebrał kilka za długo trwających spojrzeń. Potem jednak czym prędzej znalazł najmniejsze krzesło w najciemniejszym kącie i udał, że jest tylko omamem wzrokowym. Na podwyższeniu stanął Jeffrey Green, ociężały blondyn, znany z bystrego umysłu. - A teraz, panowie, przedstawię drugi powód spotkania w szczególnym trybie - zaczął, patrząc w oczy każdemu z obecnych. - Wszyscy wiemy, że żmudna praca setek tysięcy agentów na całym świecie doprowadziła do wyselekcjonowania czterech tysięcy mężczyzn, odpowiadających podanym w Przepowiedni cechom. Jednocześnie, już z nieprzymuszonej woli, nad problemem pracowali amatorzy, wolni strzelcy i dziennikarze, nie tylko brukowi. Doszło więc kilka setek nazwisk i wytoczono kilka procesów o zniesławienie. Nie wiadomo zresztą, czy w ciągu najbliższych stu dni jakiekolwiek wyroki zdążą się uprawomocnić. Widzę, że nikt się nie uśmiecha, a miał to być żart... Ale teraz najważniejsze: nasze komputery, nakarmione całą zgromadzoną dotąd wiedzą, wykonały robotę, której nie można przecenić... Hurtman natychmiast zaczął się nudzić; wyobraził sobie, że jest fryzjerem i strzyże karki siedzących przed nim mężczyzn. Jednemu z nich, którego włosy były już doskonale ostrzyżone, wyciął maszynką na potylicy krzyż maltański, a kongresmanowi O’Connorowi na czubku głowy swastykę, i to bez najmniejszego powodu. - Jak panowie wiedzą, wszyscy współpracujący z nami badacze Przepowiedni zgadzają się, że Antychryst urodził się w Stanach trzydzieści trzy lata temu. Być może wiosną, gdyż jest mowa o kwitnących ogrodach, ale to nie jest pewne ze względu na różnorodność klimatyczną. Populacja męska w tym roku była wyjątkowo liczna, selekcja nie była więc łatwa. Na szczęście Przepowiednia wspomina o mlecznej skórze i rodzinie, w której hasało trzech braci. Czy trzech razem z nim, czy oprócz niego, to już kwestia interpretacji. W każdym razie zmniejszyło to zakres poszukiwań o mniej więcej jedną czwartą. Bardzo pomogło nam kwieciste określenie, że ojciec jego przybył z odległej krainy, czyli był to emigrant ożeniony z Amerykanką. To wykluczyło kilkusettysięczne grono kandydatów z tego rocznika. Na tym koniec tych, pożal się Boże, konkretów. Wyłowiono w tekście jedynie sugestię, że Antychryst wyróżnia się z otoczenia. Może się to objawiać niekonwencjonalnym postępowaniem albo nadmiernymi ambicjami... - Nadmierne ambicje, w tym kraju? Hurtman nie widział twarzy mężczyzny, który to powiedział i który dobrze prezentował się z krzyżem maltańskim na potylicy. - Może się też wyróżniać czymś - mówił dalej Green - co w powszechnym osądzie uważane jest za złe. Czy miałoby to być jednak zło w rozumieniu współczesnych nam norm prawnych? Nie mamy pojęcia. - Albo mamy za duże... - Tym krótkim zdaniem dał o sobie znać dyrektor Instytutu Historii Orientalnej, w którym się znajdowali. Averell Cripps był nim oficjalnie, nieoficjalnie zaś kierował najbardziej tajnym wydziałem wywiadu wojskowego. Być może Cripps dokończyłby swoją myśl, lecz otworzyły się drzwi i młody orientalista położył przed nim kartkę papieru. Cripps przeczytał szybko i skinieniem głowy nakazał przekazać ją McGovranowi. Ten także przeczytał i otarł czoło chusteczką. - Zaczyna się - powiedział. - Otrzymaliśmy właśnie meldunek, że sześciu żołnierzy naszego wywiadu zdezerterowało, przedostając się do Chin. Podobno zetknęli się z sektą religijną, której członkowie przekonali ich, że właśnie tam mogą pochwycić i zniszczyć Antychrysta. Dwóch już złapano i są w drodze do Stanów. Jeżeli tego rodzaju bojowa panika ogarnęła ludzi o nie najmniejszym ilorazie inteligencji, to co się dziwić masom karmionym telewizją. - Wczoraj grupa młodzieży pobiła kijami do gry w patattę pijanego Murzyna, który wykrzykiwał, że jest Antychrystem - wtrącił ktoś nie znany Hurtmanowi, - Czasy się zmieniają - warknął pod nosem Thurgood O’Connor - do tej pory hołota posługiwała się kijami do baseballu. Hurtman pomyślał, że słowo „hołota”, użyte przed wyborami przez kandydata na ojca narodu w stosunku do niemałej gromadki przyszłych dzieci, musi być oznaką stanowczości charakteru. Przez chwilę panował rozgardiasz, gdyż jeszcze kilka osób miało pewne pretensje do rzeczywistości. Hurtman w tym czasie zmienił zawód i założył mały ładunek w białym steinwayu. Wystarczyło tylko poczekać, aż Maureen po raz tysięczny zechce udowodnić, że radzi sobie z Beethovenem lepiej od samego Saula Sissmana. - Czy pozwolicie, panowie, że będą kontynuował? Czas na wiadomość najważniejszą! - Jeffrey Green wstał, chcąc podkreślić wagę swoich słów. - Niezależnie od komputerów, trzydziestu dwóch parapsychologów pracowało w Fort Meade w Maryland bez żadnej możliwości komunikowania się ze światem i między sobą. Ich wybór pokrył się całkowicie z wyborem nakarmionych danymi maszyn. W wyniku ostatecznej selekcji krąg podejrzanych o to, że mogą być Antychrystem, został więc zmniejszony do trzech osób... Cisza, która panowała dotąd, stała się po tych słowach ciszą doskonałą. - Niech teraz scharakteryzują ich specjaliści. Jeszcze raz pan McGovran, szef naszej specjalnej brygady do żmudnej roboty. - Pewnego razu w Ameryce urodził się George Wiese - zaczął McGovran. - W wieku siedmiu lat powiedział, że zostanie dobroczyńcą ludzkości. Był przedostatnim z ośmiorga dzieci, po śmierci ojca, rzeźnika z Greenpointu, opuścił dom rodzinny... Studiował fizykę na Uniwersytecie Stanu Michigan, a potem w Princeton. Wszędzie krótko, gdyż nie zadowalał go poziom studiów. Samotnik uważany za geniusza i nie lubiany przez kolegów. Na drzwiach jego pokoju w campusie widniał napis: „Ludzkość jest dla mnie ważniejsza niż wasze towarzystwo”. Uwiedziony komplementami Pentagonu, zgodził się pracować na rzecz pokoju na świecie. Jego chimeryczność i brak widocznych rezultatów sprawiły, że przed siedmiu laty wysłano go do Republiki Południowej Arabii w celu umocnienia jej naukowego potencjału. Cztery lata temu arabski przywódca, któremu zaufaliśmy w naszej słynnej na cały świat amerykańskiej naiwności, okazał się niegodny zaufania... Wśród ewakuujących się Amerykanów nie było Wiese’a. Żył jednak, jak donosił wywiad, i to ciesząc się największym poważaniem. Potem ten jego list do naszego prezydenta i wszystkich gazet, o którym, myślę, pamiętamy tu doskonale... Konsylium doradców uznało, że nie może być powodów do obaw, gdyż analiza tekstu wykazuje poważną chorobę umysłu. Jednocześnie napływały meldunki, że Wiese pracuje nad zderzeniem materii z antymaterią. Przy obecnym stanie nauki przedstawiciele naszych sił zbrojnych mogli być więc spokojni, że bomby jądrowe jeszcze długo pozostaną jedyną formą energii, używanej do masowej destrukcji... McGovran rozejrzał się po sali, jakby obserwując, co na to przedstawiciele innych sił. - Kordialność prezydenta Nadaffa wobec świata zachodniego zwróciła ostatnio uwagę wszystkich. Jednak doniesienia naszych agentów świadczą, że kryje się za tym nowa potężna broń. Kiedy jednym z naszych podejrzanych okazał się George Wiese, trudno było nie skojarzyć faktów... Reasumując, należy go potraktować jak najpoważniej, nawet gdyby był z innej bajki... Pojawiło się duże zdjęcie, na którym wysoki blondyn uderzał piłkę z forhendu. Wyglądał na najprawdziwszego tenisistę. - Dysponujemy wieloma zdjęciami pana Wiese’a. Tym z panów, którzy go nigdy nie widzieli, proponuję jedno z ostatnich. Gra na nim z attache wojskowym ambasady szwajcarskiej. Prawda, że nie wygląda na naukowca? A teraz drugi człowiek, którego kandydaturę podano nam na tacy. Jest to wybitny artysta. Artysta i Antychryst... Pozornie w tym zestawieniu zgadzają się tylko pierwsze litery... Podziwiany i wyklinany Arthur Zuman. Jego życiorys znany jest powszechnie nie tylko skłonnym do histerii wielbicielom, więc nie będę się nad nim rozwodził. Filmy, a jeszcze częściej własne postępowanie, kilkakrotnie stawiały go przed ławą przysięgłych. Obecnie pracuje nad filmem, który prasa określa jako największe wydarzenie od czasu stworzenia świata. Oczywiście nie trzeba być znawcą psychologii mas, aby wiedzieć, że sfilmowanie Biblii, zwłaszcza jeżeli zaczyna się pracę od Sodomy i Gomory, może być bombą daleko groźniejszą od wszystkiego, czym do tej pory atakował show-biznes. Arthur Zuman byłby więc człowiekiem groźnym dla spokoju na świecie, nawet gdyby nie wskazał go komputer. Pragnących zobaczyć jego podobiznę odsyłam do codziennych gazet. McGovran sięgnął po szklankę i pociągnął spory łyk. - Trzecim jest niejaki Henry X, podający się za odkupiciela. Mistrz i założyciel sekty „Dobro”, a wyrażając się ściśle, „Wszechogarniające Dobro”. Znamy tylko nazwisko, pod którym się urodził, a którego nie używa, i datę urodzenia. Dysponujemy też dużą liczbą zdjęć, przedstawiających go wśród zabawek w domu dla sierot. Potem - nie tylko żadnego zdjęcia, ale też, co wyda się panom cudem, żadnego zeznania podatkowego. Wszystko, co o nim wiemy, utkane jest z przypuszczeń. Nikt go nie widział, a ci, którzy twierdzą, że dostąpili tego zaszczytu, tak bardzo rozmijają się w opisie, że nie można im wierzyć. Na czele sekty oficjalnie stoi niejaki Handerson i gdyby spytać, czy jest ktoś ponad nim, wzniesie tylko oczy do nieba. - Czy sekta „Wszechogarniające Dobro” jest w jakiś sposób niebezpieczna dla porządku społecznego, to znaczy, czy można sobie wyobrazić jej wpływ na interesujące nas wydarzenia? - Dobre pytanie, panie komandorze. Jednak obawiam się, że odpowiedź pana nie zadowoli. Jak wszyscy wiemy, na całym świecie działają w tej chwili tysiące sekt, a ich liczba zwiększa się zatrważająco z godziny na godzinę. Tak jak to czyni się z narkotykami, podzieliliśmy je na twarde i miękkie. Do twardych zaliczamy te, które budzą obawę o los ich wyznawców. Ostatnio jednak to rozróżnienie bierze w łeb, bo autodestrukcja ogarnia sekty uważane dotąd za miękkie. Co do sekty „Wszechogarniające Dobro”, to jest ona ciągle bardzo miękka, ale też najmniej o niej wiemy. - Dlaczego więc mamy uważać, że Henry jest niebezpieczny? - Powtarzam: tylko dlatego, że może być Antychrystem, jeżeli wierzyć maszynie przetwarzającej dane. A co do jego sekty, to od innych odróżniają to, że nie można się do niej zgłosić samemu, nawet ofiarowując milionowe datki. Sami wybierają każdego przyszłego członka. Jest to jednocześnie gwarancja bezpieczeństwa przed infiltracją osób niepowołanych. Trzeba nawet przejść coś w rodzaju egzaminu, nigdy nie powtarzającego się w tej samej postaci. Szukają przede wszystkim ludzi niezadowolonych z siebie, a tych nigdy nie brakuje. Obiecuje się im wspólne działanie w imieniu wszechogarniającego dobra. Któż mógłby odmówić takiej propozycji? McGowan rozejrzał się po sali sponad okularów w poszukiwaniu chętnych do czynienia dobra. Znalazł tylko kilka ironicznych uśmieszków. - Instytucjami prowadzącymi interesy sekty kierują tak zwani członkowie uśpieni, którzy zarabiają pieniądze najczęściej w niezbyt legalny sposób. Czyszczą je w dzikich krajach, nie mając przy tym żadnego kontaktu z życiem podskórnym sekty. Wracając jednak do najważniejszego, czyli do jej twórcy, nic o nim nie wiemy. - Jak to jest możliwe, jeżeli o sekcie wiadomo tak dużo? - zapytał ktoś z sali. - To bardzo proste. Są jak przedsiębiorstwo. Handerson odpowiadał nawet przed sądem za matactwa podatkowe, ale jego adwokaci, działający w imieniu wcielonego Dobra, przeszli samych siebie. On właśnie jest dla wszystkich numerem jeden, czyli wierzchołkiem trójkąta. Tylko najbardziej wtajemniczeni wiedzą, że jest to pierwszy apostoł, żarliwie wykonujący polecenia człowieka, o którym nic nie wiemy, którego poszukujemy, a który, jak dotąd, ma wszelkie powody, aby śmiać się nam w nos... Czy są jeszcze pytania? Hurtman wiedział już, dlaczego ściągnięto go w trybie nagłym. „Wszechogarniające Dobro” to coś, na czym ostatnio znał się najlepiej, nie mając jednak żadnych wyników w pracy. Nie mając wyników w niczym, jeżeli nie liczyć półrocznego okresu abstynencji. - Dobrze, że w końcu dotarłeś. - McGovran potrafił zaskakiwać. - Byłem pewien, że za plecami mam tylko ścianę. - Zawsze, kiedy tak myślisz, pamiętaj o Bogu i starym McGovranie. Chodź, dostąpisz zaszczytu... - pociągnął Hurtmana w stronę głowy z wystrzyżonym krzyżem maltańskim. - Panie senatorze, pozwoli pan, że przedstawię pana Hurtmana, specjalistę od wszelkich ludzkich ułomności. Tobie nie muszę chyba przedstawiać... Senator John B. Bonwell. Bonwell podał rękę Hurtmanowi i uśmiechnął się. Uścisk był silny, a uśmiech tak samo zniewalający jak w telewizji i na setkach tysięcy plakatów. Obecni na sali rozmawiali teraz w luźnych grupach. Trzeba przyznać, że John B. Bonwell zgromadził wokół siebie więcej osób niż Thurgood O’Connor. Rokowało to dobrze jego przyszłej elekcji. - To wszystko przez te dziwne pogody. Ratunek widzę tylko w czosnku. Mój dziadek dożył dzięki niemu stu trzech lat. Żadne pastylki czosnkowe, tylko czosnek w postaci naturalnej. Mam w domu drewnianą deseczkę i właśnie na niej... - Czosnek nie najładniej pachnie, ale można go zmieszać z pietruszką - McGovran nie zamierzał ustąpić placu. Hurtmanowi przyszło do głowy, że chyba zwariował albo też śni. - Czy ten człowiek, profesorze, może wiedzieć, że jest Antychrystem? - spytał Bonwell. - Zbyt wiele wymaga pan od nauki, drogi senatorze. - Czy rzeczywiście tak trudno przeniknąć do sekty? - Bonwell zwrócił się więc do McGovrana. - W każdym razie nie jest to łatwe. Najmniejsza jednostka składa się tylko z trzech do pięciu osób. Komórki działają niezależnie od siebie. Nie ma struktur hierarchicznych, co niezwykle utrudnia dotarcie do samej góry, która, jak pan wie, jest jednoosobowa. W jaki sposób odbywa się kontakt Henry’ego z tysiącami komórek, nie mamy jeszcze pojęcia. Przed dwoma miesiącami dałem tę sprawę mojemu Hurtmanowi i dopiero wczoraj dał mi pewną nadzieję... - Czy naprawdę trzeba być dobrym? - Bonwell spojrzał na Hurtmana. - Nie rozumiem? - Aby się do nich dostać. - W każdym razie cierpliwym. - Dobrym także - wtrącił McGowan z nienagannie poczciwym uśmiechem. - Przecież wiem, że trudno o lepszego od ciebie człowieka. Hurtman znał dokładnie całą kolekcję poczciwych uśmiechów McGoyrana i wiedział, że nie ma na świecie nic bardziej zwodniczego. Jednak John B. Bonwell nie mógł o tym wiedzieć i może dlatego popatrzył na Hurtmana z wyraźnym zainteresowaniem. McGovran wraz z Brodskym i innymi mędrcami, którzy się do nich przyłączyli, wdał się teraz w rozmowę na temat nasilenia się plam na Słońcu i jego aktywności, jakiej nie notowano od wojen peloponeskich. Ze swobodą przerzucano się przykładami wszystkich kataklizmów, które dotknęły Ziemię podczas dotychczasowych maksimów słonecznych. Hurtman nie słyszał nawet o połowie tych historycznych wydarzeń. - To przekracza możliwości mojego umysłu. Co pan na to, żebyśmy się stąd zerwali? Hurtman pomyślał, że się przesłyszał. Bonwell nie wyglądał jednak na kogoś, kto sobie z niego żartuje. Spojrzał jeszcze w stronę McGovrana, a ten, choć zajęty rozmową, skinął przyzwalająco głową. Jednak dopiero na ulicy czekała Hurtmana największa niespodzianka. - Może byśmy się czegoś napili? Znam tu niedaleko zupełnie przyzwoitą knajpkę. Tak piękne zdanie wypowiedział człowiek, na którego, jak głosiły sondaże, w zbliżających się wyborach prezydenckich miały oddać głos wszystkie kobiety Ameryki. Także feministki, którym w słynnym przemówieniu podczas ich III Międzynarodówki oświadczył, że w poprzednim życiu na pewno był kobietą. Hurtman z niesmakiem pomyślał, jak łatwo polubić tych wielkich od polityki, jeżeli tylko poklepią po plecach, jednak już po sekundzie uwierzył, że w tym akurat wypadku nie chodzi o poklepanie, lecz o szlachetną propozycję, by się wspólnie napić. Nie takie rzeczy widziano w tym wolnym kraju. Dlatego też bez wahania wykradł z kolekcji McGovrana uśmiech starego równiachy. Pozostawał jeszcze problem, jak wyznać największą tajemnicę. Postanowił poczekać z tym do aperitifu. - W takim razie pojedziemy moim samochodem - zadecydował Bonwell. - Bardzo bym nie chciał, aby nam przeszkadzano. Za samochodem Bonwella stał granatowy dodge z trzema poważnie wyglądającymi mężczyznami w środku. Hurtman nie znał nikogo, kto mógłby bardziej przeszkadzać od facetów z obstawy, ale przekonał się zaraz, że Bonwell nie zamierza zapraszać ich do towarzystwa. Ruszył tak szybko, że Hurtmanowi przypomniało się przeciążenie lotnicze z czasów służby wojskowej. Na jego twarzy widać było radość chłopaka, który chce zrobić dobry kawał. Mimo uzyskanej na starcie przewagi, długo jednak nie mógł zgubić granatowego dodge’a. Kierowca, który go prowadził, musiał być często poddawany podobnemu egzaminowi. Lecz nie na darmo złośliwi dziennikarze nazywali także Bonwella „sztukmistrzem z Montany”. Chwilami zdawało się, że tył samochodu, który prowadził, wygina się w ciasnych zakrętach, a nawet umie podkulić ogon, kiedy przejeżdża pod nosem rozpędzonej ciężarówki. W ten sposób dwukrotnie objechali Brooklyn i Hurtman zdążył nawet spojrzeć na szkołę, z której przed dwudziestu laty wyrzucano go trzykrotnie. Potem jeszcze Manhattan wzdłuż i wszerz, aby przekonać się, czy pogoń została zmylona. - Pewnie pan się zastanawia, jak długo byśmy jechali, gdyby knajpka nie była tak blisko? - spytał uprzejmie Bonwell, zatrzymując się na Morris Avenue. * Restauracja przy Garvey Park nazywała się kiedyś „Samo Zdrowie”. Hurtman pamiętał, że na listek szpinaku przystrojony rzeżuchą wpadali tu przeciwnicy robienia krzywdy wołom i ich rodzinom. Z niedowierzaniem przyjrzał się Bonwellowi i gotów był uwierzyć, że droga do doskonałości prowadzi przez jarską kuchnię. Teraz jednak na szyldzie wymalowany był facet w peruce i napis „Louis XVI”. Właściciel restauracji, jak wszyscy na świecie, znał Johna B. Bonwella, ale zachował się z dworską powściągliwością i znalazł dwuosobowy stolik, przy którym gość mógłby zasiąść tyłem do swoich wielbicieli. Langue de boeuf w sosie soubise. W