PAUL SCARRON JUNIOR PIĄTY JEŹDZIEC APOKALIPSY (Przełożył: Stefan Waśkowski) NOIR SUR BLANC 1999 Antychryst jest wśród nas. Stanowi przejaw zbliżającej się Apokalipsy. Jan Paweł II (z homilii zamykającej rok 1993) Rozdział 1 Brązowy but z lewej nogi był wystarczająco zniszczony, aby dawać gwarancję wygody. Mimo to na pięcie widniał krwawy ślad. Niezrozumiałe zjawisko zmusiło Hurtmana do przeprowadzenia szczegółowego śledztwa. Dokładnie przeszukał wnętrze buta, jednak z nikłym rezultatem. Dopiero ścisła rewizja, jakiej poddał skarpetkę, pozwoliła ujawnić sprawcę. Okazał się nim mały pospolity piryt, któremu wydawało się, że jest cwaniakiem. Hurtman, zadowolony z rozszyfrowania zagadki, wydał łagodny wyrok i skazał złoczyńcę na daleką podróż. Powtórnie przystroił nogę i wyciągnął się na pożółkłej mimo czerwca trawie Central Parku. Jeszcze godzinę temu deptało po niej kilka tysięcy melomanów, chcących usłyszeć, jak Paolo Cesare rozprawia się z arią Nadira. Coroczne parkowe przedstawienie Metropolitan Opera zakończyło się pełnym sukcesem. Cesare zwyciężył i po raz tysięczny w swojej karierze wywołał u słuchaczy łzy wzruszenia. Orkiestra grała jak z nut. Bijatyka w drugim antrakcie - dwóch wyrostków przeciwko dziesięciu innym - nie mogła zatrzeć wrażenia piękna ani wpłynąć na partię chórów w trzecim akcie. Hurtman jeszcze przez chwilę zastanawiał się, w jaki sposób kamień dostał się do ściśle przylegającej skarpetki, lecz uznał to zajęcie za zbyt skomplikowane. Zamknął oczy i wystawił twarz na słońce, przedtem jednak jeszcze raz rzucił okiem na parę młodych ludzi, ze względu na których tu przyszedł. Siedzieli w tym samym miejscu, obok samotnej dziewczyny jedzącej kanapkę i niedaleko białego jak śnieg mężczyzny, który od dawna nie miał urlopu i starał się teraz zająć sobą jak najwięcej miejsca. Linda Carson była bardzo jasną blondynką, jednak nie z tych, za którymi chętnie oglądają się mężczyźni. Kto wie, czy to nie jej zbyt wydatna szczęka ich onieśmielała. Jej partner nazywał się Martin Burne. Nawet z tak dużej odległości jego twarz wydawała się jak wyciosana z jednego kawałka mydła najlepszego gatunku. Jeden z agentów nie spuszczających go z oka powiedział z szacunkiem: „Ma mordę z co najmniej stuodcinkowego serialu”. Martin ubrany był dzisiaj w kolorową koszulę i białe szorty o zaprasowanych kantach. Hurtman przeciągnął się i pomyślał, że dobrze byłoby, gdyby chociaż przez kilka minut nie chciało im się mówić. W tej samej chwili poczuł przeszywający ból bębenka i musiał wyrwać z ucha miniaturową słuchawkę. Szybko wyciszył dźwięk i na wszelki wypadek wsadził ją do drugiego ucha. - Nie mogę się z tobą zgodzić. - Z trudem rozpoznał głos Lindy Carson. Nie chciał, aby mówiła basem, i jeszcze raz dotknął potencjometru. - Wcale cię o to nie proszę. - Ten głos bez wątpienia należał do Martina Burne’a. - Ale on jest autentycznym skurwielem, a ty uparłeś się wszystkich traktować jak świętych... - Zrozum, tak właśnie trzeba. Jeżeli nawet w złym człowieku dostrzeżemy najmniejszy okruch dobra, to już przez to samo stanie się lepszy. - I co z tego? W moim zasmarkanym życiu chciałabym przeżyć chociaż trochę szczęścia, a to, czy taki gnojek jak Willi stanie się lepszy, nic mnie nie obchodzi. Masz może ogień? Linda zadała to pytanie dziewczynie, która właśnie skończyła jeść kanapkę. Nie zrażona niemym zaprzeczeniem, znalazła zapalniczkę we własnej torbie. - Twoje własne szczęście zależy tylko od dobra. Dobro to olbrzymia siła, jeszcze większa niż zło. - Martin Burne powiedział to z takim przekonaniem, że Hurtman natężył wzrok, aby dostrzec wyraz jego twarzy. - O jakiej sile mówisz? - O sile woli chociażby. - Siła woli? Czy można wierzyć w coś takiego? Od pięciu lat nie mogę rzucić palenia, od roku zmuszam się do zamiany rudery, w której mieszkam, i co? Może to dlatego, że nie jestem dobra? Bzdury! A może ty, dziewczyno, masz silną wolę? - Hurtman pomyślał, że trzeba przyjrzeć się osobie, którą pytano o coś już po raz drugi. Widział jednak tylko jej plecy i długie włosy w kolorze dogasającego ognia. - Słucham? Ach nie, chyba nie... - No widzisz, więc pewnie też nie jesteś dobra. A może wszystkie kobiety są złe, a tylko tacy faceci jak Martin są doskonali? - Linda przysunęła się bliżej dziewczyny. - Ładną masz spinkę. Gdzie ją kupiłaś? - Dostałam. - Dziewczyna wyjęła spinkę, z włosów i podała ją Lindzie. - Przynosi mi szczęście. - Piękny krokodyl... To prawdziwe złoto? - Nie... - Ale przynajmniej przynosi szczęście. Ja swoje szczęście mam dopiero od dwóch miesięcy. To właśnie on, mój Martin... - Też piękny. - Naprawdę tak sądzisz? Żyję już dwadzieścia osiem lat, a dopiero teraz takiego spotkałam. Ma tylko jedną wadę... Jest za dobry. - Żartujesz. - Spróbowałabyś słuchać bez przerwy gadania o sile, jaką daje dobro... Hurtman zauważył, że olbrzymia butelka reklamująca Whyte & Mackay rozpoczęła wędrówkę i przesunęła się w ich stronę. Wiedział, że nie ma w niej płynu, jest tylko ciężko pracujący facet, a jednak poczuł przypływ pragnienia. - Posłuchaj! - Martin przesunął się także w stronę dziewczyny. - Jesteśmy razem już pięćdziesiąt osiem dni i wierz mi, ona także jest dobra, lecz nie przyznaje się do tego. A ja chcę tylko, aby zrozumiała, że dobro to siła pozwalająca nie tylko przetrwać w godności, ale i zwyciężyć. - Może zadajesz jej za dużo lekcji? Hurtman jeszcze raz wytężył wzrok. Tym razem dostrzegł profil dziewczyny i uznał, że z tej odległości może się podobać. - Dlaczego wy, kobiety, tak wszystko lubicie spłycać? Założę się, że i ty nie wierzysz, że warto być dobrym. - Wierzę... - Dziewczyna zawahała się - ale czy trzeba o tym mówić? - Oczywiście, bo dopóki nie uwierzymy, że dobro może być siłą potężniejszą od każdej spluwy, będzie ono tylko mazgajstwem. Hurtman poczuł napływającą do głowy falę gorąca. Wielotygodniowe wystawanie po kostki w rozlewiskach dystryktu Nowy Jork naprowadziło mu na cel upragnionego jednorożca. - Świetnie, ty już wyzwoliłeś swoją siłę i co z tego masz? - Głos Lindy zabrzmiał tak, jakby miała ochotę się odkochać. - Jestem szczęśliwy, bo panuję nad sobą i swoimi szynami. - Ale tak konkretnie - Linda nie dawała za wygraną - czy możesz chociażby sprawić, bez użycia spluwy oczywiście, abym wyjęła z torebki pięćdziesiąt dolarów i dała ci je? - Mógłbym to zrobić, ale po co? Przecież ciężko na tę forsę pracowałaś. Miałbym wyrzuty sumienia, a więc nie sprawiłoby to przyjemności żadnemu z nas. Ale mogę zrobić co innego. Jeżeli będziesz bardzo chciała, to obdarzę cię swoją siłą... - Ciekawe, w jaki sposób - zachichotała Linda. Nastąpiła cisza. Hurtman dojrzał, że Martin Burne patrzy na grupę chłopaków odbijających piłkę, a potem przygląda się mężczyźnie dosiadającemu kij z głową konia i udającemu dżokeja. Obrzucił też spojrzeniem dwie czarne dziewczynki stojące przed lodziarzem. - Złap mnie tylko za rękę i coś sobie pomyśl. - Ale co? - Co chcesz. Każda z tych osób zrobi, co jej każesz. - Gadanie... - Spróbuj. - Martin ściskał rękę Lindy, aż skrzywiła się z bólu. - Skup się i myśl tak intensywnie, jak tylko potrafisz, o tym, co ma się stać. Po prostu wydaj wzrokiem rozkaz... Po minucie Hurtman usłyszał w słuchawce przytłumiony okrzyk. Linda patrzyła teraz na Martina. Domyślił się, że z niedowierzaniem. - Rzeczywiście... Ten chłopak w czerwonym swetrze, tak jak chciałam, odbił głową piłkę sześć razy, a potem potknął się. Ale to chyba przypadek? - Jaki przypadek! Zastanawiam się tylko, dlaczego moja dziewczyna każe się chłopczykowi potykać, a nie na przykład podrapać po głowie. Może ty chcesz teraz spróbować? Tylko błagam, nie każ nikomu łamać nogi. - Sama nie wiem... - Dziewczyna o rudych włosach wahała się. - Świetny pomysł! - Linda bezceremonialnie włożyła jej dłoń w dłoń Martina. - Niech spróbuje obdarować cię swoją siłą... - Niczego się nie bój - baryton Martina Burne’a brzmiał ujmująco. - Ściśnij moją rękę najmocniej jak możesz. Widzisz tę kobietę w śmiesznym kapeluszu? Dziewczyna skinęła głową. - W takim razie wpatruj się w nią i powtarzaj w duchu: chcę, aby do mnie podeszła, bardzo tego chcę... Zrozumiałaś? W takim razie spróbuj... Hurtman widział, że dziewczyna patrzy w stronę oddalonej o dobre sto jardów kobiety z wózkiem. Nawet z tej odległości można było dostrzec, że jej kapelusz nie jest zwyczajnym kapeluszem, lecz dziełem sztuki stworzonym przez artystę. Kobieta stała tyłem do nich i przypatrywała się panu udającemu jeźdźca. Po dłuższej chwili znudziła się jednak hippiką, pociągnęła wózek wypełniony po brzegi śmieciami i zaczęła iść przed siebie. - Nie zrażaj się. Każ jej natychmiast wrócić! Rudowłosa wpatrywała się w kobietę jak zahipnotyzowana, a ta zrobiła jeszcze kilka kroków i nagle się zatrzymała. Hurtman był pewien, że zatoczyła się przy tym, ale natychmiast odzyskała równowagę. Spojrzała w lewo i prawo, a potem zawróciła jakby wbrew swojej woli. Szła teraz prosto na wpatrzone w nią towarzystwo. - O Boże! - wykrzyknęła Linda. Dziewczyna nie wypowiedziała słowa, ale Hurtman wiedział, że musi być przerażona. Zresztą sam też się czuł nieswojo. Kobieta zbliżała się szybko, prawie biegła. Dziewczyna wyrwała rękę z dłoni Martina, a Linda z wrażenia zasłoniła oczy. Dopiero na kilka metrów przed nimi stara kobieta wykonała efektowny skręt w lewo i po chwili zniknęła za drzewami. Niespodziewanie dla wszystkich Martin Burne podniósł się i przeciągnął. - Musimy iść, Lindo, o drugiej mamy ważne spotkanie. - Idziecie? Po tym, co się stało? - Dziewczyna nie mogła dojść do siebie. - Nic się nie stało. Po prostu przed chwilą obdarzyłem cię dobrem. - Ale nie możecie teraz tak po prostu odejść. Może chociaż ty posiedzisz jeszcze? - Linda też jest tam potrzebna. Ale nie obawiaj się, nie zostawimy cię samej. Co robisz jutro wieczorem? - Chciałam iść na prelekcję profesora Gallaghera, ale z chęcią zrezygnuję. - Dlaczego masz rezygnować? Idź koniecznie, chociaż nie wierzę, abyś usłyszała tam coś ciekawego. Zapisz mi tutaj swój telefon. Zadzwonimy pojutrze wieczorem, a potem spotkamy się i porozmawiamy sobie. Linda także się na to cieszy. Mam rację, Lindo? Linda Carson potwierdziła, całując dziewczynę w policzek. Martin uśmiechnął się i podniósł dłoń w pożegnalnym geście. Odeszli, trzymając się za ręce. Hurtman patrzył za nimi, ale nie ruszył się z miejsca. * Tej nocy przyśniła się Hurtmanowi panna Victoria Themerson. Na jawie bez jej wiedzy odprowadził ją wczoraj pod sam dom, a potem bez trudu ustalił nazwisko i imię. Resztę uściślili ludzie z Wydziału Danych. Codzienne kłopoty zaczęły się, kiedy podparty jedną ręką o podłogę usiłował dosięgnąć popielniczki, którą wieczorem odsunął jak najdalej. Oczywiście stracił równowagę i wpadł twarzą w stertę niedopałków. Przy okazji zamknęła się książka czytana od miesiąca. To ostatnie obeszło go najmniej. Nie dość bowiem, że miała dziwny tytuł, to jeszcze nigdy rano nie pamiętał, o czym czytał wieczorem. Jedyna czysta koszula miała kolor błękitnej laguny i niezbyt pasowała do brązowej marynarki. Z wymuszonego okolicznościami braku gustu postanowił uczynić zjawisko mocniejsze i opasał szyję zielonym krawatem, na którym roiło się od moli zaprojektowanych przez artystę od Yves’a Saint-Laurenta. Skręcając w autostradę prowadzącą do New Jersey, przypadkowo spojrzał na siebie w lusterku i zaklął. Było już zbyt późno, aby zawrócić; po krótkim namyśle postanowił nie golić się także przez następne dni i wyglądać jak stary Dustin Hoffman, grający czterdziestolatka w filmie Flight down to Casablanca. Zadowolony, że jego inteligencja zatriumfowała nad zanikiem pamięci, dodał gazu. Na parkingu przed szpitalem po raz pierwszy w życiu zobaczył tak bardzo czerwonego bentleya. Mógł należeć do dyrektora szpitala albo do Maureen. Ulubiony kolor jej ust i paznokci - to sugerowało, że dyrektor jeździ czymś mniej rzucającym się w oczy. Zameldował się siostrze przełożonej, a później poszedł doskonale znanym korytarzem, którego czystość zawsze wprawiała go w osłupienie. Jack siedział, leżał, a właściwie przebywał w pokoju numer 66. Razem z nim przebywało tam siedząc albo leżąc jeszcze dwóch chłopców, z tym że tego dnia on leżał najbardziej. Maureen siedziała przy łóżku z miną doskonale zatroskaną. Ubrana w kostium od Castelbajaca, z twarzą bez jednej skazy i chmurą złotych włosów, których nie zmierzwiłby nawet huragan, była siedzącą doskonałością. Za jej plecami pielęgniarka wyjmowała prezenty z kolorowych pudeł. Hurtman odruchowo sięgnął do kieszeni, ale jedyną rzeczą, którą znalazł, był korek od szampana, włożony tam w dniu ślubu z Maureen. Teraz Maureen uśmiechnęła się do niego obojętnym uśmiechem. - Jak się dzisiaj czuje? - spytał. - Sądzę, że wspaniale - odpowiedziała, nie przestając się uśmiechać. - Syneczku, jak się miewasz? Jack nie sprawiał wrażenia, że zrozumiał pytanie. Uśmiechał się jednak jak zwykle. Dla Hurtmana był to uśmiech; dla lekarzy - grymas wywołany porażeniem nerwów policzkowych. - Widzisz, czuje się świetnie, jak wczoraj, przedwczoraj i po urodzeniu. - Maureen przestała się uśmiechać. - A jak ty się czujesz? Hurtman domyślił się, że w ten elegancki sposób pyta go, czy ma kaca, chociaż mówił jej przez telefon o swojej abstynencji. Odpowiedział tylko, że wszystko u niego w porządku, i nachylił się nad synem. - Hej, Jack, tu twój ojciec. - Złapał małą piąstkę i ścisnął ją lekko. Dałby głowę, że uśmiech dziecka stał się wyraźniejszy. - Tatuś coś ci przyniósł. - Rozprostował palce małego, a potem zacisnął je na korku od szampana. Jack zagdakał i zaczął machać ręką przed swoim nosem. - Obawiam się, że to, co mu ofiarowałeś na siódme urodziny, nie odpowiadałoby normom czystości na wschodzie Europy... - Maureen poszukała wzrokiem poparcia, ale pielęgniarka, zajęta rozpakowywaniem kolejki elektrycznej, nie zmieniła wyrazu twarzy. Przez najbliższe dwie godziny Jack trzymał w jednej ręce palec Hurtmana, a w drugiej korek od szampana. Dopiero kiedy wychodzili, pielęgniarka zechciała otworzyć usta i powiedziała, że już dawno nie widziała Jacka w tak dobrym humorze. W drodze na parking Hurtman postanowił być miły i niepotrzebnie powiedział Maureen, że ładnie dzisiaj wygląda. Oczywiście zapomniał, że nie cierpiała już jego komplementów, uważając, tak jak jej matka, że są złośliwe. - Ty też ładnie wyglądasz, nie ogolony i z oczyma jak u królika. - To taki styl. Flight down to Casablanca, pamiętasz? - Przecież poznali się w kinie. Miała wtedy włosy związane z tyłu, żuła gumę i wyglądała na zwyczajną dziewczynę. - Oczywiście, że styl, styl życia! - Syk w jej głosie był równie dystyngowany, co sugestywny. - Ale zostawmy twoją powierzchowność. Miałam skargi, że nie dość uprzejmie rozmawiałeś z doktorem Robertsem. - A czy ten bubek powiedział ci, dlaczego? - Pomimo dawanych sobie obietnic zaczynał się irytować. - Czy nie widzisz, że dzieciak szpikowany jest całą masą trankwilizatorów? Że w ten sposób nie ma żadnych szans na rozwój? - Doktor Roberts jest najlepiej zarabiającym lekarzem w tym stanie i jeżeli mówi, że Jack wykazuje nadmierną pobudliwość, to trzeba mu wierzyć. - Czy po to zdecydowałaś się oddać go tutaj, aby przypominał bezwolnego manekina? Przecież w domu próbował mówić... - Jeżeli lekarze twierdzą, że lepszy jest dla niego spokój, to chyba wiedzą, co mówią. - Twój nowy mąż postawił taką diagnozę? - Nie mieszaj go do tego. - To dziecko potrzebuje domu i matki. - I kto to mówi? - W głosie Maureen nie było już syku, lecz cichy grzmot słusznego gniewu. - Ktoś, kto z domu chciał zrobić trzeciorzędną knajpę. - Z pierwszorzędnego domu, zapomniałaś dodać. - W przeciwieństwie do ciebie nie mam się czego wstydzić... Mój ojciec... - Tylko przez roztargnienie spóźnił się na Mayflower... - Myślisz, że jesteś dowcipny, pijaku? - Maureen doszła już do swojego bentleya i to wyostrzyło jej język. Hurtman chciał odpowiedzieć ostro, ale powiedział tylko, że jeżeli Maureen nie ma zamiaru zabrać dziecka, to on gotowy jest to zrobić. Ta niewinna propozycja wywołała reakcję o mocy nie kontrolowanej. Korzystając z dobrej akustyki parkingu i z ręką na klamce bentleya, wykrzyczała mu, że dziecko ma tutaj najlepszą opiekę i że każdy sąd przyzna jej rację. Tylko ona często myśli o dziecku i zapewnia mu wszystko, czego potrzebuje. - Czy wystarczająco często, aby nie mieć wyrzutów sumienia? - spytał niepotrzebnie. - Wyrzuty sumienia? - Niespodziewanie rozpłakała się. - Spójrz na siebie, na ten garniturek, przypatrz się swojej twarzy... Kim ty jesteś, aby mówić o moich wyrzutach sumienia? - Na pewno nie jestem matką, a po drugie, od pół roku nie miałem kropli w ustach. - Dobre sobie. Przychodzisz tu prosto z libacji, z korkiem od kacowego szampana, i śmiesz to mówić? Doktor Roberts powiedział mi, dlaczego mamy takie dziecko... To był cios poniżej pasa, i to dobrze ulokowany. Zatrzasnęła drzwiczki, ale odczuwała potrzebę powiedzenia czegoś jeszcze, bo szyba bezszelestnie odsunęła się na dwa cale. Co dziwne, nie syczała nawet, a jej głos znowu szumiał jak strumyk w rodzinnym Teksasie: - Nikczemniku, byłeś już szmatą, kiedyśmy się poznali, i to przez ciebie spłodziłam potwora. Tak małe uchylenie szyby świadczyło, że Maureen zna jednak swojego byłego męża, który za nazwanie Jacka potworem na pewno złapałby ją za lekko zadarty nos Daltonów i mocno ścisnął. Nie mógł tego zrobić, więc nie pozostało mu nic innego, jak odwrócić się na pięcie. Ze zdenerwowania pomylił drogę do samochodu i musiał zawrócić. Tylko dzięki temu zobaczył rozpędzonego bentleya. W ostatniej chwili uskoczył między zaparkowane samochody, ale potknął się i przewrócił na plamę oleju. Wyjeżdżając z parkingu wpadł na pomysł, aby brudną marynarkę wysłać na adres rezydencji Daltonów. Wyobraził sobie arię na dwa głosy w wykonaniu Maureen i jej matki, i to na chwilę poprawiło mu humor. Zostawił samochód na Carliste Street i dalej poszedł pieszo. Za dziesięć minut miał się spotkać z konfidentem, Freddiem Azzurem, który podobno miał wyznać coś na tyle ważnego, iż można było przymknąć oczy na to, że przypadkowo zastrzelił staruszkę. Był już blisko, kiedy zobaczył przepięknie pękatą butelkę, reklamującą tym razem trunek o trudnej do zapamiętania francuskiej nazwie. Stała sobie przed restauracją, w której się umówił. W zasadzie było to bardzo poprawne zestawienie, Hurtman wiedział jednak, że butelka nie stoi dla ozdoby. Przez szyby widział siedzącego przyborze Freddiego, ale nie wszedł do środka, lecz zatrzymał się przy butelce, poprawiając sznurowadło. Człowiek w niej ukryty wymówił dokładnie adres i dodał: - Tak szybko, jak możesz! Rozdział 2 W największej sali Instytutu Historii Orientalnej, która w tej chwili była najlepiej chronioną salą w Nowym Jorku, zebrało się kilkunastu mężczyzn. Wyglądali zwyczajnie, ale odnosiło się wrażenie, że gdyby ktoś ważny kichnął na drugiej pokuli, to przynajmniej jeden z nich zostałby o tym powiadomiony. Nieobecność Oswalda Geresa była całkowicie usprawiedliwiona. Umarł o czwartej nad ranem na atak serca i właśnie minutą ciszy składano hołd przymiotom jego charakteru. - Dziękuję i od razu przechodzę do rzeczy. - James McGovran poprosił gestem o zajęcie miejsc. - Zapewne orientujecie się, panowie, że nasze nie zaplanowane spotkanie zostało spowodowane wydarzeniem, którego wagi nie można przecenić. Pierwszą ofiarą tego, co się stało, jest właśnie Oswald Geres. Kilka minut po trzeciej w nocy powiadomiłem go o wszystkim, nie przypuszczając, że strudzone serce nie wytrzyma... Zanim oddam głos profesorowi Brodsky’emu, chcę powitać senatora Bonwella, który z ramienia prezydenta będzie brał udział w pracach naszej komisji. Obecni uśmiechnęli się do Bonwella, z którym zdążyli się już przywitać, i tylko Tom Mahoney, dyrektor CIA, wybrał akurat ten moment, aby poszukać czegoś w teczce. Na niewielkie podwyższenie wszedł profesor Brodsky. Od czasu otrzymania Nagrody Nobla starał się zatrzeć wspomnienie założonego wówczas fraka i nosił się coraz bardziej niedbale. Dzisiaj miał na sobie spodnie, które nie były nigdy prasowane, i sweter, którego nie powstydziłby się jeszcze słynniejszy uczony. - To, co wydarzyło się tej nocy - Brodsky nie wysilał głosu i trzeba było dobrze wytężyć słuch - może być odebrane jako kolejny dowód na sprawdzanie się Przepowiedni Eremskiej. Telewizje świata spotęgowały tylko katastroficzne nastroje. Mam meldunki, że w Istambule nieczynne są nawet bazary, co chyba najlepiej świadczy o determinacji tamtejszej ludności. Kluczowy przemysł i transport przejęło wojsko. Z meldunków wynika, że w innych krajach nastroje są podobne. Także w naszej wspaniałej Ameryce wystarczy iskra nie kontrolowanej informacji, abyśmy byli świadkami paniki. Brodsky nacisnął guzik w pulpicie i na ekranie ściennym pojawił się obraz najbardziej strzeżonej telewizji świata. Dostęp do niej miało tylko kilkuset pracowników wywiadu wojskowego, służb specjalnych i polityków. Mogli oni za pośrednictwem telewizorów sprzężonych z komputerami odbierać zaszyfrowane programy, w których młodszym spikerem był co najmniej kontradmirał. Sieć ta mieściła się w samym sercu Pentagonu i do znudzenia nadawała wszystko, co szefowie sztabowi sił zbrojnych USA uważali za tajne. Zwykle na ekranie telewizji dla wybrańców słowom prowadzącego towarzyszyły najświeższe zdjęcia z satelitów zwiadowczych i fragmenty rozmów przejętych przez podsłuch wojskowy. Na ekranie widać było pożar. Co prawda nie zwyczajny, bo bardzo duży, ale tylko pożar. Strumienie z węży strażackich z trudem sięgały najwyższych partii płonącej budowli. Jej kopuły polewano z trzech helikopterów, jednak odnosiło się wrażenie, że taka ilość piany podsyca jeszcze buchający zewsząd ogień. Skłębiony, klęczący tłum i brodzący w nim kamerzyści nie ułatwiali akcji ratowniczej. Gdyby nie dziwne zawodzenia i turbany na głowach mężczyzn, można by pomyśleć, że płonie Biblioteka Kongresu. - Te mury, jak panowie wiecie, to Hagia Sophia, jeden z cudów świata starożytnego. A świat nowożytny czekał na sprawdzenie się kolejnego elementu Przepowiedni i, niestety, doczekał się. Jak wszyscy wiemy, brzmi on: „Rychle Antychryst zwycięski miecz wzniesie, gdy starożytne obaczym płomienie”. Doprawdy, trudno o płomienie bardziej starożytne... I czy można się dziwić, że ludzkość gotowa jest oszaleć? - Nie sądzi pan, profesorze, że już oszalała, skoro spotykamy się tu po raz trzeci? - zapytał ktoś z sali. - Przecież wie pan chyba, że często zagrożenie wzbudza lęk nieproporcjonalnie wielki, a czasem niewspółmiernie mały w stosunku do wielkości rzeczywistego niebezpieczeństwa - wtrącił z pobłażaniem Keith Bloomstein, główny psycholog Pentagonu. - A gdyby tak na jakiś czas wyłączyć nadajniki telewizyjne i radiowe? - zastanowił się głośno Thomas Putnam. Jego niewyraźna mina świadczyła, że zawstydził się swoich słów, zanim wypowiedział je do końca. - Wszystkie? - W pytaniu zadanym z sali było więcej jadu niż w długich tyradach politycznych jego przeciwników. - Zdaje się, że są policzalne... - Putnam jak zawsze, kiedy znajdował się w sytuacji beznadziejnej, wybrał walkę. - Jak pan to sobie wyobraża w naszym ciągle jeszcze demokratycznym kraju? - spytał bardzo grzecznie Milton O’Hara, nazywany przez dziennikarzy „Jastrzębim Królem”. Teraz, chociaż w zamkniętym gronie, miał okazję udowodnić, że jest najzwyklejszym gołębiem. - Stan klęski żywiołowej, Gwardia Narodowa, w każdym razie coś w tym rodzaju... - Proponuję też zbombardować łącza Internetu i centrale telefoniczne. Oczywiście bomby konwencjonalne, żadnych materiałów rozszczepialnych... - Jeżeli O’Harze czegoś teraz brakowało, to tylko kamer telewizyjnych. - Pan sędzia Putnam chciałby, zdaje się, aby koniec świata nastąpił już jutro... ale przyjmijmy jego słowa jako wyraz serdecznej troski o losy naszego kraju - powiedział profesor Brodsky. - Czy pożar mógł rozniecić ktoś, kto chciał się zabawić powszechnym strachem? - Pytanie to zadał Bob Keynes. Choć od samego początku działał w komisji, twierdził głośno, że nie uwierzyłby w Przepowiednię, nawet gdyby Antychryst znalazł się w jego sypialni. - Nie można tego wykluczyć. Na miejscu są teraz najlepsi fachowcy od ognia, jakich udało się skompletować. Jednak gdyby nawet tak było, to jak wytłumaczyć światu, że czyn szaleńca czy piromana nie należy do Przepowiedni? Na razie pożar Hagii Sophii jest już dziesiątym dowodem na to, że się sprawdza. - Przy okazji, komandorze Keynes - powiedział Tom Mahoney zwykłym tonem. - Ostatnio oświadczył pan w Kongresie, że nasza Agencja zawsze myliła się w ocenach i nigdy się do tego nie przyznawała. Nawet jeżeli mieliśmy ostatnio dwie wpadki, to takie oskarżenie jest zbyt idiotyczne, aby w jakiejkolwiek sprawie traktować pana poważnie. Kiedy więc żartuje pan sobie z Przepowiedni, jakby to ona, a nie powszechny chaos, była największym zagrożeniem, to przyznaję, coraz bardziej chcę w nią uwierzyć... - Myślę, panowie, że nie czas na złośliwości - wtrącił szybko McGowan, widząc, że Keynes unosi się w fotelu, - Czy mógłbym wiedzieć, co ma wspólnego z nauką tak ładnie w Przepowiedni brzmiące słowo „rychłe”? - Modulowany głos sekretarza stanu Wilmota-Smitha był jak oliwa wylana na wzburzone fale. - Może to pana zdziwi, ale możemy coś na ten temat powiedzieć. Po przeprowadzeniu badań komparatystycznych w niezależnych od siebie ośrodkach uniwersyteckich i uwzględnieniu wszystkich przesłanek, a przede wszystkim upływu czasu między objawionymi już znakami Przepowiedni, możemy zgodzić się ze wszystkimi nawiedzonymi amatorami, że koniec świata ma nastąpić za sto dni. Oczywiście, jeżeli wcześniej nie zostanie zneutralizowany Antychryst, który w tej przeklętej księdze odgrywa najważniejszą rolę... - A więc czekają nas jeszcze trzy wydarzenia opisane w Przepowiedni? - Już tylko dwa. Pierwsze to enigmatyczna wojna o dym na trzydzieści dni przed zapowiedzianym końcem świata, drugie, już bezpośrednio przed nim, jest tak opisane: „Gdy unicestwią płot dzielący epoki, a Syriusz przez dym pogrąży się w cieniu, świat zanurzy się w mroku i stanie w płomieniu”. - I cóż to może znaczyć? - W głosie Johna B. Bonwella zabrzmiała ciekawość. - Dobre sobie - wszyscy mieli okazję usłyszeć sceniczny szept Thurgooda O’Connora - ogarnia mnie prawdziwa zazdrość, że nigdy nie miałem pomysłu na równie wnikliwe pytanie. Ostatnie sondaże przedwyborcze wykazywały znaczny spadek popularności O’Connora. Max Cohn z „New York Timesa” napisał: „Nic dziwnego, jeżeli ma się na imię Thurgood i syna, który pozwala się przyłapać na onanizmie w szatni dla chłopców. Boimy się nawet pomyśleć, jak przedstawiałyby się sondaże, gdyby to była szatnia dla dziewcząt...”. John B. Bonwell uśmiechnął się promiennie do O’Connora i rozłożył bezradnie ręce, jakby przepraszając za niedoskonałość swojego umysłu. Przy takim uśmiechu Thurgood wydał się facetem, który także zabawia się ze sobą, tyle tylko że za pieniądze podatników. - Panie senatorze - powiedział Brodsky - gdybyśmy to wiedzieli, nikt z nas nie pozwoliłby zniszczyć jakiegoś tam płotu dzielącego epoki. Przepowiednia wyrażona jest językiem metaforycznym, który staje się niesłychanie precyzyjny dopiero po fakcie. Pogrążenie się Syriusza w cieniu może oznaczać zasłonięcie tej gwiazdy przez planetę Wenus. To astronomiczne wydarzenie nastąpić ma także za sto dni. Co znaczy unicestwienie płotu dzielącego epoki, nie wiem, i obawiam się, że nikt tego nie wie. Tyle jeżeli chodzi o naukę, która jeszcze nigdy w historii nie grzebała się w czymś mniej naukowym. Dziękuję za wysłuchanie. - Jeszcze tylko jedno. Czy jest jakaś nowa koncepcja, w jaki sposób ma nastąpić koniec świata? - zapytał Wilmot-Smith. - Nie tylko nie mamy nowej koncepcji, ale obawiam się, że nie istnieje stara. Proroctwo eremskie nie daje żadnych wskazówek, w przeciwieństwie do czternastu innych przepowiedni, tak do niedawna popularnych. Żadnej żółtej rasy, która zaleje świat, i tego rodzaju facecji... - A za to inne facecje - powiedział głośno Keynes. - Z tym tylko, że te się nam sprawdzają - powiedział McGovran - i jeżeli nawet to wszystko jest jakimś piramidalnym zbiegiem okoliczności, i tak musimy coś z tym zrobić, bo panika może doprowadzić do tego, co obiecuje Przepowiednia... W tym samym momencie otworzyły się drzwi. Hurtman wszedł na arenę i bohatersko odebrał kilka za długo trwających spojrzeń. Potem jednak czym prędzej znalazł najmniejsze krzesło w najciemniejszym kącie i udał, że jest tylko omamem wzrokowym. Na podwyższeniu stanął Jeffrey Green, ociężały blondyn, znany z bystrego umysłu. - A teraz, panowie, przedstawię drugi powód spotkania w szczególnym trybie - zaczął, patrząc w oczy każdemu z obecnych. - Wszyscy wiemy, że żmudna praca setek tysięcy agentów na całym świecie doprowadziła do wyselekcjonowania czterech tysięcy mężczyzn, odpowiadających podanym w Przepowiedni cechom. Jednocześnie, już z nieprzymuszonej woli, nad problemem pracowali amatorzy, wolni strzelcy i dziennikarze, nie tylko brukowi. Doszło więc kilka setek nazwisk i wytoczono kilka procesów o zniesławienie. Nie wiadomo zresztą, czy w ciągu najbliższych stu dni jakiekolwiek wyroki zdążą się uprawomocnić. Widzę, że nikt się nie uśmiecha, a miał to być żart... Ale teraz najważniejsze: nasze komputery, nakarmione całą zgromadzoną dotąd wiedzą, wykonały robotę, której nie można przecenić... Hurtman natychmiast zaczął się nudzić; wyobraził sobie, że jest fryzjerem i strzyże karki siedzących przed nim mężczyzn. Jednemu z nich, którego włosy były już doskonale ostrzyżone, wyciął maszynką na potylicy krzyż maltański, a kongresmanowi O’Connorowi na czubku głowy swastykę, i to bez najmniejszego powodu. - Jak panowie wiedzą, wszyscy współpracujący z nami badacze Przepowiedni zgadzają się, że Antychryst urodził się w Stanach trzydzieści trzy lata temu. Być może wiosną, gdyż jest mowa o kwitnących ogrodach, ale to nie jest pewne ze względu na różnorodność klimatyczną. Populacja męska w tym roku była wyjątkowo liczna, selekcja nie była więc łatwa. Na szczęście Przepowiednia wspomina o mlecznej skórze i rodzinie, w której hasało trzech braci. Czy trzech razem z nim, czy oprócz niego, to już kwestia interpretacji. W każdym razie zmniejszyło to zakres poszukiwań o mniej więcej jedną czwartą. Bardzo pomogło nam kwieciste określenie, że ojciec jego przybył z odległej krainy, czyli był to emigrant ożeniony z Amerykanką. To wykluczyło kilkusettysięczne grono kandydatów z tego rocznika. Na tym koniec tych, pożal się Boże, konkretów. Wyłowiono w tekście jedynie sugestię, że Antychryst wyróżnia się z otoczenia. Może się to objawiać niekonwencjonalnym postępowaniem albo nadmiernymi ambicjami... - Nadmierne ambicje, w tym kraju? Hurtman nie widział twarzy mężczyzny, który to powiedział i który dobrze prezentował się z krzyżem maltańskim na potylicy. - Może się też wyróżniać czymś - mówił dalej Green - co w powszechnym osądzie uważane jest za złe. Czy miałoby to być jednak zło w rozumieniu współczesnych nam norm prawnych? Nie mamy pojęcia. - Albo mamy za duże... - Tym krótkim zdaniem dał o sobie znać dyrektor Instytutu Historii Orientalnej, w którym się znajdowali. Averell Cripps był nim oficjalnie, nieoficjalnie zaś kierował najbardziej tajnym wydziałem wywiadu wojskowego. Być może Cripps dokończyłby swoją myśl, lecz otworzyły się drzwi i młody orientalista położył przed nim kartkę papieru. Cripps przeczytał szybko i skinieniem głowy nakazał przekazać ją McGovranowi. Ten także przeczytał i otarł czoło chusteczką. - Zaczyna się - powiedział. - Otrzymaliśmy właśnie meldunek, że sześciu żołnierzy naszego wywiadu zdezerterowało, przedostając się do Chin. Podobno zetknęli się z sektą religijną, której członkowie przekonali ich, że właśnie tam mogą pochwycić i zniszczyć Antychrysta. Dwóch już złapano i są w drodze do Stanów. Jeżeli tego rodzaju bojowa panika ogarnęła ludzi o nie najmniejszym ilorazie inteligencji, to co się dziwić masom karmionym telewizją. - Wczoraj grupa młodzieży pobiła kijami do gry w patattę pijanego Murzyna, który wykrzykiwał, że jest Antychrystem - wtrącił ktoś nie znany Hurtmanowi, - Czasy się zmieniają - warknął pod nosem Thurgood O’Connor - do tej pory hołota posługiwała się kijami do baseballu. Hurtman pomyślał, że słowo „hołota”, użyte przed wyborami przez kandydata na ojca narodu w stosunku do niemałej gromadki przyszłych dzieci, musi być oznaką stanowczości charakteru. Przez chwilę panował rozgardiasz, gdyż jeszcze kilka osób miało pewne pretensje do rzeczywistości. Hurtman w tym czasie zmienił zawód i założył mały ładunek w białym steinwayu. Wystarczyło tylko poczekać, aż Maureen po raz tysięczny zechce udowodnić, że radzi sobie z Beethovenem lepiej od samego Saula Sissmana. - Czy pozwolicie, panowie, że będą kontynuował? Czas na wiadomość najważniejszą! - Jeffrey Green wstał, chcąc podkreślić wagę swoich słów. - Niezależnie od komputerów, trzydziestu dwóch parapsychologów pracowało w Fort Meade w Maryland bez żadnej możliwości komunikowania się ze światem i między sobą. Ich wybór pokrył się całkowicie z wyborem nakarmionych danymi maszyn. W wyniku ostatecznej selekcji krąg podejrzanych o to, że mogą być Antychrystem, został więc zmniejszony do trzech osób... Cisza, która panowała dotąd, stała się po tych słowach ciszą doskonałą. - Niech teraz scharakteryzują ich specjaliści. Jeszcze raz pan McGovran, szef naszej specjalnej brygady do żmudnej roboty. - Pewnego razu w Ameryce urodził się George Wiese - zaczął McGovran. - W wieku siedmiu lat powiedział, że zostanie dobroczyńcą ludzkości. Był przedostatnim z ośmiorga dzieci, po śmierci ojca, rzeźnika z Greenpointu, opuścił dom rodzinny... Studiował fizykę na Uniwersytecie Stanu Michigan, a potem w Princeton. Wszędzie krótko, gdyż nie zadowalał go poziom studiów. Samotnik uważany za geniusza i nie lubiany przez kolegów. Na drzwiach jego pokoju w campusie widniał napis: „Ludzkość jest dla mnie ważniejsza niż wasze towarzystwo”. Uwiedziony komplementami Pentagonu, zgodził się pracować na rzecz pokoju na świecie. Jego chimeryczność i brak widocznych rezultatów sprawiły, że przed siedmiu laty wysłano go do Republiki Południowej Arabii w celu umocnienia jej naukowego potencjału. Cztery lata temu arabski przywódca, któremu zaufaliśmy w naszej słynnej na cały świat amerykańskiej naiwności, okazał się niegodny zaufania... Wśród ewakuujących się Amerykanów nie było Wiese’a. Żył jednak, jak donosił wywiad, i to ciesząc się największym poważaniem. Potem ten jego list do naszego prezydenta i wszystkich gazet, o którym, myślę, pamiętamy tu doskonale... Konsylium doradców uznało, że nie może być powodów do obaw, gdyż analiza tekstu wykazuje poważną chorobę umysłu. Jednocześnie napływały meldunki, że Wiese pracuje nad zderzeniem materii z antymaterią. Przy obecnym stanie nauki przedstawiciele naszych sił zbrojnych mogli być więc spokojni, że bomby jądrowe jeszcze długo pozostaną jedyną formą energii, używanej do masowej destrukcji... McGovran rozejrzał się po sali, jakby obserwując, co na to przedstawiciele innych sił. - Kordialność prezydenta Nadaffa wobec świata zachodniego zwróciła ostatnio uwagę wszystkich. Jednak doniesienia naszych agentów świadczą, że kryje się za tym nowa potężna broń. Kiedy jednym z naszych podejrzanych okazał się George Wiese, trudno było nie skojarzyć faktów... Reasumując, należy go potraktować jak najpoważniej, nawet gdyby był z innej bajki... Pojawiło się duże zdjęcie, na którym wysoki blondyn uderzał piłkę z forhendu. Wyglądał na najprawdziwszego tenisistę. - Dysponujemy wieloma zdjęciami pana Wiese’a. Tym z panów, którzy go nigdy nie widzieli, proponuję jedno z ostatnich. Gra na nim z attache wojskowym ambasady szwajcarskiej. Prawda, że nie wygląda na naukowca? A teraz drugi człowiek, którego kandydaturę podano nam na tacy. Jest to wybitny artysta. Artysta i Antychryst... Pozornie w tym zestawieniu zgadzają się tylko pierwsze litery... Podziwiany i wyklinany Arthur Zuman. Jego życiorys znany jest powszechnie nie tylko skłonnym do histerii wielbicielom, więc nie będę się nad nim rozwodził. Filmy, a jeszcze częściej własne postępowanie, kilkakrotnie stawiały go przed ławą przysięgłych. Obecnie pracuje nad filmem, który prasa określa jako największe wydarzenie od czasu stworzenia świata. Oczywiście nie trzeba być znawcą psychologii mas, aby wiedzieć, że sfilmowanie Biblii, zwłaszcza jeżeli zaczyna się pracę od Sodomy i Gomory, może być bombą daleko groźniejszą od wszystkiego, czym do tej pory atakował show-biznes. Arthur Zuman byłby więc człowiekiem groźnym dla spokoju na świecie, nawet gdyby nie wskazał go komputer. Pragnących zobaczyć jego podobiznę odsyłam do codziennych gazet. McGovran sięgnął po szklankę i pociągnął spory łyk. - Trzecim jest niejaki Henry X, podający się za odkupiciela. Mistrz i założyciel sekty „Dobro”, a wyrażając się ściśle, „Wszechogarniające Dobro”. Znamy tylko nazwisko, pod którym się urodził, a którego nie używa, i datę urodzenia. Dysponujemy też dużą liczbą zdjęć, przedstawiających go wśród zabawek w domu dla sierot. Potem - nie tylko żadnego zdjęcia, ale też, co wyda się panom cudem, żadnego zeznania podatkowego. Wszystko, co o nim wiemy, utkane jest z przypuszczeń. Nikt go nie widział, a ci, którzy twierdzą, że dostąpili tego zaszczytu, tak bardzo rozmijają się w opisie, że nie można im wierzyć. Na czele sekty oficjalnie stoi niejaki Handerson i gdyby spytać, czy jest ktoś ponad nim, wzniesie tylko oczy do nieba. - Czy sekta „Wszechogarniające Dobro” jest w jakiś sposób niebezpieczna dla porządku społecznego, to znaczy, czy można sobie wyobrazić jej wpływ na interesujące nas wydarzenia? - Dobre pytanie, panie komandorze. Jednak obawiam się, że odpowiedź pana nie zadowoli. Jak wszyscy wiemy, na całym świecie działają w tej chwili tysiące sekt, a ich liczba zwiększa się zatrważająco z godziny na godzinę. Tak jak to czyni się z narkotykami, podzieliliśmy je na twarde i miękkie. Do twardych zaliczamy te, które budzą obawę o los ich wyznawców. Ostatnio jednak to rozróżnienie bierze w łeb, bo autodestrukcja ogarnia sekty uważane dotąd za miękkie. Co do sekty „Wszechogarniające Dobro”, to jest ona ciągle bardzo miękka, ale też najmniej o niej wiemy. - Dlaczego więc mamy uważać, że Henry jest niebezpieczny? - Powtarzam: tylko dlatego, że może być Antychrystem, jeżeli wierzyć maszynie przetwarzającej dane. A co do jego sekty, to od innych odróżniają to, że nie można się do niej zgłosić samemu, nawet ofiarowując milionowe datki. Sami wybierają każdego przyszłego członka. Jest to jednocześnie gwarancja bezpieczeństwa przed infiltracją osób niepowołanych. Trzeba nawet przejść coś w rodzaju egzaminu, nigdy nie powtarzającego się w tej samej postaci. Szukają przede wszystkim ludzi niezadowolonych z siebie, a tych nigdy nie brakuje. Obiecuje się im wspólne działanie w imieniu wszechogarniającego dobra. Któż mógłby odmówić takiej propozycji? McGowan rozejrzał się po sali sponad okularów w poszukiwaniu chętnych do czynienia dobra. Znalazł tylko kilka ironicznych uśmieszków. - Instytucjami prowadzącymi interesy sekty kierują tak zwani członkowie uśpieni, którzy zarabiają pieniądze najczęściej w niezbyt legalny sposób. Czyszczą je w dzikich krajach, nie mając przy tym żadnego kontaktu z życiem podskórnym sekty. Wracając jednak do najważniejszego, czyli do jej twórcy, nic o nim nie wiemy. - Jak to jest możliwe, jeżeli o sekcie wiadomo tak dużo? - zapytał ktoś z sali. - To bardzo proste. Są jak przedsiębiorstwo. Handerson odpowiadał nawet przed sądem za matactwa podatkowe, ale jego adwokaci, działający w imieniu wcielonego Dobra, przeszli samych siebie. On właśnie jest dla wszystkich numerem jeden, czyli wierzchołkiem trójkąta. Tylko najbardziej wtajemniczeni wiedzą, że jest to pierwszy apostoł, żarliwie wykonujący polecenia człowieka, o którym nic nie wiemy, którego poszukujemy, a który, jak dotąd, ma wszelkie powody, aby śmiać się nam w nos... Czy są jeszcze pytania? Hurtman wiedział już, dlaczego ściągnięto go w trybie nagłym. „Wszechogarniające Dobro” to coś, na czym ostatnio znał się najlepiej, nie mając jednak żadnych wyników w pracy. Nie mając wyników w niczym, jeżeli nie liczyć półrocznego okresu abstynencji. - Dobrze, że w końcu dotarłeś. - McGovran potrafił zaskakiwać. - Byłem pewien, że za plecami mam tylko ścianę. - Zawsze, kiedy tak myślisz, pamiętaj o Bogu i starym McGovranie. Chodź, dostąpisz zaszczytu... - pociągnął Hurtmana w stronę głowy z wystrzyżonym krzyżem maltańskim. - Panie senatorze, pozwoli pan, że przedstawię pana Hurtmana, specjalistę od wszelkich ludzkich ułomności. Tobie nie muszę chyba przedstawiać... Senator John B. Bonwell. Bonwell podał rękę Hurtmanowi i uśmiechnął się. Uścisk był silny, a uśmiech tak samo zniewalający jak w telewizji i na setkach tysięcy plakatów. Obecni na sali rozmawiali teraz w luźnych grupach. Trzeba przyznać, że John B. Bonwell zgromadził wokół siebie więcej osób niż Thurgood O’Connor. Rokowało to dobrze jego przyszłej elekcji. - To wszystko przez te dziwne pogody. Ratunek widzę tylko w czosnku. Mój dziadek dożył dzięki niemu stu trzech lat. Żadne pastylki czosnkowe, tylko czosnek w postaci naturalnej. Mam w domu drewnianą deseczkę i właśnie na niej... - Czosnek nie najładniej pachnie, ale można go zmieszać z pietruszką - McGovran nie zamierzał ustąpić placu. Hurtmanowi przyszło do głowy, że chyba zwariował albo też śni. - Czy ten człowiek, profesorze, może wiedzieć, że jest Antychrystem? - spytał Bonwell. - Zbyt wiele wymaga pan od nauki, drogi senatorze. - Czy rzeczywiście tak trudno przeniknąć do sekty? - Bonwell zwrócił się więc do McGovrana. - W każdym razie nie jest to łatwe. Najmniejsza jednostka składa się tylko z trzech do pięciu osób. Komórki działają niezależnie od siebie. Nie ma struktur hierarchicznych, co niezwykle utrudnia dotarcie do samej góry, która, jak pan wie, jest jednoosobowa. W jaki sposób odbywa się kontakt Henry’ego z tysiącami komórek, nie mamy jeszcze pojęcia. Przed dwoma miesiącami dałem tę sprawę mojemu Hurtmanowi i dopiero wczoraj dał mi pewną nadzieję... - Czy naprawdę trzeba być dobrym? - Bonwell spojrzał na Hurtmana. - Nie rozumiem? - Aby się do nich dostać. - W każdym razie cierpliwym. - Dobrym także - wtrącił McGowan z nienagannie poczciwym uśmiechem. - Przecież wiem, że trudno o lepszego od ciebie człowieka. Hurtman znał dokładnie całą kolekcję poczciwych uśmiechów McGoyrana i wiedział, że nie ma na świecie nic bardziej zwodniczego. Jednak John B. Bonwell nie mógł o tym wiedzieć i może dlatego popatrzył na Hurtmana z wyraźnym zainteresowaniem. McGovran wraz z Brodskym i innymi mędrcami, którzy się do nich przyłączyli, wdał się teraz w rozmowę na temat nasilenia się plam na Słońcu i jego aktywności, jakiej nie notowano od wojen peloponeskich. Ze swobodą przerzucano się przykładami wszystkich kataklizmów, które dotknęły Ziemię podczas dotychczasowych maksimów słonecznych. Hurtman nie słyszał nawet o połowie tych historycznych wydarzeń. - To przekracza możliwości mojego umysłu. Co pan na to, żebyśmy się stąd zerwali? Hurtman pomyślał, że się przesłyszał. Bonwell nie wyglądał jednak na kogoś, kto sobie z niego żartuje. Spojrzał jeszcze w stronę McGovrana, a ten, choć zajęty rozmową, skinął przyzwalająco głową. Jednak dopiero na ulicy czekała Hurtmana największa niespodzianka. - Może byśmy się czegoś napili? Znam tu niedaleko zupełnie przyzwoitą knajpkę. Tak piękne zdanie wypowiedział człowiek, na którego, jak głosiły sondaże, w zbliżających się wyborach prezydenckich miały oddać głos wszystkie kobiety Ameryki. Także feministki, którym w słynnym przemówieniu podczas ich III Międzynarodówki oświadczył, że w poprzednim życiu na pewno był kobietą. Hurtman z niesmakiem pomyślał, jak łatwo polubić tych wielkich od polityki, jeżeli tylko poklepią po plecach, jednak już po sekundzie uwierzył, że w tym akurat wypadku nie chodzi o poklepanie, lecz o szlachetną propozycję, by się wspólnie napić. Nie takie rzeczy widziano w tym wolnym kraju. Dlatego też bez wahania wykradł z kolekcji McGovrana uśmiech starego równiachy. Pozostawał jeszcze problem, jak wyznać największą tajemnicę. Postanowił poczekać z tym do aperitifu. - W takim razie pojedziemy moim samochodem - zadecydował Bonwell. - Bardzo bym nie chciał, aby nam przeszkadzano. Za samochodem Bonwella stał granatowy dodge z trzema poważnie wyglądającymi mężczyznami w środku. Hurtman nie znał nikogo, kto mógłby bardziej przeszkadzać od facetów z obstawy, ale przekonał się zaraz, że Bonwell nie zamierza zapraszać ich do towarzystwa. Ruszył tak szybko, że Hurtmanowi przypomniało się przeciążenie lotnicze z czasów służby wojskowej. Na jego twarzy widać było radość chłopaka, który chce zrobić dobry kawał. Mimo uzyskanej na starcie przewagi, długo jednak nie mógł zgubić granatowego dodge’a. Kierowca, który go prowadził, musiał być często poddawany podobnemu egzaminowi. Lecz nie na darmo złośliwi dziennikarze nazywali także Bonwella „sztukmistrzem z Montany”. Chwilami zdawało się, że tył samochodu, który prowadził, wygina się w ciasnych zakrętach, a nawet umie podkulić ogon, kiedy przejeżdża pod nosem rozpędzonej ciężarówki. W ten sposób dwukrotnie objechali Brooklyn i Hurtman zdążył nawet spojrzeć na szkołę, z której przed dwudziestu laty wyrzucano go trzykrotnie. Potem jeszcze Manhattan wzdłuż i wszerz, aby przekonać się, czy pogoń została zmylona. - Pewnie pan się zastanawia, jak długo byśmy jechali, gdyby knajpka nie była tak blisko? - spytał uprzejmie Bonwell, zatrzymując się na Morris Avenue. * Restauracja przy Garvey Park nazywała się kiedyś „Samo Zdrowie”. Hurtman pamiętał, że na listek szpinaku przystrojony rzeżuchą wpadali tu przeciwnicy robienia krzywdy wołom i ich rodzinom. Z niedowierzaniem przyjrzał się Bonwellowi i gotów był uwierzyć, że droga do doskonałości prowadzi przez jarską kuchnię. Teraz jednak na szyldzie wymalowany był facet w peruce i napis „Louis XVI”. Właściciel restauracji, jak wszyscy na świecie, znał Johna B. Bonwella, ale zachował się z dworską powściągliwością i znalazł dwuosobowy stolik, przy którym gość mógłby zasiąść tyłem do swoich wielbicieli. Langue de boeuf w sosie soubise. Właśnie coś takiego zamówił Hurtman, ulegając sugestii kelnera o wyglądzie potomka Burbonów, zwłaszcza gdy ten oznajmił mu na ucho, że Soubise to dobre rodowe nazwisko. - Czego się napijesz, Hurt? - Przejście na ty ze strony Bonwella nie mogło być bardziej naturalne. - Tak się składa, że od pewnego czasu nie piję w ogóle. - Hurtman długo przygotowywał sobie to historyczne zdanie, toteż wypowiedział je w miarę gładko. - Nawet aperitifu? - zdziwił się uprzejmie Bonwell. - Nawet. - Ale pozwalasz pić innym? - Sprawia mi to przyjemność - odpowiedział zgodnie z prawdą. Od stu osiemdziesięciu dwóch dni lubił, gdzie się dało, zastępować barmana. Pocieszał się, że wynikało to z wrodzonej towarzyskości, a nie z samej chęci dotykania butelki. - To dobrze - powiedział Bonwell i, jak na przyszłego prezydenta przystało, wdał się z kelnerem w dyskusję nad wyższością swojskiego caberneta sauvignon z Napa Valley nad cabernetem z Bordeaux. Słuchając tej anielskiej muzyki, Hurtman stwierdził z dumą, że może już wytrzymać jej brzmienie bez przymusu natychmiastowego zaśpiewania własnej arii. Do picia wybrał wodę Perrier, prosząc o oliwkę do niej tylko dlatego, by podkreślić ważność zamówienia. - McGovran wspomniał mi, że jesteś spowinowacony z Daltonami. - Byłem. - O tym nie można zapominać, zwłaszcza o tak pięknej żonie. - Znają pan, senatorze? - Można to tak określić... Bawiliśmy się razem z okazji moich dziesiątych urodzin. Od tego czasu byłem w niej zakochany przez następnych dziesięć lat, a przecież nie mogłem wiedzieć, że wyrośnie na jedną z piękniejszych kobiet w tym kraju. Powiedz chociaż, jak czuje się facet, który poślubił marzenie amerykańskich mężczyzn. - Jak żona generała Custera. - Masz na myśli dumę? - Parę razy zderzyłem się z pociągiem, ale tylko koszmarny sen o czterech latach z Maureen potrafi mnie postawić na baczność w środku nocy. - Patrzcie państwo, a ja brałem wasz związek za bajkę o rybaku i złotej rybce. - Złota rybka okazała się piranią. - Hurtman odruchowo zakrył dłonią dół pustej szklanki po wodzie, jak zawsze, kiedy nie chciał pokazać, że wypija szybciej niż inni. - Ale przeżyłeś. - Bez nosa i uszu, a z zawodu jestem psem... - Jak mówi McGovran, ciągle najlepszym. - Kwestia wprawy... to w końcu robota jak inne, jak ściskanie rozlicznych dłoni, na przykład... - Wreszcie człowiek, który rozszyfrował, na czym polega moje zajęcie, - John B. Bonwell zaśmiał się tak szczerze, że Hurtman poczuł do tego chodzącego ideału coś w rodzaju sympatii. - Ale jak sądzisz, czy w ogóle dojdzie do wyborów? - Senator Bonwell przestał się śmiać z równym wdziękiem. - Z powodu wcześniejszego końca świata? - Hurtman przyjrzał się rozmówcy, ale ten miał nieprzeniknioną minę. - To właśnie mam na myśli. - Jeżeli o mnie chodzi, senatorze, to nie tropię Antychrysta, lecz człowieka, co do którego istnieje podejrzenie, że jego sekta jest groźniejsza od wszystkich czcicieli szatana razem wziętych. - Dobra odpowiedź. Ale nie nazywaj mnie, proszę, senatorem. Nawet nie wiesz, ile mamy ze sobą wspólnego. Dla przyjaciół jestem Bobby. - Powinienem chyba powiedzieć, że to dla mnie zaszczyt. - Słuchaj, Hurt, chcę, abyś się o czymś dowiedział. Moja rola w tej sprawie jest inna, niż myślisz. Hurtman nic nie myślał na ten temat, ale udał zainteresowanie. - Nie jestem tylko mądralą, który z ramienia prezydenta ma nadzorować śledztwo... Ja od tygodnia biorę w nim czynny udział... - John B. Bonwell zrobił pauzę nie tylko dlatego, że czekał, aż kelner zrobi swoje. Potem podniósł napełniony kieliszek i trącił nim w pełną wody szklankę. - Oczywiście, jestem ciągle człowiekiem prezydenta i jest to dla mnie powód do dumy. Gdybym na swojej drodze nie napotkał Jamesa Hadleya Scotta, mógłbym być kimś całkiem innym lub w ogóle nikim... Pismacy z „New York Tirnesa” akurat teraz wygrzebali fakt, że omal nie relegowano mnie z Harvardu. - Łotry, przecież na pewno ukończyłeś uniwersytet z wyróżnieniem. - Nie śmiej się, to może bardzo zaważyć na wyborach. A wspominam o tym tylko dlatego, abyś wiedział, że trzynaście lat temu ówczesny gubernator Scott nauczył mnie właściwie oceniać rzeczywistość... Czterech kelnerów rozpoczęło przy nich właściwą pracę. Wszyscy sprawiali wrażenie, że lubią to, co robią. Pomyślał, że przy takim kliencie jak John B. Bonwell nie muszą nawet udawać. Langue de boeuf okazał się językiem wołu, z którego kucharz pracowicie usunął gruczoły ślinowe. Hurtman z pewną obawą dotknął językiem cudzego języka. Na szczęście jego gruczoły ślinowe były nienaruszone, bo odebrały wyborny smak tak jak należy. - W każdym razie, jeżeli zostanę wybrany - mówił dalej Bonwell - to nie zrezygnuję z linii Scotta, która sprawdziła się ostatnimi laty jak żadna inna. - Chodzi o to, abym na ciebie głosował? - Tak to zabrzmiało? Chcę tylko, żebyś wiedział, jakie więzy łączą mnie z tym wybitnym człowiekiem. I dlatego nie śmieszy mnie, że nakazał niedawno zmienić numer swojego nowego domu... - Tylko dlatego, że liczba 666 jest symbolem Antychrysta? - Raczej pod wpływem żony, pani Lucy. Uśmiechasz się, ale sam wiesz, co dzieje się ze światem. Nic dziwnego, że doświadczona kobieta chce zachować daleko posuniętą ostrożność. Ale od czego wyszliśmy? - Że jesteś człowiekiem prezydenta. - Nie, zacząłem mówić o tym, że biorę udział w śledztwie. I teraz powiem ci, co spędza mi sen z powiek. Mam do ciebie zaufanie, Hurt. - Czuję się zaszczycony, ale to może tajemnica państwowa? - Nie żartuj, należysz do garstki wtajemniczonych... Hurtman przypomniał sobie dobrotliwy uśmiech McGovrana, kiedy ten przedstawiał go Bonwellowi. - Znam osobiście Arthura Zumana... - Bonweil odłożył nóż i widelec. - Dlatego mam się udać do Nowego Meksyku, gdzie Art kręci film o Sodomie. - Niezbyt przyjemna misja? - Hurtman próbował rozładować nastrój, chociażby dlatego, że domyślał się, co zaraz usłyszy. - Niezbyt? - W głosie Johna B. Bonwella dała się słyszeć zbyt wysoka nuta. - Jeżeli będę miał chociaż cień podejrzenia, że jest Antychrystem, mam towarzyszącym mi ludziom wydać rozkaz zabicia go, nie bacząc na okoliczności, miejsce i sposób. I to wszystko bez jakichkolwiek kryteriów, według których miałbym go osądzać. - Czymże jest życie jednego człowieka? I to jeszcze artysty. - Nie żartuj, proszę. Jeżeli będę zmuszony wydać wyrok, to natychmiast wycofuję swoją kandydaturę w wyborach... - Dlaczegóż to? - Sądzisz, że mógłbym potem przewodzić najbardziej demokratycznemu narodowi świata? - Przecież to, co masz zrobić, robisz dla dobra tego narodu, ba, dla dobra świata. - A jeżeli się pomylę i przeze mnie zginie niewinny człowiek? - Trwa wojna, a na wojnie często giną niewinni ludzie. Ta wojna jest najważniejsza ze wszystkich, w których przyszło brać udział ludzkości. Walczymy bowiem z samym Antychrystem! - Żartujesz, bo chcesz mi dodać odwagi. - John B. wypił duszkiem zawartość kieliszka. - Jeżeli chcesz zostać prezydentem i nie jesteś przy rym idiotą, musisz mieć więcej odwagi niż stu takich jak ja. A teraz powiem coś równie strasznego... twoi chłopcy są tutaj. - Wszyscy trzej? - Jak jeden mąż. - To wbrew instrukcji. Jeden powinien czekać w samochodzie. Odnajdują mnie, bo uciekam tylko w trzy miejsca. Myślę, że powinienem już iść. Bardzo dobrze mi się z tobą rozmawiało, Hurt. Myślę, że nie był to ostatni raz... Uścisnęli sobie dłonie. John B. Bonwell wyszedł pierwszy, odprowadzany dyskretnymi spojrzeniami gości. Hurtman z zadowoleniem stwierdził, że Ben Murch, najstarszy z obstawy, trzyma kasę i zabiera się do płacenia rachunku. Rozdział 3 Victoria Themerson spóźniła się na prelekcję profesora Gallaghera. Do spóźnienia przyczynił się żółw Amos, który nie chciał jeść i trzeba go było pokazać doktorowi, co niespodziewanie pozbawiło ją pięćdziesięciu dolarów. Profesor William Gallagher, stwierdziła to ze zdumieniem, w niczym nie przypominał uczonego, a nawet mógłby uchodzić za jego doskonałe przeciwieństwo. Wysoki jak góra, miał twarz boksera niezbyt biegłego w parowaniu ciosów. Kiedy mówił, żyła na jego szyi napinała się rytmicznie, podkreślając wagę wypowiadanych słów. Donośny głos, przyprawiony podniecającą chrypką, sprawiał, że zwłaszcza kobietom chciało się wierzyć we wszystko, co powie. - Widząc na sali wiele znajomych twarzy, pozwalam sobie sądzić, że moja ostatnia teoria jest państwu dostatecznie znana. Oczywiście mam na myśli teorię tyczącą dotychczasowych lądowań... - Gallagher przyjrzał się uważnie trzem pierwszym rzędom. - Przypomnę ją jednak w najkrótszych słowach. Otóż udowodniłem w swoich pracach, że wszelka znana nam, a w olbrzymiej większości przypadków nie znana, obecność UFO jest obecnością specyficzną. Specyficzną, bo li tylko rekreacyjną, a nie, jak byśmy sobie tego życzyli, poznawczą. Nasze życzenia są zresztą zupełnie zrozumiałe, chciałoby się przecież być pępkiem wszechświata. Czy jednak możemy wymagać od cywilizacji przemieszczających się z szybkością niewyobrażalną dla ludzkiego rozumu, aby zechciały ów, zapewne jednokomórkowy w ich mniemaniu, rozum poznawać? Tak więc, niestety, wszelka dotychczasowa obecność UFO na naszej planecie jest tylko wycieczką w nagrodę za dobre wyniki w pracy albo, powiem brutalniej, odwiedzinami w ogrodzie zoologicznym. Także dlatego, że dla nich taka podróż to w skali trudności nic innego, jak dla nas wyjazd za miasto, aby pogapić się na mrowisko. Z tym tylko, że nas od mrówek dzieli dystans doprawdy nieznaczny... W tym samym momencie otworzyły się drzwi i stanął w nich mężczyzna jeszcze bardziej spóźniony. Starając się poruszać jak najciszej, przewrócił stojak na mapy ustawiony pod ścianą. Przeprosił profesora, którego twarz spurpurowiała z gniewu, i usiadł na pierwszym z brzegu krześle. Od Victorii dzieliła go niewielka odległość, więc ją także przeprosił uśmiechem znamionującym wrodzoną nieśmiałość. W jego, zdawałoby się, zwyczajnej twarzy było coś, co przyciągało uwagę. To na pewno te dwie pionowe zmarszczki, na które za wcześnie, pomyślała Victoria i słuchała dalej. Gallagher porównywał teraz mrowisko do kuli ziemskiej, a nawet wyjął z kieszeni wyimaginowaną mrówkę, położył ją na pulpicie i przypatrywał się jej z góry. To raczej usta, chłopięce i zmysłowe jednocześnie, myślała Victoria, nie mogąc skupić się na mrówce. Jednak już następne słowa Gallaghera nakazały myślom powrót do zasadniczej treści odczytu. - Nikt nie lubi być złym prorokiem, ale uczony musi nim być, zwłaszcza kiedy nie chodzi o proroctwo, lecz o zakomunikowanie naukowego faktu, niestety, wyjątkowo przykrego. Kilka osób nerwowo poruszyło się w krzesłach, ale zaraz nastąpiła cisza tak wielka, że Gallagher był teraz niepodzielnym panem mrowiska. - Tak więc muszę państwu oznajmić, że skończyliśmy się jako ogród zoologiczny. Poza jednym jeszcze nie będzie już więcej lądowań, a w każdym razie nie będziemy już o nich wiedzieć. Wyniki badań, które przeprowadziłem w ciągu ostatnich lat, nie pozostawiają żadnych złudzeń. Potwierdza to także teleskopowa penetracja kosmosu, której dokonywał mój zespół naukowy, nie powiązany z oficjalnym establishmentem. Z powodu zauważalnych eksplozji określone cywilizacje pozaziemskie zmuszone są do poszukiwania nowych przestrzeni życiowych. Życie na Ziemi, choć wymagające szczególnej adaptacji, będzie dla nich jedyną możliwością, chociaż, jak państwo wiedzą, także tylko na kilka milionów lat, gdyż z powodu oziębienia Słońca nie na dłużej oblicza się jej istnienie. Tak więc osławiony ostatnio koniec świata to nic innego, jak koniec ludzkości w wyniku najazdu przybyszów z innej galaktyki. Najazdu, przed którym, muszę to powiedzieć z całą stanowczością, nie ma obrony. Jest natomiast pewna szansa dla wybranych, którzy zdecydują się... Victoria jeszcze raz spojrzała na mężczyznę, który się spóźnił. Wyglądał na bardzo przejętego słowami Gallaghera. Ona sama także czuła się nieswojo. Znowu ktoś, i to profesor, przewiduje, że już wkrótce nie będzie jej, Victorii, nie będzie żółwia Amosa, nie będzie nikogo i niczego; przyprawiało to ją o zawrót głowy. Po odczycie chętni ustawili się w kolejce do stolika, przy którym sekretarka Gallaghera przyjmowała zapisy do wspólnej akcji upodobniania się do napastników. Uczony gwarantował swoim bogatym doświadczeniem, że najprzebieglejsi mają szansę nie tylko przeżyć najazd, ale i znaleźć potem godne miejsce wśród nowej społeczności. W tym samym czasie, kiedy amatorzy asymilacji wpłacali zaliczki, Gallagher osobiście demonstrował strój maskujący, który zaprojektował na podstawie ośmiuset tysięcy opisów zarejestrowanych w jego podręcznym komputerze. Z przyjemnością odetchnęła świeżym powietrzem ulicy. Po raz pierwszy od kilku tygodni wiatr nie zatykał ust. Odruchowo przystanęła przed sklepem z wymyślną bielizną damską, ale zaraz skarciła się za myślenie o fanaberiach w obliczu końca wszystkiego. Na rogu Crescent Avenue zobaczyła mężczyznę, którego zapamiętała z odczytu. Stał czekając, aż zmieni się światło, i wyraźnie się do niej uśmiechał. - Zapisałem się - powiedział, nie potrafiąc ukryć zadowolenia. - Odzież ochronną i instrukcję o dacie i miejscu zbiórki otrzymam pocztą jeszcze w tym tygodniu. Drogo, bo drogo, ale zawsze jakaś nadzieja. Pani nie skorzystała z szansy? - Profesor mówił, że uda się tylko przebiegłym... - Victoria dopiero teraz uświadomiła sobie, dlaczego nie wykupiła biletu na loterię. - Postanowiłem uwierzyć w siebie. - Gdybym ja tak mogła... - Co w tym trudnego? Trzeba tylko chcieć i nic bać się sąsiadów. - Łatwo się mówi. Zresztą pan też na odczycie sprawiał wrażenie nieśmiałego. - A więc zostałem zdemaskowany... Światło zmieniło się i szli dalej obok siebie. - Trudno było pana nie zauważyć... Proszę tylko nie myśleć, że jestem złośliwa. - Nie chciała, żeby tak było. - Niech więc mi pani obieca, że w razie czego przyjmie pani ode mnie strój maskujący. Zamówiłem trzy sztuki, w tym jeden świąteczny, gdyż Gallagher twierdzi, że zna ich obyczaje. - Teraz, zdaje się, pan żartuje? - Tylko trochę. Dlatego mogę się założyć, że profesor jest naciągaczem. - To niemożliwe. - Oczywiście, ale chcę się założyć, aby przegrać. - Nie musimy się zakładać, aby się zobaczyć. - W tej budzie, w środę? - Mężczyzna zatrzymał się nagle i wskazał restaurację, w której przed tygodniem zastrzelono dziewięć osób i która od tego czasu stała się najmodniejszą knajpą na Little Italy. Victoria pomyślała, że dobrze byłoby sprawić wrażenie osoby, która ma zajęte prawie wszystkie wieczory. - Dobrze, ale dopiero w czwartek. - Wyciągnęła rękę na pożegnanie. - Niech mi pan jeszcze powie, cały czas odnoszę wrażenie, że już się widzieliśmy... Mężczyzna rozłożył bezradnie ręce, a potem wydął policzki i powiedział tonem Edy Spencera: - Po prostu, moje dziecko, widzisz mnie co wieczór w telewizji. * Szef Laboratorium Technik Wizualnych, Hyatt Verill, był przekonany, że wreszcie znalazł upragniony dowód. A więc jestem rogaczem, myślał, i myśl ta nie była mu przykra. Tego, że Jessie go zdradza, domyślał się od dawna, ale wreszcie po długotrwałej potyczce z tak trudnym przeciwnikiem mógł to udowodnić. Może dlatego nic dzisiaj nie mogło go wyprowadzić z równowagi. Nawet to, że wszyscy jego ludzie pracowali nad jednym zadaniem. Otworzył drugą paczkę najmocniejszej gumy antynikotynowej, lecz po namyśle schował ją do kieszeni. Potem długo mył ręce. Hurtman po raz któryś z rzędu obserwował na monitorach scenę rozgrywającą się w Central Parku. Pomimo że brał w niej pośredni udział, nie został uwieczniony przez żadną z ukrytych kamer. Na jednym z ekranów widać było plan ogólny z drzewami i grupką siedzących osób, na drugim już tylko Martina Burne’a i Lindę Carson. Na innych ekranach pojawiały się sceny, których Hurtman w ogóle przedtem nie widział. Po raz któryś z rzędu wsłuchiwał się wraz z technikami, którzy nie usiłowali już kryć znudzenia, w przyjemny baryton Martina Burne’a: - Nawet twoje własne szczęście zależy tylko od dobra. Dobro to olbrzymia siła, jeszcze większa od zła. Teraz Linda pytała, jaką to siłę Martin ma na myśli, a on odpowiadał, że siłę woli oczywiście. Potem ładny monolog Lindy: - Siła woli? Czy można w coś takiego wierzyć? Od pięciu lat nie mogę rzucić palenia, od roku zmuszam się do zamiany rudery, w której mieszkam, i co? Może to dlatego, że nie jestem dobra? Bzdury! A może ty, dziewczyno, masz silną wolę? Hurtman miał wielką ochotę zostać przy kwestii Victorii i jeszcze raz popatrzeć na jej włosy, które na ekranie zdawały się bardziej czerwienić, ale powstrzymał się i nakazał przyspieszenie taśmy. Hyatt Verill nacieszył się swoim domowym sukcesem i usiadł za jego plecami. - Jestem szczęśliwy, bo panuję nad sobą i swoimi czynami - mówił Martin. - Ale tak konkretnie, czy możesz chociażby sprawić, bez użycia spluwy oczywiście, abym wyjęła z torebki pięćdziesiąt dolarów i dała je tobie? Z tej kwestii Lindy technik Bob Masley, zwany przez wszystkich „Szufladą”, zaśmiał się po raz któryś z rzędu. Hurtman wściekły, że ciągle nic nie rozumie, postanowił puszczać scenę z Lindą do wieczora, aby chociaż dowiedzieć się, jak długo „Szuflada” wytrzyma w idiotycznym chichocie. - Mógłbym to zrobić, ale po co? Przecież ciężko na tę forsę pracowałaś. Miałbym wyrzuty sumienia, a więc nie sprawiłoby to przyjemności żadnemu z nas. Ale mogę zrobić coś innego. Jeżeli będziesz bardzo chciała, to obdarzę cię swoją siłą... Hurtman nie wytrzymał i sam wcisnął klawisz przyspieszenia. Z najwyższą, uwagą obserwował uciekający obraz. - Stop... teraz puszczajcie wolno... - Widzisz tę kobietę w śmiesznym kapeluszu? - pyta z ekranu Martin. - Tak - odpowiada Victoria. - Wpatruj się w nią i powtarzaj w duchu: chcę, aby do mnie podeszła, bardzo tego chcę... Sześciu mężczyzn robiło wszystko, aby zrozumieć spektakl grany na scenie Central Parku, kiedy otworzyły się drzwi i stanął w nich starszy mężczyzna. Nikt się nie odwrócił, a Hyatt Verill machnął ręką, aby nie przeszkadzano. - To tylko ja, chłopcy Hyatt, masz dzisiaj natchnioną minę. Hurtmanie, pójdź ze mną, mam ci coś do powiedzenia. Te trzy zdania zostały wypowiedziane tonem patriarchy udzielającego błogosławieństwa i tak też zostały przyjęte. James McGovran miał pod szyją pięknie zawiązaną muszkę w duże grochy, a w ręce laskę ze srebrną gałką. Choć nikt nie wiedział, ile ma lat, to sugestia, że ma ich trzysta, mogła mu tylko sprawić przyjemność. Niektórzy potrafili to wykorzystać Poprowadził Hurtmana w głąb korytarza. Stanęli przy podwójnym oknie, z którego mógłby roztaczać się wspaniały widok na Houston River, gdyby nie przeszkodził temu architekt projektujący sąsiedni dom. - Wiemy już, kim jesteś i gdzie mieszkasz. - McGovran zaczął mówić, kiedy za oknem niespodziewanie pojawiła się ludzka twarz. Indianin z plemienia Navaho, swobodnie balansując na stalowych linkach, przejechał im przed nosem namydloną gąbką. Cierpiący na klaustrofobię McGovran wziął Hurtmana pod rękę i pociągnął do drugiej części okna, gdzie, przyciskając czoło do szyby, można było kątem lewego oka zobaczyć fragment rzeki. - Jack Loos. Dziennikarz, podobno zdolny. Ostatnio jednak sprzedawał działki w okolicach Doliny Śmierci. Nie wziął poprawki na klimat i zapił się na śmierć. Może zresztą chciał się zapić. Nie miał rodziny ani nawet bliskich znajomych. O jego śmierci pamięta tylko właściciel motelu, który nie zdążył skasować rachunku. Jesteś nawet do niego podobny... - Ma pan na myśli alkohol? - Bardziej wzrost. - McGovran uśmiechnął się uprzejmie. - Umeblowanie masz porządne, bo po rodzicach. Ojciec zostawił ci też kolekcję sztychów japońskich, którą po trochu sprzedawałeś. Zostały ci jeszcze dwa obrazki, których autorstwo jest mocno wątpliwe. W oknie znowu pojawił się Indianin z gąbką. Tym razem potraktował ich jak starych znajomych, bo uśmiechnął się szeroko, ukazując przepięknie inkrustowane zęby. - Sztychy japońskie! - Hurtman postanowił przyczepić się do czegokolwiek. - Co to takiego? - Nie wiem - odpowiedział z godnością McGovran - a w każdym razie nie chcę wiedzieć. Na wszelki wypadek przeczytaj Sztukę japońską w połowie pigułki Franka Norrisa. Moja sekretarka trzyma to w biurku. Wystarczy, że ją poprosisz... Na korytarzu pojawił się jeden z techników Hyatta Verilla. Zauważywszy mężczyzn stojących pod oknem, wykrzyknął z dumą: - Szefie, mamy już to, czego szukaliśmy! McGowan i Hurtman jednocześnie ruszyli w jego stronę. Hyatt Verill ruchem prestidigitatora uniósł ręce w górę, a potem z dumą włączył monitory. Na jednym z nich Victoria na rozkaz Martina intensywnie wpatrywała się przed siebie. Na drugim kobieta w kapeluszu-ogrodzie przyglądała się mężczyźnie udającemu jazdę na koniu. W pewnym momencie kobieta podniosła z ziemi torebkę i ruszyła najpierw w jednym, a potem w drugim kierunku. - To ordynarnie proste, - Hyatt zrobił minę człowieka, który wie więcej, niż mówi, i jeszcze raz puścił wszystkie taśmy. - Kiedy ruda do bólu wpatruje się w starą, ten cały Martin poprawia włosy, zauważcie, że robi to nienaturalnie długo. Ten gest może widzieć tylko świrowaty dżokej, bo kapelusznica odwrócona jest tyłem. Co robi wtedy dżokej? Przewraca się oczywiście. Zobaczcie, panowie, wyraźnie czyni to bez żadnego powodu. A co na to starsza pani? Zamiast spojrzeć, czy coś się nie stało jego konikowi, zbiera manatki i idzie zrobić w konia swoją przyszłą siostrę... - Jeżeli jest gdzieś na świecie człowiek zdolniejszy od starego Hyatta, to oznajmiam wszystkim, że ja go nie znam. - McGovran nawet nie przypuszczał, jak bardzo Hyatt Verill był dzisiaj przekonany o słuszności tych słów. * Piętnastomiejscowy Piper Seneka 8, należący do wytwórni filmowej Futura, który codziennie kursował między Nowym Meksykiem a Nowym Jorkiem, wylądował właśnie i wysiadł z niego wysoki mężczyzna o ascetycznej twarzy. Kardynał Wesley został natychmiast otoczony przez grupę księży, którzy żywą tarczą chronili go przed atakującymi dziennikarzami. Bonwell przy pomocy Joe Catany przedarł się przez napierających i z największym uszanowaniem zastąpił drogę bronionemu mężowi. Wesley poznał go i niespodziewanie przycisnął do piersi. Na jego twarzy można było dostrzec niezwykłe zmieszanie. Władcze zazwyczaj spojrzenie stało się miękkie do tego stopnia, że Bonwell nie zdziwiłby się, gdyby kardynał pogrzebał w kieszeni i niczym Wincenty a Paul o rozrzucił okruchy chleba między ptaki. Nie uczynił jednak nic podobnego. - Bardzo dobrze, że pan przyjechał, senatorze. Czy możemy chwilę porozmawiać w pańskim samochodzie? - Jest do pańskiej dyspozycji. - Proszę jeździć wokół lotniska - polecił Wesley kierowcy i opuścił oddzielającą ich szybę. Bonwell zdążył jeszcze zauważyć zdziwione spojrzenia księży i podekscytowane miny dziennikarzy. Jednak dopiero kiedy samochód ruszył, zorientował się, że porównanie z Wincentym nie było właściwe. Wesley był po prostu przerażony. - W takim samochodzie ma pan pewno barek? - Oczywiście, eminencjo. Czego się pan napije? - To było straszne... nie powinienem tam jechać... - Wesley nie był widać przyzwyczajony do alkoholu, bo już po pierwszym łyku na jego policzki wystąpił rumieniec, który jednak nie potrafił odebrać oczom wyrazu przestrachu. - Niechże się eminencja uspokoi - powiedział Bonwell, żeby powiedzieć cokolwiek. - Synu, jestem spokojny jak nigdy w życiu - kardynał odstawił kieliszek drżącą ręką - ale wiedz, z tym trzeba coś zrobić... - Z czym, jeżeli można wiedzieć? - Nie można dopuścić do powstania tego filmu. - Czy jest jakiś konkretny powód? - Panie senatorze, tak pokazana Biblia będzie źródłem śmiertelnej epidemii... Ojciec Marini już zachorował... - Kto to jest? - Konsultant filmu, którego poleciłem Zumanowi. Porzucił sukienkę duchowną. - To się chyba zdarza? Wesley dokładnie otarł spocone czoło. - Nie rozumie pan. Harold Marini to człowiek wyjątkowy. Jego kariera była równie błyskotliwa jak pańska, oczywiście zastrzegając, że słowo kariera jest tu nie na miejscu. - Jednak zgodzi się eminencja, że ja także mógłbym zrezygnować ze swojej, nazwijmy to, kariery. - Nawet jeżeli zajął się pan polityką z powołania, to proszą mi wierzyć, powołanie duchownego jest zgoła czym innym. Ojciec Marini był kapłanem o niezwykle silnym duchu, jednym z najzagorzalszych tropicieli wszelkiej schizmy, co w czasach tak rozchwianych ma dla Kościoła wyjątkowe znaczenie. - Czy wyjawił powody, dla których powziął taką decyzję? Wesley otarł tym razem zupełnie suche czoło. - Pytał pan, czy wyjawił powody... Otóż posunął się dalej. Postanowił nawrócić mnie na swoją niewiarą... - W jaki sposób? - Wezmę to na własne sumienie i długo będę przepraszał Boga za to, co usłyszałem. - Co na to Zuman? - Bonwell zrozumiał, że w sprawach wiary nie dowie się już ani słowa. - Ten błazen świata dla swojej sadystycznej zabawy błagał na kolanach Mariniego, aby nie porzucał wiary i wracał ze mną. Wszystko to na oczach ekipy, która co do jednego jest diabelska. - Cóż więc według waszej eminencji należy uczynić? - Nie chciałbym, aby pan myślał, że chodzi o jedną zbłąkaną owieczkę. Nie takie ciosy Kościół otrzymywał i trwał dalej. - Na krótką chwilę twarz Wesleya stała się znowu twarzą Savonaroli. - Tu chodzi o losy świata. Trzeba wysłać wojsko i zniszczyć wszystko, co nakręcono. Każdy ścinek taśmy to ognisko zarazy... Wesley zapukał w szybę i samochód zatrzymał się. Bonwell zrozumiał, że niczego więcej się nie dowie. - Postaram się zrobić wszystko, co w mojej mocy, eminencjo. * Hurtman czuł w żołądku palącą chińską potrawę, a w głowie miły zamęt, wywołany patrzeniem, jak Victoria radzi sobie z burbonem wymieszanym z odrobiną tequili, zagryzając tylko sałatą z ryżem. Szli już dość długo i dawno minęli ulice, na których cokolwiek się działo. Victoria pierwsza zauważyła diabelski młyn, górujący nad innymi konstrukcjami lunaparku przy Parkside Avenue. Jedynym oświetlonym miejscem była brama i biały domek, w którym za dnia sprzedawano bilety, a teraz powinien tam spać strażnik lub jego żona. Jednak nie spał, nie miał żony, a w bezsenności towarzyszył mu duży pies o trudnej do określenia rasie. To właśnie on pierwszy wyczuł zbliżającą się parę. Hurtman szepnął coś do ucha Victorii i bohatersko zbliżył się do bramy. Pies potraktował to jako osobistą obrazę i wydał z siebie groźny warkot. Na szczęście natychmiast pojawił się strażnik. Był to olbrzymi mężczyzna, który najlepsze lata spędził zapewne w policji i teraz dorabiał do emerytury. Hurtman zwierzył mu się ze swojego problemu. Strażnik wysłuchał i bez słowa otworzył furtką. - Coś ty, kolego, nie za taką przysługę... - powiedział, kiedy Hurtman wyciągnął portfel. Victoria stała z nienaturalnie podniesioną głową i wyglądała pięknie. Hurtman poprowadził ją ostrożnie w stronę bramy. Pies pobiegł w ich stronę, ale Victoria nawet na niego nie spojrzała. Zrozumiał to właściwie i zaczął łasić się do jej nóg. - Proszę się nie bać. Bobby nigdy nie skrzywdzi dobrego człowieka. Bobby, wracaj, nie strasz pięknej pani... Czy zapalić światła? - Dziękuję, nie są nam potrzebne - odpowiedział Hurtman i poprowadził Victorię w głąb lunaparku. Wesołe miasteczko w świetle księżyca wyglądało wystarczająco nastrojowo, jak przystało na wesołe miasteczko w świetle księżyca. - Nie wiedziałam, że są jeszcze tacy wspaniali ludzie. - Po prostu jesteś najładniejszą ociemniałą dziewczyną na świecie. A na dodatek córką policjanta z Georgii. Nic dziwnego, że się w tobie zakochał. - Bardzo się bałam psa. Nie krzyknęłam tylko dzięki temu gimletowi w chińskiej restauracji. - Nie mam zaufania do gimletów i na wszelki wypadek kazałem dla ciebie zapakować małą buteleczkę burbona. - Wolałabym napić się z tobą. - Ja też bym tego chciał, ale pozwól mi cieszyć się widokiem twojej błogości. - Nie sądzisz chyba, że mam z tym problem. - Nie rozglądaj się. Po lewej stronie jest karuzela, a na niej baran, lew, tygrys, a nawet osioł... - Cała arka Noego... Trochę się wstydzę, ale najbardziej chciałabym dosiąść lwa... - Czego tu się wstydzić? Królewskie zwierzę. Myślałem jednak, że dasz szansę jakiemuś biedakowi. - Chodzi ci o symbolikę? - Zachichotała. - Może szukam jakiegoś silnego oparcia... - Król zwierząt ci to zapewni. - Pomógł jej wspiąć się na różowego lwa. Sam przysiadł na barierce okalającej karuzelę i wyciągnął z kieszeni butelkę. - Jeszcze nigdy nie piłam z butelki, to strasznie podniecające... - Nie ma nic lepszego jak burbon pity z gwintu przy świetle księżyca. - Zdaje się, że masz rację. - Victoria zakrztusiła się i oddała butelkę. Długo przyglądał się etykiecie, jakby chciał wyczytać do cna każdą literę. Potem schował butelkę do kieszeni. - Miałem dzisiaj ciężki dzień - powiedział po długiej chwili. - Dwa razy zaciął mi się magnetofon, a przy okazji zostałem ochrzaniony przez Murphy Brown. - Dawno pracujesz w telewizji? - Kilka miesięcy. - A przedtem? - Długo by opowiadać. Byłem wszystkim, tacą do podawania zimnych napojów i torbą na listy. Słowem, masz przed sobą klasyczny przykład nieudacznika. - Zazdroszczę ci śmiałych decyzji - powiedziała z podziwem. - A gdybyś mógł wybierać, to kim chciałbyś być? - Nie wiem. - Słuchaj... - Tak? - Nie, nic... Miałeś rację, to jest lepsze od gimletu. - No pewnie - podał jej butelkę - byłoby jeszcze lepsze, gdyby rozpuścić pastylkę eukaliptusową. Szczypta eukaliptusa w burbonie daje wrażenie gorącego chłodu. Wyobrażasz to sobie? - Mów szybko, gdzie kupuje się eukaliptusowe pastylki. Pobiegnę tam z samego rana. - Czy nie mam już prawa do małej tajemnicy? Victoria zamieniła różowego lwa na osła w nieokreślonym kolorze. - Cieszę się, że mnie tu przyprowadziłeś. Było mi tego trzeba po tym strasznym biurze, którego nienawidzę. - Nie lubisz swojej pracy? - Powiedziałam, nienawidzę! Nie cierpię gapienia się w komputer i babskiego gadania o jakości podpasek... - Teraz rozumiem, dlaczego spotkaliśmy się na odczycie o nieuniknionym najeździe kosmitów w przyszły piątek. - Niechby się już stało, co ma się stać... - Bylebym nie musiała patrzeć na niektórych ludzi i robić tego, co robię? - dokończył za nią. - Co ty możesz o tym wiedzieć? Facet z pracą, której wielu może pozazdrościć... - Podstawianie mikrofonu ludziom mającym za dużo do powiedzenia jest zajęciem gównianym. Zresztą tak naprawdę nie chodzi tylko o dobrą czy złą pracę. - A o co? - O niezadowolenie z siebie. - Czy mogę się jeszcze napić? - Victoria wyciągnęła rękę. - Lepiej się trochę przejdźmy. Z ociąganiem zsiadła z osła i stanęła obok Hurtmana. - Dokąd? - Do chińskiej pagody. Wreszcie otworzysz oczy. Drzwi do najbliższego pawilonu były otwarte. Kiedy Hurtman dotknął włącznika, pomieszczenie zalało ostre światło. Nie była to chińska restauracja, lecz gabinet luster. Spojrzał na swoje odbicie. - Czy ten facet wygląda na porządnego człowieka? Nie jestem o tym przekonany. Victorii to nie rozśmieszyło. - Czy ta dziewczyna bez głowy i z rękami do kolan wygląda na taką, która chciałaby przeżyć coś pięknego chociażby za pięć dwunasta? - Na pewno tak. - Hurtman poczuł, że coś ściska go za gardło. „Powinienem zmienić zawód, bo staję się sentymentalnym durniem”. Objął ją ramieniem i razem przyglądali się swoim odbiciom. Rozdział 4 Samolot, który przywrócił Kościołowi kardynała Wesleya, wracał po zatankowaniu do Nowego Meksyku, mając na pokładzie Johna B. Bonwella i dwóch towarzyszących mu mężczyzn. Ważniejszy z nich był naturalnie Ben Murch. Nie ze względu na przeszłość bojową ku chwale gwiaździstego sztandaru, a raczej dzięki umiejętności zasypiania w każdych warunkach, przez co zyskał sobie sławę człowieka bez nerwów. Teraz spał z otwartymi ustami, wyglądając przy tym nie mniej czujnie. Do obowiązków Joe Catany należało nie spać nigdy i nosić za szefem walizkę. Sądząc z wieku i szybkości, z jaką posługiwał się zapalniczką, wolałby raczej strzelać do każdego, kto miałby coś przeciwko temu. Bonwell przeczytał wszystko na temat miejsca, które ukazało się w dole. Nie wiadomo, kim byli budowniczowie tajemniczych miast sprzed tysięcy lat, których wznoszenie porównywano do budowy piramid egipskich; miast tworzących jeden wielokondygnacyjny dom, złożony z tysięcy komnat, korytarzy i wewnętrznych dziedzińców. Na każde takie miasto-dom zużywano miliony bloków kamiennych, które w nieodgadniony sposób transportowano z gór odległych o setki kilometrów. Kamienne ruiny w dolinie rzeki San Juan, które zobaczył teraz w promieniach wschodzącego słońca, wyglądały jeszcze piękniej niż w specjalnym numerze „National Geographic”. Śmigłowiec wylądował na pustyni, powodując małą burzę piaskową. Piloci pozdrowili Bonwella uniesionymi kciukami, Joe Catana zabrał neseser, Ben Murch przełożył płaszcz przez rękę i cała trójka wysiadła z samolotu. Powitało ich tylko gorące i wilgotne powietrze, które dostało się natychmiast pod przewiewną wełnę marynarek. Mniej więcej w połowie drogi do skał, które były kiedyś miastem, Ben Murch wskazał grupkę mężczyzn w strojach biblijnych, przyglądających się czemuś na piasku. - Szefie, kto może wiedzieć więcej od statystów? Kiedy podeszli, nikt nie zwrócił na nich uwagi. Mężczyźni prowadzili skomplikowaną grę ze skorpionem, którego poszturchiwali kijkami, nie pozwalając mu opuścić wyrysowanych na piasku figur geometrycznych. - Dzień dobry panom, szukam reżysera Zumana. Murch był przekonany, że na sam dźwięk głosu Bonwella porzucą idiotyczne zajęcie i zaczną bić pokłony. Nie podnieśli nawet głów i tylko jeden z nich raczył się odezwać. - Szukajcie, a znajdziecie - powiedział i skierował skorpiona ku jednemu z wierzchołków trójkąta. - Robisz sobie z nas żarty, kolego? - Joe Catana zaszedł go od tyłu, mając wyraźną ochotę, aby ten potwierdził. - Ależ skąd - odpowiedział łagodnie pytany. Statyści stracili nagle zainteresowanie skorpionem i wolno odeszli w stronę pustyni. Nie było w nich cienia zainteresowania przybyszami, nie było w nich agresji, nie było w nich nic. W tej sytuacji tylko skorpion wykazał zdrową ciekawość i zamiast uciekać, postanowił zapoznać się z prawym butem Bena Murcha. Na szczęście zatrudniano przy filmach nie tylko statystów, bo nie wiadomo skąd pojawił się człowiek ciągnący po piasku sanki wypełnione skrzynkami coli. - Pan reżyser na pewno z chęcią się z panami spotka - zapewnił chudzielec, na którego twarzy odwzorowały się wszystkie kaprysy losu. - Naprawdę? - Catana uśmiechnął się radośnie. - Tak. - Mężczyzna nie wyczuł ironii. - To człowiek otwarty dla wszystkich. Każdy z nas może z nim rozmawiać, kiedy tylko chce. Czy chcą panowie pofolgować jednemu ze zmysłów? - Pogrzebał w kieszeni i wyciągnął garść cukierków. - A pan często z nim rozmawia? - Bonwell machinalnie przyjął srebrną kulkę. - Zawsze, kiedy tylko mam jakieś wątpliwości. - Wątpliwości? - Cukierek równie machinalnie został włożony do kieszeni. - Nie jestem artystą, ale mogę się nim stać i mam prawo do wątpliwości jak każdy inny... Jeżeli pójdziecie ze mną, to razem gdzieś dojdziemy. Wędrówki za kimś, kto zna cel, zawsze trwają krócej i już po kwadransie doszli do wykutych w skałach pieczar. Miasto-dom, dopiero kiedy człowiek poczuł się przy nim mrówką, sprawiało wrażenie, jakiego nie mogła zapewnić żadna wirtualna grafika. - Jesteśmy na miejscu - powiedział mężczyzna, zatrzymując się przed otworem w skale, przez który nie przecisnęłoby się dwóch dorosłych mężczyzn. - Prowadzę tu bar dla spragnionych. Czy biedny człowiek może prosić dostojnych panów o pomoc we wniesieniu tego oto napitku? Murch i Catana spojrzeli na Bonwelta, który gestem dał im do zrozumienia, że uroczysty ton nie jest obraźliwy i sam złapał jedną ze skrzynek. Kamienne wnętrze, w którym mieściła się kantyna, składało się z kilku drewnianych stolików i prowizorycznego baru, zbitego z drewnianych skrzynek. Na ścianach plakaty reklamujące trzy filmy, które Futura, cudowne dziecko Metro Goldwyn Mayer, wyprodukowała do tej pory. Dwa stoliki zajęte były przez samotnego mężczyznę. Na jednym z nich trzymał szklankę jakiegoś płynu, na drugim nogi. Wydawało się, że śpi, co podkreślał kapelusz nasunięty na oczy. - Panie Katov, przyprowadziłem ludzi, którzy chcieliby dostąpić zaszczytu... Minęło dokładnie pięć sekund i mężczyzna podniósł palcem rondo kapelusza. Jak na człowieka, który obudził się z trudem, jego oczy patrzyły nadspodziewanie bystro. Bonwell odniósł wrażenie, że całą tę scenę widział już w niejednym filmie. - Bardzo mi przyjemnie, panie senatorze. - Katov zdjął nogi ze stołu. Był podobny do wyjątkowo inteligentnej łasicy. - Pański przyjazd był co prawda zapowiadany, ale nie przypuszczaliśmy, że zstąpi pan tutaj w postaci trójcy... - Myli się pan - odpowiedział grzecznie Bonwell. - Szefowie produkcji zostali powiadomieni o szczegółach mojego przyjazdu. - Szefowie w Nowym Jorku, zapewne? Ale co tam, postaramy się coś dla pana zrobić. Pan oczywiście znajdzie nocleg w miejscu już przygotowanym, a pańscy chłopcy najwyżej prześpią się w samolocie, a jutro zabiorą się z powrotem. Myślę, że nie będą mieli powodu do narzekania, podrzucimy im kilka dodatkowych koców, bo wbrew pozorom noce tutaj są zimne... - Pan mnie chyba źle zrozumiał. Przyleciałem porozmawiać z Arthurem Zumanem. To mój przyjaciel jeszcze ze studiów. Przed północą chciałbym być w domu, w swoim domu... - Obawiam się, że to będzie niemożliwe, chyba że zgodziłby się pan znaleźć w swojej sypialni bez rozmowy z naszym reżyserem. - Czy pan zdaje sobie sprawę, że ton, którym pan do mnie przemawia, może się nie spodobać człowiekowi, dla którego pan pracuje? - A co pan na moje grubiaństwo, Ritter? - Katov rozłożył ręce w geście urażonej niewinności. - Jeżeli człowiek nalewający trunki może mieć swoje zdanie, to muszę przyznać, także nie jestem nim zachwycony, choć może grubiaństwo to słowo za mocne. - Vox populi, vox Dei. Przepraszam za zachowanie i zmieniam ton na bardziej osobisty. Proszę zrozumieć, senatorze, od trzech miesięcy sam daremnie staram się porozmawiać z Zumanem... - Pan Katov także jest naszym gościem - powiedział Ritter z dumą. - To słynny pisarz, autor Nocy księżycowej, jeżeli zna pan ten tytuł... Teraz pisze biografię Arthura Zumana, zwiedził pół Europy, jeżdżąc jego tropem i rozmawiając z ludźmi, którzy otarli się o tego genialnego człowieka. Przebywa z nami od kilku miesięcy i stał się niemal członkiem ekipy... - Zostałem wreszcie zdemaskowany. - Katov zerwał się z krzesła. - Wie pan już o mnie wszystko, senatorze. Jesteśmy w tej samej sytuacji, a więc jeszcze raz przepraszam za odgrywanie ważniaka. Przepraszam i proszę o przyjęcie mnie na etat przewodnika po Sodomie. Jak pan sądzi, to dekoracja? - Śmiejąc się popukał palcem w ścianę pieczary. - Zresztą czy to ważne? Zacznijmy od miejsca przeznaczonego na pański odpoczynek. Dla aniołów stróżów znajdę coś nie opodal. Boję się tylko, że będą się u nas nudzili. * Hurtman zmierzył okiem kamienicę, w której miał zamieszkać. Ani ładna, ani brzydka, była dokładnie taka, jaka być powinna. Można się było domyślić, że mieszkają w niej ludzie, którym powiodło się tylko do pewnego stopnia. Dom miał kiedyś portiera. Została po nim na pół zatarta tabliczka i zapach taniego tytoniu, oczywiście jeżeli to on palił cygaretki Starlet Wirginia. Okoliczne domy mogły mu jeszcze pozazdrościć windy. Zjeżdżała wolniej od schodzącego po schodach inwalidy, stękała, jakby wydając ostatnie tchnienie, ale jej obite purpurowym aksamitem ściany, mahoniowa ławeczka i kryształowe lustro musiały dodawać mieszkańcom animuszu w dokonywaniu życiowego bilansu. Przejrzał się w lustrze i wysiadł na siódmym, ostatnim piętrze. Sprawdził numer nad drzwiami i włożył klucz w zamek. - Jakże dawno pana nie widziałam, kochany panie Loos. Te podróże jeszcze nam pana kiedyś wykończą... Słowa wypowiedziane tak niespodziewanie nie mogły dobrze wpłynąć na pracę serca. Wstrzymał oddech i odwrócił głowę. Zza sąsiednich drzwi wychylała się siwa głowa starej kobiety, która patrzyła na niego z nie ukrywaną sympatią. Ukłonił się tylko i znużonym spojrzeniem dał do zrozumienia, jak bliska jest prawdy. Zamknął starannie drzwi, powiesił płaszcz i natychmiast otworzył okno. Podczas tych czynności do jego umysłu dotarły pierwsze wrażenia. Nie były najlepsze. Gust pana Loosa, mający być teraz jego gustem, niezbyt mu się spodobał. Natychmiast jednak skarcił się w myślach za próżność, wyobrażając sobie, co o jego własnym guście myśli rodzina Daltonów, i pokornie zabrał się do przeglądania kątów. Niepokalanie czysty materac potwierdzał, iż nieboszczyk rzadko bywał w domu, a nazwiska kompozytorów na trzech płytach, które zostawił po sobie, gwarantowały dobrą muzykę. Był właśnie w kuchni i podziwiał wnętrze lodówki, kiedy zadzwonił telefon. - To ja - usłyszał w słuchawce nieśmiały głos. - Cieszę się, że dzwonisz. Przed chwilą wróciłem z Denver. Od dwóch tygodni płoną tam lasy... - Wiem. Najważniejsze, że jesteś. Kiedy usłyszał te słowa, niespodziewanie zaczął mu się podobać portret pudla, wycięty z czarnego papieru. Umówili się na spotkanie i Hurtman wrócił do kuchni, aby sprawdzić, czy go wzrok nie mylił. W lodówce ciągle leżała butelka wypełniona brązowym płynem z najlepszej destylatorni w stanie Kentucky. Z sympatią pomyślał o człowieku nazwiskiem Loos, którego stopniową degradację mógł sobie wyobrazić, a który do końca trzymał klasę. Wymył szklankę i wybrał sobie najmniej wytarty fotel. Usiadł wygodnie i przyglądał się przedmiotom, z których ktoś był kiedyś dumny. Patrzył na portret mężczyzny z wąsami podkręconymi do góry i na zdjęcie kobiety siedzącej na tym samym fotelu co on teraz. Postanowił udać, że chce sobie nalać, aby wypić za potomka tych państwa, z którego już nikt nie miał być dumny. Kiedy w tym celu wziął do ręki butelkę, zauważył na etykiecie dopisane piórem słowa: „Na zdrowie!”. Doskonale znał ten charakter pisma i chociaż szanował autora, nie mógł znieść jego obecności w tym miejscu. Wstał i nie zważając na przykrość wylał zawartość butelki. Kiedy ostatnie krople spływały do umywalki, zdążył jeszcze pomyśleć, że być może McGovran przewidział taką właśnie reakcję, ale było za późno. * Otaczała go bezgłośna noc. Łóżko, na którym leżał, mogło konkurować z krzesłem, ale nie dlatego nie spał. Po raz któryś z rzędu zmienił pozycję i próbował skupić się na czymś przyjemnym. Pod powieki ciągle jednak pchał mu się nienawistny obraz z młodości: drwiące twarze kolegów, kiedy zemdlał podczas najważniejszego dla honoru szkoły biegu na trzy tysiące jardów. Jedynym, który wtedy wziął go w obronę, był Artie Zuman, zawsze najmniejszy i zawsze wszystkim przewodzący. Dopiero kiedy oparł głowę wysoko na poduszce i zajął się obserwowaniem życia na księżycu, który wypełnił prawie całe okno, poczuł zbliżającą się senność. Właśnie wtedy usłyszał delikatne pukanie w blaszaną ścianę baraku. - Panie senatorze, czy pan mocno śpi? Założył szlafrok i podszedł do okna. Z trudem rozpoznał Katova, który bez kapelusza i skórzanej kamizelki okazał się łysym dżentelmenem w czarnym garniturze. - Ma pan na myśli mój sen w ogóle? - Ha, nawet w nocy jest pan błyskotliwy. Dlatego też nie zważając na porę zapraszam na małe spotkanie. Zebrało się kilka osób, mówi się też, że może wpaść Zuman... Bonwell ubrał się szybko i wyszedł na zewnątrz. Katov bez słowa poprowadził go w stronę otwartego samochodu. W świetle reflektorów tumany piasku, wzbijane zimnym, przenikliwym wiatrem, dodawały sekretnego piękna mijanym budowlom. W pewnej chwili Katov wcisnął gwałtownie hamulec, Bonwell zasłonił głowę przed zderzeniem z szybą i kot, który siedział na środku skalnego wąwozu, został uratowany. - Taki już ze mnie dobry człowiek - powiedział Katov i dodał gazu. Światła samochodu wyłuskały opartą o mur parę, nie speszoną objawieniem cudzym oczom czynności, której się oddawała. Ludzie w białych powłóczystych szatach, którzy ogrzewali się przy ognisku, także nie zwrócili uwagi na hałaśliwych intruzów. Niespodziewanie jednak zza skalnego załomu wyskoczył mężczyzna i machając rękami próbował zatrzymać samochód. Potem biegł za nim dłuższą chwilę. Bonwell spojrzał zdziwiony na Katova, ale ten sprawiał wrażenie zajętego kierownicą. Reflektory samochodu jeszcze kilka razy wydobywały z ciemności płonące ogniska i nie ustępujące z drogi koty. Kiedy Bonwell nabierał już przekonania, że jeżdżą w kółko, samochód zatrzymał się. Weszli w otwór skalny, przy którym nudził się człowiek ogromnego wzrostu. Miał okrągłą tarczę, półpancerz i rzymski hełm. Pikę oparł o ścianę. Jeżeli był strażnikiem, to stał niepotrzebnie, gdyż korytarze i schody prowadzące w górę tworzyły labirynt możliwy do przebycia tylko dla osoby wtajemniczonej. Znaleźli się w pieczarze, która porażała wielkością i muzyką wykonywaną przez wielotysięczne chóry. Obecni w niej ludzie słuchali, półleżąc w małych grupach. Katov poruszał się wśród nich zręcznie, stąpając niczym czapla. Bonwellowi pozostawało postępować za nim. W pewnej chwili zobaczył coś, co przyciągnęło jego uwagę. Pod jedną ze ścian siedział Ritter, który jeszcze niedawno ciągnął na sankach skrzynki z colą. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że ubrany w sutannę spowiadał właśnie klęczącą przed nim kobietę. - Pan, zdaje się, jest naszym nowym artystą. Odruchowo przyjął podaną mu szklankę. Przed nim stał mężczyzna ubrany z wyszukaną elegancją. Jego twarz także mogła się podobać. - Nazywam się Castelli - powiedział mężczyzna, nie doczekawszy się żadnej reakcji - odpowiadam tu za sprawy szeroko pojętej sztuki, ale oczywiście nie mam żadnego wpływu na hałas. - Zatoczył ręką szeroki gest. - W pana twarzy widzę pewien rodzaj uduchowienia, co pozwala mi sądzić, że interesuje się pan malarstwem ściennym. Czy mam rację? - Przepraszam? - Alfresco, malarstwo na świeżym tynku. Proszę iść ze mną, pokażę panu coś przepięknego. - Castelli jedną ręką chwycił łokieć Bonwella, a drugą torował sobie drogę. - Będę pańskim aniołem stróżem... W bocznej sali na jednej ze ścian widniał fresk przedstawiający ostatnią wieczerzę, który na Bonwellu zrobił większe wrażenie niż oryginał. Być może było to zasługą palących się gdzieniegdzie pochodni, których migotliwe światło ożywiało siedzących przy ostatniej wieczerzy apostołów. - No i co? Nie pomyliłem się. Jest pan wyczulony na sztukę, zresztą po co to mówię, inaczej by pana nie zaangażowano. Statyczna scena, a ile ekspresji... - Nie wiedziałem, że są jeszcze artyści potrafiący tak malować. - Ba, gdyby chodziło tylko o zdolności malarskie... Cóż one jednak znaczą wobec tajemnicy boskiego Leonarda. Przecież jak każdy absolwent dobrego uniwersytetu wie pan doskonale, że mistrz zostawił nas z zagadką dwudziestej siódmej dłoni? Bonwell nie słyszał o niczym takim, ale podejrzewał, że zbzikowany facet zmyślił coś, aby go zmusić do potwierdzenia głupstwa. Na wszelki wypadek rozłożył ręce w geście dość wieloznacznym. - Chrystus siedzi pośrodku swoich uczniów. Sześciu po prawej i sześciu po lewej stronie. Z Chrystusem jest ich razem trzynastu i powinni mieć dwadzieścia sześć dłoni, a jednak, jak powszechnie wiadomo, dłoni jest dwadzieścia siedem. O jedną za dużo! Ba, i ta dwudziesta siódma dłoń, nie wiadomo do kogo należąca, trzyma nóż... Czy to pomyłka artysty? Wolne żarty, to Leonardo. Co więc nam chciał przez to powiedzieć? Niech go pan sobie wyobrazi. Noce bez zbytecznego balastu kobiety. Być może jedyną podporą był dla niego któryś z pięknych uczniów. Wyprężone członki i nieprzytomne myśli, skłębione i kąsające przeszłość. Tak sobie to wyobrażam, a pan? Jest pan przecież człowiekiem wrażliwym, a przy tym pięknym... Bonwell próbował policzyć wzrokiem postaci na ścianie, ale coś mu się nie zgadzało z tokiem rozumowania Castellego. - Proszę się nie trudzić. - Castelli zauważył te usiłowania. - Jak pan zapewne spostrzegł, w naszej wersji oprócz Chrystusa i dwunastu apostołów uczestniczy w ostatniej wieczerzy także kobieta. I to ona trzyma nóż. Wiadomo, co Leonardo sądził o kobietach, ale nie to sprawiło, że nie ośmielił się jej namalować w tym towarzystwie. Cóż więc było przyczyną, że dopiero sztuka towarzysząca naszemu filmowi mogła odsłonić prawdziwy obraz ostatniego wieczerzania? Odpowiedź może być tylko jedna: to niezwykłość osoby spowodowała zawahanie się mistrza. A więc kim była nie namalowana kobieta, próbująca orężem obronić Chrystusa przed zdradą? Jakie związki rodzinne wpłynęły na jej decyzję, tak sprzeczną z boskim paradygmatem? - Kim jest ta kobieta? - spytał John B., który skupił teraz uwagę na imponująco zbudowanej blondynce, ubranej w dobrze utrzymany naskórek. - To ja oczekuję od pana odpowiedzi. - Castelli nie zrozumiał, o co chodzi. - Ach, ma pan na myśli to stworzenie... Sandra Drums. Cała światowa prasa pisała o słynnej aktorce, która rzuciła rodzinę dla tego filmu. - A gdzie to się pan senator schował przede mną? - Niespodziewanie pojawił się przy nich Katov. - Przepraszam, że muszę przerwać arcyciekawy dyskurs, ale chce pana widzieć sam... - Zuman? - Nie, ale ktoś równie ważny, bo ojciec Marini, nasz specjalista od Pana Boga. - Z przyjemnością go poznam. - Proszę pamiętać, że jestem tu specjalistą od piękna w każdym jego przejawie. - Castelli był wyraźnie urażony. - Mam więc nadzieję na dokończenie naszej rozmowy... Katov prowadził w stronę fotela kardynalskiego, na którym w niedbałej pozie spoczywał Ritter, specjalista od zimnych napojów. - Witam jeszcze raz drogiego senatora... Dostojnie wyciągnięta w stronę Bonwella ręka wyraźnie sugerowała przyklęk albo nawet ucałowanie pierścienia. - Jakże się pan czuje wśród nas? Czy ma pan może jakieś szczególne życzenie? A może jeszcze raz spróbuje pan mojego ulubionego cukierka? Muszę przyznać, odkryłem w sobie tak niespodziewaną słabość do słodyczy, że bardzo się jej wstydzę... - Zdaje się, że przed kilkoma godzinami wspominał pan o folgowaniu swoim zmysłom. - Powiedziałem to bodajże jako poganiacz mułów, a ci są strasznymi łakomczuchami. - Nie nazywa się pan Ritter i nie prowadzi pan obskurnego baru? - Proszę mnie nazywać wedle woli. Próżność pozostawiłem daleko za sobą. - Wyraz twarzy Mariniego był nieprzenikniony. - Przyjechałem tutaj, aby spotkać się z reżyserem Arthurem Zumanem. Czy wasza eminencja mógłby mi w tym pomóc? - Eminencja, piękne słowo. I pomyśleć, że przez całe dotychczasowe życie bardzo chciałem je słyszeć. Teraz jednak jestem wyzwolony z podobnej pychy i możesz, synu, zwracać się do mnie jak do pierwszego apostoła, po prostu Pietro. - Od kardynała Wesleya słyszałem wiele o twoich zaletach, Pietro. - Założę się, że doniesiono ci już o mym odszczepieństwie. Moi biedni, zgorszeni maluczcy... - Bardziej przestraszeni niż zgorszeni. - Tak? A dlaczego to? Powiedz sam, czy nasze życie tutaj może przestraszać? - Jestem tu zbyt krótko, aby to osądzać. - Nie rozumiem, czego się tu, do diabła, bać. - Może tylko słowa diabeł w tak czcigodnych ustach? - A które usta miałyby większe prawo zmierzyć się z tym słowem? - Marini spojrzał mu prosto w oczy. - Przekonał mnie pan. Ale wracając do mojej prośby, to czy eminencja byłby skłonny ułatwić mi spotkanie z Zumanem? - Zbliżasz się do nas, synu, ale i oddalasz. - Marini nie wyglądał na zadowolonego. - Jednak twoja cokolwiek przedwczesna zachcianka spełni się... Trzeba w to wierzyć. Co sądzisz o Castellim? Zdaje się, że jesteś z nim w dużej zażyłości. I masz rację, bo piękno musi iść do piękna. Największy erudyta wschodniego wybrzeża i spojrzenie młodego Durera... Ty także przypadłeś mu do gustu... W oddali rozległ się potężny grzmot, który na chwilę zagłuszył pienia chórów. - Hej, święty Piotrze, czy zechcesz przedstawić mnie tej znamienitej postaci? - Przed nimi stała Sandra Drums. Z bliska widać już było pewne niedostatki stroju, zwłaszcza na szyi, gdzie skóra trochę się marszczyła. - To Sandra, prawdziwe dziecię Sodomy. Przechwala się, że swawolili z Zumanetn mając po sześć lat. - A zatem niedawno. - Jesteś wspaniałym chłopcem. - Sandra poklepała Bonwella po policzku. - Ale w imię prawdy muszę przyznać, że Arthur był trochę młodszy ode mnie. - Twoja szczerość zostanie kiedyś ukarana. Uff, co też ja wygaduję, nagrodzona raczej. Pamiętaj też, że nasz gość zna dobrze mistrza. - To wspaniale, a więc stanowimy zgraną paczkę. W takim razie musisz ze mną zatańczyć, Johnny. Czy ktoś już ci mówił, że masz piękne usta? - Boję się, że nie znam kroków do tego... - powiedział rozglądając się dyskretnie. Na szczęście nikt się nimi nie interesował. Marini ukrył twarz w dłoniach i sprawiał wrażenie rozmodlonego. - Czy to ważne? Niech ci się wydaje, że to tango. - Sandra objęła go i niedostrzegalnymi ruchami nóg wprowadziła w wybrany przez siebie rytm. Jeszcze nigdy nie zdarzyło mu się tańczyć w ubraniu z nagą kobietą. Kiedy się nad tym zastanowił, doszedł do wniosku, że nie tańczył w ten sposób także bez ubrania. - Zdaje się, że nie tylko usta masz piękne - powiedziała, przysuwając się tak blisko, że poczuł ucisk jej kości łonowej. - Dobrze, że przyjechałeś, ci wszyscy nie mają pojęcia, jaki żar kryje się w prawdziwej kobiecie... Uratował go kolejny grzmot, który nie tylko zagłuszył muzykę, ale sprawił, że zadrżała ziemia. Kilka kobiet zapiszczało. - Chodź! - Sandra pociągnęła go w stronę osłoniętego od deszczu tarasu, na którym zgromadziło się już kilkanaście osób. Burza rozszalała się na dobre, co zgromadzeni widzowie potrafili docenić. Nie wszystkie błyskawice wzbudzały jednakowy aplauz. Oklaski przy otwartej kurtynie otrzymywały tylko te, które trafiały w stalowy szpic anteny i dążąc ku ziemi wykonywały na żelaznych szczeblach wieży udaną ewolucję świetlną. Przy każdym głośniejszym grzmocie Sandra wciskała się pod marynarką Bonwella i piszczała głosem kogoś dużo młodszego. Także na jego lewe ramię ktoś mocno napierał. Obejrzał się. Castelli uśmiechnął się promiennie i po koleżeńsku przycisnął się jeszcze bardziej. W pewnej chwili piorun zesłany przez naturę okazał się tak potężny i doskonale celny, że metalowa konstrukcja jakby uniosła się w powietrze i zapłonęła cała od potężnej iskry. - Oooo! Widzieliście? - zapiszczała przeraźliwie Sandra i z wrażenia wbiła paznokcie w ramię Johna. - Nic nie widziałem. - W głosie Katova słychać było autentyczne rozżalenie. - Ja widziałem! - wykrzyknął ktoś z obecnych. - Ja też! I ja widziałam! Głowę bym dał, że widziałem! - zaczęto się przekrzykiwać. - Tak, trudno było nie widzieć - powiedział Castelli. - A cóż to widziałyście, dziateczki? - przez ogólną wrzawę przebił się tubalny głos Mariniego. - Ja tam nic nie widziałem - oświadczył rozżalony Katov. - Bo nie każdy może widzieć! - krzyknął ktoś z boku. - Albo nie każdy chce widzieć - w głosie Castellego zabrzmiał oskarżycielski ton. - Johny, sam powiedz, przecież ty też widziałeś. - Sandra spojrzała wyczekująco na Bonwella. - Oczywiście! - odpowiedział bez wahania. Sandra Drums triumfowała. - No i co, panie pisarzu? Wszyscy jakoś widzieli... Wyrzucenie w górę rąk przez Katova wydało się Bonwellowi gestem dość kabotyńskim, ale jego rozgoryczony ton brzmiał prawdziwie. - Czy możecie mi powiedzieć, co zobaczyliście? - Jak zwykle ciekawy. Wy, pisarze, dla pieniędzy albo z niezdrowej ciekawości gotowi jesteście wejść nam w duszę z butami. Mimo że słowa Mariniego, na którego wszyscy patrzyli, skierowane były do Katova, jego spojrzenie, nie wiedzieć czemu, zatrzymało się dłużej na Bonwetlu. * Z windy będącej przedmiotem dumy Hurtmana wysiadła dwumetrowa blondynka o czarnej skórze. Wyglądała na modelkę ze słynnego magazynu mody, w którym moda zajmowała najmniej miejsca. Towarzyszył jej równie wysoki pies wywodzący się z chartów syberyjskich. Tylko on spojrzał na Hurtmana. Obejrzał się za dobraną parą i wcisnął guzik windy. Prawie od razu zauważył, że jego ulubione lustro zostało porysowane czymś ostrym. Bardziej jednak zainteresował go wstrętny zapach, przemieszany z nieparzystym numerem Chanel. Dopiero kiedy wysiadał i spojrzał na swój but, zrozumiał, że pies nie miał czystego sumienia. - Panie Loos, jak pan sądzi, czy to są czasy dla uczciwych ludzi? - W sąsiednich drzwiach jak zwykle ukazała się głowa pani Knewledge. - Mam co do tego wątpliwości, szanowna pani - odpowiedział i zaniknął za sobą drzwi. Nie miał dużo czasu, aby się przygotować. Zdjął marynarkę i rzucił na stół „New York Timesa”, w którym, jak w innych gazetach, tytuły straszyły Antychrystem. Miał już usiąść w fotelu i dać się postraszyć, kiedy spostrzegł, że nie zainteresował się jeszcze figurami szachowymi z pożółkłej kości słoniowej, rozłożonymi na inkrustowanym stoliku pod oknem. Podszedł bliżej. Grany był gambit Bułgara Winczewa w silnej wersji Węgra Molnara. Do zakończenia partii brakowało jeszcze kilku ruchów, pod warunkiem, że czarnymi grał ktoś mało odporny psychicznie. Hurtman postanowił mu pomóc. Kiedy wydawało mu się, że wie, jak to zrobić, usłyszał pukanie do drzwi. Victoria postanowiła przyprowadzić swoich przyjaciół. Zrobił niewinny ruch pionkiem i poszedł otworzyć. Przywitali się i Hurtman powiedział, że przyjaciele naszych przyjaciół są naszymi przyjaciółmi. - Masz rację - powiedział Martin Burne. - Pozwól więc, że na przywitanie ofiarujemy ci owoc pracy rąk Lindy... to sto kopert, które wieczorem zrobiła specjalnie dla ciebie. Są w ciepłych, pastelowych kolorach i można je wysyłać do innych przyjaciół. - Piękne - powiedział z przekonaniem Hurtman. - Od razu widać, że lubisz je robić. - Zgadłeś, to dla mnie ważne, bardzo ważne. - Linda Carson była dzisiaj ubrana bardzo szykownie. Sweterek z angory przystrojony był grubym srebrnym naszyjnikiem. - Czego się napijecie? - Och, zapomniałam ci powiedzieć - wtrąciła Victoria. - Martin i Linda... ja także postanowiłam iść w ich ślady... my po prostu nie pijemy alkoholu... - A co? - Hurtman nie mógł opanować zdziwienia. - Prawie wszystko - Victoria speszyła się trochę - ale najchętniej czystą wodę. Przygotuję w kuchni, jeżeli pozwolisz... - Oczywiście, może dodaj trochę toniku. - Prosimy tylko o zwykłą wodę - ucięła rozważania Linda, pomagając sobie uśmiechem równie ciepłym jak wełna z angory. Victoria wyszła i przez chwilę panowało milczenie. - Jaki piękny przedmiot! - Podoba ci się? - Hurtman podążył wzrokiem za spojrzeniem Martina. - Cieszę się, bo to moja ulubiona statuetka. - Wstał i podszedł do komody, na której stał przedmiot lubiany także przez Loosa. - Przedstawia Sitting Bulla, wielkiego wodza Indian. Jest też w niej pewna tajemnica... Zobaczcie, co się dzieje po odkręceniu głowy nieborakowi... - Świetne i szalenie pomysłowe. - Lindzie bardzo spodobał się sposób na przechowywanie cygar. - Biedny Sitting Bull - powiedział Martin. Victoria wróciła, trzymając przed sobą tacę z trzema szklankami. - Dla mnie nie przyniosłaś? - spytał Hurtman z niewinną miną. - Mówisz serio? - Zastanowiłem się, opuszczam kolejkę. - Pił kiedyś ponad miarę - Victoria próbowała usprawiedliwić Hurtmana - i teraz lubi się w ten sposób przekomarzać. Ale to człowiek, który nie potrafiłby skrzywdzić muchy. - Czy się aby nie mylisz? - Hurtman poczuł się zażenowany. - Kobiety w tych sprawach nigdy się nie mylą - powiedziała poważnie Linda. - Victoria dużo nam o tobie opowiadała. - Na pewno zmyślała. - Dziewczyno, czy musisz tak przyciskać człowieka, który oberwał, ale nie lubi o tym mówić? Ja też swoje przeszedłem i chętnie tego nie wspominam - wtrącił się Martin. - Powiedz mi chociaż jedno - Linda nie chciała ustąpić - czy spotkałeś w swoim życiu człowieka, który zrobił na tobie wrażenie? - W jakim sensie? - No wiesz, jej chodzi o to, czy poznałeś kogoś, kto mógł zmienić twoje życie. - Jakieś piętnaście lat temu w Idaho. Tak, wtedy właśnie poznałem kogoś takiego... - Hurtman rozpoczął starannie przygotowaną improwizację. - Byłem młody, a on kończył siedemdziesiątkę. Spotkaliśmy się w pociągu... obaj jechaliśmy na gapę. Rozmawialiśmy tak długo, że przejechałem swoją stację. Na dodatek złapali nas kontrolerzy i przesiedzieliśmy dwie noce w areszcie u szeryfa w Lake City, bo żaden z nas nie miał dolara przy duszy. Te czterdzieści osiem godzin były dla mnie ważniejsze od dwudziestu lat życia. Po tym spotkaniu przestałem ćpać. Może chcecie posłuchać muzyki? - Daj spokój z muzyką, powiedz lepiej coś więcej o tym facecie. - Na twarzy Lindy pojawił się rumieniec. - Nic mi o nim nie opowiadałeś - poskarżyła się Victoria. - Wiele się od niego nauczyłem... przede wszystkim tego, że nawet w małych sprawach trzeba być konsekwentnym. Był potomkiem Donalda Trumbolta, słyszeliście chyba o tej rodzinie... największe udziały w rosyjskich kopalniach złota... Rzucił to wszystko, a majątek rozdał Indianom w rezerwatach. To od niego dostałem Sitting Bulla, a on z kolei dostał go od syna wodza Sitting Eagle’a... - Zobaczyłeś go jeszcze kiedyś? - spytał Martin. - Byliśmy umówieni za pięć lat w San Antonio, miałem mu zdać relację... Jechałem tam z duszą, na ramieniu, bo właśnie od kilku lat brakowało mi w życiu konsekwencji... - No i co? - Victoria nie wytrzymała. - Nie żył od roku. Powiadomiono mnie, że zgodnie z jego ostatnią wolą zdeponowano dla mnie pieniądze, które w chwili śmierci miał w kieszeni. Było tego trzydzieści sześć dolarów i piętnaście centów. Bardzo mi się ta forsa przydała, bo nie jadłem nic od kilku dni. Linda wypiła machinalnie całą szklankę wody. - Naprawdę nie chcecie posłuchać muzyki? - Hurtman nie czekał i pozwolił, aby Jason O’Brien zademonstrował, jak ckliwa może być trąbka. - Lindo, czy sądzisz, że człowiek, o którym usłyszeliśmy, przypomina naszego Sama Handersona? - spytał Martin po dłuższej chwili. - Cały czas o tym myślę. - W życiu każdego człowieka powinien pojawić się jakiś Sam Handerson - powiedziała Victoria, wpatrując się w Hurtmana. - Kim jest ten facet? - zapytał Hurtman. - Koniecznie musisz go poznać - ożywiła się Victoria. - Ja dzięki Martinowi rozmawiałam z nim wczoraj i muszę powiedzieć, że jeszcze nikt nie zrobił na mnie takiego wrażenia. - Zaczynam być zazdrosny. - Nie masz powodu. Pamiętasz, wspominałam ci o tym, że Martin pokazał mi coś, czego nie mogłam zrozumieć. Kiedy poznałam Sama Handersona, zrozumiałam, że siłę woli można wyzwolić dzięki takim ludziom jak on. - Martin, opowiedz coś więcej o tej historii w parku - prosił zaciekawiony Hurtman - przecież Victoria o niczym innym już nie umie mówić. - Kobiety lubią przesadzać, ale jeżeli chcesz, to przy okazji poznamy cię z Samem Handersonem. Może okaże się podobny do twojego przyjaciela sprzed lat. - Czy mi się wydaje, czy ten trębacz fałszuje? - spytała niespodziewanie Linda. - Chyba nie - Victoria nadstawiła ucha. - Martin, ty się na tym znasz. - Skądże - zawyrokował Martin - to świetny muzyk. - Może mi się zdawało - Linda dała za wygraną. - Tak... mam przeczucie, że Sam Handerson okaże się człowiekiem, z którym rozmowa nie będzie zwykłym strzępieniem języka... - Doceniając wagę swoich słów, Hurtman wyjął z Sitting Bulla cygaro, obejrzał je dokładnie, powąchał i... włożył z powrotem. * Artie będzie się musiał objawić, pomyślał Bonwell, kiedy Katov zaproponował mu kilkugodzinną zabawę w statystowanie. - Tutaj wszyscy jesteśmy równi i nawet ja, gość tak jak pan, grałem w zeszłym tygodniu epizodyczną rolę nadwornego skryby. A w dzisiejszej scenie masowej uczestniczyć będą wszyscy, od elektryków aż do przedstawicieli Chase Bank of Manhattan, którzy przybyli tu po panu. Kierowca, który ich podwoził, był już ucharakteryzowany i cieszył się z tego powodu. Co jakiś czas odwracał się i mrugał podczernionym okiem. Im bliżej celu, tym jechali wolniej, gdyż ludzie zmierzający w tym samym kierunku nie myśleli ustępować z drogi. W pewnym momencie kierowca zjechał na bok i zatrzymał się przy barakach z niebieskiej blachy. - Tutaj są charakteryzatornie dla wolontariuszy - tłumaczył Katov, ocierając spoconą twarz. - Ta jest męska i tu pana zostawię, a sam udam się do damskiej, gdzie pewnie będzie weselej. Za dziesięć minut przyjdę po pana. W charakteryzatorni znajdowało się duże, pęknięte w połowie lustro, kilka plastikowych krzesełek i charakteryzator o wyglądzie gladiatora, który bez słowa wskazał białą, na szczęście nienagannie czystą tunikę. Bonwell z przyjemnością zdjął ubranie i przy pomocy umięśnionego młodzieńca udrapował na sobie przewiewną materię. Potem usiadł na wskazanym krześle i pozwolił wzmocnić sobie rysy. - Wygląda pan przepięknie! Niespodziewanie w lustrze ukazał się Castelli. Przebrany był za kogoś ważnego, bo jego tunikę przyozdobiono atłasowym lampasem. - Popilnuj drzwi, przyjacielu - powiedział do charakteryzatora - niech profani nie widzą mojego szczęścia. Bonwell nie zdążył się zdziwić, kiedy poczuł dotknięcie na swojej twarzy. Dłonie Castellego nakładały szminkę z delikatnością motyla. - Och, jakże piękna byłaby Ameryka, gdyby miała więcej takich synów. - Muśnięcia motyla stawały się coraz zwiewniejsze. - Uważam, a jestem tu w mniejszości, że tylko przyrodzone piękno jest znakiem powinowactwa z boskością lub zgoła z czymś przeciwnym... - Castelli sparzył ucho Bonwella gorącym oddechem. - Jeżeli mogę spytać, to dlaczego używa pan piżmowej wody kolońskiej? - Nie podoba się panu? Przecież to sweet man. Nie lubi pan słodkich mężczyzn? A czy nasz przyjaciel Joe... - Castelli wskazał charakteryzatora, który stał przy wejściu z rękami splecionymi na ramionach - czy on nie jest wspaniały z tą swoją gładką skórą, pod którą hoduje rozedrgane potwory? Jest słodki, a przy tym potrafi na półdolarówce wycisnąć Lincolnowi pot z czoła. No tak, ale pan ma większe wymagania. Pańska męska uroda podparta siłą moralną... Castelli pochylił się jeszcze bardziej i Bonwell dałby głowę, że poczuł na uchu dotyk ust. Zerwał się na równe nogi. - Założę się, chłopcy - powiedział - że nie znacie rzeźby Carviniego Atlas i Hermes spleceni w uścisku. W każdym razie ciebie, Joe, o to nie podejrzewam... i nie myśl, że to dyskryminacja. A żałuj, bo to rzecz straszliwie podniecająca, te naprężone torsy, te lśniące marmurem pośladki... Pozwól tu do mnie, pokażę wam, jak to mniej więcej wygląda... Gladiator zbliżył się z uśmieszkiem zdradzającym szacunek dla sztuki starożytnej. - Młodzieńcze, którego nazwiemy Atlasem, obejmij mnie właśnie w ten sposób... Nie bój się, mocniej, nie zrobię ci krzywdy. Dobrze, o to mi chodzi. A teraz pan, panie Castelli, bardzo prosimy do nas. Joe, obejmij tak samo naszego Hermesa. - Bonwell zręcznie wysunął się z objęć charakteryzatora i wprowadził na swoje miejsce Castellego. - Pańska noga, panie Hermesie, musi iść wyżej, nie opiera się na biodrze Atlasa. Atlasie, dlaczego masz minę, jakby coś cię uwierało? Nie ruszajcie się przez chwilę, moi drodzy, pójdę po aparat fotograficzny... Bonwell otworzył drzwi i wpadł na pochylonego Katova w damskiej peruce na głowie. Pchnął go w stronę samochodu. - Nie wchodziłem, bo nie chciałem przeszkadzać. - Katov próbował się tłumaczyć. - Szkoda, bo miałem dla pana zajęcie. Na drodze nie było już nikogo, oprócz kalekiego mężczyzny, który drewnianymi kulami odciskał na piasku monotonny wzór. Zdezelowana ciężarówka bez trudu go wyprzedziła. Na wielkim placu wśród skał wybudowano ołtarz ofiarny, przy którym kręciło się kilka ubranych na biało osób. Statyści siedzieli na piasku, sprawiając wrażenie zadowolonych z zajęcia. Atmosfera przypominała piknik i brakowało tylko sprzedawców lodów. Dwie dziewczyny wdrapały się na sterczący ponad tłumem kran bez kamery i patrzyły na wszystkich z góry. Stanął obok czarnoskórego mężczyzny, śpiewającego półgłosem o tęsknocie za domem w Oklahomie. Jego przytupująca rytmicznie stopa odsłaniała stopniowo przysypany piaskiem przedmiot. Zirytowany artysta schylił się, aby ustalić, co mu przeszkadza. Kawałek deski nie wydał mu się jednak godny zainteresowania i odrzucił go, nie przerywając śpiewu. Bonwell zainteresował się tym wzgardzonym przedmiotem i zaczął mu się z uwagą przyglądać. - Klaps filmowy to już przeżytek! - powiedział Katov. - Niech pan sobie nie brudzi rąk. Oczekiwanie przedłużało się. Reflektory zapalały się i gasły, a mężczyzna ze światłomierzem oceniał siłę światła każdego z nich. - Gdzie jest reżyser? - zażartował Bonwell. - Czy mam za niego kończyć ten film? - Jest cały czas z nami. Za jego plecami stanęła Sandra Drums. W pełnym makijażu nie wyglądała dobrze. Spojrzał we wskazanym kierunku. Dopiero kiedy wytężył wzrok, dostrzegł wysoko kamienny balkon, a na nim sylwetką mężczyzny. - To on? Skinęła głową. - I stamtąd będzie reżyserował? - Dlaczego nie? Kilkunastu mężczyzn w półpancerzach, nie zważając na słabe protesty, przesunęło bliżej ołtarza najdalej stojących statystów. Zapaliły się reflektory. Mężczyzna ze światłomierzem powiedział coś do nadajnika na piersi i szybko przebrał się w przygotowaną tunikę. Od strony skały, na której znajdował się Zuman, rozległo się przeraźliwe wycie syreny. Wszyscy, nie wyłączając Bonwella, przyjęli właściwą postawę. Jeden z reflektorów oświetlał zbliżający się orszak. Na czele szedł prowadzony pod ręce mężczyzna. Jego gra mogła się podobać, gdyż umiał przekazać dumę człowieka walczącego z obawą przed niewiadomym. Kiedy podeszli bliżej, Bonwell rozpoznał w nim Boba Murcha. Główny kapłan stojący na podwyższeniu wyrzucił w górę szeroko rozłożone ręce. Musiał być zawodowym aktorem, gdyż inaczej siła jego głosu nie dorównałaby syrenie. Statyści upadli na kolana. Bonwell uczynił to samo, ponaglony niecierpliwym szarpnięciem Katova. Orszak rozdzielił się na dwa szeregi. Bob został wprowadzony na ołtarz i ułożony na kamiennym stole. Pozostał z nim tylko kapłan w diademie i dwóch pomocników. Aktor grający kapłana trzymał oburącz rekwizyt udający kamienny nóż. Powolnym ruchem zbliżył ostrze do boku leżącego na wznak ofiarnika i wbił je w ciało. Krew spływała wolno do pozłacanej misy, trzymanej przez klęczącego sługę. Scena odgrywana była po mistrzowsku. Dopiero kiedy Bonwell dostrzegł, że Murch staje się coraz bardziej blady, zrozumiał, że doskonałość owa bierze się z realności całej sytuacji. Kiedy to pojął, jego ciało zupełnie niezależnie od dyspozycji mózgu sprężyło się, gotowe do biegu w stronę ołtarza. W tej samej chwili poczuł na ramieniu mitygujący uchwyt kogoś, kto klęczał z tyłu i miał palce z żelaza. Kapłan wpatrywał się w twarz ofiary, która nie mogła już być bardziej blada. Kiedy głowa Murcha bezwładnie opadła na bok, jeszcze raz podniósł ręce do góry i zawył przeraźliwie. Dwaj mężczyźni wystąpili z orszaku i sprawnie założyli opatrunek. Następni dwaj przenieśli omdlałego człowieka na nosze. Tłum statystów posłusznie rozstępował się przed nimi. Przechodzili na tyle blisko, że John B. Bonwell mógł dostrzec krew nasączającą bandaż i błogi uśmiech na twarzy Boba Murcha. * Punkt sanitarny mieścił się w cinebusie zaparkowanym w wąskim przesmyku między skałami. W pomalowanej na niebiesko salce stały trzy łóżka, lecz tylko jedno z nich było zajęte. Ciągle blady Murch był podłączony do kroplówki i kilku innych poważnie wyglądających urządzeń, ale nie sprawiał wrażenia nieszczęśliwego. Pielęgniarka zrobiła miejsce i Bonwell usiadł przy nim. - Jak się czujesz, Bob? - spytał po prostu. - Wspaniale, panie senatorze. - Czy uważasz, że to było potrzebne? - Jeżeli nawet utraciłem trochę krwi, to zyskałem więcej. - Ryzykowałeś życie... - Pan przecież wie, senatorze, że od najmłodszych lat nie robię nic innego. - Jednak do tej pory ryzykowałeś dla słusznej sprawy. - Coś mi się wydaje, że nie... - Bob próbował zaśmiać się po swojemu, lecz śmiech szybko przerodził się w atak kaszlu. Pielęgniarka dała znak, że wizyta powinna się zakończyć. Nachylił się jeszcze nad Murchem, który wreszcie opanował kaszel. - Czy mógłbym coś dla ciebie zrobić, Bob? - Mam więcej, niż powinienem mieć - Murch oddychał z trudem - i może to właśnie stary Bob mógłby coś dla pana zrobić... Bonwell spojrzał bezradnie na pielęgniarkę, szukając wytłumaczenia tej nieoczekiwanej łaskawości, ale nie sprawiała wrażenia osoby mającej o czymkolwiek pojęcie. Uścisnął Murchowi rękę i wyszedł. * Szef ekipy pirotechników, Sclarec, pochylał się nad każdym kaskaderem mającym brać udział w scenie i sprawdzał zabezpieczenie przed ogniem. - Mój słodki Johnie B., jestem zazdrosna o magię kina, która porwała cię bez reszty. - Owinięta w burnus Sandra Drums uśmiechała się do niego zalotnie. Nagle jej uśmiech zmartwiał, a twarz stężała. Bonwell rozejrzał się i zobaczył, że nie tylko ona, lecz cały świat zamarł w bezruchu. Aktorzy i statyści przerwali próby, a pracownicy techniczni sprawiali wrażenie, jakby pozowali do obrazu. Wydawało się, że gdyby akurat prze fruwał ptak, to nie omieszkałby zatrzymać się w locie. Przyczyną tego niezwykłego zjawiska był najzwyklejszy w świecie człowiek, a w każdym razie ktoś, kto byłby najzwyklejszy, gdyby akurat nie był Arthurem Zumanem. Ubrany na czarno, za jedyną ozdobę stroju miał pas inkrustowany srebrnymi guzami. Reżyser podszedł do grupy kaskaderów i coś im tłumaczył, co chwila odgarniając z czoła długie siwe włosy. Wszyscy obecni na planie nie spuszczali z nich oczu, a Sandra Drums posiłkowała się nawet okularami, wydobytymi wstydliwie z zakamarków burnusa. Zuman wybrał do tej sceny człowieka doświadczonego. Pat Fizzy Howe występował jeszcze w technikolorze i przeszedł do historii wśród ludzi kina, kiedy w filmie Blame it on my youth jako pierwszy wyskoczył z samolotu bez spadochronu. Na znak reżysera pirotechnik Sclarec przytknął zapałkę do białej szaty. Kolejny znak i Fizzy rozpoczął bieg. Pęd powietrza podsycał ogień i po chwili wymachujący rękami kaskader stał się podobny do płonącego ptaka. Upadł, paląc się ciągle, przy odległej skale i czekał na komendę, reżysera. Wreszcie Zuman podniósł rękę i zza skały wypadło dwóch kolegów Fizzy’ego, którzy fachowo zarzucili na niego azbestowy koc. Naczynie z ciszą doskonałą pękło nagle. Kilkadziesiąt obecnych na planie osób gwizdało, krzyczało i biło brawo. - Dla mnie bomba! - Młody chłopak z grubym naszyjnikiem na nagim torsie krzyczał teraz i podskakiwał na jednej nodze, jakby dając do zrozumienia, że jego zdanie także się liczy. - Było dobrze - powiedziała Sandra i dyskretnie otarła kroplę potu. - Jakże ty to widzisz, stary druhu? - Te albo podobne słowa musiały kiedyś paść, lecz Bonwell nie spodziewał się ich właśnie w tej chwili. A jednak to Arthur Zuman dotykał jego ramienia. Chociaż byli w jednym wieku, a nawet Zuman, który urodził się w styczniu, był młodszy o trzy miesiące, teraz, kiedy stali naprzeciw siebie, można było dostrzec, że czas nie obszedł się z reżyserem sprawiedliwie. I nie tylko z powodu siwych włosów. Opalona twarz trzydziestotrzyletniego mężczyzny sprawiała wrażenie maski pooranej zmarszczkami, a nieruchomo patrzące oczy były wyblakłe jak oczy starca. - Chodzi ci o ostatnią scenę? - Bonwell odpowiedział pytaniem, kiedy już uściskali się z wyczuwalnym dystansem. - Nie, jestem ciekaw, jak ci się podobamy? - Zuman zrobił szeroki ruch ręką, którym jak żniwiarz z obrazu Corota ogarniał wszystkich i wszystko. - Na razie mogłem podziwiać tylko twoich współpracowników. - Przepraszam cię za to, ale sztuka to moloch, który zżera każdą wolną sekundę. Miałeś jednak dość czasu, aby na własną rękę wejrzeć we wszystko. Chyba jesteś zadowolony? - Oczy Zumana patrzyły bez cienia ironii. - Chciałbym bardzo porozmawiać z tobą. Po to tu przyjechałem - Wiem i obiecuję, że jeszcze dzisiaj wieczorem usiądziemy jak za dawnych lat. Może zwierzymy się sobie... opowiesz mi, z czym przyjechałeś? - Zuman uśmiechnął się i był to ten sam uśmiech, który Bonwell pamiętał ze studiów. - A teraz muszę wracać do moich baranów. - Racja, praca to świętość. Powiedz mi tylko, czy to prawda, że potrafisz zrezygnować z kamery? - Świętość, nareszcie właściwe słowo. - Zuman zatrzymał się w pół kroku. - A więc musiałaś już wszystko wypaplać? Sandra Drums zbladła pod maską pudru. - Z nikim na ten temat nie rozmawiałam. Powiedz, John, że nie ja ci to powiedziałam... - To zupełnie nieważne - przerwał Zuman - i tak bym wszystko opowiedział mojemu przyjacielowi. Chciałem jednak, aby nacieszył się tym pięknym, lecz martwym przedmiotem. - Podszedł do kamery i otworzył ją. Była pusta jak kościół w poniedziałek. - Tak, dowiedz się, że nasz film powstaje w soczewkach oczu ludzi biorących w nim udział, a rozpowszechniany będzie tylko za pośrednictwem ich pamięci. Film, w którym wszystko dzieje się naprawdę, jest sztuką, która zbliża się do absolutu... Zuman przerwał, a w jego oczach pojawiły się ciepłe błyski. Wśród poklepywań i gratulacji zbliżał się właśnie Pat Fizzy Howe w towarzystwie ubezpieczających go w scenie kolegów. Na jego umorusanej twarzy widać było zadowolenie. - Mistrzu, czy było dobrze? - W głosie Fizzy’ego brzmiała profesjonalna pewność, że odpowiedź może być tylko jedna. - Było bardzo dobrze. - Nie zważając, że brudzi sobie twarz, Zuman objął kaskadera i ucałował. - Było wspaniale... ale mogło być lepiej. Wśród obecnych większe wrażenie wywołałaby tylko wiadomość, że stary Fizzy jest kobietą. - Starałeś się bardzo, mój stary, widziałem to i umiem docenić. Zrobiłeś, co mogłeś, ale nie do końca. Boisz się jeszcze cierpienia. Potrafię to jednak zrozumieć, sam też się boję. - W porządku, odpocznę i powtórzymy. - W słowach kaskadera zabrzmiała godna pozazdroszczenia wiara w drugiego człowieka. - Jeżeli nie będziesz miał nic przeciwko temu, spróbuję pokazać, o co mi chodzi w tym ujęciu. A ty, John, obejrzyj scenę przez wizjer kamery. Będzie ci łatwiej wyobrazić sobie, na czym polega nasze kino... Pirotechnik Sclarec całym sobą dawał do zrozumienia, że przeżywa najpiękniejszy dzień w życiu. Ci, którzy go znali, wspominali potem w wywiadach, że nigdy przedtem tak bardzo nie wczuwał się w swoją pracę. Na koniec z największą troską pomógł Zumanowi założyć azbestowy ochraniacz, a potem białą szatę, którą asystenci spryskiwali czymś, co Bonwellowi przypominało lakier do włosów. - Więcej cymeksu, przyjaciele, nie trzeba się bać ognia. Zuman zabrał pojemnik jednemu z pirotechników i sam zaczął się nim posługiwać. W białej szacie i aureoli siwych włosów wyglądał jak najważniejszy ze świętych. - Czy wszyscy gotowi? To nie było potrzebne pytanie i Zuman wiedział o tym. - Kamera! - krzyknął i Bonwellowi wydawało się, że spojrzał w jego stronę. Sclarec potarł zapałkę o podeszwę buta i zapaloną przytknął do pleców Zumana. - Akcja! - Reżyser sam sobie wydał komendę i zaczął biec. Lupa kamery wyłożona była gąbką i oko Bonwella dobrze do niej przylgnęło. To, co zobaczył, było jednak tyłem ciężarówki wożącej ciężki sprzęt. Chciał skierować obiektyw w stronę biegnącego Zumana, ale nie szło mu to łatwo. Wreszcie jednak zobaczył w kadrze znajomą sylwetkę. Nie miał dostatecznej ostrości, ale bał się ruszać pokrętła. Obraz i tak robił wrażenie. Był przekonany, że widz uwierzyłby w autentyczność cierpienia płonącego człowieka. Skrzydła ognia na jego plecach potężniały z każdą chwilą, a rozdzierający krzyk stawał się coraz głośniejszy, mimo że żywa pochodnia oddalała się od kamery. Zuman dobiegł wreszcie do skały i zgodnie z rolą przypadł do ziemi. Tym razem kaskaderzy ubezpieczający akcję nie czekali na sygnał zatrzymania sceny i natychmiast rzucili się do leżącego z kocami. - Wspaniale! Świetnie zrobione! Mocna rzecz! - Najgłośniej krzyczał Fizzy, on też pierwszy pobiegł, kiedy kaskaderzy przy skale zaczęli machać rękami. Biegli wszyscy, ale Bonwell był najszybszy. Kiedy dobiegał, jeden z dwóch potężnie zbudowanych mężczyzn płakał jak dziecko, a drugi klęczał nieruchomo przy leżącym na piasku kocu, O tym, że to, co pod nim leżało, było jeszcze przed chwilą Arthurem Zumanem, świadczyły srebrne guzy w miejscu pasa i nie spalone lewe oko, patrzące, jak się Bonwellowi zdawało, z niemym wyrzutem. * Hurtman nie myślał już o porannym spotkaniu z Samem Handersonem i robił wszystko, by skupić się na zapachu dobiegającym z kuchni. Zapach, niby to miły, był jednak dość nieokreślony i przede wszystkim zdominowany przez hałas. Niewielki, ale zawsze hałas. Nigdy nie przypuszczał, że przygotowanie kolacji może być wspomagane taką różnorodnością tonów, z których najwyższy wydawało tłuczone szkło. Sam Handerson pokonał jednak zarówno zapach, jak i hałas. W pamięci Hurtmana pozostała jego ogromna postać i rozbielone błękitem sztuczne zęby. Nie pozwalał się wyrzucić z pamięci także dlatego, że wierzyło się we wszystko, co mówił. Są ludzie, którym chciałoby się spijać z ust słowa, nawet jeżeli wygadują bzdury. Nie znaczyło to oczywiście, że Handerson bzdurzył. Przeciwnie, wszystko, co powiedział Hurtmanowi, było tak samo słuszne jak instrukcja przeciwpożarowa w wielopiętrowym hotelu. „Żeby być dobrym, okrutnym być muszę” - wspomniał nawet słowa Hamleta, nie omieszkawszy zaznaczyć, jakiego to ważniaka cytuje. „Mamy do ciebie zaufanie, Loos, i to większe niż do ludzi, których znamy dłużej...”. Jakże po takich słowach można było chociaż przez chwilę przestać myśleć o Samie Handersonie? Podczas całej rozmowy Hurtman nie mógł oprzeć się wrażeniu, że jest obserwowany. Kiedy Handerson powiedział, że najlepszym miejscem do męskiej pogawędki jest łódka, ucieszył się, bo czyż mogło być lepsze miejsce do wysłuchania drugiego człowieka niż motorówka oddalona na milę od brzegu? Jednak pomimo tej odległości wydawało mu się, że luneta na starym molo przy Coney Island skierowana jest na jego nos. Co prawda, każdy miał prawo za swoje parę centów obserwować obskurny krajobraz, znany z milionów pocztówek, a nawet terkoczącą głośno łódkę. Kiedy jednak pożegnał się z Samem soczystym uściskiem ręki, który jak ulał pasował do wspólnego wtajemniczenia, natychmiast poszedł w stronę mola. Koło lunety kręciło się tylko młode małżeństwo. On zdjął koszulę i pchał przed sobą wózek z dwojgiem dzieci, ona w długiej powłóczystej sukni niosła trzecie w wypukłym brzuchu. Był tam jeszcze mężczyzna o wyglądzie buchaltera, który mądrze wykorzystywał przerwę na lunch i trudził się nad krzyżówką w piśmie dla dziewcząt. Kiedy podniósł na Hurtmana papierową twarz, widniała na niej tylko bolesna chęć przypomnienia sobie, jak nazywa się najwyższy szczyt w Alpach. - Bardzo proszę, żebyś tu nie wchodził - powiedziała Victoria, kiedy zajrzał do kuchni. Zdążył zauważyć ślady po huraganie i różę z majonezu na zdrowo wyglądającej languście. Wrócił na fotel nieboszczyka Loosa i włączył telewizor. W tym samym momencie zapomniał o Samie Handersonie. Na ekranie zobaczył Johna B. Bonwella, który bronił się przed atakującymi go dziennikarzami. Za chwilę pojawił się spiker, który grobowym głosem oznajmił, że w wypadku na planie filmowym zginął światowej sławy reżyser Arthur Zuman. Hurtman nie poczuł nawet, że nalewana do szklanki woda cieknie mu na rękę. Reporter podtykał teraz mikrofon mężczyźnie, który wyglądał, jakby dopiero co przestał płakać. - Trudno zliczyć dni i godziny, które strawiliśmy na wspólnych rozmowach. Jeszcze raz oczarował wszystkich, ekipę, mnie, a także tych, którzy się z nim zetknęli. Każdy z nas marzył, aby zamienić z nim chociaż kilka słów i w ten skromny sposób przyczynić się do powstania dzieła... Mnie, ośmielam się tak siebie nazwać, jego przyjaciela, sprowadziła na plan wieloletnia chęć napisania o nim książki... będzie w niej wszystko, także finał, który podyktował nieubłagany los. Za chwilę odlatuję do starego domu w Misouli. Za dwa tygodnie oddam książkę wydawcy i moi wierni czytelnicy przeczytają nie tylko o ostatnich dniach Arthura Zumana. - Jak daleko zaszła produkcja filmu? - Kamera zbliżyła się do twarzy mężczyzny, pastwiąc się nad jego zaczerwienionym okiem. - Z tym pytaniem musi się pan zwrócić do kogoś bardziej obeznanego z materią filmową. Co do mnie, mogę tylko powiedzieć, że uczestniczyłem w powstawaniu dzieła wybitnego i swoich wrażeń nigdy nie zapomnę. Na ekranie pokazywano teraz dwie płaczące kobiety, ciągnące za sobą worki z rzeczami. Kamerzysta telewizji włoskiej położył się na piasku, aby sfilmować je na tle oczekującego śmigłowca, do którego ustawiła się kolejka. Spiker zaczął mówić o konflikcie narodowościowym w Szwajcarii, który przyniósł już kilka ofiar śmiertelnych, i Hurtman wyłączył telewizor. - Czy mi się zdaje, czy przyłapałam cię z niemądrą miną? - Victoria była bez fartucha i wyglądała tak świeżo, jakby ostatnią godzinę spędziła w łazience. - Zastanawiałem się nad czymś. Jak wyglądam z głupią miną? - Pięknie - odpowiedziała bez namysłu i gestem zaprosiła go do kuchni. Duży stół niczym latający dywan przeniósł się pod okno i nakrył białym obrusem. Światło świec nadało zwykłemu pomieszczeniu szczyptę wytworności. To zaś, co znajdowało się na stole, było już samą wytwornością. - Jaką chcesz wodę? Może Evian? - Dobry wybór w tak uroczystym momencie. - Świetnie, w takim razie z odrobiną Perrier, od której podobno przybywa krwi. - Uśmiech Victorii nie mógł być bardziej niewinny. Hurtman nalewał, wznosił toasty i robił wszystko, aby wieczór wypadł tak, jak miał wypaść. - Jak ci smakuje sałatka? - Wyśmienita. - To właściwie są dwie sałatki. Jedną kupiłam w sklepie z prawej strony mojego domu, a drugą w sklepie po lewej stronie. Wiem, że właściciele serdecznie się nienawidzą. Zmieszałam je, doprawiłam po swojemu i tak oto z owocu nienawiści powstał owoc miłości. Poznajesz, co tam jeszcze dodałam? - Cynamon? - Żartujesz sobie. Pastylkę eukaliptusową, o której mówiłeś, zastąpiłam kilkoma kroplami eukaliptusa. - W takim razie dołóż mi jeszcze. Wreszcie zadała najważniejsze pytanie: - Byłeś tak zamyślony, bo spotkałeś się dzisiaj z Samem Handersonem? - Właśnie. - No i co? - Drugie pytanie było natychmiastowe. - To poważna sprawa. - A więc jesteś z nami! - Zawsze trzymałem z takimi jak Sam Handerson - powiedział Hurtman, pozwalając się obcałowywać. - Byłam pewna, że tak się stanie. Będziesz jeszcze musiał przejść specjalną próbę, ale nie bój się, podobno nie jest trudna. - Ty ją już przeszłaś? - A teraz trzymaj się krzesła... Odbędziemy ją wspólnie. - Ja z tobą? - Tak, my razem. Cieszysz się? Przy tobie będę się czuła silniejsza. Jestem strasznie ciekawa, jak to będzie. Martin i Linda nie chcą mi nic powiedzieć. - Nie znasz nikogo innego? - Nie, ale powiem ci więcej, spotkał nas niespodziewany zaszczyt. Po raz pierwszy ludzie dobrzy postanowili się ujawnić. Najlepsi i najbardziej zasłużeni przyjdą na uroczystość zaprzysiężenia. Rozumiesz, co to znaczy? - Nie bardzo. - To proste. Do tej pory dobro było bezbronne i głęboko schowane. Wyobraź sobie, że w pewnym momencie objawimy się wszyscy i wtedy okaże się, że jest nas przeogromna liczba, i może dojdzie do tego, że pozostanie tylko garstka ludzi, którzy są już zbyt źli, aby się nawrócić... - I co z nimi? - Na wszelki wypadek podpowiedział jej: - Po prostu będzie ich zbyt mało, aby mogli szkodzić. - Oczywiście! - ucieszyła się. - Jesteś zupełnie zdecydowana? - Ty chyba też jesteś zdecydowany? - Masz rację, już nie można się cofnąć... - Po co się cofać? Ach, zapomniałam ci powiedzieć, Martin obiecał mi pomóc w uzyskaniu wymarzonej pracy... Będę kontrolować warunki życia zwierząt w ogrodach zoologicznych... - Załatwi to siłą woli? Ich spojrzenia skrzyżowały się i dałby głowę, że ona także z trudem powstrzymuje śmiech. W tej samej chwili rozległo się delikatne pukanie. - Zaprosiłeś kogoś? - Nie przypominam sobie. - Wstał niechętnie i podszedł do drzwi. - Kto tam? - spytał. - Knewledge, sąsiadka... - Pani wybaczy, ale bardzo źle się czuję. Czy moglibyśmy porozmawiać jutro? - To sprawa życia i śmierci, panie Loos. Otworzył. Pani Knewledge wsunęła się do środka, ciągnąc za sobą przekarmionego dziesięciolatka. - Nie wiedziałam, że pan nie jest sam, ale to lepiej, będzie nas więcej... - Droga pani, mówiłem już, że... - W naszym domu mieszka Antychryst. - O czym pani mówi? - Nic pan nie wie? Antychryst jest między nami. Telewizja i gazety tylko o tym bębnią. I to ja, stara kobieta, zdemaskowałam go. - To on? - Co pan mówi? To jest Jerry, mój wnuczek. - Nie żartuj sobie - powiedziała Victoria. - Bardzo proszę, niech pani mówi dalej. - Założyłam komitet obywatelski. Należą do niego panowie Shawn i Taylor z drugiego i czwartego piętra. Wahali się, ale po dzisiejszym pożarze hurtowni po drugiej stronie ulicy są już przekonani. Trzeba działać szybko... a pan musi nam pomóc. - Kimże on jest? - Nazywa się Goldstein i dla niepoznaki udaje krawca, któremu nie wiedzie się w życiu. Przyłapałam go, jak wysiadał z windy z kobietą. Jerry, zatkaj uszy... Malec posłusznie zasłonił sobie uszy. - Musicie państwo wiedzieć, że oboje byli nadzy. - Tak? - zdziwiła się Victoria. - Właśnie... Nie mieli ze sobą ubrania. Domyśla się pani, skąd wracali? - Nie. - Z sabatu... Usta mieli czerwone od krwi niewiniątek. Kiedy zorientował się, że go rozszyfrowałam, postanowił mnie zabić. Jeny, możesz już słuchać, co babcia mówi. Jerry nie mógł usłyszeć przyzwolenia. Hurtman zdjął mu ręce z uszu i chłopiec spojrzał na niego z wdzięcznością. - Przy każdym spotkaniu częstuje mnie i wnusia zatrutym cukierkiem. Po nas dopiero przyjdzie kolej na resztę świata. - Skąd pani wie, że zatrutym? - Źle się po nim czujemy. - Jerry także? - On mniej, bo ma silniejszy organizm. - Dzwoniła pani na policję? - Mogą być z nim w zmowie. Trzeba go obezwładnić i doprowadzić do koronera. Ostatnio jakby schudł pan trochę, ale jest pan z nas wszystkich najmłodszy. Shawn też nie da sobie w kaszą dmuchać pomimo swojej osiemdziesiątki. Zaczaimy się na niego dzisiaj wieczorem. W czwartki zawsze wygląda na osłabionego. - Ja też jestem dzisiaj słaby. Biorę lekarstwa... - Nic nie szkodzi. Miałam sen, że wszystko się uda. Walczyłam z nim sama... próbował mnie rozebrać i wiecie państwo, w jaki sposób udało mi się zwyciężyć? Jerry, uszy! Ostatkiem sił, jak już zdzierał ze mnie ostatnią sztukę ubrania, chwyciłam jego nożyce krawieckie i ucięłam mu... Wiecie państwo co, ostatecznie jesteśmy dorośli... I w ten właśnie sposób pozbawiłam go nadprzyrodzonej siły. Czy służba na czatach za dwie godziny odpowiadałaby panu? Pani też może się do nas przyłączyć, jeżeli pan Loos się zgodzi. Hurtmana najbardziej irytowała prawdziwie przestraszona mina Victorii. - Czy pani nie rozumie, że to nie polega na ucięciu czegokolwiek? Gazety przecież piszą o jego potędze. Koniecznie chce pani być pierwszą ofiarą? Do końca świata możemy jeszcze trochę pożyć. - Więc co, wiedzieć, kto to jest i nic nie zrobić? Nie ratować innych? - Tego nie powiedziałem, ale trzeba działać z największą ostrożnością. Mam znajomego kapitana. On tego nie zlekceważy. A na razie tylko obserwacja, ale baczna. - Dobrze, przekażę pańskie zdanie naszemu komitetowi. Nie zapomni pan zawiadomić kogo trzeba? - Przecież nie ma na świecie ważniejszej sprawy. Rozdział 5 Starszy pan ubrany był w szare spodnie i wełniany blezer koloru słynnego rocznika bordeaux, w którym winne grona nie miały okazji dostatecznie długo wygrzewać się w słońcu. Siwe włosy, niewzruszone mimo lekkiego wiatru, okalały twarz, której wyrazu natchnienia mógłby pozazdrościć ktoś jeszcze ważniejszy niż prezydent Stanów Zjednoczonych. James Hadley Scott długo przymierzał się do kolejnego uderzenia. Towarzyszącym mu osobom wydawało się, że upodobnił się do znanej rzeźby Fidiasza, której kopię miał na biurku w Białym Domu. Wreszcie kij błysnął w promieniach zachodzącego słońca, ale piłeczka nie poleciała daleko. Niezadowolony prezydent podał kij jednemu z asystentów. Tylko przez chwilę zastanawiał się, czy skorzystać z elektrycznego wózka. Nie uczynił tego, bo nie mógł zawieść swoich wyborców, którzy wiedzieli, że nigdy tego nie robi. Przeszedł zaledwie kilka kroków, kiedy za plecami usłyszał chrząknięcie sekretarza, Roberta Franka. Odwrócił się posłusznie i zobaczył, że ten małomówny człowiek wskazuje mu coś ręką. Podążył wzrokiem za jego gestem i dostrzegł Bonwella, który zbliżał się od strony lądowiska. Słyszał przed chwilą lądowanie śmigłowca, ale był przekonany, że to wieczorna poczta. - Dobrze, że już jesteś z nami - powiedział James Hadley Scott - i to wcale nie dlatego, że przed chwilą sam do siebie przegrałem dziesięć dolarów. Kiedy szli w stronę domu, z troską dostrzegł, że John ma źle zawiązany krawat. Idąc nie rozmawiali ze sobą. Lucy, którą dziennikarze ochrzcili mianem pierwszej kucharki Ameryki, przyrządziła suflet. Przy kolacji rozmawiali jeszcze mniej, pozwalając, aby Lucy przekomarzała się z najstarszą wnuczką Tiną, wróżąc jej staropanieństwo, jeżeli będzie tak wybredna. Dopiero kiedy panie życzyły im dobrej nocy, przeszli do gabinetu wyłożonego bukszpanem. Prezydent siedział w swoim ulubionym chesterfieldzie i z troską patrzył na Johna. Teraz widział nie tylko źle zawiązany krawat, ale też oczy, podkrążone i patrzące jakby do wewnątrz. - To jeden z moich ostatnich wiejskich odpoczynków - powiedział, aby coś powiedzieć - jako prezydenta oczywiście. Później będę mógł odpoczywać do woli. - Jeszcze nigdy ktoś taki jak pan nie był tak bardzo potrzebny Ameryce, a tym samym światu. - Wierzę, że dasz sobie doskonale radę na moim miejscu. - Czuję się trochę zmęczony. - Masz do tego prawo. Nie wiem, jak tego dokonałeś, chłopcze, ale był to majstersztyk, którego nie powstydziłby się najlepiej wyszkolony żołnierz. Każdy z naszych wielkich przywódców miał w życiu moment, kiedy musiał dla dobra ojczyzny zaryzykować życie, czy to w traperskim wozie, czy w łodzi podwodnej jak twój idol, czy też w samolocie bojowym. Ja miałem już tylko Haiti... - Panie prezydencie, zaręczam, że to był nieszczęśliwy wypadek. - Jeżeli tak mówisz, to nie mogło być inaczej. Mądre spojrzenie Jamesa Hadleya Scotta dawało do zrozumienia: „Wiem, że drogo kosztowała cię ta decyzja, i masz prawo nie zwierzać się z niej nawet mnie”. Prezydent wstał i zaczął chodzić wokół biurka. Teraz John B. Bonwell zobaczył, jak bardzo przez ostatnie tygodnie postarzał się człowiek, który lubił pozować do zdjęć przy zdrowych zajęciach fizycznych. - Żyjemy w kotle, z którego szuka ujścia agresja nagromadzona przez lata pokoju - mówił prezydent spacerując. - Powiem ci, że ja, wróg wszelkiego totalizmu, który okazałem na polityczny niebyt kilku dyktatorów, nie przypuszczałem, że kiedykolwiek będę im zazdrościł. Gdybym mógł zakazać przepływu informacji i nazywać czarne białym, nie musiałbym obawiać się Przepowiedni, a tym samym iskry, której ludzie oczekują. - Właśnie ta iskra może sprawić, że nie tylko nie dojdzie do wyborów prezydenckich, ale przez długie lata do żadnych innych. - Jesteś dzisiaj, jak widzą, w ponurym nastroju. Do tej pory to ty dodawałeś mi otuchy... - Prezydent ożywił się nagle, jakby przypomniał sobie o czymś. - Teraz czas na mnie i spróbuję cię rozbawić. Podczas mojego ostatniego spotkania z absolwentami Yale historyk Byron Blackmun wręczył Lucy zabawne zestawienie pewnych podobieństw między Abrahamem Lincolnem, Johnem Kennedym i, co już dostrzegłem tylko ja... właśnie tobą. James Hadley Scott z przykrością zauważył, że Bonwell z największym trudem zmusza się do uważnego słuchania. - Lucy bardzo się tym przejęła i wiem, że z trudem wstrzymuje się przed złożeniem ci gratulacji. Chyba z powodu towarzystwa, w którym się znalazłeś, i to zanim zostałeś prezydentem. No cóż, biedulka, na pewno chciałaby mnie widzieć wśród takich tuzów historii. Ale do rzeczy, można się z tego śmiać, ale trudno się oprzeć wrażeniu, że to coś więcej niż przypadek. Zacznijmy od zbieżności najprostszej: wasze nazwiska zawierają po siedem liter. Zgoda, to idiotyczne. Idźmy więc dalej. Wszyscy trzej byliście członkami amerykańskiej Izby Reprezentantów. Ci dwaj legendarni faceci zostali wybrani na prezydentów po przegraniu wcześniejszych kampanii o nominację swoich partii do kandydowania na urząd wiceprezydenta. Obaj byli rzecznikami praw obywatelskich. Zatem spełniasz te warunki. Lincoln po upadku z konia w 1844 cierpiał na chroniczne bóle kręgosłupa. Równe sto lat później podczas drugiej wojny światowej Kennedy doznał urazu kręgosłupa i musiał nosić specjalny gorset. Ty jeszcze jako uczeń spadasz z drabinki gimnastycznej i, jak niektórym z nas wiadomo, do dzisiaj cierpisz z tego powodu. Twoi dwaj słynni poprzednicy mieli żony krytykowane za rozrzutność. Cynthii gazety także nie oszczędzają, chociaż nie jest jeszcze pierwszą damą... Prezydent dyskretnie spojrzał na Bonwella, lecz zawiódł się, gdyż ten na wspomnienie Cynthii po raz pierwszy nie zareagował drganiem powieki. - Następcy obu prezydentów nosili nazwisko Johnson. Andrew Johnson i Lyndon Johnson. Obaj byli demokratami z Południa i senatorami, a ich imiona i nazwiska zawierały po trzynaście liter. Znasz senatora z Alabamy, Samuela Johnsona? Ma wielkie szansę na wiceprezydenturę, a kto wie, czy jego prymitywne poglądy, wykrzykiwane z taką pewnością siebie, nie zaowocują za cztery lata masowym poparciem. - W to akurat nie chciałbym wierzyć. Czy to już koniec podobieństw między wspaniałymi dinozaurami Ameryki a moją skromną osobą? - Na szczęście tak. Pozostałe zbieżności losów dotyczą tylko ich dwóch. A mówiąc konkretnie, ich śmierci. Nie ma więc o czym mówić. - Dlaczego? Śmierć jest zawsze najciekawsza. - Chyba tylko w kryminałach... Mówię to jako człowiek stary, który ma się czego bać. Ale dobrze, posłuchaj: sekretarz Lincolna nazwiskiem Kennedy odradzał mu udanie się do teatru, sekretarz Kennedy’ego, noszący nazwisko Lincoln, odradzał szefowi wyjazd do Dallas... Poczekaj, zapomniałem, jak było dalej. - Scott zajrzał do leżącej na biurku kartki. - Obaj prezydenci zostali zamordowani w piątek. Obydwóch postrzelono w tył głowy. Imiona i nazwiska zabójców, Johna Wilkesa Bootha i Lee Harveya Oswalda, zawierają po piętnaście liter. Booth zastrzelił Lincolna w teatrze, a potem ukrył się w magazynie. Oswald strzelał do Kennedy’ego z magazynu książek, by następnie ukryć się w kino teatrze. Obaj zabójcy zostali zabici, zanim postawiono ich przed sądem... To chyba wszystko. - Wygląda na to, że nie mam żadnych szans, aby uniknąć kuli - powiedział Bonwell ze smutkiem. - Dobre sobie - Scott udał, że dał się nabrać - to ja robię wszystko, aby cię rozbawić, pokazuję, jakie figle lubi płatać historia, a ty bierzesz to na poważnie... Zapanowała cisza jak w gabinecie figur woskowych po wyjściu zwiedzających. Prezydent poczuł falę zmęczenia, która od nóg dotarła właśnie do głowy. - Widzę, mój chłopcze, że jesteś bardzo zmęczony - powiedział. - Dokończymy rozmowę po śniadaniu. I pamiętaj, jeżeli Lucy będzie cię prosić, abyś nigdy nie zatrudniał sekretarza nazwiskiem Lincoln lub Kennedy, to nie składaj tego na karb kobiecego rozumu. Ona bardzo troszczy się o ciebie. * Gwizd żółtolicego taksówkarza przeszedł w niepokojąco wysokie tony, chociaż allegro z V Symfonii wcale tego nie wymagało. - Czy mógłby pan przestać? - W głosie Victorii dało się słyszeć syczenie lontu. - Co przestać? - Gwizdać. - Oczywiście, proszę pani. Taksówkarz posłusznie przerwał i już siedząc cicho wjechał na Brooklyn Bridge. Jego oczy w lusterku wstecznym patrzyły ze smutkiem artysty kopniętego w podbrzusze. Przy zjeździe z mostu zaczął śpiewać. - Spróbuj się odprężyć. - Słowa Hurtmana nie brzmiały przekonująco. Taksówka zatrzymała się na Broadwayu przy Czterdziestej Pierwszej. W tej okolicy spotykało się niegdyś najlepsze towarzystwo, aby piać z zachwytu, dąsać się lub gwizdać. W teatrze Focus wystawiano sztuki sprawdzonych autorów dla sprawdzonej publiczności. Przez ostatnie lata teatr podupadł jednak wraz ze wszystkim, co go otaczało. Łatwiej tu teraz było o Portorykańczyka śpiewającego basem przy sikaniu niż o bilet na jakiekolwiek przedstawienie. Miesiąc temu Hurtman, któremu zachciało się coś zjeść w tych stronach, musiał stoczyć pojedynek z grupą dzieci uzbrojonych w kastety. Przed sromotną porażką uratowała go równie sromotna ucieczka. Jeżeli mówi się, że w Nowym Jorku codziennie zdarza się cud, to tego wieczoru miał on miejsce właśnie tutaj. Teatr Focus odzyskał swoją dawną świetność. Rzęsiście oświetlony fronton i tabliczki informujące, że na dzisiejszą premierę nie ma już biletów. Wszystko jak za dawnych lat. Dłoń Victorii zaciskająca się na ręce Hurtmana była zimna i wilgotna. Przystanęli w foyer, starając się wtopić w tłum. Wchodzącą publiczność cechowała raczej elegancja kinowa, ale kilka osób ubranych było bardzo wytwornie. - Masz papierosa? - Przecież nie palisz... - Ale teraz miałabym ochotę zapalić... Skąd ja ją znam?... Hurtman dyskretnie przyjrzał się eleganckiej kobiecie w mikroskopijnym kapelusiku na czubku głowy. Trzeba przyznać, że zmieniła się bardzo od czasu, kiedy w Central Parku ciągnęła wózek ze śmieciami i ulegała przy okazji sile woli innej kobiety. - Nigdy jej nie widziałem - powiedział, z trudem powstrzymując chęć uszczypnięcia się. - Słuchaj, co my tu właściwie robimy? - spytała niespodziewanie Victoria. - Witam, witam i o zdrowie pytam! - Martin Burne przepychał się w ich stronę z miną notorycznego pogromcy totalizatorów bokserskich. Także ubrany był lepiej od niejednego sędziego ringowego. - Dlaczego jeszcze nie w pierwszym rzędzie? Cały, dosłownie cały jest do waszej dyspozycji. Usiedli razem naprzeciw wyleniałej kurtyny ze złotymi frędzlami. Martin robił wszystko, aby wydać się śmiesznym, i długo opowiadał znany dowcip o aktorze mającym na scenie kłopoty z pęcherzem. Po chwili przeprosił i powiedział, że musi jeszcze odszukać Sama Handersona. Victoria miała wrażenie, że wszyscy na sali wpatrują się w jej kark, ale kiedy się dyskretnie obejrzała, nie przyłapała żadnego spojrzenia. Hurtman zdawał się interesować tylko wielkim żyrandolem ze szklanych płytek imitujących diamenty. Wreszcie światło przygasło i Victoria mocno ścisnęła jego rękę. Kurtyna wolno poszła w górę. Na scenie urządzono staroświecką salę sądową. Aktorzy i statyści przebrani byli w stroje historyczne. Victorii zdawało się, że z czasów wojny secesyjnej, ale Hurtman miał co do tego wątpliwości. Ku ich zdziwieniu publiczność z dużym ożywieniem śledziła nudny proces sądowy przeciwko mężczyźnie w kunsztownie ułożonej peruce i jedwabnym fraku. Aktor grający oskarżonego robił wszystko, aby jego brak skruchy dobrze wypadł. Ziewał, wiercił się i popatrywał na kolejnych świadków z demonstracyjną pogardą. Chudy prokurator nie ukrywał nawet, jak bardzo nienawidzi takich osobników. W mowie oskarżycielskiej starał się jednak powściągnąć złość, zaprawiając ją dużą dawką pogardy: - Wysoki Sądzie, zebraliśmy się tu dzisiaj, aby ocenić szkodliwość człowieka, którego jedyną przewiną, jest posiadanie pewnej cechy charakteru. Oczywiście nagannej i godnej ukarania. Chciałbym przy tym wyjaśnić, że prokuratura nie bierze pod uwagę rodowej przynależności oskarżonego do znienawidzonej przez nas arystokracji. Nie bierzemy też pod uwagę jego majątku, gdyż został on skonfiskowany na poczet przyszłej kary. Po raz pierwszy oskarżam więc Jeana de Villiers o to, że jest człowiekiem złym, a naszym zadaniem, zacni mężowie, jest ochrona ludzkości przed złem tkwiącym w człowieku. Niestety, jakże często dotychczas bano się zła, bano się takich jak Jean de Villiers. Ze strachu gotowiśmy nawet kłamać, że oni nie tacy źli. Nasz strach wywodził się z powszechnej niewiary w skuteczność dobra. Teraz zapomnijmy o nim i usuńmy go ze szczętem z naszej obywatelskiej świadomości. - Brawo! Brawo! - Aktorzy na scenie przerwali orację oklaskami i okrzykami zadowolenia. O dziwo, publiczność także włączyła się do akcji, bijąc brawo, a nawet wstając z miejsc. - Cóż więc możemy uczynić? Najprościej byłoby chronić dobro przed złem za pomocą rozumu. Zastanówmy się jednak, czy rozum człowieka dobrego jest w stanie pokonać zło, które przecież wspomaga się przebiegłością i perfidią. Odpowiem: tak, jeżeli rozum prawy i dobro wiekuiste sięgną do arsenału przeciwnika. Jak jednak mamy postąpić z Jeanem de Villiers, który, jak upierają się świadkowie obrony, nie popełnił żadnego czynu uchodzącego za karalny? Na pewno nie możemy potraktować przypadku oskarżonego w sposób jednostkowy i oderwany od rzeczywistości, pamiętamy przecież o wszechobecnym zagrożeniu złem. Casus Jeana de Villiers musi nam posłużyć do udowodnienia światu, że prawdziwe dobro potrafi dla wyższych celów zrezygnować z okazywania litości. Trzeba wziąć na siebie ciężki obowiązek, obywatele, ciężki, ale konieczny do zwycięstwa jaśniejszej strony ludzkiego gatunku. Dlatego po raz drugi oskarżam Jeana de Villiers o to, że jest człowiekiem złym, i domagam się, aby nie zadrżała ręka sprawiedliwości. Proszę o karę śmierci! Cała kwestia została wypowiedziana przez aktora z dużym talentem, ale dopiero ostatnie zdanie wywołało zrozumienie publiczności. - Tak! Tak! Brawo! Dobrze mu tak! - krzyczeli podochoceni widzowie, wspomagani przez aktorów grających poślednie role. Starsze małżeństwo z drugiego rzędu na dwa głosy domagało się nawet bisu. - Wysłuchamy teraz głosu obrońcy! - Sędzia był zmuszony kilkakrotnie posłużyć się młotkiem. - Prosimy obywatela obrońcę o wygłoszenie mowy. Aktor grający adwokata siedział mocno pochylony, zakrywając twarz dłońmi. - Czyżby obrona nie miała nic do powiedzenia? - spytał głośno sędzia, kiedy na sali rozległy się gwizdy. Jean de Villiers dotknął końcem palca pleców swojego obrońcy. - O co chodzi, co się stało? - pytał grubas, bardzo udanie odgrywając przebudzenie. - Mojemu szanownemu koledze milsze są widać objęcia Morfeusza niźli naszej matki Temidy - zamruczał pod nosem prokurator i ta niewinna kwestia wywołała kolejny aplauz widzów. * - Niniejszym ogłaszam wyrok na hrabiego Jeana de Villiers, udającego kapelusznika i ukrywającego się w dzielnicy Marais. Fałszywy kapelusznik oskarżony jest o sprzyjanie złu, a nawet, co zostało udowodnione w przewodzie sądowym, o to, że jest złym człowiekiem. Ciężkie to oskarżenie, ale przewinęło się przez tę salę wielu obywateli, którzy je potwierdzili. Wśród świadków obrony przekonująco brzmiał jedynie głos drugiej żony oskarżonego, szwaczki z ulicy Trompet. Biedna kobieta do końca nie uświadomiła sobie jednak powodów, dla których została żoną pięknego mężczyzny, udającego człowieka jej stanu. Sąd nie wziął więc pod uwagę głosu kobiety zakochanej, dał natomiast wiarę wypowiedziom ludzi bezinteresownie prawych. Mam tu przede wszystkim na myśli Marcela Grave’a, z zawodu sukiennika, który zechciał zadenuncjować oskarżonego. Duże wrażenie na przysięgłych wywarły też zeznania dwóch funkcjonariuszy milicji powołanej przez konwent, mających wątpliwy zaszczyt aresztowania Villiersa, Opis jego zachowania podczas tej podniosłej czynności świadczy o wyjątkowej nonszalancji, a nie jest to, jak wiadomo, cecha ludzi dobrych. Dlatego też sąd, biorąc pod uwagę wszelkie za i przeciw, skazuje obywatela Villiersa na karę śmierci. Entuzjazm na sali był tak wielki, że wszyscy aktorzy powstali z miejsc i w podzięce klaskali publiczności. Tylko de Villiers był krnąbrny do końca i nawet się nie ukłonił. Victoria spojrzała spod oka na Hurtmana. Klaskał głośno, podnosząc nawet ręce do góry. Uspokojona, nie przestawała bić brawa, zwłaszcza że wszyscy na scenie wyraźnie się nią interesowali. Sędzia pierwszy przestał klaskać i zaczął walić młotkiem w stół. Publiczność wzięła to jednak za wyraz aprobaty i oklaski natychmiast podjęły wspólny rytm. Sędzia widząc, że nie został zrozumiany, wyszedł na proscenium i gestami uciszył salę. - Gwoli sprawiedliwości muszę jeszcze dodać - sędzia nie wrócił już na swoje miejsce - że w ostatniej chwili na ręce sądu wpłynęły wnioski kobiet zrzeszonych w cechach szwaczek, dozorczyń i subretek. Domagają się litości i skazania oskarżonego na piętnaście lat galer. Chciałbym tu przypomnieć wielkiego filozofa z Solury, który nauczał, że człowiek musi być niewrażliwy na cudze cierpienie, jeżeli jego dobroć ma mieć jakąkolwiek wartość moralną. Należy się więc wystrzegać litości w zwalczaniu zła, która to litość jest słabością niegodną. Dlatego właśnie sąd odrzucił te wnioski i, aby wyplenić ten szkodliwy afekt, domaga się wykonania kary śmierci właśnie tu, na tej sali... Znowu rozległy się oklaski, tym razem cichsze, jakby ze względu na powagę chwili. - Sąd, któremu miałem zaszczyt przewodniczyć, składający się z wypróbowanych synów ludu - mówił dalej sędzia - postanowił ponadto zrezygnować z bezpośrednich usług kata miasta Lilie. Tak więc wyrok będą mogli wykonać chętni, którzy czynem pragną uczcić triumf sprawiedliwości... I dlatego pytam: czy znajdzie się ktoś taki wśród nas? Las podniesionych rąk i okrzyki chętnych. Aktorzy na scenie podnosili nawet dwie ręce, łącząc je we wspólnym łańcuchu. Oniemiała Victoria poczuła nagle, że Hurtman bierze jej dłoń i razem podnoszą ręce do góry. - Brawo! Sąd dziękuje wszystkim i wyraża zadowolenie z tak powszechnej chęci uczestnictwa w tym podniosłym akcie. - Głos sędziego przedarł się przez narastający zgiełk. - Proszę więc o doprowadzenie chętnych! Ze sceny zeszło dwóch mężczyzn w czarnych żakietach. Byli chudzi i poważni. Victoria zobaczyła ze strachem, że żałobni panowie idą prosto do nich. Uczepiła się Hurtmana, ale on przyjął zaproszenie i pociągnął ją za sobą. Doprowadzona na scenę, nie bardzo wiedziała, co ze sobą robić i miała już zamiar się ukłonić, kiedy niespodziewanie zgasło światło. W kompletnych ciemnościach słychać było szelesty i stuki. Już po chwili jednak mrok ustąpił miejsca szaremu styczniowemu porankowi. Scena była teraz więziennym podwórcem. Na środku, tyłem do widowni, stał fotel, w którym siedział Jean de Villiers. Jego bezruch znamionujący odwagę był wyraźnie obraźliwy w intencjach, a misternie ułożone loki peruki zdawały się wykrzywiać pogardliwie. Z ciemności wyłoniło się teraz kilku na czarno ubranych mężczyzn. Najważniejszym wśród nich był ciągle przewodniczący sądu, ubrany, jak przystało na zimowy poranek, w płaszcz podszyty bobrem. - Proszę do nas mistrza miasta Lilie! - Sędzia trzykrotnie tupnął w podłogę. Z najciemniejszego kąta wyszedł kat w czerwonym kapturze. Postępujący za nim pomocnik trzymał przed sobą pudło z pistoletami. Kat wyjął pistolety, a potem trzymając je za lufy podał Hurtmanowi i Victorii. Jednak jego gest zawisł w próżni. - Przypominam, że litość niszczy w człowieku to, co w nim najcenniejsze, odbiera mu bowiem odwagą konieczną do naprawy świata - upomniał opieszałych sędzia, jeszcze raz waląc obcasem w podłogę. Może to tylko sen, pomyślała Victoria, i kiedy Hurtman pierwszy wyciągnął rękę po pistolet, zrobiła to samo. Pomocnicy kata podprowadzili ich dość blisko fotela, odwiedli kurki, pomogli wycelować i wycofali się bezszelestnie. Hrabia de Villiers nie raczył się nawet poruszyć w oczekiwaniu na dopełnienie własnego losu. Victoria zza drgającej lufy widziała zwieńczenie fotela i ufryzowane ciemię. - Proszę dokonać szlachetnego czynu! - wydał komendę sędzia. W ciszy, która zapanowała na widowni, można byłoby usłyszeć nawet muchę zatopioną, w miętowym likierze. Victoria spojrzała na Hurtmana, ale on z beznamiętną miną gapił się na kark skazańca. Musiała powziąć bardzo ważną decyzję, chociaż wiedziała, że nie ma na nią najmniejszego wpływu. Robiła wszystko, aby uwierzyć, że to tylko teatr i pistolet okaże się kapiszonowcem. Zdania wyczytane z książek, że w obliczu śmierci całe życie staje przed oczyma, potwierdzało się, chociaż to nie ona miała umrzeć. Niespodziewanie i bez żadnej potrzeby przypomniała sobie nauczycielkę, która popełniła samobójstwo, zabarwiając przy tym na różowo wodę w szkolnym basenie. Czekała na wystrzał, lecz Hurtman nie chciał jej pomóc. - Prosimy! - Głos sędziego zabrzmiał ponaglająco. Victoria zamknęła oczy i nacisnęła spust. Kula trafiła Villiersa w plecy, robiąc dużą dziurę w oparciu fotela. Dopiero teraz poruszył się, a jego głowa przechyliła się w lewą stronę. Pod Victorią ugięły się nogi. Ocucił ją huk następnego wystrzału. Hurtman strzelił prawie bez celowania. Jego kula trafiła Villiersa obok ucha. Głowa manekina rozerwała się na strzępy, sypiąc obficie trocinami. Wspaniała peruka uniosła się w powietrze i wolno opadła na podłogę. Na widowni zapanował entuzjazm. Ludzie bili brawo na stojąco, niektórzy krzyczeli, a nawet podrzucali w górę części garderoby. Miał to być koniec, bo kurtyna opadła, a zza kulis wyszedł uśmiechnięty Jean de Villiers. Długo ściskał dłoń Hurtmanowi, a potem wziął w ramiona Victorię. Kurtyna jeszcze raz poszła w górę. Ustawieni w dwa rzędy aktorzy kłaniali się wiwatującej publiczności. Sędzia wskazał stojących z boku bohaterów wieczoru i oklaski jeszcze się wzmogły. Prokurator i adwokat wyciągnęli opornych na środek sceny. Tym razem na pewno trzeba się było ukłonić. * Restauracja nazywała się „U Harry’ego”. Jej właściciel miał na imię Laco, ale pod wieczór pozwalał niektórym klientom nazywać się Harry. O trzeciej w nocy gotów był nawet uwierzyć, że tak ma na imię. O czwartej nad ranem odesłał żonę do domu i postanowił dać ostatnim klientom do zrozumienia, że nie prowadzi całonocnego lokalu, lecz rodzinną knajpę, której specjalnością są kluski z owczym serem. Robił to z ciężkim sercem, bo jako znawca kobiecej duszy domyślił się, że ruda dziewczyna rozstaje się z towarzyszącym jej mężczyzną. Miała to wypisane na twarzy. Ostentacyjnie zabrał się do ustawiania krzeseł na stolikach. Nawet nie spojrzeli w jego stronę. - Co państwo na to, żebyśmy udali się wszyscy do domu, chociaż sam nie chodzę tam z przyjemnością. - Oczywiście, już idziemy, ale poprosimy o jeszcze jedną kolejkę. - Na pewno ostatnią? - Najzupełniej ostatnia. - Dziewczyna spróbowała się uśmiechnąć. Laco pomyślał, że próba mogłaby wypaść lepiej, i majestatycznie pożeglował w stronę baru. - Jest chyba z nas niezadowolony - powiedziała Victoria. - Znasz się na ludziach. Od czasu wyjścia z teatru nie wypowiedzieli więcej niż dziesięć zdań. W trzech pierwszych Victoria próbowała przekonać Hurtmana, że nie powinni zamawiać alkoholu. Następne były o niczym. Laco nalał do szklanek i na pożegnanie nie pożałował lodu. W telewizorze umieszczonym nad barem Steve Blame kończył mówić o pogodzie. Kiedy pojawiła się reklama gęsich pasztetów dla kotów, Laco sięgnął do wyłącznika. Zanim go jednak nacisnął, ekran z własnej woli zrobił się zupełnie czarny, a po chwili jeszcze raz ukazał się Steve Blame. Był wyraźnie wzburzony, co rzadko przytrafiało się ludziom z TNN. - Mam dla państwa wiadomość z ostatniej chwili. Wysepka Dark na południowym Pacyfiku stała się powodem wojny między Francją a Republiką San Victor. Na wyspie nie zamieszkanej z powodu czynnego wulkanu znajduje się stacja sejsmiczna z pięcioma uczonymi francuskimi. Republika San Victor uznała wyspę za swoją własność i wyznaczyła wokół niej pas terytorialny. Wszyscy uczeni zostali internowani. Nie wiemy, czy ich życiu zagraża niebezpieczeństwo. Francja, do której wyspa należała od czasów przypadkowego zajęcia jej przez żołnierzy Napoleona, wypowiedziała wojnę. W stronę wyspy płyną w tej chwili trzy lotniskowce. Dzisiaj o dziesiątej rano zbierze się w tej sprawie Rada Bezpieczeństwa. Jeszcze raz żegnam się z państwem i życzę przyjemnych snów. Na ekranie ukazały się trzy koty mlaskające na widok metalowej puszki. Laco przez chwilę nie wyłączał telewizora, jakby liczył, że Steve Blame pojawi się jeszcze raz. Wreszcie zrobił to i sięgnął po butelkę śliwowicy. Z trzema szklankami na tacy poszedł w stronę gości. - Gdzie szanowny małżonek? - zapytał widząc, że przy stoliku siedzi tylko ruda dziewczyna. - Kto?... Musiał zatelefonować. Laco dopiero teraz zauważył, że w oczach dziewczyny widać działanie alkoholu. - Doczekaliśmy się wreszcie zapowiadanej wojny o dym. Dymiący wulkan... Wie pani, co mam na myśli? Kiwnęła głową, ale jej nie dowierzał. - Jeszcze trzydzieści dni i zatańczymy w piekielnym ogniu. Mam tylko nadzieję, że po tamtej stronie nie spotkam swojej starej. - Nie kocha pan żony? - Na tym świecie muszę ją kochać, ale na innym... - Więc będzie jakiś inny? - Coś tam zawsze będzie. Niech pani szybko wyciągnie pieniądze z konta. Nie ma już co oszczędzać. Ja tam chociaż przez miesiąc pożyję jak człowiek... - Zamówiłaś całą butelkę? - spytał Hurtman, dochodząc do stolika. Niczego się nie dowiedział, bo telefon McGovrana był bez przerwy zajęty. - Pan właściciel chce się z nami napić, bo mamy mało czasu - odpowiedziała poważnie Victoria. - Do rana? - Do życia. Tylko trzydzieści dni. Dlatego musimy być dobrzy. - Jeszcze bardziej? - Hurtman uśmiechnął się bez uśmiechu. - Słyszał pan przecież - wtrącił nerwowo restaurator - sprawdziło się po raz kolejny. Jutro rzucam to wszystko. Ludzie, gdybyście wiedzieli, jak pachnie łąka w Prohutkovej Kuźni... Co tam łąka, tam nawet krowie gówno pachnie ładniej od każdej perfumy... Victoria była ciekawa, gdzie jest ten raj, ale nie odważyła się spytać. Hurtman usiadł przy stoliku i gestem zaprosił restauratora. * Jeżeli jest coś paskudniejszego niż kac po dokładnie wymieszanym burbonie, whisky i śliwowicy destylowanej w Prohutkovej Kuźni, to nie powinno się tym straszyć dzieci. Hurtman otworzył jedno oko i natychmiast je zamknął. Rzeczywistość wydała mu się potworniejsza od snu, w którym umierał z pragnienia pod dworcową ławką. Dźwięk, który go obudził, przypominał wycieranie nosa. Odwrócił się do ściany, ale jednak po kilku sekundach musiał sprawdzić, czy to, co przed chwilą zarejestrowało oko, było tylko przywidzeniem. Po tym, co zobaczył, powinien wyszarpnąć pistolet spod poduszki. Nie miał pistoletu, więc tylko usiadł gwałtownie na łóżku. Świdrujący ból, który wystartował od potylicy, wbił mu natychmiast sprinterski kolec w prawe oko. Hurtman złapał się za głowę i opadł na plecy. Chwilę leżał nieruchomo, czekając na udar mózgu, a potem zaryzykował spojrzenie zza palców. Miał jeszcze nadzieję, że to zwykły pijacki omam. Jednak mężczyzna w czarnym garniturze, siedzący na fotelu dosuniętym do łóżka, ani myślał zniknąć. „Jeżeli umarłem, to dlaczego grabarz rozpiera się w fotelu nieboszczyka Loosa? A może to nie grabarz, tylko Loos we własnej osobie...”. Mężczyzna przypominał urzędnika pogrzebowego, ale jeszcze bardziej jednego z tych samotnych facetów z chustką przy nosie, o których bez ryzyka pomyłki można powiedzieć, że są pechowcami. Gdyby nie nocne wyniszczenie kilku następnych tysięcy komórek mózgowych, Hurtman na pewno przypomniałby sobie, że niedawno widział podobnego osobnika na Coney Island. Wziął go wtedy za buchaltera, zabawiającego się rozwiązywaniem krzyżówek w piśmie dla dziewcząt. - Dzisiaj nic od pana nie kupię - spróbował odpędzić marę. - Niestety, nie jestem komiwojażerem. - Mężczyzna miał silny katar, a w głosie przekonanie, że handel obnośny nie jest złym zajęciem. - A kim? - Tylko nieproszonym gościem, ale proszę się nie obawiać, nie mam wobec pana złych zamiarów. Hurtman był już prawie pewien, że nie śni. Po prostu zostawił otwarte drzwi, a otwarte drzwi to zaproszenie dla świrów. Starając się nie spuścić intruza z oka, poszukał przygotowanej wcześniej pastylki dekstraktu. Połknął ją z najwyższym trudem, popijając resztką wody w szklance. Facet nie zniknął, a nawet ośmielił się dawać rady. - Tak dobrze się pan ostatnio trzymał. I po co było to wczorajsze picie? - Dlaczego od razu nie powiedziałeś, że jesteś z AA? - Nie jestem. Wiem jednak, że alkohol szkodzi na wszystko. - Nigdy w życiu nie miałem kataru. - Niech pan w złośliwości nie szuka obrony przed samym sobą. - Kim jesteś, człowieku, i co, do diabła, robisz w moim domu? - Hurtman jeszcze raz spróbował się podnieść. - To na pewno pański dom? - Mężczyzna uśmiechnął się nieznacznie. - Zresztą to nieważne. A co do pańskiego pytania, powiem tylko, że jestem człowiekiem, na odnalezienie którego wydano mnóstwo pieniędzy podatników. - Pomylił pan piętra. Adwokat mieszka wyżej. - Hurtman wreszcie postawił nogi na podłodze, co dodało mu pewności siebie. - Ma pan kłopoty z krążeniem. Proszę tylko spojrzeć na kostki u nóg. - Nie mogę się schylać. - Nic pan nie rozumie. Nie jestem wariatem. - W porządku. - Od wczorajszego wieczoru jestem w pewnym sensie pańskim przełożonym. Hurtman poczuł, że ból głowy staje się jakby mniej ważny. - Szkoda, że przyłączył się pan do nas w złych zamiarach, bo mógłby pan stać się jednym z najlepszych rycerzy dobra... Mężczyzna pogrzebał w kieszeni marynarki i wyciągnął małą fiolkę. Przypatrzył się jej z szacunkiem, wysypał na rękę kilka pastylek i połknął je bez popijania. Potem wyjął kieszonkowy zegarek ze srebrną dewizką i obejrzał go dokładnie. - Chcę raz na zawsze pozbyć się chronicznego kataru, a to sztuka nie lada - powiedział. - Medycyna ciągle jeszcze w powijakach... A teraz proszę nie rozmyślać, czy jestem wariatem groźnym, czy też niegroźnym. Mamy mało czasu i nasza rozmowa musi opierać się na pełnym zaufaniu. Niech mi pan zada jakiekolwiek pytanie dotyczące pańskiej osoby, a ja udowodnię, że wiem wszystko. - Jak mam na imię? - Niech pan nie żartuje, nalegam. - Jak miała na imię moja babka? - Hurtman chciał mieć czas na zebranie myśli. - Po mieczu czy po kądzieli? - Matka mojego ojca. - Głowę dałbym, że Eleonora... niechże mnie pan poprawi, jeżeli się pomyliłem... Dlaczego pan nic nie mówi? Zdaje się, że nosiła but ortopedyczny. Ha, sam się przyłapałem... Na której to było nodze?... Na lewej! Mam rację? - Nie pamiętam. - Niezbyt dobrze to świadczy o pańskim szacunku dla starszych, ale ostatecznie był pan dzieckiem, kiedy umarła... - Czy jest pan Henrym? - Ręka Hurtmana bezwiednie szukała pustej szklanki, ale tylko ją strąciła. Szklanka nie stłukła się i potoczyła pod łóżko. - Brawo, wreszcie zawodowy sukces. - Mężczyzna znowu użył papierowej chusteczki. - Na poszukiwanie mnie stracił pan pół roku życia, a teraz sam do pana przychodzę. - Dlaczego? - Wreszcie trafne pytanie. Dlaczego przyszedłem? To proste, ze strachu. Ze strachu, że wszystko, co do tej pory zrobiłem, może ulec zniszczeniu. Jestem o krok od naprawy świata, od zmiany sposobu ludzkiego myślenia... Moje plany nie mogą zostać pokrzyżowane... - Wierzy pan, że on istnieje? - Hurtman poczuł, że język ledwie mieści mu się w ustach. - Od wczoraj. - Bitwa o dym? - Dotąd byłem przekonany, że pod pozorem szukania nie istniejącego Antychrysta pańscy rządowi mocodawcy chcą wytrzebić niewygodnych ludzi. Teraz jednak muszę uwierzyć, że jesteście karetką pogotowia, której należy się pierwszeństwo. - Więc pan nie jest Antychrystem? - Niech się pan nie wygłupia. Jeżeli już jesteśmy przy takim nazewnictwie, trzeba by mnie raczej nazwać Chrystusem... Ale do rzeczy. Chcę wam ofiarować trzydzieści dni, które stracilibyście na poszukiwanie mnie. - Co ma pan zamiar zrobić? - Umierając nie wszystek, umrę tak właśnie jak Chrystus czy Nietzsche. Z braku czasu nie spytam, co sądzi pan o tym ostatnim, choć bardzo chciałbym znać odpowiedź. - Nie bardzo wiem, o kim pan mówi. Mężczyzna zwany Henrym powtórnie wyjął zegarek, jeszcze raz mu się przyjrzał, a potem ostrożnie położył go na kolanie. - Jeszcze dwie i pół minuty. A pan niech się okryje, bo choroba nie wybiera. - Henry wytarł starannie nos. - Używam chustki po raz ostatni i nie ukrywam, że to duża pociecha w mojej sytuacji. Cztery minuty temu zażyłem truciznę, która uśmierca po siedmiu minutach. Jad purpurowej meduzy, na który nie ma antidotum... Dlaczego pan tak sterczy nade mną? Proszę usiąść. Hurtman usiadł odruchowo i wziął do ręki budzik. - Jeżeli to prawda, zostało panu mało czasu. - Czas jest potrzebny wam. Ja swoje zrobiłem, bo dobro przestanie już znaczyć cokolwiek. Moja rozrastająca się trzoda słabowitych, sfrustrowanych robaków zniszczy już wkrótce siebie i niewartą istnienia ludzkość. Ale chcę, aby to wszystko stało się tylko z mojej woli, i dlatego nie można pozwolić, żeby przeznaczenie zapisane w gwiazdach wyprzedziło geniusz mojego umysłu... Niespodziewany dźwięk telefonu wybuchł w uszach Hurtmana tysiącem igieł. Z ciała wyparowało już trochę alkoholu i dzięki temu nie zabił się, skacząc na ścianę. Jednym ruchem wyrwał z gniazdka sznur telefonu i natychmiast był znowu przy Henrym. - Pamiętaj, macie na swojej liście już tylko jednego człowieka. Zróbcie wszystko, abym nie umarł na próżno. - Henry wyciągnął następną chusteczkę, ale jej nie użył. - Za chwilę koniec tego cholernego kataru... - Spróbował się uśmiechnąć, ale bez rezultatu. - Zapamiętaj moje słowa... zarażam cię nimi... Henry zamilkł i powoli osunął się na kolana. Dłonie szukały oparcia. Hurtman ukląkł przy nim, nie wiedząc, co robić. - Nie czas, jeszcze chwilę pomęczysz się ze mną,.. Trzeba nauczyć się zwalczać strach... Nie bać się ani dobra, ani zła. Od człowieka do robaka... Gdzie podział się piorun? Henry chciał coś dodać, ale zakrztusił się. Ręce nie utrzymały ciężaru ciała i uderzył głową o podłogę. Hurtman ostrożnie przewrócił go na plecy i rozpiął koszulę pod szyją. Twarz umierającego wykrzywiła się i znieruchomiała. Wytrzeszczone oczy coś mówiły, lecz Hurtman nic nie zrozumiał. Chwycił podwiniętą nienaturalnie rękę, próbując wyczuć puls. Jakby na skutek tego dotknięcia Henry podskoczył gwałtownie. Głowa wygięła mu się do tyłu, ukazując sufitowi grymas, który mógłby uchodzić za uśmiech, gdyby nie groźnie wyszczerzone zęby. Przez ciało przebiegł jeszcze jeden dreszcz, tym razem słabszy i niezaprzeczalnie ostatni. Hurtman próbował zamknąć nieboszczykowi oczy, ale otwierały się, raz jedno, raz drugie. Zrezygnował i podszedł do telefonu. Zaklął, kiedy zrozumiał, dlaczego nie ma sygnału. Kiedy reperował wyrwane ze ściany gniazdko, robił wszystko, aby nie odwracać się plecami do leżącego ciała. * Ekipa przyjechała po ciało w nocy. Dwóch najzwyczajniejszych w świecie facetów w szarych pelerynach. Niezwyczajne były tylko ich stopnie służbowe i wykształcenie. Rudawy blondyn, który trzymał nosze, skończył przed pięcioma laty z wyróżnieniem histopatologię w Harvardzie i mógł wówczas przebierać w ofertach pracy. Hurtmanowi wydawało się, że Henry ciągle patrzy na niego, odetchnął więc z ulgą, kiedy zwłoki znalazły się w ceratowym worku. McGovran od dwóch godzin wyglądał przez okno w kuchni, wychodzące na mur z klinkierowej cegły. Kiedy technicy, udając imieninowych gości, pojedynczo opuścili mieszkanie, wrócił do pokoju i usiadł na fotelu, na którym jeszcze niedawno siedział Henry. - Piłeś? - Bardziej stwierdził niż pytał. - Chyba puściły mi nerwy... - Hurtman rozłożył bezradnie ręce. - Nie tłumacz się jak facet, którego zdradziła żona. Pijak z utęsknieniem czeka, aby się na coś zdenerwować... I tak długo wytrzymałeś. - To tylko incydent, który mnie wzmocni. - Tak uważasz? Gdyby nie Henry, musiałbyś się napić jeszcze przed wymyciem zębów, a po tygodniu nadawałbyś się do wytarcia podłogi. - Wierzy pan, że to Henry? - Nie zmieniaj tematu. - Trzeba pokazać jego fotografię Handersonowi. - Może jeszcze jakaś rada? - W porządku, jestem ludzką szmatą, ale to na mojej piersi przychodzą umierać... - Jesteś człowiekiem wyjątkowym - powiedział poważnie McGovran - i dlatego przyciągasz ludzi w każdym stanie i każdego stanu. - Czy mogę się już stąd zabierać i zapomnieć, że kiedykolwiek mieszkałem pod tym adresem? - Masz takiego kaca, że nie potrafisz myśleć? Po co czekaliśmy do nocy z zabraniem trupa? Dlaczego nasi ludzie przychodzili w odstępach kilkuminutowych, a Coleman miał pod pachą butelkę i kwiaty? - Mam być dalej panem Loosem? - Nie zapominaj, że był dziennikarzem. To nie najgorszy zawód w tych ciężkich czasach. - Jak długo jeszcze? - Do końca świata, czyli jakieś trzydzieści dni. Przyjdź jutro do naszej redakcji, a napiszesz ładny kawałek o umieraniu. W nagrodę załatwię ci etat w poważnej firmie. Nie odprowadzaj mnie. McGovran był już przy drzwiach, ale przystanął i jeszcze raz rozejrzał się po wnętrzu. Tym razem Hurtman nie dał się nabrać na jego mądrą minę. Poszedł do kuchni i przyniósł płaszcz pozostawiony na krześle. McGovran podziękował skinieniem głowy i cicho zamknął za sobą drzwi. - Pan jest tatusiem naszego pana Loosa? Nie wyprze się pan podobieństwa. Te słowa padły w ciemnym hallu o piątej rano, gdy McGovran wysiadł z windy. Nic dziwnego, że drgnął, jakby włożono mu rękę do kieszeni. Kobieta miała dużo lat i pitbulla, który wyglądał na zaspanego. - Nazywam się Knewledge. Dobrze, że się przypadkiem spotkaliśmy. Pana syn nie wierzy starszym, a to może go dużo kosztować. Czy mówił panu, że w tym domu zalągł się Antychryst? - Nic mi o tym nie wspominał. - Tak myślałam, a mnie obiecał nawet, że powiadomi kapitana policji. - Tacy są ci młodzi. Przepraszam panią, ale muszę już iść, zasiedziałem się u syna. Urodziny, sama pani rozumie... - Nie czas teraz na spoczynek. Mamy ostateczne dowody. Goldstein zabił dzisiaj kolejną ofiarę. Jeden z panów z naszego komitetu obywatelskiego widział, jak wynosił ciało ze swoimi diabelskimi wspólnikami. - A może to tylko najzwyczajniejszy morderca? - spytał McGovran i zaryzykował krok w kierunku budzącego się dnia. Pitbull nie zareagował, a jego właścicielka intensywnie nad czymś myślała. McGovran uchylił kapelusza i ruszył w stronę drzwi. Starał się iść wolno, aby nie wyglądało, że ucieka. Rozdział 6 John B. Bonwell po raz któryś przyłapał się na tym, że nie jest zadowolony ze swojej twarzy. Dla milionów ludzi nie byłoby różnicy, ale on widział w lustrze nieszczery grymas. Postanowił nie dociekać przyczyn i dokończył poranną toaletę. Kiedy wszedł do jadalni, Cynthia już tam siedziała. Pocałował nadstawiony policzek, podziękował za posmarowanie grzanki i z najwyższym trudem powstrzymał się od sięgnięcia po gazetę. Nie został za to wynagrodzony. Jednak i tak wiedział, że ożenił się z chodzącą doskonałością. Nie wiadomo, dlaczego przyszedł mu na myśl Hurtman. - Czy to prawda, Stan, że świat się boi? - Cynthia rozpoczęła poranną konwersację, zadając pytanie kamerdynerowi. Jednocześnie wskazała palcem pustą filiżankę. Stan Novak był człowiekiem stworzonym do udzielania odpowiedzi na trudne pytania. Pochodził z krainy urodzonych mędrców i w wolnych chwilach dużo rozmyślał. Ostatnio w swoim pokoju na poddaszu rezydencji Bonwellów doszedł do wniosku, że nie zostanie w przyszłości prezydentem tylko dlatego, że nie urodził się w Stanach. Teraz dolał kawy kobiecie, którą zawsze podziwiał, i przez chwilę zastanawiał się nad odpowiedzią. - Wszystko wskazuje, że tak, proszę pani - rzekł z powściągliwością, równą co najmniej anglosaskiej. - Czy ty także się boisz? - Cynthia nie ustępowała. - Czy mam być zupełnie szczery? - Tym razem Stan zastanawiał się dłużej. - Wolałabym. - Cynthia uśmiechnęła się do niego i właśnie ten uśmiech przeważył szalę. - Kraj, z którego przyjechałem tu z rodzicami, słynie z mężów bez trwogi. Jednak wszystko wskazuje na to, że całkowicie wyrodziłem się ze swoich przodków... - Czyli boisz się? - Niezmiernie, proszę pani - odpowiedział, patrząc spod oka, czyjego wyznanie wywarło odpowiednie wrażenie. - Tak więc świat się boi, nasz Stan przyznaje się do strachu, a politycy udają, że nic się nie dzieje. W dodatku przyszły prezydent zmuszony jest do spotykania się z kimś takim jak Nadaff... - Tym razem Cynthia uśmiechnęła się do męża. John B. Bonwell może zbyt wolno odkładał serwetę, ale za to wstał z krzesła szybciej, niżby należało. - To było wyjątkowo udane śniadanie, Stan! - Odwzajemnił uśmiech i wyszedł z pokoju. * Piękna blondynka o wyglądzie estońskiej gwiazdy filmowej była osobą, która w hali odlotów najbardziej rzucała się w oczy. Może dlatego, że miała dobre sześć stóp wzrostu. Trzydziestu dziennikarzy z olbrzymią kobietą na czele stanowiło znikomą garstkę wśród tłumu odprowadzających. Kilka stacji telewizyjnych transmitowało na żywo odlot specjalnego samolotu, uwożącego kilkunastu szczęśliwców do kraju powszechnej szczęśliwości. Hurtmanowi brakowało kilku cali do sześciu stóp, lecz miał za to piękną kurtkę z mnóstwem kieszeni i dwa aparaty fotograficzne przewieszone przez szyję. Victoria powiedziała mu, że wygląda wspaniale. Ona także chciała dzisiaj wyglądać jak najlepiej, ale nie była pewna, czy jej się to udało, zwłaszcza że szampon zawierający trzy rodzaje odżywek wyraźnie zmatowił jej włosy. - Masz najpiękniejsze włosy na świecie - tak właśnie zaczął. Niespodziewanie zachciało się jej płakać z radości. Obok nich wyjątkowo duża rodzina włoska głośno żegnała swojego ojca, będącego przedstawicielem dużej gazety. Victoria nie przestawała mówić, Hurtman słuchał i potakiwał, ale nie dane mu było potakiwać wiecznie. Uprzejmy głos z głośnika oznajmił, że czas udać się do specjalnego samolotu. Kiedy na sali odlotów zapanował gwar ostatecznych pożegnań, uprzejmy pan z głośnika zaprzeczył swoim słowom i zakomunikował, że senator Bonwell przybywa właśnie na lotnisko. Nie minęło kilka chwil i kamery telewizyjne przestały się interesować odjeżdżającymi dziennikarzami. John B. Bonwell, jak przystało na kogoś, kto wybiera się do ciepłego kraju, ubrany był w biele i beże. - Brakuje mu tylko korkowego kapelusza - szepnęła z podziwem Victoria. Hurtmanowi wydawało się, że wygląda na niewyspanego, natomiast wszystkie kobiety jakby westchnęły. - Nie chciałbym, abyście wy, nieulękli bracia dziennikarze, obawiali się mojego długiego gadania. Przyjechałem tutaj nie po to, aby wygłaszać uroczyste przemowy, lecz aby w imieniu prezydenta, Kongresu i swoim życzyć wam szczęścia. Ktoś mógłby zapytać, po co szczęście dziennikarzom udającym się do kraju, w którym nie ma wojny. Uważam, że nie miałby racji. W waszym fachu, polegającym na szukaniu prawdy po drogach i bezdrożach, szczęście potrzebne jest w każdej sytuacji. Naszym zadaniem, zadaniem rządów tych krajów, z których się wywodzicie, jest pamiętać o was zawsze i wszędzie i nie dopuszczać, aby spadł wam włos z głowy nie tylko na bezdrożu, ale i na szerokim gościńcu... - O Boże, Jack, zdaje się, że jesteś bohaterem - szept Victorii mógłby spodobać się nawet dziennikarzowi „Corriere della Sera”. - Kraj, do którego udajecie się w misji poznawczej, wyprzedzając mnie o jeden dzień - mówił dalej Bonwell - ma przepiękne tradycje. Wprawdzie ostatnio usiłuje osiągnąć nieosiągalne, czyli zaprzeczyć swojej tradycji, ale nasz szacunek pozostaje niezmienny. I nie zmieni tego coraz to nowa nazwa Republiki Południowej Arabii. Jeżeli dały się słyszeć śmiechy, to tylko wśród odprowadzających i ekip telewizyjnych. - Uważnie obserwujemy też poczynania prezydenta Nadaffa. Zaproszenie was, kształtujących opinię świata, przyjęliśmy z życzliwością. Otwarcie zamkniętych drzwi dowodzi nie tylko czystych intencji, ale i czystych rąk. Uściśnijcie wyciągnięte ręce obywateli arabskich, jak ja teraz uścisnę wasze. I wracajmy wszyscy zdrowo. John B. Bonwell zszedł z podwyższenia i zabrał się do ściskania rąk. Oczywiście zaczął od wysokiej Estonki, która zamiast się zaczerwienić, pobladła z wrażenia, ale zaraz skorzystała z okazji i poskarżyła się na przedłużającą się obecność w tallińskim porcie łotewskich łodzi podwodnych. Najdłużej rozmawiał ze szwajcarskim dziennikarzem z „Głosu Genewy”. Jean Soutin z dołeczkami na okrągłej twarzy wyglądał jak syn fabrykanta czekolady. Chyba nikt na świecie nie miał bardziej mylącego wyglądu. Obwołano go najbardziej dociekliwym i odważnym dziennikarzem ostatniej dekady. To on podczas konfliktu tybetańskiego, mając urwane pół stopy, wyniósł na plecach nie tylko kolegę operatora, lecz także kamerę z pełnym wyposażeniem. On też jako jedyny odważył się spytać papieża o stosunki homoseksualne wśród dostojników watykańskich i okazać niezadowolenie z odpowiedzi. Z Tomem Rowsem, korespondentem „New York Timesa”, Bonwell rozmawiał krótko, ale nie omieszkał zamienić się z nim na wieczne pióra. Największy entuzjazm obecnych wywołało jego spotkanie z fotoreporterem „Le Figaro”. Ku uciesze wszystkich rozmowa zakończyła się sfotografowaniem Gerarda Dujardin jego własnym aparatem. Niektórzy z dziennikarzy wchodzili już do wiodącego w stronę samolotu nylonowego korytarza, a Bonwell musiał jeszcze ucałować dwoje z trojga dzieci włoskiego dziennikarza i dopiero potem zatrzymał się przy Hurtmanie. Był uścisk dłoni i poklepanie po plecach. Był i zwyczajowy żart: - Gotów jestem iść o zakład, że liczba pańskich kieszeni wzbudzi podziw świata arabskiego. - Nie jestem pewien, czy także zawartość. Mam w nich trochę alkoholu. - Obawiam się, że to może być większy problem dla pana samego, nie wspominając o pańskich przełożonych. - Bonwell spoważniał, ale zaraz uśmiechnął się i skłonił głowę przed Victorią. - Wreszcie wiem, jak wyglądają żony czołowych dziennikarzy. * Zasypiał zawsze, kiedy bał się czegoś, na co nie miał wpływu. Dlatego dobrze spał w samolotach. Niestety, zamiast szczęśliwego dzieciństwa przyśniła mu się lekcja, którą przerabiał ostatnio w bardzo dobrym towarzystwie. John B. Bonwell wyrywał się do odpowiedzi, a jego, Hurtmana, bez przerwy straszono wyrzuceniem z klasy. Nauczyciel, który najpierw był McGowanem, a potem co kilka zdań zmieniał twarz, powtarzał do znudzenia: „Dom położony jest piętnaście kilometrów od miasta. Budowla o trzystu sześćdziesięciu pokojach i trzech wieżach. Strażnicy przydzieleni do pilnowania zmieniają, się co dwanaście godzin. Żona Maria Luiza. Córka kanadyjskiego dyplomaty. Dwie córki - Patrycja, lat szesnaście, i Roxanne, lat dwanaście. Pięć osób służby, wybranych spośród najlepszych agentów. Jego jedyną rozrywką jest tenis uprawiany na jednym z czterech przydomowych kortów i słuchanie odgłosów godowych zwierząt. Życie seksualne w normie, jeżeli nie brać pod uwagę zjadania włosów łonowych kobiet różnych ras, które to włosy dostarczają mu z różnych stron świata”. Od sennego koszmaru uwolniły go stewardesy, krzątające się przy roznoszeniu kawioru i szampana. Spojrzał w bok i stwierdził, że sąsiad zniknął. Wybrał to miejsce, bo rudzielec wyglądał na małomównego, i nie pomylił się. Facet nie tylko nie zaszczycił go ani jednym słowem, ale na dodatek zdematerializował się. - Czy mógłby mi pan pomóc? - Stewardesie, która się nad nim nachyliła, chodziło o podtrzymanie tacy. W nagrodę wylała mu na spodnie trochę szampana i obdarzyła zbolałym uśmiechem. Przekonanie, że szampan w małej ilości jest lekarstwem na wszystko, wygrało z wątpliwościami. Mała butelka ukazywała dno, kiedy usłyszał pianie koguta. Odjechać tak szybko? Z podziwem zerknął na etykietę. Tego można się było spodziewać, szacowna firma i dobry rocznik. Pianie koguta rozległo się jeszcze raz, lecz tym razem Hurtman zorientował się, że to nie zasługa Dom Perignon. Obejrzał się i zobaczył kilku dziennikarzy stłoczonych w przejściu między fotelami. Wszyscy jak jeden mąż chcieli się zaprzyjaźnić z Doris Pelle. Obdarzony liczną rodziną korespondent „Corriere della Sera” był teraz bocianem i udowadniał właśnie pięknej kobiecie, że i w samolocie można długo utrzymać się na jednej nodze. Kogutem, który potrafił pięknie piać, był małomówny rudzielec. - Mam wrażenie, że szanowny kolega nie przepada za kawiorem. Na fotelu obok spoczęło z westchnieniem ulgi potężne cielsko. Należało do Jasona Ryana, od niedawna korespondenta „The Independent Voice”. Hurtman zapamiętał jego dossier, bo było najnudniejsze. Przeczytał też jego ostatni artykuł o budżecie federalnym. Mógłby go napisać każdy. - I właśnie dlatego zjawiam się z propozycją nie do odrzucenia. Co kolega powie na mojego przydziałowego szampana? W zamian za to szybciutko uporam się z pańskim kawiorem. - Grubas był dziwnie przekonany, że odpowiedź może być tylko jedna, bo nie czekając napełnił kieliszek Hurtmanowi i przysunął sobie talerzyk z kawiorem. - Pańskie zdrowie, Jason. - Znasz moje imię, kolego? Dobrze to o tobie świadczy. Mów do mnie Bizon, jak wszyscy w redakcji. Musisz wiedzieć, że jestem nie tylko świetnym dziennikarzem, ale i człowiekiem niespożytej siły... Jeszcze kilka lat temu potrafiłem zębami otwierać butelki szampana. - I dlatego teraz nie pijesz? - Alkohol to największy wróg ludzkości. - Ryan powiedział to takim tonem, że można mu było wierzyć. - Na Boga, Jason, chyba nie miałeś ojca alkoholika? - Mógłbyś na prowincji dorabiać jako jasnowidz. Z tym tylko że to moja matka potrafiła wypić więcej niż załoga lotniskowca po zejściu na ląd. Musisz wiedzieć, że zanim zmarła na marskość wątroby, była silniejsza od wszystkich mężczyzn w rodzinie. - Lecisz z nami jako ochroniarz? - Trafiony i zatopiony. - Może cytryny? - Zostawmy ją smakoszom. Jestem tylko prostym żarłokiem. - Jason z westchnieniem ulgi opadł na fotel. - A teraz powiedz mi coś o sobie. Dlaczego od dawna nic nie napisałeś? - Co masz na myśli? - Hurtman nie zakrztusił się tylko dlatego, że wcześniej opróżnił kieliszek. - Tylko to, że co jakiś czas przeglądam „Daily Express” i jakoś nie natrafiłem na twoje nazwisko. - Skąd je znasz? - Za kogo mnie masz, kolego Loos? Znam na pamięć nazwiska wszystkich uczestników naszej pokojowej wyprawy. Nie jestem już młodzieniaszkiem i uczyłem się ich dobrą godzinę. - Po co? - Też pytanie. Mam za sobą dwadzieścia sześć wojen, a na sobie cztery rany postrzałowe. Raz nawet chcieli mnie ugotować w kotle z oliwą! Cóż więc dziwnego, że chciałem poznać towarzyszy niedoli? - Niedoli? - Człowieku, nie rozumiesz, że dopiero teraz zacząłem robić w portki? Wbrew tym słowom i odpowiedniej minie w oczach Jasona Ryana nie było strachu, tylko zwyczajna chęć postraszenia drugiego człowieka. Hurtman wiedział, że jeżeli Bizon jeździł kiedykolwiek na wojny jako korespondent, to czytelnicy gazet nigdy się o tym nie dowiedzieli. - Chorowałem długo, a potem miałem problem z alkoholem. - Co? Ach, racja, odpowiedziałeś na moje pytanie. Może niepotrzebnie wyskoczyłem z tym szampanem? - Nie, teraz jestem w porządku - powiedział Hurtman, czując w żołądku przyjemne ciepło. - Z tym nigdy nie jest w porządku, jak mawiał mój ojciec. Jednak to ładnie z twojej strony, że jesteś ze mną szczery. Wypada chyba, abym ci się zrewanżował. Cóż więc chcesz wiedzieć? Może na przykład interesuje cię, dlaczego mimo tylu niezaprzeczalnych zalet nie jestem słynnym reporterem? - Nie. - To ci powiem. Spodziewam się końca świata i dlatego nie zabiegam o popularność. Ostatnio nawet ograniczam się w jedzeniu... Niefrasobliwy śmiech Jasona Ryana przetoczył się przez wnętrze samolotu z wdziękiem detonowanego ładunku wybuchowego. * Co do jednego zapanowała powszechna zgoda. Ulica, którą wieziono dziennikarzy, była najszersza w nowożytnym świecie. Tylko Tom Rowse z „New York Timesa” wyłamał się i zapewniał, że nigdy w historii nie istniała szersza. Dziwić mogła mała liczba przechodniów, ale Rowse wytłumaczył zaraz, że jest ich tylu co na Piątej Alei, lecz w tak wielkich przestrzeniach nie rzucają się w oczy. Budynek hotelu „Bagdad” był olbrzymi i cały świecący, nie tylko z powodu kolorowych lampek ułożonych w życzliwy gościom napis w języku arabskim. Gdyby nie był życzliwy, nie sięgałby dwóch pięter, wytłumaczył sobie Hurtman i wszedł za wszystkimi do hallu o wielkości proporcjonalnej do wszystkiego w tym mieście. Komitet powitalny był tak duży, że na każdego dziennikarza przypadały trzy osoby, w tym jedna na etacie siłacza. Hurtman nie bronił się wcale przed wyrwaniem torby z ręki, choć zauważył, że Jason Ryan uległ dopiero po krótkiej szamotaninie. Szef witających, nieduży młody człowiek w białej koszuli, długo czytał z kartki, posługując się nienaganną angielszczyzną. Cieszył się w imieniu swojego przywódcy, swojego narodu i swoim własnym. Potem przedstawił najlepszy sposób na poznanie historii Republiki Południowej Arabii, jej dnia dzisiejszego i roli, jaką spełniała dla światowego pokoju. Aby jak najszybciej zapoznać się z tym wszystkim, należało wysłuchać wykładów wspomaganych najnowszymi osiągnięciami komputerowej sztuki wirtualnej. Odbywać się miały rano i wieczorem w sali konferencyjnej hotelu. - Czy wykłady są obligatoryjne, czy też ci, którzy znają wybitne dokonania Republiki Południowej Arabii, mogą wyjść na miasto? - spytał Tom Rowse z niewinną miną. - Nie ma takiego obowiązku, choć nie ukrywam, że liczymy na to, iż drodzy goście nie zlekceważą wysiłku, który nasi naukowcy włożyli w przygotowanie wykładów - odpowiedział z uśmiechem szef komitetu powitalnego. - Przepraszam, nie zrozumiałem. Czy możemy na własną rękę opuszczać hotel? - Rowse nie zamierzał ustąpić. - To pytanie wydaje się obraźliwe, ale na pewno nie miał pan takich intencji. To wolny kraj i goście mogą robić to, na co mają ochotę. Czuję się jednak w obowiązku ostrzec, że imperialne zakusy Stanów Zjednoczonych nie dały naszym obywatelom wielu powodów do szanowania tego państwa. Mogą więc zdarzyć się incydenty polegające na głośnym wyrażaniu niechęci. Nie wszyscy też moi rodacy są w stanie odróżnić narodowość naszych gości. - Czyli nie radzi pan wychodzić? - spytała Doris Pelle. - Źle mnie pani zrozumiała. Proszę tylko o zachowanie ostrożności. Jesteśmy do państwa dyspozycji i do naszych obowiązków należy zapewnienie wszelkiej opieki. Wystarczy podnieść palec, a zgłosi się opiekun lub opiekunka i zaprowadzi w każde miejsce. Zresztą po spotkaniu generała Nadaffa z senatorem Bonwellem i konferencji prasowej mamy zaplanowaną dla państwa wycieczkę po kraju. A teraz obsługa hotelu pokaże przygotowane pokoje... Kiedy Hurtman zobaczył swój apartament, pomyślał, że zaszła pomyłka. Nie tylko armatura łazienki sprawiała wrażenie złotej, ale nawet rzeźbiona rama łóżka wydała szlachetny ton, kiedy na próbę zapukał w nią metalowym kluczem. - Królu Fajsalu, idziesz w miasto ze starym Bizonem czy dasz sobie wciskać kit na propagandowych pogadankach? - spytał Jason Ryan, wchodząc do jego pokoju. - Wpisałem się na listę chętnych do wysłuchania wykładu o historii Republiki Południowej Arabii. - Masz nadzieję, że będzie krótki? Przeliczysz się, sięgną do samego Mahometa. Jason Ryan sam mógłby być prorokiem. Wykład trwał bez końca, choć nadzieja na szczęśliwość tego kraju narodziła się dopiero od przyjścia na świat niemowlęcia imieniem Nadaff. Hurtman wytrzymał wszystko. W nagrodę dostał dyplom, zapalniczkę z dwudziestoczterokaratowego złota i ustną pochwałę od prowadzącego. Na wykładzie były trzy osoby, jednak tylko on miał jeszcze siły na zwiedzanie hotelu. Zawodowy instynkt pomógł mu bezbłędnie trafić do właściwych drzwi. Bar, który zobaczył, nie miał nic wspólnego z widokiem, którego spodziewał się w przyzwoitym arabskim hotelu. Na półokrągłej ścianie, wysokiej na dziesięć jardów i długiej na trzydzieści, zgromadzono dziesiątki butelek, których zawartość doskonale znał, i setki, o których istnieniu nie miał pojęcia. - Robi wrażenie, co? Jason Ryan powrócił już ze spaceru, a może nie zdążył w ogóle wyjść. Miał zaczerwienioną twarz i krzyczał. - Stary Bizon ma jednak nosa! Znajdzie miłe miejsce nawet w grobowcu! - Był jednak człowiekiem doświadczonym. W przekrwionych oczach pojawiła się czujność i natychmiast dopowiedział: - A co dopiero w tak pięknym hotelu. Jego towarzystwo nie było liczne. Dwóch mężczyzn z czarnymi brodami i w czarnych garniturach. Uśmiechali się grzecznie i pili herbatę. Oprócz nich dziewczynka. O tej porze powinna już spać, ale może jeden z mężczyzn był jej ojcem. - Dziwisz się, że wolno tu pić? Panowie wytłumaczyli mi, że generał nadał naszemu hotelowi status wolnego miasta. Coś na kształt ambasady obcego państwa. Można tu wszystko, nawet narzekać. Kolega Selim udowodnił mi to właśnie, skarżąc się na generała, że jest za dobry dla świata. Siadaj z nami... Posłuchasz mądrych rzeczy. - Przepraszam, ale ja tylko na soczek do baru. Zresztą wyczerpałem swój limit. - Na słuchanie mądrości? - Właśnie. - Hurtman poklepał Jasona po plecach i poszedł w stronę ołtarza. Usiadł na wysokim stołku i zapatrzył się. Barman, jak przystało na wolne miasto, był Chińczykiem. Hurtman dał mu gestem znak, że będzie się długo zastanawiać. Ten skłonił głowę ze zrozumieniem i odszedł kilka kroków. - Pozwoli pan, że pana zadziwię? Obejrzał się. Za nim stała kobieta ubrana w skromny granatowy kostium i białą bluzkę. Nie była chińską pięknością, a jednak jej uroda robiła wrażenie. Cera najdelikatniejsza z możliwych, a wyraz twarzy tak godny, jakby razem z porcelaną przeniesiono ją żywcem z epoki Ming. - Jakiś chwyt dżudo? - Uśmiechnęła się, odsłaniając drobne, równe zęby. Dała ręką znak i barman postawił przed nimi dwa małe kieliszeczki i dwie napełnione do połowy szklanki. - Tego na pewno pan jeszcze nie pił - powiedziała. - W kieliszkach jest wężówka, nasza chińska specjalność dla znawców. - A w szklankach? - Najzwyczajniejszy chivas regal. Można nim popić, bo wężówka jest dosyć mocna. Nie bardzo wiedział, jak się zachować. Wszedł do baru, aby tylko popatrzyć i w ten sposób ukarać się za szampana wypitego w samolocie. Nieoczekiwana propozycja zachwiała jednak całym wymiarem sprawiedliwości. Czy wypicie z kobietą będącą na usługach wroga nie należy do moich obowiązków, zapytał szybko sam siebie. Nie, bo przyjechałem tu w innym celu i jestem alkoholikiem, odpowiedział sobie stanowczo. Dla podtrzymania się na duchu przywołał nawet przed oczy wizerunek McGovrana. Stary jak na zawołanie wyłonił się z ołtarza butelek i pokiwał przecząco palcem. - A napije się pani ze mną? - Nic nie może sprawić mi większej przyjemności. - Dlaczego? - Też jestem gościem tego wspaniałego kraju i dawanie radości tym, którzy chcą go poznać, uważam za zaszczyt. Hurtman wziął do ręki maleńki kieliszek, który barman postawił przed nim, i powąchał. Zapach alkoholu był nikły, ale przyjemny. Jest tego tak mało, że nie powinno mi zaszkodzić, pomyślał. - W takim razie za przyjaźń między narodami. - Jednym łykiem wychylił zawartość naparstka. Pożar, który wybuchł w przełyku, zatrzymał mu oddech. Czuł, że się dusi i złapał szklankę. Whisky smakowała jak woda ze źródła. - Prawda, że odczuł pan na języku nową wartość? - Dyskretnie nie patrzyła w jego stronę. Potem wzięła do ręki drugi kieliszek i wypiła bez drgnienia powieki. - Nie mówię oczywiście o whisky, która jest jak zwykle banalna. - Istotnie, reprezentuje pani wszystko, co nowe - odpowiedział, łapiąc oddech. - Ja raczej reprezentuję wszystko, co stare. Wszystko, co nowe, dzieje się tutaj, w tym kraju. Wam, Amerykanom, trudno to jednak zrozumieć. - Skąd pani wie, że nie jestem Estończykiem? - Myśli pan, że nie szanujemy gości do tego stopnia, aby ich nie rozpoznawać? - Czy mogę o coś spytać? - Po to tu jestem, może pan pytać o wszystko. - Kobieta spojrzała na barmana, który natychmiast napełnił kieliszki. - Co w Republice Południowej Arabii robią Chińczycy? Uciekliście z komunistycznego Hongkongu? - Gdybym kiedykolwiek mieszkała w Hongkongu, uciekłabym od jego kapitalistycznych pozostałości. A co do pańskiego pytania, to są tu nie tylko Chińczycy. Generał Nadaff jako pierwszy przełamał nieco zaściankową integralność świata arabskiego i pozwolił przybyć wszystkim, którzy wierzą, że właśnie tutaj wykuwa się postęp. - W takim razie za postęp. - Hurtman podniósł do góry kieliszek. Tym razem wypił sposobem, którego nauczył się w Bośni od starego Serba, a ten z kolei od rozstrzeliwanego Chorwata. Wciągnął powietrze w płuca, wlał w siebie alkohol, a potem dopiero wypuścił powietrze. Pomogło. Wężówka nie wydawała się już napalmem, lecz przyjemnym ogieńkiem z podarowanej zapalniczki. - To piękny toast. - Chinka była za młoda, aby pamiętać wojnę w Bośni, dlatego piła zwyczajnie, bez żadnych sztuczek. Jeżeli istnieje coś trwałego na świecie, myślał Hurtman całkiem poważnie, to tylko solidarność pijaków. Chyba właśnie dlatego poczuł teraz podziw, a nawet sympatię do utalentowanej dziewczyny. - Od jak dawna pani tu jest? - Przybyłam w rok po objęciu władzy przez generała. W krótkim czasie przekonałam się, że wprowadza w czyn to, co obiecuje. Zlikwidowanie powszechnego analfabetyzmu w tak dużym kraju, i to w ciągu roku, czy to się komuś do tej pory udało? Teraz już każda staruszka na pustyni potrafi czytać, pisać i rachować. - Do ilu? - To już zależy od indywidualnych zdolności każdego obywatela. A na dowód zainteresowania słowem pisanym wystarczy podać wysokość nakładu płyt kompaktowych z dziełami generała Nadaffa. Nie bawiąc się w cyfry, powiem tylko, że trzykrotnie przekroczył liczbę obywateli tego pięknego kraju. W pańskiej Ameryce w takiej ilości sprzedaje się co najwyżej literackie śmiecie. - I to gorzej wydane. - Ma pan rację. Zdrowie generała! Hurtman nie zauważył nawet, kiedy barman napełnił kieliszki. - Czy trzeba do tego wstać? - spytał. - Nie. Fałszywy obraz tutejszej rzeczywistości zawdzięcza pan tylko swoim kolegom po piórze. Wypił, czując tym razem już tylko łzawienie oczu. To nawet stosowne przy tej okazji, pomyślał zadowolony z siebie. Jednak Chinka znowu była lepsza, bo przy tak ważnym toaście wypiła jeszcze duszkiem pół szklanki chivas regal. Nie wiadomo, dlaczego poczuł przypływ irytacji. - A co robią tu z ludźmi nie umiejącymi docenić dobrych intencji? Tacy się przecież zdarzają wszędzie. - Ale nie tutaj. A gdyby nawet, to takim ludziom także się pomaga, bo ich niewiara może wypływać z choroby. Czy pan wie, że od czasów rządów generała wprowadzono całkiem darmowe lecznictwo? Darmo rozmawia się z lekarzem i darmo są leki. - Zupełnie jak w Chinach. - Ma pan rację. - I ludzie chorują? - Mniej niż kiedyś. - Czym to pani tłumaczy? - Większą zamożnością, sposobem odżywiania, a przede wszystkim dumą. Tutejszy człowiek ma wysoko rozwinięte poczucie honoru, a przyjmowanie darmowych leków jest, sprawą wstydliwą. Dlatego pewna część chorych ucieka się jeszcze do pomocy znachorów, lecz to tylko margines. Można się rozsmakować, prawda? - wskazała ręką pełne kieliszki. - Miałem znajomego, który sypiał w jednym łóżku z samicą węża. Tak się w tym rozsmakował, że nigdy się nie ożenił. - Wiele słyszałam o amerykańskim poczuciu humoru. Rzeczywiście jest zgniłe. - Przecież nie opowiedziałem dowcipu. - Też tak uważam. Wypijmy za zgodność poglądów. - Czy nie za duże tempo? Właściwie przyszedłem tu napić się soku z aronii. - Jeżeli ma panu zaszkodzić, to proszę nie pić. Wypiję za pana. - Nie tak szybko. Chodziło mi tylko o panią. - Hurtman przechylił szybko kieliszek. Poczuł, że kręci mu się w głowie. Chciał się obejrzeć, czy jest jeszcze na sali Jason Ryan, ale byłby to za duży wysiłek. - Czy chce mi pani jeszcze coś powiedzieć? - Może pan chce wiedzieć, jak przedstawia się sytuacja w kulturze? I na tym polu młoda republika dotrzymuje kroku światu. Biorąc przykład z wielkich Chin, otworzono narodową operę. Na bazie folkloru kompozytorzy wystawiają w niej dzieła, które robią ogromne wrażenie. Zapleczem opery są chóry tworzone w każdej większej osadzie, nie wspominając o chórach wojskowych. Sam pan widzi, że można dawać ludziom przyjemność bez wyciskania z nich ostatniego dolara... Coś panu dolega? - Czy możemy przenieść się z naszą rozmową do mojego pokoju? Bez żadnych złych myśli, oczywiście. Chodzi mi tylko o to, czy nie powinna się pani położyć... Zsunął się ze stołka i stanął. Utrzymał się w pionie, nie dłużej jednak niż trzy sekundy. Potem, niczym dobrze wysadzony wieżowiec, nie upadł na bok, lecz wolno osunął się na kolana. * Samolot z Johnem B. Bonwellem z powodu burzy nad Tangerem przybył do Republiki Południowej Arabii z godzinnym opóźnieniem. Nie była to wizyta oficjalna, nie zrobiło to więc różnicy kompanii reprezentacyjnej, która pozostała w koszarach. Na lotnisku powitał Bonwella szef lotnictwa, Ali Kahdal, przystojny brunet z czarnym wąsikiem, ubrany w mundur z imponującą liczbą orderów. Był kuzynem Nadaffa, lecz, jak donosił wywiad, utrzymał to wysokie stanowisko tylko dlatego, że osobiście zamordował własną żonę, której brat był podejrzany o chęć ucieczki z kraju. W drodze do rezydencji przydzielonej Bonwellowi na czas trwania wizyty Ali Kahdal nie wykazał się nawet cieniem oryginalności i z przekonaniem opowiadał o postępach republiki za rządów Nadaffa. Rezydencja okazała się budynkiem dawnej ambasady amerykańskiej. - To na specjalny rozkaz generała, aby pokazać panu, że historia zatoczyła krąg i mądrzejsza już Ameryka może żyć w przyjaźni z silniejszą niż dawniej Republiką Południowej Arabii. Poczyniliśmy tu pewne zmiany, aby nie tylko przywrócić dawną świetność, ale przy okazji pokazać, jak piękne i wygodne może być otoczenie, jeśli architekt skorzysta z wzorów o wielowiekowej tradycji. - Mam nadzieję, że nie wykorzystano techniki krajów o krótszej tradycji? - Co ma pan na myśli, senatorze? - Chodzi mi o techniki służące do łatwiejszego porozumiewania się, miedzy ludźmi, takie jak podsłuch na przykład. - Bonwell wszedł do salonu, który przypominał wnętrze meczetu. - Podsłuch, jak mnie uczono, to relikt amerykańskiej chęci panowania nad innymi. Proszę pamiętać, że generał Nadaff nie naśladuje nikogo, idąc swoją drogą. - Ku świetlanej przyszłości? - Jako przyszłemu prezydentowi potężnego kraju zdradzę coś panu w największym sekrecie. Nie ukrywam, że chcę w ten sposób zaskarbić sobie pańską życzliwość... - Jakby dla podkreślenia tych słów Kahdal zdjął ciemne okulary. W jego oczach nie było ironii, ale też nie było nic innego. - Może pan na nią liczyć, nawet jeżeli nie zostanę prezydentem. - Zatem musi pan wiedzieć, że świetlana przyszłość mojego kraju to już nie wyświechtany frazes, lecz coś, do czego ku zaskoczeniu świata dojdziemy w najbliższych dniach. - Czy trzeba to rozumieć dosłownie? - Nie mogę powiedzieć nic więcej, ale wkrótce przekona się pan, co miałem na myśli. - Mam nadzieję, że w związku z tym moje spotkanie z George’em Wiesem nie zostało odwołane. - Ośmielę się zauważyć, że popełnia pan błąd. Jeżeli uważa nas pan za nieprzyjaciół, to nic gorszego od lekceważenia wroga. Jeżeli jest szansa, abyśmy stali się przyjaciółmi, to brzydko pogardzać przyjaciółmi, - Wolałbym, aby nie odbierał pan jako lekceważenia niepokoju towarzyszącego nam zawsze, kiedy w grę wchodzą obietnice wielkiego wodza Republiki Południowej Arabii. - Przypominam, że generał Nadaff wycofywał się z porozumień tylko wtedy, kiedy został do tego sprowokowany. Teraz jednak gotów jest okazać dobrą wolę i wyraża zgodę na spotkanie pana z każdym obywatelem, jeżeli ten wyrazi na to zgodę. Pan Wiese zgodził się. Przyznaję, że dużą rolę odegrało moje wstawiennictwo i zapewnienie, że jest pan świetnym tenisistą. - Odnoszę wrażenie, że nie tylko zaskarbił pan sobie moją życzliwość, ale także winien jestem panu wdzięczność. - Nie ukrywam, że bardzo na nią liczę. - Po raz pierwszy na twarzy Kahdala pojawił się uśmiech. - Kiedy, jeżeli to nie tajemnica, generał Nadaff ma zamiar spotkać się ze mną? - Temu wyjątkowemu spotkaniu generał chce nadać specjalną oprawę. Spotka się z panem podczas jutrzejszej defilady. Bezpośrednio po niej wspólny obiad, a potem godzina na rozmowę w cztery oczy. - Nie pamiętam, aby wcześniej była mowa o jakiejkolwiek defiladzie. - To z okazji dziesięciu lat szczęścia, które przeżył nasz kraj pod rządami generała. Bonwellowi wydawało się, że w głosie Kahdala zabrzmiała jakaś nowa nuta. Spojrzał na niego badawczo, ale ten schował już twarz za ciemnymi okularami. * Drobne elementy na suficie przypominały złoto-niebieską pajęczynę. Hurtman otworzył oczy i odruchowo poszukał dłonią zegarka. Przypomniał sobie, gdzie jest, i próbował wstać. Przyszło mu to bez trudu, chociaż nie pamiętał, w jaki sposób znalazł się w hotelowym łóżku. Weżówka miała więc dobre strony i gdyby nie przeklęte chivas regal, na pewno nie miałby nawet uczucia suchości w ustach. Pierwsze co zrobił, to sprawdził zabezpieczenie na walizce, które zostawił przed zejściem do baru. Przylepiony włos tkwił na miejscu. Uspokojony wsunął ręce pod równo poukładane koszule. Mała butelka w kształcie renifera była na swoim miejscu. Kupił ją w najlepszym sklepie przy Piątej Alei. Był przecież człowiekiem, który jest w stanie przewidzieć, że w czasie prześwietlania bagażu szklany renifer może uchodzić za prezent dla arabskich dzieci. Jednak skąd, do diabła, mógł wiedzieć, że dla specjalnych gości mają tu bar zaopatrzony lepiej od sklepu w Nowym Jorku? Fińska wódka, nawet ciepła, zasługiwała na szacunek. Już po kilku łykach poczuł przypływ sił i zyskał dobre samopoczucie, które mogło trwać nawet godzinę. Było już za późno na śniadanie, ale i tak nie miał apetytu. O ile pamiętał, dzień miał się zacząć od zwiedzania szkoły, aby poprzez wzorcowy szpital i największą na świecie fabrykę dywanów skończyć się koleżeńskim spotkaniem z dziennikarzami arabskimi. Pierwszym człowiekiem, na którego natknął się na korytarzu, był Jason Ryan. Nie wyglądał dobrze, a co najdziwniejsze, mówił cicho. - Muszę z tobą pogadać, kolego Loos. Pociągnął Hurtmana w stronę balkonu wychodzącego na parking przed hotelem. Autobus był już podstawiony i goście zaczynali się schodzić. - Wiem, dałem plamę - powiedział Hurtman - ale nic nie pamiętam. - Upiłeś się tylko. A ja mam poważny kłopot. - Ukradli ci coś? - Gorzej. Ta dziewczyna, która siedziała przy stoliku, miała jedenaście lat. - Wyglądała na czternaście. - Nie żartuj sobie. Myślałem, że ma co najmniej siedemnaście. - Nie przejmuj się, przecież była z opiekunami. - Wsadzili mi ją do łóżka. - Świnie. Chcesz się napić? Mam coś w kieszeni. Ryan był blady i wyglądał, jakby miał zemdleć, ale pokręcił przecząco głową. - Wychodząc powiedziała, ile ma lat i że jest córką kogoś bardzo ważnego. Na pewno mnie rozstrzelają. - Już byś nie żył, gdyby tego chcieli. - Myślisz, że zaproponują mi współpracę? W takim razie zgodzę się, ale ty będziesz świadkiem, że padłem ofiarą szantażu. Pamiętaj, że stoimy po jednej stronie barykady. - Jak wszyscy dziennikarze z wolnych krajów. - Nie to mam na myśli. Jestem tutaj... - Słuchaj, nie czuję się najlepiej. Musimy teraz wsiąść do autobusu i mieć nadzieję, że nie mają złych zamiarów. Może tylko po raz któryś udowodnili sobie, że jesteśmy obrzydliwi. * Wysoki blondyn z drugiej strony siatki dobiegał do wszystkich piłek i dawał do zrozumienia, że każdą grę traktuje poważnie. - Odpocznijmy trochę. Ten klimat mi nie służy, a przecież mamy grać jeszcze wieczorem - powiedział John B. Bonwell, kiedy poczuł, że nie ma powietrza w płucach. Rozczarowany Wiese uśmiechnął się i wskazał na ocieniony parasolem stolik. - Usiądźmy i napijmy się soku z izraelskich pomarańczy z odrobiną kardamonu. To znakomicie stawia na nogi. - Teraz dopiero widzę, że ma pan naprawdę specjalne przywileje. - Że izraelskie? No cóż, znaczę tutaj cokolwiek. - Wiese uśmiechnął się skromnie. - Jest pan wybitnym naukowcem i wszędzie byłby pan otoczony powszechnym szacunkiem. - Piękne słowa. Muszę o tym przypomnieć moim chlebodawcom, bo nie potrafią mi nawet zapewnić odpowiedniego partnera do gry w tenisa. Próbowałem nauczyć szefa obstawy, ale okazało się to dla niego za trudne. - Jeżeli tylu cudzoziemców wykonuje prace pomocnicze w tym kraju, to niechże Nadaff sprowadzi panu kogoś z tenisowej pierwszej dziesiątki. Taki Ken Logan, na przykład. Po ostatnich porażkach twierdzi, że się definitywnie wycofuje, a przecież z przyjemnością zarobi jeszcze kilka milionów dolarów. - Pan mnie przecenia, drogi senatorze. Kilka milionów dolarów? Nie jestem wart, aby w ten sposób wyrzucano pieniądze. - Pan dla nich nie ma ceny. Wiese zastanowił się przez chwilę. - Tak pan uważa? Może to i racja. No, ale przecież nie potrzebuję nikogo z pierwszej dziesiątki... Chyba że ucięto by mu prawą dłoń i nie byłby przy tym mańkutem. To żart w miejscowym stylu, jeżeli nie ma pan nic przeciwko temu. - Nie lubi pan przegrywać? - Nikt nie lubi. Pan chyba także. - Jeśli jestem przekonany, że robię coś bardzo dobrze. - A ja nie lubiłbym nawet, gdyby mistrz świata w dżudo okazał się lepszy ode mnie. - Zatem musi pana denerwować, że lepiej tu znają arabski. - Nie, bo nauczyłem się tego języka i tylko przez uprzejmość nie zwracam uwagi na błędy, które popełniają miejscowi. A wracając do tenisa, przedstawiam panu jedynego partnera, który jest mi wierny w każdym momencie. Wiese podszedł do maszyny wyrzucającej piłki tenisowe i uruchomił ją. Piłki wylatywały z różną szybkością i pod najróżniejszymi kątami. Jeżeli gdzieś wynaleziono automat, który robił to lepiej, Bonwell nie miał o tym pojęcia. Powiedział o tym Wiese’owi. - Sprowadzono ją dla mnie ze Szwecji, ale nie ukrywam, że trochę ją ulepszyłem. Do kortu zbliżyła się Maria Wiese. Ubrana była w prostą płócienną suknię, przez którą jakby na zamówienie prześwitywało słońce. Bonwell z przyjemnością obserwował jej zgrabny chód i ciepły uśmiech. Przez chwilę przyszło mu do głowy, że od jakiegoś czasu podobają mu się wszystkie kobiety, które nie są Cynthią Bonwell. Najdłużej myślał o dziewczynie przedstawionej mu przez Hurtmana. Być może dlatego, że odmówiła, kiedy chciał ją podwieźć z lotniska. - Panowie, zapraszam. Zjemy w ogrodzie, więc nie musicie się przebierać. Sola w śmietanie i sorbety świadczyły, że w Republice Południowej Arabii nie ma biedy, córki Wiese’a wyglądały na skłonne do sięgnięcia w przyszłości po koronowanych mężów, a tajskiemu służącemu brakowało tylko siwych bokobrodów. Rozmawiano o sprawach przyjemnych aż do chwili, kiedy Bonwell zdecydował się zepsuć nastrój. - Ciekaw jestem, kiedy po raz pierwszy postanowił pan zniszczyć świat - spytał nie patrząc na Wicse’a, lecz na jego żonę. - Rozumiem, że moją pracę nad zderzeniem materii z antymaterią nazywa pan chęcią zniszczenia świata. Czy pamięta pan, co miało wydarzyć się ze światem po wynalezieniu bomby atomowej? Na jakie stresy narażano biednych naukowców? A to przecież dzięki niej nie było dotąd kolejnej poważnej wojny. Zresztą każda nowa broń ma na celu zniszczenie przeciwnika, a nie całego świata. - Daje pan do zrozumienia, że będzie pan z córkami nadal jadał wspaniałe obiady, nie bacząc, że nie ma już Luwru, Oksfordu i reszty świata, dzięki któremu pański służący ma właśnie takie a inne maniery? - Proszę się nie obrazić, ale nie mówi pan jak polityk. - Bo też rozmawiam z panem jako zatroskany Amerykanin. - Dlatego przypomnę panu, że broń służy nie tylko do zabijania, lecz może przede wszystkim do uzyskiwania psychologicznej przewagi. Ale wracając do pańskiego żartobliwego pytania, kiedy po raz pierwszy postanowiłem zniszczyć świat - na pewno czytał pan wszystko, co na mój temat zgromadzono w tajnych sejfach. - W każdym razie czytałem gazety. Najbardziej utkwił mi w pamięci wywiad, którego w Stanach udzielił pan „Newsweekowi”. Uważa się pan za humanistę. Nic chciałbym wgłębiać się w bogatą treść tego słowa, ale pozostając przy jego najprostszym znaczeniu, to... - To sformułowanie włożył mi w usta dziennikarz, ale nie mam nic przeciwko temu. Pracuję przede wszystkim dla dobra człowieka. Tłumaczę swoim dziewczynom, że ich tata jest kimś w rodzaju Erazma z Rotterdamu w dziedzinie wojennej higieny. Higiena ducha i ciała była zawsze ideałem niektórych humanistów, a ja tylko kontynuują ich myśl. - Czy próbował pan kandyzowanych owoców? - spytała żona Wiese’a. - Tak, są bardzo dobre. - Są znakomite, Mario, ale nie chciałbym, abyś mi teraz przerywała. Na pewno jest pan ciekawy, co ma higiena do tych okropności, na którymi rzekomo pracuję. - Przepraszam, że mówimy o tym przy obiedzie, ale to naprawdę bardzo interesujące. - Moi domownicy są przyzwyczajeni do poważnych tematów. Zakładając, że wojna leży w naturze człowieka tak samo jak jedzenie i spanie, powinna się toczyć w sposób czysty i oparty na szacunku dla przeciwnika. Wojsko wroga zostaje bezboleśnie unicestwione, a co najważniejsze, poprzez natychmiastowy rozpad komórek dosłownie wyparowuje. Nie ma więc cierpienia rannych, nie istnieje ryzyko zarazy. To względy medyczne. Dla mnie jeszcze ważniejszy jest pogląd profesora Kirchemneyera, który twierdzi, że brak grobów może zminimalizować chęć zemsty czy odwetu. Pamięta pan filmy o Hiroszimie? Ci gnijący za życia ludzie, ofiary choroby popromiennej, ludzie, którzy mieli nie żyć, a żyją wbrew zdrowemu rozsądkowi. Są wiecznym wyrzutem sumienia i sprawiają, że chociaż Japończycy byli agresorami, to jednak poczuli się ofiarami. Wiele wojen w historii odradzało się jak hydra, gdyż siła każdego pokonanego narodu drzemała w jego pamięci, w tysiącach grobów poległych żołnierzy, na których dzieci składają kwiaty. Powstawały filmy, literatura, obrzędy. To wszystko doprowadzało do następnej wojny. - Czy jest pan pewien, że pańskie córki są wystarczająco oswojone z tymi tematami? - Niemożliwe jest odizolowanie ich od tych problemów. Zresztą pozwalam im oglądać amerykańską telewizję, gdzie pokazują w ciągu roku więcej trupów niż pada we wszystkich wojnach. Mam rację, dziewczynki? - Zamykamy oczy, kiedy strzelają - powiedziała rezolutnie starsza. - Patrycjo, czy nie byłaś umówiona ze swoją, przyjaciółką Daisy? - Tak, ale ona poczeka. Chciałabym jeszcze chwilę posiedzieć z wami. - Co się stało? Zawsze pierwsza zrywasz się od stołu. Panie Bonwell, jest pan czarodziejem. Idź już dziecko, bo nie wypada się spóźniać. - Tylko przyjdź na mecz, który twój ojciec rozegra z panem Bonwellem. Punktualnie o szóstej - przypomniał Wiese. - Czy będę mogła przyprowadzić Daisy, aby zobaczyła pana Bonwella? - Możesz z nią przyjść. A my przechodzimy do serów. - Przepraszam, ale też muszę iść. Za pół godziny będę zwiedzał następną instytucję użyteczności publicznej, co ma mnie zmiękczyć przed jutrzejszym spotkaniem z generałem. Zapewniam jednak, że na mecz stawię się punktualnie. * Hurtman czuł, że za chwilę zwymiotuje. Wężówka niczym jad węża z opóźnieniem pokazywała swoje prawdziwe oblicze. Zapach szpitala spotęgował jeszcze męczarnie organizmu. - W takich właśnie warunkach leczą się wszyscy obywatele Republiki Południowej Arabii - mówił młody dyrektor szpitala do otaczających go dziennikarzy. - Jeśli się nie mylę, w krajach, w których rzekomo dba się o dobro obywateli, w podobny sposób traktowani są tylko bogaci... Proszę, niech pani wskaże pierwsze lepsze drzwi. Niespodziewane słowa skierowane były do dziennikarki z Estonii, która stała w pierwszym rzędzie. Chwilę się wahała, w końcu podniosła dłoń i niczym drogowskaz nadała odpowiedni kierunek. - Doskonale. Sala numer 128, jeżeli dobrze zrozumiałem pani intencje. Zapraszam do środka. Pozwolą państwo, że pójdę przodem. - Dyrektor szpitala zrobił kilka energicznych kroków i otworzył drzwi. Hurtman wszedł wraz z innymi, ale zatrzymał się przy wejściu, chcąc mieć zapewniony odwrót. Już wcześniej zauważył, że Jason Ryan stał się wzorowym uczniem i pilnie wysłuchiwał wszystkich pogadanek. Teraz także zbliżył się do łóżka, jakby chciał potrzymać za rękę starego, wychudzonego mężczyznę. - Weźmy na przykład tego oto pacjenta. Sprawdźmy jego kartę... Snorfu, pasterz kóz... Mamy więc najlepszy przykład, że przedstawiciel ludu znajduje u nas opiekę. Cierpi na... Nie, niech to będzie tajemnicą lekarską. Dyrektor szpitala nachylił się teraz nad chorym i zadał mu pytanie w niezrozumiałym języku. Tamten kilkakrotnie skinął głową, wydając gardłowy dźwięk. - Spytałem właśnie naszego pacjenta, czy podoba mu się program lokalnej telewizji, który może oglądać z tego właśnie odbiornika. Nie muszę chyba tłumaczyć, że odpowiedział twierdząco. Hurtman poczuł nowy przypływ mdłości. Na szczęście ktoś szedł korytarzem. - Gdzie jest toaleta? - spytał kobietę, która pchała wózek z talerzami. Może nigdy nie słyszała angielskich słów, może nawet nie słyszała słów wypowiadanych w innym języku niż ten, który znała, a jednak zrozumiała, o co chodzi. Zdążył dojść do drzwi opatrzonych dziwnym zakrętasem. Zajrzał ostrożnie. Wszystko się zgadzało. Zamknął się w kabinie i próbował sobie ulżyć, ale jak na złość mdłości ustąpiły. Wyciągnął z kieszeni butelkę i wziął większą dawkę lekarstwa. Zakrztusił się i musiał poprawić. Minęło kilka chwil i zimny pot ustąpił z czoła. Wyszedł z kabiny i obmył się zimną wodą. Z lustra patrzyła twarz wyjątkowo obrzydliwa. Potwierdził to człowiek w białym fartuchu, który szybkim krokiem wszedł do toalety, ale na widok Hurtmana wybiegł, jakby zobaczył diabła. W sali 128 nie było już nikogo, jeżeli nie liczyć pana Snorfu, pasterza kóz, który siedział na łóżku i kiwał się miarowo. - Życzę zdrowia. - Hurtman pozdrowił go gestem dłoni. Snorfu nie odpowiedział, ale też nie wyglądał na zdziwionego. Kolegów dziennikarzy znalazł piętro wyżej. Na schodach stało kilku wojskowych, którzy bacznie mu się przyjrzeli. Domyślił się, że przybył ktoś ważny. W dużej sali, której nie powstydziłby się uniwersytet, oglądano skomplikowane urządzenie diagnostyczne. Otoczony doradcami dyrektor szpitala zwracał się już tylko do jednego człowieka. Był nim John B. Bonwell. Jason Ryan miał na głowie aluminiowy hełm, a przekroje jego mózgu widoczne były na kilku monitorach. Wyglądały zwyczajnie. Uspokojony Hurtman przeniósł wzrok na Bonwella, który musiał się już za nim rozglądać, bo ich spojrzenia się zaraz skrzyżowały. Stali daleko od siebie, ale dostrzegł w twarzy Bonwella coś, czego wcześniej nie widział. Dwie pionowe zmarszczki biegły wzdłuż nosa aż do ust, których kąciki, mimo grzecznego uśmiechu, zdawały się opadać. Tak samo jak przed chwilą nie zdziwiła go oglądana w lustrze nabrzmiała twarz z przekrwionymi oczyma, tak teraz zrozumiał, dlaczego obiekt westchnień amerykańskich kobiet postarzał się nagle o co najmniej dziesięć lat. Piłka tenisowa była zwyczajna, ale jej wewnętrzne ścianki pokryto milimetrową warstwą czegoś, co tylko w konsystencji przypominało kauczuk. To on, Hurtman, wpadł na pomysł, na podstawie którego w laboratorium Pentagonu wykonano egzemplarz doskonały. Uderzenie wyrzucające piłkę z maszyny treningowej nie uruchamiało miniaturowego zapalnika wstrząsowego. Dopiero drugie silne uderzenie przekazywało impuls do cienkiej warstwy najnowszego materiału wybuchowego. W zetknięciu z rakietą piłka powinna detonować, wyrywając w korcie dziurę o rozmiarach zbiorowego grobu. Aby ofiarować piekielny gadżet tenisiście, John B. Bonwell przybył do Republiki Południowej Arabii. Jeżeli uważał się za człowieka uczciwego, to miał teraz prawo do takiego wyglądu. * John B. Bonwell chciał przegrać, ale z własnego wyboru, a już po pierwszym secie wiedział, że gdyby nawet przyspieszył, to i tak nie nadąży za białą błyskawicą w postaci blondyna, który nie raczył nawet zdjąć wełnianego pulowera. Sędzia Tajlandczyk także był o tym przekonany, bo wszystkie autowe piłki swojego pana traktował jak wbijane w sam środek kortu. Jednak pod koniec drugiego seta sytuacja odwróciła się. Biały pulower powędrował na ławkę, a Wiese coraz częściej ocierał twarz ręcznikiem. Zaczynał psuć piłki i denerwować się głośno. Przy stanie 5:4 i serwisie Bonwella poprosił o dłuższa przerwę. - Nie mam specjalnej ochoty na grę, a mimo to gram coraz lepiej - powiedział do żony Wiese’a, która podała mu coś do picia. - Może ambicja mojego męża udzieliła się panu przez siatkę? - Gdyby tak było, byłbym najlepszy na świecie. - Niech pan spróbuje. W przyszłym tygodniu obchodzimy dwunastą rocznicę ślubu i jeżeli uda się panu wygrać, będzie to dla mnie piękny prezent. - ...Dobrze, że nie słyszy tego pani mąż. Mógłby wynaleźć coś jeszcze groźniejszego. - Dobrze powiedziane. Obiecuję, że jeżeli uda mi się kiedyś powrócić do Stanów, będę na pana głosować bez względu na to, kim będzie pan chciał zostać. - Nie wiem, czy jeśli wygram, będę mógł zostać na kolacji. - O czym mówicie? Nic nie słyszę! - krzyknął Wiese ze swojego krzesełka. - O tym. że jesteś niezniszczalny - odpowiedziała żona. Bonwell wytarł dokładnie rączkę rakiety i stanął na linii. Wiedział, że nie zrobi przyjemności Marii Wiese. Musi przegrać, bo taki jest plan. Jednak Wiese słabł coraz bardziej i zaczynał popełniać proste błędy. Trudno robić podobne, jeżeli miało to wyglądać naturalnie. Postanowił więc skupić się na podwójnych błędach serwisowych, które mogły wynikać z chęci zwycięstwa za wszelką cenę. Nie był to dobry pomysł, bo każdy drugi serwis, choć uderzany z całej siły i z myślą o aucie. okazywał się nie do obrony. Wiese przegrywał i kilka razy uderzył rakietą w kort. Bonwell nie miał innego wyjścia, jak robić wszystko, aby zachowując pozory prawdopodobieństwa nie trafiać w piłkę. Dopiero tak prostacki sposób sprawił, że przegrał. - Gem, set, mecz! - powiedział zadowolony sędzia i Wiese wyrzucił ręce do góry. Rozległy się skąpe oklaski. Najgłośniej klaskała Daisy, koleżanka jego córki Patrycji, ale chyba z radości, że mecz się skończył. Bonwell czekał przy siatce z wyciągniętą ręką. - Robiłem wszystko, aby wygrać, ale cóż był pan lepszy. - Dawno nie miałem tak wymagającego przeciwnika. A teraz czas na kolację. Nie wiem, jak pan, ale ja zawsze głodnieję po małym wysiłku. - Chwileczkę, a gdzie nagroda? Mam dla pana mały prezent, z którym czekałem do rozstrzygnięcia meczu. Czy któryś z pańskich służących mógłby przynieść z samochodu pięknie zapakowane pudło? Nie pomyli się, bo nie ma innego. Aż dwóch członków ochrony wniosło na kort niewielki pakunek. Ważniejszy z nich skinął głową, dając do zrozumienia, że wszystko w porządku. Córki pomogły ojcu rozpakować prezent. W pudle w kolorach amerykańskiej flagi znalazły futerał z rakietą tenisową i trzy pudełka piłek. Wiese wziął do ręki rakietę. Wyglądała normalnie, jeżeli nie liczyć powiększonej nieco główki i złotego koloru. - Pozwalam sobie ofiarować panu model najnowszego castorpa. Wykonano go z tego samego materiału co poszycie najnowszego promu kosmicznego. Do masowej produkcji wejdzie dopiero w przyszłym roku. - Gdybym przegrał, nie dałby mi pan prezentu? - Należałby się mnie. Testują go w tej chwili najlepsi na świecie. Przy okazji trzy pudełka piłek w najmodniejszym kolorze magenta. - Bonwell wyjął jedną z piłek i podał Wiese’owi. - Niech pan odbije, ta rakieta ma zmienić jakość uderzenia... Wiese uderzył mocno. - I co? - Jakby szybciej. - Zobaczy pan jutro, przy nowych siłach. - Bonwell wsypał resztę piłek do automatu treningowego. - Nie da pan maszynie żadnych szans. * - Dziewczęta, czas na was. - Maria Wiese powtórzyła to po raz trzeci. - Wiem, że chciałybyście jak najdłużej towarzyszyć panu Bonwellowi, ale każda przyjemność musi mieć swój koniec. - Mamo, jestem głodna - oznajmiła Patrycja, nakładając sobie kolejną porcję sałaty. - Wystarczy. Jeszcze nigdy tyle nie zjadłaś - zirytował się Wiese. - Dygnijcie jak prawdziwe damy i już was nie ma. Dziewczęta rzuciły Johnowi B. ostatnie powłóczyste spojrzenia, on zaś odwzajemnił się pięknym uśmiechem. Patrycja miała łzy w oczach, a Roxanne pociągała nosem. - To doprawdy zadziwiające. A wydawały mi się niegłupie... - Wiese z niesmakiem odprowadził wzrokiem córki. - My, dorośli, napijemy się teraz armaniaku. Chyba że ty także, Mario, masz ochotę zapłakać, że pan Bonwell niedługo nas opuści. - Chwilami mam ochotę zapłakać nad swoim losem - odpowiedziała niespodziewanie twardo. - Dobre sobie, pierwszy raz mi o tym mówisz... - Rozumiem, że ten wspaniały trunek sprowadzany jest dla pana prosto z Francji - wtrącił Bonwell, czując, ze atmosfera staje się nieprzyjemna. - Nie tylko dla mnie, musi pan wiedzieć. Zresztą myli pan nas chyba z Iranem. Tutaj surowość odwiecznych reguł moderowana jest dobrocią generała Nadaffa. Wypijmy więc za spotkanie dwóch światów. - Z przyjemnością, to dobry toast. - Bonwell uniósł kieliszek i upił trochę. - Będzie bowiem okazja spytać pana - proszę nie myśleć, że chcę go przekonać do czegokolwiek - dlaczego nie chce pan pracować w świecie, w którym butelkę armaniaku można kupić w dzielnicowym supermarkecie. - Czy dostępność wszelkiego dobra nie jest nudna. - Nawet jeżeli to żart, to nie odpowiedział mi pan na pytanie. Przecież tylko w tym niedoskonałym kraju, w którym się pan urodził, istnieje jakakolwiek gwarancja, że pańskie wynalazki nie zostaną wymierzone przeciwko reszcie świata. - Mógłbym odpowiedzieć, że tylko tutaj tak bardzo wierzy się w mój umysł. Dobrze płacić potrafią wszędzie, ale najważniejsze jest odpowiednie traktowanie. Jak pan chyba zauważył, cierpię na przypadłość, którą można by nazwać chronicznym niedowartościowaniem. Nie wiem. czy to pochodzenie, czy to, że w szkole wyśmiewano się ze mnie, w każdym razie lubiłbym być królem... - Być królem w kraju, w którym absolutną władzę ma ktoś taki jak generał, to chyba niebezpieczne? - Dlatego jestem tylko garderobianym. W każdym razie odpowiadam za przyszłe szaty króla. Myślę jednak, że tak naprawdę nie pracuję w Ameryce z prostego powodu. Nie lubię jej przeświadczenia, że jest jedynym dobrem i że reszta świata ma brać z niej przykład. - Racja, tak to wygląda, a może nawet tak jest. Jednak chyba nie sądzi pan, że to, co tu się dzieje, jest lepsze. Proszę nie odpowiadać, jeżeli ma pan tu podsłuch... - Takiemu jak ja trudno założyć podsłuch, bo w te klocki także jestem lepszy. Jedyna elektronika to uszy służby, ale ja się nie boję. Dlatego śmiało panu odpowiem. To, co tu się dzieje, nie jest lepsze, jest złe i powiela najgorsze wzory znane z historii, ale powtarzam, potrafi przynajmniej zagrać na nosie naszemu uszminkowanemu truposzowi. - Proszę się nie obrazić, ale to trochę dziecinne myślenie. - Wielkie umysły są trochę dziecinne, nic sądzi pan? - Ale dlaczego od razu palić świat? - Niech pan nie udaje przestraszonego chłopca, któremu naopowiadano bajek o złym wilku. - Nie uważa pan, że przestraszeni Amerykanie mogliby nasłać kogoś na pana, aby ratować cywilizowany świat? - Cywilizowany świat? Świat, który gotów rozpaść się ze strachu przed głupią Przepowiednią, nazywa pan cywilizowanym? Mam nadzieję, że pan także wstydzi się za to, do czego doszła ludzkość, którą pan nazywa cywilizowaną? - Nie odpowiedział pan na pytanie. - Bo i po co? Zanim zgodziłem się na spotkanie, dowiedziałem się, że nie jest pan jednym z tych polityków, którzy tylko krawatami różnią się od mojego generała. Jednak mogę sobie wyobrazić, że poświęca pan swoją karierę i wyciąga pistolet w długopisie czy w czymś takim, aby strzelić do potwora, za jakiego mnie pan uważa. - Widzę, że obaj z panem Bonwellem macie specyficzne poczucie humoru. - Maria Wiese nie ukrywała niesmaku. - Dlatego w gościnnych progach tego domu kazałem zainstalować urządzenie prześwietlające lepiej od najlepszego rezonansu magnetycznego. Stąd od razu mała rada. Dałbym ją panu nawet wówczas, gdyby nie poruszył pan tego delikatnego tematu. Proszę uważać na nerki, bo w prawym kielichu ma pan złogi, które mogą się w przyszłości oderwać. Tak w każdym razie twierdzi doktor Herzog, który ocenia zdrowie moich gości. - Wiese spojrzał na żonę, jakby ciesząc się jej irytacją. - W takim razie powinienem się wcześnie kłaść i nie pić zbyt dużo trunków, choćby najszlachetniejszych... Czy panią także spotkam na jutrzejszej defiladzie? - spytał Bonwell, ściskając rękę Marii Wiese. - W tym względzie surowość odwiecznych reguł zwycięża dobroć generała. Tylko jedna kobieta będzie jutro na trybunie. Jego żona, Haifa, która znaczy więcej od samego... - Cicho bądź! - Zdenerwowany Wiese wskazał kierowcę, który otworzył szeroko drzwi przed Bonwellem. W samochodzie odwożącym go do rezydencji nie myślał o eksplozji, która za dzień lub dwa wysadzi w powietrze Wiese’a i połowę kortu. Po tym, co zrobił, sam uważał się za trupa, a więc to jemu należało się epitafium. * Nawet słońce świeciło zgodnie z dyrektywami, a lekki wiatr, który miał chłodzić zaproszonych gości, wzorowo wywiązywał się z zadania. Kwiaty dekorujące trybunę tworzyły motywy przedstawiające sceny z życia Nadaffa. Dyplomaci z krajów zaprzyjaźnionych z Republiką Południowej Arabii zajmowali miejsca uprzywilejowane, bo od loży, w której miał zasiąść generał, oddzielał ich tylko rząd krzeseł przeznaczonych dla jego najbliższej rodziny. Dziennikarzy zagranicznych także uhonorowano, gdyż umieszczeni zostali między wysokimi oficerami sztabowymi. Hurtman był w wyśmienitym humorze. Pusta butelka w kształcie renifera leżała zakopana w piasku, a jego organizm zgodził się na przyjęcie posiłku. Chodząca doskonałość ze mnie, myślał i rozglądał się, szukając wzrokiem kogoś, kto mógłby być Wiesem. Nie znalazł nikogo takiego, ale pierwszy dostrzegł Johna B. Bonwella, wprowadzanego do loży honorowej. Przywitała go cisza, dlatego Hurtman z przekory zaczął bić brawo. Przyłączyła się do niego większość dziennikarzy, jednak nie brzmiało to imponująco. Bonwell pomachał do nich z daleka i usiadł na podsuniętym krześle. W pustej loży wyglądał jak bokser daremnie wyczekujący przeciwnika, osłabiającego w ten sposób jego wolę walki. Minęło kilka minut, aż wreszcie ukazał się niewysoki mężczyzna w skromnym mundurze. Wszyscy powstali i rozległy się ogłuszające oklaski. Nadaff długo potrząsał ręką Bonwella, a potem uniósł ją do góry, jakby oddając w ten sposób Stanom Zjednoczonym część swojego splendoru. Żona Nadaffa, Haifa, nie miała zasłoniętej twarzy i z odległości, z której mógł widzieć ją Hurtman, wydawała się piękną kobietą. Na jej widok wiwatujący jeszcze wzmogli wysiłki. Dziękowała dyskretnym skinieniem głowy. Teraz do loży weszło kilka ważnych osobistości, przeważnie w bogato szamerowanych mundurach. Wśród nich tylko jeden blondyn w jasnym garniturze. Kiedy wraz z innymi przedstawiano go Bonwellowi, generał Nadaff powiedział coś zabawnego, bo cała świta zaśmiała się radośnie. Hurtman domyślił się, że generał powiedział coś w rodzaju: „Naszego uczonego chyba nie muszę przedstawiać, bo pewnie jest dla pańskiego kraju ważniejszy ode mnie”. Żałował, że nie ma lornetki czy teleobiektywu, które polecono zostawić w hotelu. Wreszcie Nadaff usiadł. Po swojej prawej ręce miał żonę, po lewej Bonwella, Wiese znalazł miejsce za nimi, w drugim rzędzie. Generał Nadaff podniósł palec. Mogło się wydawać, że bada w ten sposób kierunek wiatru, ale gest ten znaczył coś innego. Po prostu podniósł batutę. Poruszył nim i natychmiast z niewidocznych głośników rozległa się muzyka. - To chyba Wagner - powiedziała Doris Pelle, estońska dziennikarka, która siedziała przed Hurtmanem i trochę mu zasłaniała. Jeżeli nie liczyć żony przywódcy, była jedyną kobietą na trybunie. - Ależ ma pani słuch - pochwalił siedzący obok niej Włoch z „Corriere della Sera”. Miał dużo racji. W transkrypcji na piszczałki trudno było wyczuć, że to Przemarsz Walkirii. Jazgotliwa muzyka dała początek jeszcze większemu hałasowi. Rozległ się olbrzymi huk i na niebie pojawiły się odrzutowce ghostmirror. Bezpośrednio nad trybuną, dokonały efektownej ewolucji, po której na niebie pozostała flaga Republiki Południowej Arabii, utworzona z barwnych dymów. Niektórzy z widzów wstali i pozdrawiali pilotów. Po samolotach u wylotu szerokiej alei pojawili się jeźdźcy na wielbłądach. - Jakie zgrabne nawiązanie do tysięcy lat tradycji jeździectwa. - Tom Rowse, który siedział obok Hurtmana, pochwalił niewidzialnego reżysera. Jeźdźcy mieli ze sobą własną orkiestrę, której członkowie dokonywali cudów zręczności, podrzucając w górę instrumenty. Strzelcy wymachiwali strzelbami wykładanymi srebrem, a ich wielbłądy przed samą trybuną zmieniły krok na bardziej dostojny. Publiczności bardzo się to podobało, a generał Nadaff pozdrowił nawet jeźdźców skrzyżowanymi nad głową rękami. Z głębi alei dał się słyszeć nowy pomruk i po chwili nadjechały rakiety samojezdne. Były tak duże, że rakiety chińskie wydawały się przy nich nabojami do sztucera. Oczywiście także wzbudziły duży entuzjazm. Nadaff nachylił się do Bonwella i coś mu tłumaczył. Ten kiwał głową ze zrozumieniem. Potem obaj odwrócili się do Wiese’a, który przytaknął. Hurtman pocieszał się, że rakiety na pewno wykonano z papier mache. Chociaż ulicą nie płynęła woda, na horyzoncie pojawił się okręt wojenny. Może nie prawdziwy, ale z najprawdziwszą załogą. Kapitan, bosman, majtkowie, wszyscy pięknie opaleni i z minami wilków morskich. To przepiękne przedstawienie można było zrozumieć tylko w jeden sposób: panowanie nad oceanami to dla młodej republiki tylko kwestia czasu. Publiczność lubiła widać wodę, bo okręt majestatycznie odjeżdżający w siną dal żegnany był hucznymi oklaskami. Na trybunie pojawili się chłopcy częstujący kawą. W tym samym czasie defilada na chwilę utraciła militarny charakter i szeroką aleję wypełniła młodzież płci męskiej, uzbrojona tylko w papierowe kwiaty, którymi pozdrawiała swojego przywódcę. Hurtman wypił małą czarkę kawy i nie dostał po niej palpitacji serca. Poczuł się więc zupełnie uleczony. Nawet korowód wydał mu się mniej obrzydliwy. Piesi młodzieńcy zniknęli, a zastąpiły ich najnowsze czołgi. Przejechały szybko, nie popisując się przesadnie. Potem pokazały się wozy opancerzone, wyposażone w działka i zdalnie sterowane karabiny maszynowe. Dowódcy pozdrawiali generała i jego gości salutując z wieżyczek. W tym samym czasie nadjechało jeszcze kilka odkrytych samochodów terenowych, w których stali wyprostowani oficerowie i także salutowali. Jeden z samochodów zatrzymał się i wyskoczył z niego oficer. Z bukietem kwiatów podbiegł do trybuny. Oficer wspiął się na palce, a żona generała, Haifa, nachyliła się, aby odebrać kwiaty. Już ich dotykała, kiedy uśmiechnięty żołnierz strzelił do niej z pistoletu, który trzymał w tej samej ręce co kwiaty. Broń była małokalibrowa, strzał cichy, a kula trafiła ją w usta. Trysnęła krew i Haifa upadła do przodu. Nie zdążyła uderzyć głową o balustradę, kiedy okazało się, że nikły strzał był sygnałem do czegoś jeszcze bardziej niewyobrażalnego. Jak na komendę wieżyczki czołgów odwróciły się w stronę trybun i gorąca fala ołowiu bluznęła ze wszystkich luf. Hurtman zdążył jeszcze spojrzeć w stronę Bonwella i zobaczył, że ten siedzi bez ruchu. Nie czekał dłużej i zanurkował pod ławkę, uderzając przy tym głową w brzuch Toma Rowse’a, który akurat chciał zrobić to samo. Być może to, że schował się przed ścianą ognia z pewnym opóźnieniem, uratowało mu życie. Doris Pelle i włoski dziennikarz, którzy siedzieli przednim, z braku miejsca nie przypadli płasko do ziemi, a tylko uklękli, chowając nisko głowy. Stali się więc dla niego tarczą, żywą tylko przez chwilę, bo czuł drganie ich ciał trafianych seriami pocisków i ciepło bryzgającej krwi. Z całej siły wbijał się teraz w ziemię, chcąc się upodobnić do porzuconej gazety. Stopa Rowse’a kilkakrotnie uderzyła go w skroń, a potem zastygła. Ostrożnie złapał ją za kostkę i położył sobie na głowie, tworząc w ten sposób iluzoryczne okrycie przed walącym się na niego światem. Strzały przycichły tylko na chwilę i zaraz rozległy się z podwójną mocą. Rakieta przeciwpancerna uderzyła w trybunę powyżej. Na Hurtmana spadło rozszarpane wybuchem ciało i kilka desek. Jedna z nich ostrym końcem wbiła mu się w brzuch, ale nawet nie poczuł bólu. Wydawało mu się, że krzyczy, i że od tego krzyku, który miał go uwolnić od własnego ciała, za chwile, pękną mu płuca. Zobaczył jeszcze światła wewnątrz swojej głowy i zemdlał. Kiedy się ocknął, słychać było już tylko pojedyncze strzały. Policzył do stu i powoli zaczął wydobywać się ze swojej kryjówki. Lewa ręka była uwięziona pod drewnianą konstrukcją, prawą więc próbował zsunąć z siebie grubasa w mundurze, którego nigdy przedtem nie widział, a który leżał na nim z wyrwaną górną częścią czaszki. Potem zdjął z głowy stopę Rowse’a i uniósł tułów, na ile to było możliwe. Zza wzgórza utworzonego z przestrzelonej piersi dziennikarza „Corriere della Sera” dostrzegł jednego żołnierza w jeepie i dwóch, którzy z krótkiej broni dobijali ludzi na trybunie honorowej. Jeden z nich z obojętną miną zbliżał się do miejsca, gdzie powinien znajdować się Bonwell. Hurtman mógł się tylko bezsilnie przyglądać, jak zbir szuka wśród ciał najmniejszej oznaki życia. Próbował podeprzeć się nie uwięzioną ręką i wtedy właśnie natrafił na znany kształt. Kabura przy pasie grubego mężczyzny, który stracił mózg, otworzyła się. po jednym szarpnięciu. Dotykiem wyczuł stary model waltera, którym lubił się posługiwać w pierwszych latach służby. Zarepetował go zębami i oparł rękę o głowę włoskiego dziennikarza. Przeprosił go w myśli i ogarnął wzrokiem trzy cele. Żołdak znajdujący się najbliżej Bonwella był widoczny z przodu. Jego kolega, który strzelał do rannych w drugim końcu trybuny honorowej, stał dalej i na dodatek bokiem. Kierowca siedział tyłem do Hurtmana, lecz karabin maszynowy umieszczony na jeepie był skierowany w jego stronę. Pierwszy zginął oprawca, który stanowił najtrudniejszy cel. Hurtman celował w skroń, lecz pistolet ściągał do dołu i trafił w szyję. Tak jak przewidział, żołnierz stojący przodem do niego odwrócił na chwilę głowę, chcąc zobaczyć, co się dzieje z kolegą. Zanim podniósł pistolet gotowy do strzału, pocisk trafił go w pierś. Najgorszego wyboru dokonał kierowca. Mógł schować się za samochodem i w walce szukać swojej szansy, a jednak włączył silnik i próbował uciec. Hurtman mierzył już spokojnie i trafił go w plecy. Samochód jechał jeszcze długo. Wyszarpnął wreszcie lewą rękę. Nie wyglądała dobrze. Z daleka słychać było syreny. Aby przedostać się do trybuny honorowej, musiał przebrnąć przez krwawą miazgę. Potykał się co chwila, a raz nawet, kiedy noga znalazła złudne oparcie, przewrócił się i upadł twarzą prosto w czyjeś wnętrzności. Kiedy wstawał, zobaczył, że należały do Jasona Ryana. Biedy Jason, pomyślał, nie zdążył się przyznać, po co tu przyjechał. Dowlókł się wreszcie do drewnianej bariery oddzielającej lożę honorową i wspiął się na nią. Ochroniarz oparty plecami o płot nie zareagował. Nie miał do tego głowy. Co gorsza, nie było jej nigdzie w pobliżu. Poza pierwszym wystrzałem Haifa nie ucierpiała więcej, za to jej mąż został trafiony tyloma kulami, że trudno go było rozpoznać. W miejscu, gdzie powinno znajdować się ciało Bonwella, nie było nikogo podobnego. Żołnierz, do którego Hurtman strzelał przed chwilą, żył jeszcze, ale było mu już wszystko jedno. Bez zrozumienia patrzył na zalaną krwią postać, która się nad nim pochylała. Pociski działek przeciwpancernych trafiły w trybunę w kilku miejscach, wyrywając głębokie leje. W jednym z nich zobaczył ślad po człowieku w beżowym garniturze. Oderwana skóra twarzy z kosmykiem jasnych włosów została rzucona na tylną ścianę wyrwy. Uformowany przedziwnie strzęp ludzki sprawiał wrażenie, że Wiese uśmiecha się drwiąco. - Zdaje się, że jesteśmy nieśmiertelni! Usłyszał to zdanie i z wrażenia o mało nie strzelił w stronę, z której padło. John B. Bonwell wychodził spod ławki na końcu trybuny. Gdyby nie lekko potargane włosy i plama na marynarce, można by myśleć, że nie uczestniczył w tym, co się stało. Z uwagą przyjrzał się Hurtmanowi. - Widzę, że muszę się tobą zaopiekować. Hurtman spojrzał na swoją lewą rękę. Była większa od prawej i fioletowa. Chciał odpowiedzieć, ale w tym momencie usłyszał nadlatujący śmigłowiec. Był to duży wojskowy lockhead 358. - Będą strzelać? - Na wszelki wypadek do zobaczenia w piekle. Śmigłowiec wylądował w miejscu, gdzie jeszcze niedawno stały wozy opancerzone. Wyskoczyło z niego dwóch uzbrojonych komandosów, którzy mieli zadanie podtrzymać wysiadającego mężczyznę. - A więc pan żyje! Jeszcze jeden dowód na istnienie Allacha! - Mężczyzna z czarnym wąsikiem z daleka machał ręką w stronę Bonwella. Tym razem szef lotnictwa, Ali Kahdal, ubrany był w skromny mundur bez żadnego orderu. - Moi lotnicy opanowali sytuację, a winni już zostali ukarani. Niech żyje Republika Południowej Arabii, niech żyją Stany Zjednoczone! - A co z innymi narodami? - Bonwell wskazał trupy dziennikarzy. - Na pewno potrafią zrozumieć naszą tragedię i wysiłek, jaki włożyliśmy w to, aby przywrócić światu pokój. - Czy brak pańskich orderów to oznaka żałoby? - Przed chwilą zostałem wybrany przez naród następcą wielkiego Nadaffa. Będę kontynuował nie tylko jego wielką ideę, ale zachowam też, podobnie jak on, osobistą skromność. Pan jest ranny, panie Loos? - Ali Kahdal skierował teraz spojrzenie na Hurtmana. - Nie mylę się chyba co do nazwiska? Natychmiast przynieście nosze! Ze śmigłowca jeden po drugim wyskakiwali następni żołnierze. Wszyscy byli dobrze uzbrojeni i sprawiali wrażenie zdecydowanych na wszystko. Rozdział 7 Victoria wraz z całą wstrzymującą oddech Ameryką widziała Johna B. Bonwella wysiadającego z samolotu. Był sam, choć podobno masakrę przeżył także jeden z dziennikarzy. Ukrywano jego nazwisko ze względu na bezpieczeństwo, a przede wszystkim stan psychiczny, W natychmiastowym śledztwie przeprowadzonym przez kolegów po fachu najczęściej powtarzało się nazwisko Loos. Jack Loos z „Daily Express”. Dało to Victorii zastrzyk nadziei. Jednak na granicy z Meksykiem odnaleziono też zapijającego się człowieka, który przysięgał, że Jack Loos zmarł na jego rękach trzy lata temu, a więc nie mógł ocaleć podczas defilady. Redaktor naczelny „Daily Express” uznał to za brednie, bo, jak twierdził, osobiście wysyłał Loosa do Republiki Południowej Arabii. Victoria cieszyła się znowu, ale dziennikarze z „Daily Express” zeznali przed kamerami, że od kilku lat nie widzieli Loosa w redakcji. Jeden z nich, zresztą wcześniej wyrzucony, twierdził nawet, że redaktor naczelny jest wieloletnim pracownikiem służb specjalnych i wierzyć można tylko w to, że kłamie przy każdej okazji. Wszystkie te rozważania zostały przerwane przez wydarzenie ważniejsze dla losów świata, bo Przepowiednia dała znać o sobie po raz trzeci i zaczęło się zbiorowe odliczanie. Victoria myślała tylko o jednym. Jack Loos śnił się jej co noc i wyraźnie dawał do zrozumienia, że żyje. Często przychodziła do jego domu, ale nigdy nikogo nie zastała. Tym razem przeszła na drugą stronę ulicy. Robiła to już kilkakrotnie, ale w oknach na siódmym piętrze nie zapalało się światło. Teraz spojrzała w górę i nie uwierzyła własnym oczom. Winda nie działała i musiała wbiec po schodach. Na czwartym piętrze zmęczyła się i dała słowo, że jeśli jakimś cudem nie dojdzie do końca świata, to weźmie się za siebie. Wreszcie doszła do drzwi i nastawiła ucha. Nie usłyszała nic oprócz krzyków dobiegających z wyższego piętra. Zapukała lekko i dałaby głowę, że za drzwiami przewróciło się krzesło. Serce podeszło jej do gardła, ale odruchowo poprawiła włosy. Drzwi uchyliły się lekko i zobaczyła mężczyznę. Nie był to Jack Loos i nie był nawet do niego podobny. Niski, o rozbieganych oczkach, wyglądał na amatora dzieci i hamburgerów. - Pani do kogo? - spytał bez cienia uśmiechu. - Jestem Victoria. Szukam Jacka Loosa. - A kto to jest? - Mieszka tutaj. - Tutaj? - wskazał za siebie. - Tak. - W takim razie niech pani wejdzie. Otworzył szeroko drzwi i zrobił zapraszający gest ręką. Tym razem się uśmiechnął. Victoria była wystraszona, ale weszła do środka. Krzesło istotnie leżało na podłodze, a poza tym wszystko było tak samo. - I gdzie on jest według pani? - To jego mieszkanie. O, widzę nawet serwetkę, którą mu przyniosłam... - Victoria podeszła szybko do stolika i uniosła w górę drewnianego Sitting Bulla. - Niech pan patrzy, dziurka wypalona papierosem przez mojego dziadka. - Ten Loos jest pani dziadkiem? - Nie. Ale podarowałam mu serwetkę z dziurką wypaloną przez mojego dziadka. - Wciskać w prezencie stary chłam, ładnie to tak? - To cenna pamiątka. - I niech tak zostanie. Nic nie wiem i nie chcę wiedzieć. Tydzień temu wynająłem od administratora umeblowane mieszkanie. Od tego czasu miałem wizyty kilku pismaków i jednej ekipy telewizyjnej, a teraz przychodzi pani i bezczelnie pcha się do środka... - Pozwolił mi pan wejść. - No to niech się pani zrewanżuje i przyzna, że chodzi pani o mnie. - Nie rozumiem... - Chciała mnie pani poznać. Rozumiem to. Powiem więcej, kobiecie takiej jak pani gotów jestem zapłacić. Nawet dwie setki. Tylko zaznaczam, że lubię sztuczki. - Pójdę już. Był pan bardzo uprzejmy. - Victoria zaczęła się wycofywać. - Zresztą co tam, na co mi oszczędności. Jeszcze tylko trzy dni do końca. Dam trzysta, ale z francuzem... Victoria oparła się o drzwi. Na szczęście były otwarte. Już na schodach dogoniły ją słowa: - Dlaczego pani ucieka? W ostatnich godzinach ludzie samotni powinni trzymać się razem. Piętro niżej zwolniła i jeszcze raz spróbowała uruchomić windę. Tym razem usłyszała znajome skrzypienie i dębowe pudło zjechało z góry. Chciała wsiąść, ale musiała przepuścić wysiadających. Mężczyźni i kobiety, przeważnie starsi. Wszyscy uśmiechali się grzecznie, jednak Victoria pomyślała, że nie powinni w tyle osób wsiadać do windy. Na końcu ukazała się pani Knewledge w towarzystwie siwowłosego dżentelmena. Był od niej o głowę niższy, ale to wszystko, co ich różniło. - Witaj, dziecko, dawno cię nie widziałam. Masz ładne rumieńce na twarzy. A co z naszym panem Loosem? Ostatnio widziałam tylko jego tatusia. - Sama chciałabym to wiedzieć, proszę pani. - Chyba cię nie rzucił? Wyglądał na porządnego człowieka. A gdyby nawet, to głowa do góry. Mam dla ciebie dobrą wiadomość. Nie martw się tym, czym martwią się wszyscy. Dożyjesz jeszcze mojego wieku... - Głowa do góry, szanowna pani. Antychryst odszedł na zawsze. - Towarzysz pani Knewledge uśmiechał się życzliwie, odsłaniając protezę doskonalszą od najdoskonalszych zębów. - Chodźmy, droga sąsiadko - podał ramię kobiecie. Oboje skinęli głowami i zaczęli schodzić po schodach. Wsiadła z ulgą do pustej windy, nacisnęła guzik i zaraz przejrzała się w lustrze. Po rozmowie z obleśnym typem była zaczerwieniona, ale czuła się już bezpiecznie. Z ulgą przysiadła na aksamitnej ławeczce, którą tak się chlubił Jack. Przez kryształową, szybkę w drzwiach widziała schodzących po schodach staruszków, którzy nie zdecydowali się zjeżdżać dalej. Widocznie wzbudzam strach, kiedy się boję - pomyślała i na chwilę zamknęła oczy. Na dole winda zakołysała się i stanęła. W tym samym momencie Victoria poczuła dotyk na łydce. Zerwała się na równe nogi, ale nie krzyknęła. Spod ławeczki wystawała ludzka ręka, uwolniona wstrząsem windy. W panice rzuciła się do drzwi. W hallu było pusto, jednak za szybą po słonecznej ulicy chodzili ludzie. Chciała wybiec i krzyczeć, ale coś nakazało jej wrócić. Przytrzymując drzwi windy, aby mieć drogę ucieczki, zajrzała pod ławkę. Ręka należała do młodego mężczyzny o czarnych, kręconych włosach. W gors jego białej koszuli wbitych było sześć albo siedem szydełek z drewnianymi uchwytami, wokół których czerwieniły się okrągłe plamy krwi. Jednak prawdziwą, jeszcze bulgoczącą od krwi raną było jego krocze, z którego sterczały duże krawieckie nożyce. Victoria nie zemdlała. Bez pośpiechu zamknęła za sobą drzwi windy i wolno skierowała się do wyjścia. Na ulicy zobaczyło ją młode małżeństwo z dzieckiem. Tylko dziecko, skarcone przez matkę, odwróciło się za kobietą, której twarz wykrzywiał rytmiczny skurcz. * Niespodziewany podmuch wiatru poderwał dawno nie sprzątane śmieci i w całym parku zawirowały duże płatki śniegu. Gazety były z nich największe i może dlatego opadały na ziemię z dużym dostojeństwem. Puszki po piwie udawały grad i z impetem podskakiwały na wietrze. Nagła zima rozśmieszyła kilkoro dzieci, które zabierały się do spuszczania benzyny z potężnej kosiarki do trawy, porzuconej przez służby porządkowe. Najgłośniej śmiał się rudy dwunastoletni chłopiec. Wyglądał na przywódcę, może dlatego, że za pasem miał większego od siebie smith & wessona. Wyciągnął go zaraz i zaczął strzelać do śnieżnych płatków. Nie strzelał dobrze, ale wreszcie trafił w tekturowe pudełko po ciastkach. Zostało to dobrze przyjęte przez rówieśników, ale kilku dorosłych zaczęło opuszczać pobliskie trawniki. Strzelanina wyrwała ze snu dziewczynę w pomiętej balowej sukni, leżącą pod rozłożystym platanem. Usiadła, wodząc wokoło nieprzytomnym wzrokiem, a potem pogroziła rudzielcowi pięścią. Chłopiec wycelował broń w jej stronę i dziewczyna znowu się położyła. Zaniedbany mężczyzna siedział na ławce odwrócony tyłem do wszystkiego, co się tam działo. Nie wyglądał na włóczęgę, ale też i nie na kogoś, kto ma przy sobie kartę kredytową. Mógł być głuchy, bo nie drgnął nawet podczas strzelaniny, a jednak usłyszał człowieka, który starał się go podejść. - Mam podskoczyć z wrażenia? - spytał, nie oglądając się nawet - Wiedziałem, że nie można cię podejść... - Skrada się pan z przyzwyczajenia? - Hurtman zrobił McGovranowi miejsce obok siebie. - Po prostu nie lubię robić hałasu. Hurtman wyglądał nie najgorzej, ale McGovran miałby kłopoty z zatrzymaniem taksówki. Siwa szczecina zakrywała mu twarz, a z rękawów brudnej marynarki wystawały strzępy swetra nieokreślonego koloru. - „Gdy unicestwią płot dzielący epoki, gdy Syriusz wraz z Wenus pogrążą się w cieniu, świat zanurzy się w mroku, by stanąć w płomieniu” - wyrecytował i usiadł na skraju ławki, przedtem starannie oczyściwszy ją z kurzu. - Jeżeli to hasło, to nie znam odzewu - powiedział Hurtman. - Ale powiedz chociaż, że się boisz. - Powiem, że nie mogę się doczekać. - Też już mam dosyć wszystkiego - przyznał McGovran pojednawczo. - A tak między nami, udało ci się wreszcie zasnąć? - Nie. Zapadła niezręczna cisza, którą przerwał Hurtman: - Chciałbym wiedzieć, dlaczego żaden z tych mądrali od Przepowiedni nie przewidział, czym okaże się ten cholerny płot dzielący epoki. - Byłeś jednym z nich. - Tylko od czarnej roboty. - Ale chyba pozwalaliśmy ci myśleć. - Czyli to ja miałem pokapować, że Chińczycy postawią na budownictwo i akurat teraz zaczną rozbierać Wielki Mur, cegła po cegle? A od czego był wywiad, uczeni w słowie i najlepsze komputery? - Swoim ostatnim zachowaniem dajesz do zrozumienia, że uwierzyłeś w Przepowiednię. Ja też mogę sprawiać takie wrażenie. Jeżeli więc, jak uważa świat, Przepowiednia jest prawdziwa, to w jaki sposób mogliśmy jej zapobiec? Wiedzieliśmy więcej od innych, ale cóż znaczy wiedza wobec wyroków boskich? Nie uśmiechasz się? Dla pocieszenia powiem ci, że wczoraj drogą dyplomatyczną zaproponowano Chinom sfinansowanie budownictwa jednorodzinnego. Zgodzili się łaskawie i obiecali wstrzymać rozbiórkę. - Politycy do końca na tonącym okręcie. Jest nadzieja, że po raz pierwszy pójdą na dno razem z innymi. - Twój dobry znajomy, senator Bonwell, jeździ po kraju i uspokaja tych, co jeszcze chcą słuchać kogokolwiek. - Nikt już nie powstrzyma odliczania. Ludzie chcą końca świata i doprowadzą do niego. - Tak... Wszystko na to wskazuje, że właśnie ludzie. - Wolałby pan coś z kosmosu, a la Independace Day, na przykład? Bohaterska, zjednoczona wreszcie ludzkość pod przewodem bohaterskiego prezydenta rusza dzielnie na atakujące ją kosmiczne gluty? - Wolałbym nawet ruchy tektoniczne i zalanie świata przez oceany, chociaż nigdy nie nauczyłem się pływać. Wszystko, tylko nie rozpieprzenie całego dorobku ludzkości przez człowieka... - A kto miałby do tego większe prawo? - Hurtman nie spuszczał oka z dziury na rękawie marynarki McGovrana. - Nie podoba ci się moje zaniedbanie? Jeżeli tak, to zadziwię cię jeszcze bardziej. - McGovran sięgnął do kieszeni i wyciągnął butelkę. - Szefie, co pan? To podobno trucizna. - Hurtman wreszcie zareagował żywo. - Wiem. No to jak? - Dziękuję. Ja już swoje wypiłem. - Ja jeszcze nie. - McGovran pociągnął duży łyk. - Co to jest? - Hurtman wyciągnął rękę w stronę butelki. - Dwudziestopięcioletnia? - Zrezygnowałem już prawie ze wszystkiego, ale najtrudniej oszukać podniebienie. - Widzę, że ci, którzy się całe życie stroili, chodzą teraz w łachmanach. Bogaty, ucho igielne i tak dalej... Dlaczego jednak biedacy rabują salony mody i potem paradują w tym gównie? - Każdy chce przeżyć coś, co nie było mu dane. Ale zdradzę ci, że pod tymi łachami noszę ciągle jedwabne gacie. Siła przyzwyczajenia czy co? Roześmiali się bez przymusu. W tej samej chwili zawtórowało im radosne wycie. Mały rudzielec napił się benzyny z gumowej rurki. Pluł zawzięcie, wyglądało to śmiesznie i nic dziwnego, że spodobało się starszym dzieciom. Ale radość nie trwała długo, bo zaraz wszyscy rzucili się do napełniania butelek benzyną. - Hurt, ty broczysz! - McGovran przyjrzał się krwi, widocznej spod bandaża na ręce Hurtmana. - To już bez znaczenia. - Końca świata nie będzie, to tylko nie kontrolowana panika... - Pan na pewno wie lepiej, szefie. - Co z twoim synem? - Maureen zabrała go ze szpitala i wyjechała w nieznanym kierunku. - Do jednej z posiadłości Daltonów, której piwnice przypominają schron przeciwatomowy? - Które są schronem przeciwatomowym. - Szlachetna kobieta. - Tak. - Na pewno chcesz spytać, co słychać w firmie. No cóż, chłopaki uczą się robić pałkami. Będziemy razem z Gwardią Narodową do końca pilnować porządku. Przyłączysz się? Hurtman pokręcił przecząco głową. - A chciałbyś jeszcze coś dla mnie zrobić? - Jeżeli mam być szczery, to nie. - Może chociaż łyżka strawy? - McGovran bezradnie rozłożył ręce. - Pozamiatam nawet. Wszystko, byleby nie miało to nic wspólnego z naszą robotą. - W porządku. W takim razie przestań udawać czubka i jak najszybciej idź do Victorii. Jeżeli tego nie zrobisz, będę cię straszył po śmierci. Hurtman spojrzał na McGovrana, jakby zobaczył go po raz pierwszy w życiu. - Wszystkiego bym się, po panu spodziewał... - Pójdziesz do niej? - Dzwoniłem już, ale nikt nie odebrał telefonu... - Ci, co teraz tam mieszkają, nie mają głowy do technicznych urządzeń. - A Victoria? - Przeprowadziła się do ciotki przy Lenox Avenue. Możesz też spotkać ją w zoo na Bronksie. Wiesz, tam gdzie przez lata agenci z całego świata lubili przekazywać sobie tajne informacje. - Co tam robi? - Sam się przekonasz. - McGovran wstał z ławki. - Pójdę już, bo słodkie dzieciaczki zaraz podpalą drzewo i zacznę żałować, że nie noszę przy sobie bazooki. Chcesz jeszcze spytać, gdzie moja polityczna poprawność? Bywaj! - wyciągnął rękę na pożegnanie. - Do zobaczenia w piekle. Dzieci z butelkami napełnionymi benzyną rozbiegły się w poszukiwaniu sobie tylko znanego celu. Na szczęście nie zainteresowały się starym mężczyzną. * Żółw szedł wolno wzdłuż żwirowej alejki, ale nie po niej, lecz z boku, wykorzystując miękkość pożółkłej trawy. Na widok Victorii zatrzymał się. Ona także przystanęła, a widząc pytające spojrzenie, podeszła i nachyliła się nad nim. Żółw uniósł wyżej pomarszczony łepek i przez chwilę patrzyli na siebie. - Nie narzekaj - powiedziała - i tak jesteś w świetnej sytuacji. Możesz jeść zieleninę i jakoś dasz sobie radę,.. Żółw wziął pod uwagę jej słowa i ruszył dalej. Miała jeszcze krzyknąć za nim, że tam, gdzie idzie, trawa jest jeszcze bardziej wysuszona, ale zrezygnowała. Podeszła do klatki z orłami i próbowała ją otworzyć. Zamek magnetyczny był niewzruszony, ale pamiętała, że siatka w kilku miejscach jest osłabiona. Uwiesiła się na niej. Siatka zaczęła się pruć jak stary sweter, a podtrzymująca ją rama wygięła się. - Dobroczynne skutki oszczędności burmistrza Burnsa - pomyślała z niesmakiem i zaczęła gestami zachęcać parę orłów do opuszczenia klatki. - Co jest? Nie chcecie spędzić ostatnich godzin na wolności? - krzyknęła widząc, że ignorują jej wysiłek. - Zobaczcie, jak się dla was ubrudziłam... A, rozumiem, może się mnie boicie? Nie pomyliła się. Kiedy odeszła, orzeł wyfrunął z klatki, pociągając za sobą orlicę. Małżonkowie wzbili się zaraz wysoko, nie zważając na pomniejsze ptactwo, które zamiast cieszyć się wolnością, wdało się w wojnę między sobą. Victoria usłyszała hałas i zobaczyła, że kilkoro młodych ludzi chce uwolnić słonia. - Zostawcie Toby’ego w spokoju! Sądzicie, że da sobie radę na Piątej Alei? - Dozorcy uciekają, aby korzystać z życia, a słoń umrze z głodu... - odpowiedziała dziewczyna w zielonej kurtce. - Zatem przynoście mu jedzenie. Wierzcie mi, żyłam dwadzieścia lat w Afryce i wiem, że słonie mrą na asfalcie jak muchy - Victoria skłamała w dobrej intencji. - Też chciałam pojechać do Afryki i zrobić coś dla zwierząt, ale już nie zdążę - zamyśliła się dziewczyna. - Będziemy pierwszym prawdziwie straconym pokoleniem - dodał jej kolega z odcieniem dumy w głosie. - Pamiętajcie, że Toby lubi banany, w rozbijanych sklepach jest ich pełno. - Wszyscy szukają tylko kawioru - powiedziała z pogardą dziewczyna i skinęła na kolegów. Pozdrowili przyjaźnie Victorię i jak jeden mąż ruszyli w stronę klatek z tygrysami bengalskimi. Odprowadziła ich wzrokiem i w tym momencie na końcu alei zobaczyła kogoś, kto mógł być tylko przywidzeniem, Jednak już po chwili „tylko” w jej głowie zamieniło się w „raczej”, by w miarę zbliżania się mężczyzny przywidzenie okazało się Jackiem Loosem. Chudszym, trochę obdartym, ale jak najbardziej realnym. * Na zdjęciu miał pięć lat i blaszaną szablę przy boku. Bawił się w Rob Roya, szkockiego bohatera, który gdyby nie był postacią fikcyjną, byłby na pewno jednym z przodków szkockiej gałęzi rodziny Bonwellów. Na innym zdjęciu, ubrany w żółtą sukienkę, czteroletni pradziadek Archibaid, potem członek Izby Parów, za przyzwoleniem rodziców bawił się w dziewczynkę. Z rozłożonych fotografii przodkowie surowo patrzyli na pochylonego nad stołem Johna B. Bonwella. Szczególnie zaciętą minę miał admirał John Bonwell, uwieczniony przez samego Daguerre’a. Jemu akurat John B. Bonwell najmniej się dziwił, bo byli przecież imiennikami. Bolesne było to, że jeszcze niedawno, zanim sam siebie poznał, przodkowie spoglądali nań z życzliwością, a nawet dumą. Ostatecznie sięgał po najwyższą godność w kraju, do którego przybył kiedyś młody absolwent Cambridge, Benjamin Bonwell. Daleki dźwięk telefonu wtargnął w ostatnie chwile, które chciał poświęcić myślom o sobie, jakim był kiedyś. - Pan prezydent chciał wiedzieć, czy podobało się panu jego orędzie do narodów świata. Powiedziałem, że był pan zachwycony i że w tej chwili jest pan w drodze do Dallas. - Wspaniale się spisałeś. Bonwell przyjrzał się swojemu sekretarzowi, wyglądającemu tak jak wczoraj, kiedy przyjmował go do pracy, na chodzący ideał. Dobry wygląd prymusa, któremu wrodzona uczciwość nigdy nie pozwoliłaby ściągać na egzaminie, i właściwe nazwisko. Czego chcieć więcej? Co prawda Monty Kennedy miał już małe kłopoty z prawem, a nazwisko Kennedy nosił po ojcu, który był irlandzkim hydraulikiem, ale Bonwell i tak uważał, że miał dużo szczęścia odnajdując go w ostatniej chwili. Chłopak był przy tym inteligentny, bo na nadmierną pochwalę zareagował uniesieniem brwi. - Staram się, jak mogę. - Pamiętasz, że jestem tylko dla człowieka, który nazwie się księdzem? - Tak jest. - Pozwól, że teraz popatrzę sobie jeszcze na zdjęcia. - Oczywiście. Już mnie nie ma. - Monty Kennedy oddalił się pośpiesznie. Bonwell jeszcze raz pochylił się nad stołem, tym razem ze szkłem powiększającym. Skierował lupę na usta Velmy Gilvard, siostry matki, słynnej niegdyś piękności, i dałby głowę, że rozciągają się w pogardliwym grymasie. Spojrzał więc na jej oczy i w tym samym momencie usłyszał z tarasu dwa strzały. Nie przestraszył się, bo kojarzył fakty z nie doświadczaną wcześniej jasnością. Pobiegł w stronę tarasu i, jak się spodziewał, zobaczył siedzącego na wózku starca z zaczerwienioną apoplektycznie twarzą, który wymachiwał dymiącą jeszcze dubeltówką. Już pierwszy wylew przed dziesięciu laty odebrał mu możliwość mówienia, teraz więc tylko stękał wściekle i wskazywał dalekie sylwetki ludzi przy bramie. Kilkoro ze służby wsiadało właśnie do vana należącego do majordomusa Edwardsa. Niektórzy mieli ze sobą małe pakunki, świadczące, że nie zabierają całego swojego dobytku. - Oni wrócą, dziadku! - John B. nachylił się i spróbował wyjąć broń z ręki starca, - Nie minie dzień czy dwa i będą z powrotem. To tylko wychodne, małe wychodne... Starcze ręce okazały się jeszcze krzepkie i nawet szarpnięciem nie mógł wyrwać z nich strzelby. Zrezygnował więc i szybkim ruchem ściągnął z kolan dziadka pudełko z nabojami. Monty Kennedy, który ukazał się w drzwiach prowadzących na taras, nie wyglądał na przejętego strzałami. Bonwell przyjął podany przez niego telefon i poczekał, aż odejdzie. Potem podszedł do kamiennej balustrady tarasu. - Tak, to ja - powiedział do słuchawki. - Nie, żadnych zmian. Bądź punktualny... Tak... I jeszcze raz ci dziękuję, przyjacielu... Przerwał połączenie i niespodziewanie dla samego siebie rzucił telefonem w czerwieniące się w dole krzaki berberysu. Tak zdziwił się tym, co zrobił, że aż wychylił się przez balustradę. Kiedy się odwrócił, zobaczył zdziwienie także w przekrwionym oku dziadka. - Ta dzisiejsza technika - powiedział szybko. - Nie dość, że nic nie słychać, to jeszcze potrafi porazić prądem. - Podniósł z ziemi kraciasty pled i okrył nim nogi starszego pana. - Muszę teraz wyjechać, ale niedługo będziemy mieli dla siebie więcej czasu. Dużo więcej... Monty Kennedy klęczał na podłodze i zgodnie z otrzymanym wcześniej poleceniem próbował uruchomić kolejkę elektryczną. - Myślę, że zepsuł się zasilacz, ale podłączam drugi, ten od pańskiego komputera - powiedział wstając. - Nie przeszkadzaj sobie. Kiedy będziesz gotowy? - Mogę spróbować już za chwilę. - Poczekam. Monty uklęknął i zaczął podłączać kable. Bonwell ukucnął przy nim i wziął do ręki małego zawiadowcę z sumiastym wąsem. - Czy mamy jeszcze szofera? - spytał. - Pojechał do miasta razem z kamerdynerem Novakiem. - Novak uciekł? - Miał kilka miesięcy nie wykorzystanego urlopu i, jak powiedział, odbiera sobie z tego dwa dni. Podobno chce obejrzeć przerażający spektakl, a pański wspaniały dom nie jest do tego najlepszą trybuną. - A co z ludźmi z obstawy? - Pozostało dwóch, ale obawiam się, że nie będzie z nich pożytku. - Pijani? - Nie dojechaliby nawet do bramy. - Bak pełen? - Ściągnąłem benzynę ze wszystkich pozostałych samochodów. Czy mogę prosić o maszynistę? - Co? Tak, oczywiście. - Bonwell odłożył figurkę na miejsce. - Odjazd! - Monty nacisnął dźwignię. Lokomotywa Pacific Western Union zadygotała, a potem ruszyła do przodu, pociągając za sobą sześć wagonów osobowych i jeden pocztowy. Wśród pasażerów byli, ci sami od lat, eleganccy mężczyźni w cylindrach, były piękne damy, ale też znalazło się miejsce dla kilku osobników w sombrerach, którzy nie rozstawali się z bronią. Pociąg przejechał pierwszy tunel, a potem znalazł się w zielonobrunatnym terenie, po którym stąpało stado bawołów. - Panie senatorze! - Tak? - Bonwell z trudem oderwał wzrok od kolejki. - Czy mogę z panem jechać? Poprowadzę samochód... - Nie. Pojadę sam. Na twojej głowie pozostawiam dom i opiekę nad starszym panem. - Co mam powiedzieć, kiedy z rancho zadzwoni pańska żona? Obiecał pan tam przyjechać. - Powiedz, że wypełniam swoje obowiązki. Zresztą wkrótce zamilkną telefony. - Obawiam się, że nie będzie żadnego końca. Bonwell spojrzał na pociąg, który po raz trzeci przejeżdżał przez Góry Skaliste. W tym odludnym miejscu, razem z kilkoma Indianami, jako dziecko podkładał przeszkodę ze starego piórnika. Trzydzieści razy na sto lokomotywa zwyciężała i pociąg jechał dalej. - I pamiętaj, nieważny życiorys. Uczy się tylko przeznaczenie. Dlatego zacznij się już zastanawiać, którym profilem ustawisz się do kamery, kiedy zaczną cię oblegać dziennikarze. - Bonwell jeszcze raz rzucił okiem na kolejkę i wyszedł z pokoju. Często żartował, że do garażu ma dobre dobre pół mili, ale dzisiaj, chociaż szedł szybko, chciał, aby droga jeszcze się wydłużyła. * Ostatnim gościem wspaniałego apartamentu z widokiem na Grand Army Plaza był król norweski Hakoon. Mężczyznę, który bez ceregieli wprowadził się po nim, zdziwiła ilość porozstawianych wszędzie kwiatów. Drzwi frontowe hotelu, jak wszystkie porządne drzwi w tej części Manhattanu, powinny być zamknięte na głucho, ale jak większość z nich były rozbite w drzazgi. Najdłużej trzymały się odrzwia banków, chronione przez opłacanych milionami dolarów strażników, ale i one ustępowały powoli, pozwalając cieszyć się posiadaniem pieniędzy, za które już nic nie można było kupić. Hotel Plaza, w którym jeszcze niedawno odbywały się najwspanialsze przyjęcia w Nowym Jorku, przyjmował teraz jak popadnie. W recepcji nie było nikogo z obsługi, a ci z niespodziewanych gości, którzy drzemali w skórzanych fotelach hallu, nie mieli nic przeciwko sikającym po ścianach. Nowy gość królewskiego apartamentu odłożył na podłogę przyniesiony przez siebie przedmiot i zabrał się do otwierania okna. Stawiało mu opór, ale był na to przygotowany. Ostrym diamentem wyciął z ram obydwie zespolone szyby i starannie usunął odłamki. Potem nastawił ostrość w lornetce teatralnej i zaczął podziwiać widoki. Rozpoczął od wysmukłego Pierre Hotel, aby po chwili zatrzymać wzrok na Metropolitan Club, wytwornym pałacyku dostępnym dla równie wytwornych obywateli, z którego okien wyrzucano właśnie renesansowe krzesła. Wtedy wybrał sceny masowe. Grand Army Plaza zapełniło się już do ostatniego miejsca, jakby wszyscy mieszkańcy Brooklynu, Bronksu czy Queensu chcieli zakończyć życiowe występy na najlepszej scenie w mieście. Policjanci bawili się najlepiej. Olbrzymiej postury sierżant ciągnął za sobą kilkaset osób, które pędziły w szaleńczym korowodzie. Słabsi przewracali się, ale solidarność człowiecza triumfowała do końca, bo nie pozostawiano ich samym sobie - ciągnięci przez innych mogli dalej uczestniczyć w tańcu. Mężczyzna skierował lornetkę w górę i zobaczył grupę kobiet goniących potężnego Mulata wokół fontanny ozdobionej rzeźbą bogini Pomony. Uciekający był wysportowany i mimo że tłum kibicował kobietom, miał szansę długo utrzymywać bezpieczny dystans. Jednak młody policjant przystrojony w rosyjską futrzaną czapę zgrabnym ruchem rzucił mu pałkę pod nogi. Mulat przewrócił się, a tłum zawył radośnie. Lornetka natychmiast porzuciła niesmaczną scenę i skierowała się w dół, w stronę pomnika generała Shermana. Na podwyższenie z granitu wchodził właśnie biały mężczyzna, ubrany w ciemny garnitur, białą koszulę i doskonale dobrany krawat. Z podobnie nienagannym wyglądem mógł przybyć tylko z Księżyca. John B. Bonwell został rozpoznany przez najbliżej stojących. Poznawali go także inni. Kilkunastu ludzi zbliżyło się do cokołu pomnika, aby mu się bliżej przyjrzeć. Teraz dopiero można się było przekonać, że sondaże nie myliły co do sympatii, jaką wzbudzał, bo chociaż ogólny nastrój sprzyjał rozerwaniu na sztuki każdego przedstawiciela establishmentu, to w jego kierunku nie wzniosła się żadna pięść. Bonwell stał na granitowym postumencie i nie otwierał ust. Milczenie, które zaofiarował w ogólnym hałasie, intrygowało, więc zbierało się coraz więcej ludzi. Mężczyzna z hotelu nie spuszczał już oczu z Bonwella. W pewnym momencie wydawało się, że ten także spojrzał w jego stronę, ale mogło to być złudzenie wywołane optyką lornetki. Dlatego odłożył ją i sięgnął po zrolowany koc. W promieniach zachodzącego słońca zalśniła wypolerowana kolba sztucera wykonanego dawno temu przez braci Dubonnet. Model 1022, idealny do polowania na jelenie. Mężczyzna wystawił przez okno lufę naładowanego sztucera. Tym razem widział pomnik Shermana przez celownik optyczny. John B. Bonwell właśnie przemawiał. Chciało się mu wierzyć, już tylko patrząc na natchnioną twarz i oszczędną, lecz sugestywną gestykulację. Ci, którzy mogli go jeszcze słyszeć, sprawiali wrażenie przejętych, a ludzi wokół przybywało z każdą chwilą. W pewnym momencie spojrzał w górę i potarł czoło, jakby szukając właściwego słowa. Tym razem mężczyzna w hotelu był pewien, że patrzą sobie prosto w oczy. W chwilę potem Bonwell odwrócił głowę, zwracając się do stojących z boku. Podziałka na celowniku znalazła się na jego ciemieniu i mężczyzna nacisnął spust. Kula trafiła w tył głowy Johna B. Bonwella. Nie upadł jednak. Siła pocisku rzuciła go na kamienne nogi Shermana i wklinowała między żołnierskie buty. Przeraźliwe krzyki tłumu dotarły nawet do ósmego piętra. * Obronił zagranie, rzucając się na kolana i odbijając gąbczastą kulę końcem plastikowej rakiety. Victoria była jednak bezlitosna. Podbiegła do odbitej od ściany piłki i uderzyła z całej siły. Zdobyła punkt, ale przy okazji trafiła w ulubiony obraz Hurtmana przedstawiający żółte kwiaty, który wysunął się z ramy i upadł z trzaskiem na podłogę. - Szczęście, że to reprodukcja - zauważył, nie podnosząc się z klęczek. - Ciekawe, co byś teraz zrobił z oryginałem. - Victoria dyszała ciężko. - Muszę chwilę odpocząć... Rzuciła rakietkę na kanapę i wyszła na balkon. Słońce zaszło przed chwilą i powoli zapadał mrok. Młodzi ludzie zabierali się do rozpalania pierwszych ognisk. Niespodziewanie Hurtman znalazł się za jej plecami i delikatnie, lecz stanowczo wciągnął do pokoju. - Nie ustawajmy. Trzeba coś robić... - Nie chcesz patrzyć do końca? - Nic mnie to nie obchodzi. - I kto to mówi? - Przy szybkim odbijaniu piłki nie nadąża się myśleć. - Nie lepiej się upić? - Coś sobie obiecaliśmy. Lepiej grajmy. - Jak chcesz. - Victoria wzięła do ręki rakietkę. Niezadowolona, że musi grać, grała jeszcze lepiej. Umiejętnie zmieniając siłę uderzeń, nie pozwalała Hurtmanowi rozwinąć skrzydeł. Denerwował się, bo nie po to wymyślił reguły gry, aby teraz przegrywać. Zaraz jednak wytłumaczył sobie, że irytacja też jest dobrym plastrem. Wygrała do sześćdziesięciu dwa kolejne gemy i zagroziła, że zakończy grę, jeżeli zaraz nie odpocznie. Leżeli obok siebie, dysząc ciężko. - Włącz telewizor - poprosiła. - Niech coś miga. - Niechętnie - odpowiedział, spełniając prośbę. Telewizor rozjarzył się na biało. - Nic nie nadają. - Jak się dobrze wpatrzysz, to może coś dostrzeżesz. - Był nawet taki styl w malarstwie - odpowiedziała bez zdziwienia. - Malarz malował plamki, które oglądane z daleka wyglądały jak kwiaty albo kobiety. - Pierwsze słyszę. - Naprawdę. - Victoria ożywiła się. - We Francji... - I tak ci wierzę, - Przekręcił się na wznak i chwilę leżał bez ruchu. - Patrz! Żyrandol... Uderzyłem go piłką jakieś dziesięć minut temu, a on ciągle się kiwa... - Zaraz przestanie. - Może. - Nie może, tylko na pewno. - Odpoczęłaś? - Nie mam ochoty grać. - A rewanż? - Na tamtym świecie. - Jak chcesz. Wygram sam ze sobą. - Hurtman wstał i podszedł do stojącego w rogu metalowego łóżka. Poprawił zmiętą podczas gry czerwoną narzutę, haftowaną w czarne róże. Dostał ją od matki i później stale mu towarzyszyła. Maureen nie znosiła jej , nazywając niegustowną szmatą, i także dlatego był bardzo przywiązany do tego kawałka materiału. Schylił się w poszukiwaniu drugiej piłki, która wpadła pod łóżko. Kula ze sprężonej gąbki leżała pod ścianą; nie mógł jej dosięgnąć ręką, wysunął więc tułów, a potem resztę ciała. Odkryty ląd ofiarował mu książkę, którą kiedyś czytał, kilka zmiętych kartek i dwa niedopałki. Poza tym, że było trochę duszno, było też ciemno i przyjemnie. - Możesz tu do mnie przyjść? - Kiedy to miejsce widziało odkurzacz? - Jakie to ma teraz znaczenie? - Słuchaj, on się jeszcze kiwa... - Victoria przyjrzała się żyrandolowi. - A jednak. W takim razie czas się chować. Victoria zajrzała pod łóżko. Hurtman leżał na boku z głową podpartą na dłoni. - Pośpiesz się. Przecisnęła się do niego i ułożyła obok. Natychmiast zaczęli się całować, jakby tylko po to tam się znaleźli. Obejmował ją mocno, nawet zbyt mocno, jednak gdy wsunęła się pod niego i ruchem nóg poprosiła, aby w sposób naturalny kontynuował to, czego mocne przyciśnięcie mogło być początkiem, zwolnił uścisk i odsunął się nieco. W tej samej chwili rozległ się cichy trzask i mleczna szarość z telewizora przestała się wsączać pod łóżko. Zapadła ciemność. Victoria zamknęła oczy, a potem szybko je otworzyła. Dalej nic nie widziała. Wyobraziła sobie, że jest mumią w grobowcu, zaraz jednak przywołała się do porządku, bo przecież mumia nie mogła czuć w dłoni tej części męskiego ciała, którą czuła ona. Jeszcze raz wtuliła się w ramiona mężczyzny, chcąc chociaż na chwilę odjechać w dobrze znane strony. W tym samym momencie, kiedy wydawało się jej, że on także gotowy jest do podróży, zadzwonił telefon. Nagły dźwięk był tak przykry, że oboje drgnęli. Ramiona, które ją obejmowały, naprężyły się, jakby chciały zrzucić osłonę łóżka i rozbić aparat. Trwało to krótko, choć telefon nie przestawał dzwonić. Victoria była przekonana, że to początek mąk piekielnych. Rozdział 8 Nowy strój portiera hotelu Plaza wzbudzał podziw przechodniów i także Hurtrnan obrzucił go dłuższym spojrzeniem. W hotelowym hali u kilkanaście osób pracowało gorliwie przy naprawianiu szkód. Przewodził im hałaśliwy grubas w krawacie godnym gubernatora Luizjany. - Jakże szybko ludzie potrafią powrócić do podrzędnych zajęć - powiedział agent Wayne Bolter, który podniósł się z fotela na widok Hurtmana. - W tym chyba tkwi siła naszego pracowitego narodu. - Myślisz, że w Moskwie nie sprzątają? - Nie wiem - odpowiedział Bolter zgodnie z prawdą. - Najważniejsze, że wróciłeś do naszego gówna. - Przechodziłem i widzę z daleka, że się pławisz w luksusie. Prawdziwy koniec świata, pomyślałem, i wszedłem zobaczyć, co się za tym kryje. - Ósme piętro - powiedział Bolter bez uśmiechu. Wsiedli do windy. Na miejscu otworzył przed Hurtmanem drzwi z numerem 211, a sam pozostał na korytarzu. Przy oknie, do którego nie wstawiono jeszcze szyb, stał mężczyzna w eleganckim płaszczu i wyglądał na Grand Army Plaza. Nie odwracając się, wskazał ręką roztaczający się przed nim widok; - Gdyby żona generała mogła dożyć tej chwili... Hurtman podszedł do okna i spojrzał w dół. Plac był już wysprzątany, ale dopiero z tej wysokości można było zobaczyć, jak bardzo ucierpiała zieleń. Przy pomniku Shermana ciągle gromadzili się ludzie, a góra składanych na cokole kwiatów sięgała już generałowi do pasa. McGovran wyciągnął rękę na powitanie. - A więc wszystko jest jak było... - Na to wygląda. Pociągnął go w stronę stołu, na którym leżały rozłożone zdjęcia. - Jak widzisz, zostawił na miejscu broń razem z lornetką i kocem. - Odciski palców? - Zabrał ze sobą. - Czy to strzelba myśliwska? - Hurtman pochylił się nad jednym ze zdjęć. - Bracia Dubonnet, rolls-royce dla myśliwych. - I teatralna lornetka... - Dlatego panuje opinia, że to szaleniec. - Skąd jednak wiedział, że Bonwell będzie akurat tutaj przemawiać? - Może chciał sobie postrzelać do innych, a kiedy trafił się ktoś taki jak Bonwell... - Pan też tak myśli? - Nigdy się nie śpieszę z wyciąganiem wniosków. Przy okazji, czy wiesz, ile w ten czwartek popełniono samobójstw w Nowym Jorku? - Nie mam pojęcia. - Osiem tysięcy. Niektórzy żądali przybycia telewizji, a kiedy się nie doczekali, uwieczniali się sami amatorskimi kamerami. Chęć zażycia chociażby kilku chwil sławy, czy to nie piękne? - Inni w tym czasie rozbijali kamery na mieście. - Na tym właśnie polega demokracja. - Bardziej mnie ciekawi, ile popełniono morderstw. - Hurtman jeszcze raz wyjrzał przez okno i ocenił wzrokiem odległość do pomnika. - Jak na razie wiadomo o trzech tysiącach czterystu dwóch. Co o tym myślisz? - Mało. - Zadziwiająco mało. Sądziliśmy, że ludzie wezmą się zaraz do bezkarnego wyrównywania rachunków... - Może to strach przed piekłem. - Albo zwykła skłonność do bratania się w obliczu niebezpieczeństwa. - A jeżeli ten ktoś chciał dostać właśnie Bonwella? - Możesz o tym pomyśleć. Ostatecznie coś tam z nim przeżyłeś. .. Dlatego nawet dzwoniłem do ciebie, kiedy tylko dowiedziałem się o jego śmierci. Nie było cię w domu. - Schowałem się pod łóżkiem. - Nasze zachowanie w tym dniu nie powinno być tematem żartów. - W głosie McGovrana dało się słyszeć zapowiedź urazy. Rozległo się pukanie do drzwi i do apartamentu wszedł niewysoki mężczyzna o wyglądzie greckiego armatora. - Holtey, dyrektor hotelu - przedstawił się. - Chciałbym spytać, kiedy będziemy mogli przywrócić świetność temu miejscu. - W każdej chwili - powiedział McGovran. - Zrobiono już wszystko co trzeba. Myślę jednak, że gdyby pozostawiono wybite okno, podwoiłyby się zyski z wynajmowania tego apartamentu. - Przepraszam pana, ale nigdy nie zabiegaliśmy o tego rodzaju sławę. - Tak, oczywiście, nie wziąłem tego pod uwagę. A przy okazji, gdzie pan był, kiedy w pańskim szacownym hotelu dopuszczano się takich brewerii? - Zgodnie z apelami władz, nie opuszczałem z rodziną własnego domu. - Bardzo mądrze. Gdyby tak wszyscy poszli pańskim śladem, nie byłoby nas tu dzisiaj. McGovran wsunął zdjęcia do kieszeni płaszcza i skinął na Hurtmana. Zjechali na dół. Wayne Bolter wezwał gestem samochód. Hurtman ze zdumieniem rozpoznał za kierownicą Janice Moorehead, która przez ostatnie dziesięć lat ani razu nie ruszyła się zza biurka. - Przyjdziesz jutro do firmy? - spytał McGovran, sadowiąc się na skórzanej kanapie. - Muszę z czegoś żyć. - Mądry chłopak. W takim razie jest jeszcze jedna rzecz, o której powinieneś wiedzieć. Dzisiaj sprawdzono kulę wyjętą z głowy Bonwella... - Inny kaliber? - Ten sam i wystrzelono ją z broni znalezionej w hotelu. Dziwne jest tylko jedno. Ta kula była srebrna. McGovran wsiadł do samochodu i ruchem kiwającego tłumowi dostojnika pokiwał przez szybę Hurtmanowi. Janice Moorehead była bardzo zajęta kierowaniem. * Kobieta, która otworzyła drzwi, już na wstępie wyzwała Hurtmana od bezczelnych pismaków, którzy nie potrafią uszanować cudzego smutku. Wreszcie jednak lekceważącym machnięciem ręką wskazała kierunek, w którym powinien się udać. Człowiek, którego szukał, wyglądał dokładnie tak, jak na podstawie dostępnych zdjęć powinien wyglądać, natomiast jego pokój mógł należeć do studenta interesującego się nadmiernie baseballem, nie zaś do kogoś piastującego do niedawna tak odpowiedzialne stanowisko. Nawet zdjęcie Bonwella, umieszczone na honorowym miejscu i przepasane czarną wstążką, przegrywało z licznymi fotografiami Nicka Beana solo i w towarzystwie kolegów z zespołu Czerwone Diabły. - Nie będę rozmawiał z prasą. - Jestem kimś w rodzaju policjanta. - Bez nabierania. Z policjantami przeróżnej maści rozmawiałem przez ostatnie dwa dni. Nie jesteś podobny nawet do najniższego stopniem. - Nazywam się Hurtman. - Nie?! Trzeba było od razu mówić. Niech pan siada. - Monty Kennedy zrzucił stertę gazet z najlepszego fotela. - Dlaczego tak grzecznie? - Pan Bonwell wspominał o panu kilkakrotnie. - Przy jakiej okazji? - Bez okazji. Mówił też, że niedługo pana poznam. - Przecież świat miał się za chwilę rozpaść. - Pan Bonwell nie wierzył, że do tego dojdzie. Miał rację? Miał. Mieliśmy się wkrótce poznać i co? Sprawdziło się. Przewidział też, że będę sławny, i sam pan wie, co się dzieje wokół mojej osoby... - Pomoże mi pan? - Obawiam się, że nie powiem panu nic, czego już nie powiedziałem pańskim kolegom. - Czytałem to wszystko i nie wyczytałem, żeby zeznał pan o Bonwellu wieszczącym pańską przyszłą sławę. - Nikt mnie nie pytał. - Niech pan opowie o wszystkim, o co pana nie pytano. Jest pan zbyt inteligentnym człowiekiem, aby nie wiedzieć, że policjanci to ludzie często roztargnieni. - Nie wiem... Chyba nie ma niczego takiego. Na początku sprawiali wrażenie, jakby chcieli mnie w to wrobić, ale to chyba już taki schemat. Dawali do zrozumienia, że podstępem wkradłem się w łaski pana Bonwella, ale miałem świadków, że to on mnie odszukał. Byłem zarejestrowany w urzędzie dla bezrobotnych. Któregoś dnia przyjechał do mnie i zaproponował pracę. - Przyjechał tu osobiście? - Tak jak pan teraz. - Niech pan o tym opowie. To bardzo romantyczne. - Sąsiadki go rozpoznały i już chciały zdejmować koła w samochodzie, aby tylko nie odjeżdżał. - Co panu powiedział? - Że szuka sekretarza i zatrudniając bezrobotnego chce dać przykład innym. W czasach, które nadejdą po amoku, mówił, trzeba nam ludzi, którzy do tej pory stali na uboczu. - Uwierzył pan w to? - Komu jak komu, ale jemu wierzyło się we wszystko. Poprosiłem nawet o zaliczkę, bo nie miałem odpowiedniego garnituru. - O czym jeszcze mówiliście tutaj, w pańskim mieszkaniu? Interesował się książkami, których nie miał, albo podziwiał Nicka? O czym jeszcze mówił? - Interesował się moim nazwiskiem. - I co pan powiedział? - Prawdę, że nie jestem z tych Kennedych. Dziwiłem się, że nie pyta, skąd moje imię. - A skąd? - Od Monty Pythona. - To baseballista? - Robi pan ranie w konia? - Żartuję tylko. Co należało do pańskich obowiązków już po objęciu posady? - Najdłużej reperowałem kolejkę elektryczną. Przyzna pan, że nie za bardzo jest o czym wspominać na starość w pamiętnikach. - Więc nie znajduje pan żadnego poważnego wytłumaczenia dla swojej obecności przy Johnie B. Bonwellu? - Nie, jeżeli nie liczyć wycierania nosa jego dziadkowi. Dlatego powiem panu coś, do czego wstyd się przyznać. Bardziej, niż kto go zabił, chciałbym dowiedzieć się, dlaczego tak naprawdę wybrał mnie. - A ten ksiądz, z którym tylko chciał rozmawiać? Zdradzę panu, że koledzy tłumaczą to normalnym w tej sytuacji nawrotem religijności... Jednak nie odnaleziono żadnego znajomego księdza, o którym wiedziałby ktokolwiek z dawnego otoczenia Bonwella. Co pan o tym sądzi? - Też mnie to zainteresowało. Rozmawiał z nim dwukrotnie. Fragment pierwszej rozmowy doleciał do moich uszu, zanim wyszedłem. Mówił do niego tak jak do człowieka, którego się dobrze zna. Sądzę nawet, że w jego głosie było coś takiego, jak wtedy, kiedy mówił o panu. - To znaczy? - Nie umiem tego wytłumaczyć. Jakiś rodzaj poufałości... Może to złe słowo. Nie wiem. W każdym razie jakieś podobieństwo, ale mogę się mylić. - Na pewno, kiedy odebrał pan telefon od księdza, był pan ciekawy, w jaki sposób odezwie się ten ktoś, z kim John B. Bonwell chce mówić w takiej chwili... Słucha pan z zainteresowaniem głosu w słuchawce i co pan słyszy? - Mówiłem o tym. Powiedział: „Jestem księdzem i chcę mówić z panem Bonwellem”. - Nie o to mi chodzi. Jaki głos pan usłyszał? - Zwyczajny, bez akcentu, może trochę za wysoki... - Pewny siebie, czy raczej przestraszony? - Zwyczajny. - Ale gdyby trzeba było wybrać jedną, z tych możliwości. - No cóż, powiedziałbym, że bardziej przestraszony niż śmiały. Napije się pan czegoś? - Nie, i panu także nie radzę pić przez najbliższe dwa tygodnie. Największe korporacje mogą chcieć zatrudnić kogoś, kto stał w ostatnich chwilach przy człowieku-legendzie. Dałem panu radę, teraz czekam na rewanż... - Jakiego rodzaju? - Niech pan dużo mówi. Na przykład o palonych książkach. - Kazał mi spalić w ogrodzie te książki, które ostatnio czytał. - Co to były za książki? - Wszystko, co napisano na temat końca świata, Antychrysta i Przepowiedni. Białe kruki i najnowsze wydania. - Powiedział dlaczego? - Mówił, że to wszystko bzdury, które ludziom robią wodę z mózgu. - Za pierwszym razem, kiedy dzwonił ksiądz, zaniósł pan telefon do biblioteki. Byłem tam. To duże pomieszczenie. Zrobił pan co najmniej dwadzieścia kroków, zanim pan wyszedł. Chcę od pana usłyszeć tylko jedno słowo, które pan usłyszał, a o którym pan zapomniał powiedzieć. - Nie mogę panu pomóc. Jakieś najzwyklejsze zwroty grzecznościowe... - Może inaczej. Podczas krótkiej pracy u Bonwella na pewno słyszał pan, jak on dzwoni do kogoś. - Zdarzało się. - Nie wierzę, aby inteligentny człowiek, pracujący w takim miejscu, nie wytężał uszu na najmniejszy szmer. Nie wierzę też, że nie usłyszał pan czegoś, co zwróciło pańską uwagę albo czego pan nie zrozumiał. Po prostu nie wierzę. Monty podparł głowę pięściami i trwał tak bez ruchu dłuższą chwilę. - Nie było nic takiego. Wszystko, co mówił, było zwykłe i niczym się nie różniło od moich wyobrażeń o nim. Może tylko jedno nazwisko... - Wymień je, proszę, zanim zapomnisz. - Często chodziłem do kina i może dlatego zwróciłem na nie uwagę. Lubiłem filmy tego faceta. Nie wiem, o co chodziło, ale dwukrotnie wymienił jego nazwisko. - Monty, nie nadużywaj mojej cierpliwości. - Arthur Zuman. * Do domu Betsy Fleur Johnson przy Jamaica Avenue trafił późnym popołudniem, mając nadzieję, że starsza pani nie ułożyła się jeszcze do snu. Nie tylko nie spała, ale biorąc Hurtmana za nadinspektora do spraw rekreacji podetknęła ma pod nos listę pretensji odnoszących się do jej cyklu treningowego. W nagrodę za przyznanie racji pokazała mu kilka ćwiczeń. Usiedli na leżakach przy basenie, po którym pływał nadmuchany krokodyl i dwie odważne kaczki. Za wszelką cenę próbował sobie wyobrazić ciało Betsy w czasach, kiedy mogło wzbudzić czyjeś pożądanie. Musiało mu się udać, bo w jej spojrzeniu bezkresnym jak tor kolarski pojawiła się meta. - Nie jesteś nadinspektorem, młodzieńcze - stwierdziła bez urazy. - Nie jestem nawet inspektorem - przyznał. - Ale nie jesteś chyba mordercą staruszek. Powiedział, że większość mężczyzn mających wobec niej złe zamiary powinna się mieć na baczności. Przyjęła to jako rzecz oczywistą. - Urzędnik skarbowy? - Szukam jednego z pani mężów. - Którego? - Tego, który został później księdzem. - Nie! Mój Boże, dlaczego wcześniej nie powiedziałeś! - Betsy Fleur zerwała się na swoje potężne nogi. Wstał także, tyle że wolniej. Metryką tej miłej pani był jej salon. Jak słoje nawarstwione na pniu drzewa, tak rzędy gipsowych krasnali, porcelanowych pierrotów i mosiężnych księżniczek znaczyły milowe kroki w dziedzinie sztuki. Naprzeciw niego wykrzywiał dziób Kaczor Donald o wyraźnie skośnych oczach - nic innego jak otwarcie Disneylandu w Szanghaju. Pod sukienką najbliżej stojącej lalki Barbie bez trudu wyczuł dobrze oddane włosy łonowe. Podobne lalki wprowadzono do obrotu, kiedy Hurtman przystępował do konfirmacji. Zapowiadało się nieźle. Przyszła za chwilę ubrana w suknię z czerwonej tafty z dużą różą między piersiami i nie przestawała mówić o swoim uroczym Haroldzie. A to, że wszystkie koleżanki bardzo jej zazdrościły tak młodego męża, a to, że mówił jej takie rzeczy, o których do dzisiaj nie miałaby pojęcia, chociaż abonuje „Reader’s Digest”. Nigdy też nie był zarozumialcem, mimo legendarnego bogactwa rodziców. Dopiero kiedy powiedziała, że nie tylko się nie wywyższał, ale i sięgał głową futryny, Hurtman zrozumiał, że jej walka z cholesterolem nie była jeszcze rozstrzygnięta. - Czy widziała go pani ostatnio? - To znaczy kiedy? - spytała rozsądnie. - Tydzień, dwa tygodnie temu... W czasie końca świata, na przykład. - Końca świata? O czym ty mówisz, młodzieńcze? Ilu jeszcze wspaniałych sklerotyków nie zauważyło, że powinni się bać, pomyślał Hurtman z szacunkiem. Jednak Betsy Fleur potrafiła zaskakiwać. Kiedy był już przy drzwiach, przypomniała sobie, że Harold Marini miał w Pensylwanii matkę, która jeszcze niedawno przysłała jej pocztówkę. - Niech pan patrzy, jest nawet adres. Do Betsy Fleur Hurtman trafił stosunkowo łatwo, lecz szukanie pani Doris Preston zajęło mu dwa dni. Od czasu, kiedy wysłała pocztówkę, zdążyła dwukrotnie zmienić adres. Jeżeli Betsy Fleur dobrze się trzymała, to o Doris Preston nie można było tego powiedzieć z całym przekonaniem. Owszem, twarz zadbana, cera różowa jak u noworodka i mina pewna siebie, a jednak dużo jej brakowało do doskonałości. Mąż, młodszy od niej o dwadzieścia lat, przedstawił Hurtmana całej rodzinie, a któryś z kuzynów poklepał go nawet po plecach. Nikt nie wiedział jednak, co słychać u Mariniego, a też nie bardzo wypadało o tym teraz mówić. Wreszcie znalazła się wnuczka pani Preston imieniem Vivien. Mimo młodego wieku była podobna do słynnej aktorki, której nazwisko uciekło Hurtmanowi z pamięci. Powiedział jej o tym, za co podziękowała mu podniecającym szturchnięciem w bok. Chciała być blisko babci nawet wtedy, kiedy ciało starszej pani toczyło się bezszelestnie po szynach krematorium w objęcia płomieni. Kiedy rodzina czekała na urnę, Vivien wyszła za Hurtmanem przed biały domek i zapaliła papierosa. - Nie wiesz, że to niezdrowe? - spytał przez grzeczność. - Nie chrzań, przystojniaku. Kiedy zaczęłam palić, byłeś jeszcze w pieluchach. - Jestem w wieku twojej babci, cwaniaro. - Nikt tak długo nie żyje, sztywniaku. Po wymianie kilku rozumnych zdań popłakała się. Po jej dziecinnej twarzy płynęły łzy. - Jak chcesz, kupię ci lody - powiedział Hurtman. - Szukasz wuja Harolda? - Tak. - Po co? - Jestem jego przyjacielem. Pracowaliśmy razem przy filmie Arthura Zumana. - Po jego śmierci długo nie mógł się otrząsnąć. - Tak jak ja. - Masz jakieś nazwisko? - Hurtman. Jestem kaskaderem. - Chyba życiowym. Ale lody są dobre. Dlatego coś ci powiem. Wuj zdążył zadzwonić do babci przed jej śmiercią. - I co? - Wróciło mu powołanie i znowu jest księdzem. - Gdzie? - Zgadnij. - W Watykanie? - Bliżej... a może dalej - dodała po zastanowieniu. - W Nowym Meksyku? - Albo mi się zdaje, albo jesteś niegłupi. Wuj Harold też uchodził w rodzinie za mądrego. - Wiesz coś bliżej? - Jakiś nieczynny kościół na górze. Parę mil od miejsca, w którym kręcono wasz film. Wuj jest tam jedynym księdzem... Babcia bardzo się ucieszyła z jego samodzielności. Podwieziesz mnie do miasta? Nie chcę z nimi wracać. Rozdział 9 Victoria kilkakrotnie nazwała Hurtmana rasistą, bo nie przestawał czepiać się Japończyków, ale kiedy zaszło słońce, które dotąd prażyło niemiłosiernie, i bez żadnego ostrzeżenia zrobiło się zimno, sama wyzwała ich od cholernych żółtków. Na szczęście wypożyczona półciężarówka Toyota zepsuła się dwadzieścia mil od miejsca zaznaczonego na mapie i była nadzieja, że dojdą przed zapadnięciem zmroku. - Wyzionę przez ciebie ducha - powiedziała, po raz któryś wysypując piasek z butów. - Przecież kochasz nieskażoną naturę i koniecznie chciałaś jechać ze mną -odpowiedział. - Wytrzymaj jeszcze trochę, a zobaczysz czysty hotelik przy pięknej stacji benzynowej i osobiście napuszczę ci wody do wanny... Stacja benzynowa wyglądała, jakby przed dwudziestu laty trafiła w nią bomba. Piętro, na którym mieściły się pokoje gościnne, także ucierpiało, a szyld z napisem „Paradise” wisiał na jednym gwoździu i uderzał z jazgotem o mur przy każdym powiewie wiatru. Bar na dole wyglądał jeszcze gorzej i nawet butelki za bufetem nie wzbudzały zaufania. Przy jedynym zajętym stoliku siedziało trzech mężczyzn z wyraźnym zainteresowaniem obserwujących muchę, którą jednemu z nich udało się nakryć szklanką. Teraz jednak zaczęli przyglądać się ludziom przy barze. Nie dość, że nikt ich tu nie znał, to jeszcze zamówili herbatę i mleko, co wprawiło patrzących w spore osłupienie. Victoria spróbowała herbaty, która okazała się w smaku inna od wszystkich znanych jej do tej pory. W tym samym momencie jej wzrok padł na glinianego koguta z powtykanymi gdzieniegdzie piórami, stojącego na drewnianym podwyższeniu. - To najpiękniejszy nieżywy kogut, jakiego kiedykolwiek widziałam - powiedziała głośno. - Tak? - Niby zajęty swoją robotą, barman ucieszył się od razu. - Był moim przyjacielem i dobroczyńcą. Po jego śmierci kazałem wykonać ten pomnik, aby mi towarzyszył przy pracy. - Czy mi się wydaje, czy widzę między wami pewne fizyczne podobieństwo? - wtrącił Hurtman. - Dostrzegł pan to? Artysta, który go rzeźb ił, także twierdził, że mam w twarzy coś z walecznego koguta. - Pańska żona też tak sądzi? - Victoria odstawiła herbatę. - Nie mam żony. Harry był dla mnie wszystkim. To dzięki niemu stałem się właścicielem tej budy. Hurtman uniósł się na stołku i spytał cicho: - Był bokserem? - Skąd pan wie? - barman wyglądał na przestraszonego. - Federalni? - Niech pan tu spojrzy - skinął Hurtman, a kiedy barman wychylił się zza baru, wskazał swoje zelówki. - Czy federalni chodzą w zniszczonych butach? - Mogliście się przebrać. - Żeby tropić nielegalne walki kogutów? A od czego tu macie swoich policjantów? - No, niby tak... - Barman potarł kark w zamyśleniu. - Mnie samego kręci dobry pojedynek - Hurtman wypił duszkiem szklankę mleka, O dziwo, było zimne i nie śmierdziało. - Naprawdę lubisz pan to? - Czy lubię? Kolego, gdybyś wiedział, ile pieniędzy umoczyłem w kogutach... - Ja miałem dużo szczęścia, bo trafiłem na Harry’ego. - Opowiedz pan coś o nieboszczyku. Dobrze się trachał? - Przyjeżdżali z kogutami nawet z Kalifornii... Żaden nie doczekał piątej rundy... - Barman ożywił się i odmłodniał o kilka dni. - Nie pijcie tego gówna. Stawiam kolejkę. - Jesteśmy mormonami, jeżeli to pana nie obraża - powiedziała Victoria - i nigdy w życiu nie mieliśmy w ustach alkoholu... - To ciekawe. I jak się z tym żyje? - Jak pan widzi, cienko. - Nie to mam na myśli. Co z waszymi głowami? - Nie najlepiej, jeżeli o to chodzi, ale mamy chociaż ciekawe zajęcie. Chodzi o nasze życie duchowe? - A co robicie, jeżeli to nie tajemnica? - Zwiedzamy stare kościoły, kaplice... - wtrącił szybko Hurtman. - Po co? Zresztą to nie moja sprawa. U nas nic takiego nie znajdziecie. - A ten kościół? - Wyciągnął z kieszeni kartkę, wyprostował ją staranie i pokazał barmanowi. - Ta góra musi być tu gdzieś niedaleko. - Tak, jeżeli to Barania Głowa... I chcecie się tam dostać? Tam już nie ma nawet krzyża. - Chodzi nam właśnie o miejsca, o których już nikt nie pamięta... A dzisiaj chcemy przenocować w pańskim hotelu. - I zjeść coś dobrego - dodała Victoria. - Za nazwanie mojej budy hotelem gotów jestem osobiście coś przyrządzić. - Kiedy pan to robił ostatni raz? - spytała przezornie. - Do diabła, tydzień temu! Nie macie się czego obawiać. Pokój był na pewno kiedyś przez kogoś sprzątany. Jedzenie było kiepskie mimo dobrych chęci Billa. Barman i właściciel wszystkiego, co zostało postawione na dwuakrowej działce, wyznał, że ma na imię Bill, zanim jeszcze rzucił na patelnię dwa kawałki wołowiny. Przy zamrożonym na kość budyniu opowiedział o swoich kłopotach z hemoroidami, które dręczą go od czasów służby wojskowej. Victoria prosiła Hurtmana wzrokiem, aby nic więcej nie zamawiał. * Zmęczona wczorajszym marszem, spała długo. Za długo, bo kiedy po przebudzeniu poszukała ręką Hurtmana, nie znalazła go. Nie przestraszyła się jeszcze i przez chwilę nie otwierała oczu. Nigdy nie słyszała takiej ciszy i uznała, że jest to pierwszy z powodów, dla których warto było tu przyjechać. - Czy nie widziałeś mojego męża, Bill? - spytała, kiedy po kwadransie zeszła do baru. - A jakże, wstał przed świtem - odpowiedział, stawiając przed nią filiżankę herbaty. - Nie wiesz, gdzie jest teraz? - Pewnie, że wiem - powiedział z dumą. - Obudził mnie tylko po to, abym ci powiedział, że masz się nie martwić. - Co to znaczy? - Victoria zaczęła się denerwować. - Poszedł na mały rekonesans... - Przecież mieliśmy iść razem. Po co więc ciągnął mnie tu ze sobą? - Tego nie wiem, ale kazał mi na to odpowiedzieć, że zrobił to z miłości. - Wymyśliłeś to na poczekaniu, Bill? - Żebym tak skonał, jeżeli zmyślam. Co ci zrobić do jedzenia? - Poczekam i zjem razem z nim. - Nie chciałem drogo za wypożyczenie osła, ale uparł się iść na skróty. Zmęczy się zaraz, to i wróci... Victoria wypiła herbatę i wlepiła oczy w glinianego koguta. Nie mogła na niczym skupić myśli i postanowiła coś ze sobą zrobić. Mogła wrócić do łóżka, wyjść na słońce i poopalać się trochę albo nie ruszać się zza baru. Wybrała gapienie się na koguta, jednak Bill zrozumiał to opacznie. - Wiem, co ci chodzi po głowie - powiedział nie bez szacunku w głosie. - I zdradzę ci coś po starej znajomości. Dzisiaj wieczorem... - Co wieczorem? - Będą walki. Tak ci się spodobają, że nie będziesz chciała wyjeżdżać... - Bill, możesz mi coś powiedzieć? - spytała Victoria, przypatrując mu się z uwagą. - Chodzi o typy? Spryciula z ciebie. Podam ci te, które sam obstawię. - Nie o to mi chodzi... - Wiem, ale zrozum, to nie są ustawiane walki. Pociesz się, że jak na razie nie dokładam do interesu. - Czy tego dnia też męczyliście te biedne ptaki? - Którego dnia? - Kiedy miał być koniec świata. - Masz na myśli ostatni najazd policji? - Bili miał niewyraźną minę. - Mam na myśli Przepowiednię i to wszystko, co wydarzyło się w zeszłym tygodniu. - O czym ty mówisz? Jesteś jakąś profesorką czy co? - Masz telewizor, Bill? - Słuchaj, czego ty ode mnie właściwie chcesz? * Hurtmanowi brakowało już powietrza w płucach, a nie doszedł nawet do połowy góry. - Stara wyleniała kurwo, że też musiałaś tak wyrosnąć - chciał to wykrzyczeć, ale z gardła wydobył mu się tylko chrapliwy szept. Upadł na kępę suchej, ostrej trawy, przewrócił się na plecy i zamknął oczy. Oddychał głęboko, starając się uspokoić podchodzące do gardła serce. - Czy musisz się tak brzydko wyrażać, człowieku? - Te nierealne słowa zostały wypowiedziane prawie nad jego uchem. Otworzył oczy i usiadł gwałtownie. Dwie stopy od swoich butów zobaczył kucającego Indianina, ubranego w brązową kurtkę z frędzlami. - Kim jesteś? - spytał. - Nie poznajesz mnie? Nic dziwnego, tacy jak ja nigdy się dla was nie liczyli. Drewniana figurka na straganie, co? - Nigdy cię nie widziałem. - Tak? A kto na mnie niechętnie spojrzał, kiedy myłem okno w waszym biurze? Pogarda zamiast podziwu, że my, Indianie z plemienia Nawaho, nie wiemy, co to lęk przestrzeni. - Najwyżej zniecierpliwienie, - Pozostanę przy swoim zdaniu. - Przepraszam cię, jeżeli tak to odebrałeś. - W porządku. Jestem przyzwyczajony. - Czy nie miałeś wtedy diamentów w zębach? - To jednak mnie pamiętasz. - Indianin nie sprawiał już wrażenia urażonego. - To był aparat do regulacji zgryzu. Kazałem go trochę ozdobić. Wiesz, trochę złego gustu, aby nie urażać cudzych stereotypów. - Co tu robisz? - Nie wygłupiaj się. Ja jestem tu bardziej na miejscu. A co ty tu robisz? - Wchodzę na górę. - Nie wyglądasz dobrze. Jesteś blady jak trup. - Jestem trupem. Dlatego pozwól, że się położę. Nie wiem, co się ze mną dzieje... - Nie krępuj się i rób, na co masz ochotę. - Jeżeli chciałbyś mnie okraść, to pieniądze są w lewej kieszeni. - Wreszcie. Nie wstydzisz się takiego gadania? Hurtman zamknął oczy. - Zaśnij. Przypilnuję, aby ci się nic nie stało. Chciał powiedzieć, że chce tylko chwilę poleżeć w spokoju, jednak w tym samym momencie zapadł w otchłań prawdziwego snu. Tak prawdziwego, że nawet śniło mu się coś, choć kiedy się obudził, prawie nic nie pamiętał. Na pewno rozmawiał z matką, ale o czym, nie wiedział. Czy przypominała mu o szaliku, co należało do jej ulubionego repertuaru w każdej sytuacji? Nie miał czasu pomyśleć o tym, bo kiedy uchylił powieki, zobaczył, że słońce świeci z innej strony. - Spałem! - powiedział do siebie z niedowierzaniem. - I to długo. Przypomniał sobie o Indianinie. Chłopak przyniósł mu szczęście, powinien więc zagadać do niego. - Jak masz na imię? - Nie pamiętam. Hurtman spojrzał w jego stronę i zrozumiał, że śni dalej. Na miejscu Indianina siedział stary mężczyzna z siwą brodą. - Nie poznajesz mnie? - spytał starzec. - Jest pan Bogiem? - Co ci przyszło do głowy? Jakieś piętnaście lat temu, w Idaho... Obaj jechaliśmy na gapę. Tak dobrze nam się rozmawiało, że przejechałeś swoją stację. Potem złapali nas kontrolerzy i przesiedzieliśmy dwie noce w areszcie, bo żaden z nas nie miał dolara przy duszy... Naprawdę nic z tego nie pamiętasz? Nie wiedział, co powiedzieć. - Miałem nadzieję, że nasze spotkanie odcisnęło się jakoś w twojej pamięci. Dałem ci na pamiątkę drewnianego Sitting Bulla, którego dostałem od jego wnuka, Sitting Eagle’a... - Od syna. - A więc jednak coś pamiętasz - ucieszył się mężczyzna, - Niestety, nigdy się z panem nie spotkałem. - To dlaczego opowiadasz o mnie ludziom? - Mężczyzna zaczerwienił się z oburzenia. - I pomyśleć, że chciałem ci zapisać swoje pieniądze... - Założą się, że nie ma tego dużo. - Dlatego wykreśliłeś mnie ze swojej pamięci? Czy może było ci wstyd, że nic nie zrozumiałeś z tego, co ci mówiłem? Zrobiłeś chociaż coś dobrego przez ten czas? - Łapałem złych ludzi. - To twój zawód. Czy jednak sam jako człowiek uczyniłeś coś, czym mógłbyś się teraz pochwalić? - Jak mogę sobie na poczekaniu przypomnieć coś takiego? A nawet gdybym sobie przypomniał, to dlaczego miałbym się chwalić? - Masz rację, chwalić się to brzydka rzecz. Potrzeba ci czegoś? - Nie. Jestem już prawie u celu. - Spojrzał na bielącą się w górze wieżę kościoła. - Uwierzysz, jeżeli powiem, że lepiej się tam nie pchać? - Chyba już nie uwierzę nikomu. - Nawet sobie? - Przede wszystkim sobie. - No, to na nic ci się nie przydam. Chociaż... - Starzec popatrzył w niebo. - Za chwilę zacznie padać, a ulewy są tutaj niezwykłe. Radzę ci schować się w tej szczelinie - wskazał ręką. - Po burzy odczekaj trochę, bo strumienie wody utrudnią ci drogę. No, bywaj. - Zaczął szybko schodzić w dół i nie odwracając się podniósł rękę na pożegnanie. Hurtman nie zdążył wypowiedzieć słowa, kiedy pierwsza kropla spadła mu na czoło. Zanim dobiegł do wskazanego miejsca i przecisnął się do środka, był już cały mokry, jakby po pojedynczej kropli opadła na ziemię cała woda niebios. Stanął przy wejściu i nie zważając na cieknącą za kołnierz strużką szukał wzrokiem odchodzącego mężczyzny, ale ściana deszczu nie pozwalała widzieć dalej niż na kilka kroków. Ulewa skończyła się tak samo nagle, jak się zaczęła. Jeszcze przez kilka minut widoczną z góry pustynię rozbielała warstewka ciągnącej się mgły, a potem sucha, rdzawa ziemia ponownie zaczęła wyczekiwać chociażby kropli wody. * Kiedy doszedł na szczyt, słońce już zachodziło. Na jego widok układające się do snu ptaki jeszcze raz zerwały się do lotu. Przedarł się przez ostatnie zagradzające mu drogę chaszcze i wyszedł na zarośnięty wysoką trawą plac. Tylko biała wieża przypominała kościół, bo reszta budowli była już pozbawioną dachu ruiną. Pod wieżą leżał wbity do połowy w ziemię dzwon, cały obrośnięty mchem. Ominął go i skierował się do głównego wejścia, do którego prowadziło kilka wytartych stopni z kamienia. Musiał złapać oburącz miedzianą klamkę i pociągnąć z całej siły, aby drzwi uchyliły się z przeraźliwym jękiem. Płonące na ołtarzu świece były równie nierealne, jak ubrane na czarno kobiety siedzące w ławkach, które spojrzały spłoszone, a potem jedna po drugiej wyniknęły się boczną furtą. Pozostał sam. Jedna ze świec na ołtarzu zapłonęła jaśniej i zaraz zgasła w absolutnej ciszy, która teraz zapanowała. Powoli ruszył w stronę ołtarza. Na jednej z połamanych ławek dostrzegł książkę do nabożeństwa, lecz kiedy jej dotknął, rozleciała się w palcach. Podniósł głowę i zobaczył gwiazdy na niebie. Tylko nad ołtarzem dach trzymał się jeszcze, chociaż sprawiał wrażenie, że może runąć w każdej chwili. W ciemności rozległ się stuk. Nie zobaczył niczego. Dopiero wtedy przypomniał sobie, że ma latarkę, i omiótł jej światłem wszystkie zakamarki. Przy jednej ze ścian stał konfesjonał. Zbliżył się do niego ostrożnie i zaświecił do środka. Najpierw zobaczył lufę o dużym przekroju, a potem mężczyznę w stroju księdza, wciśniętego w kąt drewnianego krzesła, który sprawiał wrażenie śpiącego. Nie spał jednak, bo kiedy snop światła omiótł mu twarz, otworzył oczy i nie mrużąc powiek zapytał: - Chcesz się wyspowiadać, synu? - Nie, i nie mam broni, - W takim razie zgaś to światło. Hurtman posłusznie schował latarkę do kieszeni. - Po co przychodzisz do domu bożego? - Porozmawiać. - Z Bogiem? - Z tobą. - Zwracasz się do mnie niestosownie, ale to nieważne. Przystąp tutaj. Ręka mężczyzny wskazała kierunek i Hurtman podszedł do niego z lewej strony. Nie ukląkł jednak, lecz usiadł na drewnianym stopniu i wyciągnął przed siebie zmęczone nogi. Okienko otworzyło się i przez kratkę usłyszał przytłumiony głos. - O czym chcesz rozmawiać, synu? - O morderstwie. - Zabiłeś więcej niż jednego człowieka? - Tak. - Żałujesz za grzechy? - Mówmy o tobie. Dlaczego to zrobiłeś? W ciszy słychać było, że mężczyzna poruszył się niespokojnie. - Nazywasz się Hurtman? - Jeżeli ty nazywasz się Marini. - Przybyłeś z daleka, a więc jesteś głodny i spragniony... Marini wyszedł z konfesjonału. - Podpieraj się tym żelastwem i idź za mną. - Wręczył Hurtmanowi strzelbę i odwrócił się do niego plecami. Poruszał się zręcznie wśród desek, belek stropowych i fragmentów zwalonego muru. Doszli do schodów prowadzących w głąb, ukrytych za stertą śmieci. - Zapraszam do prywatnego apartamentu. Wejdę pierwszy, jeżeli się nie obrazisz. Hurtman był pewien, że widzi w ciemności uśmiech. Marini zszedł po kilku stopniach i otworzył małe drzwi. Zapalił lampę naftową i gestem zaprosił do środka. W ciasnym, wnętrzu pełnym rupieci stała szafa, polowe łóżko i stół zbity z kościelnych ławek. Na dwóch złożonych krzesłach leżał drewniany święty pozbawiony głowy. - Trochę tu bałagan, ale nie spodziewałem się ciebie tak prędko. Usiądź sobie na łóżku. Jedna z wiernych przyniosła mi wczoraj królika potrąconego przez samochód. Zrobiłem go w potrawce i zostało trochę... - Dziękuję, nie czuję głodu. Gdybyś mi tylko dał coś do picia... - Ostrożnie odłożył strzelbę pod stół. - Nie mam alkoholu, ale ty podobno nie pijesz. Czy dalej trwasz w tym szlachetnym postanowieniu? - Wystarczy woda. - John obawiał się, że to, co przeżyłeś, może osłabić twoją wstrzemięźliwość. Siedział na łóżku, oparty plecami o ścianę. Było ciepło, płomyk lampy migotał przyjaźnie i poczuł, że mógłby znowu zasnąć, gdyby tylko zamknął oczy. Tym razem nie chciał tego i przesiadł się na połamane krzesło bez oparcia. - Napij się, to woda ze źródła. - Marini podał mu blaszany kubek. - Też nie piję niczego innego. Nawet wino mszalne zastąpiłem wodą. Tylko umysł absolutnie wolny od fałszywych podniet może próbować zrozumieć... - Co zrozumieć? - Hurtman wypił duszkiem chłodny płyn. - Istotę wszystkiego. - Powiedz lepiej, skąd znasz moje nazwisko. - Powiedział, że jeżeli ktoś mnie tu znajdzie, to tylko człowiek o nazwisku Hurtman. - Dlaczego go zabiłeś? - Odbył długą wędrówkę, aby zadać to pytanie, a kiedy padło, wydało się nagle nie na miejscu. - Sam byś to zrobił, gdybyś go kochał jak ja. Nie umiał ukryć zaskoczenia, a to spodobało się Mariniemu, który przysunął sobie stołek i mówił dalej, patrząc mu prosto w oczy: - Nie rozumiesz? Po śmierci Arthura Zumana zostałem sam ze swoim zwątpieniem. Cóż wart jest ksiądz, który odchodzi od wiary dla iluzji stworzonej przez szaleńca? Zresztą w nic już nie byłem w stanie uwierzyć... I tylko Bonwell, mimo że zapracowany do granic niemożliwości, znalazł czas, aby ze mną rozmawiać. To, że nie popełniłem drugiego grzechu śmiertelnego i nie podniosłem na siebie ręki, zawdzięczam właśnie jemu... Może chcesz chociaż chleba maczanego w sosie? - Dziękuję, woda wystarczy. - Kiedy więc któregoś dnia powiedział, że mam go zabić, nie wierzyłem własnym uszom. Zaczął mnie błagać, ale uciekłem, nie chciałem tego nawet słuchać. Myślałem, że oszalał i że, jeżeli zejdę mu z oczu... Wróciłem, bo uświadomiłem sobie, że teraz ja muszę mu pomóc... W oczach Mariniego czaiła się rozpacz. Jego twarz była dowodem, że mówi prawdę, samą. prawdę i tylko prawdę. - Uwierzyłem, że jest normalny. Przekonał mnie o tym bez trudu. Jeżeli ktoś w tamtych chwilach myślał precyzyjnie, to właśnie on. Zrozumiałem, że jeśli już wiem o wszystkim, to spoczywa na mnie taka sama odpowiedzialność jak na nim. Nawet jeśli się myli, przekonywałem siebie, to nigdy nie odzyska spokoju, a ja swoim czynem albo wezmę na swoje barki jego cierpienie, albo uratuję świat. - Zabijając go? - Tak. - Ale dlaczego? - Bo był Antychrystem! - Marini szukał zrozumienia we wzroku Hurtmana. Nie mógł go znaleźć. - Zgromadzone dane pasowały do niego, a po swoim cudownym ocaleniu w Republice Południowej Arabii ostatecznie uwierzył, że jest chroniony przez siłę wyższą. Wszystko mu się zgadzało... - Postanowił się unicestwić, aby ratować ludzkość? - spytał z niedowierzaniem Hurtman. - Tak, i nie chciał niczego zaniedbać. Nie było materiału, do którego by nie dotarł. Stąd właśnie srebrna kula. Uważał cię za przyjaciela, wiesz o tym? - Nie. - Miał cię nawet prosić, abyś to ty go zabił. - Marini spojrzał mu prosto w oczy. - I co? - Może grzesznika łatwiej było przekonać, że w ten sposób odkupi swoje grzechy... Zresztą powiedz sam, zrobiłbyś to? - Kto wie? - Mówił też, że tylko ty możesz dotrzeć do prawdy. - A nie próbował się przebić srebrnym widelcem? - Żartujesz okrutnie z tego wspaniałego człowieka. - Marini zerwał się ze stołka, przewracając go przy okazji. - Nie myśl, że tego nie przewidział. Założę się, że kiedy Hurtman dowie się prawdy, wspomni o osikowym kołku, mówił... - Pytałem, dlaczego sam się nie zabił. - Nie udawaj, że tego nie wiesz... Chociaż był zagrożeniem dla świata, to jednak szacunek dla tych, którym oddał dotychczasowe życie, kazały mu zostać w najlepszej pamięci... - John Kennedy i John B. Bonwell? - Sięgnął dalej i wspomniał o Lincolnie. Swoją śmiercią od kuli zamachowca chciał się do nich przyłączyć. - Już mu budują, ołtarze. - Rozumiesz więc teraz, dlaczego w stronach zbezczeszczonych herezją próbuję szukać spokoju? Dolać ci do wody trochę soku z eukaliptusa? Bardzo orzeźwia... Pokiwał skwapliwie głową, jakby orzeźwienie było mu bardzo potrzebne, i wypił duszkiem. - Przemyślałeś to już po stokroć. On naprawdę wierzył w to wszystko? - Po stokroć! - w głosie Mariniego było zmęczenie. - Człowieku, ja nie przestaję o tym myśleć. Czy wierzył? Był jak Jezus, jeżeli wiesz, co mam na myśli... - Nie wiem. Chodzi ci o wiarygodność? - Chodzi o bycie Jezusem. W najmniejszym stopniu nie spodziewał się tego, co tu usłyszał, a jednak poczuł ulgę. - Jak ci się żyje na tym pustkowiu? - Nie mam żadnych potrzeb. Trochę jedzenia przynoszą mi kobiety w zamian za opiekę nad ich steranymi duszami. - Położę się teraz na podłodze... a jutro odejdę... - Hurtman stracił ochotę na dalszą rozmowę. - Kładź się na łóżku. Jesteś gościem. Ja muszę jeszcze nakarmić kury. Potem położę się na materacu, mam tu kilka, chyba po przemytnikach... Miał powiedzieć, że wystarczy mu materac, ale uznał to za czcze gadanie. Wyciągnął się z ulgą i zamknął oczy. Poczuł odprężenie i zbliżającą się falę snu. Staję się maniakiem snu, pomyślał. - Bonwell prosił także, aby ci powiedzieć, że niejaki Wiese został umieszczony na waszej liście tylko dlatego, aby można go było zgładzić. Dowiedział się o tym już po przyjeździe z Arabii... Interesuje cię to? Miał odpowiedzieć, że tak, ale nie mógł otworzyć ust. - Chciałem tu w modlitwie doczekać śmierci - mówił dalej Marini, okrywając go derką. - Cieszyć się tym, że rano wstaje słońce... I słuchać gromów, które miejscowi nazywają głosami Boga... Nie pozwoliłeś mi na to... Ostatnie zdanie Marini wypowiedział bardzo głośno. Hurtman nawet się nie poruszył. Potrząsnął go jeszcze za ramię i dopiero wtedy sięgnął pod stół i wyciągnął powiązaną drutem strzelbę. Sprawdził, czy jest nabita, uklęknął, a potem przyłożył lufę do skroni śpiącego. Z zamkniętymi oczami namacał palcem spust. Przez długą chwilę tylko krople potu kapiące z jego czoła świadczyły, że czas nie zatrzymał się w miejscu. Wreszcie Marini zerwał się na równe nogi, odrzucił broń i niespodziewanie poprawił Hurtmanowi poduszkę. To był ostami bezsensowny gest w jego wykonaniu. Od tej chwili działał szybko i precyzyjnie. Spod łóżka wyciągnął trzy podarte materace. Pod jedną z nóg stołu znalazł zwiniętą w kostkę gazetę, którą rozłożył i bez czytania podpalił. Z płonącą pochodnią pochylił się na materacami. Trawa morska paliła się łatwo i pomieszczenie szybko wypełniło się dymem. Cisnął na podłogę resztki gazety, które zaczęły parzyć mu place. Z szafy wyjął płócienny plecak i zarzucił go na jedno ramię. Jeszcze raz spojrzał na śpiącego i zrobił nad nim znak krzyża. Potem wyszedł, nasuwając na drzwi potężną antabę. Szybkim krokiem przeszedł przez kościół i wyszedł na zarośnięty dziedziniec. Nie oglądając się, ruszył przed siebie, ale nie uszedł daleko, bo zobaczył zbliżające się światło. Na widok dziewczyny, świecącej sobie pod nogi latarką i ciągnącej za uzdę osła, cofnął się w stronę kościoła. Wyszedł z cienia dopiero wtedy, kiedy weszła na górę. - Wędrowiec! I to kobieta. Chyba nie szuka pani noclegu? - Zamachał do niej przyjaźnie. - Szukam męża - powiedziała Victoria. - Wybrał się tutaj rano, a że długo nie wracał, przyszłam tu za nim. - W miłym towarzystwie - z uśmiechem wskazał osła. - Miał mnie tu wnieść, a musiałam wciągać go na własnych plecach... Widział pan mojego męża? - Chyba tak. Jest archeologiem? - To on. - Bardzo przyjemny dżentelmen. Niestety, nic go tutaj nie zainteresowało. - I gdzie jest teraz? - Wrócił do rzeczywistego świata. - Nie spotkałam go po drodze. - Nic dziwnego. Pani weszła na górę wygodną drogą tutejszych wieśniaków, a mąż, jak przystało na uczonego, poszukał trudniejszego rozwiązania. Niech pani patrzy, te krzaki są połamane. A więc tędy wchodził i schodził. - Wielkie nieba, więc niepotrzebnie się tak męczyłam. - Wracam na noc do miasteczka. Pójdziemy razem, będzie pani raźniej. Mąż będzie już czekał na dole... - Na pewno go tutaj nie ma? - spytała na wszelki wypadek. - Sam udzieliłem mu błogosławieństwa na drogę. - Uff... jestem głupią babą. - To co, idziemy? - Mogłabym trochę odpocząć? - Za chwilę zajdzie księżyc i możemy mieć kłopoty. Niech pani siada na tego uparciucha, a ja poprowadzą. - On też jest zmęczony - powiedziała. - Ale niech tam... Wytrzymasz, mój mały? - pogłaskała osła i usiadła na nim bokiem. Marini złapał uzdę i pociągnął zwierzę w stronę drogi. W tym momencie od strony ruin dało się słyszeć głuche walenie. - Co to? - spytała przestraszona. - To tylko zwierzęta smucą się, że odchodzę. Mam kilka owiec w koralu... - Nie żal ich panu? - Jeszcze jak, ale co mam zrobić? Przestała na chwilę myśleć o Hurtmanie i zaprzątnęła sobie głowę niedolą owiec. Nagle wydało się jej, że wśród miarowego łomotu słyszy też nikły głos ludzki. - Tam jest człowiek... Niech się pan zatrzyma! - To nic, to tylko zwierzęta... Uwierz mi... zwierzęta udają głosy ludzkie... - odpowiedział i mocniej pociągnął uzdę. Zeskoczyła i upadła na jedno kolano. Nie zważając na przeszywający ból, pobiegła w stronę kościoła. Słyszała, że mężczyzna biegnie za nią i czuła, że prawie łapie ją za suknię. Im była bliżej kościoła, tym głośniejsze stawało się wołanie. - Stój, nie wolno ci tam iść! - krzyczał za jej plecami. - Bandyci podminowali kościół! Victoria zatrzymała się odruchowo i spojrzała w jego stronę, W tej samej chwili mężczyzna doskoczył i złapał ją za szyję. - Nie wolno ci mu pomóc, nie wolno! - krzyczał i zaciskał uchwyt. Zobaczyła przed oczyma białe płatki i poczuła, że robi się jej słabo. Nie zastanawiając się, kopnęła napastnika kolanem w podbrzusze. Krzyknął z bólu i puścił ją. Pchnęła go, aż się zatoczył, i wbiegła do pustego kościoła. Dopalające się świece dawały jeszcze trochę światła, a stukanie dobiegało gdzieś z boku. Pobiegła w tamtą stronę, potknęła się jednak i uderzyła głową w drewnianą ławkę. Mężczyzna pojawił się znowu. Bez słowa rzucił się na nią i przygniótł swoim ciężarem. Uścisk spoconych dłoni był jeszcze mocniejszy. Wierzgała nogami próbując go zrzucić, a prawą ręką szukała wokół siebie. Znalazła kawałek miękkiej jak gąbka deski, ale zaraz wyczuła dotykiem połówkę cegły, która nie całkiem jeszcze zwietrzała. Pierwsze uderzenie trafiło w górę czaszki, bo mężczyzna instynktownie schylił głowę. Krzyknął jak trafiona w czułe miejsce kobieta i na chwilę uścisk jego rąk zelżał. Uderzyła raz jeszcze, starając się trafić w skroń. Teraz już tylko jęknął i osunął się na bok. Nie mógł wiele ważyć, ale jej wydawało się, że spycha z siebie wielkiego czarnego wieloryba. Walenie ucichło, ale poczuła zapach dymu. Słaniając się doszła do schodów prowadzących w dół i zobaczyła drzwi spowite w biało-niebieskie kłęby. Schodziła, nie widząc stopni. Na ostatnim potknęła się, upadla na kolana i zatonęła w duszącej topieli. Dusiła się i nic nie widziała, ale była pewna, że za drzwiami ktoś jest. Wstając zaczepiła boleśnie czołem o żelazną antabę, której inaczej nie mogłaby dostrzec. Rzuciła się, aby ją podnieść, ale nie było to łatwe. Zaparła się i ciężka sztaba drgnęła najpierw, a potem wysunęła się z obejmy. W tym samym momencie zza drzwi padł strzał. Kula trafiła ją dokładnie dwa centymetry od pępka. Chciała krzyknąć, że to ona, Victoria, i że nie trzeba do niej strzelać, bo właśnie usunęła ostatnią przeszkodę, kiedy padł drugi strzał. Pocisk odbił się od opadającej antaby, zrykoszetował i trafił ją prosto w serce. Ledwie żywy Hurtman wystrzelił drugi nabój w stronę miejsca, w którym powinien być zamek, i jeszcze raz naparł na drzwi. Ustąpiły nagle, a on wypadł na zewnątrz. Potknął się o coś, lecz udało mu się dosięgnąć poręczy i wciągnąć się po niej na górę. Charcząc, czołgał się, starając się oddalić od kłębów duszącego dymu i płomieni, które, oswobodzone razem z nim, wydostawały się z piwnicy. Ostatkiem sił dotarł do środka kościoła i upadł twarzą na twarz leżącego człowieka. Otrząsnął się i uniósł głowę, starając się rozpoznać, na kim leży. Zobaczył Mariniego, który patrzył mu prosto w oczy, choć nie sprawiał wrażenia, że widzi cokolwiek. Z jego ust ciekła krew. - Dlaczego chciałeś mnie zabić?! - Złapał umierającego za włosy i potrząsnął, jakby chciał chociaż na chwilę przywrócić go do życia. Usta poruszyły się bezgłośnie i krew pociekła z nich żywszym strumyczkiem. Ciało wyprężyło się w śmiertelnym skurczu, a zmartwiałe oczy straciły wszelki wyraz. Hurtman puścił głowę, która ze stukiem uderzyła o podłogę, i spróbował wstać. Od płomieni zajęły się już ławki i w kościele zrobiło się widno jak w dzień. Osioł był jak najbardziej realny i sprawiał wrażenie, że czeka na kogoś. Kiedy jednak Hurtman zrobił krok w jego stronę, zwierzę odwróciło się z niechęcią i zniknęło w ciemności. Chciał podążyć za nim, ale dowlókł się tylko do znanej sobie ścieżki. Postawił na niej nogę i poleciał w dół. Przekoziołkował parę razy, lecz wstał i schodził dalej, przewracając się i podnosząc. Płomienie szybko rozprzestrzeniły się po całym kościele i kiedy się obejrzał, zobaczył płonący słup ognia. Zaczęło świtać, kiedy wydostał się na drogę. Powietrze było zimne, ale siwowłosy, obdarty mężczyzna nie czuł tego. Szedł przed siebie, lekko się zataczając. Wyciągnął prosząco ręką, kiedy usłyszał zbliżający się samochód. Nadjeżdżający minibus z rejestracją z Kentucky ominął go szerokim łukiem. Wielodzietna rodzina przyglądała mu się ze swojej przeszklonej klatki. Rozgarnięte dziecko chciało go sfotografować, jednak prędki jak błyskawica ojciec dodał gazu i sylwetka dziwnego pana szybko stopiła się z tłem drogi. Ruszył dalej, lecz z każdym krokiem ubywało mu sił. Krew z nadszarpniętego ucha sączyła się za kołnierz. Szczęśliwie na horyzoncie pojawiła się wspaniała srebrna ciężarówka, jedna z tych, które na filmach ratują strudzonych wędrowców. Przytulna kabina i jowialny kierowca, opowiadający, dlaczego się jeszcze nie ożenił. Wędrowiec wyszedł na środek drogi i błagalnie zamachał obiema rękami. Kierowca był młodym, wesoło usposobionym blondynem, który śpiewał właśnie do wtóru żeńskiemu zespołowi. Zirytował się, bo musiał ostro przyhamować w samym środku refrenu. Dziewczyny pociągnęły dalej same, powtarzając wielokrotnie, że szukają kochanka tylko na jedną noc. Kierowca zgiął więc prawą rękę w łokciu, pokazując szmaciarzowi, co o nim sądzi. Potem dodał gazu i przejechał o cal od niego, samym podmuchem odrzucając drania na pobocze. Hurtman podniósł się z trudem. Długo patrzył za oddalającym się samochodem. Szofer nie śpiewał już, bo nie lubił śpiewać z Murzynami, a tylko gwizdał bez przekonania. Wtedy właśnie jego samochód zjechał z drogi. Mimo że chłopak znał swój fach i umiejętnie kontrował kierownicą, ciężarówka przekoziołkowała dwa razy i zatrzymała się na lewym boku. Radio nie przestało grać i wklinowany w fotel kierowca mógł je słyszeć aż do wybuchu zbiornika z benzyną. Podmuch powietrza uniósł Hurtmanowi włosy na głowie, a fruwające części samochodu wyglądały przez chwilę jak czarne gwiazdy.