11584

Szczegóły
Tytuł 11584
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby pdf był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

 

11584 PDF Ebook podgląd online:

Pobierz PDF

 

 

 


 

Zobacz podgląd 11584 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. 11584 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.

11584 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:

 

Jerzy Pilch Rozpacz z powodu utraty furmanki Projekt okładki i stron tytułowych Elżbieta Totoń Książki Wydawnictwa Literackiego Sp. z o.o. oraz bezpłatny katalog można zamawiać: ul. Długa 1, 31-147 Kraków bezpłatna linia telefoniczna: 0 800 42 10 40 księgarnia internetowa: www.wl.net.pl e-mail: [email protected] tel./fax: (+48-12) 422 46 44 ISBN 83-08-03457-8 * * * Spis treści Część Pierwsza - Europejczyk w prasłowiańskich gaciach 1. Teoria zwycięstwa 2. Tak jest ze wszystkim 3. Europejczyk w prasłowiańskich gaciach 4. Otóż tak 5. Ciche dni 6. Wszystko, czyli mało 7. Teoria słabości 8. Beznamiętny opis lokalu obwodowej komisji wyborczej 9. Magowie ciemnych spraw 10. Nie ma dymu bez teczki 11. Święto 12. Pechowiec 13. Bruderszaft 14. Człowiek z portretem Stalina 15. Powyborczy poranek 16. Idzie skacząc 17. Włamanie do epoki historycznie zamkniętej Część Druga - Jak chodzić 18. Codzienne rozmyślania człowieka mówiącego po polsku 19. Jak chodzić 20. Jeden podpis 21. Jak jest? 22. Marna pociecha 23. Rozpacz z powodu utraty furmanki 24. Tuleja 25. Skarb ukryty w cichym kąciku 26. Ligowa młócka 27. Fiszki Mariana S. 28. Jak Kolumb odkrył Amerykę 29. Zbrodnia Piotra H. 30. Uszy Marty F. i kolana Heleny Z. Część Trzecia - Kraina olbrzymów 31. Widok z mojego boksu 32. Nowela o pierwszym kosmonaucie 33. Młodzi z „bruLionu" 34. Przysyłaj choć puste koperty 35. Już prawie nic 36. Kraina olbrzymów 37. Pożegnalny list miłosny 38. Słownik zabobonów literackich 39. Teoria i praktyka powieści kryminalnej 40. Czarny Kapturek 41. Nagonka 42. Gdy Salman Rushdie zostanie zabity 43. Zrobiony na niebiesko 44. Kosiński 45. Kat 46. Literatura jako klęska Aneks CZYLI PIĘĆ PAMFLETÓW Z „NaGłOSU" MÓWIONEGO 47. Szał twórczy członka Rady Państwa 48. Ból rżnie serce na żywo 49. Porzućcie wszelką nadzieję 50. Niczym nie przerywana równina 51. My oba to jedna osoba * * * Część Pierwsza - Europejczyk w prasłowiańskich gaciach 1. Teoria zwycięstwa Dzieje naszego relatywizmu powszedniego rozpoczynają się 31 sierpnia 1980 roku, kiedy to Mieczysław Jagielski, podpisujący Porozumienia gdańskie ze strony rządowej, oświadczył, że pragnie w całej ostrości podtrzymać myśl, iż na tej sali nie ma przegranych ani wygranych. Czyli już wtedy pierwsze i fundamentalne zwycięstwo było w gruncie rzeczy remisem. Rychło jednak okazało się, że remis ten był w zasadzie porażką; często gęsto zaczęły rozlegać się głosy eksponujące najpierw niedoskonałość Porozumień gdańskich, potem zaś ich zupełne fiasko. Czyli zwycięstwo było remisem, który okazał się porażką. Analogiczna chybotliwość ocen miała miejsce i po stronie partyjno--rządowej: w zgodzie ze swymi tradycjami postanowiła ona przekuć klęskę w zwycięstwo i niebawem okazało się, że sierpniowa porażka była zwycięstwem sił reformatorskich, zwycięstwem wspólnym (a więc remisem), zaprzepaszczanym przez prowadzący do klęski brak opamiętania ze strony ekstremistów. Stan wojenny, który był zwycięstwem komunistów, był w istocie ich klęską. Rozgromienie Solidarności było w istocie jej tryumfem. Wszyscy przegrani stanu wojennego byli w istocie jego zwycięzcami. Wszystkie przegrane demonstracje stanu wojennego były w swej istocie demonstracjami zwycięskimi. Jedną z takich przegranych, czyli zwycięskich demonstracji opisuje Janusz Anderman (opowiadanie Jeszcze Polska z tomu Kraj świata). W tłumie pokonanych tryumfatorów stoi zagraniczna dziennikarka, która musi rozgryźć ten kraj, myśli przelatują jej przez głowę i nie może się na razie zdecydować na żadną z nich. Klęska, która nie jest klęską; zwycięstwo, które nie jest klęską; klęska, która jest zwycięstwem; klęska, która będzie zwycięstwem; zwycięstwo, które będzie zwycięstwem. Należy przypuszczać, że zagraniczna dziennikarka — jeśli myśli wciąż przelatują jej przez głowę — nadal nie może zdecydować się na żadną z nich. Może zresztą nie zawiódł jej instynkt samozachowawczy i wybrała się tymczasem w bardziej jednoznaczne strony świata. Stan wojenny został formalnie odwołany, ale w istocie trwał przez całe lata osiemdziesiąte. Nie było go i był jednocześnie. Po schwytaniu ostatnich przywódców podziemia, co było zwycięstwem władzy, natychmiast ogłoszono amnestię, która była świadectwem jej klęski. Wybuchły strajki, które w porównaniu ze zwycięskimi strajkami roku 1980 sprawiały klęskowe wrażenie. Wyglądało to wszystko jak potwierdzenie tezy klasyka o farsowych powtórkach historii i istotnie strajki kończyły się przeważnie kapitulacjami strajkujących, ale kapitulacje te były elementami wielkiego zwycięstwa. Rozpoczęły się obrady „okrągłego stołu", który był zwycięstwem Solidarności i klęską komunistów, choć był też zarazem zwycięstwem światłych reformatorów partyjnych i zwycięstwem Solidarności. Czyli był remisem, zwycięskim remisem, ale był też klęską Solidarności, która negocjując i bratając się z komunistami, poniosła porażkę. Zwycięscy uczestnicy obrad „okrągłego stołu", którzy wymogli na komunistach zwycięskie dla siebie i klęskowe dla nich ustępstwa, ponieśli zarazem — siadając do stołu razem z komunistami (którzy w istocie byli górą) — dotkliwą porażkę. Niebawem miało się okazać, że zaszczytna rola negocjatora jest zarazem wstydliwą kartą w'życiorysie, że udział w obradach „okrągłego stołu" należy raczej zatajać, a szczycić się odmową udziału w tych obradach, co wtedy było klęską, a teraz jest sukcesem. Efektem zwycięskiej klęski „okrągłego stołu" były zwycięskie wybory, które okazały się w najlepszym razie kiepskim remisem. Zwycięski w wyniku tych zwycięskich wyborów sejm był, przy masie zastrzeżeń, sejmem remisowym, przy czym jego remisowość budziła furie i resen-tymenty, jakie zwykły budzić najdotkliwsze klęski. Zwycięski premier okazał się premierem przegranym, ale o jego klęskowym rządzie mówi się teraz jako o rządzie wygranym, który wprawdzie poniósł klęskę, lecz może jeszcze wygra. W wyborach prezydenckich zwyciężył Prezydent (który lubi wygrywać), ale prawdziwym zwycięzcą okazał się Stanisław T., którego zwycięstwo było klęską wszystkich Polaków. Premier w wyborach prezydenckich poniósł porażkę, ale ponieważ startował jako premier — czyli jako zwycięzca — nie mógł odnieść zwycięstwa. Polacy już od dawna przestali pozdrawiać się znakiem zwycięstwa, od dawna są już przecież zwycięzcami, a znaku zwycięstwa używali tylko jako pokonani, którymi nie byli nigdy. Zresztą, jak mawiał ten, który przegrał wszystko, a który po latach być może wyjdzie nawet na remis: w polskim alfabecie nie ma takiej litery. Mylił się on i dlatego przegrał, co nie znaczy, że gdyby się nie mylił, toby wygrał. Nadeszły ostatecznie wolne wybory, czyli wreszcie nadeszło ostateczne zwycięstwo. Zwycięstwo to, jak wiadomo, nikomu nie przyniosło zwycięstwa. Oczywiście temu, że partia, która wygrała te wybory, przegrywa teraz wszystko, nie dziwią się nawet dzieci. W końcu było to zwycięstwo, które nie było zwycięstwem. Partia, która nie do końca wygrała — przegrywa. To równie oczywiste jak fakt, że ci, którzy zdecydowanie przegrali — wygrywają. Idzie w tym wszystkim przecież nie o zwycięstwo partykularne, idzie o zasadnicze zwycięstwo Polski. Polska wygrywa. Polacy przegrywają. Znów wychodzi na remis. Remis, który nie jest zwycięstwem. Nie ma zwycięzców i nie ma pokonanych. Remis nie jest .klęską. Klęska nie jest zwycięstwem. Zwycięstwo jest zwycięstwem. Klęska jest klęską. Tak. Tak. Nie. Nie. 1991 2. Tak jest ze wszystkim Za pierwszym razem zawsze wykazywali niezwykłą mądrość, przezorność i dalekosiężny rozum polityczny. Ich tryumf był wtedy doprawdy poruszający, gardła tężały ze wzruszenia, padali sobie — jak przysłowiowi bracia — w ramiona, a gdy śpiewali swe pieśni, dygotały wszystkie możliwe mury, zwłaszcza zaś dygotały mury ościennych imperiów. Przywódcy tych imperiów, słysząc śpiew, czuli się nieswojo, a prawdę mówiąc, przenikał ich wręcz dreszcz strachu. Kto wie — szeptali do siebie — czy nie pora, by zakończyć ciemiężenie i wyzysk. Przywoływali tłumaczy i polecali tłumaczyć słowa pieśni, która dalej wprawiała w dygot sejsmografy. Tłumacze, którzy znali masę języków, ale w żadnym z nich nie mieli nic do powiedzenia, bełkotali coś o pierwszej brygadzie, co przez tak liczne wieki nie rzuci ziemi, skąd jej matka Ukraina. Rozbawieni imperatorzy własnoręcznie łamali im żebra i wysyłali ich natychmiast na jeden z licznych kursów doskonalenia językowego; kursy te były zresztą chlubą imperium, nie tylko nie żądano za nie opłat, ale wręcz ich uczestnikom przysługiwało prawo do korespondencji. Tłumacze w pośpiechu pakowali słowniki i ciepłą bieliznę, a imperatorzy-ciemiężyciele kładli się spać niespokojni. Ileż to razy tak bywało: kładziesz się spać imperatorem-ciemiężycie-lem, a budzisz już nie taki. Nazajutrz jednak wszystko było w porządku. Nie tylko nie śpiewali, ale robili to, co zawsze robią za drugim razem: wykazywali niezwykłą głupotę, brak rozwagi i krótkowzroczność polityczną. Gardła nie tężały ze wzruszenia, natomiast wnętrzności skręcały się ze wstydu. Śmiać się chciało. Tak u nich jest i było ze wszystkim. Walczyli z najeźdźcami i przyjmowali najeźdźców z otwartymi ramionami. Szczycili się tolerancją i reformami i zaprzepaszczali reformy, i bywali nietolerancyjni. Pomagali Żydom i gromili Żydów. Potrafili w wielkim stylu pokonać zawodowców i haniebnie przegrywali z amatorami. Ich pisarze byli albo wieszczami, albo grafomanami, ich rękodzielnicy — wirtuozami albo partaczami, ich kobiety — świętymi albo grzesznicami. Cieszyli się zasłużoną sławą narodu pijaków, ale przecież bywały wielkie historyczne chwile, kiedy wybijali się na abstynencję. Światowe agencje publikowały wówczas fotografię młodego robotnika o twarzy rozjaśnionej wewnętrznym światłem, który wódką wyborową zrasza trawnik przed strajkującym przedsiębiorstwem. Ale rzecz jasna, gdy zwyciężyli, gdy przez dwa tygodnie wytrwali, natychmiast postanawiali tradycyjnie uczcić zwycięstwo i przez następnych kilka lat nie wiedzieli, co to trzeźwość. Najzgubniejszą ich cechą jest skłonność do trwania w przeświadczeniu o własnej wyjątkowości. Istotnie, są wyjątkowi: zawsze wtedy, gdy liczą na wzlot, następuje i: upadek, i na odwrót. Stąd ich fascynacja nieprzewidywal-nością jako atrybutem, stąd ich pociąg do nieprzewidywalnych przywódców, w czym jest zresztą pewna logika: w końcu nieprzewidywalny naród powinien mieć nieprzewidywalnego przywódcę. Im bardziej nieprzewidywalny, tym — w gruncie rzeczy — lepszy. Stylistyczną zabawę w układanie rozmaitych przeciwieństw ciągnąć można bez końca. Jest to zresztą stara rozrywka polskich inżynierów dusz, z lubością układających tabelę słodyczy i goryczy, mądrości i głupoty, wzlotu i upadku. Tymczasem średnia tych przeciwieństw wiedzie w nieubłagany sposób do piekła przeciętności, do wysłużonej metafory kurzego lotu. Lot ten polega na tym, że nie leci się, lecz krzywo i dość szpetnie skacze. To wiemy wszyscy; jest zatem jakiś wspólny rodzaj wiedzy, od której raz jeszcze można zaczynać. 1990 3. Europejczyk w prasłowiańskich gaciach W cieniu imperium, z kurami, w gaciach prasłowiańskich, Naucz się lubić swój wstyd, bo zawsze będzie przy tobie, I nie odstąpi ciebie, choćbyś zmienił kraj... Czesław Miiosz W 35. numerze tygodnika „Wprost" wywiad z Ludwikiem Stommą, profesorem antropologii kultury w Ecole Pratiąue des Hautes Etudes we Francji, autorem świeżo wydanej książki o królach francuskich oraz felietonistą „Polityki". Wywiad nosi tytuł Europejczyk i ozdobiony jest zdjęciem Stommy stojącego na tle na wskroś europejskich zabytków architektury i sztuki. Na fotografii nie ma nawet milimetra kwadratowego, na którym nie występowałyby na wskroś europejskie zabytki architektury i sztuki. Podpis pod zdjęciem głosi: Ludwik Stomma w Sienie. Głównie wszakże kraszą rozmowę ujęte w ramki i wybite tłustym drukiem autocytaty. Cytaty te mają zachęcić czytelnika do lektury całego wywiadu, zapewne równie jak one (cytaty) bezkompromisowego, zdroworozsądkowego i kontrowersyjnego. Cytat pierwszy: „Ludzie już nawet książek o Katyniu nie kupują! No, bo — ile można?" Cytat drugi: „Może zabrzmi to szokująco, ale rozczulam się nad losem wyrzuconego na bruk ubeka". Oczywiście nie jestem ja aż tak szalony, by polemizować z wywiadem, z osobistymi sądami autora, nie jestem nawet tak naiwny, by uświadamiać mu, iż sam fakt, że mo- U że (dziś!) błyskotliwie dywagować na temat paranoi dzisiejszej i paranoi komunistycznej, dowodzi, iż paranoja paranoi nierówna. Każdy, kogo pytają, ma prawo wygadywać rzeczy najdziwniejsze, skądinąd też wiadomo, że obszary świata, na których prawo to bywa kwestionowane, maleją. Problem jednak w tym, że Stomma wcale nie wygaduje rzeczy dziwnych, osobliwych czy — wbrew własnym nadziejom — szokujących. Przeciwnie, wypowiada zbiór poglądów typowych, często wygłaszanych i spotykanych, nader powszechnie — choć w rozmaitych wariantach — funkcjonujących. Znamy wszyscy te obezwładniające i dowodnie świadczące o roztropności narodu transparenty „Komuno, wróć!", te z niebywałych skarbnic mądrości zaczerpnięte aforyzmy, że i za Stalina było lepiej, że jedna ideologia zastąpiła drugą ideologię, że Kościół zajął miejsce PZPR, że dawniej czerwoni, a teraz czarni, że nic się po prostu nie zmieniło. Ludwik Stomma zapewne bezwiednie okazał się idealnym medium dla tego rodzaju — krążących w powietrzu, w świadomości zbiorowej, w podświadomości mniej lub bardziej powszechnej — poglądów. Wchłonął je i, językowo oraz intelektualnie oszlifowane, z powrotem z siebie na lamach „Wprost" wypuścił. Ponieważ jest to człowiek inteligentny i dobrze piszący — jest też o czym mówić. Zwolennicy wyliczonych szablonów powinni być radzi, że znalazły one tak szlachetną tubę jak europejskie usta Ludwika Stommy. Powtarzam raz jeszcze: nie polemizuję ze Stommą jako takim, z jego osobistymi upodobaniami i poglądami, polemizuję z pewnymi obiegowymi opiniami, które — moim zdaniem szczęśliwym trafem — znalazły trybuna w Stommie. Jeśli nawet w grę wchodzi nie ślepy traf, a świadomy zamiar, jeśli autor świadomie postanowił trącić populistyczną strunę — problemu to nie zmienia. Bez względu na to, jak chętnych i licznych słuchaczy ma pogląd, iż oto przeżarliśmy się Katyniem, jest to pogląd fałszywy i w pewnym sensie kiczowaty. Kicz, jak wiadomo, bywa także — a może przede wszystkim — cechą rzeczywistości. Jedna ideologia zastąpiła drugą ideologię, jedna wersja historii zastąpiła drugą wersję historii. Komuniści dobierali swoje wzorce historyczne — Janka Krasickiego, Hankę Sawicką czy też wyzysk chłopa pańszczyźnianego. „W tej chwili — powiada Stomma — obsesyjnie serwuje się Polakom co innego — generałów Maczka i Andersa, których szanuję i podziwiam, czy też Katyń. Zaręczam jednak, że za rok będzie się to tak samo traktowało jak wcześniej Krasickich, Sawickie i chłopa pańszczyźnianego". Zaręczam, że wątpię. Aby ta symetria choć w części zadziałała, musiałaby natychmiast ruszyć machina akademii ku czci, mów okolicznościowych, capstrzyków i wieców, musiałyby powstać w szkołach izby pamięci, zawisnąc portrety patronów, musiałyby w prasie zacząć się pojawiać dęte artykuły, repertuar kin kolejny raz musiałby ulec zmianie, zmienić by się musiał program radia, telewizji, że nie wspomnę o takich detalach, jak nowe podręczniki do nauki historii, nowe spisy lektur czy tematy nowych wy-pracowań. A czas? Jak w ciągu roku stworzyć analogię dla dziesięcioleci? Nowe jakości, przywrócone wartości i przypomniane realności same z siebie nie nasycą kraju do przesytu, zwłaszcza że „ludzie już nawet książek o Katyniu nie kupują". By ten przesyt nastąpił, ich dopływ musiałby być sterowany, ich dystrybucja musiałaby się cechować nieokiełznanym, bo totalitarnym, brakiem umiaru. Tymczasem na razie decyduje rynek. Po prostu istnieje także (prócz innych oczywistych okoliczności funkcjonowania zjawiska) handlowa koniunktura na Katyń. Być może kończy się ona, ale wątpić należy, by przedłużyły jej istnienie odpowiednie wytyczne, uchwały, dyrektywy czy centralnie wytyczone ścieżki szybkiego druku. Oczywiście scena, w której do prywatnego wydawcy przychodzą, powiedzmy, trzej zmęczeni życiem ubecy i cierpliwie mu tłumaczą, że jeśli nie wydrukuje dalszych dziesięciu tysięcy książek o Katyniu, to najpierw, proszę pana, domiar, beknie pan zdrowo, a jak nie, to inaczej pogadamy, oczywiście, taka scena jest na wskroś polską sceną. Dbać jednak należy, by jej prawdopodobieństwo pozostało nikłe. Dbać o to powinni ludzie piszący, być może w jakiejś mierze kształtujący opinię publiczną. Dbać o to powinien zatem także Stomma. Ludziom w obecnej sytuacji należy raczej objaśniać, jak mają postępować z wyrzuconym na bruk ubekiem, a nie rozczulać się nad jego (ubeka) losem. Przykład ten jasno dowodzi, jak zawodne bywa (tak wśród Polaków powszechne) myślenie modelowe. Oto znów nastał nowy reżym, na nic nie bacząc, nieludzko zweryfikował on kadry MSW i szereg nie zweryfikowanych funkcjonariuszy nie ma co do garnka włożyć. Współczują im i rozczulają się nad ich losem humaniści, być może nawet na owianych dyskrecją zebraniach towarzyskich zawiązują się pierwsze komitety obrony. Rzeczywista paranoja jest nie mniej paranoiczna, idzie ona jednak w odmiennym kierunku. Wyrzuceni na bruk ubecy mianowicie na ogól radzą sobie. Są to przeważnie ludzie zdecydowani, operatywni i przedsiębiorczy, znajdują swe miejsce na bruku rozmaitych firm, spółek i fundacji. Należy im pozwolić na tym bruku działać. Nie rozczulać się nad nimi, ale też nie domniemywać, że lada chwila w przypływie profesjonalnej nostalgii poczną pałować udziałowców. Ocalenie pamięci o Polsce Ludowej jest swoistym zadaniem intelektualnym tych, którzy wtedy świadomie oddychali, nawet jeśli było to oddychanie rozrzedzonym powietrzem. Nazwanie tamtej rozrzedzonej rzeczywistości, rozcieńczonej wolności — ale i połowicznego zniewolenia —jest być może potrzebą pamięci, może imperatywem rozumu, a może tęsknym zewem biologii, by powrócić do pierwszych porywów, choć były one za Gomułki zaznawa-ne. Ale przecież definiowanie PRL, ocalanie pamięci o PRL nie może polegać na sugerowaniu, iż teraz mamy do czynienia z prostymi, choć negatywowymi, kontynuacjami tamtego świata. „Dawniej — powiada Ludwik Stomma — wystawiałem głowę przez okno i patrzyłem na ulicę. Potem czytałem «Trybunę Ludu» i jedno z drugim do siebie nie pasowało. Dziś robię to samo — także nie pasuje". Zachwyca mnie lektura tego fragmentu, bo przecież myśmy tak samo postępowali. Czytaliśmy „Trybunę Ludu" i przez okno spoglądaliśmy na ulicę. Żeby jednak od razu jedno z drugim porównywać? To nawet naszemu pierwszemu sekretarzowi do głowy nie przychodziło... 1991 4. Otóż tak W 50. numerze „Pulsu", w niezawodnej rubryce „Dwa miesiące" (dawniej „Kwartał") Zbigniew Mentzel odnotowuje: „Dwadzieścia dwa miliony miesięcznie wydaje na goryli Jerzy Urban, redaktor naczelny dziennika cotygodniowego «NIE», którego nakład osiągnął już pół miliona egzemplarzy i stale wzrasta. (Przegląd Tygodniowy) informuje, że wśród dziennikarzy krajowych i zagranicznych, tłumnie odwiedzających redakcję pisma, dużym powodzeniem cieszy się przechowywana w archiwum teczka z napisem WYZWISKA. Trafiają do niej wszelkie obelżywe anonimy i listy w rodzaju: «Dziwię się bardzo, towarzyszu Urbanie, przecież jedną nogą jesteś blisko grobu, a jeszcze nie zastanowiłeś się nad swym bydlęcym żywotem. Jak staniesz po śmierci przed Bogiem i co mu powiesz? U nas w zakładzie mieliśmy też podobnego towarzysza. I wiesz, jak marnie skończył? Zmarł nagle w samochodzie, po śmierci był cały czarny i wyglądał jak diabeł»". Zapewne nie jest to jedyne znajdujące się w archiwalnej teczce przyrównanie Jerzego Urbana do diabła, z pewnością nie jest to też sugestia obelżywa najbardziej, wiadomo, że w polszczyźnie określenia: szatanie jeden, diable wcielony, ty diabelskie nasienie, należą do obelg łagodnych, bywają wręcz zwrotami pieszczotliwymi, którymi zwłaszcza znękane matki Polki darzą swe nazbyt żywotne pociechy. Każde zresztą polskie dziecko rozpoczyna edukację od nauki wiersza, w którym diabeł zostaje zrobiony w konia przez polskiego szlachcica, rzecz więc trzyma się kupy tym bardziej. Tradycyjny polski diabeł jest tworem wylinialym i nieprzesadnie rozgarniętym i stąd być może bierze się nadmierne spoufalenie narodu z pierwiastkami piekielnymi. Jak mówi przysłowie: Jeden Rokita nie czyni wiosny. Jednakże w równaniu Urban - diabeł wyraźniej chyba od folklorystycznej widoczna jest filozoficzna tradycja tej kulturowej realności. Jerzy Urban otóż uiszcza comiesięczną kwotę dwudziestu dwóch milionów w obawie przed nieistnieniem, w obawie przed naruszeniem, czy spostponowaniem swego istnienia. A starą formułę, że diabeł jest właśnie nieistnieniem, niebytem, negatywnością, iż jest, jak powiada Kołakowski, „szczeliną nicości w świecie stworzenia", znamy wszyscy. Czymże innym, jeśli nie manifestacją czystej negatywności, jest tytuł wydawanego przez byłego rzecznika pisma? Byłażby to prawda? Byłże-by Jerzy Urban prawdziwym wysłannikiem piekieł? Bylże-by nieprzyjemną szczeliną nicości w świecie naszej rodzącej się w niełatwych warunkach demokracji? Sytuacja niestety komplikuje się w aspekcie właśnie społecznym. Diabelstwa Urbana nie da się ustalić wyłącznie wysokością pensji jego goryli. Gdyby tak było, wystarczyłoby generalne pytanie: Czy Urban istnieje? Odpowiedź byłaby oczywiście negatywna: Urban nie istnieje, ergo jest nicością, czyli domeną diabła, pozory zaś, czyli cielesną fasadę swego ziemskiego pobytu, funduje sobie, płacąc ciężki szmal wynajętym karatekom, którzy inkasują banknoty, nie czując siarki. Wiadomo też, że jedyną prawdziwą bronią polemiczną przeciw wystąpieniom Jerzego Urbana było ich ignorowanie, milczenie, każdy bowiem, nawet najbardziej kąśliwy nań atak był w pewnym sensie daremny, nawet z najjadowitszych pocisków umiał on czynić substancję zasilającą jego niepewne — jak to zostało dowiedzione — istnienie. Półmilionowy nakład gazety jest jednak faktem, utrudniającym dalsze spekulacje na temat nicości. Oczywiście, można by ułatwić sobie zadanie i powiedzieć, że oto Jerzy Urban żeruje na najniższych instynktach, że część narodu spragniona jest igrzysk i to igrzysk plugawych, że tygodnik „NIE" epatuje wulgarnością stylu i ordynarną agresją polityczną, że sprzedaje się, bo naród kupuje na tych samych zasadach „Skandale", „Detektywa", „Kobrę" i parę innych, na wskroś tandetnych piśmi-deł. Można dać taką diagnozę i nie byłoby to wielkim nadużyciem: bez wątpienia niebywale wysoki nakład „NIE" zawdzięcza swą wysokość istnieniu nieśmiertelnych niskich instynktów. Ale w końcu pismo „NIE" jest także pismem politycznym. Jak powiadają niektórzy, jest pismem prawdziwie politycznym, Urban zaś jaki jest, taki jest, ale jest prawdziwy. Prawdziwość Urbana polegać miałaby na tym, że on, Urban, prawdziwy jest, bo niezmienny. Nie zmienił się, nie przefarbował, był komuchem i dalej jest komuchem, czego nie tai, jest sobą. Otóż nie jestem całkiem pewny, czy Jerzy Urban był rasowym, pełnokrwistym komuchem. Za bardzo on puszy się swoją komuszością, by stało za tym szczere oddanie idei. Zresztą wysłannik piekieł, nawet jeśli wcieli się w czerwonego, jest przede wszystkim dalej przebranym emisariuszem Złego. Tu, rzecz jasna, należałoby to i owo powiedzieć, czy raczej przypomnieć, na temat wielorakich związków komunizmu z piekłem, ale nawet pobieżny rzut oka wymagałby cofnięcia się jeśli nie do Lucyfera, to przynajmniej do Włodzimierza Iljicza. Jerzy Urban był przede wszystkim szydercą. Jako szyderca bywał też — w tak zwanych rozsądnych granicach — antagonistą władzy ludowej. O fakcie tym przypominam bez nadmiernej satysfakcji, sam w końcu Urban te niewybaczalne potknięcia młodości czy wieku średniego z powodzeniem naprawił, zostając w latach osiemdziesiątych — jak to on powiada — rzecznikiem polityki Jaruzelskiego. Jest to określenie eufemistyczne, stał się rzecznikiem całej upokarzającej bredni stanu wojennego, być może jego osobisty temperament, kąśliwość jego własnego głosu brzmiały w ówczesnych wystąpieniach donośniej niż ledwo już przecież wtedy dyszący głos systemu. Stąd też zastrzeżenia co do szczerości jego utożsamień z upadłą formacją. We wstępowaniu do upadającej partii nie o partyjność przecież idzie, a o polityczny wybryk. Wizerunek czołowego propagatora przegranej sprawy, zapewne świadomego przegranej, tym więc agresywniejszego, przylgnął do Urbana — tak jak przyrasta każda gęba — nieodwracalnie. Niezmienność czy też stałość poglądów jest więc w tym wypadku nieco wymuszona przez okoliczności. Zasadnicza sprzeczność w programie (jeśli negatyw-ność jest programem) Jerzego Urbana polega obecnie na tym, że z jednej strony szczyci się on swoją komunistyczną przeszłością, z drugiej zaś daje do zrozumienia, że teraźniejszość jest prostą kontynuacją dawnego komunistycznego bagna. Jest on oczywiście zbyt inteligentny, by wikłać się w dialektyczny koszmar byłych towarzyszy, którzy bezbrzeżnie żałując utraconej władzy, szczycą się zarazem jej oddaniem, szczycąc się oddaniem władzy — boleją zarazem, iż gestu tego społeczeństwo nie nagrodziło pozostawieniem im tej władzy. Urban rozstrzyga rzecz prościej. Zmiana systemu jakby zupełnie nie nastąpiła, nastąpiły jedynie zmiany gabinetowe i obecne władze cechują się wyłącznie negatywnymi cechami władz minionych: arogancją, pazernością i uciskaniem ludu. Sprzeczność, polegającą na równoczesnym eksponowaniu zalet upadłego systemu i wad jego rzekomych kontynuacji, rozwiązuje Urban przez działania wybiórcze i najprostszą w świecie demagogię. Lubi na przykład porównywać Gierka i Wałęsę, wzdraga się natomiast przed mówieniem o ekipie, która w końcu była jego ekipą. Efekty tego rodzaju powierzchownych manipulacji równie są powierzchowne. Pismo „NIE", owszem, ma licznych czytelników, liczba natomiast jego zwolenników, ludzi, którzy w rzeczywisty sposób utożsamialiby się z linią Urbana, jest nikła. Redaktor naczelny czuje ten rozziew, stąd daremne pomysły ze znaczkami, z koszulkami z napisem NIE, ze wskrzeszaniem złudzeń rzeczywistego poparcia społecznego. Ilustrując tę sytuację charakterystyczną dla Urbana tematyką męsko-damską, trzeba by „NIE" porównać do niewiasty wzbudzającej jednorazowe emocje. Przekartkować od cza- ł- su do czasu można, nawet z innymi kolegami (i co z tego, że jest ich pól miliona?), ale żeby od razu abonować i przejmować się losem? Ludzie na ogól rzadko przejmują się tym, co czytają. Ostatnio taki fenomen zaistniał ładnych parę lat temu, gdy w Polsce zaczął działać drugi obieg. Lektura „NIE" bywa podobno w niektórych domach lekturą konspiracyjną — ale z pewną dozą ryzyka pozwolę sobie na stwierdzenie, że to nie to samo. Ataki „NIE" na rzeczywistość nie mają rzeczywistego ciężaru gatunkowego, bo mówią o pozorach rzeczywistości. Jerzy Urban, jakby zafascynowany swym ulubionym politykiem, uprawia czysty populizm po prostu. Anarchia, bałagan, gospodarka, korupcja, blokady, strajki, strajki przerastające swą liczebnością strajki, które się odbywały za komuny. Tak. Ale też nie będziemy raz jeszcze przerabiać abecadła. Przecież tak przenikliwy diagnosta polityczny jak Jerzy Urban wie dobrze, że następnych parę pokoleń i kilkadziesiąt ekip rządzących nie pozna smaku strajku politycznego. A już z pewnością fala strajków, których uczestnicy, nucąc Międzynarodówkę, będą wpisywać na poczesnym miejscu listy strajkowych postulatów przywrócenie zakładowej POP, nie przetoczy się przez ten kraj co najmniej w ciągu najbliższego tysiąclecia. Tak właśnie będzie. Otóż tak. 1991 5. Ciche dni Różne rzeczy można na temat bezpośrednich dialogów Przywódcy z narodem wygadywać: mogą budzić one mieszane uczucia (i budzą), mogą stawać się źródłem zgryzot i konfuzji (i stają się), mogą wzburzać ducha (i wzburzają), mogą mącić odruchy fizjologiczne (i mącą). Prócz tych wszystkich (i licznych innych) możliwości (a może dzięki tym wszystkim możliwościom) jedno jest pewne: bezpośrednie dialogi Zwierzchnika z narodem są zawsze atrakcyjne literacko. Sceny spotkań Przewodniczącego z ludem, któremu przewodniczy, są naładowane estetycznym dynamitem. Literatura i sztuka nie pierwszy raz pokazują wierzącym w złudy politykom prawdziwą hierarchię rzeczy. Scena, w której rozdrażniona niedogodnościami życia codziennego niewiasta w białym czepku ruga Prezydenta z góry na dół i z powrotem, nie mnie jednemu zaparła dech w piersiach. Było w tej scenie wszystko. Była tam mistrzowska aranżacja kostiumowa i scenograficzna. Z jednej strony nienagannie skrojony garnitur, zapach kosztownej wody kolońskiej i śnieżna biel koszuli. Z drugiej nie pierwszej świeżości kitel, czepek ochronny i dokuczliwy opar nervosolu (rzecz działa się w fabryce lekarstw). Z jednej strony dramatyczny napór, z drugiej desperacka obrona. Z jednej strony nieubłagana logika zdań rozwiniętych, wielokrotnie złożonych i spektakularnie puentowanych, z drugiej byle jakie barykady defensywnych partykuł. Co też pani... no, ładnie, ładnie... to pani... jakże to tak... no, to nie ma co... ale pani mądrze powiedziała... szkoda... ale... ale... Pozornie był to dialog, ale też ze względu na całkowite abstrahowanie partnerów od sensu, na zupełne ingorowa-nie argumentacji były to dwa monologi, dwie pieśni, w których nie tyle forma, co treść była ważna. Rytm i melodia. Była to klasyczna rozmowa poddanego z władcą, w której wszakże wszystkie klasyczne szwy zostały rozprute, a treści przenicowane. Poddany, miast złożyć pokłon i dziękczynienie, z matczyną surowością przywołał do porządku Wodza Naczelnego. A więc karnawał, nie miejsce pracy, nie świetlica zakładowa w Polfie, ale arena niecodziennych igrzysk. Była to zarazem rozmowa kobiety i mężczyzny po prostu, bo przecież wszelkie tak istotne i tak decydujące role społeczne stawały się nieważne, ważne stawało się to, co pierwotne, i to, co elementarne. Ona mówiła do niego jak do chłopa, co znowu przepuścił wypłatę, a On, widząc, że nie ma na tę babę rady, bliski był tego, by trzasnąć drzwiami i ciche dni ogłosić. Ciche dni z narodem. Przyglądałem się tej scenie niemo i myślałem o mężu odzianej w czepek pracownicy zakładów farmaceutycznych. Z pewnością — myślałem — jest to człowiek doświadczony przez życie, zapewne znający jego (życia) nie zawsze słodki smak. Być może rad był on, że żona jest w pracy, być może postanowił dla relaksu jakąś audycję telewizyjną obejrzeć. I uruchomił ten swój stareńki telewizor marki Belweder, o którym sąsiedzi złośliwie mówili, że skoro tyle wytrwał, to teraz lada chwila kolorów nabierze. I czekał, aż odbiornik się rozgrzeje, a gdy to nastąpiło, rozległy się z ekranu dobrze mu znane werble. Czy aby temu biedakowi nic się wtedy nie stało? Czy miał na tyle siły, by wyjąć wtyczkę z kontaktu, by dalej nie słuchać i nie patrzeć, jak wygląda demokracja, w jego wypadku bardzo bezpośrednia? Był w końcu odbiorcą wyjątkowym. Dla nas, odbiorców proporcjonalnych i mieszanych, demokracja ta — powtórzę — ma nie lada jakie walory literackie, estetyczne, dramaturgiczne, artystyczne. Nie politycy, nie żołnierze, nie ekonomiści poprowadzą ten naród — mówił w przedśmiertnym wywiadzie Kantor. Poprowadzą go artyści, poeci, malarze, geniusze sztuki. Tak było i tak będzie. Słuchało się tych proroctw ostatniego przedstawiciela wielkich awangard XX wieku tak, jak się słucha szlachetnych utopii: z irytacją i bez wiary. A teraz okazuje się, że dramaturgia procesów politycznych, że fabuły losów politycznych, że estetyka faktów politycznych — to jedyne rzeczy niezbite, to jedyny grunt stały, to jedyna istniejąca Forma. Czyżby więc rzeczywistość polska stawała się istotnie jakąś rzeczywistością ąuasi-latynoską i tak jak tamten trzeci-czwarty-piąty świat miała ofiarować prawdziwemu światu wielką literaturę magicznego realizmu, wielkie powieści o dyktaturach, przewrotach, niepojętych cudach, o trzecim, czwartym i piątym wymiarze? Znaczna część elektoratu już raz wszakże zawierzyła peruwiańskim wtajemniczeniom. Czyżby więc istotnie lada chwila miał przybyć ów geniusz świata przedstawionego, co pozbiera leżące wszędzie tematy, a nas prawdziwie poprowadzi? On już przybył. W rozmaitych wcieleniach jest pomiędzy nami. Jedno z tych wcieleń przybrało postać odzianej w czepek pracownicy zakładów farmaceutycznych Polfa. Jak mówi wieszcz: „największym prosty lud poetą". Lud się przeaniela. Lud wygłasza strzeliste monologi. Lud przemawia do swego Naczelnika. Lud pisze doń listy. W tych monologach, głosach, epistołach, podaniach zawarte są prawdziwe księgi narodu. Szanowny Panie Prezydencie! Zwracam się do Pana z uprzejmą sugestią, by unikał Pan w swych wystąpieniach wyrażenia „rączki, rączki", ponieważ pewnej części społeczeństwa wyrażenie to kojarzy się z okupantem. W wyświetlanym swego czasu filmie tak właśnie — „Rączki, rączki, Kloss" — mówił do naszego agenta najeźdźca Brunner. Aktor grający Brunnera grał wprawdzie w innym filmie, zatytułowanym Krzyżacy, króla Jagiełłę, ale to tylko komplikuje sprawę. Obaj zresztą wiemy, do czego doprowadził i jak po wiekach zaowocował krzyżacki ekspansjonizm. Ściskam i całuję noski. Twój Wojciech Żukowski. Lud pisze. Lud przemawia. Lud wysyła listy do swych przywódców. Listy do Bieruta bywają jeszcze jednym świadectwem rozpaczy. Mieczysław Rakowski listy do siebie wydawał w kolejnych tomach. Listy do Gierka publikowała prasa. List do Kiszczaka powielano tysiące razy. Na listach do Gomułki oparł Andrzejewski kompozycję Apelacji. Lud pisze. Lud jest poetą i sam siebie poprowadzi. Niebawem zresztą będzie miał więcej czasu na pisanie i zacznie pisać ze zdwojonym zapałem. Nastaną ciche dni, a jest to czas, którego zasadą jest porozumiewanie się za pomocą kartek. W wielkiej ciszy nad krajem znów słychać będzie chrzęst piór. Gęsich. 1991 6. Wszystko, czyli mało Wszystko o Stanie Tymińskim to z górą stustronicowy wywiad z Romanem Samselem, człowiekiem, który był „murzynem" Tymińskiego, który Tymińskiego sprowadził do Polski, który — jak powiadają niektórzy — wręcz Tymińskiego wymyślił. Ewentualność, iż widoczną — choć charakterystyczną — rolę w naszym życiu politycznym odegrała (odgrywa?) wymyślona postać literacka, należy uznać za kolejne w gruncie rzeczy potwierdzenie naszych przewag i pierwszeństwa naszych reform. W innych krajach do polityki i władzy garną się twórcy literatury, u nas sama literatura w swej niedookreślonej i ąuasi-bytowej substancji zgarnia część elektoratu. Dzieje życia Staną Tymińskiego opowiada Samsel z prostotą. Stan jako młody chłopiec wyjechał do Szwecji. Nie chciano mu początkowo dać paszportu, ale Stan paszport wyprosił. Poszedł do urzędu, powiedział, że nie ma już pieniążków, i zapłakał. Naczelnik, widząc co się dzieje, widząc jak temu młodemu człowiekowi, co mówię: młodemu człowiekowi, dziecku, dziecku jeszcze, naczelnik — widząc jak temu dziecku w wielkim szlochu trzęsą się ramionka i okularki mgłą zachodzą — sam się rozpłakał i z płaczem paszport wydal. Stan pojechał do Szwecji, ale i tam nie wiodło mu się najlepiej. Pracował u farmera przy uprawie róż. Farmer nie płacił, róże kłuły i w efekcie Stan osłabił sobie wzrok. Głodował, „zbierał wieczorami z pola zmarzniętą już brukiew, żeby cokolwiek włożyć do ust". Trzeba przy tym pamiętać, że Szwecja to nie jest kraj w brukiew opływający. Niebawem więc Stan całą brukiew zebrał i zrobił wówczas jedyną rzecz, którą myślący człowiek robi w takiej sytuacji: udał się do konsulatu kanadyjskiego. Kanadyjczycy z kolei — widząc w drzwiach wynędzniałego studenta z Polski przeżuwającego ostatnią szwedzką brukiew — zrobili to, co zawsze robią w takich sytuacjach: dali Stanowi 315 dolarów na bilet do Kanady. Stan poleciał do Kanady i tam zajął się naprawą starych i zepsutych radioodbiorników. Powszechnie wiadomo, że naprawianie starych i zepsutych radioodbiorników to jest w Kanadzie po prostu żyła złota. Kanadyjczycy są bardzo przywiązani do swych starych i zepsutych radioodbiorników, nie wyrzucają ich, nie kupują nowych, z dziwnym natomiast i godnym lepszej sprawy uporem reperują ulubione pioniery i szarotki. Stan znal się na tym, był kiedyś zapalonym krótkofalowcem, nic też dziwnego, że już na lotnisku nie mógł się opędzić od niosącej wraki lampowych odbiorników klienteli. Wkrótce Stan stanął na nogi. Mijały lata. Kanadyjski raj zaczął Staną mierzić swym czysto materialistycznym i wypranym z duchowości stosunkiem do życia. W poszukiwaniu duchowych aspektów Stan wyruszył do Peru. Zaznał tam indiańskich wtajemniczeń, założył telewizję kablową oraz otworzył na brzegu Amazonki restaurację, którą w jego imieniu prowadzi Rosjanka nazwiskiem Tierieszkowa. Jeśli idzie o słynne wtajemniczenia, to Samsel nie opisuje wtajemniczeń Staną, opisuje wtajemniczenia swoje, on bowiem (Samsel) również został wtajemniczony i poddany egzaminowi woli. Wtajemniczenie Samsela polegało na tym, że w towarzystwie Staną oraz Indian pojechał on w głąb dżungli, do hacjendy Tymińskiego. Flaszkę mieli Indianie. Po przybyciu na miejsce Samsel wypił dwie miarki, w rezultacie czego miał następujące objawy: najpierw poczuł ciepło w głowie, potem siedział okrakiem na ławce, potem ganiał po łące, a na koniec wydawało mu się, że widzi swych warszawskich znajomych; mieli oni wszakże zamiast ludzkich twarzy świńskie ryje. Stan podobnym wtajemniczeniom poddawał się sześć razy i — jak mówi jego autor — tylko raz mu nie wyszło. Osobną część książki stanowi rozdział zatytułowany Katharsis. Nie jest to rozmowa z Samselem, ale przez niego samego spisany opis jego (Samsela) ukrzyżowania. Celem odkupienia swej komunistycznej przeszłości, przynależności do PZPR i „Trybuny Ludu" Samsel zgodził się, by Tymiński wraz z grupą przyjaciół ukrzyżował go. Trzeba powiedzieć, że w trakcie lektury tego fragmentu chyba jedynie ręce ukrzyżowanego Samsela nie opadają. „To nie wiedziałeś, baranie, że była zabroniona wolna prasa. Nie wiedziałeś, że generał Świerczewski kazał rozstrzelać młodych żołnierzy [...] za przynależność do Armii Krajowej. To nie wiedziałeś, cepie, że Breżniew wyrzucił Sołżenicyna z Rosji..." — szepcze do siebie autor leżący na prowizorycznym krzyżu i wygarnia samemu sobie szczerą, choć bolesną prawdę. Otóż Roman Samsel, autor — jak dowiadujemy się z okładki — około 20 książek (ich dokładna liczba jest, jak się okazuje, nieustalalna), powinien wiedzieć, że w tego typu — powiedzmy: ryzykownej — literaturze obowiązuje zasada indywidualnej szczerości. By być choć śladowo wiarygodnym, autor, bohater czy też narrator winien przed pokutą mówić o swoich, a nie Breżniewa, winach. Wśród rozlicznych wiadomości i sprostowań dotyczących Staną Tymińskiego jedno, moim zdaniem, zasługuje na szczególniejszą uwagę. W pewnym miejscu wyraża mianowicie Roman Samsel przypuszczenie, iż Stanisław Tymiński wszystko, co miał, wydal na kampanię wyborczą. Drobny ten, niepewny i plotkarski szczegół mógłby może — ujawniony wcześniej — mieć znaczenie dla cechującego się bezkompromisowością elektoratu Tymińskiego. A i teraz jest nie bez znaczenia. Rozmowę z Romanem Samselem przeprowadziła Małgorzata Waloch. Sprostała zadaniu dzięki pomocy rodziny. Książkę opracował Jacek Waloch, a o redakcję techniczną zadbał Eugeniusz Waloch. Czytelnik musi borykać się z tym kuriozum sam, musi też, jeśli pragnie zaznać wtajemniczenia, wydać dwadzieścia tysięcy. Nie jest to dużo, ale nieraz jest to wszystko. 1991 7. Teoria słabości Słabo człowiekowi, i jak ma być inaczej, skoro wkoło tyle słabości. Słabe ciało, słabe powietrze i słabe pieniądze. Słaba Polska i słaby świat. Słabe kierownictwo. Słabe nadzieje i słabo kreślone. Słabi obywatele, słabe książki, słaba służba zdrowia i słaba policja. Słaba kultura i słaba otucha w sponsorach. Nawet jeśli po latach uda się zbudować sprawny system kapitalistyczny, to i tak będzie on słabszy od już istniejących, ponieważ my z natury rzeczy jesteśmy słabsi. Nawet nasz komunizm był słabszy od innych komuni-zmów, i dlatego jako pierwszy runął. Kto wie, czy nasza radość z pierwszeństwa w tym rozpadzie nie jest nadmiernie przesadna, bo przecież w wyrażeniu „rozpad do wolności" oprócz słodkiego słowa wolność jest i gorzkie: rozpad. Jak mówi stare przysłowie: jaki kto miał komunizm, taki będzie miał kapitalizm. Nasz komunizm, jaki był, każdy widział, nigdy nie było mu dane zaznać choćby i przelotnej sprawności, z jaką w innych krajach — owszem — sezonowo, funkcjonował. Dawniej niedogodności życia trzeba było tłumaczyć niedogodnym systemem, teraz przychodzi odwoływać się do kategorii uniwersalniej szych i zarazem mniej w swej banalności uchwytnych, do wad narodowych mianowicie. Prezydent nasz wyznał niedawno, iż popełni! błąd, licząc, że po pięknym zwycięstwie nad totalitaryzmem wszyscy zgodnie zabiorą się do budowy nowego, lepszego systemu. Piętnaście miesięcy w Belwederze to było jedno wielkie piekło — dodał Lech Wałęsa, i dziennikarz przygotowujący notatkę streszczającą gorycz władzy nie uronił infernalnego akcentu, tytułując całość Piekło prezydenta. Tym razem nie jest to sprzeczność logiczna, ale swoiście psychoanalityczna perypetia językowa, kiedy nadzieje na przeanielenie narodu formułuje się w piekielnym kontekście codzienności. Nie pierwszy raz nadzieja na anielską metamorfozę Polaków pojawia się w dziejach, nie pierwszy też raz z fiaskiem tej nadziei łączy się niejakie rozczarowanie kierownictwa. Człowiek na ogół przygląda się tym dziecinnym mrzonkom z politowaniem, ostatnio zaś z rosnącą irytacją. Człowiek bowiem orientuje się z wolna, że ma wyjątkowego pecha: przyszło mu żyć w czasach permanentnego budowania. Najpierw były to czasy budowania iluzji komunistycznej, teraz są to czasy budowania realności kapitalistycznej. Rzecz jasna, zdrowiej budować realność niż iluzję, ale jak się przez cale życie buduje, to przecież przychodzi moment, kiedy budowanie samo w sobie — mierzi. Obyś żył w ciekawych czasach, obyś całe życie mieszkał na budowie. Przyszłe pokolenia, owszem, coś będą z twojego trudu miały, ale ty — banana (wolnorynkowego). Człowiek słabnie coraz bardziej i w coraz większą desperację wpada, bo i nigdzie w świecie nie znajduje wystarczająco krzepiącego punktu oparcia. Słaba Polska i slaby świat. Slaby Wschód i słaby Zachód. Na czele największego mocarstwa stoi przecież mąż tak słaby, że o własnych siłach nie potrafi na stołku wysiedzieć. Jak on wysiedzieć nie potrafi — człowiek się pyta — to jak on stać może? Znawcy przedmiotu tłumaczą człowiekowi, że amerykański prezydent słaby, bo za piłką bez przerwy gania, wzwyż skacze, w amerykańskiego palanta całymi dniami jak oszalały gra. Istotnie, jest teraz moda w Stanach sport z kontynentalną zajadłością uprawiać, Amerykanie do tego stopnia trenują, że masa ich na bieżniach i skoczniach z przesilenia ginie, a ich prezydent nie śmie inaczej wywiadu udzielić czy orędzia do narodu wygłosić, jak tylko w prze-poconej koszulce, zziajany jak pies, ledwo co do mety doleciawszy. Naszej sytuacji to wszakże nie zmienia, jest nam obojętne, jaki bakcyl mocarstwo osłabia, nawet jeśli jest to paradoksalny bakcyl krzepy fizycznej. O dawnym imperium, naszym sąsiedzie i zaborcy, szkoda gadać. Wszyscy wiemy — było tak słabe, że się rozpadło, rozpadłszy się zaś, osłabło do tego stopnia, że się z powrotem próbuje jednoczyć, tyle że zasady jednoczenia mają być teraz słabsze niż dawniej. Niemcy to samo, choć na odwrót: przez dziesięciolecia osłabione podziałem, są obecnie — po zjednoczeniu — słabsze. Słabość odwiecznych naszych sąsiadów smuci człowieka, ponieważ nie tylko stawia pod znakiem zapytania dobrosąsiedzką pomoc, ale i wyklucza tradycyjne uzurpa-cje zaborcze. Zabory — myśli człowiek — okropne były, zaborcy człowieka wynaradawiali, germanizowali, rusyfikowali, ale przecież jeśli człowiek wewnętrzną tożsamość zachował, to będąc pod zaborem, był i w Europie. Jechał człowiek do Wiednia, do Petersburga czy do Berlina i wszędzie był u siebie. Od dziecka się człowiek obcych języków uczył, a polszczyznę w zaciszu domowym kultywował. Czy to nie ciekawy zbieg okoliczności, że największa polska powieść — pod zaborem napisana i pod zaborem się tocząca — równocześnie zupełnie od zaboru abstrahuje? Straszne to były czasy naszej narodowej słabości, ale teraz nadeszły czasy tak powszechnej słabości, że i zaborcy nasi słabi. Czyli — myśli człowiek — nie ma już w pobliżu ani kraju, ani instytucji, ani osoby, co mocna by była. Czyżby istotnie demokracja nadchodziła wraz z całą swą zatrważającą monotonią stylistyczną? Bije się człowiek z myślami: wierzyć w jej przyjście czy nie wierzyć? I co ma robić pobity? Wierzy. 1992 8. Beznamiętny opis lokalu obwodowej komisji wyborczej Jeśli tak się składa, że widok rozpościerający się za twoim oknem przedstawia budynek szkoły podstawowej, która co pewien czas przeistacza się w wyposażony w konieczne akcesoria lokal obwodowej komisji wyborczej — to w gruncie rzeczy nie ma co narzekać. Bywają oczywiście bardziej malownicze widoki, są w Krakowie balkony, z których wciąż w pogodne dni widać Tatry, bywają widoki z okna na Wawel, kopiec Kościuszki, Lasek Wolski, na chybotliwe dachy, wieże i kopuły, bywają widoki bardziej doniosłe — wybrani szczęśliwcy zza uchylonej firanki mogą codziennie oglądać bramy koszar, mury więzienia Montelupich czy masywne ściany urzędu skarbowego, bywają wysoce wydajne metaforycznie widoki na komisariaty, knajpy i place targowe. Ale bywają też widoki nic nie znaczące, składające się z przypadkowych kompozycji betonowych fragmentów, martwej wody, trawy i „domów o podkrążonych oknach", widoki, które nie mogą być nawet „źródłem kiepskiej melancholii". Jeśli zatem przypatrujesz się rzeczywistości okiem człowieka nieustannie rozważającego jej literacką przydatność, musisz przyznać, iż wylosowanie spośród setek moż- możliwości widoku z okna na szkołę podstawową, która w dodatku co pewien czas przeistacza się w lokal obwodowej komisji wyborczej —jest jakąś szansą. Jak mówi klasyczna maksyma wielkich realistów: opisz swoją wioskę — opiszesz świat. Świadom swych ograniczeń, poprzestań na mniejszym: opisz widok z twojego okna — opiszesz lokal obwodowej komisji wyborczej. Wbrew pozorom nie jest to łatwe. Już z górą ćwierć wieku temu, gdy byłeś uczniem tej szkoły, napisanie wypracowania zatytułowanego: Opiszę widok z mojego okna, sprawiało ci kłopot z powodu nadmiernej zbieżności perspektyw. Opisywałeś widok ze swojego okna, widząc przez nie okno klasy, za którym nazajutrz pan od polskiego będzie oceniał rzetelność twojego spojrzenia. Ale zapewne nie należy przesadnie demonizować tego rodzaju perypetii. Podobnie opisywanie rytualnych przeistoczeń szkoły w siedzibę komisji wyborczej wydaje się zajęciem miałkim, jałowym, dziwnie infantylnym (istotnie przypomina pisanie wypracowania na źle obmyślony temat). Zbliżanie się niedzieli wyborczej, wieszanie nad bramą szkoły transparentu, dekorowanie ścian sztandarami, wynoszenie ławek z wybranej klasy, wnoszenie stołów, przykrywanie ich zielonym suknem, symetryczne ustawiani

O nas

PDF-X.PL to narzędzie, które pozwala Ci na darmowy upload plików PDF bez limitów i bez rejestracji a także na podgląd online kilku pierwszych stron niektórych książek przed zakupem, wyszukiwanie, czytanie online i pobieranie dokumentów w formacie pdf dodanych przez użytkowników. Jeśli jesteś autorem lub wydawcą książki, możesz pod jej opisem pobranym z empiku dodać podgląd paru pierwszych kartek swojego dzieła, aby zachęcić czytelników do zakupu. Powyższe działania dotyczą stron tzw. promocyjnych, pozostałe strony w tej domenie to dokumenty w formacie PDF dodane przez odwiedzających. Znajdziesz tu różne dokumenty, zapiski, opracowania, powieści, lektury, podręczniki, notesy, treny, baśnie, bajki, rękopisy i wiele więcej. Część z nich jest dostępna do pobrania bez opłat. Poematy, wiersze, rozwiązania zadań, fraszki, treny, eseje i instrukcje. Sprawdź opisy, detale książek, recenzje oraz okładkę. Dowiedz się więcej na oficjalnej stronie sklepu, do której zaprowadzi Cię link pod przyciskiem "empik". Czytaj opracowania, streszczenia, słowniki, encyklopedie i inne książki do nauki za free. Podziel się swoimi plikami w formacie "pdf", odkryj olbrzymią bazę ebooków w formacie pdf, uzupełnij ją swoimi wrzutkami i dołącz do grona czytelników książek elektronicznych. Zachęcamy do skorzystania z wyszukiwarki i przetestowania wszystkich funkcji serwisu. Na www.pdf-x.pl znajdziesz ukryte dokumenty, sprawdzisz opisy ebooków, galerie, recenzje użytkowników oraz podgląd wstępu niektórych książek w celu promocji. Oceniaj ebooki, pisz komentarze, głosuj na ulubione tytuły i wrzucaj pliki doc/pdf na hosting. Zapraszamy!