6499

Szczegóły
Tytuł 6499
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

6499 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 6499 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

6499 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

James Tiptree, jr Jasno�� sp�ywa z powietrza T�umaczy� Marcin Kryger Jak l�d zimni przyszli, by przywr�ci� �yciu i spot�gowa� strach Okropie�stw, co mia�y nie powr�ci� Zrodzonych w dawnych dniach. Banici, R.Kipling, 1914 Dla doktora Stevena Lipsiusa, niegdysiejszego chirurga polowego najwy�- szej klasy, tak w wyobra�ni, jak i w rzeczywisto�ci; uzdrowiciela o ludzkim obliczu w�r�d t�umu android�w z dyplomami wy�szych uczelni - oraz przyjaciela, bez kt�rego jasno�ci by�oby niewiele, powietrza za� jeszcze mniej. OD AUTORA Cz�� Czytelnik�w z zainteresowaniem dowie si�, �e podczas pi- sania tej ksi��ki (1983) bardzo rozrzedzona fala eksploduj�cej gwiazdy, tak jak w opowie�ci, przesz�a przez nasz System S�one- czny, ogarniaj�c r�wnie� i Ziemi�. PODZI�KOWANIA Opisywane tu wydarzenia mia�y miejsce w Pierwszej Erze Gwiezd- nej Ludzko�ci, kiedy galaktyczny stanowi� faktycznie uniwersalny j�zyk ludzko�ci. Ca�a zas�uga za przet�umaczenie tekstu na j�zyk rekonstruowany jako staro�ytna mowa Ziemi, oko�o roku 1985 cza- su lokalnego, spada na moj� szacown� kole�ank� z Wydzia�u J�- zyk�w Wymar�ych Uniwersytetu Rigela, doktor Raccoon� Shel- don, kt�rej jestem te� winna m� dozgonn� wdzi�czno��. I Nowa minus 20 godzin: Wszyscy na powierzchni Damiema �wit subtelnie przeradza si� w blask dnia na niewielkiej, uro- czej planecie zwanej Damiem. S�o�ce, nazywane tutaj Yrrei, jesz- cze nie wzesz�o i na zabarwionym na per�owo niebie brak gwiazd; Damiem znajduje si� bardzo daleko na Obrze�u Galaktycznym. Na niebosk�onie widniej� zaledwie dwa �wiat�a. Jedno to wielka, szmaragdowa pi�kno�� o skomplikowanej strukturze, chyl�ca si� ku zachodowi - Zamordowana Gwiazda. Drugie stanowi ognisty punkt, mkn�cy wprost ku powierzchni planety. Rozpo�cieraj�ce si� na pierwszym planie l�dowisko pokryte jest efektownymi polnymi kwiatami i najwyra�niej od dawna nie by�o u�ytkowane. Na skraju polany, w cieniu gi�tkich ga��zi flagowca, zastyg� w oczekiwaniu otwarty naziemny transporter pasa�erski o nap�dzie elektrycznym, zaprz�ony do p�askiej przyczepy towarowej. Troje lu- dzi, kobieta i dw�ch m�czyzn, siedzi w przedniej cz�ci transportera. Ich wzrok utkwiony jest w opadaj�cy statek; nie zauwa�aj� ma�ego zwierz�cia, chy�kiem podkradaj�cego si� do przyczepy. To elegancki, welwetowo-szkar�atny paj�czak o �rednicy oko�o p� metra; Dameii nazywaj� go Avray, czyli "zag�ada" albo "potworno��". Jest niezwy- kle rzadki i nie�mia�y. Teraz w mgnieniu oka znika we wn�trzu przy- czepy, czy te� pod ni�, podczas gdy ludzie zaczynaj� rozmawia�. - Wygl�da na to, �e wys�ali du�y �adownik - m�wi C�ry Estreel. �- Ciekawe, ilu dostaniemy nadprogramowo? C�ry przeci�ga si� - zadowolona z �ycia kobieta w kwiecie wieku, o nienagannych kszta�tach, obdarzona wspania�ym u�mie- chem i l�ni�cymi br�zowymi w�osami. Jest pierwszym zarz�dc� federalnym oraz stra�nikiem Dameii, a kiedy zachodzi potrzeba, r�wnie� i zarz�dc� niewielkiego pensjonatu dla go�ci. Dost�p do Damiema jest bardzo utrudniony, z niezwykle wa�kiego powodu. Na miejscu kierowcy, obok C�ry, Kipruget Korso - czyli Kip - spod zmru�onych powiek obserwuje zni�aj�ce si� ku planecie ognie. To zast�pca zarz�dcy i stra�nik oraz oficer ��cznikowy przy Dameii, a tak�e partner C�ry. Spojrzenie br�zowych oczu C�ry kieruje si� na moment w bok, ku niemu, na jej twarzy pojawia si� u�miech. Kip to najprzystoj- niejszy m�czyzna, jakiego w �yciu spotka�a, i chyba nie bardzo zdaje sobie z tego spraw�. Jest od niej o par� lat m�odszy, wygl�dem idealnie pasuje do wzorcowego plakatu werbunkowego Si� Kosmicznych - pot�na, szczup�a posta�, opalona, twarz o pogodnych szarych oczach, z kt�rych bije uczciwo��, ciep�y, szybki u�miech i czarna, k�dzie- rzawa grzywa. Przy pierwszym spotkaniu wzi�a go za jeszcze jed- nego pozera. By�o to ponad dziesi�� lat temu, podczas ostatniej demobilizacji. Rozgl�da�a si� za federaln� posad� na jakiej� rzadko zaludnionej planecie, jak si� okaza�o, podobnie jak Kip. By�a od- robin� zaniepokojona, kiedy ten wspania�y okaz mianowany zosta� jej zast�pc�, dop�ki inni astronauci nie poinformowali jej o jego prawdziwych dokonaniach w czasie wojny. A potem okaza�o si� te�, �e oboje rozgl�dali si� tak�e za kim� ich pokroju; w pierwszym roku pobytu na Damiemie oficjalnie og�osili swe partnerstwo. Koniec drugiego ju� partnerstwa min�� dobrych par� lat temu, lecz tutaj, sto minim�w �wietlnych od naj- bli�szej FedBazy, po prostu pozostali w sta�ym zwi�zku. Gdy tak spogl�da na Kipa, u�miech C�ry poszerza si�. Zapo- wied� odwiedzin natchn�a go pomys�em wygrzebania z szafy �wie�ego ubrania; poszarza�ego, niegdy� bia�ego polowego stroju oraz cynobrowej chusty. Je�eli w�r�d go�ci znajdzie si� jaki� po- dejrzliwy osobnik - przychodzi jej na my�l - ten widok nielicho nim wstrz��nie. Ale sama nie ma prawa si� odezwa�, skoro ma na sobie szorty dok�adnie ukazuj�ce jej kszta�tne nogi; wcze�niej zabroni�a sobie zak�adania ich ze wzgl�du na biednego Brama. Oczekuj�c tak w balsamicznym, s�odko pachn�cym powietrzu Damiema, C�ry posuwa ukradkiem d�o� ku partnerowi. Zaraz jed- nak cofa j�, przypomniawszy sobie o m�czy�nie siedz�cym �a- �o�nie sztywno po jej drugiej stronie. Doktor Balthasar Baramji ap Bye - dla przyjaci� Baram albo Bram - jest starszym ksenopatologiem i medycznym opiekunem Dameii. To gibki, opalony na br�zowo m�czyzna, starszy od C�ry 0 kilka lat, o przedwcze�nie posiwia�ych w�osach i l�ni�cych, tur- kusowych oczach. W tej chwili z �arliw� zawzi�to�ci� wpatruje si� w podchodz�cy do l�dowania prom. - Jeste� pewna, �e to du�y model, C�ry? - pyta. - Absolutnie - upewnia go ciep�o. Kip chrz�ka na znak zgody. - Odpalili silniki o jakie� p� minima za wcze�nie. A ten czer- wonawy poblask wok� ogni wylotowych, to ponadwymiarowa os�ona ablacyjna. W tej okolicy trafiaj� si� jedynie stare silniki rakietowe. Wypalaj� wszystko. Mam tylko nadziej�, �e nasi Da- meii nie postanowi� si� wyprowadzi�. - Prosz�, we� lornetk�, Bram. - C�ry uwa�a, �e b�dzie le- piej, gdy jak najszybciej wyzb�dzie si� niepewno�ci. Baramji nie cierpi na �adn� chorob�, trapi� go jedynie ��dze, jakie s� w stanie wp�dzi� w szale�stwo ka�dego pe�nego wigoru m�czyzn�, �yj�cego w celibacie w towarzystwie szcz�liwie do- branej pary. Jego partnerka zgin�a w kosmosie przed wielu laty, 1 przez jaki� czas pobyt na Damiemie mu pomaga�. Czas zaleczy� stare rany i teraz przymusowa surowo�� p�dzonego �ywota solidnie daje mu si� we znaki. � W pe�ni ujrza�a wielko�� jego cierpienia pewnej nocy, kiedy Kip wyjecha� w podr� do Dalekich Dameii. Baram podszed� do niej, zaczerwieniony i spocony ze wstydu. - �ami� kod, C�r, wiem. Wiem. Mo�esz mi wybaczy�? Jes- tem pewien, �e nigdy nie zamierza�a� - ale czasami wydaje mi si�, albo �ni - musia�em si� upewni�. Och, C�r, C�ry, pi�kna pani - gdyby� tylko wiedzia�a. I umilk�, wszystkie jego uczucia wyra�nie malowa�y si� w jego wspania�ych oczach, pi�ci wcisn�� pod pachy, niczym dziecko powtarzaj�ce sobie, �e nie wolno mu dotyka� upragnionej zabawki. Ca�a �ywiona do niego przyja�� pcha�a j�, by przynie�� mu ulg�; kocha�a Barama g��boko niczym siostra. By�a jednak w stanie wyobrazi� sobie p�yn�ce z tego komplikacje, nieuniknione powt�r- ki, fa�sz zakradaj�cy si� do ich grupy. Co gorsza, u cz�owieka takiego jak Baram, ulga z zatrwa�aj�c� szybko�ci� przemieni� si� mog�a w mi�o��, co wyrz�dzi�oby krzy- wd� im wszystkim. W rzeczy samej, wraz z Kipem podejrzewali, �e problemy Brama maj� swe �r�d�o nie w l�d�wiach, lecz w sercu, i �e stara si� zaspokoi� je przyja�ni� z nimi oraz z Dameii. Tak wi�c odm�wi�a mu, r�wnie� bliska �ez. Po jakim� czasie pr�bowa� jej za to podzi�kowa�. A teraz czekaj� na najwyra�niej poka�n� grup� turyst�w. Za t� powi�kszaj�c� si� plam� ognia na niebosk�onie musi skrywa� si� niezam�na kobieta dla Barama! Podczas ostatniego najazdu turyst�w, pragn�cych obejrze� przej�cie gwiazdy, Bram nie by� jeszcze tak zdesperowany. Tym razem, podejrzewa�a C�ry, nawet jaszczurzyca mia�by wed�ug niego pewien urok. Spogl�daj�c w g�r�, oczy C�ry mimo woli kieruj� si� ku ol- brzymiemu zielonemu wirowi Zamordowanej Gwiazdy, tam gdzie zawsze stara si� nie patrze�. W rzeczywisto�ci nie jest to gwiazda, a jedynie ostatnia fala eksploduj�cej materii wok� pustki na miej- scu gwiazdy. Okre�lenie gwiazda utrzyma�o si�, gdy� przez dzie- si�ciolecia wygl�da�a niczym gwia�dzisty punkt zielonego ognia, p�on�cy na Obrze�u w prawie absolutnej samotno�ci, w najbardziej pustym kwadrancie nieba nad Damiemem. Tymczasem, tak naprawd� jest to front nowej, zbli�aj�cy si� do Damiema z olbrzymi� pr�dko�ci�, powi�kszaj�cy si� wraz z po- konywan� przestrzeni�. Z up�ywem lat z punktu sta� si� klejnotem, a teraz t� z�o�on� plam� �wiat�a, kt�rej obrze�a zajmuj� prawie po�ow� nieba. Dwie inne, zewn�trzne fale nowej przesz�y ju� nad Damiemem, wywo�uj�c zapieraj�ce dech w piersi efekty �wietlne na niebie, lecz nie stanowi�c wi�kszego zagro�enia. Tym razem przysz�a kolej na ostatni�, wewn�trzn� fal�. Kiedy wzejdzie nad horyzontem dzi� wieczorem, znajd� si� w strefie epicentrum - a nast�pnego dnia o tej samej porze ostatnie szcz�tki min� ich, od- chodz�c na wieki. Tylko z Damiema ujrze� mo�na ten widok. Kiedy fale rozprzes- trzeni� si� na tyle, by osi�gn�� inne �wiaty, b�d� zbyt rozproszone, by mo�na by�o dostrzec je go�ym okiem. - Hej - odpowiada Kip, pod��aj�c za spojrzeniem C�ry - naprawd� szybko ro�nie. I jest inna ni� ostatnim razem. Mo�e je- szcze zobaczymy prawdziwy pokaz. - Mam nadziej� - m�wi nieuwa�nie C�ry. -- To taki wstyd, tylu ludzi przylatuje z tak daleka, by obserwowa� przej�cie fali nowej - i nic, tylko �adne �wiate�ka. - I zawirowania czasowe - odzywa si� nieoczekiwanie Bram - kt�rych nigdy nie zdarzy�o mi si� do�wiadczy�. - Racja, by�e� pod os�on�. - Z pi�tnastoma ci�arnymi Dameii. - Aha. - Chichocze. - Ale to naprawd� nic wielkiego, Bram. M�wi�am ci ju� - cz�owiek czuje si� tylko jaki� taki kleisty przez minim czy dwa. Ale nie w czasie rzeczywistym. - Teraz zbli�a si� do nas samo serce. Rdze� - stwierdza Kip z nadziej� w g�osie. - Co� musi si� wydarzy�. Kiedy C�ry zadziera g�ow� ku g�rze, jej wargi zaciskaj� si� kurczowo. Znowu to przekl�te przywidzenie. Cztery nitki celow- nika, zbiegaj�ce si� z czterech stron �wiata, spotykaj�ce si� na gwie�dzie, tworz�c niezwykle cienki, czarny krzy� na tle nieba. Za ka�dym razem tylko ona go widzi; nie jest to dla niej powodem do rado�ci. Mruga mocno i iluzja znika. Jutro zniknie na dobre. Od strony �adownika dobiega teraz r�wnie� d�wi�k - nara- staj�ce zawodzenie akcentowane odleg�ymi uderzeniami. Jeszcze minim i b�dzie na ziemi. Kiedy Kip pochyla si�, by uruchomi� silniki, dostrzegaj� nad sob� ma��, blad� twarz o delikatnych rysach, spogl�daj�c� w d� spomi�dzy ga��zi drzewa. Za g�ow� majacz� olbrzymie, na wp� przeroczyste skrzyd�a. - Witaj, Quiyst. - C�ry m�wi �agodnie w rozpluskanym j�- zyku Dameii. G�owa odpowiada skinieniem i zwraca si� w stron� Kipa, z kt�rym Dameii pozostaj� w bardziej przyjacielskich stosun- kach. - Powiedz swoim ludziom, �eby si� nie bali - t�umaczy Kip. - Ci go�cie przybywaj� tylko na par� dni, by obejrze� gwiazd�. Tak jak poprzednio. A czy ostrzeg�e� wszystkich, by ukryli si� w cieniu, kiedy zrobi si� bardzo jasna? To ju� ostatnie przej�cie i mo�e na nas spa�� co� nieprzyjemnego. - Ta-ak. - Niesko�czenie pi�kny cz�owiek-dziecko wci�� spo- gl�da pow�tpiewaj�co to na Kipa, to na nadlatuj�cy �adownik, kt�ry zaczyna ju� podnosi� w powietrze m�tne k��by py�u. Quiyst jest stary; jego czysta, opalizuj�ca sk�ra pokryta jest ledwie dostrzegaln� siatk� zmarszczek, przechodz�ca w skrzyd�a grzywa ma bia�e zabarwienie. Lecz ca�a jego posta� i ka�dy ruch wci�� tchn� pi�knem. - Nie martw si�, Quiyst - m�wi do niego Kip, przekrzykuj�c ha�as. - Nikt ju� was wi�cej nie skrzywdzi. Kiedy odejdziemy, przyb�d� nast�pni, by was strzec, a po nich nast�pni. Wiesz prze- cie�, �e dla pewno�ci trzymamy tu nawet wielki okr�t. Kiedy ci nowi ludzie odlec�, chcia�by� go odwiedzi�? Quiyst spogl�da na niego enigmatycznym wzrokiem. Kip nie jest pewien, ile Quiyst us�ysza� czy zrozumia�. Damei cofa g�ow� i obraca si�, by uciec przed przera�aj�cym widokiem zbli�aj�cych si� p�omieni i huku, od kt�rego na pewno p�kaj� mu uszy. Quiyst jest dzielny, przebywaj�c tak blisko l�dowiska. P�on�ce skrzyd�a to najgorszy spo�r�d budz�cych groz� symboli Dameii. - Nie zapomnij, ukryj sw�j lud przed �wiat�em z nieba! - wo�a za nim Kip. - I powt�rz to Feanyai! - Lecz Quiyst ju� znikn��, niezauwa�alnie, tak jak si� pojawi�. Kip uruchamia silniki i ruszaj� w stron� l�dowiska. Moomowie, masywna, milkliwa, grubosk�rna rasa obs�uguj�ca wi�kszo�� linii komunikacyjnych Federacji, s�yn� z fanatycznego przestrzegania rozk�adu lot�w, l�duj�c i startuj�c bez wzgl�du na to, kto albo co znajduje si� pod nimi. Nie jest jasne, czy rozr�niaj� pasa�er�w od frachtu, tyle tylko, �e fracht nie potrzebuje lodousypiacza. Ich obs�uga naziemna jest niezwykle szybka. Tworz�c wielki kr�g ognia i tuman kurzu, prom osiada na zie- mi, p�omienie zapalaj� si� po�r�d ukwieconego poszycia. Kip pro- wadzi transporter tak szybko, jak tylko pozwala mu �mia�o��. Og- nie ledwie przygas�y nad rozpalonym �u�lem, a ju� otwiera si� luk towarowy, zaraz po nim trap pasa�erski, opieraj�c si� na ziemi nadal troch� za bardzo rozgrzanej, by jej dotkn��. - Pewnego dnia usma�� paru pasa�er�w - m�wi Kip. - Mam nadziej�, �e nasze opony wytrzymaj� jeszcze jedno przypieczenie. - Moomowie si� tym nie przejmuj� - odpowiada C�ry. - Wystarcza im "Gra w �ycie" i pilotowanie statk�w. - Znowu co� si� �arzy. Musz� si� zatrzyma� tutaj, bo inaczej strzel� opony. Lornetka doktora Baramjiego skierowana by�a na statek podczas wszystkich wstrz�s�w i podskok�w pojazdu. Kiedy si� zatrzymuj�, nad zej�ciem otwiera si�, wychylnie na zewn�trz, luk pasa�erski, przesuwany gigantycznym, szarym ramieniem. Rami� cofa si�, a ze statku wyskakuje kompletnie �ysy, odziany na czerwono m�czyzna, ob�adowany sprz�tem holowizyjnym, zbiega po trapie na d� i od- wraca si� w stron� �adownika. Bij�cy od gruntu �ar wydaje si� go deprymowa�; cofa si� przy u�yciu skomplikowanych kontrolek, po- spiesznie dostrajaj�c swe kamery, podczas gdy z wn�trza dochodzi przeci�g�e porykiwanie sygna�u alarmowego. - Gotowe, dzieciaki! - wo�a. - Uwa�ajcie - ziemia jest gor�ca! Baramji sapie g�o�no. Przez luk przechodzi m�oda dziewczyna, pi�kna jak marzenie, o srebrzystych blond w�osach, ubrana w str�j, b�d�cy w wyobra�ni jakiego� projektanta mody typowym odzie- niem badacza obcych planet. Str�j, kt�ry ukazuje r�wnie wiele, jak zas�ania. Jedn� d�o� przyk�ada do gard�a, jej wielkie oczy roz- szerzaj� si�, gdy niepewnie st�pa w d� trapu. Minim p�niej Baramji wydaje z siebie mimowolny, chrapliwy j�k. Za dziewczyn� pod��a posta� - przystojny m�odzieniec, o czuprynie tak czarnej, �e a� granatowej, odziany w taki sam idio- tyczny kostium. Us�u�nie odprowadza j� na miejsce, gdzie ziemia zd��y�a ju�. bardziej ostygn��. Chwil� p�niej powtarza si� ten sam scenariusz, tyle �e tym razem pierwszy wychodzi szczup�y blondyn o rozja�nionych s�o�- cem w�osach. Porusza si� faluj�cym krokiem, dziwnie przygarbio- ny, i zaraz odwraca si�, machaj�c ponaglaj�co d�oni�. Pi�kna czar- now�osa dziewczyna, o oczach p�on�cych fioletem nawet z tej odleg�o�ci, pospiesznie podbiega do niego i potulnie pozwala mu zaprowadzi� ci� raczej bezcerememonialnie, do pozosta�ych. Widzia- na z bliska, twarz ch�opaka nabiera wyrazu sennej, zawadiackiej z�o�liwo�ci. Ta para ubrana jest identycznie jak poprzednia. - Przypiek� si� w tych butach - mruczy Kip. Podnosi nieco g�os. - Tutaj! Przynie�cie tutaj swoje rzeczy! Chod�cie, pora wsiada�! Baramji wzdycha pos�pnie. - M�wi�a�, �e ilu ich tam jest, C�ry? - Dziesi�cioro... poczekaj, znowu co� odbieram. Mo�e ich by� wi�cej. Hej, witamy! Na trapie pojawia si� dosy� m�ody ludzki ch�opak, nienagannie odziany w miniaturow� wersj� m�skiej wizytowej tuniki. Na jego g�owie widnieje dziwnie wymi�ta we�niana czapka, zwie�czona trzema z�otymi pi�rami. S�ysz�c nawo�ywanie Kipa, zeskakuje z rampy - teraz widz�, �e jego buty, cho� ozdobne, s� przyzwoitej jako�ci - i d�wigaj�c sw� torb�, podbiega do nich, by zaraz zgrab- nie wsi��� do transportera, pozdrawiaj�c ich skinieniem g�owy i u�miechem. U�miech ma ujmuj�cy, podobnie jak spos�b bycia, zaskakuj�co u�o�ony jak na kogo�, kto nie mo�e mie� wi�cej ni� dwana�cie lat. Skoro tylko znajduje dla siebie miejsce, odwraca g�ow� i zaczyna przypatrywa� si� pierwszej czw�rce z zauwa�al- nym niepokojem. Teraz wysiada dw�ch starszych m�czyzn. Pierwszy z nich jest wysoki, mocno zbudowany, o ceglastoszarej sk�rze. Za nim ku�- tyka niewielki gnom o krzaczastej siwej czuprynie, ubrany w staro- �wiecki p�aszcz i spodnie. Wydaj� si� sobie obcy. Obaj najpierw rozgl�daj� si� w poszukiwaniu gwiazdy, nast�pnie spogl�daj� w stron� luku baga�owego, a dopiero potem stosuj� si� do polece� Kipa. Kolejne porykiwania - i nast�pne sapni�cie od strony doktora Baramjiego. Na rampie pojawia si� solidnie z�ocone, zas�oni�te parawanem ��ko szpitalne, wyposa�one w kompletny zestaw do podtrzymy- wania �ycia - butelki na stojakach, baterie, pompy - niech�tnie prowadzone przez m�odego majtka z za�ogi. Obok niego kroczy ob�ok br�zowego, skrz�cego si� z�otem mu�linu, ukazuj�cego ra- czej, ni� kryj�cego kobiet�. I to jak� kobiet�! Niewysok�, o nieskazitelnie kremowej sk�rze, ognistych czarnych oczach, przywodz�cych na my�l haremy sta- ro�ytno�ci, przepysznie ciemnych lokach u�o�onych w koafiur�, kt�ra, jak podejrzewa C�ry, stanowi ostatni krzyk mody, stromym biu�cie ponad tali� w�sk� jak u osy i dojrza�ych, owalnych bio- drach. Jej d�onie s� drobne i ozdobione chmar� klejnot�w, a r�wnie male�kie palce u st�p os�oni�te welwetem. Wed�ug szacunk�w C�- ry ledwie co pozostawi�a za sob� wiek m�odzie�czy. Jedna z ma- �ych d�oni zaciska si� zaborczo na ��ku, cho� na rampie wyra�nie czuje si� niepewnie. Dobrze s�ycha� jej s�odki g�os, kiedy dzi�kuje Moomowi; oczywi�cie nie otrzymuje �adnej odpowiedzi. Lornetka Baramjiego z g�uchym odg�osem uderza o pod�og� transportera. - Tam le�y pacjent! - wo�a ochryple, przeskakuj�c przez burt� i co tchu w piersiach p�dzi w stron� zjawiska. - No, no! - powiada Kip. - Chcia�bym wiedzie�, do jakich bog�w modli� si� Bram. Pojawienie si� Barama na rampie powitane zostaje promiennym u�miechem, na kt�ry sk�ada si� taka mieszanina ulgi, podziwu i uwodzicielskiego czaru, �e doktor, z tej gotowo�ci niesienia po- mocy, wydaje si� rozpuszcza� nad ��kiem na oczach wszystkich. Obaj Korsowie chichocz� pogodnie. - Zak�adam, �e pacjent nie stanowi najmniejszego zagro�enia - rozwa�a Kip. - Pos�uchaj, masz co� przeciwko temu, �e je- szcze raz pozn�cam si� nad oponami i podprowadz� przyczep� bli- �ej tego ��ka? Moomowie za nic w �wiecie nam nie pomog�, przez to �wi�stwo nie da si� go przetoczy�, a co� mi szepcze do ucha, �e ono wa�y co najmniej ton�. - Masz zielone �wiat�o. O, popatrz. Wci�� jeszcze co� si� dzieje - m�wi C�ry, kiedy przeje�d�aj� przez kr�g wci�� jeszcze na wp� roz�arzonych w�gli. Luk nad ich g�owami pozostaje otwarty, doby- waj� si� z niego odg�osy k��tni mi�dzy lud�mi a Moomami. Kiedy zatrzymuj� si� przy ��ku, na ramp� wychodzi rozczochra- ny m�ody blondyn o w�ciek�ym wyrazie twarzy. Za nim pod��a wy- soki, ciemny m�czyzna o w�skich ramionach, wygl�daj�cy na trzy- dzie�ci par� lat i okryty d�ugim, ci�kim p�aszczem ciemnego koloru. W po�owie drogi blondyn odwraca si�, wymachuj�c pi�ci� w kierunku luku. - Podam was do s�du! - wrzeszczy. - Podam do s�du wa- sz� kompani�! Zrujnowali�cie prac� mego �ycia - wysadzaj�c mnie na jakiej� zafajdanej planecie, o kt�rej w �yciu nie s�ysza�em, cho- cia� wszystkie moje kwity opiewaj� na Grunions Rising! - Po- trz�sa trzymanym w gar�ci plikiem kwit�w podr�nych i szarpie za sw�j modny sportowy kaftan, kt�ry przekrzywi� mu si� na ple- cach. - Uniwersytet wytoczy wam za to proces! Z wewn�trz nie pada �adna odpowied�. Tymczasem cz�owiek w p�aszczu omija krzykacza i dalej scho- dzi po trapie. Chocia� zachowuje si� cicho, jego w�skie wargi s� mocno zaci�ni�te, a w blisko osadzonych oczach p�onie z�o��. Wy- soki ko�nierz jego p�aszcza ozdobiony jest biegn�cymi r�wnolegle srebrnymi zygzakami, buty za� posiadaj� identyczny emblemat na cholewach, co sprawia, �e jego str�j wygl�da niczym mundur nie- znanej formacji wojskowej. Ignoruj�c Kipa, kieruje si� wprost do luku towarowego. Blon- dyn, rozejrzawszy si� w zdezorientowaniu dooko�a, krzyczy: - Tylko �eby�cie wystawili ca�y m�j baga�! - po czym rusza w �lad za nim. - A, tak - m�wi Kip. - W�a�nie sobie przypomnia�em. Wiecie, kto to jest ten w p�aszczu? Akwamanin! - �e co? - pyta C�ry. - Aqua - woda - m�wisz o tych ludziach ze skrzelami? Nigdy nie ogl�da�am ich z bliska. - Mo�na by pomy�le�, �e kieruje si� na Grunions. - Taak... c�, rzeczywi�cie wygl�da na to, �e zasz�a jaka� pomy�ka. - Na statku Moom�w? Ma�o prawdopodobne. U szczytu rampy pojawi�a si� odziana na bia�o posta�, o og- ni�cie rudych w�osach - szczup�a dziewczyna z dystynkcjami ofi- cera pok�adowego na koszuli. W d�oni trzyma niewielk� torb�. Mo- �e to by� jedynie oficer logistyczny statku. Najwyra�niej na pok�adzie nie ma ju� wi�cej ludzkich pasa�er�w, tak wi�c mo�e zatrzyma� si� tu, na Damiemie, dop�ki statek nie powr�ci z Grunions Rising, by zabra� ich wszystkich do domu. Co mog�o si� przydarzy� pasa�erom lec�cym na Grunions? Kiedy tylko stopy dziewczyny staj� na ziemi, rampa wsuwa si� do wn�trza statku, a luk zatrzaskuje si� z hukiem. Otwarty pozo- staje jedynie luk baga�owy. - Co razem czyni trzynastu -- podsumowuje C�ry. - Mu- sia�a zdecydowa� si� na zej�cie z pok�adu, by obejrze� gwiazd� i wr�ci� na statek w drodze powrotnej. - Z wygl�du sympatyczny dzieciak, i ma ekstra w�osy - stwierdza Kip. - Pos�uchaj, pomog� Bramowi wepchn�� ten w�- zek na pok�ad. Moomowie z obs�ugi frachtu zajm� si� torbami, ale tego nie tkn�. Zgoda? - Wysiada, wo�aj�c: - Hej, ludziska, �apcie baga�e � w te p�dy wsiadajcie do transportera! �adownik wystartuje zgodnie z ich harmonogramem, nawet je�eli b�dziecie stali bezpo�rednio pod dyszami. Formalno�ciami zajmiemy si� p�niej - teraz wszyscy na pok�ad! Dwaj starsi m�czy�ni znale�li ju� sw�j baga� i potulnie nios� go w stron� transportera; torba karze�kowatego staruszka wyposa- �ona jest w jeden z tych nowoczesnych, zab�jczo drogich dryf�w, tak wi�c daje sobie z ni� rad�, mimo kalectwa. Tymczasem �ysy kamerzysta w czerwieni podbiega zaaferowany do Kipa. - Jestem Zannez! - Moje gratulacje. Wsiadaj pan. - Widz�, �e si� nie rozumiemy, myr, eee, Korso, zgadza si�? Ta czw�rka m�odych ludzi to s�awne na ca�� Galaktyk� gwiazdy hologridu. Musia� przecie� pan s�ysze� o Absolutnie Perfekcyjnej Komunie? - Niestety, nie, podobnie jak i o panu. - Hej, dzieciaki! Wreszcie trafili�my na prawdziwe pograni- cze! Nikt nas tu nie zna. - Wiem tyle, �e je�li nie pozwoli mi pan odtransportowa� was na przyzwoit� odleg�o�� od �adownika, zostan� panu cztery gala- ktycznie usma�one gwiazdy rozrywki. - Ale potrzebujemy osobnego samochodu, ma si� rozumie�. - Przykro mi, nic z tego. Mamy tutaj niewielki pojazd robo- czy na pr�d, ale nawet gdyby mia� kto po niego p�j��, za nic w �wie- cie nie zd��y�by przyjecha� przed startem statku i zamiast was za- sta�by tutaj stert� w�gielk�w. - Tak, rozumiem, �e istnieje s�uszny pow�d do pos'piechu. Ale chyba mamy dosy� czasu, by nakr�ci� jedno kr�tkie ujecie szefa tej planety, witaj�cego dzieciaki? - Hmm, je�eli b�dzie naprawd� kr�tkie. C�ry, mo�esz tu po- dej�� na minim? - Och, nie, nie pani - odzywa si� do niej Zannez ostrym tonem. - Prosz� si� cofn��. Kip staje tu� przed nim. - Pos�uchaj pan, panie Jaki�tam. Ta pani, na kt�r� pan w�a�nie wrzasn��, to zarz�dca planety. Nawiasem m�wi�c, r�wnie� moja part- nerka. Albo zmieni pan ton, albo jedno jej s�owo wystarczy, by statek Patrolu zabra� pana z planety i przetrzyma� w karcerze do powrotu Moom�w. Mo�e te� zaj�� ca�y pa�ski sprz�t; ja r�wnie�. - Eh-eh - powiedzia� Zannez, ale nie wygl�da� na szcze- g�lnie przej�tego. Przez mgnienie oka wpatruje si� intensywnie w C�ry, przygl�daj�c si� jej d�ugim, opalonym nogom, efektownie wype�nionym szortom poni�ej talii, kr�lewskim ramionom i szyi ods�oni�tej przez lekk� bluzk�. - Prosz� pos�ucha�, ona jest fan- tastyczna, ale nie o to chodzi. Kobieta jako dow�dca sprawia, �e wszystko staje si� no, mniej dzikie. A dw�ch gospodarzy w ko- mitecie powitalnym tylko zdezorientuje publiczno��. Uni�enie pa- ni� przepraszam. Z ca�ego serca pragn� pani� sfilmowa� - ale, czy pani partner nie m�g�by po prostu powita� dzieciaki przy statku - powiedzmy - w pani imieniu? - Och, na wielkiego Aferiona! Prosz� bardzo: witaj, witaj, wi- taj, witaj - m�wi Kip. - A teraz wolicie upiec si� �ywcem, czy wsia� do transportera? Nie b�d� z waszego powodu nara�a� po- zosta�ych. Ale Zannez jeszcze nie sko�czy�. - Chcia�bym, �eby usiedli z przodu obok pana. - Nic z tego. Musimy obs�ugiwa� instrumenty. Si�dziecie tam, gdzie reszta. -- C�, a czy przynajmniej m�g�bym zebra� ich ko�o siebie z ty�u? W ten spos�b b�d� m�g� sfilmowa� ich tak, jak gdyby byli sami. - Dobrze, wsiadajcie. Zannez, ob�adowany sprz�tem, wciskaj�c si� do transportera, niespodzianie spostrzega chtopca. - Och, nie! Nie wierz� w�asnym oczom. - Och, tak. - Ch�opiec si� u�miecha. - Czemu nie? Wie pan inni te� chcieliby obejrze� gwiazd�. J�cz�c i potrz�saj�c g�ow�, Zannez odwraca si� w stron� swoich podopiecznych, r�wnie� wsiadaj�cych do pojazdu. Blondynka mi- jaj�c go, mruczy co� pod nosem: - Dziwne. �ni�o mi si�, �e go widzia�am. Zannez chrz�ka i zwraca si� do Kipa: - Czy przyczepa z tym ��kiem b�dzie nam zas�ania� widok przez ca�y czas? Mo�e zostawiliby�my j� po drodze i wr�cili po ni� p�niej? - Je�eli kogokolwiek zostawimy, to pana - odpowiada bez- nami�tnie Kip i odwraca si�, by pom�c Baramjiemu w umocowa- niu ��ka. Zannez przechodzi na ty� transportera, za swoje gwiazdy, krzy- cz�c do Baramjiego: - Hej, myr, jak ci tam, trzymaj si� z boku, bo szlag trafi ca�e uj�cie. Myr Korso, prosz� mu powiedzie�, �eby sobie przycupn��, skoro ju� musi tam tkwi�. - Sam sobie przycupnij - wo�a w odpowiedzi Bram. - I ob- r�� kamer� w g�r�. Nie wie pan, �e je�eli w og�le zobaczy pan jakich� Dameii, co jest ma�o prawdopodobne, zwa�ywszy na jaz- got, jakiego jest pan �r�d�em, to b�d� w g�rze? W g�rze, w�r�d drzew, jak wi�kszo�� form tutejszego �ycia. Teraz, Kip, ruszaj po- woli. To, co mamy w �rodku, jest bardzo delikatne. Podczas gdy Zannez przy cicha, C�ry m�wi: - Trzynastu na pok�adzie. Wszyscy usadowieni? Nikomu nic nie zgin�o z baga�u? Nikt si� nie odzywa. - W takim razie zielone �wiat�o. Kip, zabierz nas st�d. Szum silnik�w transportera przybiera na mocy i pojazd rusza z miejsca, z ka�d� chwil� szybciej. - Niech bogowie czuwaj� nad tymi oponami - m�wi Kip. - Pojedziemy na go�ych obr�czach, je�li b�dzie trzeba. Z radia odzywa si� g�os Mooma. Transporter jeszcze bardziej przyspiesza, ko�ysz�c si� na boki. - Ostro�nie, ostro�nie, Kip! - krzyczy Baramji z przyczepy. - Nie da rady - odpowiada Kip. Ledwie doje�d�aj� na skraj pogorzeliska, kiedy w dyszach �a- downika budzi si� pomruk. - Trzymajcie si�! Transporter, podskakuj�c i szarpi�c, mknie jak strza�a w stron� podjazdu i wreszcie bezpieczny nurkuje pod os�on� flagowc�w. Pasa�erowie widz�, jak ogie� i para spowijaj� miejsce, gdzie znaj- dowali si� jeszcze przed chwil�. Z rozdzieraj�cym uszy hukiem stary �adownik unosi si� na s�u- pie p�omieni i, nabieraj�c gwa�townie szybko�ci, oddala si� od po- wierzchni Damiema. Kip zwalnia i transporter jedzie teraz w miar� p�ynnie koleinami w skalistym pod�o�u. Droga z l�dowiska nigdy nie zosta�a wyr�wnana. - Kolejne eleganckie, spokojne wyokr�towanie pasa�er�w - komentuje C�ry. - Jak na Moom�w. - Rozumiesz teraz, o co mi chodzi�o, Zannez? - wo�a Kip. Par� razy zerka� ju� we wsteczne lusterko. Za ka�dym razem Za- nnez znajdowa� si� w jakiej� ryzykownej pozycji, filmuj�c zbli�e- nia i panoramy, zmieniaj�c obiektyw; jako� uda�o mu si� wyci�g- n�� jeszcze jeden aparat. - Wiesz co, C�r, facet ma ohydn� osobowo��, ale chyba mu- simy pochwali� go za po�wi�cenie. - W jego zawodzie napastliwo�� jest chyba nieodzowna. - Nie mo�e powstrzyma� si� przed kolejn� uwag� - Zauwa�y�e�, �e cho� ci m�odzi s� pi�kni, jest w nich co� nienaturalnego? Wszyst- ko przesadzone. I tacy szczupli! - Tak, widywa�em ju� im podobnych. Nie potrzebuj� �adnych gwiazd hologridu, skoro mam ciebie, C�ry. - Ach, Kip, ciekawe, jak tam sobie radzi Bram? - C�, przynajmniej jego hurysa ze sn�w nie wylecia�a za burt�. Tak dla twojej wiadomo�ci, wszystko, co ma na sobie, jest prawdziwe albo m�j kurs mineralogii by� jednym wielkim oszustwem. Mamy na holu jedn� wielk� kup� galaktycznych kre- dytek. A jak my�lisz, kto le�y w tym ��ku? Nie uda�o mi si� zajrze�. - Dowiemy si� w pensjonacie. - Dowiemy si� wielu rzeczy. Mam nadziej�, �e wszystko przypadnie nam do gustu. II Nowa minus 19 godzin: Spotkania Nawierzchnia poprawia si�. ��te s�o�ce Damiema wschodzi, przes�oni�te r�ow� �awic� wieszcz�cych dobr� pogod� chmurek, budz�c ca�� feeri� male�kich t�cz w�r�d skroplonego ros� listowia. Flagowce ust�puj� miejsca kwiecistym krzewom i jasnozielonym ptakodrzewom. Ca�a chmara ruchomych ptakoli�ci zrywa si� z ga- ��zi i wiedziona ciekawo�ci� pod��a w �lad za transporterem. Jak zwykle tury�ci s� tym zachwyceni: nawet pos�pny akwamanin roz- ja�nia si�, gdy par� li�ci przysiada obok niego na kr�tki odpoczy- nek na burcie transportera. - Szybko si� znudz� i wr�c� na drzewa, skoro tylko wejdzie- my do �rodka - wyja�nia C�ry. - Jeste�my na miejscu. Pensjonat Baza Damiem. Gwiazda wzejdzie nad tym jeziorem, tam z ty�u. Obejrzymy j� sobie z tarasu nad brzegiem. Znajduj� si� teraz na kolistym podje�dzie, bujnie obro�ni�tym wok� kwiatami, w obj�ciach p�kolistego, jednopi�trowego bu- dynku. Na jego ty�ach teren obni�a si� gwa�townie ku jezioru, o le- sistym brzegu. Pensjonat sk�ada si� z obszernej, centralnie usytuo- wanej sali, o wysokim suficie i z dw�ch kr�tkich skrzyde�, odcho- dz�cych w przeciwleg�e strony. Wzd�u� ca�ej d�ugo�ci frontonu ci�- gnie si� prosta, otwarta arkada. Na dachu centralnej sali, tu� obok niewielkiej kopu�ki - najwyra�niej obserwatorium - zainstalo- wany jest p�k anten. Po lewej stronie g��wnego budynku znajduje si� schludnie utrzymany gara� i warsztat, po prawej k�pa drzew o li�ciach przypominaj�cych paprocie; w�r�d ich konar�w spostrzec mo�na zarysy uplecionego z wikliny domku. Wszystkie dachy kry- te s� strzech�. G��wne dwuskrzyd�owe drzwi centralnej sali s� otwarte na o�cie�, a raczej ich dolne partie; podchodz�c bli�ej, tury�ci zauwa- �aj�, �e maj� one i g�rne cz�ci, kt�re po otwarciu umo�liwiaj� przej�cie istotom co najmniej dwukrotnie wy�szym od cz�owieka, i �e frontowa arkada odpowiednio si� tam podnosi. - Jak uroczo - wykrzykuje karze�kowaty cz�owieczek. Zannez wodzi kamer� na boki. - Tubylcy to zbudowali? - pyta. - Nie - odpowiada C�ry. - Ma pan przed sob� budowni- czych wi�kszej cz�ci tego kompleksu. Poprzedni lokator, pierwszy stra�nik, wzni�s� jedynie dwa g��wne pomieszczenia. I nie nale�y, powtarzam, nie nale�y nazywa� tutejsz� ludno�� tubylcami. Mie- szka�cami tego �wiata s� Dameii. Jak by� mo�e ju� pan zauwa�y�, jedna rodzina Dameii mieszka w�r�d drzew za naszymi plecami, lecz wy��cznie dla lepszego wzajemnego zrozumienia. Nie wyko- nuj� �adnych prac fizycznych w pensjonacie. Ci z was, kt�rzy mo- g�, sami wy�aduj� i wnios� do �rodka swoje baga�e. Pomo�emy wam w miar� mo�liwo�ci, lecz dodatkowa tr�jka niespodziewa- nych go�ci oznacza, �e musimy si� troch� zakrz�tn��, by kilka po- koi na ko�cach obu skrzyde� budynku uczyni� zdatnymi do za- mieszkania. Kippo, mo�e zaprowadzisz ich do �rodka i rozlokujesz, podczas gdy ja zajm� si� wst�pn� krz�tanin�? - Nie ma sprawy, kotku - zgadza si� Kip - tylko si� nie przem�czaj. Ja tu jestem od tego. W porz�dku, myrrin, witamy w Pensjonacie Dameii. W salonie oczekuj� na was przek�ski i co� nieszkodliwego do picia - naprawd� nieszkodliwego; alkohol za- raz po lodousypiaczu zwali�by was z n�g. By� mo�e nawet prze- gapiliby�cie gwiazd�. Skomponowali�my bezalkoholowy nap�j Dameii, kt�ry powinien wam przypa�� do gustu. M�wi�c to, wprowadza ich do �rodka, do obszernej centralnej sali, czyli salonu. �ciany wy�o�one s� g��wnie przezroczystym vi- trexem. Po lewej stronie ci�gnie si� d�ugi bar, z blatem z wypo- lerowanego do po�ysku drewna, o pi�knym wzorze s�oi, oraz inne urz�dzenia gospodarskie; po prawej widniej� niewielkie koliste schody, niew�tpliwie prowadz�ce do obserwatorium na dachu. N przeciwko wej�cia znajduj� si� dwuskrzyd�owe drzwi z vitrex; otwieraj�ce si� na taras nad jeziorem. Pomieszczenia po obu ic stronach stanowi� najwyra�niej sta�e kwatery za�ogi. To po lewi oznakowane jest czerwonym krzy�em na drzwiach, starym sym b�lem wci�� jeszcze rozpoznawalnym, jako oznakowanie miejsce gdzie uzyska� mo�na pomoc lekarsk�. Na drzwiach z drugiej stro ny widnieje tabliczka z napisem "Admin". Kiedy kieruj� si� ku ustawionym wzd�u� baru krzes�om, icl buty powoduj� w pomieszczeniu dziwne echo. Spogl�daj�c w g�r� odkrywaj� tego przyczyn�: od spodu strzecha wy�o�ona jest grub� warstw� izolacji antyradiacyjnej. Kip rozprostowa� wydruk z komputera i roz�o�y� go na barze, by zerka� na niego, rozdaj�c tace z przek�skami i rozlewaj�c z�o- cisty nap�j do subtelnych szklanek w kszta�cie muszli. - Te naczynia to dzie�o Dameii - m�wi do nich. - Obrabiali szk�o na setki pokole� przed... eee... kontaktem. Dope�nijmy teraz wymaganych formalno�ci, a ja zabawi� si� w zgadywank� - Mo- omowie nareszcie przes�ali og�ln� list� pasa�er�w. Wasz� gospo- dyni�, a zarazem kierowniczk� tej imprezy, jest Corris�n Estreel- -Korso, pierwszy zarz�dca federalny. Ja nazywam si� Kipruget Korso-Estreel, jestem zast�pc� zarz�dcy i oficerem ��cznikowym przy Dameii. Nasz oficer medyczny to starszy ksenopatolog Balt- hasar Baramji ap Bye, na co dziefi doktor Baram. Nie dajcie si� zwie�� siwym w�osom. Naszym oficjalnym zadaniem jest ochrona Dameii, ustanowiona po tym, jak okropno�ci wyrz�dzone im przez ludzi wysz�y na jaw i si�� po�o�ono im kres, mamy te� do dyspo- zycji wsparcie ze strony Patrolu. - A teraz - sk�ania si� przed zjaw� w be�owych woalkach - nie myl� si�, mam nadziej�, zak�adaj�c, �e zwracam si� do mar- kizy damy Parda - eee, prosz� o wybaczenie Parda-ljan-czes, to jest damy Pardalianches, z Kra�ca T�czy? Kobieta potwierdza to pe�nym wdzi�ku gestem. - Wraz z... hm... siostr�? Brak imienia. - Zgadza si�. Moja siostra to dama Paralomena, moja nie- szcz�sna bli�niaczka. Przed kilku laty przydarzy� si� jej straszny wypadek podczas jazdy wierzchem. W rezultacie zosta�a komplet- nie sparali�owana, lecz pozostaje przytomna- musi pan mi uwie- rzy�, myr Korso, niekt�rym ludziom nie mie�ci si� to w g�owach. Na szcz�cie moje zasoby pozwalaj� mi utrzymywa� j� w dobrej kondycji fizycznej i psychicznej, w oczekiwaniu dnia, kt�ry kiedy� nadejdzie - wiem, �e tak si� stanie - kiedy si� w pe�ni zbudzi. Przywioz�am j� tutaj w nadziei, �e niecodzienne promieniowanie waszej gwiazdy dokona tego, czego nie potrafili lekarze. Kip podchodzi do os�oni�tego zas�onami ��ka. - Czy wolno mi j� zobaczy�, damo Pardalianches? Nie jest to jedynie pr�na ciekawo�� - aczkolwiek ciekawi mnie to bardzo - gdy� mog�aby pani skrywa� tam uzbrojonego cz�owieka albo niebezpieczne zwierz�. - Ach, c� za pomys�! Moje kochane biedactwo. Prosz� bar- dzo, skoro pan musi. - Delikatnie rozchyla dla niego zas�ony na cal czy dwa. Kip zagl�da do wewn�trz, jego oczy rozszerzaj� si�, zanim si� wycofuje. - M�g�bym... m�g�bym przysi�c, �e po prostu �pi. Jest nie- zwykle pi�kna. - Och, tak, myr Korso. Widz�, �e jest pan cz�owiekiem ro- zumiej�cym moje uczucia. Ona rzeczywi�cie jedynie �pi. Lecz to nie wszystko. Zauwa�y� pan jej czapk� ze z�otej siatki? - Jedynie w og�lnym zarysie. - Ja r�wnie� tak� nosz�, pod moj� fryzur�. - Dotyka swych grubych lok�w. Wszystkiego do�wiadczamy razem. To produkt ba- zuj�cy na naj�wie�szych zdobyczach nauki. Nie pozwol�, by sta�a si� bezrozumnym warzywem. Kip prze�yka g�o�no �lin�. - Oczywi�cie. - Teraz za� - m�wi dama - jako �e obie jeste�my zm�- czone po tej wyczerpuj�cej podr�y, czy mog�yby�my uda� si� do kt�regokolwiek z przygotowanych pokoi? Nie mam szczeg�lnych wymaga�. Przywioz�am oczywi�cie w�asn� zmian� po�cieli. - Przydzielili�my pani apartament A. - Kip wskazuje na le- wo, za bar. - Sama nazwa to �art, nie mamy �adnego apartamentu B. Zazwyczaj sypia tam doktor Baram. Mo�e zechce pom�c pani si� urz�dzi�. Baramji, usadowiony przy ��ku z min� w�a�ciciela, prawie �e upuszcza tac�, zrywaj�c si� z miejsca. - Oczywi�cie, �e s�u�� pani pomoc�. W ka�dej chwili. Reszta grupy odprowadza ich cokolwiek zdumionym wzrokiem w ciszy, a potem spojrzenia kieruj� si� na powr�t w stron� Kipa. - By�a rzeczywi�cie pi�kna - niczym zdrowa, u�piona pi�t- nastolatka. Lecz je�eli s� bli�niaczkami - to sprawa musi si� ci�g- n�� od dwudziestu lat. A� mnie dreszcz przechodzi. I to ju� ab- solutnie wszystko, co zamierzam powiedzie� na ten temat. A teraz, id�c na �atwizn� - Zannez Beorne i czworo aktor�w, p�ci obojga. Blondyn o dziwnym wyrazie twarzy wydaje z siebie nosowy �mieszek. Obsada programu gridowego skupi�a si� razem przy dru- gim ko�cu baru. - Zgadza si� - odpowiada Zannez. - Mo�e to zabrzmie� dla pana dziwacznie, ale mip�o ju� bardzo wiele czasu, odk�d przebywa�em w�r�d ludzi, kt�rzy nie s�yszeli o Absolutnie Perfek- cyjnej Komunie - wie pan, ka�dego wieczoru ogl�daj� nas mi- liardy ludzi w ca�ej sieci, czasami odnosz� wra�enie, �e znaj� Ko- mun� lepiej ni� w�asne rodziny. Tak wi�c troch� wyszed�em z wprawy, je�eli chodzi o prezentacj�. Ja jestem Zannez Beorne - nikt nie zwraca si� do mnie po nazwisku - kamerzysta i kie- rownik produkcji tej czw�rki. Zaczniemy chyba od dziewcz�t. - K�adzie palec na g�owie srebrnej blondynki, jak gdyby zamierza� ni� zakr�ci�. - Pozwol� sobie przedstawi� Stareem Fada. Nasz� Star - jedn� z gwiazd. - Hej! - Na ustach blondynki pojawia si� ujmuj�co skromny u�miech. Kip spostrzega, �e ma�y ch�opiec r�wnie� si� u�miecha, pod- nosz�c g�ow� znad talerza i rozgl�daj�c si� dooko�a, spokojnie, a jednocze�nie jak gdyby odrobin� wyzywaj�co. Co w nim siedzi? - Ta za� m�oda dama - Zannez odchyla si� do ty�u tak, by wszyscy mogli dojrze� czarnow�os� pi�kno�� - to Eleganza. Brunetka u�miecha si� pos�usznie, lecz nagle wybucha: - Nie jestem Eleganza! Nazywam si� Bridey McBannion. Zannez odchrz�kuje. - I sko�czysz, gotuj�c pomyje dla dw�ch setek dzieciak�w w kuchni dla ubogich, Bridey. Je�eli potrafisz wymy�li� co� lepszego ni� Eleganza, co, jak przyznaj�, nie jest szczeg�lnie trafione, nie kr�- puj si�. Ale Bridey McBannion - je�eli raz jeszcze us�ysz� to imi�... Intensywnie czarnow�osy ch�opak wtr�ca si�: . - Myr Zannez, prosz� si� nie denerwowa�. Ma pan mnie. - I niech ci� bogowie za to pob�ogos�awi�. Myrrin, pozw�lcie sobie przedstawi� Hannibala Eka, syna Caesara i Jocelyn Ek, kt�ry na chrzcie otrzyma� imi� Hannibal w dziesi�tej diecezji Orange World. Oto Hannibal Ek, E-k. To za� Snake Sm�th. - Jeste�my razem - odzywa si� Hannibal. - Lubi�, kiedy jest to jasno postawione. - Snake Smith to r�wnie� nie jest prawdziwe imi� - kon- tynuuje Zannez. - Urodzi� si� w rodzinie weso�k�w, kt�rzy tak cz�sto zmieniali mu imi�, �e nie s�dz�, by kto� je jeszcze zna�. Przynajmniej nie ja. - A ja tak - wtr�ca Snake Smith. - I je�li ktokolwiek si� o nim dowie i go u�yje, zabij� go za to. Nieoczekiwanie jego twarz przybiera �w charakterystyczny, z�o- �liwy, sennie morderczy wyraz, zupe�nie jakby za�o�y� mask�. Kip z zaskoczeniem konstatuje, �e to jest maska. Kiedy ch�opak nie przy- biera tej miny, kt�ra najwyra�niej stanowi cz�� odgrywanej przez niego w programie postaci, jest ca�kowicie normalnym, dosy� po- godnym i przyja�nie wygl�daj�cym m�odym cz�owiekiem, i nie- wa�ne, sk�d wzi�y si� u niego te malowniczo sko�ne oczy. Prze- chwytuj�c skierowane w swoj� stron� spojrzenie Kipa wybucha przyjemnym s'miechem, kt�ry zaraz przechodzi w zgry�liwy rechot. - C�, to by by�o na tyle - m�wi Zannez. - Jako� nie wy- daje mi si�, by dama Pardalianches mia�a nam za z�e, �e na ni� nie zaczekali�my. Ja natomiast z �alem musz� zrezygnowa� z po- znania reszty z was z pierwszej r�ki, poniewa�, Kippo, chcia�bym, �eby� pozwoli� mi oprowadzi� dzieciaki po okolicy i nakr�ci� par� scen. By� mo�e zosta� nam ju� tylko jeden normalny dzie�. Ale je�eli nasze pokoje nie s� gotowe, czy mo�emy jako� pom�c? - Nie - odpowiada Kip. - Akurat wasze trzy s� ju� przy- gotowane. Wystarczy p�j�� arkad� w stron� apartamentu A, a zaraz za nim znajdziecie numer pierwszy, drugi i trzeci - wszystkie, jakie s� w tamtym skrzydle. A jeszcze lepiej, je�li wyjdziecie na taras i odszukacie je od tej strony - wszystkie pokoje maj� drzwi zar�wno na taras, jak i na arkad�. - Machni�ciem r�ki wskazuje im odleg�e drzwi, otwieraj�ce si� na brzeg jeziora. Podnosz�c si�, Zannez przypomina co� sobie. - A tak przy okazji, co to za efektowna, wielka purpurowa tarantula zeskoczy�a z przyczepy, kiedy tu przyjechali�my? Wielka na jakie� tyle - Rozk�ada r�ce na szeroko�� krzes�a. - Je�eli jest oswojona, chcia�bym zrobi� par� uj�� - byle nie po zmroku. - Oswojone paj�ki? - pyta brunetka wysokim g�osem. Kip marszczy czo�o. - Nie, to nie by�o oswojone - m�wi powoli i u�miecha si� do dziewczyny. - Ale gdyby�my trzymali tu jakie� zwierz�ta, pra- wie na pewno by�yby to paj�czaki, bo nie ma tu innych zwierz�t naziemnych takich rozmiar�w. Jest pan pewien, �e by� purpurowy, myr Zannez? - S�owo honoru. Mia�em troch� szcz�cia, wpad� mi prosto w wizjer. A co, z�apali�my co� niezwyk�ego? - W pewnym sensie tak. S� bardzo rzadkie. Ale kompletnie nieszkodliwe -� C�ry uda�o si� nawet poklepa� jednego, na kt�- rego si� napatoczyli�my. Ale Dameii boj� si� ich jak ognia, w ich mniemaniu stanowi� zapowied� �mierci, tylko jeszcze gorzej... Nie mam poj�cia, czego ten szuka� na przyczepie, chyba �e ma gniazdo w gara�u. A niech to! To oznacza, �e b�d� musia� je wy- kopa� i wynie�� w jakie� bezpieczne miejsce, zanim zobacz� je nasi Dameii i wyprowadz� si�. C�ry b�dzie mia�a opory, na pewno chcia�aby obejrze� m�ode... Naprawd� trafi�o si� panu szcz�liwe uj�cie. - Co mo�e by� gorsze od �mierci? - dopytuje si� lekkim tonem sko�nooki ch�opak. - Dla nich to powa�na sprawa - odpowiada Kip dziwnym tonem. - Nie jak nasze bia�e gattos. Musz� oficjalnie was popro- si�, wszystkich co do jednego, by�cie zatrzymali to dla siebie. A te- raz, myr Zannez - Kip wyprowadzi� ich na taras - mo�e pan filmowa� wszystko, tak d�ugo, dop�ki b�dzie si� pan trzyma� z da- leka od zagajnika i domu Dameii - s�yszy mnie pan? I prosz� nie planowa� niczego powa�niejszego, bo tu� przed po�udniem za- mierzamy zabra� was na wycieczk� do wioski Dameii. Tutejsze dni maj� trzydzie�ci standardowych godzin. B�dziecie mieli mn�- stwo czasu na wypoczynek, zanim rozpoczniemy obserwacj� gwia- zdy - Nie, prosz� zaczeka�. - Zwraca si� do ch�opca, kt�ry u- wa�nie wszystko obserwowa�, a teraz wychodzi w �lad za grup� Zanneza. - Ciebie jeszcze nie przedstawi�em. - Oczywi�cie. - Ch�opiec u�miecha si�, wraca na miejsce i na nowo zabiera si� za jedzenie. Pulchny blondyn, kt�ry na l�dowisku grozi� przewo�nikowi procesem, odzywa si� nagle: - Zapewne to nasze pokoje nie zosta�y przygotowane. - I m�j - dodaje rudow�osa dziewczyna z dystynkcjami ofi- cerskimi. - C�, to prawda - odpowiada jej Kip. - Chocia� akurat pani nie stanowi problemu, myr Linnix, zgadza si�? Zakwateruje- my pani� w moim gabinecie, w s�siednim pomieszczeniu, skoro tylko posprz�tam z ��ka par� okaz�w fauny i flory. Ale chwilecz- k�, na tej li�cie jest tylko pani imi�. - To dlatego, �e nie przyj�am �adnego innego na sta�e - wyja�nia Linnix. Potrz�sa ognist� g�ow�, jak gdyby naprzykrza� si� jej jaki� natr�tny owad. - Tak wi�c wszyscy zwracaj� si� do mnie po prostu Linnix. Tak jest nawet na li�cie p�ac. - U�miecha si� przekornie. - W �wiecie komputer�w przytrafia mi si� Linnix MFN NCN, nawet NN Linnix. Co kompletnie wszystkich konfun- duje. Jestem wszak�e dosy� zm�czona, a mam za sob� nielich� awantur�, jak to zapewne opowiedz� myr Yule i doktor Hiner. Je- �eli pozwoli mi pan prze�o�y� pa�skie materia�y, przyda�aby mi si� cicha drzemka. - Jak najbardziej... Zaraz pani pomog� - m�wi Kip i pro- wadzi Linnix do drugiego skrzyd�a, do ma�ej sypialni, kt�r� wy- korzystywa� jako laboratorium. Na miejscu przekonuj� si�, �e C�ry zd��y�a tam ju� uporz�dkowa�. - Zajrz� do pani, kiedy nadejdzie pora wycieczki. - Zaci�ga zas�ony, by przyciemni� pok�j. - Dobrej nocy. - Dzi�kuj� - odpowiada mu jej senny glos. Mi�y dzieciak, my�li. Ale o jakiej awanturze m�wi�a? Kiedy wraca do salonu, m�ody blondyn, nazywaj�cy si� Mor- decai Yule, a� rwie si�, by go o�wieci�. - Grunions Rising! Prosz�, zobaczcie! - Rozk�ada sw�j plik kwit�w. Kip niewiele s�ysza� o Grunions Rising, tyle tylko, �e to naj- bli�szy i ostatni zarazem �wiat tu, na Obrze�u. Wodny �wiat. - Czyli jest pan badaczem wodnych �wiat�w? Podr�uje pan razem z, hm, doktorem H�nerem? - W �yciu go nie widzia�em przed tym wypadkiem - od- zywa si� pogardliwie szczup�y, ciemnosk�ry akwamanin. - Je- stem cz�onkiem oficjalnego zespo�u badawczego, przygotowuj�ce- go og�lnogalaktyczne sprawozdanie na temat �wiat�w, nadaj�cych si� do kolonizacji. Naszym zadaniem jest sporz�dzenie pierwszego - i, musz� doda�, bole�nie niezb�dnego - prawdziwie wyczerpu- j�cego, uwsp�cze�nionego wydania A�uatica Galactica. Zjawiam si� tutaj w pojedynk�, gdy�, skoro zako�czyli�my nasz� wsp�ln� prac� nad �wiatami kandydackimi klasy A i B, w g�osowaniu po- stanowili�my, �e nadeszia pora, by si� rozdzieli� i indywidualnie zbada� klas� C, w sk�ad kt�rej wchodz� bardzo odleg�e, albo te� w w�tpliwy spos�b opisane, czy te� z innych powod�w ma�o wia- rygodne kandydatury. Wybra�em Grunions Rising jako ostatni przy- stanek na mojej trasie, kt�r�, nawiasem m�wi�c, ju� uko�czy�em. - Teraz za�, ku mojemu nie daj�cemu si� wyrazi� przera�e- niu, l�duj� na waszej planecie, absolutnie nie le��cej w sferze mo- ich zainteresowa�, i dowiaduj� si�, �e nie zd��� przyj�� kolejnej dawki lodousypiacza, by ruszy� w dalsz� drog� na Grunions. A je- �eli b�d� czeka� tutaj na kolejny statek oblatuj�cy Obrze�e, nie tylko zrujnuj� harmonogram prac ca�ego zespo�u, lecz nie zdo�am wnie�� wk�adu do bada� nad nowo odkrytym kandydatem wobec kt�rego �ywimy wielkie nadzieje. - Ca�kowita, odra�aj�ca kl�ska. Cios dla mej pracy, i niew�t- pliwie r�wnie� dla mojej reputacji - cios dla pracy zespo�u, mar- notrawstwo funduszy projektu - i wszystko to nie do odrobienia. Jedynym wyja�nieniem tej sytuacji mo�e by� niedbalstwo - nie- wybaczalne niedbalstwo ze strony tej m�odej kobiety, kt�ra uwa�a si� za oficera. A jak�e, wymachiwa�a dwiema pustymi strzykawka- mi z etykietami Grunions - ale wystarczy�by minim, by opr�ni� ich zawarto�� do utylizatora i pozby� si� dw�ch kompromituj�cych strzykawek do Damiema. Nie widz� �adnego innego wyja�nienia, chyba �eby win� obci��y� lini� przewozow�, kt�ra nigdy, powta- rzam, nigdy - s�ysza� pan kiedy� o takim przypadku? - nie do- pu�ci�a si� podobnego zaniedbania. I niew�tpliwie dopilnuj� tego, by AA wystosowa�o stanowcze ��danie wszcz�cia wobec niej po- st�powania dyscyplinarnego. My, akwamanie, nie pozwolimy si� bezkarnie tak traktowa�, zapewniam pana. Splata ramiona na piersi. - C�, przyznaj�, �e wygl�da to �le - m�wi Kip. - Ale nie os�dzajmy tej dziewczyny zbyt pochopnie. W ko�cu pracownicy kon- cern�w chemicznych robi� pomy�ki, jak wszyscy ludzie. Zak�adam, �e mniej wi�cej tak samo wygl�da i pa�ski przypadek, myr Yule? - Och, jest gorszy - znacznie gorszy. Hiner ma sw�j dok- torat i swoj� reputacj� i je�li b�dzie musia�, mo�e zaczeka� na na- st�pny statek. Ale ja przylecia�em tutaj na doktoranckim stypen- dium badawczym, ograniczonym czasowo - i teraz nie wiem, co mam pocz��, myr Korso? Gniew w jego g�osie ust�puje miejsca niemal�e �zom. - Cz�� o Grunions Rising mia�a stanowi� centraln� os' ca�ej mojej dysertacji - wybra�em t� planet� po cz�ci dlatego, �e nikt tam nie bywa� od czas�w starej AG, a teraz pan zamierza j� opra- cowa�, Hiner. Pewnie uka�e si� drukiem, zanim w og�le tam dotr� - je�eli kiedykolwiek tam dotr� - wi�c, m�wi�c zwi�le, jestem zrujnowany. Po prostu zrujnowany. Och, ta niezno�nie zarozumia�a dziewucha i jej strzykawki... Przerywa, wzdychaj�c raz za razem. Kip s�dzi, �e powinien odczuwa� przynajmniej odrobin� wsp�- czucia, lecz jako� przekonuje si�, �e obaj nie przypadli mu do gus- tu. Perspektywa udzielania jednemu z nich albo i obu go�ciny, do czasu przybycia nast�pnego^ statku, przera�a go. - Zobaczymy, jak daleko uda si� nam zaj�� przy u�yciu radia, w obu sprawach. - Zmusza si�, by zabrzmia�o to serdecznie. - Nie jest wykluczone, �e Patrol m�g�by okaza� si� pomocny. Tymczasem przynajmniej zjawili�cie si� tutaj tu� przed rozpocz�ciem si� niezwy- kle interesuj�cego fenomenu astralnego i znajdujecie si� na planecie, na kt�r� wielu ludzi pragn�oby si� dosta� za wszelk� cen�. Tak w�a�nie jest, m�wi do samego siebie. I to bez kontroli. - I jestem r�wnie zdziwiony jak wy -- dodaje na zako�cze- nie. - Nigdy dot�d nie s�ysza�em