6499
Szczegóły |
Tytuł |
6499 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
6499 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 6499 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
6499 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
James Tiptree, jr
Jasno�� sp�ywa z powietrza
T�umaczy� Marcin Kryger
Jak l�d zimni przyszli, by przywr�ci�
�yciu i spot�gowa� strach
Okropie�stw, co mia�y nie powr�ci�
Zrodzonych w dawnych dniach.
Banici, R.Kipling, 1914
Dla doktora Stevena Lipsiusa, niegdysiejszego chirurga polowego najwy�-
szej klasy, tak w wyobra�ni, jak i w rzeczywisto�ci; uzdrowiciela o ludzkim
obliczu w�r�d t�umu android�w z dyplomami wy�szych uczelni - oraz
przyjaciela, bez kt�rego jasno�ci by�oby niewiele, powietrza za� jeszcze
mniej.
OD AUTORA
Cz�� Czytelnik�w z zainteresowaniem dowie si�, �e podczas pi-
sania tej ksi��ki (1983) bardzo rozrzedzona fala eksploduj�cej
gwiazdy, tak jak w opowie�ci, przesz�a przez nasz System S�one-
czny, ogarniaj�c r�wnie� i Ziemi�.
PODZI�KOWANIA
Opisywane tu wydarzenia mia�y miejsce w Pierwszej Erze Gwiezd-
nej Ludzko�ci, kiedy galaktyczny stanowi� faktycznie uniwersalny
j�zyk ludzko�ci. Ca�a zas�uga za przet�umaczenie tekstu na j�zyk
rekonstruowany jako staro�ytna mowa Ziemi, oko�o roku 1985 cza-
su lokalnego, spada na moj� szacown� kole�ank� z Wydzia�u J�-
zyk�w Wymar�ych Uniwersytetu Rigela, doktor Raccoon� Shel-
don, kt�rej jestem te� winna m� dozgonn� wdzi�czno��.
I
Nowa minus 20 godzin:
Wszyscy na powierzchni Damiema
�wit subtelnie przeradza si� w blask dnia na niewielkiej, uro-
czej planecie zwanej Damiem. S�o�ce, nazywane tutaj Yrrei, jesz-
cze nie wzesz�o i na zabarwionym na per�owo niebie brak gwiazd;
Damiem znajduje si� bardzo daleko na Obrze�u Galaktycznym. Na
niebosk�onie widniej� zaledwie dwa �wiat�a. Jedno to wielka,
szmaragdowa pi�kno�� o skomplikowanej strukturze, chyl�ca si�
ku zachodowi - Zamordowana Gwiazda. Drugie stanowi ognisty
punkt, mkn�cy wprost ku powierzchni planety.
Rozpo�cieraj�ce si� na pierwszym planie l�dowisko pokryte
jest efektownymi polnymi kwiatami i najwyra�niej od dawna nie
by�o u�ytkowane.
Na skraju polany, w cieniu gi�tkich ga��zi flagowca, zastyg�
w oczekiwaniu otwarty naziemny transporter pasa�erski o nap�dzie
elektrycznym, zaprz�ony do p�askiej przyczepy towarowej. Troje lu-
dzi, kobieta i dw�ch m�czyzn, siedzi w przedniej cz�ci transportera.
Ich wzrok utkwiony jest w opadaj�cy statek; nie zauwa�aj� ma�ego
zwierz�cia, chy�kiem podkradaj�cego si� do przyczepy. To elegancki,
welwetowo-szkar�atny paj�czak o �rednicy oko�o p� metra; Dameii
nazywaj� go Avray, czyli "zag�ada" albo "potworno��". Jest niezwy-
kle rzadki i nie�mia�y. Teraz w mgnieniu oka znika we wn�trzu przy-
czepy, czy te� pod ni�, podczas gdy ludzie zaczynaj� rozmawia�.
- Wygl�da na to, �e wys�ali du�y �adownik - m�wi C�ry
Estreel. �- Ciekawe, ilu dostaniemy nadprogramowo?
C�ry przeci�ga si� - zadowolona z �ycia kobieta w kwiecie
wieku, o nienagannych kszta�tach, obdarzona wspania�ym u�mie-
chem i l�ni�cymi br�zowymi w�osami. Jest pierwszym zarz�dc�
federalnym oraz stra�nikiem Dameii, a kiedy zachodzi potrzeba,
r�wnie� i zarz�dc� niewielkiego pensjonatu dla go�ci. Dost�p do
Damiema jest bardzo utrudniony, z niezwykle wa�kiego powodu.
Na miejscu kierowcy, obok C�ry, Kipruget Korso - czyli Kip
- spod zmru�onych powiek obserwuje zni�aj�ce si� ku planecie
ognie. To zast�pca zarz�dcy i stra�nik oraz oficer ��cznikowy przy
Dameii, a tak�e partner C�ry.
Spojrzenie br�zowych oczu C�ry kieruje si� na moment w bok,
ku niemu, na jej twarzy pojawia si� u�miech. Kip to najprzystoj-
niejszy m�czyzna, jakiego w �yciu spotka�a, i chyba nie bardzo
zdaje sobie z tego spraw�.
Jest od niej o par� lat m�odszy, wygl�dem idealnie pasuje do
wzorcowego plakatu werbunkowego Si� Kosmicznych - pot�na,
szczup�a posta�, opalona, twarz o pogodnych szarych oczach,
z kt�rych bije uczciwo��, ciep�y, szybki u�miech i czarna, k�dzie-
rzawa grzywa. Przy pierwszym spotkaniu wzi�a go za jeszcze jed-
nego pozera. By�o to ponad dziesi�� lat temu, podczas ostatniej
demobilizacji. Rozgl�da�a si� za federaln� posad� na jakiej� rzadko
zaludnionej planecie, jak si� okaza�o, podobnie jak Kip. By�a od-
robin� zaniepokojona, kiedy ten wspania�y okaz mianowany zosta�
jej zast�pc�, dop�ki inni astronauci nie poinformowali jej o jego
prawdziwych dokonaniach w czasie wojny.
A potem okaza�o si� te�, �e oboje rozgl�dali si� tak�e za kim�
ich pokroju; w pierwszym roku pobytu na Damiemie oficjalnie
og�osili swe partnerstwo. Koniec drugiego ju� partnerstwa min��
dobrych par� lat temu, lecz tutaj, sto minim�w �wietlnych od naj-
bli�szej FedBazy, po prostu pozostali w sta�ym zwi�zku.
Gdy tak spogl�da na Kipa, u�miech C�ry poszerza si�. Zapo-
wied� odwiedzin natchn�a go pomys�em wygrzebania z szafy
�wie�ego ubrania; poszarza�ego, niegdy� bia�ego polowego stroju
oraz cynobrowej chusty. Je�eli w�r�d go�ci znajdzie si� jaki� po-
dejrzliwy osobnik - przychodzi jej na my�l - ten widok nielicho
nim wstrz��nie. Ale sama nie ma prawa si� odezwa�, skoro ma
na sobie szorty dok�adnie ukazuj�ce jej kszta�tne nogi; wcze�niej
zabroni�a sobie zak�adania ich ze wzgl�du na biednego Brama.
Oczekuj�c tak w balsamicznym, s�odko pachn�cym powietrzu
Damiema, C�ry posuwa ukradkiem d�o� ku partnerowi. Zaraz jed-
nak cofa j�, przypomniawszy sobie o m�czy�nie siedz�cym �a-
�o�nie sztywno po jej drugiej stronie.
Doktor Balthasar Baramji ap Bye - dla przyjaci� Baram albo
Bram - jest starszym ksenopatologiem i medycznym opiekunem
Dameii. To gibki, opalony na br�zowo m�czyzna, starszy od C�ry
0 kilka lat, o przedwcze�nie posiwia�ych w�osach i l�ni�cych, tur-
kusowych oczach. W tej chwili z �arliw� zawzi�to�ci� wpatruje
si� w podchodz�cy do l�dowania prom.
- Jeste� pewna, �e to du�y model, C�ry? - pyta.
- Absolutnie - upewnia go ciep�o.
Kip chrz�ka na znak zgody.
- Odpalili silniki o jakie� p� minima za wcze�nie. A ten czer-
wonawy poblask wok� ogni wylotowych, to ponadwymiarowa
os�ona ablacyjna. W tej okolicy trafiaj� si� jedynie stare silniki
rakietowe. Wypalaj� wszystko. Mam tylko nadziej�, �e nasi Da-
meii nie postanowi� si� wyprowadzi�.
- Prosz�, we� lornetk�, Bram. - C�ry uwa�a, �e b�dzie le-
piej, gdy jak najszybciej wyzb�dzie si� niepewno�ci.
Baramji nie cierpi na �adn� chorob�, trapi� go jedynie ��dze,
jakie s� w stanie wp�dzi� w szale�stwo ka�dego pe�nego wigoru
m�czyzn�, �yj�cego w celibacie w towarzystwie szcz�liwie do-
branej pary. Jego partnerka zgin�a w kosmosie przed wielu laty,
1 przez jaki� czas pobyt na Damiemie mu pomaga�. Czas zaleczy�
stare rany i teraz przymusowa surowo�� p�dzonego �ywota solidnie
daje mu si� we znaki.
� W pe�ni ujrza�a wielko�� jego cierpienia pewnej nocy, kiedy
Kip wyjecha� w podr� do Dalekich Dameii. Baram podszed� do
niej, zaczerwieniony i spocony ze wstydu.
- �ami� kod, C�r, wiem. Wiem. Mo�esz mi wybaczy�? Jes-
tem pewien, �e nigdy nie zamierza�a� - ale czasami wydaje mi
si�, albo �ni - musia�em si� upewni�. Och, C�r, C�ry, pi�kna
pani - gdyby� tylko wiedzia�a.
I umilk�, wszystkie jego uczucia wyra�nie malowa�y si� w jego
wspania�ych oczach, pi�ci wcisn�� pod pachy, niczym dziecko
powtarzaj�ce sobie, �e nie wolno mu dotyka� upragnionej zabawki.
Ca�a �ywiona do niego przyja�� pcha�a j�, by przynie�� mu
ulg�; kocha�a Barama g��boko niczym siostra. By�a jednak w stanie
wyobrazi� sobie p�yn�ce z tego komplikacje, nieuniknione powt�r-
ki, fa�sz zakradaj�cy si� do ich grupy.
Co gorsza, u cz�owieka takiego jak Baram, ulga z zatrwa�aj�c�
szybko�ci� przemieni� si� mog�a w mi�o��, co wyrz�dzi�oby krzy-
wd� im wszystkim. W rzeczy samej, wraz z Kipem podejrzewali,
�e problemy Brama maj� swe �r�d�o nie w l�d�wiach, lecz w sercu,
i �e stara si� zaspokoi� je przyja�ni� z nimi oraz z Dameii.
Tak wi�c odm�wi�a mu, r�wnie� bliska �ez. Po jakim� czasie
pr�bowa� jej za to podzi�kowa�.
A teraz czekaj� na najwyra�niej poka�n� grup� turyst�w. Za
t� powi�kszaj�c� si� plam� ognia na niebosk�onie musi skrywa�
si� niezam�na kobieta dla Barama! Podczas ostatniego najazdu
turyst�w, pragn�cych obejrze� przej�cie gwiazdy, Bram nie by�
jeszcze tak zdesperowany. Tym razem, podejrzewa�a C�ry, nawet
jaszczurzyca mia�by wed�ug niego pewien urok.
Spogl�daj�c w g�r�, oczy C�ry mimo woli kieruj� si� ku ol-
brzymiemu zielonemu wirowi Zamordowanej Gwiazdy, tam gdzie
zawsze stara si� nie patrze�. W rzeczywisto�ci nie jest to gwiazda,
a jedynie ostatnia fala eksploduj�cej materii wok� pustki na miej-
scu gwiazdy. Okre�lenie gwiazda utrzyma�o si�, gdy� przez dzie-
si�ciolecia wygl�da�a niczym gwia�dzisty punkt zielonego ognia,
p�on�cy na Obrze�u w prawie absolutnej samotno�ci, w najbardziej
pustym kwadrancie nieba nad Damiemem.
Tymczasem, tak naprawd� jest to front nowej, zbli�aj�cy si�
do Damiema z olbrzymi� pr�dko�ci�, powi�kszaj�cy si� wraz z po-
konywan� przestrzeni�. Z up�ywem lat z punktu sta� si� klejnotem,
a teraz t� z�o�on� plam� �wiat�a, kt�rej obrze�a zajmuj� prawie
po�ow� nieba. Dwie inne, zewn�trzne fale nowej przesz�y ju� nad
Damiemem, wywo�uj�c zapieraj�ce dech w piersi efekty �wietlne
na niebie, lecz nie stanowi�c wi�kszego zagro�enia. Tym razem
przysz�a kolej na ostatni�, wewn�trzn� fal�. Kiedy wzejdzie nad
horyzontem dzi� wieczorem, znajd� si� w strefie epicentrum -
a nast�pnego dnia o tej samej porze ostatnie szcz�tki min� ich, od-
chodz�c na wieki.
Tylko z Damiema ujrze� mo�na ten widok. Kiedy fale rozprzes-
trzeni� si� na tyle, by osi�gn�� inne �wiaty, b�d� zbyt rozproszone,
by mo�na by�o dostrzec je go�ym okiem.
- Hej - odpowiada Kip, pod��aj�c za spojrzeniem C�ry -
naprawd� szybko ro�nie. I jest inna ni� ostatnim razem. Mo�e je-
szcze zobaczymy prawdziwy pokaz.
- Mam nadziej� - m�wi nieuwa�nie C�ry. -- To taki wstyd,
tylu ludzi przylatuje z tak daleka, by obserwowa� przej�cie fali
nowej - i nic, tylko �adne �wiate�ka.
- I zawirowania czasowe - odzywa si� nieoczekiwanie
Bram - kt�rych nigdy nie zdarzy�o mi si� do�wiadczy�.
- Racja, by�e� pod os�on�.
- Z pi�tnastoma ci�arnymi Dameii.
- Aha. - Chichocze. - Ale to naprawd� nic wielkiego,
Bram. M�wi�am ci ju� - cz�owiek czuje si� tylko jaki� taki kleisty
przez minim czy dwa. Ale nie w czasie rzeczywistym.
- Teraz zbli�a si� do nas samo serce. Rdze� - stwierdza Kip
z nadziej� w g�osie. - Co� musi si� wydarzy�.
Kiedy C�ry zadziera g�ow� ku g�rze, jej wargi zaciskaj� si�
kurczowo. Znowu to przekl�te przywidzenie. Cztery nitki celow-
nika, zbiegaj�ce si� z czterech stron �wiata, spotykaj�ce si� na
gwie�dzie, tworz�c niezwykle cienki, czarny krzy� na tle nieba.
Za ka�dym razem tylko ona go widzi; nie jest to dla niej powodem
do rado�ci. Mruga mocno i iluzja znika. Jutro zniknie na dobre.
Od strony �adownika dobiega teraz r�wnie� d�wi�k - nara-
staj�ce zawodzenie akcentowane odleg�ymi uderzeniami. Jeszcze
minim i b�dzie na ziemi.
Kiedy Kip pochyla si�, by uruchomi� silniki, dostrzegaj� nad
sob� ma��, blad� twarz o delikatnych rysach, spogl�daj�c� w d�
spomi�dzy ga��zi drzewa. Za g�ow� majacz� olbrzymie, na wp�
przeroczyste skrzyd�a.
- Witaj, Quiyst. - C�ry m�wi �agodnie w rozpluskanym j�-
zyku Dameii. G�owa odpowiada skinieniem i zwraca si� w stron�
Kipa, z kt�rym Dameii pozostaj� w bardziej przyjacielskich stosun-
kach.
- Powiedz swoim ludziom, �eby si� nie bali - t�umaczy Kip.
- Ci go�cie przybywaj� tylko na par� dni, by obejrze� gwiazd�.
Tak jak poprzednio. A czy ostrzeg�e� wszystkich, by ukryli si�
w cieniu, kiedy zrobi si� bardzo jasna? To ju� ostatnie przej�cie
i mo�e na nas spa�� co� nieprzyjemnego.
- Ta-ak. - Niesko�czenie pi�kny cz�owiek-dziecko wci�� spo-
gl�da pow�tpiewaj�co to na Kipa, to na nadlatuj�cy �adownik, kt�ry
zaczyna ju� podnosi� w powietrze m�tne k��by py�u. Quiyst jest stary;
jego czysta, opalizuj�ca sk�ra pokryta jest ledwie dostrzegaln� siatk�
zmarszczek, przechodz�ca w skrzyd�a grzywa ma bia�e zabarwienie.
Lecz ca�a jego posta� i ka�dy ruch wci�� tchn� pi�knem.
- Nie martw si�, Quiyst - m�wi do niego Kip, przekrzykuj�c
ha�as. - Nikt ju� was wi�cej nie skrzywdzi. Kiedy odejdziemy,
przyb�d� nast�pni, by was strzec, a po nich nast�pni. Wiesz prze-
cie�, �e dla pewno�ci trzymamy tu nawet wielki okr�t. Kiedy ci
nowi ludzie odlec�, chcia�by� go odwiedzi�?
Quiyst spogl�da na niego enigmatycznym wzrokiem. Kip nie
jest pewien, ile Quiyst us�ysza� czy zrozumia�. Damei cofa g�ow�
i obraca si�, by uciec przed przera�aj�cym widokiem zbli�aj�cych
si� p�omieni i huku, od kt�rego na pewno p�kaj� mu uszy. Quiyst
jest dzielny, przebywaj�c tak blisko l�dowiska. P�on�ce skrzyd�a
to najgorszy spo�r�d budz�cych groz� symboli Dameii.
- Nie zapomnij, ukryj sw�j lud przed �wiat�em z nieba! -
wo�a za nim Kip. - I powt�rz to Feanyai! - Lecz Quiyst ju�
znikn��, niezauwa�alnie, tak jak si� pojawi�.
Kip uruchamia silniki i ruszaj� w stron� l�dowiska. Moomowie,
masywna, milkliwa, grubosk�rna rasa obs�uguj�ca wi�kszo�� linii
komunikacyjnych Federacji, s�yn� z fanatycznego przestrzegania
rozk�adu lot�w, l�duj�c i startuj�c bez wzgl�du na to, kto albo co
znajduje si� pod nimi. Nie jest jasne, czy rozr�niaj� pasa�er�w
od frachtu, tyle tylko, �e fracht nie potrzebuje lodousypiacza. Ich
obs�uga naziemna jest niezwykle szybka.
Tworz�c wielki kr�g ognia i tuman kurzu, prom osiada na zie-
mi, p�omienie zapalaj� si� po�r�d ukwieconego poszycia. Kip pro-
wadzi transporter tak szybko, jak tylko pozwala mu �mia�o��. Og-
nie ledwie przygas�y nad rozpalonym �u�lem, a ju� otwiera si�
luk towarowy, zaraz po nim trap pasa�erski, opieraj�c si� na ziemi
nadal troch� za bardzo rozgrzanej, by jej dotkn��.
- Pewnego dnia usma�� paru pasa�er�w - m�wi Kip. - Mam
nadziej�, �e nasze opony wytrzymaj� jeszcze jedno przypieczenie.
- Moomowie si� tym nie przejmuj� - odpowiada C�ry. -
Wystarcza im "Gra w �ycie" i pilotowanie statk�w.
- Znowu co� si� �arzy. Musz� si� zatrzyma� tutaj, bo inaczej
strzel� opony.
Lornetka doktora Baramjiego skierowana by�a na statek podczas
wszystkich wstrz�s�w i podskok�w pojazdu. Kiedy si� zatrzymuj�,
nad zej�ciem otwiera si�, wychylnie na zewn�trz, luk pasa�erski,
przesuwany gigantycznym, szarym ramieniem. Rami� cofa si�, a ze
statku wyskakuje kompletnie �ysy, odziany na czerwono m�czyzna,
ob�adowany sprz�tem holowizyjnym, zbiega po trapie na d� i od-
wraca si� w stron� �adownika. Bij�cy od gruntu �ar wydaje si� go
deprymowa�; cofa si� przy u�yciu skomplikowanych kontrolek, po-
spiesznie dostrajaj�c swe kamery, podczas gdy z wn�trza dochodzi
przeci�g�e porykiwanie sygna�u alarmowego.
- Gotowe, dzieciaki! - wo�a. - Uwa�ajcie - ziemia jest
gor�ca!
Baramji sapie g�o�no. Przez luk przechodzi m�oda dziewczyna,
pi�kna jak marzenie, o srebrzystych blond w�osach, ubrana w str�j,
b�d�cy w wyobra�ni jakiego� projektanta mody typowym odzie-
niem badacza obcych planet. Str�j, kt�ry ukazuje r�wnie wiele,
jak zas�ania. Jedn� d�o� przyk�ada do gard�a, jej wielkie oczy roz-
szerzaj� si�, gdy niepewnie st�pa w d� trapu.
Minim p�niej Baramji wydaje z siebie mimowolny, chrapliwy
j�k. Za dziewczyn� pod��a posta� - przystojny m�odzieniec,
o czuprynie tak czarnej, �e a� granatowej, odziany w taki sam idio-
tyczny kostium. Us�u�nie odprowadza j� na miejsce, gdzie ziemia
zd��y�a ju�. bardziej ostygn��.
Chwil� p�niej powtarza si� ten sam scenariusz, tyle �e tym
razem pierwszy wychodzi szczup�y blondyn o rozja�nionych s�o�-
cem w�osach. Porusza si� faluj�cym krokiem, dziwnie przygarbio-
ny, i zaraz odwraca si�, machaj�c ponaglaj�co d�oni�. Pi�kna czar-
now�osa dziewczyna, o oczach p�on�cych fioletem nawet z tej
odleg�o�ci, pospiesznie podbiega do niego i potulnie pozwala mu
zaprowadzi� ci� raczej bezcerememonialnie, do pozosta�ych. Widzia-
na z bliska, twarz ch�opaka nabiera wyrazu sennej, zawadiackiej
z�o�liwo�ci. Ta para ubrana jest identycznie jak poprzednia.
- Przypiek� si� w tych butach - mruczy Kip. Podnosi nieco
g�os. - Tutaj! Przynie�cie tutaj swoje rzeczy! Chod�cie, pora
wsiada�!
Baramji wzdycha pos�pnie.
- M�wi�a�, �e ilu ich tam jest, C�ry?
- Dziesi�cioro... poczekaj, znowu co� odbieram. Mo�e ich
by� wi�cej. Hej, witamy!
Na trapie pojawia si� dosy� m�ody ludzki ch�opak, nienagannie
odziany w miniaturow� wersj� m�skiej wizytowej tuniki. Na jego
g�owie widnieje dziwnie wymi�ta we�niana czapka, zwie�czona
trzema z�otymi pi�rami. S�ysz�c nawo�ywanie Kipa, zeskakuje
z rampy - teraz widz�, �e jego buty, cho� ozdobne, s� przyzwoitej
jako�ci - i d�wigaj�c sw� torb�, podbiega do nich, by zaraz zgrab-
nie wsi��� do transportera, pozdrawiaj�c ich skinieniem g�owy
i u�miechem. U�miech ma ujmuj�cy, podobnie jak spos�b bycia,
zaskakuj�co u�o�ony jak na kogo�, kto nie mo�e mie� wi�cej ni�
dwana�cie lat. Skoro tylko znajduje dla siebie miejsce, odwraca
g�ow� i zaczyna przypatrywa� si� pierwszej czw�rce z zauwa�al-
nym niepokojem.
Teraz wysiada dw�ch starszych m�czyzn. Pierwszy z nich jest
wysoki, mocno zbudowany, o ceglastoszarej sk�rze. Za nim ku�-
tyka niewielki gnom o krzaczastej siwej czuprynie, ubrany w staro-
�wiecki p�aszcz i spodnie. Wydaj� si� sobie obcy. Obaj najpierw
rozgl�daj� si� w poszukiwaniu gwiazdy, nast�pnie spogl�daj�
w stron� luku baga�owego, a dopiero potem stosuj� si� do polece�
Kipa.
Kolejne porykiwania - i nast�pne sapni�cie od strony doktora
Baramjiego.
Na rampie pojawia si� solidnie z�ocone, zas�oni�te parawanem
��ko szpitalne, wyposa�one w kompletny zestaw do podtrzymy-
wania �ycia - butelki na stojakach, baterie, pompy - niech�tnie
prowadzone przez m�odego majtka z za�ogi. Obok niego kroczy
ob�ok br�zowego, skrz�cego si� z�otem mu�linu, ukazuj�cego ra-
czej, ni� kryj�cego kobiet�.
I to jak� kobiet�! Niewysok�, o nieskazitelnie kremowej sk�rze,
ognistych czarnych oczach, przywodz�cych na my�l haremy sta-
ro�ytno�ci, przepysznie ciemnych lokach u�o�onych w koafiur�,
kt�ra, jak podejrzewa C�ry, stanowi ostatni krzyk mody, stromym
biu�cie ponad tali� w�sk� jak u osy i dojrza�ych, owalnych bio-
drach. Jej d�onie s� drobne i ozdobione chmar� klejnot�w, a r�wnie
male�kie palce u st�p os�oni�te welwetem. Wed�ug szacunk�w C�-
ry ledwie co pozostawi�a za sob� wiek m�odzie�czy. Jedna z ma-
�ych d�oni zaciska si� zaborczo na ��ku, cho� na rampie wyra�nie
czuje si� niepewnie. Dobrze s�ycha� jej s�odki g�os, kiedy dzi�kuje
Moomowi; oczywi�cie nie otrzymuje �adnej odpowiedzi.
Lornetka Baramjiego z g�uchym odg�osem uderza o pod�og�
transportera.
- Tam le�y pacjent! - wo�a ochryple, przeskakuj�c przez
burt� i co tchu w piersiach p�dzi w stron� zjawiska.
- No, no! - powiada Kip. - Chcia�bym wiedzie�, do jakich
bog�w modli� si� Bram.
Pojawienie si� Barama na rampie powitane zostaje promiennym
u�miechem, na kt�ry sk�ada si� taka mieszanina ulgi, podziwu
i uwodzicielskiego czaru, �e doktor, z tej gotowo�ci niesienia po-
mocy, wydaje si� rozpuszcza� nad ��kiem na oczach wszystkich.
Obaj Korsowie chichocz� pogodnie.
- Zak�adam, �e pacjent nie stanowi najmniejszego zagro�enia
- rozwa�a Kip. - Pos�uchaj, masz co� przeciwko temu, �e je-
szcze raz pozn�cam si� nad oponami i podprowadz� przyczep� bli-
�ej tego ��ka? Moomowie za nic w �wiecie nam nie pomog�,
przez to �wi�stwo nie da si� go przetoczy�, a co� mi szepcze do
ucha, �e ono wa�y co najmniej ton�.
- Masz zielone �wiat�o. O, popatrz. Wci�� jeszcze co� si� dzieje
- m�wi C�ry, kiedy przeje�d�aj� przez kr�g wci�� jeszcze na wp�
roz�arzonych w�gli. Luk nad ich g�owami pozostaje otwarty, doby-
waj� si� z niego odg�osy k��tni mi�dzy lud�mi a Moomami.
Kiedy zatrzymuj� si� przy ��ku, na ramp� wychodzi rozczochra-
ny m�ody blondyn o w�ciek�ym wyrazie twarzy. Za nim pod��a wy-
soki, ciemny m�czyzna o w�skich ramionach, wygl�daj�cy na trzy-
dzie�ci par� lat i okryty d�ugim, ci�kim p�aszczem ciemnego koloru.
W po�owie drogi blondyn odwraca si�, wymachuj�c pi�ci�
w kierunku luku.
- Podam was do s�du! - wrzeszczy. - Podam do s�du wa-
sz� kompani�! Zrujnowali�cie prac� mego �ycia - wysadzaj�c mnie
na jakiej� zafajdanej planecie, o kt�rej w �yciu nie s�ysza�em, cho-
cia� wszystkie moje kwity opiewaj� na Grunions Rising! - Po-
trz�sa trzymanym w gar�ci plikiem kwit�w podr�nych i szarpie
za sw�j modny sportowy kaftan, kt�ry przekrzywi� mu si� na ple-
cach. - Uniwersytet wytoczy wam za to proces!
Z wewn�trz nie pada �adna odpowied�.
Tymczasem cz�owiek w p�aszczu omija krzykacza i dalej scho-
dzi po trapie. Chocia� zachowuje si� cicho, jego w�skie wargi s�
mocno zaci�ni�te, a w blisko osadzonych oczach p�onie z�o��. Wy-
soki ko�nierz jego p�aszcza ozdobiony jest biegn�cymi r�wnolegle
srebrnymi zygzakami, buty za� posiadaj� identyczny emblemat na
cholewach, co sprawia, �e jego str�j wygl�da niczym mundur nie-
znanej formacji wojskowej.
Ignoruj�c Kipa, kieruje si� wprost do luku towarowego. Blon-
dyn, rozejrzawszy si� w zdezorientowaniu dooko�a, krzyczy:
- Tylko �eby�cie wystawili ca�y m�j baga�! - po czym rusza
w �lad za nim.
- A, tak - m�wi Kip. - W�a�nie sobie przypomnia�em.
Wiecie, kto to jest ten w p�aszczu? Akwamanin!
- �e co? - pyta C�ry. - Aqua - woda - m�wisz o tych
ludziach ze skrzelami? Nigdy nie ogl�da�am ich z bliska.
- Mo�na by pomy�le�, �e kieruje si� na Grunions.
- Taak... c�, rzeczywi�cie wygl�da na to, �e zasz�a jaka�
pomy�ka.
- Na statku Moom�w? Ma�o prawdopodobne.
U szczytu rampy pojawi�a si� odziana na bia�o posta�, o og-
ni�cie rudych w�osach - szczup�a dziewczyna z dystynkcjami ofi-
cera pok�adowego na koszuli. W d�oni trzyma niewielk� torb�. Mo-
�e to by� jedynie oficer logistyczny statku. Najwyra�niej na pok�adzie
nie ma ju� wi�cej ludzkich pasa�er�w, tak wi�c mo�e zatrzyma�
si� tu, na Damiemie, dop�ki statek nie powr�ci z Grunions Rising,
by zabra� ich wszystkich do domu.
Co mog�o si� przydarzy� pasa�erom lec�cym na Grunions?
Kiedy tylko stopy dziewczyny staj� na ziemi, rampa wsuwa
si� do wn�trza statku, a luk zatrzaskuje si� z hukiem. Otwarty pozo-
staje jedynie luk baga�owy.
- Co razem czyni trzynastu -- podsumowuje C�ry. - Mu-
sia�a zdecydowa� si� na zej�cie z pok�adu, by obejrze� gwiazd�
i wr�ci� na statek w drodze powrotnej.
- Z wygl�du sympatyczny dzieciak, i ma ekstra w�osy -
stwierdza Kip. - Pos�uchaj, pomog� Bramowi wepchn�� ten w�-
zek na pok�ad. Moomowie z obs�ugi frachtu zajm� si� torbami,
ale tego nie tkn�. Zgoda? - Wysiada, wo�aj�c: - Hej, ludziska,
�apcie baga�e � w te p�dy wsiadajcie do transportera! �adownik
wystartuje zgodnie z ich harmonogramem, nawet je�eli b�dziecie
stali bezpo�rednio pod dyszami. Formalno�ciami zajmiemy si�
p�niej - teraz wszyscy na pok�ad!
Dwaj starsi m�czy�ni znale�li ju� sw�j baga� i potulnie nios�
go w stron� transportera; torba karze�kowatego staruszka wyposa-
�ona jest w jeden z tych nowoczesnych, zab�jczo drogich dryf�w,
tak wi�c daje sobie z ni� rad�, mimo kalectwa. Tymczasem �ysy
kamerzysta w czerwieni podbiega zaaferowany do Kipa.
- Jestem Zannez!
- Moje gratulacje. Wsiadaj pan.
- Widz�, �e si� nie rozumiemy, myr, eee, Korso, zgadza si�?
Ta czw�rka m�odych ludzi to s�awne na ca�� Galaktyk� gwiazdy
hologridu. Musia� przecie� pan s�ysze� o Absolutnie Perfekcyjnej
Komunie?
- Niestety, nie, podobnie jak i o panu.
- Hej, dzieciaki! Wreszcie trafili�my na prawdziwe pograni-
cze! Nikt nas tu nie zna.
- Wiem tyle, �e je�li nie pozwoli mi pan odtransportowa� was
na przyzwoit� odleg�o�� od �adownika, zostan� panu cztery gala-
ktycznie usma�one gwiazdy rozrywki.
- Ale potrzebujemy osobnego samochodu, ma si� rozumie�.
- Przykro mi, nic z tego. Mamy tutaj niewielki pojazd robo-
czy na pr�d, ale nawet gdyby mia� kto po niego p�j��, za nic w �wie-
cie nie zd��y�by przyjecha� przed startem statku i zamiast was za-
sta�by tutaj stert� w�gielk�w.
- Tak, rozumiem, �e istnieje s�uszny pow�d do pos'piechu.
Ale chyba mamy dosy� czasu, by nakr�ci� jedno kr�tkie ujecie
szefa tej planety, witaj�cego dzieciaki?
- Hmm, je�eli b�dzie naprawd� kr�tkie. C�ry, mo�esz tu po-
dej�� na minim?
- Och, nie, nie pani - odzywa si� do niej Zannez ostrym
tonem. - Prosz� si� cofn��.
Kip staje tu� przed nim.
- Pos�uchaj pan, panie Jaki�tam. Ta pani, na kt�r� pan w�a�nie
wrzasn��, to zarz�dca planety. Nawiasem m�wi�c, r�wnie� moja part-
nerka. Albo zmieni pan ton, albo jedno jej s�owo wystarczy, by statek
Patrolu zabra� pana z planety i przetrzyma� w karcerze do powrotu
Moom�w. Mo�e te� zaj�� ca�y pa�ski sprz�t; ja r�wnie�.
- Eh-eh - powiedzia� Zannez, ale nie wygl�da� na szcze-
g�lnie przej�tego. Przez mgnienie oka wpatruje si� intensywnie
w C�ry, przygl�daj�c si� jej d�ugim, opalonym nogom, efektownie
wype�nionym szortom poni�ej talii, kr�lewskim ramionom i szyi
ods�oni�tej przez lekk� bluzk�. - Prosz� pos�ucha�, ona jest fan-
tastyczna, ale nie o to chodzi. Kobieta jako dow�dca sprawia, �e
wszystko staje si� no, mniej dzikie. A dw�ch gospodarzy w ko-
mitecie powitalnym tylko zdezorientuje publiczno��. Uni�enie pa-
ni� przepraszam. Z ca�ego serca pragn� pani� sfilmowa� - ale,
czy pani partner nie m�g�by po prostu powita� dzieciaki przy statku
- powiedzmy - w pani imieniu?
- Och, na wielkiego Aferiona! Prosz� bardzo: witaj, witaj, wi-
taj, witaj - m�wi Kip. - A teraz wolicie upiec si� �ywcem, czy
wsia� do transportera? Nie b�d� z waszego powodu nara�a� po-
zosta�ych.
Ale Zannez jeszcze nie sko�czy�.
- Chcia�bym, �eby usiedli z przodu obok pana.
- Nic z tego. Musimy obs�ugiwa� instrumenty. Si�dziecie
tam, gdzie reszta.
-- C�, a czy przynajmniej m�g�bym zebra� ich ko�o siebie
z ty�u? W ten spos�b b�d� m�g� sfilmowa� ich tak, jak gdyby byli
sami.
- Dobrze, wsiadajcie.
Zannez, ob�adowany sprz�tem, wciskaj�c si� do transportera,
niespodzianie spostrzega chtopca.
- Och, nie! Nie wierz� w�asnym oczom.
- Och, tak. - Ch�opiec si� u�miecha. - Czemu nie? Wie
pan inni te� chcieliby obejrze� gwiazd�.
J�cz�c i potrz�saj�c g�ow�, Zannez odwraca si� w stron� swoich
podopiecznych, r�wnie� wsiadaj�cych do pojazdu. Blondynka mi-
jaj�c go, mruczy co� pod nosem:
- Dziwne. �ni�o mi si�, �e go widzia�am.
Zannez chrz�ka i zwraca si� do Kipa:
- Czy przyczepa z tym ��kiem b�dzie nam zas�ania� widok
przez ca�y czas? Mo�e zostawiliby�my j� po drodze i wr�cili po
ni� p�niej?
- Je�eli kogokolwiek zostawimy, to pana - odpowiada bez-
nami�tnie Kip i odwraca si�, by pom�c Baramjiemu w umocowa-
niu ��ka.
Zannez przechodzi na ty� transportera, za swoje gwiazdy, krzy-
cz�c do Baramjiego:
- Hej, myr, jak ci tam, trzymaj si� z boku, bo szlag trafi ca�e
uj�cie. Myr Korso, prosz� mu powiedzie�, �eby sobie przycupn��,
skoro ju� musi tam tkwi�.
- Sam sobie przycupnij - wo�a w odpowiedzi Bram. - I ob-
r�� kamer� w g�r�. Nie wie pan, �e je�eli w og�le zobaczy pan
jakich� Dameii, co jest ma�o prawdopodobne, zwa�ywszy na jaz-
got, jakiego jest pan �r�d�em, to b�d� w g�rze? W g�rze, w�r�d
drzew, jak wi�kszo�� form tutejszego �ycia. Teraz, Kip, ruszaj po-
woli. To, co mamy w �rodku, jest bardzo delikatne.
Podczas gdy Zannez przy cicha, C�ry m�wi:
- Trzynastu na pok�adzie. Wszyscy usadowieni? Nikomu nic
nie zgin�o z baga�u?
Nikt si� nie odzywa.
- W takim razie zielone �wiat�o. Kip, zabierz nas st�d.
Szum silnik�w transportera przybiera na mocy i pojazd rusza
z miejsca, z ka�d� chwil� szybciej.
- Niech bogowie czuwaj� nad tymi oponami - m�wi Kip.
- Pojedziemy na go�ych obr�czach, je�li b�dzie trzeba.
Z radia odzywa si� g�os Mooma. Transporter jeszcze bardziej
przyspiesza, ko�ysz�c si� na boki.
- Ostro�nie, ostro�nie, Kip! - krzyczy Baramji z przyczepy.
- Nie da rady - odpowiada Kip.
Ledwie doje�d�aj� na skraj pogorzeliska, kiedy w dyszach �a-
downika budzi si� pomruk.
- Trzymajcie si�!
Transporter, podskakuj�c i szarpi�c, mknie jak strza�a w stron�
podjazdu i wreszcie bezpieczny nurkuje pod os�on� flagowc�w.
Pasa�erowie widz�, jak ogie� i para spowijaj� miejsce, gdzie znaj-
dowali si� jeszcze przed chwil�.
Z rozdzieraj�cym uszy hukiem stary �adownik unosi si� na s�u-
pie p�omieni i, nabieraj�c gwa�townie szybko�ci, oddala si� od po-
wierzchni Damiema. Kip zwalnia i transporter jedzie teraz w miar�
p�ynnie koleinami w skalistym pod�o�u. Droga z l�dowiska nigdy
nie zosta�a wyr�wnana.
- Kolejne eleganckie, spokojne wyokr�towanie pasa�er�w -
komentuje C�ry. - Jak na Moom�w.
- Rozumiesz teraz, o co mi chodzi�o, Zannez? - wo�a Kip.
Par� razy zerka� ju� we wsteczne lusterko. Za ka�dym razem Za-
nnez znajdowa� si� w jakiej� ryzykownej pozycji, filmuj�c zbli�e-
nia i panoramy, zmieniaj�c obiektyw; jako� uda�o mu si� wyci�g-
n�� jeszcze jeden aparat.
- Wiesz co, C�r, facet ma ohydn� osobowo��, ale chyba mu-
simy pochwali� go za po�wi�cenie.
- W jego zawodzie napastliwo�� jest chyba nieodzowna. -
Nie mo�e powstrzyma� si� przed kolejn� uwag� - Zauwa�y�e�,
�e cho� ci m�odzi s� pi�kni, jest w nich co� nienaturalnego? Wszyst-
ko przesadzone. I tacy szczupli!
- Tak, widywa�em ju� im podobnych. Nie potrzebuj� �adnych
gwiazd hologridu, skoro mam ciebie, C�ry.
- Ach, Kip, ciekawe, jak tam sobie radzi Bram?
- C�, przynajmniej jego hurysa ze sn�w nie wylecia�a za
burt�. Tak dla twojej wiadomo�ci, wszystko, co ma na sobie,
jest prawdziwe albo m�j kurs mineralogii by� jednym wielkim
oszustwem. Mamy na holu jedn� wielk� kup� galaktycznych kre-
dytek. A jak my�lisz, kto le�y w tym ��ku? Nie uda�o mi si�
zajrze�.
- Dowiemy si� w pensjonacie.
- Dowiemy si� wielu rzeczy. Mam nadziej�, �e wszystko
przypadnie nam do gustu.
II
Nowa minus 19 godzin:
Spotkania
Nawierzchnia poprawia si�. ��te s�o�ce Damiema wschodzi,
przes�oni�te r�ow� �awic� wieszcz�cych dobr� pogod� chmurek,
budz�c ca�� feeri� male�kich t�cz w�r�d skroplonego ros� listowia.
Flagowce ust�puj� miejsca kwiecistym krzewom i jasnozielonym
ptakodrzewom. Ca�a chmara ruchomych ptakoli�ci zrywa si� z ga-
��zi i wiedziona ciekawo�ci� pod��a w �lad za transporterem. Jak
zwykle tury�ci s� tym zachwyceni: nawet pos�pny akwamanin roz-
ja�nia si�, gdy par� li�ci przysiada obok niego na kr�tki odpoczy-
nek na burcie transportera.
- Szybko si� znudz� i wr�c� na drzewa, skoro tylko wejdzie-
my do �rodka - wyja�nia C�ry. - Jeste�my na miejscu. Pensjonat
Baza Damiem. Gwiazda wzejdzie nad tym jeziorem, tam z ty�u.
Obejrzymy j� sobie z tarasu nad brzegiem.
Znajduj� si� teraz na kolistym podje�dzie, bujnie obro�ni�tym
wok� kwiatami, w obj�ciach p�kolistego, jednopi�trowego bu-
dynku. Na jego ty�ach teren obni�a si� gwa�townie ku jezioru, o le-
sistym brzegu. Pensjonat sk�ada si� z obszernej, centralnie usytuo-
wanej sali, o wysokim suficie i z dw�ch kr�tkich skrzyde�, odcho-
dz�cych w przeciwleg�e strony. Wzd�u� ca�ej d�ugo�ci frontonu ci�-
gnie si� prosta, otwarta arkada. Na dachu centralnej sali, tu� obok
niewielkiej kopu�ki - najwyra�niej obserwatorium - zainstalo-
wany jest p�k anten. Po lewej stronie g��wnego budynku znajduje
si� schludnie utrzymany gara� i warsztat, po prawej k�pa drzew
o li�ciach przypominaj�cych paprocie; w�r�d ich konar�w spostrzec
mo�na zarysy uplecionego z wikliny domku. Wszystkie dachy kry-
te s� strzech�.
G��wne dwuskrzyd�owe drzwi centralnej sali s� otwarte na
o�cie�, a raczej ich dolne partie; podchodz�c bli�ej, tury�ci zauwa-
�aj�, �e maj� one i g�rne cz�ci, kt�re po otwarciu umo�liwiaj�
przej�cie istotom co najmniej dwukrotnie wy�szym od cz�owieka,
i �e frontowa arkada odpowiednio si� tam podnosi.
- Jak uroczo - wykrzykuje karze�kowaty cz�owieczek.
Zannez wodzi kamer� na boki.
- Tubylcy to zbudowali? - pyta.
- Nie - odpowiada C�ry. - Ma pan przed sob� budowni-
czych wi�kszej cz�ci tego kompleksu. Poprzedni lokator, pierwszy
stra�nik, wzni�s� jedynie dwa g��wne pomieszczenia. I nie nale�y,
powtarzam, nie nale�y nazywa� tutejsz� ludno�� tubylcami. Mie-
szka�cami tego �wiata s� Dameii. Jak by� mo�e ju� pan zauwa�y�,
jedna rodzina Dameii mieszka w�r�d drzew za naszymi plecami,
lecz wy��cznie dla lepszego wzajemnego zrozumienia. Nie wyko-
nuj� �adnych prac fizycznych w pensjonacie. Ci z was, kt�rzy mo-
g�, sami wy�aduj� i wnios� do �rodka swoje baga�e. Pomo�emy
wam w miar� mo�liwo�ci, lecz dodatkowa tr�jka niespodziewa-
nych go�ci oznacza, �e musimy si� troch� zakrz�tn��, by kilka po-
koi na ko�cach obu skrzyde� budynku uczyni� zdatnymi do za-
mieszkania. Kippo, mo�e zaprowadzisz ich do �rodka i rozlokujesz,
podczas gdy ja zajm� si� wst�pn� krz�tanin�?
- Nie ma sprawy, kotku - zgadza si� Kip - tylko si� nie
przem�czaj. Ja tu jestem od tego. W porz�dku, myrrin, witamy
w Pensjonacie Dameii. W salonie oczekuj� na was przek�ski i co�
nieszkodliwego do picia - naprawd� nieszkodliwego; alkohol za-
raz po lodousypiaczu zwali�by was z n�g. By� mo�e nawet prze-
gapiliby�cie gwiazd�. Skomponowali�my bezalkoholowy nap�j
Dameii, kt�ry powinien wam przypa�� do gustu.
M�wi�c to, wprowadza ich do �rodka, do obszernej centralnej
sali, czyli salonu. �ciany wy�o�one s� g��wnie przezroczystym vi-
trexem. Po lewej stronie ci�gnie si� d�ugi bar, z blatem z wypo-
lerowanego do po�ysku drewna, o pi�knym wzorze s�oi, oraz inne
urz�dzenia gospodarskie; po prawej widniej� niewielkie koliste
schody, niew�tpliwie prowadz�ce do obserwatorium na dachu. N
przeciwko wej�cia znajduj� si� dwuskrzyd�owe drzwi z vitrex;
otwieraj�ce si� na taras nad jeziorem. Pomieszczenia po obu ic
stronach stanowi� najwyra�niej sta�e kwatery za�ogi. To po lewi
oznakowane jest czerwonym krzy�em na drzwiach, starym sym
b�lem wci�� jeszcze rozpoznawalnym, jako oznakowanie miejsce
gdzie uzyska� mo�na pomoc lekarsk�. Na drzwiach z drugiej stro
ny widnieje tabliczka z napisem "Admin".
Kiedy kieruj� si� ku ustawionym wzd�u� baru krzes�om, icl
buty powoduj� w pomieszczeniu dziwne echo. Spogl�daj�c w g�r�
odkrywaj� tego przyczyn�: od spodu strzecha wy�o�ona jest grub�
warstw� izolacji antyradiacyjnej.
Kip rozprostowa� wydruk z komputera i roz�o�y� go na barze,
by zerka� na niego, rozdaj�c tace z przek�skami i rozlewaj�c z�o-
cisty nap�j do subtelnych szklanek w kszta�cie muszli.
- Te naczynia to dzie�o Dameii - m�wi do nich. - Obrabiali
szk�o na setki pokole� przed... eee... kontaktem. Dope�nijmy teraz
wymaganych formalno�ci, a ja zabawi� si� w zgadywank� - Mo-
omowie nareszcie przes�ali og�ln� list� pasa�er�w. Wasz� gospo-
dyni�, a zarazem kierowniczk� tej imprezy, jest Corris�n Estreel-
-Korso, pierwszy zarz�dca federalny. Ja nazywam si� Kipruget
Korso-Estreel, jestem zast�pc� zarz�dcy i oficerem ��cznikowym
przy Dameii. Nasz oficer medyczny to starszy ksenopatolog Balt-
hasar Baramji ap Bye, na co dziefi doktor Baram. Nie dajcie si�
zwie�� siwym w�osom. Naszym oficjalnym zadaniem jest ochrona
Dameii, ustanowiona po tym, jak okropno�ci wyrz�dzone im przez
ludzi wysz�y na jaw i si�� po�o�ono im kres, mamy te� do dyspo-
zycji wsparcie ze strony Patrolu.
- A teraz - sk�ania si� przed zjaw� w be�owych woalkach
- nie myl� si�, mam nadziej�, zak�adaj�c, �e zwracam si� do mar-
kizy damy Parda - eee, prosz� o wybaczenie Parda-ljan-czes, to
jest damy Pardalianches, z Kra�ca T�czy?
Kobieta potwierdza to pe�nym wdzi�ku gestem.
- Wraz z... hm... siostr�? Brak imienia.
- Zgadza si�. Moja siostra to dama Paralomena, moja nie-
szcz�sna bli�niaczka. Przed kilku laty przydarzy� si� jej straszny
wypadek podczas jazdy wierzchem. W rezultacie zosta�a komplet-
nie sparali�owana, lecz pozostaje przytomna- musi pan mi uwie-
rzy�, myr Korso, niekt�rym ludziom nie mie�ci si� to w g�owach.
Na szcz�cie moje zasoby pozwalaj� mi utrzymywa� j� w dobrej
kondycji fizycznej i psychicznej, w oczekiwaniu dnia, kt�ry kiedy�
nadejdzie - wiem, �e tak si� stanie - kiedy si� w pe�ni zbudzi.
Przywioz�am j� tutaj w nadziei, �e niecodzienne promieniowanie
waszej gwiazdy dokona tego, czego nie potrafili lekarze.
Kip podchodzi do os�oni�tego zas�onami ��ka.
- Czy wolno mi j� zobaczy�, damo Pardalianches? Nie jest
to jedynie pr�na ciekawo�� - aczkolwiek ciekawi mnie to bardzo
- gdy� mog�aby pani skrywa� tam uzbrojonego cz�owieka albo
niebezpieczne zwierz�.
- Ach, c� za pomys�! Moje kochane biedactwo. Prosz� bar-
dzo, skoro pan musi. - Delikatnie rozchyla dla niego zas�ony na
cal czy dwa. Kip zagl�da do wewn�trz, jego oczy rozszerzaj� si�,
zanim si� wycofuje.
- M�g�bym... m�g�bym przysi�c, �e po prostu �pi. Jest nie-
zwykle pi�kna.
- Och, tak, myr Korso. Widz�, �e jest pan cz�owiekiem ro-
zumiej�cym moje uczucia. Ona rzeczywi�cie jedynie �pi. Lecz to
nie wszystko. Zauwa�y� pan jej czapk� ze z�otej siatki?
- Jedynie w og�lnym zarysie.
- Ja r�wnie� tak� nosz�, pod moj� fryzur�. - Dotyka swych
grubych lok�w. Wszystkiego do�wiadczamy razem. To produkt ba-
zuj�cy na naj�wie�szych zdobyczach nauki. Nie pozwol�, by sta�a
si� bezrozumnym warzywem.
Kip prze�yka g�o�no �lin�.
- Oczywi�cie.
- Teraz za� - m�wi dama - jako �e obie jeste�my zm�-
czone po tej wyczerpuj�cej podr�y, czy mog�yby�my uda� si� do
kt�regokolwiek z przygotowanych pokoi? Nie mam szczeg�lnych
wymaga�. Przywioz�am oczywi�cie w�asn� zmian� po�cieli.
- Przydzielili�my pani apartament A. - Kip wskazuje na le-
wo, za bar. - Sama nazwa to �art, nie mamy �adnego apartamentu
B. Zazwyczaj sypia tam doktor Baram. Mo�e zechce pom�c pani
si� urz�dzi�.
Baramji, usadowiony przy ��ku z min� w�a�ciciela, prawie �e
upuszcza tac�, zrywaj�c si� z miejsca.
- Oczywi�cie, �e s�u�� pani pomoc�. W ka�dej chwili.
Reszta grupy odprowadza ich cokolwiek zdumionym wzrokiem
w ciszy, a potem spojrzenia kieruj� si� na powr�t w stron� Kipa.
- By�a rzeczywi�cie pi�kna - niczym zdrowa, u�piona pi�t-
nastolatka. Lecz je�eli s� bli�niaczkami - to sprawa musi si� ci�g-
n�� od dwudziestu lat. A� mnie dreszcz przechodzi. I to ju� ab-
solutnie wszystko, co zamierzam powiedzie� na ten temat. A teraz,
id�c na �atwizn� - Zannez Beorne i czworo aktor�w, p�ci obojga.
Blondyn o dziwnym wyrazie twarzy wydaje z siebie nosowy
�mieszek. Obsada programu gridowego skupi�a si� razem przy dru-
gim ko�cu baru.
- Zgadza si� - odpowiada Zannez. - Mo�e to zabrzmie�
dla pana dziwacznie, ale mip�o ju� bardzo wiele czasu, odk�d
przebywa�em w�r�d ludzi, kt�rzy nie s�yszeli o Absolutnie Perfek-
cyjnej Komunie - wie pan, ka�dego wieczoru ogl�daj� nas mi-
liardy ludzi w ca�ej sieci, czasami odnosz� wra�enie, �e znaj� Ko-
mun� lepiej ni� w�asne rodziny. Tak wi�c troch� wyszed�em
z wprawy, je�eli chodzi o prezentacj�. Ja jestem Zannez Beorne
- nikt nie zwraca si� do mnie po nazwisku - kamerzysta i kie-
rownik produkcji tej czw�rki. Zaczniemy chyba od dziewcz�t. -
K�adzie palec na g�owie srebrnej blondynki, jak gdyby zamierza�
ni� zakr�ci�. - Pozwol� sobie przedstawi� Stareem Fada. Nasz�
Star - jedn� z gwiazd.
- Hej! - Na ustach blondynki pojawia si� ujmuj�co skromny
u�miech.
Kip spostrzega, �e ma�y ch�opiec r�wnie� si� u�miecha, pod-
nosz�c g�ow� znad talerza i rozgl�daj�c si� dooko�a, spokojnie,
a jednocze�nie jak gdyby odrobin� wyzywaj�co. Co w nim siedzi?
- Ta za� m�oda dama - Zannez odchyla si� do ty�u tak, by
wszyscy mogli dojrze� czarnow�os� pi�kno�� - to Eleganza.
Brunetka u�miecha si� pos�usznie, lecz nagle wybucha:
- Nie jestem Eleganza! Nazywam si� Bridey McBannion.
Zannez odchrz�kuje.
- I sko�czysz, gotuj�c pomyje dla dw�ch setek dzieciak�w
w kuchni dla ubogich, Bridey. Je�eli potrafisz wymy�li� co� lepszego
ni� Eleganza, co, jak przyznaj�, nie jest szczeg�lnie trafione, nie kr�-
puj si�. Ale Bridey McBannion - je�eli raz jeszcze us�ysz� to imi�...
Intensywnie czarnow�osy ch�opak wtr�ca si�:
. - Myr Zannez, prosz� si� nie denerwowa�. Ma pan mnie.
- I niech ci� bogowie za to pob�ogos�awi�. Myrrin, pozw�lcie
sobie przedstawi� Hannibala Eka, syna Caesara i Jocelyn Ek, kt�ry
na chrzcie otrzyma� imi� Hannibal w dziesi�tej diecezji Orange
World. Oto Hannibal Ek, E-k. To za� Snake Sm�th.
- Jeste�my razem - odzywa si� Hannibal. - Lubi�, kiedy
jest to jasno postawione.
- Snake Smith to r�wnie� nie jest prawdziwe imi� - kon-
tynuuje Zannez. - Urodzi� si� w rodzinie weso�k�w, kt�rzy tak
cz�sto zmieniali mu imi�, �e nie s�dz�, by kto� je jeszcze zna�.
Przynajmniej nie ja.
- A ja tak - wtr�ca Snake Smith. - I je�li ktokolwiek si�
o nim dowie i go u�yje, zabij� go za to.
Nieoczekiwanie jego twarz przybiera �w charakterystyczny, z�o-
�liwy, sennie morderczy wyraz, zupe�nie jakby za�o�y� mask�. Kip
z zaskoczeniem konstatuje, �e to jest maska. Kiedy ch�opak nie przy-
biera tej miny, kt�ra najwyra�niej stanowi cz�� odgrywanej przez
niego w programie postaci, jest ca�kowicie normalnym, dosy� po-
godnym i przyja�nie wygl�daj�cym m�odym cz�owiekiem, i nie-
wa�ne, sk�d wzi�y si� u niego te malowniczo sko�ne oczy. Prze-
chwytuj�c skierowane w swoj� stron� spojrzenie Kipa wybucha
przyjemnym s'miechem, kt�ry zaraz przechodzi w zgry�liwy rechot.
- C�, to by by�o na tyle - m�wi Zannez. - Jako� nie wy-
daje mi si�, by dama Pardalianches mia�a nam za z�e, �e na ni�
nie zaczekali�my. Ja natomiast z �alem musz� zrezygnowa� z po-
znania reszty z was z pierwszej r�ki, poniewa�, Kippo, chcia�bym,
�eby� pozwoli� mi oprowadzi� dzieciaki po okolicy i nakr�ci� par�
scen. By� mo�e zosta� nam ju� tylko jeden normalny dzie�. Ale
je�eli nasze pokoje nie s� gotowe, czy mo�emy jako� pom�c?
- Nie - odpowiada Kip. - Akurat wasze trzy s� ju� przy-
gotowane. Wystarczy p�j�� arkad� w stron� apartamentu A, a zaraz
za nim znajdziecie numer pierwszy, drugi i trzeci - wszystkie,
jakie s� w tamtym skrzydle. A jeszcze lepiej, je�li wyjdziecie na
taras i odszukacie je od tej strony - wszystkie pokoje maj� drzwi
zar�wno na taras, jak i na arkad�. - Machni�ciem r�ki wskazuje
im odleg�e drzwi, otwieraj�ce si� na brzeg jeziora.
Podnosz�c si�, Zannez przypomina co� sobie.
- A tak przy okazji, co to za efektowna, wielka purpurowa
tarantula zeskoczy�a z przyczepy, kiedy tu przyjechali�my? Wielka
na jakie� tyle - Rozk�ada r�ce na szeroko�� krzes�a. - Je�eli
jest oswojona, chcia�bym zrobi� par� uj�� - byle nie po zmroku.
- Oswojone paj�ki? - pyta brunetka wysokim g�osem.
Kip marszczy czo�o.
- Nie, to nie by�o oswojone - m�wi powoli i u�miecha si�
do dziewczyny. - Ale gdyby�my trzymali tu jakie� zwierz�ta, pra-
wie na pewno by�yby to paj�czaki, bo nie ma tu innych zwierz�t
naziemnych takich rozmiar�w. Jest pan pewien, �e by� purpurowy,
myr Zannez?
- S�owo honoru. Mia�em troch� szcz�cia, wpad� mi prosto
w wizjer. A co, z�apali�my co� niezwyk�ego?
- W pewnym sensie tak. S� bardzo rzadkie. Ale kompletnie
nieszkodliwe -� C�ry uda�o si� nawet poklepa� jednego, na kt�-
rego si� napatoczyli�my. Ale Dameii boj� si� ich jak ognia, w ich
mniemaniu stanowi� zapowied� �mierci, tylko jeszcze gorzej...
Nie mam poj�cia, czego ten szuka� na przyczepie, chyba �e ma
gniazdo w gara�u. A niech to! To oznacza, �e b�d� musia� je wy-
kopa� i wynie�� w jakie� bezpieczne miejsce, zanim zobacz� je
nasi Dameii i wyprowadz� si�. C�ry b�dzie mia�a opory, na pewno
chcia�aby obejrze� m�ode... Naprawd� trafi�o si� panu szcz�liwe
uj�cie.
- Co mo�e by� gorsze od �mierci? - dopytuje si� lekkim
tonem sko�nooki ch�opak.
- Dla nich to powa�na sprawa - odpowiada Kip dziwnym
tonem. - Nie jak nasze bia�e gattos. Musz� oficjalnie was popro-
si�, wszystkich co do jednego, by�cie zatrzymali to dla siebie. A te-
raz, myr Zannez - Kip wyprowadzi� ich na taras - mo�e pan
filmowa� wszystko, tak d�ugo, dop�ki b�dzie si� pan trzyma� z da-
leka od zagajnika i domu Dameii - s�yszy mnie pan? I prosz�
nie planowa� niczego powa�niejszego, bo tu� przed po�udniem za-
mierzamy zabra� was na wycieczk� do wioski Dameii. Tutejsze
dni maj� trzydzie�ci standardowych godzin. B�dziecie mieli mn�-
stwo czasu na wypoczynek, zanim rozpoczniemy obserwacj� gwia-
zdy - Nie, prosz� zaczeka�. - Zwraca si� do ch�opca, kt�ry u-
wa�nie wszystko obserwowa�, a teraz wychodzi w �lad za grup�
Zanneza. - Ciebie jeszcze nie przedstawi�em.
- Oczywi�cie. - Ch�opiec u�miecha si�, wraca na miejsce
i na nowo zabiera si� za jedzenie.
Pulchny blondyn, kt�ry na l�dowisku grozi� przewo�nikowi
procesem, odzywa si� nagle:
- Zapewne to nasze pokoje nie zosta�y przygotowane.
- I m�j - dodaje rudow�osa dziewczyna z dystynkcjami ofi-
cerskimi.
- C�, to prawda - odpowiada jej Kip. - Chocia� akurat
pani nie stanowi problemu, myr Linnix, zgadza si�? Zakwateruje-
my pani� w moim gabinecie, w s�siednim pomieszczeniu, skoro
tylko posprz�tam z ��ka par� okaz�w fauny i flory. Ale chwilecz-
k�, na tej li�cie jest tylko pani imi�.
- To dlatego, �e nie przyj�am �adnego innego na sta�e -
wyja�nia Linnix. Potrz�sa ognist� g�ow�, jak gdyby naprzykrza�
si� jej jaki� natr�tny owad. - Tak wi�c wszyscy zwracaj� si� do
mnie po prostu Linnix. Tak jest nawet na li�cie p�ac. - U�miecha
si� przekornie. - W �wiecie komputer�w przytrafia mi si� Linnix
MFN NCN, nawet NN Linnix. Co kompletnie wszystkich konfun-
duje. Jestem wszak�e dosy� zm�czona, a mam za sob� nielich�
awantur�, jak to zapewne opowiedz� myr Yule i doktor Hiner. Je-
�eli pozwoli mi pan prze�o�y� pa�skie materia�y, przyda�aby mi
si� cicha drzemka.
- Jak najbardziej... Zaraz pani pomog� - m�wi Kip i pro-
wadzi Linnix do drugiego skrzyd�a, do ma�ej sypialni, kt�r� wy-
korzystywa� jako laboratorium. Na miejscu przekonuj� si�, �e C�ry
zd��y�a tam ju� uporz�dkowa�.
- Zajrz� do pani, kiedy nadejdzie pora wycieczki. - Zaci�ga
zas�ony, by przyciemni� pok�j. - Dobrej nocy.
- Dzi�kuj� - odpowiada mu jej senny glos.
Mi�y dzieciak, my�li. Ale o jakiej awanturze m�wi�a?
Kiedy wraca do salonu, m�ody blondyn, nazywaj�cy si� Mor-
decai Yule, a� rwie si�, by go o�wieci�.
- Grunions Rising! Prosz�, zobaczcie! - Rozk�ada sw�j plik
kwit�w.
Kip niewiele s�ysza� o Grunions Rising, tyle tylko, �e to naj-
bli�szy i ostatni zarazem �wiat tu, na Obrze�u. Wodny �wiat.
- Czyli jest pan badaczem wodnych �wiat�w? Podr�uje pan
razem z, hm, doktorem H�nerem?
- W �yciu go nie widzia�em przed tym wypadkiem - od-
zywa si� pogardliwie szczup�y, ciemnosk�ry akwamanin. - Je-
stem cz�onkiem oficjalnego zespo�u badawczego, przygotowuj�ce-
go og�lnogalaktyczne sprawozdanie na temat �wiat�w, nadaj�cych
si� do kolonizacji. Naszym zadaniem jest sporz�dzenie pierwszego
- i, musz� doda�, bole�nie niezb�dnego - prawdziwie wyczerpu-
j�cego, uwsp�cze�nionego wydania A�uatica Galactica. Zjawiam
si� tutaj w pojedynk�, gdy�, skoro zako�czyli�my nasz� wsp�ln�
prac� nad �wiatami kandydackimi klasy A i B, w g�osowaniu po-
stanowili�my, �e nadeszia pora, by si� rozdzieli� i indywidualnie
zbada� klas� C, w sk�ad kt�rej wchodz� bardzo odleg�e, albo te�
w w�tpliwy spos�b opisane, czy te� z innych powod�w ma�o wia-
rygodne kandydatury. Wybra�em Grunions Rising jako ostatni przy-
stanek na mojej trasie, kt�r�, nawiasem m�wi�c, ju� uko�czy�em.
- Teraz za�, ku mojemu nie daj�cemu si� wyrazi� przera�e-
niu, l�duj� na waszej planecie, absolutnie nie le��cej w sferze mo-
ich zainteresowa�, i dowiaduj� si�, �e nie zd��� przyj�� kolejnej
dawki lodousypiacza, by ruszy� w dalsz� drog� na Grunions. A je-
�eli b�d� czeka� tutaj na kolejny statek oblatuj�cy Obrze�e, nie
tylko zrujnuj� harmonogram prac ca�ego zespo�u, lecz nie zdo�am
wnie�� wk�adu do bada� nad nowo odkrytym kandydatem wobec
kt�rego �ywimy wielkie nadzieje.
- Ca�kowita, odra�aj�ca kl�ska. Cios dla mej pracy, i niew�t-
pliwie r�wnie� dla mojej reputacji - cios dla pracy zespo�u, mar-
notrawstwo funduszy projektu - i wszystko to nie do odrobienia.
Jedynym wyja�nieniem tej sytuacji mo�e by� niedbalstwo - nie-
wybaczalne niedbalstwo ze strony tej m�odej kobiety, kt�ra uwa�a
si� za oficera. A jak�e, wymachiwa�a dwiema pustymi strzykawka-
mi z etykietami Grunions - ale wystarczy�by minim, by opr�ni�
ich zawarto�� do utylizatora i pozby� si� dw�ch kompromituj�cych
strzykawek do Damiema. Nie widz� �adnego innego wyja�nienia,
chyba �eby win� obci��y� lini� przewozow�, kt�ra nigdy, powta-
rzam, nigdy - s�ysza� pan kiedy� o takim przypadku? - nie do-
pu�ci�a si� podobnego zaniedbania. I niew�tpliwie dopilnuj� tego,
by AA wystosowa�o stanowcze ��danie wszcz�cia wobec niej po-
st�powania dyscyplinarnego. My, akwamanie, nie pozwolimy si�
bezkarnie tak traktowa�, zapewniam pana.
Splata ramiona na piersi.
- C�, przyznaj�, �e wygl�da to �le - m�wi Kip. - Ale nie
os�dzajmy tej dziewczyny zbyt pochopnie. W ko�cu pracownicy kon-
cern�w chemicznych robi� pomy�ki, jak wszyscy ludzie. Zak�adam,
�e mniej wi�cej tak samo wygl�da i pa�ski przypadek, myr Yule?
- Och, jest gorszy - znacznie gorszy. Hiner ma sw�j dok-
torat i swoj� reputacj� i je�li b�dzie musia�, mo�e zaczeka� na na-
st�pny statek. Ale ja przylecia�em tutaj na doktoranckim stypen-
dium badawczym, ograniczonym czasowo - i teraz nie wiem, co
mam pocz��, myr Korso?
Gniew w jego g�osie ust�puje miejsca niemal�e �zom.
- Cz�� o Grunions Rising mia�a stanowi� centraln� os' ca�ej
mojej dysertacji - wybra�em t� planet� po cz�ci dlatego, �e nikt
tam nie bywa� od czas�w starej AG, a teraz pan zamierza j� opra-
cowa�, Hiner. Pewnie uka�e si� drukiem, zanim w og�le tam dotr�
- je�eli kiedykolwiek tam dotr� - wi�c, m�wi�c zwi�le, jestem
zrujnowany. Po prostu zrujnowany. Och, ta niezno�nie zarozumia�a
dziewucha i jej strzykawki...
Przerywa, wzdychaj�c raz za razem.
Kip s�dzi, �e powinien odczuwa� przynajmniej odrobin� wsp�-
czucia, lecz jako� przekonuje si�, �e obaj nie przypadli mu do gus-
tu. Perspektywa udzielania jednemu z nich albo i obu go�ciny, do
czasu przybycia nast�pnego^ statku, przera�a go.
- Zobaczymy, jak daleko uda si� nam zaj�� przy u�yciu radia,
w obu sprawach. - Zmusza si�, by zabrzmia�o to serdecznie. - Nie
jest wykluczone, �e Patrol m�g�by okaza� si� pomocny. Tymczasem
przynajmniej zjawili�cie si� tutaj tu� przed rozpocz�ciem si� niezwy-
kle interesuj�cego fenomenu astralnego i znajdujecie si� na planecie,
na kt�r� wielu ludzi pragn�oby si� dosta� za wszelk� cen�.
Tak w�a�nie jest, m�wi do samego siebie. I to bez kontroli.
- I jestem r�wnie zdziwiony jak wy -- dodaje na zako�cze-
nie. - Nigdy dot�d nie s�ysza�em