11049
Szczegóły |
Tytuł |
11049 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
11049 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 11049 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
11049 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
PIERS ANTHONY
BARWA JEJ BIELIZNY
TYTUŁ ORYGINAŁU THE COLOUR OF HER PANTIES
PRZEŁOŻYŁA KATARZYNA DOROŻAŁA–VAN DAALEN
1. MELA
Syrena Mela niespokojnie pływała wokół swego podmorskiego ogrodu, gładząc podobne
do drzew wodorosty, które tworzyły w nim ściany i baldachim. Włosy wiły się za nią zielono,
a ogon tworzył niewielkie wiry, które bawiły się każdym ich kosmykiem, który udało im się
złapać.
Zanurkowała w stronę błyszczących, kolorowych kamieni posadzki, tak że prawie otarła
się o nie piersią. Następnie zatrzymała się przy centralnym kominku i dołożyła do niego kilka
polan wodnych, aby ogień zaczął palić się jaśniej.
— A niech to! — zaklęła, wyprowadzona z równowagi. — Potrzebuję męża!
Przyniosła lusterko i rozciągnęła je na całą długość, aby móc się zobaczyć w całości.
Lustro odbiło jedynie to, co dobrze wiedziała: była wspaniałym stworzeniem, miała piersi
pełniejsze niż każda inna syrena i ogon bardziej błyszczący niż każda inna ryba. Na szyi
miała naszyjnik wysadzany dwoma wspaniałymi, błyszczącymi ognistowodnymi opalami,
które bez wątpienia wystarczały do skuszenia męża najwyższej jakości.
To dlaczego nie miała męża? Nie była specjalnie wybredna. Chciała jedynie najmilszego,
najprzystojniejszego, najbardziej męskiego i inteligentnego księcia w Xanth, który
pozwalałby jej robić to, na co miałaby ochotę, na przykład godzinami pływać w słonym
morzu i jeść surowe ryby, i który uwielbiałby szczotkować jej włosy. Pewnego razu złapała
księcia Dolpha, jednak był wtedy odrobinę za młody, miał bowiem tylko dziewięć lat.
Wymieniła go na swoje opale. Ale książę Dolph dorósł i ożenił się z dziewczyną z jego
własnego gatunku, której zdolności były nieporównywalne do talentów Meli. Mężczyźni z
rodzaju ludzkiego po prostu nie mają oleju w głowie.
Problem polegał na tym, że tylko niewielu mężczyzn odpowiadało jej skromnym
standardom, a poza tym większość z nich miała już żony. Mela przeszukała wszystkie morza i
nie znalazła nikogo wartego jej uwagi. To co jej w takim razie pozostało?
Westchnęła, aż przez jej wspaniałe ciało przebiegł dreszcz. Nie było innej rady: będzie
musiała zapytać Dobrego Maga. To oznaczało konieczność odsłużenia u niego jednego roku,
co z pewnością będzie potwornie nudne, ale jeśli Mag pomoże jej znaleźć odpowiedniego
męża, to chyba warto.
Po cóż czekać. Zebrała kilka użytecznych zaklęć, które znalazła podczas przeszukiwania
odnóg morskich i schowała je do swej niewidzialnej torebki. Następnie wypłynęła z groty i
skierowała się w stronę powierzchni morza. Nie obawiała się, że podczas jej nieobecności
ogień może się rozszerzyć, ponieważ nie płonie pod wodą pozbawiony magicznej obecności
członków syreniego rodu. Roznieci się tylko wtedy, jeśli pojawi się przy nim inna syrena lub
tryton, a z pewnością nikt nie wejdzie na prywatny teren Meli.
Czystym zbiegiem okoliczności podwodna grota Meli znajdowała się niedaleko Wyspy
Iluzji. Tak więc syrena pojawiła się w pobliżu wyspy, która kiedyś była najsłynniejszym
miejscem w krainie Xanth. Po wypłynięciu na powierzchnię włosy Meli zmieniły barwę na
żółtą. Przypomniało jej się znowu, jak złapała tu księcia Dolpha, pomimo protestów jego
kościstych towarzyszy kościeja Marrowa i kości Gracji. W rezultacie okazali się oni całkiem
przyzwoici, pomimo swej niedowagi; w rzeczywistości pomogli jej zdobyć opale. Mela była
ciekawa, jak im się wiedzie; tworzyli razem całkiem miłą, chociaż trochę wymizerowaną
parę.
Wyspa Iluzji nie posiadała już tyle iluzji, odkąd Czarodziejka Iluzji, królowa Emeritus Iris,
opuściła ją przed laty. Jednak nadal otaczał ją blady odcień wielkich fantazji, sugerujący
ogrom przeszłych wyobrażeń. Może pewnego dnia zamieszka ją kolejny Mag Iluzji i znowu
nikt nie pozna jej raczej prozaicznej rzeczywistości.
Mela płynęła prosto do brzegu, do miejsca, gdzie Wielka Rozpadlina dochodziła do
wschodniego morza. Dotarła jak mogła najbliżej do niewielkiej plaży, nie wynurzając się z
wody. Jednak gdy piasek zaczął zagrażać jej aksamitnej skórze, usiadła, zwinąwszy przed
sobą ogon. Skoncentrowała się i jej wspaniała płetwa zmieniła się w niezgrabną bryłę,
podczas gdy główna część ogona stała się chorobliwie różowa. Na jego całej długości
pojawiła się zmarszczka, która pogłębiała się tak długo, aż cały ogon rozdzielił się na dwie
niezdarne kończyny.
Mela zgięła sękate kolana i pewnie ustawiła kościste stopy na piasku. Następnie podniosła
się, balansując ryzykownie na swych niezgrabnych nogach, stojąc po kolana w przybrzeżnych
falach. Dużo czasu upłynęło od jej ostatniego pobytu na lądzie. Wcale jej to nie bawiło,
jednak był to jedyny sposób. Dobry Mag żył na lądzie i na pewno nie przyszedłby do morza.
W chwili, gdy była już pewna równowagi, z wysiłkiem ruszyła w stronę suchego piasku.
Zaczynała się przyzwyczajać, a jej nogi stawały się coraz silniejsze i Mela stąpała coraz
pewniej. Wiedziała, co należy robić, wyszła jedynie z wprawy.
Jednak gdy oddaliła się od wody, piasek stał się gorący i zaczął parzyć jej stopy, a ostre
kamienie mogły przeciąć skórę. Może i jej kończyny były brzydkie, ale z pewnością
delikatne. Na szczęście wiedziała, gdzie znajduje się łacha z damskimi pantoflami; zauważyła
ją, będąc jeszcze w wodzie. Pokuśtykała do niej i wybrała pantofle. Oczywiście pasowały jak
ulał i chroniły jej stopy tak, że mogła swobodnie pójść dalej.
Dotarła do krawędzi Rozpadliny, gdzie droga stawała się stroma. Musiała się wspinać, lecz
to także potrafiła. Bez specjalnych trudności wdrapywała się na skały i wzniesienia.
Wiedziała, że musi jak najprędzej wydostać się z Rozpadliny z dwóch powodów. Po
pierwsze, w dalszej części ściany stawały się coraz bardziej strome, o czym każdy wie, a po
drugie, żył tam Smok z Rozpadliny. O tym wiedziało tylko niewiele osób, ponieważ
większość z tych, którzy go spotkali, została przez niego pożarta. Przez długi czas Rozpadlina
była objęta Zaklęciem Zapomnienia, lecz teraz ono już nie działało, tak więc można było coś
o niej wiedzieć. I całe szczęście, ponieważ wcale nie miała ochoty uciekać przed smokiem na
tych trzęsących się nogach. Była ciekawa, jak stworzenia lądowe znosiły tak niezgrabny
środek lokomocji.
Dotarła do krawędzi i przedostała się na drugą stronę. Tutaj ląd był przyzwoicie płaski i
mogła iść wyprostowana. O ile wiedziała, Zamek Dobrego Maga znajdował się trochę na
południe od Rozpadliny, tak więc ruszyła w kierunku zachodnim. Podobno były tam
magiczne ścieżki. Jeśli udałoby się jej znaleźć jedną z nich, to mogłaby iść nią prosto do
zamku, nie przejmując się żadnymi błąkającymi się potworami.
Niestety, nadal była w dziczy.
— Ho! — krzyknął ktoś z boku. — Strzel jej!
Mela spojrzała zaalarmowana. Nie była nimfą, jednym z tych przeważnie bezmózgi
stworzeń, które trzymały się w towarzystwie podobnie bezmózgich faunów. Z jakiegoś
powodu mężczyźni z rodu ludzkiego zdawali się lubić nimfy, podczas gdy nie wykazywali
żadnego zainteresowania faunami. Zauważyła, że ten, który krzyknął, był stworzeniem
wielkości elfa, sięgającym jej zaledwie powyżej kolan. Miał nieproporcjonalnie duże ręce.
Nie musiała się nim przejmować.
Nagle pojawiło się jeszcze sześć podobnych mu stworzeń.
— Strzel jej! Strzel jej! — krzyczeli, nacierając na nią w chaotycznej masie.
Teraz ich rozpoznała: to byli bijacze. Mieli duże dłonie, które zwijali w ogromne pięści,
idealnie nadające się do bicia niewinnych istot. Wyskoczyli z krzewu oczkowego, który
uwielbiał, gdy strzelano. Zawsze krzyczał „Strzelaj!” i „Strzelaj jeszcze raz!”, mimo iż jego
liście — tak cienkie i płaskie, nie były w stanie zbyt długo przetrwać tego typu ekscesów.
Może właśnie dlatego znajdowały się na nich te wszystkie małe czerwone i czarne znaczki, w
kształcie poduszek, serc i żołędzi. Ale bijacze byli znani z tego, że dokładali wszystkiemu, co
znalazło się w ich zasięgu, a ponętna, naga kobieta, taka jak ona, stanowiła doskonały cel.
Bez wątpienia chcieli jej nastrzelać.
Mela szybko oceniła sytuację. Była zbyt daleko od morza, aby dotrzeć do niego, zanim te
szkaradne stworki ją złapią. Może za jakiś czas te nieporęczne nogi będą ją niosły dość
prędko, lecz na razie wciąż koncentrowała się na sprawach takich, jak równowaga i ruch.
Gdyby spróbowała biec szybciej, upadłaby na twarz, a oni przeszłiby po niej.
Czy jej magia była w stanie ich zatrzymać? Znała zaklęcie pozwalające plunąć komuś
wodą w oczy, lecz działało ono tylko na jedną osobę, a poza tym wątpiła, aby było w stanie
odstraszyć na dłużej chociaż jednego z bijaczy. Miała przy sobie niewielkie polano wodne,
ale paliło się ono tylko w wodzie. Miała też swoje lusterko, jednak jego moc była
ograniczona. Nie dawało jej to wiele nadziei. Jednak miała również przy sobie niewielki
magiczny leksykon zawierający listę tego, co było w Xanth użyteczne oraz tego, czego
należało unikać. Wyszarpnęła go z torebki i szybko zaczęła przeglądać. Widziała w nim
rysunki różnych stworzeń i roślin, a między innymi również bijaczy i krzewu oczkowego.
— Te już znam! — warknęła. — Ale może jest coś w pobliżu, co mi pomoże?
Leksykon pokazał obraz krzewu mitenkowego, ze ślicznymi, malutkimi, białymi
mitenkami. Krzew mitenkowy? Nie była przecież kociakiem, nie potrzebowała mitenek.
Po chwili wypatrzyła w pobliżu krzew mitenkowy. No cóż, może nie całkiem to miała na
myśli, ale będzie musiała z niego skorzystać. Pobiegła do niego, częściowo tracąc z pośpiechu
równowagę. Bijacze byli teraz prawie przy niej, a ich straszne, wielkie dłonie zwijały się w
jeszcze większe i jeszcze straszniejsze pięści.
Obiegła krzew. Bijacze wpadli na niego, a mitenki rozciągnęły się, aby połknąć ich pięści.
Po chwili wszyscy bijacze zostali złapani za ręce i nie mogli uwolnić ich z ciasnych mitenek.
Bluźnili, klęli i świntuszyli tak, że powietrze stało się cholerycznie niebieskie, co nie należało
do rzeczy normalnych: Normalnymi odcieniami były choleryczna zieleń lub żółć. Ale nawet
niebieski nie mógł ich uwolnić, ponieważ mitenki były mocno przytwierdzone do krzewu.
Mela wesoło ruszyła dalej. Czasami wystarczała odrobina szczęścia i zdrowego rozsądku,
który podpowiadał, jak z niego zrobić użytek. I oczywiście trochę pomocy ze strony
leksykonu. To w końcu królestwo Xanth, w którym prawie wszystko jest magiczne, a reszta
prawdopodobnie udaje, że taka jest. Choć Mela nie była przyzwyczajona do lądu — znacznie
niebezpieczniejszego od morza — jednak dawała sobie radę.
Po pewnym czasie dotarła do rzeki. Wspaniale, będzie miała możliwość zmoczenia ogona.
Weszła do wody… i od razu z niej wyskoczyła. To była słodka woda! Co za straszne
przeżycie. Będzie musiała wytrzymać na suchych nogach do czasu, gdy będzie mogła
powrócić do morza.
Nie mając ochoty na ponowny kontakt z tą straszną wodą, Mela ruszyła w górę rzeki.
Wydawało się logiczne, że jeśli będzie szła wzdłuż niej wystarczająco daleko, to w końcu
rzeka musi się poddać i zniknąć, i wtedy Mela pójdzie dalej, nie narażając się na ponowny z
nią kontakt.
Po pewnym czasie napotkała dziwne, niewielkie stworzenie. Miało ono różową, owłosioną
skórę i kwadratowy pysk, którym ryło ziemię. Ponownie wyjęła swój leksykon i przerzucała
jego strony, aż znalazła zdjęcie, na którym rozpoznała owo stworzenie: to była świnia. Opis
był uspokajający: jeśli im nie dokuczać, świnie są istotami niegroźnymi. Tak więc Mela
zignorowała ją i poszła dalej.
Napotkała kolejną świnię i trzecią. Tak właściwie to wzdłuż brzegu rzeki znajdowała się
ich cała gromada. To był zaświniony brzeg!
Oddaliła się od brzegu i znalazła ścieżkę. Ścieżka rozszerzyła się, jakby z radości, że Mela
zwróciła na nią uwagę, i przeszła w brukowaną drogę. Wiedziała, że niektóre ścieżki
zdradliwie prowadziły do legowisk smoków lub wikłaczy, ale ta nie była taka. To prosta
droga, która cieszyła się, gdy z niej korzystano, a Mela była zadowolona, mogąc nią podążać.
Droga ta umożliwiała jej przemierzenie większego odcinka w dużo krótszym czasie, nie
wymagając zbyt wiele od jej nieszczęsnych nóg.
Nagle dobiegło ją potężne chrząkanie. Ogromna świnia szarżowała w jej stronę. Mela
musiała wskoczyć w krzaki, aby uniknąć zderzenia. Nie otrzymała za to podziękowań.
— Z drogi, nimfo! — chrząknęła ogromna świnia, przebiegając obok.
Mela nie lubiła, gdy nazywano ją nimfą, choć wszyscy widzieli przecież, że była syreną.
— Hej, ty, myślisz, że ta droga należy do ciebie? — rzuciła gniewnie.
Świnia zatrzymała się i odwróciła swój ryj, aby na nią spojrzeć.
— Tak właściwie, to tak — powiedziała.
— A kim ty jesteś?
— Jestem świnia–pirat drogowy, oczywiście. A teraz zjeżdżaj mi z drogi. — Pirat
ponownie nabrał prędkości i po chwili zniknął jej z oczu.
Świnia–pirat drogowy. To by się zgadzało. Gdy świnki z brzegu rzeki dorosną i staną się
aroganckie, oczywiście staną się świniami–piratami. Powinna była spojrzeć na kolejną stronę
leksykonu i znaleźć tę informację, zanim ona znalazła ją.
Mela otrząsnęła się i spróbowała ponownie wrócić na drogę. Jednak odkryła, była zaplątała
się w listowie najbrzydszego i najmniej użytecznego drzewa, jakie kiedykolwiek widziała.
Miało koślawe liście, odpadającą korę i psujące się owoce. Zdawało się, że wyrosło całkiem
na opak. Całe szczęście, że nie miała na sobie ubrania, ponieważ dziwaczne kolce drzewa z
pewnością by się w nie zaplątały. Uwierały ją one w dwóch nadających się i w jednym nie
nadającym się do nazwania miejscu.
Wyplątała się z drzewa i wyjęła leksykon. I znalazła: drzewo cytrynowe. Każdy, kto dostał
się w takie drzewo, musiał się z niego jak najszybciej wydostać, ponieważ było ono niedobre.
Mela miała już okazję przekonać się o tym.
Było to doprawdy wyczerpujące. Czy naprawdę potrzebowała męża? Doszła jednak do
wniosku, że to prawie bez sensu cofać się teraz, gdy zaszła już tak daleko. Równie dobrze
mogła pójść dalej i sprawdzić, co ma jej do powiedzenia Dobry Mag.
Droga wiła się przez las, przebiegając w pobliżu wspaniałych drzew szarlotkowych. Mela
zatrzymała się, aby przegryźć trochę szarlotki arbuzowej. Kawałek dalej znalazła orzechy
wodne i rzeżuchę wodną. Było to najlepsze, co mogła znaleźć, ponieważ na lądzie nie było
ani zupy z wodorostów, ani ogórków morskich. Po smaku mogła stwierdzić, że do ich
hodowli używano słodkiej wody, jednak żywności to nie przeszkadzało. Jedynie pływanie i
kąpiel wymagały słonej wody.
Czas uciekał, a cienie korzystały z tego i stawały się coraz dłuższe. Mela była
zaintrygowana tym zjawiskiem, ponieważ na dnie morskim nie występowało wiele cieni.
Zrozumiała, ten magiczny sygnał informował o zbliżaniu się nocy. Niespecjalnie lubiła
podróżować w ciemnościach, a poza tym jej nowe nogi były już bardzo zmęczone.
Potrzebowała bezpiecznego i wygodnego miejsca do spania. Ale gdzie mogła takowe
znaleźć?
Sprawdziła w leksykonie. Ukazał on zdjęcie drzewa beczek piwnych. Mela nie była jednak
całkiem pewna; pomysł pływania w piwie nie wydał jej się wiele lepszy od pływania w
wodzie. Nagle zrozumiała, że leksykon wskazywał drzewo pustych beczek piwnych. Tak
więc idąc przed siebie, rozglądała się i, oczywiście, po pewnym czasie znalazła to, czego
szukała.
Zbliżyła się do drzewa i dokładnie mu się przyjrzała. Zobaczyła pęknięcie, które
prowadziło do szczeliny, z kolei ta do szpary, a ta w końcu tworzyła kwadratowy obwód
drzwi. To było to!
Zaczęła palcami szukać wzdłuż krawędzi i znalazła zatrzask. Zwolniła go i drzwi się
otwarły. Za nimi znajdowała się powierzchnia mieszkalna wypełniona puszystymi
poduszkami. Nie było to aż tak atrakcyjne jak słona woda, jednak idealne jak na warunki
lądowe.
Mela weszła i zamknęła za sobą drzwi. Natychmiast delikatne światło zaczęło jarzyć się z
kolorowych pleśni. Nie mogło się ono równać ze światłem roślin i istot głębin morskich,
jednak dawało jej wrażenie, że znajduje się w głębinach, co było bardzo przyjemne.
Mężczyzna, za którego wyjdzie, będzie musiał kochać morze, ponieważ Mela była
stworzeniem morza, zarówno z ducha, jak i z ciała. Błogo spoczęła na łożu z poduszek.
— Mmmmph, mmmph mph mmmmmmmph! Mela podskoczyła. Co to było?
— Mmmmmm! Mmmmmph! — Ten zduszony dźwięk dobiegł ją, gdy opadła z powrotem
na ziemię, całkowicie spłaszczając poduszki. Pozbierała się na swe obolałe nogi.
— Co się tutaj dzieje? — zdziwiła się Mela.
Znajdująca się na środku poduszka złożyła się w usta i przemówiła:
— Lepiej byłoby zapytać, co ciebie tu przyniosło!? Jakim prawem rzucasz się swoim
rybim tyłkiem na mojego Eskimosa!?
— Na twojego co? — zapytała Mela rozbawiona.
— Mojego Inuita, Aleuta, Fina, Sami…
— Lapończyka? — dodała Mela.
— Wszystko jedno. Czy nie można się już porządnie zdrzemnąć, żeby nie zostać
przygniecionym przez jakiegoś obrzydliwego potwora morskiego?
Mela poczuła się obrażona.
— Hmm, niektórzy uważają mnie za całkiem atrakcyjnego potwora morskiego.
Usta skrzywiły się.
— A kto taki, rybi łbie? Pewnie głodny kraken?
Mela przestała się dąsać.
— A niech to! — zaklęła. — Ty sama nie grzeszysz urodą, poduszkowa gębo!
Poduszka eksplodowała. Usta wzleciały w powietrze i uniosły się na wysokość nosa Meli,
podczas gdy wokół fruwało pierze.
— Mam tyle czaru, ile tylko zechcę, czupryno z wodorostów! — wykrzyknęła.
Poniewczasie Mela zdała sobie sprawę, że działała tutaj magia.
— Nie jesteś tym, czym się zdajesz — zaatakowała z pewnym przekonaniem w głosie.
Pierze zbliżyło się do ust, tworząc kształt głowy.
— Jestem tym, czym zechcę być, dupku!
To było uderzenie poniżej pasa. Jak dotąd nikt jeszcze nie wziął Meli za tylną część
ludzkiego ciała.
— A jaki tyłek masz ty, poduszkowa gębo? — zapytała.
Pierze uformowało się na kształt człowieka i zaczęło przybierać barwę skóry. Teraz stała
przed nią ponętna kobieta.
— Taki właśnie tyłek, ptasi móżdżku! — powiedziała, odwracając się, aby pokazać
pośladki, które były prawie tak urocze jak Meli.
— Jesteś demonicą! — nagle zrozumiała Mela.
Jednak istota odsunęła się i syrena nie była w stanie jej złapać.
— Demonicą Metrią, oczywiście. A ty, u licha, kim jesteś?
— Jestem syrena Mela.
— A co robisz z dala od swego elementu?
— Mego czego?
— Twego komponentu, fragmentu, dywizji, porcji, segmentu…
— Ach, chciałaś powiedzieć żywiołu! Morza.
— Wszystko jedno. Czemu jesteś tutaj, na lądzie?
— Szukam męża. W morzu nie mogę znaleźć takiego, jakiego bym chciała.
Metria spojrzała na nią taksująco.
— Biorąc pod uwagę to, co interesuje mężczyzn, wygląda, że powinnaś jakiegoś złapać. A
kogo szukasz?
— Książę by się nadał, jeśli byłby przystojny i posłuszny. Pewnego razu złapałam księcia,
ale był za młody i musiałam go wypuścić.
— O? A którego?
— Księcia Dolpha z rodu ludzkiego. Miał wtedy dziewięć lat, ale z czasem by dorósł.
— Księcia Dolpha! Znam go. Teraz ma siedemnaście lat i jest żonaty.
— Wiem — powiedziała Mela smutno. — Słyszałam, że ona nie jest nawet księżniczką.
— Teraz jest. I również matką. Bocian przyniósł im bliźniaczki, Dawn i Eve.
— Och, to powinny być moje córeczki! — zawołała Mela. — Nigdy nie powinnam była
pozwolić mu odejść.
— No cóż, ty jesteś śmiertelna. Robisz błędy.
— Lecz teraz zamierzam spotkać się z Dobrym Magiem, aby dowiedzieć się, jak złapać
jakiegoś innego księcia — podsumowała Mela. — Przykro mi, jeśli naruszyłam twoją
posesję. Sądziłam, że nie było tu nikogo.
— Och, nic się nie przejmuj, możesz z niej korzystać — pocieszyła ją Metria. —
Przejęłam ją przed kilkoma laty od ogra i po prawdzie było znacznie ciekawiej, gdy był on
tutaj.
— Zawsze tak jest, gdy w pobliżu znajduje się mężczyzna.
— To prawda! Ale teraz go tu nie ma. Ożenił się z mosiężną dziewczyną ze Świata
Hipnotykwy o imieniu Bria. Mają syna o imieniu Brusque.
— Wszyscy się pobierają! — powiedziała Mela rozdrażniona. — Ale syn ogra i
mosiężnej… Czy on posiada jakiś talent?
— Tak. Może uczynić siebie oraz wszystko inne twardym i ciężkim lub miękkim i lekkim.
Powinno mu się to przydać, gdy dorośnie.
Mela ze zrozumieniem skinęła głową.
— Niewątpliwie. Ale to nie rozwiązuje mojego problemu. Potrzebny mi jest książę.
— A dlaczego nie zwykły mężczyzna? — zapytała demonica. — Jest ich dużo więcej.
— No cóż, po tym, jak prawie złapałam księcia, byłoby poniżające wziąć sobie zwykłego
mężczyznę.
— Tak przypuszczam. Moja przyjaciółka, demonica Dana, wyszła za mąż za króla. I teraz
na pewno nie wzięłaby sobie nikogo niższego rangą.
— O? Którego króla?
— Króla Humfreya.
— Nie wiedziałam, że istniał król o imieniu Humfrey! Czy ma on coś wspólnego z
Dobrym Magiem Humfreyem?
— To jedna i ta sama osoba.
— Ale przecież Humfrey nie jest królem! Jest Magiem Informacji.
— Teraz nie jest królem. Ale kiedyś był. Dana była znudzona i odeszła od niego, jednak
gdy minął wiek, znudziło jej się życie w pojedynkę, tak więc wróciła do niego i do dziś dnia
jest jego żoną.
— A ja sądziłam, że jego żoną jest Gorgona.
— To prawda. Bardzo trudno to wyjaśnić.
— Z pewnością! — Mela była teraz zbyt zmęczona, aby słuchać zawiłych wyjaśnień. —
Czy nie będzie ci przeszkadzało, jeśli prześpię się na tych poduszkach?
— Czuj się moim gościem — powiedziała Metria uroczyście.
*
Z samego rana Mela opuściła przytulne legowisko i udała się na poszukiwanie owoców i
orzechów. Musiała zrobić coś jeszcze, jednak nie była pewna, czy poradzi sobie z tym w
higieniczny sposób, będąc wyposażona w te niewygodne nogi; tak chciałaby chociaż na
chwilę znaleźć się w morzu lub nawet (fuj!) w zwykłym stawie ze słodką wodą, i to nie tylko
z tego powodu. Ląd był po prostu takim strasznym miejscem!
Pojawiła się demonica Metria, utrzymując się w powietrzu w swej ludzkiej postaci.
— Czy musisz już iść? — zapytała.
— Sądziłam, że chcesz się mnie pozbyć.
— Chcę. Żartowałam tylko.
— To brzmi normalniej. — Mela miała stosunkowo niewiele złudzeń co do demonów:
spotykała je już wcześniej.
— Wyglądasz, jakbyś skręcała się z bólu.
— Zapytałabym cię, czy gdzieś w pobliżu jest woda, ale ty i tak wysłałabyś mnie w
niewłaściwą stronę.
— Nie, powiedziałabym ci prawdę, ponieważ ty nie uwierzyłabyś mi i poszłabyś w złą
stronę. — Demonica najwyraźniej wiedziała, do czego Meli potrzebna była woda, tak więc
dokuczała jej po demoniemu.
— O, to nic takiego. Skorzystam z twojego legowiska. — Mela ruszyła w stronę drzewa
beczek piwnych.
— O nie, nie zrobisz tego! Idź tam, do tego krzewu docelowego! — Lewa ręka Metrii
wyciągnęła się, a jej dłoń przyjęła kształt strzałki.
— Jakiego krzewu?
— Cel, przeznaczenie, dziedzina, kula, obiekt, coś, po co coś zostało zrobione…
— Funkcja?
— Wszystko jedno — Metria zgodziła się rozgniewana.
— A co to takiego krzew funkcyjny?
— Podejdź do niego i sama zobacz. To jest doprawdy zupełnie naturalne.
Mela wiedziała, że to jakiś figiel, ale lepiej nie drażnić demonicy, której psikusy były z
pewnością dużo mniej groźne od jej złości. Podeszła do krzewu, od którego zalatywało
nawozem. I nagle zgięła się wpół i mimo niewygodnej pozycji zrobiła to, co miała do
zrobienia.
Krzew funkcyjny: teraz rozumiała jego nazwę. Posiadał on swój własny sposób na
zbieranie nawozu.
Mela wyprostowała się i oddaliła od niego.
— Dziękuję ci, Metrio — powiedziała, ponieważ demonica w końcu jej pomogła.
— To nie jesteś zła? — zapytała Metria z rozczarowaniem w głosie.
— Jestem wściekła. — Radzenie sobie z demonami było sztuką.
— Nie będziesz próbowała tym we mnie rzucać?
— To nie przystoi damie.
— To tylko by mnie okrążyło i rozbryzgałoby się o ciebie.
— Tak, wiem o tym.
— Próbujesz być nudna, żebym przestała się tobą interesować i już więcej ci nie
dokuczała.
— Demony stają się coraz mądrzejsze.
— No cóż, to ci się nie uda! Pójdę po prostu z tobą i przy następnej okazji zobaczę, jak
wszystko psujesz.
— Jak uważasz.
— A niech to diabli! Nie wiem nawet, czy naprawdę chcesz się mnie pozbyć! Może
wolisz, abym przy tobie została.
— Twoje towarzystwo odpowiadałoby mi jeszcze bardziej, gdybyś była księciem
demonem. Mężczyźni potrafią być tacy brutalni.
— To przeważa szalę! Zostaję z tobą i będę absolutnie miła! Co o tym sądzisz? Mela
westchnęła.
— Twoja dokuczliwość jest bardzo wyrafinowana. — Jednak tak naprawdę Meli było
obojętne, czy demonica zostanie przy niej, czy też się oddali; chciała jedynie, aby
przestrzegała dobrych manier.
Ruszyły na zachód, ale słodkowodna rzeka, wraz ze świniami i całą resztą, zaczęła groźnie
zbliżać się w ich stronę i skierowały się na południe. Okolica stała się pagórkowata, i skręciły
jeszcze bardziej, aby ją obejść. Demonica szła teraz po ziemi, tak więc wyglądała jak druga
śmiertelna istota. Miała nawet ciało; Mela była tego pewna, ponieważ demonica zostawiała
odciski stóp.
Nagle syrena usłyszała niewyraźny odgłos eksplozji.
— Co to jest?
— Zaimek użyty do określenia osoby, miejsca, rzeczy lub stanu. Stale myli mi się z który.
— Nie chodzi mi o słowo! Ten dźwięk.
— Jaki dźwięk?
Mela wiedziała, że demonica nadal się z nią bawi. Z pewnością słyszała wybuch i
wszystko o nim wiedziała, ale nie chciała jej powiedzieć. Tak więc Mela zamilkła i poszła
dalej.
Wybuchy stały się głośniejsze. W końcu Mela i demonica dotarły do szeregu niewielkich
pagórków. Na szczycie każdego pagórka leżało ludzkie dziecko, które co jakiś czas otwierało
buźkę i wydawało z siebie zadziwiająco głośny odgłos wybuchu.
— Aha, to jest eksplozja demograficzna — powiedziała Mela zaskoczona. — Z pewnością
jest ich bardzo wiele!
— Na pewno coś z nich wyrośnie — zauważyła Metria. — Będą z nich wielkie bum–
bumy.
— Ale o co tutaj chodzi?
— O nic. Po prostu są tutaj. Przybłąkały się z Mundanii, gdzie jest ich jeszcze więcej.
Mela pokręciła głową.
— Mundania to bardzo dziwne miejsce!
— To prawda. Nawet Mundańczycy jej nie rozumieją. Dlatego właśnie przychodzą do
Xanth, kiedy tylko mogą. Całe szczęście, że większość z nich nie zna drogi, a przynajmniej
niewiele lepiej niż ty, drogę do Zamku Dobrego Maga.
— Ale gdybym zapytała ciebie, ty tylko skierowałabyś mnie w złą stronę. Albo we
właściwą, gdybym ci nie uwierzyła.
— Oczywiście. Czy to nie wspaniałe?
— Cudowne. — Mimo wysiłków Meli, by zachować spokój, demonica zaczynała ją
irytować.
Przeszły obok eksplozji demograficznej i dotarły do wielkiego jeziora. Wyglądało bardzo
przyjemnie. Mela zatrzymała się, by na nie spojrzeć.
— Nie wykąpiesz się? — zapytała Metria niewinnie.
— Nie.
— Och, to już znasz jego naturę.
Coś zatrzymało Melę. Nagle ogarnęło ją podejrzenie, że demonica wcale nie miała na
myśli słodkiej wody. Ale Metria i tak by nie odpowiedziała na jej pytanie. Tak więc Mela
wzruszyła ramionami.
— Obejdę je.
— Tak właściwie to Jezioro Pocałunków nie robi nikomu krzywdy. Nie jest nawet w
połowie tak złe jak Źródło Miłości.
A więc to było Jezioro Pocałunków! Słyszała o nim.
— Czy nie było kiedyś jakichś kłopotów z wpadającą do niego rzeką? Słyszałam, że twoi
przyjaciele ją wyprostowali i od tego czasu była znana jako Rzeka Zabij Mnie.
— Tak, buczki były wtedy wyjątkowo nieznośne. Wtedy musiałam stąd odejść i znalazłam
legowisko ogra. Ale pomogłam mu naprawić rzekę. To było całkiem interesujące.
— Tak więc po prostu obejdę jezioro po jego południowej stronie — powiedziała Mela.
— Jak najbardziej. Pójdę z tobą.
Oznaczało to, że na południu było coś, co mogło być interesujące dla demonicy, a co z
kolei oznaczało, że Meli by się to nie spodobało.
— Och, Rzeka Pocałunków wypływa przecież z jego południowego brzegu! — nagle
zrozumiała Mela. — Nie mogę iść w tamtą stronę, bo będę musiała zamoczyć się w słodkiej
wodzie.
— Z całą pewnością — Metria zgodziła się rozczarowana.
— Tak więc będę musiała obejść jezioro wzdłuż jego północnego krańca.
— Jak najbardziej.
To również nie brzmiało specjalnie obiecująco. Ale co jej pozostało? Mela z pewnością nie
chciała przepłynąć jeziora, a nie potrafiła ponad nim przelecieć.
Otworzyła swą niewidzialną torebkę i wyjęła z niej leksykon. To, czego szukała, z
pewnością się w nim znajdowało, ale nie wiedziała, czego ma szukać. Dlatego właśnie nie
mogła z leksykonu skorzystać, szukając męża; wskazywał on wszystkie stworzenia Xanth, ale
nie potrafił pokazywać pojedynczych osób ani określać ich stanu cywilnego Teraz Meli
potrzebny był sposób na przedostanie się na drugi brzeg jeziora bez zabrudzenia się słodką
wodą, ale leksykon nie był w stanie powiedzieć jej jak.
Niebo pociemniało, zamazując stronicę. Spojrzała w górę. Ponad wodą tworzyła się
paskudna, niewielka chmura. Mela zaczęła szybko przewracać strony aż do miejsca, gdzie
zaczynały się chmury. I znalazła: Cumulo Fracto Nimbus, najgorsza z chmur. Ale ponieważ
nie musiała obawiać się niczego ze strony chmur, po prostu zignorowała Fracto, a on
zignorował ją.
Nagle zobaczyła coś dziwnego. Była to niewielka czerwona łódka, która posuwała się
tyłem do przodu; wiosłował nią ogromny mężczyzna. Nie, niewielki olbrzym. Nie, coś
jeszcze dziwniejszego. Ale co?
— Fascynujące — powiedziała Metria i rozpłynęła się.
Z pewnością oznaczało to kłopoty. A może tylko podstęp. Jeśli był to ktoś, kto mógłby
pomóc Meli przedostać się na drugą stronę jeziora, demonica mogła właśnie próbować ją
nastraszyć, żeby tak czy inaczej została na lodzie. Tak więc nie miała pewności. Najlepiej
było iść na całego. Jeśli wsiadłaby do łodzi w towarzystwie mężczyzny, a on zacząłby się
trochę napalać — oj, jak ona nienawidziła napalania! — to zawsze mogła wskoczyć do wody,
pomimo całej jej ohydy, i uciec. Tak więc na razie czekała. Jednak z ostrożności ukryła się za
krzakami porzeczek.
Łódź dotarła prosto do brzegu niedaleko Meli. Wioślarz chyba nie zdawał sobie z tego
sprawy. Uderzył w brzeg i warknął, gdy łódź nagle się zatrzymała.
— Och, wszystko idzie nie tak! — zawołał wysokim głosem. — Nigdy nie znajdę Dobrego
Maga!
Słuch Meli zaostrzył się. Czy on szukał Dobrego Maga? To może być cudowny punkt
zwrotny! Wysunęła się naprzód.
— Witaj — rzekła wesoło.
Obcy podskoczył i krzyknął, wybuchając płaczem. Zaskoczona Mela na powrót ukryła się
w krzakach, zadrapując sobie, hmm, nieważne co.
— Nie chciałam zrobić ci krzywdy — powiedziała dotknięta do żywego. — Po prostu
sama też szukam Dobrego Maga i zastanawiałam się… — przerwała, przyglądając się
ogromnemu stworzeniu. — A niech to, ty wcale nie jesteś mężczyzną! Ty jesteś…, hmm,
czym ty właściwie jesteś?
Jestem ogrzycą — odpowiedziała istota. — Przestraszyłaś mnie.
— Ogr! Ale przecież ogry są silne, brzydkie i głupie, i niezaprzeczalnie z tego dumne. A ty
jesteś…
Bardzo kiepskim odbiciem ogrzycy — dokończyła. — Nie potrafię nawet dobrze łamać
kości.
Mela zdecydowała się zaryzykować.
— Czy sądzisz, że mogłabyś przewieźć mnie na drugi brzeg jeziora? Myślę, że Dobry Mag
jest gdzieś po tamtej stronie.
— Naprawdę? — ucieszyła się ogrzyca. — Pewnie! A znasz drogę?
— Niedokładnie. Tylko bardzo ogólnie. Ale jeśli ty także chcesz się tam udać…
— Tak!
— To może najpierw przedstawmy się sobie. Jestem syrena Mela. Szukam męża.
— A ja jestem ogrzyca Okra. Szukam mojego przeznaczenia. Chcę być głównym
bohaterem.
— Głównym bohaterem? Dlaczego?
— Ponieważ nigdy nic naprawdę złego nie przytrafia się głównej postaci, a bardzo wiele
złych rzeczy może przytrafić się mnie, jeśli przed nimi nie ucieknę.
— To dopiero interesujące! Czy oznacza to, że gdybym została główną postacią, to
znalazłabym dobrego męża?
— Z pewnością. Główne postaci zawsze żyją długo i szczęśliwie, tak więc jeśli tobie do
szczęścia potrzebny jest mąż, to z pewnością go znajdziesz.
— No cóż, Okra, bardzo się cieszę, że cię poznałam! Przedostańmy się na drugi brzeg
Jeziora Pocałunków i zobaczmy, czy razem uda nam się znaleźć Dobrego Maga.
— Jakiego jeziora?
— Pocałunków. Nie wiedziałaś?
— Ale ja wiosłowałam po Jeziorze Ogrów i Pszczół Wodnych!
— Pewnie popłynęłaś prosto w górę Rzeki Pocałunków, nawet o tym nie wiedząc! —
Tylko bardzo silna i głupia osoba mogła zrobić coś takiego, ale w tym przypadku zgadzało się
to co do joty.
— Okay. — Okra odwróciła czerwoną łódź i zepchnęła ją na wodę. — Ja powiosłuję.
Może pójdzie mi lepiej, jeśli ty będziesz mówić, dokąd mamy płynąć.
— Z pewnością — zgodziła się Mela, rozumiejąc, że był to właśnie jeden z problemów
ogrzycy: wiosłując, nie mogła patrzeć przed siebie.
Tak więc weszły do łodzi i Okra zabrała się do wioseł. Łódka z każdym pchnięciem
sprawnie cięła wodę. Mela spojrzała przed siebie… i zobaczyła chmurę, Króla Fracto,
zmieniającego kierunek, aby zagrodzić im drogę.
— Hmm, może lepiej zawróćmy i poczekajmy, aż Fracto zniknie — powiedziała.
Ale ogrzyca pracowała tak ciężko, że nic nie słyszała. No cóż, może dotrą do drugiego
brzegu, zanim rozpęta się burza. Mela miała taką nadzieję. Nie zachwycała jej perspektywa
oblania słodką wodą deszczową.
2. GWENNY
Był to doskonały dzień na piknik. Będą wąchali kwiaty, jedli czerwone, żółte i czarne
jagody i kąpali się w słońcu. Przy odrobinie szczęścia spotkają może skrzydlatego smoka albo
gryfa. Od czasu spotkania z centaurem Che Gwendolina nie obawiała się już skrzydlatych
potworów, ponieważ wszystkie były jego przyjaciółmi.
Goblinka Gwendolina nie mogła sobie przypomnieć, kiedy była tak szczęśliwa jak w
czasie ostatnich dwóch lat, które spędziła w gościnie u rodziny skrzydlatych centaurów. W
domu, na Górze Goblinów, traktowano ją dobrze, jednak tam musiała pozostawać tylko w
swych własnych apartamentach, dlatego że, no cóż, dlatego. I wtedy mały centaur Che został
jej towarzyszem wraz ze swą przyjaciółką: dziewczynką–elfem o imieniu Jenny, która była w
tym samym wieku co Gwenny. Wszyscy razem zamieszkali wspólnie z rodziną Che. Po raz
pierwszy Gwenny doświadczyła swobody otwartej przestrzeni i rozkoszowała się nią.
Ale, oczywiście, nie wszystko było tak różowe. Rodzice Che, Cheiron i Chex, nalegali, aby
każda z żyjących pod ich dachem osób otrzymała właściwe wykształcenie. Tak więc obie
nastolatki z rodu goblinów i elfów dzieliły los siedmioletniego Che i musiały spędzać długie
godziny, ucząc się liczenia, sumowania, czytania i pisania oraz wszystkiego na temat
geografii i historii Xanth. Musiały się nawet uczyć różnych rodzajów magii oraz zasad
ludzkich i nie–ludzkich kultur. Co za nuda! Czasami Gwenny i Jenny udawały, że zgubiły
okulary, aby nie musieć się uczyć, ale dorośli byli straszliwie zręczni w odnajdywaniu ich.
Właśnie ta cecha centaurów zdawała się najgorsza: były intelektualistami. Przedstawiały sobą
najbardziej ekstremalną grupę Konspiracyjnego Stowarzyszenia Dorosłych, która
nakazywała, aby każdy, kto był zbyt młody, by należeć do KSD, pozostawał Świadomy lub
Nieświadomy poszczególnych zasad tego świata. Oczywiście wszystkie najciekawsze sprawy
należały do kategorii tego, czego byli Nieświadomi.
Ale ogólnie rzecz biorąc, plusy przerastały minusy. Gwenny była dobrze odżywiona,
zadbana i bezpieczna i miała przy sobie bliskich przyjaciół, którzy nie lubili nauki ani
odrobinę bardziej niż ona. Do wyboru miała jedynie pozostawanie w swych apartamentach w
towarzystwie swej matki, Godivy — a tak naprawdę Godiva posiadała równie rozpaczliwe
pojęcie na temat nauki i zachowania. Resztę Góry Goblinów można całkowicie spisać na
straty; było w niej ciemno i ponuro i była pełna goblinów. A kto chciałby przebywać w górze
pełnej goblinów?
Podskakiwali na ścieżce, a Che biegł obok Gwenny, aby wskazywać jej drogę i pilnować,
by nie postawiła niewłaściwego kroku. Wizyta u Źródła Zdrowia wyleczyła jej ułomność, ale
nie pomogła wzrokowi. Jej oczy nie były chore, tylko nie potrafiły dobrze się na czymś
skupić na normalną odległość. Dokładnie taki sam problem miała Jenny. Zdrowa woda
pomagała przywrócić ciału jego naturalny stan, a naturalnym stanem ich oczu był właśnie
inny sposób widzenia świata, różniący się od tego, w jaki patrzą pozostałe stworzenia.
Dopiero co dotarli do skraju łąki, gdy nagle pojawiła się na niebie jakaś postać. Gwenny
nałożyła okulary, aby móc zobaczyć, co to takiego. Była to Chex, matka Che, która leciała,
aby ich zawrócić. Wylądowała delikatnie na czterech kopytach i zwinęła skrzydła.
— Gwenny, obawiam się, że przynoszę złe wieści. Twoja matka jest tutaj.
Zapadło milczenie. Nagle cała trójka wybuchnęła śmiechem. Wiedzieli, że Chex miała co
innego na myśli. Wszyscy lubili goblinkę Godivę, pomimo to, że była tak strasznie dorosła.
Jednak po chwili przyszli do siebie. Godiva nie przybyłaby tutaj bez ważnego powodu i
było wielce prawdopodobne, że mogły być to złe wieści.
— Czy powiedziała…?
— Nie. Ale sądzę, że lepiej będzie, jeśli natychmiast z nią porozmawiasz.
— Pospieszę z powrotem do domu!
— Zaniosę cię.
— Ale Che i Jenny…
— Pójdziemy sami — powiedział szybko Che.
Tak więc Gwenny wdrapała się na grzbiet Chex, a ta trzepnęła ją ogonem, czyniąc
goblinkę lekką jak piórko. Następnie rozłożyła skrzydła i skoczyła w powietrze. Leciały.
Gwenny nadal uwielbiała latać. Trzymała się grzywy Chex i patrzyła w dół, podczas gdy
centaurzyca zataczała koła, aby nabrać wysokości. Zobaczyła, że Che i Jenny machają do
niej. Jenny trzymała swego małego, pomarańczowego kota, Sammy’ego. Nagle Chex
wyrównała lot i ruszyła ponad lasem, prawie dotykając czubków drzew. Spoglądając w dół,
miało się wrażenie, jakby przechodziło się wśród sięgających pasa krzewów, tyle tylko, że
były to drzewa.
Po pewnym czasie wylądowały przed domem. Była tu Godiva, a jej długie, czarne włosy
tworzyły płaszcz zakrywający całe ciało.
Gwenny zeskoczyła na ziemię i… odpłynęła wysoko w powietrze, ponieważ zapomniała,
jaka się stała lekka. Chex wyciągnęła rękę i złapała ją za kostkę, opuszczając powoli.
Postawiła Gwenny delikatnie na ziemi. Zawsze trochę trwało, zanim efekt lekkości
całkowicie zniknął.
Gwenny podeszła — bardzo ostrożnie — do matki i przywitała się.
— Och kochanie, straciłaś na wadze! Czy na pewno dość jadłaś? — zawołała Godiva.
Oczywiście był to tylko żart, ponieważ Godiva znała magię centaurów i dobrze wiedziała,
że Gwenny, która była jak najdalsza od stanu niedożywienia, prezentowała teraz całkiem
ładną figurę. Miała już w końcu czternaście lat, czyli wiek w sam raz dla goblinki. Ale
oczywiście żaden z dorosłych nie powiedziałby jej, do czego jej wiek w sam raz się nadawał.
Czasami dorośli potrafili być tacy irytujący.
— Co cię tu sprowadza, mamo? — zapytała Gwenny.
Godiva bardzo spoważniała.
— Twój ojciec nie żyje. Wiesz, co to oznacza. — Nie próbowała nawet udawać żalu;
goblin Gouty był typowym mężczyzną, co oznaczało, że posiadał bardzo niewiele albo nawet
żadnych miłych cech i robił wszystko, co w jego mocy, aby je z siebie wyplenić.
Przez Gwenny przebiegł dreszcz. Rzeczywiście wiedziała, co to oznaczało: że jej
sielankowy odpoczynek w towarzystwie rodziny centaurów dobiegł końca, a być może
również i jej życie. Była bowiem oficjalną pretendentką do tronu wodza goblinów i pierwszą
żeńską kandydatką, jaka kiedykolwiek ubiegała się o to stanowisko.
— Ale mamo, ja jeszcze nie jestem gotowa! — powiedziała.
— Wiem, kochanie. Miałam nadzieję, że twój ojciec wytrzyma jeszcze chociaż kilka lat,
aby dać ci trochę więcej czasu. Ale nawet w tym był nieposłuszny. Tak więc teraz albo nigdy.
— Ale moje okulary… W domu nie mogę ich przecież nosić, a bez nich nie jestem w
stanie absolutnie nic zrobić. To by mnie całkowicie zdyskwalifikowało.
— Wiem, kochanie. Ale są jeszcze inne sposoby. Musimy znaleźć ci parę magicznych
szkieł kontaktowych.
W tym miejscu włączyła się Chex:
— Przez ostatnie dwa lata szukaliśmy odpowiedniego krzewu ze szkłami kontaktowymi,
ale wygląda na to, że panuje na nie nieurodzaj.
Godiva westchnęła.
— Obawiałam się tego. W takim razie pozostaje nam tylko jedno: musimy zabrać ją do
Dobrego Maga, aby dowiedzieć się, jak odwrócić jej ułomność.
Poczekaj, mamo — powiedziała Gwenny. — Nie wolno ci tego dla mnie robić.
Ależ kochanie, nie mamy wiele czasu. Do wyboru nowego wodza pozostał tylko miesiąc.
Tylko Dobry Mag wie, gdzie możemy znaleźć szkła kontaktowe.
— Zgadzam się z tobą, mamo. Ale muszę udać się do niego sama. Jeśli nawet tego nie
będę w stanie zrobić bez pomocy ze strony dorosłych, to jak będę kiedykolwiek w stanie
zostać wodzem?
— Ona ma rację, Godivo — odezwała się Chex. — Od teraz będzie musiała sama radzić
sobie z wyzwaniami losu. Na Górze Goblinów nie zezwolą ci jej asystować, a dotarcie do
Dobrego Maga jest z pewnością dużo łatwiejsze. Przez najbliższy miesiąc będzie musiała
nabrać trochę praktyki.
Goblinka milczała przerażona. Logice słów centaurzycy nie można było zaprzeczyć.
— Ale sądzę, że byłoby jak najbardziej w porządku, gdyby ktoś dotrzymywał jej
towarzystwa — ciągnęła Chex.
— Ale przecież Che jest od niej młodszy — powiedziała Godiva. — Niebezpieczeństwo…
— Skrzydlate potwory będą go ochraniać.
Godiva skinęła głową.
— Widzieliśmy, jak to czynią.
Gwenny wiedziała, że wszystko było w porządku. Ostatnio zaczynała coraz więcej
pojmować z delikatnych niuansów mowy dorosłych, które czasami były zbyt subtelne, aby
dzieci mogły je zrozumieć. Centaurzyca chciała przez to powiedzieć, że skrzydlate potwory
będą opiekowały się Che i jego towarzyszką, to znaczy Gwenny. Chex była również
skrzydlatym potworem i przez długi czas opiekowała się obydwojgiem. Godiva potwierdziła
to i dodała komplement skierowany pod adresem Chex.
Tak więc pozwolą Gwenny i Che udać się do Dobrego Maga. Jeśli znaleźliby się w
niebezpieczeństwie, skrzydlate potwory, które były zobowiązane przysięgą zawsze i wszędzie
chronić Che, obroniłyby ich. A interwencja skrzydlatych potworów mogła być przerażająca;
pewnego razu niemal całkowicie zniszczyły Górę Goblinów, ponieważ sądziły, że Che był w
niej uwięziony.
— Wyruszymy jutro — powiedziała Gwenny. — Możemy skorzystać z magicznych
ścieżek i map babki Chem. — A właściwie z ich kopii, ponieważ prawdziwe mapy
centaurzycy Chem znajdowały się w powietrzu. Były niesamowicie dokładne.
Tak więc decyzja zapadła. Goblinka Godiva zgodziła się zostać na noc; z samego rana
wyruszą w przeciwne strony. Godiva musiała mieć na oku wszystko, co działo się w Górze
Goblinów do czasu, gdy nowy wódz obejmie swoje stanowisko. Przy odrobinie szczęścia i
zabiegów tym nowym wodzem zostanie Gwenny.
Che i Jenny dotarli do domu. Gwenny powiedziała im, że musi udać się do Dobrego Maga
i że Che może dotrzymać jej towarzystwa.
— Ale co będzie z Jenny? — zapytał.
Gwenny nie pomyślała o tym. Pewnie, że nie chciała zostawić Jenny! Jenny była
przyjaciółką Che, zanim przybył on na Górę Goblinów, a i ona sama zaprzyjaźniła się z nią.
— Jenny może również iść z nami, jeśli tylko będzie chciała — zgodziła się.
— Pewnie, że chcę! — zawołała Jenny. — Chciałabym zobaczyć Zamek Dobrego Maga.
— Może będzie w stanie powiedzieć ci, jak wrócić do Świata Dwóch Księżyców —
podsunęła Gwenny.
— Możliwe — zgodziła się Jenny. Ale nie wyglądała na całkowicie zadowoloną z tej
perspektywy.
*
Rano pożegnali się z rodzicami Che i matką Gwenny. Godiva ruszyła ścieżką biegnącą na
wschód w kierunku Góry Goblinów, a ich trójka inną, biegnącą na południe, w stronę
Wielkiej Rozpadliny i Zamku Dobrego Maga. Kopia mapy Chem wskazywała im
niewidzialny most, z którego mogli skorzystać, aby przekroczyć Rozpadlinę i stamtąd mogli
udać się prosto do zamku. Następnie będą musieli przejść przez trzy próby, zanim zostaną
wpuszczeni do zamku, a potem…
— Ojej! — powiedziała Gwenny. — Będę musiała odsłużyć rok u Dobrego Maga za
otrzymanie od niego Odpowiedzi na moje Pytanie, a pozostał mi tylko miesiąc na to, aby
zostać wodzem.
— To w takim razie ja zapytam w twoim imieniu — rzekł Che.
— Nie, ja zapytam — zaprotestowała Jenny. Jej kot Sammy siedział usadowiony na jej
plecaku. — Wy dwoje musicie pozostać razem.
— Ale… — Gwenny zaczęła protestować, lecz nagle zdała sobie sprawę, że była to
pomoc, której potrzebowała, i że prawdopodobnie Jenny patrzyła w przyszłość i rozumiała, że
ich dziecinna przyjaźń nie mogła przetrwać, gdy w grę wchodziło ustanowienie wodzostwa.
Gwenny zostanie wodzem, wraz ze wszystkimi wiążącymi się z tym obowiązkami, albo
będzie musiała umrzeć. Ani w jednym, ani w drugim przypadku nie będzie tak naprawdę
mogła być z Jenny. Tak więc bez względu na wszystko rozłąka była nieuchronna. Nie
chodziło o to, że służba u Dobrego Maga była uciążliwa; mówiono, że bardzo często
przynosiła ona korzyści zarówno Magowi, jak i osobie odbywającej służbę. — Dziękuję ci,
Jenny. — Chciała powiedzieć dużo więcej, ale nie potrafiła ubrać tego w słowa.
Szli dalej ścieżką, nie spiesząc się. Mieli przed sobą spory szmat drogi, tak więc nie miało
sensu specjalnie się przemęczać. A ponadto najprawdopodobniej nie spieszyło im się do
rozłąki, do której mogło dojść w każdej chwili, gdy tylko dotrą do zamku. Była to ostatnia z
ich beztroskich wędrówek.
Siedziba centaurów znajdowała się niedaleko Wielkiej Rozpadliny. Dotarli tam po
południu. Ścieżka prowadziła prosto do niej i urywała się. Przed nimi nie było nic poza
ogromną głębią rozciągającej się wokół Rozpadliny. Che spojrzał na mapę.
— Niewidzialny Most musi być dokładnie przed nami.
— Ale ja go nie widzę — powiedziała Jenny, uśmiechając się. Trzepnął jej włosy ogonem,
tak że zaczęły fruwać wokół jej głowy.
— Musimy zweryfikować jego lokalizację i przejść na drugą stronę Rozpadliny, mając
absolutną pewność, że w dole nie czai się żadna istota.
— A jakie to ma znaczenie, czy tam na dole ktoś jest, czy nie? — zapytała Jenny. —
Przecież nie będziemy na nikogo zrzucać odłamków skał.
— Gwenny ma na sobie sukienkę.
Jenny roześmiała się. Gwenny poczuła, jak jej ciemna twarz robi, co w jej mocy, aby się
zaczerwienić. Rzeczywiście miała na sobie sukienkę, ponieważ twierdziła, iż suknia dużo
bardziej przystoi damie aniżeli dżinsy. A byłoby czymś