11032

Szczegóły
Tytuł 11032
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

11032 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 11032 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

11032 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

L. SPRAGUE I CATHERINE CROOK DE CAMP RYCERZ MIMO WOLI TYTUŁ ORYGINAŁU THE INCORPORATED KNIGHT PRZEŁOŻYŁA ANNA MINCZEWSKA–PRZECZEK Dla Jeanne i Paula Maguire’ów, których bogata i pełna humoru wyobraźnia przyczyniła się do powstania naszej książki I DWA JARDY SMOKA Eudoryk, syn szacownego Damberta, powrócił konno do domu z zalotów u Lusiny, córki czarodzieja Baldoniusa, z miną ponurą jak pochmurna noc. Widząc to sir Dambert, jego ojciec, spytał: — Jakże ci się powiodło, chłopcze? Kiepsko, co? — Ja… — zaczął Eudoryk, ciężko opadając swoim krępym, muskularnym ciałem na krzesło w holu ojcowego zamku. — Czyż nie uprzedzałem cię, że to dziwaczny pomysł? Nie miałem racji? A przecież baron Emmerhard posiada więcej córek, niźli jest w stanie zliczyć, a każda z nich wniesie w posagu ładny kawałek ziemi. Dlaczegóż jednak odpowiedź Baldoniusa brzmiała: „nie”? — Ja… — zaczął ponownie Eudoryk, a na jego poważnej twarzy, wyłaniającej się spod grzywy ciemnych włosów, pojawił się wyraz skupienia. — Wyduś to wreszcie, chłopcze! Co się zdarzyło? — Jak może powiedzieć, jeśli sam nie przestajesz mówić? — wtrąciła się matka Eudoryka, lady Aniset. — Hmm… — stropił się sir Dambert. — Przepraszam, synu. W każdym razie, jak już ci rzekłem, gdybyś został zięciem Emmerharda, ten użyłby swych wpływów, aby zdobyć dla ciebie ostrogi. Spójrz no na siebie: krzepki dwudziestotrzyletni młodzian, a jeszcze nie pasowany na rycerza. Wstyd dla naszego rodu. — Nie zapowiada się na wojny, na których można by znaleźć okazję do czynów dowodzących rycerskiej odwagi — stwierdził Eudoryk. — Zaiste, prawdę rzekłeś. Z pewnością winniśmy chwalić błogosławieństwo pokoju, który zapewniły nam mądre rządy naszego Cesarza przez ostatnie trzynaście lat. Jednakże, nasi dzielni młodzianie, aby dokonać rycerskich czynów, zmuszeni są czyhać na bandytów, rozpędzać buntowników i podejmować się tym podobnych błahych zadań. Gdy sir Dambert przerwał na chwilę, Eudoryk dorwał się wreszcie do głosu. — Wydaje się, ojcze, że problem ten znajdzie wkrótce rozwiązanie. — Co powiadasz? A jakim to sposobem? — Jeśli mnie tylko zechcecie wysłuchać, ojcze, to zaraz opowiem! Doktor Baldonius rzekł, iż powierzy mi Lusinę, jeśli wykonam zadanie, które winno uprawnić mnie do tytułu rycerskiego w oczach wszelkich sądów. (Stary nauczyciel Eudoryka, Baldonius, uczony czarnoksiężnik, który dzięki magii okazyjnie dorabiał do swojej skromnej pensji, mieszkał na odludziu, w domku w lesie.) — I cóż to za zadanie? — spytał sir Dambert. — Otóż Baldonius pragnie otrzymać dwa jardy kwadratowe smoczej skóry. Twierdzi, że potrzebuje jej do swoich magicznych mikstur. — Ależ w tej okolicy smoków nie ma od ponad wieku! — Prawda, jednakowoż, jak powiada Baldonius, te monstrualne gady można nadal spotkać w dużej liczbie na Wschodzie, w krainach Pathenii i Pantorozji. Zaopatrzył mnie zatem w list polecający do swego kolegi, doktora Raspiudusa w Pathenii. — Co? — krzyknęła lady Aniset. — Miałbyś wyruszyć na trwającą blisko rok wyprawę w nieznane, na tereny, gdzie, jak powiadają, ludzie mają zaledwie jedną nogę albo twarze na brzuchach? Nie zgadzam się! Ponadto Baldonius jest, być może, lepszym czarownikiem niźli baron Emmerhard, aczkolwiek nie da się zaprzeczyć, że w jego żyłach nie płynie szlachecka krew. — Cóż — rzekł Eudoryk. — Któż był szlachetnej krwi, gdy Boska Para tworzyła świat? — Bez względu na to jak było z przodkami uczonego doktora Baldoniusa, jestem pewna, że nasi byli. Młodzi zawsze pełni są idealistycznych mrzonek, jak ci, którzy nakłaniali poddanych Frankonii do niegodziwej rebelii przeciw jej prawowitym panom. Gotowyś jeszcze ulec tam heretycznym omamom. Słyszałam bowiem na przykład, że mieszkańcy Wschodu nie mają prawdziwej religii. Błędnie wierzą, iż Bóg jest jeden, miast zgodnie z naszą prawdziwą wiarą, że dwóch… — Nie wkraczajmy w zawiłości teologii — przerwał małżonce sir Dambert, wspierając dłonią policzek. — Nie ulega wątpliwości, że heretyccy Frankonianie utrzymują, iż Bóg jest trójcą, a poglądy mieszkańców Wschodu są jeszcze bardziej zgubne… — Jeśli dane mi będzie spotkać Boga w czasie mej wyprawy, nie omieszkam zapytać go, jaka jest prawda — stwierdził Eudoryk. — Nie waż się bluźnić, ty zuchwały młodzieńcze! Mimo wszystko doktor Baldonius wywierał duży wpływ na naszą rodzinę i wcale nie pochodzi ze zbyt niskiego stanu. Sądzę jednak, że posiadam nie mniejsze niż on zdolności w wypowiadaniu zaklęć, aby moje zbiory, stada krów i parobkowie pomnażali się, jak też w rzucaniu przekleństw i zarazy na mych wrogów. Wspomnij tylko tego nikczemnika Rainmara, co? Jakiż mieliśmy wówczas jałowy sezon i tylko Bóg z Boginią wiedzą, jak bardzo potrzebujemy tej nadnaturalnej pomocy, jakiej nam udzielają. Gdyby nie ona, moglibyśmy pewnego ranka zbudzić się i ujrzeć, że oto utraciliśmy nasze posiadłości na rzecz jakiegoś chciwego handlarza z tytułem do wykupu, piórem miast włóczni i pergaminem w miejsce tarczy. — A zatem mam twoje zezwolenie, ojcze? — wykrzyknął Eudoryk, na którego szerokiej, opalonej, poważnej twarzy rozlał się radosny uśmiech. Ale lady Aniset sprzeciwiała się nadal; spór trwał jeszcze ponad godzinę. Eudoryk przekonywał, że nie jest jedynym ich dzieckiem, mając dwóch młodszych braci i siostrę. W końcu sir Dambert i jego małżonka wyrazili zgodę na prośbę Eudoryka pod warunkiem, że wróci na czas, aby pomóc przy żniwach i weźmie ze sobą wybranego przez nich sługę. — A kogóż to macie na myśli? — spytał Eudoryk. — Rozważam, czy Jillo, instruktor konnej jazdy, nie byłby najwłaściwszy — odparł sir Dambert. Eudoryk jęknął. — Ten stary nudziarz, ciągle strofujący i pouczający mnie o obowiązkach i dostojeństwie mego stanu? — Jest zaledwie dziesięć lat starszy od ciebie — powiedział sir Dambert. — Ponadto będziesz potrzebował kogoś starszego, mającego poczucie porządku i świadomość tego, jak należy postępować, aby zachowywać się jak dżentelmen. Lojalność stanowa liczy się ponad wszystko, mój chłopcze! Młodzi mają skłonność do zachłystywania się każdą nową ideą, z jaką się zetkną, z zachłannością równą tej, z jaką żaby rzucają się na muchy. Poniewczasie zdają sobie sprawę, że połknęli osę, doznając uszczerbku i wówczas żałują. — Jillo jest niezdarny, ojcze, i niezbyt rozgarnięty. — Zgoda, za to jest uczciwy i prawy, a to niemałe cnoty w naszych zdeprawowanych czasach. Za moich młodych lat nie było tych wszystkich nowomodnych zwrotów grzecznościowych jak „tak” i „ty” w stosunku do byle chamów i nędzarzy. A ty, jak nieraz słyszałem, mówisz w ten sposób. My zawsze zwracaliśmy się do nich per „on” lub „oni”. — O czymże ty mówisz, drogi Dambercie — wtrąciła Aniset. — Ano, tak sobie gadam. To przypadłość podeszłego wieku. W najgorszym razie, Eudoryku, skorzystasz choć tyle, że wierny Jillo zna się na koniach i zadba, aby były w dobrym stanie — powiedział z uśmiechem sir Dambert. — Ponadto znam dobrze Jilla Godmarsona i wiem, że rad będzie uwolnić się na jakiś czas od swojej wiecznie zrzędzącej żony. Tak więc Eudoryk i Jillo wyruszyli na Wschód, z rycerskiej posiadłości Arduen, w baronii Zurgau, w hrabstwie Treveria, w królestwie Lokanii, będącej częścią Cesarstwa Nowoneapolitańskiego. Eudoryk jechał na wierzchowcu, prowadząc za sobą swojego potężnego rumaka, Morgrima. Wysoki i chudy Jillo dosiadał wierzchowca i prowadził jucznego muła. Morgrim niósł rynsztunek bojowy Eudoryka, zawinięty w tobołek i przywiązany do grzbietu pod płóciennym czaprakiem. Muł dźwigał resztę bagażu i zapasy żywności. Dwa tygodnie wędrowali bez większych przeszkód przez księstwa i hrabstwa cesarstwa. Gdy zaś dotarli tam, gdzie nie rozumieli już lokalnych dialektów, zaczęli mówić językiem helladzkim, obowiązującym w Staroneapolitańskim Cesarstwie i którym zwykli się posługiwać wszyscy kształceni w piśmie ludzie. Jeśli napotykali po drodze oberże, zatrzymywali się w nich. Przez pierwsze dwa tygodnie Eudoryk był zbyt pochłonięty marzeniami o swojej ukochanej Lusinie, aby zwracać uwagę na uliczne dziewki. W końcu jednak żądze tak w nim wezbrały, że musiał je zaspokoić z jedną z nich w Zerbstacie. Potem zachowywał wstrzemięźliwość, nie tyle ze względów moralnych, co raczej oszczędnościowych. Kiedy przychodziło im nocować pod gołym niebem, raz spali pod gwiazdami, innym zaś — jak przydarzyło się im na przykład w czasie przemarszu przez Avarię — pod siąpiącymi deszczem chmurami. Gdy ułożyli się do snu na mokrej ziemi, Eudoryk spytał towarzysza: — Jillo, czemuż nie przypomniałeś mi, abym wziął namiot? Jillo kichnął. — Ach, panie, nigdy bym nie pomyślał, że taki zuch jak ty mógłby potrzebować namiotu, by chronił go przed deszczem czy śniegiem. Bohaterowie romansów, tacy jak Sigvard Smokobójca, nigdy nie podróżowali z namiotami. — Do najgłębszych czeluści piekieł z bohaterami romansów! Włóczą się klekocząc zbrojami na swoich rumakach w tysiącach pieśni. Zawsze mają doskonalą pogodę. Jedzenie, dach nad głową, odzież na zmianę pojawiają się dla nich na zawołanie, jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Ich zbroje nigdy nie rdzewieją. Nie cierpią na wzdęcia i biegunki. Nie łapią w gospodach pcheł ani wszy. Nigdy nie wpada im do hełmu pszczoła. Nigdy nie oszukują ich handlarze, bo żaden z nich nie wykonuje tak wulgarnych zajęć, jak kupowanie czy sprzedawanie. — Za pozwoleniem, panie — odezwał się Jillo. — Nie po rycersku mówicie. Nie przystoi to osobie pańskiego pochodzenia. — A zatem do diabła także z moim pochodzeniem! Gdziekolwiek udadzą się ci paladynowie, znajdują damy w tarapatach, którym udzielają pomocy lub trafiają im się inne fajne, zabawne i zdrowe przygody. A nam co się przytrafiło? W Lasach Turońskich uciekliśmy przed rabusiami. Na wpół utopionego wyłowiłem cię z Albisu. W Górach Asciburgijskich zabrakło nam jedzenia i przez trzy dni musieliśmy wlec się o suchym pysku i z pustymi żołądkami przez te szczyty, na widok których włosy stają dęba na głowie. — Boska Para wystawia na takie próby odwagę wartościowych pretendentów do rycerskiego tytułu, panie. Winieneś z radością przyjmować te drobne niewygody, jako szansę udowodnienia swego męstwa. Eudoryk aż zagwizdał z oburzenia. — To ma być dla mego męstwa! Bardziej wolałbym mieć teraz nad głową solidny dach, ciepły kominek grzejący mi stopy i gorący posiłek w brzuchu. Jeśli jeszcze kiedykolwiek udam się na równie głupią wyprawę, znajdę przedtem jednego z tych wierszokletów — takich jak ten trubadur Landwin z Kromnitch, który odwiedził nas w ubiegłym roku — i zabiorę go ze sobą, żeby mu pokazać, jak mało prawdziwe przygody przypominają te, o których śpiewają w romansach. A jeśli wpadnie przypadkiem do Albisu, to utonie, o ile będzie liczył na moją pomoc. Gdybyż to nie chodziło o moją najdroższą Lusinę… Eudoryk pogrążył się w ponurym milczeniu, które przerywały jedynie odgłosy kichania. Wędrowali przed siebie, póki nie dotarli do wsi Liptai, na granicy Pathenii. Kiedy skontrolowały ich i przepuściły straże graniczne, poprowadzili swoje zwierzaki wzdłuż niewiarygodnie błotnistej drogi, będącej główną ulicą wioski. Większość chylących się ku ruinie domostw skleconych było z drewnianych kłód lub grubo ciosanych desek, których nie pokrywała żadna farba. — O Wielkie Nieba! — zawołał nagle Jillo. — Spójrzcie, panie, na to! „To” było gigantyczną muszlą ślimaka, przemienioną w małą chałupkę. — Nie słyszałeś nic o gigantycznych ślimakach w Pathenii? — spytał Eudoryk. — Czytałem o nich w encyklopedii doktora Baldoniusa. Kiedy dorosną są one — a ściślej mówiąc ich muszle — często używane jako domostwa przez ludzi zamieszkujących te obszary. Jillo pokręcił głową. — Byłoby lepiej, gdybyście spędzali więcej czasu na ćwiczeniu się w kunszcie rycerskim, a mniej na czytaniu. Wasz ojciec, panie, nigdy nie poznał liter, ale do dziś dobrze wypełnia swoje obowiązki. — Czasy się zmieniają, Jillo. Nie jestem zapewne tak uczony jak doktor Baldonius, nie składam też rymów równie sprawnie, co ten osioł Landwin z Kromnitch, ale w dzisiejszych czasach machnięcie piórem często bywa groźniejsze niż pchnięcie szpadą. Tu jest jakiś zajazd, nie wyglądający na strasznie drogi. Zsiądź no z konia i przepytaj ich, ile sobie liczą za nocleg. — Czemu ja, panie? — Bo chciałbym wiedzieć, czy nie czyha tu na nas jakaś zasadzka! Ruszże się. Jeśli ja wejdę, to na mój widok podwoją stawkę. Kiedy Jillo wrócił i podał cenę, Eudoryk skrzywił się. — Za drogo. Spróbujemy gdzie indziej. — Ależ panie. Zamierzasz zatrzymać się w jakiejś zapchlonej szopie, jak ta, w której znosiliśmy męczarnie w Bitavii? — I owszem. Czyż nie pouczałeś mnie o potrzebie znoszenia drobnych uciążliwości dla wzmocnienia rycerskiego ducha i męstwa? — To nie tak, panie. — A zatem, jak? — spytał Eudoryk. — Ano tak, że kiedy można zatrzymać się w lepszej gospodzie, nocowanie w gorszej przynosi ujmę twemu stanowi i godności. Żaden dżentelmen… — Tu cię mam! — wykrzyknął Eudoryk. — Tylko że my jesteśmy biedni. Widzisz, dobry Jillo, nie dalej jak wczoraj wieczór policzyłem pieniądze i cóż? Okazało się, że poszło już ponad połowę tego co mieliśmy, a nie przebyliśmy jeszcze nawet połowy drogi. — Ależ szlachetny panie! Żaden człowiek o rycerskich cnotach nie upadłby tak nisko, by liczyć swe srebro jak jakiś nisko urodzony handlarz… — Widać brakuje mi prawdziwie rycerskich cnót. Kilkanaście mil za Liptai rosła wielka, potężna Puszcza Motoliańska, za nią zaś znajdowała się stolica prowincji, Vielitchovo. Z kolei za Vielitchovem puszcza stopniowo przerzedzała się, przechodząc w żyzną, trawiastą równinę Pathenii. Za Pathenią natomiast, jak powiedziano Eudorykowi, rozciągały się już bezgraniczne pustynie Pantorozji, przez które można było wędrować miesiącami nie mijając po drodze żadnych miast. Właściciel gospody, Kasmar, powiedział Eudorykowi, że faktycznie w Puszczy Motoliańskiej było mnóstwo smoków. — Ale nie bój ich nic — rzekł Kasmar łamanym helladzkim. — Przez bycie polowanymi stały się ostrożne i nawet nieśmiałe. Jak się trzymasz drogi i ruszasz sprawnie, nie będą cię gnębić, póki ich nie zaskoczysz, czy nie wejdziesz im w drogę. — Czy któryś ze smoków pożarł w ostatnich czasach jakieś niewinne białogłowy? — spytał Eudoryk. Kasmar roześmiał się. — Ależ nie, dobry panie. Po cóż białogłowy miałyby się plątać przy lesie dla kuszenia bestii. Mówię, daj im spokój, a i one ci dadzą. Instynktownie Eudoryk powstrzymywał się od zdradzenia Kasmarowi swoich zamiarów. Dwa dni później, gdy już odpoczęli z Jillem i odnowili swoje zapasy, wyruszyli do puszczy. Przez jakąś milę jechali traktem prowadzącym z Vielitchova. Następnie Eudoryk, odziany w zbroję i dosiadający Morgrima, poprowadził swego towarzysza z drogi w las, w kierunku południowym. Przedzierali się między drzewami, łamiąc gałęzie. Kierując się położeniem słońca, Eudoryk wydostał się na drogę w pobliżu Liptai. Następnego dnia zrobili to samo, tyle że tym razem skierowali się w lesie na północ od drogi. Po kolejnych trzech dniach takich wypraw, Jillo zaczął się niepokoić. — Dobry panie, po co tak krążymy wokół bez sensu? Smoki, jak mówią, mieszkają dalej na wschód, z dala od ludzkich siedzib. — Raz już zagubiłem się w lesie — odparł Eudoryk — i nigdy więcej nie zamierzam tego przeżyć. Dlatego ćwiczymy, poznając obszar naszego działania, tak jak generał poznaje przyszłe pole bitwy. — To jałowy trud — rzekł Jillo, wzruszając ramionami. — Ale też i wy, panie, zawsze staracie się patrzeć dalej przed siebie niż większość innych. W końcu, znając już na pamięć najbliższe ścieżki w puszczy, Eudoryk poprowadził Jilla dalej na wschód. Po dłuższych poszukiwaniach trafili wreszcie na ślady z całą pewnością pozostawione przez smoka. Tropione zwierzę wydeptało w puszczy ścieżkę, po której jechali niemal tak wygodnie, jak po drodze. Kiedy podążali już dobrą godzinę tym śladem, Eudoryk poczuł w pewnej chwili ostry, piżmowy zapach. — Lancę, Jillo — polecił słudze, starając się nie okazać rosnącego zdenerwowania. Za następnym zakrętem ujrzeli w całej okazałości mierzącego blisko dziesięć metrów wzrostu smoka, który stał na ścieżce tuż przed nimi. — Ha! — rzekł Eudoryk. — Jeśli obrazy w encyklopedii doktora Baldoniusa nie kłamią, wydaje mi się, że to tylko kokadryl, choć z szyją i kończynami dłuższymi niźli mają te, które mieszkają w rzekach Agisymbii. Mam cię, nędzny robaku! Eudoryk opuścił lancę i spiął ostrogami Morgrima. Rumak ciężko ruszył naprzód. Smok uniósł łeb i kręcił nim to w jedną, to w drugą stronę, jakby niedowidział. Kiedy jeździec zbliżył się do niego, otworzył paszczę i wydał z siebie głośny, chrapliwy, jękliwy ryk. Morgrim zareagował na to natychmiast — zahamował gwałtownie wyprostowanymi przednimi kopytami, skręcił niezgrabnie w bok i umknął w las. Koń Jilla także poniósł, tyle że w przeciwną stronę. Smok ruszył za Eudorykiem leniwym kłusem. Eudoryk nie przejechał nawet pięćdziesięciu jardów, kiedy Morgrim znalazł się w pobliżu masywnego, starego dębu, którego potężny konar zagrodził im drogę. Koń przemknął dołem. Eudoryka zaczepiła gałąź, zepchnęła z siodła i rzuciła z głośnym klekotem zbroi na ziemię. Na wpół odrętwiały z przerażenia, dostrzegł nadbiegającego potwora. Smok był coraz bliżej i… minął Eudoryka niemal na odległość wyciągniętej ręki, po czym pobiegł dalej śladem uciekającego rumaka. Gdy Eudoryk ocknął się na dobre, ujrzał pochylonego nad sobą Jilla, który lamentował: — Biada mojemu biednemu, heroicznemu panu! Jakieś kości połamane, panie? — Wszystkie, jak sądzę — jęknął Eudoryk. — Co ugryzło Morgrima? — Tego nie wiem. Ale spójrzcie no tylko, panie, na to paskudne wgniecenie w waszym pięknym pancerzu! — Pomóż mi się z niego wydostać. To wgniecenie wrzyna mi się w żebra najboleśniej. Czegóż nie muszę znieść dla mojej drogiej Lusiny! — Trzeba będzie oddać pancerz do kowala, żeby go wystukał i wygładził. — Niech czort porwie kowali! Każą sobie płacić tyle, ile warta jest połowa nowego pancerza. Sam to naprawię, jeśli tylko znajdę odpowiedni głaz, gdzie będę mógł rozłożyć napierśnik i duży kamień, który zastąpi mi młot. — Wiem, panie — rzekł Jillo — że zawsze mieliście zręczne ręce. Ale rysy będą i tak widoczne, a nie przystoi, aby człek waszego stanu chodził w odrapanej zbroi. — Weź sobie ten mój stan i wypchaj się nim! — wrzasnął Eudoryk. — Nie umiesz mówić o niczym innym? Lepiej pomóż mi wstać, mentorze. — Krzywiąc się pomału wstał i pokuśtykał parę kroków. — Na szczęście — westchnął — chyba nic sobie nie złamałem. Ale wątpię, czy będę mógł w tym stanie wrócić na piechotę do Liptai. — Och, panie, jak mogłeś tak o mnie pomyśleć! Miałbym pozwolić, abyś maszerował na piechotę, gdy tymczasem ja będę jechał konno? Niech czort porwie takie myśli! — Po czym Jillo odwiązał swojego wierzchowca od drzewa i podprowadził do Eudoryka, który rzekł: — Przyjmuję twoją propozycję, dobry Jillo, jedynie z musu. Powrót na piechotę byłby wszak słuszną karą za spartaczenie zadania. Podsadzisz mnie, co? Eudoryk jęknął, kiedy Jillo pomógł mu wdrapać się na siodło. — Powiedz mi, panie — spytał Jillo — czemu ta bestia przebiegła obok ciebie, nie zatrzymując się żeby cię pożreć, gdy leżałeś bezradny? Czy dlatego, że Morgrim wydał się jej obfitszym kąskiem? A może potwór bał się, że twoja zbroja okaże się dla niego niestrawna? — Sądzę, że ani jedno, ani drugie. Spostrzegłeś, jak szare i mętne wydawały się jego oczy? Według ksiąg doktora Baldoniusa smoki, tak jak i węże, co jakiś czas zrzucają skórę. Ten zbliżał się właśnie do tego momentu, stąd skóra, która pokrywa jego powieki stała się nieprzeźroczysta i zgrubiała, jak szkło podlejszego gatunku. Dlatego smok nie mógł wyraźnie dostrzec tego, co leżało spokojnie i polował jedynie na obiekty, które się poruszały. Do Liptai dotarli już po zmierzchu. Obaj ostatkiem sił; Eudoryk obolały od siniaków i zadrapań, Jillo natomiast z opuchniętymi stopami po trzymilowym, niezwykłym dla niego marszu piechotą. Dwa dni później, kiedy już odzyskali zdrowie, wyruszyli na swoich wierzchowcach w poszukiwaniu Morgrima. „Ponieważ”, jak stwierdził Eudoryk, „ta szkapa jest więcej warta w żywej gotówce niż cała reszta jego dobytku, zebranego do kupy.” Eudoryk nie założył zbroi, a jedynie cienką kolczugę. Zwykły koń nie byłby bowiem w stanie dźwigać przez cały dzień ciężaru zbroi Eudoryka. Zabrał jednak swoją lancę i miecz, na wypadek gdyby znowu natknęli się na smoka. Bez trudu odnaleźli miejsce poprzedniego spotkania z bestią, ale nie było tam ani śladu smoka, ani rumaka. Poszli więc po odciskach końskich kopyt, póki były widoczne na miękkim podłożu, potem jednak, gdy grunt stał się twardszy, zgubili trop, i pomimo intensywnych poszukiwań nie udało się im go odnaleźć. — A mimo to wątpię, aby Morgrim stał się ofiarą bestii — stwierdził Eudoryk. — Potrafił biegać szybciej, niż niejeden lżej od niego zbudowany koń, a sądząc po tym, co widziałem, smok nie był dobrym biegaczem. Po godzinach bezowocnych wysiłków, gwizdania i nawoływania powrócili do Liptai. Za niedużą opłatą Eudorykowi zezwolono umieścić niewielkie ogłoszenie w języku helladzkim na miejskiej tablicy informacyjnej. Obiecywał w nim nagrodę za zwrot konia. Nikt jednak nie widział Morgrima. Z tego, co Eudoryk mógł jeszcze przypuszczać, rumak pobiegł prosto do Vielitchova. — Zapewne spędzi resztę swoich dni — stwierdził Eudoryk — orząc ziemię jakiemuś chłopu. Tak więc, mój Jillo, oczekuję od ciebie rady. Rozwiąż no mi tę zagadkę. Ustaliliśmy, że nasze konie wpadają w popłoch na widok i zapach smoka, czemu się zresztą zbytnio nie dziwię. Gdybyśmy mogli poświęcić temu całe życie, zapewne udałoby się nauczyć je stawania przed potworami, zaczynając od wypchanych smoków, a następnie, na przykład, ćwicząc z jakimś zamkniętym w klatce, powiedzmy w królewskiej menażerii. Ale nasze zasoby finansowe topnieją jak śnieg na wiosnę. Co więc mamy robić? — Cóż — odparł Jillo — skoro szkapy na nic się nie zdadzą, przyjdzie nam walczyć z tymi gadzinami pieszo. — Zdaje mi się to narażaniem naszego życia bez należytego powodu. Te olbrzymie jaszczury mogą nas dogonić i wybebeszyć, albo zwyczajnie bardzo łatwo rozdeptać. Jeśli rzut włócznią nie okaże się wystarczająco celny — powiedzmy w oko czy w gardziel — taki potwór, jak ten, którego spotkaliśmy za pierwszym razem, mógłby bez trudu połknąć najpierw moją lancę, a zaraz potem mnie. — Twoja rycerska odwaga będzie tu wystarczającą obroną, panie. Boska Para z pewnością dopomoże zwyciężyć temu, po którego stronie jest słuszność. — Z tego, co czytałem o wojnach i waśniach — rzekł Eudoryk — wydaje mi się, iż uwagę Świętego Małżeństwa często odciąga coś innego właśnie w chwili, gdy powinno rozstrzygnąć wynik jakiejś ziemskiej bijatyki. — To kłopot zrodzony z czytania, panie; podważa ono wiarę w Prawdziwą Religię. Ale w swojej zbroi mógłbyś, panie, być przynajmniej równie dobrze uzbrojony jak smok. — Tak, tyle że biedna Daisy nie dałaby rady dźwigać tak wielkiego ciężaru. A nawet gdyby doniosła mnie w pobliże smoka, brakłoby jej sił do ucieczki. A musimy dbać o dobro naszych szkap równie starannie, co o własne. Bez nich mielibyśmy bowiem daleką drogę do przejścia z powrotem do Arduen. A nie sądzę, byśmy mieli ochotę spędzić resztę życia w Liptai. — Może więc, panie, moglibyśmy zapakować zbroję na muła, a włożysz ją na siebie dopiero w krainie smoków? — To mi się nie podoba — stwierdził Eudoryk. — Pieszo, obciążony tym stalowym rynsztunkiem, poruszałbym się z prędkością żółwia. I niewielka pociecha płynie ze świadomości, że po zjedzeniu mnie smok dostałby niestrawności. Jillo westchnął. — Jeśli wolno mi zauważyć, nie przystoi tak mówić rycerzowi, panie. — Mów co ci się żywnie podoba, ja zrobię to, co mnie wydaje się najrozsądniejsze. Tym, czego nam potrzeba, jest ciężka, stalowa kusza, jakiej używa się przy oblężeniu. Z niedużej odległości można nią wybić dziurę w pancerzu, jakby był z pergaminu. — Ale zbyt długo szykuje się taką kuszę do wystrzału — stwierdził Jillo. — Zanim przygotuje się powtórny strzał, już jest po bitwie. — Musielibyśmy zatem strzelić celnie za pierwszym razem; ale lepiej oddać jeden celny strzał, który rozerwie wnętrzności smoka, niźli wiele strzałów, które odbiją się od jego skóry. Niestety, brak nam takiej małej ręcznej katapulty, a nie wyrabia się ich w tym barbarzyńskim kraju. W kilka dni później Eudoryk trapiony nadal brakiem możliwości osiągnięcia swojego celu, usłyszał w pobliżu nagły wybuch, podobny do trzaśnięcia pioruna. Pospiesznie wybiegł z Jillem z oberży Kasmara i dostrzegł tłum Pathenian, zgromadzony wokół baraku straży granicznej. Na podwórzu przeznaczonym do musztry, jeden ze strażników przyglądał się człowiekowi demonstrującemu broń. Eudoryk, który znał po patheńsku tylko kilka zwrotów i nie mógł prowadzić w tym języku rozmów, zaczął przepytywać w tłumie, czy jest ktoś mówiący po helladzku. Kiedy znalazł tłumacza, dowiedział się, że mężczyzna popisujący się bronią jest Pantorozyjczykiem. Był to osobnik zwalisty, z płaską twarzą, opryskliwy, ubrany w bulwiastą, futrzaną czapkę, kaftan z grubej, nie barwionej wełny i workowate spodnie, wpuszczone w miękkie kamasze. — On mówi, że to urządzenie zostało wynalezione przez Serikanów, którzy mieszkają na drugim końcu świata, za pustyniami pantorozyjskimi — wyjaśnił Eudorykowi wieśniak. — On wkłada do tej rzeczy trochę jakiegoś proszku, dotyka płomieniem i buch! Machina wyrzuca z siebie ołowianą kulę, która przebija cel tak zręcznie, jak tylko sobie życzysz. Pantorozyjczyk rozpoczął prezentację od nowa: przez mały otwór w końcu rogu wsypał do spiżowej tuby czarny proszek, wsadził zwitek gałganków, a następnie ołowianą kulę i wepchnął to wszystko kijem do końca. Potem znowu wsypał szczyptę proszku do otworka w górnej części tuby, tuż przy jej końcu, czyli zamknięciu. Następnie Pantorozyjczyk rozstawił na ziemi stojak, na jego rozwidleniu oparł tubę i wziął mały kaganek, który podał mu strażnik. Teraz z kolei nałożył drewniany stojak z urządzeniem na ramię, dmuchnął w otworek i wolną ręką przytknął do niego kaganek. Psst, buch! Chmura dymu i w ustawionym w pewnej odległości celu pojawiła się kolejna dziura. Pantorozyjczyk zaczął rozmawiać z dowódcą straży, ale stali zbyt daleko, więc Eudoryk, gdyby nawet potrafił ich zrozumieć, nie mógł usłyszeć, o czym mówili. Po chwili Pantorozyjczyk podniósł tubę, zebrał resztę swoich rzeczy, zarzucił worek z prochem na ramię i poszedł z ponurą miną w kierunku wozu, pozostawionego w pobliżu rzucającego cień drzewa. Eudoryk podszedł do niego, kiedy ten wsiadał na wóz. — Dzień dobry, jaśnie panie! — przemówił Eudoryk, ale Pantorozyjczyk rozłożył z uśmiechem ręce sygnalizując, że nie rozumie. — Kasmar! — zawołał Eudoryk, spostrzegając w tłumie oberżystę. — Będziesz tak dobry tłumaczyć moją rozmowę z tym człowiekiem? — Mówi — powiedział Kasmar — że wyruszył z wozem wypełnionym tymi urządzeniami i sprzedał wszystkie, z wyjątkiem tego jednego. Miał nadzieję, że pozbędzie się go tu, w Liptai, ale nasz chwacki kapitan Boriswaf nie chce mieć z tym nic do czynienia. — Czemu? — spytał Eudoryk. — Wydaje mi się, że może to być groźna broń, jeśli znajdzie się w sprawnych rękach. — W tym problem, jak powiada Vlek. Boriswaf twierdzi, że gdyby ta piekielna machina weszła do użytku, zniszczyłaby z pewnością szlachetną sztukę toczenia wojen, wszyscy rzucaliby się bowiem do ucieczki na widok tak diabelskiego wymysłu. Jak więc on, zawodowy żołnierz, zarabiałby na życie? Żebrząc? — Zapytaj Goodmana Vleka, gdzie zamierza zatrzymać się na noc. — Już go przekonałem, aby zatrzymał się u mnie, wielmożny Eudoryku. — To dobrze, bo bardzo chciałbym jeszcze z nim pogadać. Przy obiedzie Eudoryk zapytał Pantorozyjczyka, jaką chciałby otrzymać zapłatę za swoją broń. Występujący w roli tłumacza, Kasmar zastrzegł: — Jeśli dobijesz targu, panie, powinienem otrzymać dziesięć procent za pośrednictwo, bo beze mnie byłbyś bezradny. Eudoryk kupił broń wraz z trzydziestoma funtami proszku i workiem ołowianych kul i zatyczek, za sumę mniejszą niż pół tej, jaką Vlek podał kapitanowi Boriswafowi. Jak Vlek wyjaśnił, nieźle już zarobił na tej handlowej wyprawie i chciał jak najszybciej powrócić do domu, do żony i dzieci. — Pamiętaj tylko — powiedział Eudorykowi za pośrednictwem Kasmara — żeby nie załadować do tuby za dużo, bo może wybuchnąć i urwać ci głowę. I przy strzale kolbę przyciskaj mocno do ramienia, bo inaczej uderzy cię w tyłek tak mocno, jakby cię muł kopnął. I nie dopuść, by ogień znalazł się w pobliżu worka z prochem, bo gotów wybuchnąć cały i rozerwać cię na kawałki. Już po wszystkim Eudoryk oświadczył Jillo: — Ta transakcja pochłonęła wszystkie nasze fundusze. — Mimo że targowałeś się z tym barbarzyńcą jak ostatni handlarz? — Ano. Lepiej więc będzie, jeśli mój plan się powiedzie, bo inaczej będziemy musieli wybierać między głodem a szukaniem pracy przy zbieraniu odpadków lub kopaniu rowów. Zakładając, oczywiście, że w tej dziurze ktokolwiek interesuje się gromadzeniem resztek. — Eudoryku, panie mój! — oburzył się Jillo. — Czy naprawdę zniżyłbyś się do przyjęcia pracy fizycznej? — Chętniej niż do głodu. Jak mawiał filozof Helvolius, żaden jeździec nie ma ostrzejszych ostróg niż to konieczne. — Ale gdyby dowiedziano się o tym w domu, twoje złocone ostrogi powieszono by na gwoździu, miecz złamano na twym karku i zdegradowano cię do najniższego rangą pazia. — Cóż, tymczasem nie mam rycerskich ostróg, które można by mi odebrać, a jedynie srebrne, rodowe. Poza tym ufam, że nie dowiedzieliby się o tym od ciebie. A w ogóle, póki co, idź spać i przestań marudzić. Następny ranek zastał Eudoryka i Jilla zapuszczonych głęboko w Puszczę Motoliańską. W czasie południowej przerwy Jillo rozpalił ognisko. Eudoryk zrobił małą pochodnię, okręcając kijek szmatą nasączoną łojem. Następnie załadował tubę, zgodnie z tym, co widział poprzedniego dnia w czasie demonstrowania i wypalił trzy razy, celując do znaków zaznaczonych na drzewie. Za trzecim razem trafił do celu, chociaż hałas powodował, że wierzchowce drżały z przerażenia, zrywały się do biegu i przewracały ze strachu oczami. Prowadząc konie, myśliwi doszli do miejsca, gdzie poprzednio spotkali smoka. Jillo zapalił pochodnię i puścili się śladem bestii. Przez dwie godziny nie spotkali żywej duszy, z wyjątkiem uciekającej ze stadkiem warchlaków maciory i kilku olbrzymich ślimaków z muszlami wielkości dużych głazów. Potem konie zaczęły zdradzać niepokój i wyrywać się. — Wydaje mi się, że wyczuły naszą zwierzynę — powiedział Eudoryk, próbując je uspokoić. W końcu sam już wyczuwając ostry zapach smoka, powiedział: — Przywiąż mocno szkapy. Gdybyśmy ubili bestię i stwierdzili, że konie uciekły, musielibyśmy taszczyć tego lądowego kokadryla do domu na własnych grzbietach. Jakby w odpowiedzi na wyzwanie, w oddali rozległ „ się głuchy pomruk. Kiedy Jillo przywiązywał konie, Eudoryk rozłożył swój nowy przyrząd do strzelania i metodycznie go załadował. — Nadchodzi — powiedział Eudoryk, wyczuwając drżenie ziemi pod nogami. — Stań przy mnie z tą pochodnią. Ale nie przytykaj jej póki nie powiem! Smok pojawił się w polu widzenia, wlokąc się wydeptaną ścieżką i kręcąc na boki głową. Zrzuciwszy dopiero co starą skórę, kreatura błyszczała jak świeże malowidło z wyraźnym siatkowym, zielono—czarnym wzorkiem. Jej ogromne, żółte ślepia z wielkimi źrenicami wpatrywały się w myśliwych. Konie zadrżały, a smok ruszył szybszym krokiem. — Gotów? — spytał Eudoryk, układając broń na podporze. — Tak jest, panie. Gotów! — I nie czekając na dalsze polecenia, Jillo przytknął pochodnię do otworu na panewce kulomiotu. Z wielkim trzaskiem, produkując kłąb dymu, broń wystrzeliła, odrzucając Eudoryka do tyłu. Poprzez chmurę wkrótce obaj dostrzegli smoka, nadal stąpającego w ich kierunku szybkim krokiem. — Idiota! — wrzasnął Eudoryk. — Miałeś nie zapalać, póki nie każę! Przez ciebie chybiłem! — Tak mi p–p–przyk–kro, panie. Sp–p–paraliżował mnie str–r–rach… Co teraz zrobimy? — Uciekaj, głupcze! Upuszczając spiżową tubę, Eudoryk odwrócił się i zaczął uciekać, a Jillo biegł tuż przy nim. Nagle Eudoryk potknął się o wystający z ziemi korzeń i runął jak długi. Zatrzymując się, by ochronić swego pana, Jillo dzielnie zwrócił się twarzą w stronę smoka. Kiedy Eudoryk gramolił się, żeby wstać, Jillo cisnął pochodnią w zbliżającego się potwora, starając się nią trafić w jego rozdziawioną paszczę. I prawie dosięgnął celu. Tak się jednak akurat złożyło, że smok w tym właśnie momencie przestępował nad workiem z prochem. Wirująca pochodnia przeleciała obok szczęk bestii, po czym upadła… na tenże worek. BUM! Kiedy myśliwi podeszli do swojej ofiary, stwierdzili, że właśnie wyzionęła ducha. Jej brzuch był wielką, otwartą raną, z której wylazły na wierzch wnętrzności i buchała krew. — Ha! — rzekł Eudoryk, głęboko wciągając powietrze. — To wystarczająco rycerska przygoda. Zaspokoi moje ambicje na wiele lat. Cóż, zaczynamy; musimy obedrzeć tę kreaturę. Zapewne pozostałą część skóry tę, której nie zabierzemy do domu, będziemy mogli sprzedać. — A jak chcielibyście, panie, zataszczyć ją do Liptai? Musi ważyć setki pudów. — Ogon smoka przywiążemy do naszych obu rumaków i poprowadzimy je, ciągnąc ładunek po ziemi. Namozolimy się przy tym, ale musimy zabrać tak dużo, jak tylko się da, żeby zwróciło nam się to, co zainwestowaliśmy. Godzinę później, kiedy umazani krwią od stóp do głów, walczyli jeszcze z ciężką skórą smoka, podjechał ku nim i zsiadł z konia mężczyzna w stroju leśnika z wielkim, złoconym medalionem na piersi. Był to człek potężny, wyglądający na nieustępliwego, z gębą przypominającą pysk szczura. — Kto zarżnął tę bestię, moi panowie? — zapytał. — Mój szlachetny pan — rzekł Jillo — obecny tu Eudoryk, syn wielmożnego Damberta. On to jest tym bohaterem, który przeniósł tę oto przeklętą bestię w zaświaty. — Czyż to prawda? — zwrócił się nieznajomy do Eudoryka. — Cóż, hm — odparł Eudoryk. — Właściwie nie bardzo mogę przypisywać sobie chwałę za ten czyn… — Ale to pan go zarżnął, tak? A zatem, panie, jesteś aresztowany. — Co? Czemuż to? — Zobaczycie. — Wyciągnął zza poły długi sznur, na którym w pewnej odległości od siebie znajdowały się węzły. Za pomocą tego przyrządu zmierzył smoka od czubka nosa, do koniuszka ogona. Następnie wyprostował się. — Otóż jesteście aresztowani z trzech powodów: po pierwsze, za zabicie smoka poza sezonem myśliwskim; po drugie, za zabicie smoka mniejszego niż dozwala tutejsze prawo łowieckie; i po trzecie, za zabicie samicy, bestii objętej ochroną przez okrągły rok. — Twierdzicie, panie, że to samica? — Tak; jest to równie pewne, jak to, że masz pan nos pośrodku twarzy. — A skąd wiadomo to u smoków? — Wiedz, łotrze, że osobnik męski ma pod oczami małe rogi, których temu okazowi najwyraźniej brakuje. — A tak w ogóle, to kim jesteś? — zażądał wyjaśnień Eudoryk. — Starszy Strażnik Zwierzyny, Voytsik z Prath, do usług. Oto mój glejt. — Wskazał na swój medalion. — A teraz, proszę pokazać mi wasze zezwolenia. — Zezwolenia? — spytał Eudoryk ze zdumieniem w głosie. — Zezwolenia na polowanie! Rozumiem, że nie jesteście czystej krwi Pathenianami? — Nikt nam nie powiedział, że potrzebne są jakieś zezwolenia, panie — tłumaczył się Jillo. — Nieznajomość przepisów nie jest usprawiedliwieniem; należało zapytać. Jest to zatem czwarte naruszenie prawa. — Ale czemuż — powiedział Eudoryk — czemuż, w imię Boga i Bogini… — Nie bluźnij, proszę, odwołując się do waszych fałszywych, heretyckich bóstw! — No dobrze, czemuż więc Pathenianie chcą ochraniać te monstrualne gady? — Po pierwsze, ich skóra, a także inne części mają wartość handlową, która znikłaby, gdyby cały gatunek został wytępiony. Po drugie, smoki utrzymują równowagę w naturze, pożerając gigantyczne ślimaki, które nie tępione tak by się rozmnożyły, że wypełzłyby z lasów i doszczętnie ogołociły nasze pola uprawne, sady i ogrody i naraziły nasz lud na klęskę głodu. A po trzecie, ich obecność upiększa krajobraz, skłaniając cudzoziemców do odwiedzania naszego kraju i wydawania tu swojego złota. Czy satysfakcjonuje was to wyjaśnienie? Eudorykowi przeszła przez głowę myśl, aby napaść na strażnika, obezwładniając go i uciec wraz z Jillem i trofeum. Niestety właśnie wtedy gdy o tym pomyślał, jeszcze trzech, nieprzyjemnych z wyglądu facetów, wystrojonych tak jak Voytsik i uzbrojonych w kusze, nadjechało z lasu i stanęło za swoim przywódcą. — A teraz chodźcie już, wy dwaj — powiedział Voytsik. — Dokąd? — spytał Eudoryk. — Z powrotem do Liptai. Rano zabierzemy was dyliżansem do Vielitchova, gdzie wasza sprawa zostanie rozpatrzona. — Za pozwoleniem, panie, czym nas zabierzecie? — Dyliżansem pocztowym. — A cóż to jest, mój dobry panie? — Na jedynego Boga, naprawdę musicie pochodzić z barbarzyńskiego kraju! Zobaczycie, co to jest. A teraz chodźcie, bo w przeciwnym razie będziemy zmuszeni nocować w lesie. II RECHOCZĄCY CZARODZIEJ Dyliżans pocztowy kursował pomiędzy Liptai i Vielitchovem trzy razy na dwa tygodnie. Podczas gdy umazany zaschniętą krwią Jillo przesiedział podróż zatopiony w ponurym milczeniu, równie mocno upaprany Eudoryk starał się nie myśleć o brudzie i smrodzie, z uwagą przyglądając się okolicy, przez którą jechali. Kiedy było to tylko możliwe, wypytywał woźnicę o szczegóły związane z jego pracą: płacę, godziny pracy, odległości, koszt utrzymania pojazdu itd. W końcu woźnica zmęczył się wdychaniem smrodu uciążliwego podróżnego i szorstko polecił mu przesiąść się na siedzenie dla służącego, które znajdowało się z tyłu powozu, gdzie roztaczana przezeń woń mniej urażałaby węch pozostałych podróżnych. Kiedy zbliżali się do stolicy, woźnica popędził konie do galopu. Biegły gościńcem wzdłuż mulistej Pshory aż do miejsca, gdzie rzeka zakręcała. Tam przebiegły przez drewniany most. Vielitchovo było miastem imponującym. Główna wybrukowana ulica prowadziła do zakończonej kopułą w kształcie cebuli, czerwono–czarno–złotej katedry Jedynego Boga. W wyłożonym okazałą boazerią pałacu władz miejskich wąsaty urzędnik magistratu zapytał: — Który z was dwóch, obcokrajowcy, naprawdę zabił smoka? — Ten młodszy, zwany Eudorykiem — odparł Voytsik. — Ależ nie, Wasza Wysokość, to ja! — zaprzeczył Jillo. — Nie tak mówił, kiedy zastaliśmy ich z zakrwawionymi rękami po dokonaniu zbrodni — powiedział Voytsik. — Ten chudy wyraźnie zeznał, że czynu dokonał jego towarzysz, a tamten nie zaprzeczył. — Chciałbym to wyjaśnić — rzekł Jillo. — Jestem sługą najbardziej czcigodnego wielmoży, Eudoryka Dambertsona z Arduen. Wybraliśmy się na polowanie na smoka uważając, że jest to czyn szlachetny i heroiczny, który powinien przynieść nam chwałę na ziemi i zasługi w Niebie. Choć obaj uczestniczyliśmy w polowaniu, fatalne trafienie jest dziełem waszego niegodnego, obecnego tu sługi. Jednakowoż, pragnąc jako dobry sługa, aby cała chwała przypisana była mojemu panu, oświadczyłem, że on to uczynił, nie wiedząc, że zostanie to uznane za winę. — Co powiecie na to, sir Eudoryku? — spytał sędzia. — Zeznania Jilla są w zasadzie prawdziwe — rzekł Eudoryk. — Ale muszę wyznać, że nie udało mi się zabić bestii z powodu pecha, a nie chęci czy intencji. — Odnoszę wrażenie, że kłamią dla zmylenia sądu — stwierdził Voytsik. — Powiedziałem Waszej Wysokości o okolicznościach aresztowania, na podstawie czego macie możliwość dokonania osądu, jak się sprawa miała. Sędzia złożył ręce tak, iż czubeczki jego palców stykały się ze sobą. — Sir Eudoryku — powiedział. — Możesz bronić swojej niewinności, występować jako jedyny winny lub dzielić winę ze swoim sługą. Nie wydaje mi się, aby udało ci się uwolnić od współwiny, ponieważ Jillo, będąc twoim sługą, działał na twoje rozkazy. Jesteś, panie, przeto odpowiedzialny za jego czyny, a zatem w najlepszym wypadku pomysłodawcą smokobójstwa. — A gdybym obstawał przy niewinności? — spytał Eudoryk. — Cóż, w takim wypadku, zakładając, że udałoby ci się, panie, znaleźć dla siebie obrońcę, byłbyś w stosownym terminie osądzony. Zwolnienie za kaucją oczywiście nie jest dozwolone w odniesieniu do obcego podróżnika, który łatwo mógłby wymknąć się sprawiedliwości. — Innymi słowy, musiałbym pozostać w więzieniu do czasu rozprawy. Jak długo by to trwało? — Ponieważ mamy przepełniony grafik, przez co najmniej półtora roku. Podczas gdy przyznawszy się do winy, zostaniesz, panie, osądzony natychmiast. — Oświadczam zatem, że jestem jedynym winnym — stwierdził Eudoryk. — Ależ, panie mój — lamentował Jillo. — Powstrzymaj swój język, Jillo! Wiem, co robię. Zwracając się do sędziego, Eudoryk dodał: — Ponadto, Wasza Wysokość, z całą stanowczością oświadczam, że obecny tu Jillo jest absolutnie niewinny, a to dlatego, że po pierwsze: jak sąd orzekł, działał z moich rozkazów; i po drugie: ponieważ jego działanie nie miało na celu korzyści osobistych, a jedynie uratowanie swego pana przed pożarciem przez smoka, co uczyniłby zresztą każdy dobry, wierny sługa. Sędzia zaśmiał się. — Rzekłbym, że mimo młodego wieku, gadacie jak stary. Cóż, zatem panie Eudoryku, znajduję was winnym popełnienia wszystkich czterech zarzuconych wam czynów i zasądzam zwyczajową karę, która wyniesie sto marek za każde przewinienie. — Czterysta marek! — wykrzyknął Eudoryk. — Wspólny majątek, jakim obecnie dysponujemy, wynosi czternaście marek i trzydzieści siedem pensów, oraz trochę rzeczy, które pozostawiliśmy u pana Kasmara w Liptai. — Winieneś pan w takim razie odbyć karę więzienia, w wymiarze odpowiadającym jednemu dniu za jedną markę. Chyba że znajdzie się ktoś, kto za was zapłaci. Zabrać go do więzienia. — Ależ, Wasza Wysokość! — zapłakał Jillo. — Cóż ja pocznę bez mego szlachetnego pana? Kiedy ujrzę go znowu? — Możesz widywać go każdego dnia w godzinach odwiedzin. Byłoby dobrze, gdybyś przynosił mu coś do zjedzenia, albowiem nasz wikt więzienny nie jest dla wybrednych. W czasie pierwszych odwiedzin w więzieniu Jillo poprosił, aby pozwolono mu odbywać karę razem z Eudorykiem. Rozpaczliwie zawodził. — O, hańbo, że też przedstawiciel tak szacownego rodu z Arduen został zamknięty, jak jakiś zwykły chłop czy wyrobnik! Tysiąc razy wolałbym sam odbyć waszą karę, panie… — Nie bądź większym głupcem, niż musisz! — warknął Eudoryk. — Wziąłem całą winę na siebie po to, żebyś ty mógł pozałatwiać moje sprawy. Gdybym dzielił winę z tobą, obaj znaleźlibyśmy się za kratkami. Zabierz no ten list do doktora Raspiudusa, odszukaj go i zapoznaj z naszą sytuacją. Jeśli jest przyjacielem doktora Baldoniusa, możliwe, że przyjdzie nam z pomocą. Doktor Raspiudus był niski i tęgi, a zmierzwiona, siwa broda sięgała mu po pas. — Ach! Drogi, stary Baldonius! — wykrzyknął po helladzku. — Przypomina mi się, jak obaj byliśmy uczniami Szkoły Magii w Uniwersytecie w Saalingen! Czy nadal układa wiersze? — Tak, panie, czasami to robi — odparł Eudoryk. — Cóż, młody człowieku, śmiem twierdzić, że twym największym pragnieniem jest zapewne uciec z tej plugawej dziury, nieprawdaż? — Właśnie, jak też odzyskać nasze trzy pozostałe zwierzęta i resztę dobytku, jaki pozostawiliśmy w Liptai, i wraz z sumą pieniędzy wystarczającą, aby dotrzeć do domu, opuścić ten kraj z dwoma jardami kwadratowymi smoczej skóry, które obiecałem doktorowi Bałdoniusowi. — Wszystko to wydaje mi się łatwe do załatwienia, młody panie. Potrzebuję jedynie twego pełnomocnictwa, które umożliwiłoby mi wyjazd do Liptai, odzyskanie wspomnianych rzeczy, a następnie powrót tu, by zapłacić zasądzoną ci grzywnę i uwolnić cię. Swoją armatkę, obawiam się, już utraciłeś, została bowiem zapewne skonfiskowana w imię prawa. — Mała byłaby z niej korzyść bez magicznego proszku — stwierdził Eudoryk. — Twój plan, panie, wydaje mi się wspaniały, ale cóż będziesz z tego miał ty sam? Czarownik zatarł ręce. — No cóż, przyjemność zrobienia przysługi staremu przyjacielowi, a także szansę na otrzymanie większej części skóry smoka dla własnych celów. Wiem co nieco o doświadczeniach Baldoniusa. On potrzebuje aż dwóch jardów, ja mogę z pewnością zrobić znacznie więcej ze skrawka. — Jak zdobędziesz, panie, smoczą skórę? — Leśnicy z pewnością obdarli już bestię do reszty i oddzielili wszystkie części smoka, mające jakąkolwiek wartość. Wszystko wystawione zostanie na aukcję, z której dochód wpłynie do kasy królestwa. A ja przelicytuję innych chętnych. — Raspiudus zachichotał. — Kiedy pozostali uczestnicy przetargu dowiedzą się przeciw komu występują wątpię, aby odważyli się podbijać cenę zbyt wysoko. — A czemuż to, panie, nie możesz najpierw wydostać mnie stąd, a dopiero później udać się do Liptai? I znowu chichot. — Mój drogi chłopcze, wpierw muszę znaleźć potwierdzenie, że w Liptai wszystko jest tak, jak mówisz. Przecież mam jedynie twe słowo, że jesteś Eudorykiem Dambertsonem, o którym pisze Baldonius. Pozostań więc tu cierpliwie jeszcze parę dni. Dopilnuję, abyś otrzymywał lepsze posiłki niż przetrzymywani tu łotrzykowie. A teraz, proszę o twe pełnomocnictwo. Tu masz pióro i atrament. Ratując się przed głodem, Jillo najął się na pomocnika brukarza i wpadał na wizyty do więzienia w czasie godzinnej przerwy na lunch. Kiedy upłynęły dwa tygodnie, a doktor Raspiudus nie dawał znaku życia, Eudoryk polecił Jillowi, by udał się do domu czarodzieja i poprosił o wyjaśnienia. — Odpędzili mnie od drzwi — składał sprawozdanie Jillo. — Powiedzieli mi, że uczony doktor nigdy o nas nie słyszał. Kiedy znaczenie tych słów dotarło w końcu do świadomości Eudoryka, zaklął szpetnie i z wściekłości zaczął walić w ścianę. — Ten plugawy, kłamli