9543
Szczegóły |
Tytuł |
9543 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
9543 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 9543 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
9543 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
W�ODZIMIERZ KOWALEWSKI
�WIAT�O I L�K
OPOWIADANIA STAREJ DATY COPYRIGHT (C) BY WYDAWNICTWO WAB.,
2003
WYDANIE I
WARSZAWA 2003
�wiat�o i l�k
(opowiadanie romantyczne)
Nie znosi� �wiat�a.
Kocha� �wiat�o.
Pisa� kiedy�: ��wiat�o jest dla cia� s�owem Bo�ym. Powiadaj�, �e w
t�umaczeniu dos�ownym pacierza powinno by sta�: �Ojcze, kt�ry� jest w �wietle*,
zamiast w �niebiesiech ��. Ale kiedy przedwczoraj zd��a� do rodzinnego gniazda,
przemierzaj�c nudn� r�wnin�, znaczon� sznurkami wierzb i sk�pan� w upale, kaza�
szczelnie zas�oni� okna powozu.
Teraz p�on�ce j�zyki poranka bezkarnie wdziera�y si� do gabinetu, iskrzy�y na
z�oceniach sprz�t�w, pe�za�y po grzbietach starych wyda� Racine�a i Marivaux.
Nie mo�na by�o otworzy� oczu. Patrz�c w r�ow� mg�� pod powiekami,
zrzuci� z siebie pled, obr�ci� si� ty�em do �wiat�a na twardej, w�skiej kanapie
i
dopiero wtedy z trudem wsta�, czepiaj�c si� oparcia. Odetchn�� powietrzem g�stym
od kwa�nych wyziew�w tytoniu i s�odkawego zaduchu stopionego wosku. D�ugo
trwa�o, zanim postanowi� zdecydowanie po�egna� si� z noc�. Pierwsza jasno��
spowodowa�a jednak taki b�l, �e natychmiast ukry� twarz w d�oniach. Musia�
przyzwyczaja� oczy do patrzenia, l�kliwie rozchylaj�c palce.
Na biurku �lady nocy. Ogryzki cygar, zielone sukno powalane popio�em,
sterta pi�r, pusty ka�amarz na podstawce w kszta�cie �r�d�a Hipokreny, listy,
zapisane �wiartki papieru. Dalej szklanka z resztk� cuchn�cej wody Kissingen i
angielski sztucer, kt�rego luf� w chwilach za�amania my�li przyk�ada� do oka jak
astronom lunet� i mierzy� w p�omyki �wiec.
Sta� tak bezradnie jeszcze dobry kwadrans, mru��c powieki i chwiej�c si� na
nogach. Czu� si� chory i osaczony, zatruty potokami gor�cego przejrzystego
z�ota.
Ka�dy nowy dzie� tutaj zaczyna� z coraz wi�kszym oporem i niech�ci�; najlepiej
wcale nie wychodzi�by z tego pokoju. Kiedy ust�powa�y ciemno�ci, pia�y koguty w
nieodleg�ym folwarku, trzeba by�o porzuca� Dialy, trzeba by�o by� m�em,
ordynatem, administratorem, s�siadem, by� uprzejmym albo nieuprzejmym,
wyrozumia�ym albo bezwzgl�dnym, cierpliwym albo cholerycznym wciska� si�� na
twarz wszystkie te maski, kt�re nie pasuj�, zdzieraj� sk�r� do krwi, t�umi� to,
co
naprawd� chcia�yby powiedzie� usta.
Ruszy� si� wreszcie oci�ale, podszed� do kominka, starannie otuli� chust�
stoj�c� tam miniatur� w plecionej ramce, zadzwoni� po s�u��cego.
Krusio, swoim zwyczajem, przydrepta� nie za pr�dko, skrzywi� si� i z
brz�kiem postawi� dzbanek kawy na palisandrowym stoliku do szach�w.
- P�jdziesz mi, kochany, za stajnie ko�o du�ego domu - nakazywa�
kamerdynerowi pomi�dzy jednym a drugim parz�cym, zbawczym �ykiem - i
sprowadzisz mularza, z tych, co naprawiaj� ogrodzenie.
Dawno po jutrzni, pewno zacz�li robot�.
Nie doko�czy� drugiej fili�anki, kiedy na schodach do ogrodu sta� ju�
cz�owiek w parcianym fartuchu. Wyszed� do niego, przys�aniaj�c oczy i odwracaj�c
si� od s�onecznych plam na �wirze alejki.
- Popatrz no tutaj - wskaza� ostre, gotyckie okno, kt�rego szyby zdawa�y si�
p�on�� o�lepiaj�cym, bia�ym ogniem. - Widzisz?
- Ano...
- Trzeba zamurowa�.
Rzemie�lnik cofn�� si� o krok i spojrza� na niego jak na wariata.
- Jak to, jasny panie, zamurowa�? Fenster trza tak durch zamurowa�?...
Czemu?
- Zwyczajnie, na troch� wi�cej ni� �wier� wysoko�ci.
- Panie, a okiennica od s�o�ca nie starczy?
- popatrzy� w g�r�, w d�, wydrapa� odrobin� tynku,poliza�, mlasn��
niezadowolony. - Cynkreta nie strzyma, cygiel wyleci, nowy puc przecie by trza,
szprycung fest da�... Diabla robota, jasny panie!
- Okiennica to okiennica, mur to mur. Dam dziesi�� z�otych, a zaraz trzy.
- A jak pan jenera� zobaczy? A pan Koch?
Ostatnie z�biska mi wygrzmoci...
- O to nie dbaj. Pan jenera� w Warszawie, a Kochowi powiesz, �e to ja
rozkaza�em.
Trezor, wielki chart od��czony od sfory, �agodny i przymilny, wylaz� nie
wiadomo sk�d, otar� si� bokiem o cholewy, u�o�y� �eb na butach.
Odp�dzi� psa. Wzdychaj�c g�o�no i pow��cz�c nogami, jakby szed� na w�asny
pogrzeb, pokona� b�yszcz�ce posadzki salonu maureta�skiego i stan�� na progu
sypialni, gdzie w wielkim �o�u pod tureckim baldachimem czeka�o jego nietkni�te
miejsce.
Bola� ty� g�owy, piek�y powieki, r�s� zimny kamie� w brzuchu.
Ona siedzia�a ju� przed gotowalni�. W prostej b��kitnej sukni, z g�adko
zaczesanymi w�osami, owiana zapachem migda��w i werbeny z paryskich flakon�w
od Houbiganta. �ona! Ca�a, od st�p do g�owy, w �wie�ym �wietle bij�cym z
otwartych okien.
Jakby ulepiona z jasno�ci. Czysta, mleczna, zawsze dos�owna, zawsze
rozumna, zawsze o zdrowym, trze�wym spojrzeniu. Ju� gotowa do guwernantek, do
kuchni, do praczek, do dostawc�w z Ciechanowa, do chorej ciotki, do wieczornej
herbaty i francuskiego bajdurzenia o niczym.
- Znowu nie spa�e� dzisiaj, m�j dobry.
- Przeciwnie. Ja tutaj ca�y czas �pi�...wycedzi� i nagle bole�nie zat�skni� do
Dialy, ju� nawet nie do samej cudownej postaci, dotyku piersi i r�k, ale cho�by
do
miniatury zostawionej na kominku w gabinecie. Wybiec, unie�� chust�, �apczywie
spojrze� w oczy tak nami�tnie odmalowane przez Ary Scheffera, b�ogos�awionego
artyst�!
Z daleka, przez amfilad� pomieszcze�, s�ycha� by�o najpierw, jak murarz
ordynarnie �aje ch�opca pomocnika, a potem zgodny stukot dw�ch m�otk�w,
odkuwaj�cych tynk pod oknem.
- Czy co� si� sta�o, m�j dobry? - unios�a brwi zaniepokojona.
- Broni� si�, jak umiem.
Gor�ce i duszne godziny stara� si� przetrwa�, nie opuszczaj�c cienia.
Przyjmowa�, musia� rozmawia�, odgrywa� rzeczowo�� i dystynkcj�. Buchalter z
rachunkami, koncypient adwokacki w sprawie procesu granicznego, stary Mysior,
dostawca �wi� dla wojska. Wczesnym popo�udniem objazd p�l z Sowi�skim, w
piekielnej spiekocie, tumanach piachu.
Okr�cony pudermantlem, w czarnych okularach i s�omkowym kapeluszu
le�a� bezw�adnie na kanapie pod podniesion� bud� ma�ego kocza i udawa�, �e
s�ucha
tyrad o nawozie saletrowym, o pszenicy angielskiej i perskiej, o owsie
bizantyjskim.
Przerwa� t� gehenn� w po�owie i skar��c si� na b�l w skroniach, kaza� wraca�.
Nie zasiad� ze wszystkimi do obiadu. Nic nie jad�. Samotny w wielkim
salonie, pod portretem pradziada Stanis�awa, szambelana kr�lewskiego, s�czy�
swoj�
kwa�n� wod� i pali� cygaro za cygarem. Z ulg� patrzy�, jak s�oneczne smugi na
meblach i obiciach dojrzewaj� do coraz mocniejszej czerwieni.
C� to za straszliwy los: bogacz, pan, w�a�ciciel! Z jednej strony �wi�te
powinno�ci stanu, walka o utrzymanie dochod�w i zasob�w rodziny, ojciec jenera�,
przed kt�rego marsow� surowo�ci� dr�a� wci�� jak ma�y ch�opiec, z drugiej -
nieustaj�cy g��d, ��dza zerwania nici i �a�cuch�w, splugawienia konwenans�w,
rozbicia w py� odwiecznej nudy. Wystrzeli�, wystrzeli� wysoko! P�yn�� jak kometa
po olbrzymim czarnym niebie, nie ogl�da� si� na nic. Na co taki �wiat, w kt�rym
nie
mo�na by� tym, kim jest si� naprawd�, nie mo�na kocha�, kogo naprawd� si� kocha!
Jak�e zazdro�ci� Juliuszowi. Wspomina� rzymskie noce, cygarowanie przy
mro�onym winie i rozmowy w ogrodzie, na ruinach pa�acu cezar�w.
Ile� swobody brzmia�o w jego s�owach, cichych, ale wypowiadanych mocno,
wysokim g�osem! Juliusz przeklina� wprawdzie ci�gle dol� tu�acza, ale przecie�
zawsze robi�, co chcia�. Tak w �yciu, jak i w poematach. Nie mo�na by� poet� bez
poczucia wolno�ci, przynajmniej wewn�trznej. Samo pragnienie nigdy jej nie
zast�pi.
A on? Juliusz szuka� w Palestynie prawdziwego oblicza Boga, pan Adam te�
w�drowa� ongi� w poszukiwaniu wznios�o�ci i pi�kna. On - by� tylko smutnym
pielgrzymem Dialy.
Tam wielkie duchowe wzruszenia, tu - wymy�lanie pretekstu wyjazd�w,
przemykanie z zakryt� twarz� po paryskiej ulicy, spotkania po wynaj�tych domach
i
zwierz�ca ��dza cia�. Tam poetycka s�awa, pomruk podziwu na salonach,
nie�miertelno�� t�oczona z�otem w sk�rze ozdobnych wyda�, tu - wieczny strach
przed skandalem i n�dzne, bezimienne broszury, o kt�rych nie wiadomo, czy
niebawem nie trafi� do zawijania �ledzi.
Wiecz�r zapada� powoli, stoj�ce nieruchomo powietrze nasi�ka�o coraz
g��bsz� szaro�ci�. W du�ym domu zapalono ju� lampy, nad parkowymi zaro�lami
ni�s� si� d�wi�k fortepianu. To ona gra�a. Przer�bki Cherubiniego czy duet�w
Mozarta; dok�adne, schludne tony, wymierzone w sam �rodek, akurat do trawienia,
do bawialni po kolacji.
Kaza� wnie�� �wiece. Gabinet wype�nia�a jeszcze prza�na wo� wapna i
�wie�ych cegie�, ale mur pi�trz�cy si� za szybami prawie do po�owy wysoko�ci
okna
dawa� z�udne poczucie spokoju, ciep�a, oddzielenia. Czule zdj�� chust� z
miniatury,
pog�adzi� bielej�cy w p�mroku p�aski owal twarzy, tak jakby odgarnia� jej
niesforne
w�osy z czo�a.
- Nie znajduj� s��w modlitwy do ciebie... - wyszepta�.
Si�gn�� po jedno z pi�r, mistrzowsko zaostrzonych przez Krusia, i po ostatni�
kart�, zapisan� minionej nocy:
�mier� cia�a niczym - takiej �mierci chwila Wabi my�l moj�, sercu si�
przymila;
Lecz �mier� jest inna, co przepuszcza cia�u, A dusz� tylko zabija poma�u...
R�ka zawis�a w pustce. Ka�dego dnia ba� si� w�a�nie tej chwili. I znowu nie
m�g� pisa� dalej. Nie mo�na pisa�, je�li w piersiach ma si� kawa� suchego
drewna, w
g�owie �rozbuja�e flukty�, a �yje si� tylko jednym wielkim czekaniem, kt�re
rozdziera jak najwymy�lniejsza tortura.
Patrzy� na Dialy. �Twarz pi�kna jako Przemienienie Pa�skie... �, tylko ta my�l
z wiersza pana Adama, cho� przeznaczona dla innej kobiety, mog�a j� opisa�.
Niestety - nie potrafi� wydoby� w�asnej.
Te usta z�o�one zmys�owo i z nutk� pogardy, jakby zna�y tajemnic�
wszechrzeczy, rys czo�a szlachetny jak bezchmurne niebo, wygi�cie brwi,
zdradzaj�ce przenikliwo�� i moc. No i oczy, ciemne, skupione, gorej�ce...
Przypomnia� sobie dziwn� zim� w Neapolu, kiedy mimo wzburzonego morza
i lodowatych wichr�w na ka�dym rogu sprzedawano kwitn�ce r�e, a potem
wybuch Wezuwiusza, pierwsz� ods�on� natury, kt�r� ogl�dali razem, po kilku
dniach salonowej znajomo�ci. Czy�by dymy z krateru rozwleczone nad miastem,
dantejski spektakl roz�arzonej lawy zmieszanej z najczarniejszym mrokiem nocy
mia�y by� znakami danymi na przysz�o�� tej mi�o�ci? Rzuci� pi�ro, odsun��
krzes�o i
bezmy�lnie biega� od �ciany do �ciany. Chcia� krzycze�, powstrzymywa� si�
resztk�
woli, gryz� palce, czu� na wargach i j�zyku s�odkawy smak krwi. Potem opad� bez
si�
i trwa� tak d�ugo, bezczynnie, s�uchaj�c jedynie tykania zegara, nieust�pliwie
miel�cego sekundy, minuty i kwadranse.
Dopiero nad ranem wr�ci� do biurka. Przy dogasaj�cych ju� �wiecach napisa�
jednym tchem �arliwe i gwa�towne listy do Orcia, do Cieszkowskiego, do So�tana w
Baden, takie, jakich zawsze si� wstydzi�, kiedy ju� zosta�y wyekspediowane na
poczt�.
Ranek zasta� go jak zwykle skulonego na kanapie. Tym razem m�g� unie��
powieki bez obawy.
Mur odegra� swoj� rol�. Gabinet jakby podzieli� si� na strefy cienia i jasno�ci.
Wy�ej wirowa� w s�o�cu kurz i wszystko p�on�o jak dawniej, ale tu� nad kanap�,
sto�em, zag��wkami zepchni�tych na bok foteli le�a�a gruba warstwa �agodnej,
bezpiecznej szarzyzny.
Nie chcia� wstawa�, ca�y dzie� przespa�by nu��cym, lepkim snem. By�
obola�y, zm�czony.
Kiedy jednak po d�ugiej walce podni�s� si�, poruszy� j�zykiem twardym jak
ko�ek i wyprostowa� nogi, natychmiast zawirowa�y mu przed oczami krwawe
plamy, poczu� pot�ne uk�ucie przewiercaj�ce na wylot czaszk� i m�zg. Opad� z
powrotem na sof�. Zas�aniaj�c twarz i nie mog�c wstrzyma� �ez, zaciska� z�by z
b�lu.
- Id� jeszcze raz po mularzy - j�kn�� do Krusia, kiedy ten jak zwykle zjawi� si�
z kaw�.
S�u��cy zamacha� r�kami z obrzydzeniem, jakby chcia� odegna� od siebie
niewidzialn� fal� zsiad�ego tytoniowego odoru.
- Znowu p�acz, znowu fanaberia... Patrz� tak na ja�nie pana i samemu mi si�
chce p�aka�, bo mi si� przypomina pan Danielewicz, jake�my go oba ubierali do
trumny w Monachium. Ju� prawie ja�nie pan podobny, jeszcze miesi�c, dwa...
Wczoraj ca�a kuchnia p�ka�a ze �miechu, dzisiaj to pewnie ju� po stajniach i
chlewach rozpowiadaj�, �e pan ka�e murowa� okna i siedzi po ciemku jak nietoperz
w piwnicy. Nie lepiej dobrze zapu�ci� firanki, kaza� nawet nanie�� lodu, je�eli
tak
m�czy?
- Zamknij g�b�, g�upcze! Czy ty nie widzisz, �e zabija mnie to, co kocha ka�dy
normalny cz�owiek!
Z murarzami nawet nie rozmawia� - Pokaza� im tylko, �e mur ma wype�ni�
ca�e okno wraz z wie�cz�cym je ostrym �ukiem. Nie s�ucha� te� lament�w i
pomstowa�, kt�re rozleg�y si� w odpowiedzi.
Zakl�� szpetnie, rzuci� na ziemi� gar�� pieni�dzy i zakrywszy oczy, po
omacku pobieg� do du�ego domu.
Zamkn�� si� w zacienionym pokoju ojca - Zatyka� uszy, bo przez drugie drzwi
s�ycha� by�o jej g�os - jak komenderuje dziewczynami. Jak ka�e czy�ci� zastaw�,
trzepa� kapy. I szorowa� - �ciera�, i skroba�, i woskowa�, i mydli�!...
W�o�y� czarne okulary, patrzy� na zalany upa�em gazon i bram�, przez kt�r�
powinien wjecha� ch�opak z poczt�. Ju� trzeci dzie� nie by�o listu od Dialy.
T�sknota
cz�sto powodowa�a dolegliwo�ci typowo fizyczne. Teraz d�awi�a gard�o i odbiera�a
oddech, powodowa�a niezno�ne rwanie w ko�ciach i szcz�kach, t�py ucisk pod
�ebrami. Cielesny brak wzbudza� cielesny b�l.
P�ywy widzia�, jak odchodz� odprawieni z kwitkiem przypisani na dzi�
interesanci - Pos�aniec wr�ci� dopiero wieczorem, przywi�z� jedynie warszawskie
gazety i nic wi�cej.
Noc jednak doda�a mu nieco si�. Poczu� nawet g��d, kaza� przynie�� sobie
kawa�ek indyka i szklaneczk� re�skiego. Potem, wysoko unosz�c stajenn� latarni�,
obejrza� zamurowane ca�kowicie okno i ruszy� na prze�aj przez park. Trawa
zd��y�a
ju� zwilgotnie�, czu� na nogach jej zimne mu�ni�cia. Bia�e p�aty ksi�ycowego
�wiat�a klei�y si� do ga��zi buk�w i platan�w, rzucaj�c niewyra�ne cienie.
Spojrza� za
siebie, na ciemn� bry�� swojego domu udr�ki, pa�acyku o z�batej
pseudoangielskiej
wie�y, dra�ni�cej rozgwie�d�one niebo. By�o cicho, bezwietrznie.
W tej samej chwili daleko st�d zapada zmrok rzadszy i weselszy, przepojony
woni� ja�minu i morskiej soli, wkradaj�cy si� przez otwarte okiennice willi
�Rey�,
otulaj�cy alejki znajomego, cyprysowego ogrodu, kt�ry sp�ywa ku pla�y. A Dialy?
Pewnie w g�rnym salonie, przy lampie, w fotelu pod ulubion� Monik� SchefFera,
odk�ada ksi��k� albo ko�czy list, albo odstawia fili�ank� tym samym, zgrabnym i
zdecydowanym ruchem.
Przymkn�� oczy i obraz ten wyda� mu si� tak realny, �e wystarczy�o zrobi�
jeden krok, aby by� tam, przy niej. By� i prze�ywa�, prze�ywa� wci�� t� sam�
ba��.
Niecierpliwie czeka� pory, kiedy wyjd� ostatni go�cie, kiedy s�u��ca dyskretnie
zamknie za sob� drzwi. A potem sta� obok niej na tarasie, liczy� �wiate�ka
unosz�ce
si� po olbrzymiej wodzie i rozmawia� o przysz�o�ci �wiata tak samo niedorzecznej
jak m�tlik gwiazd nad g�owami. A potem w�lizgiwa� si� do ch�odnej po�cieli,
szuka�
ustami ust, wydziera� koronkom g�adko�� i �ar jej sk�ry, karmi� najdziksze g�ody
i
krzycze� z rozkoszy! Gdzie jest prawdziwy B�g? Czy w tym �wi�tym ogniu, czy w
mroku bezdusznych praw, nak�adanych sobie przez ludzko�� jak kajdany?
Nie spostrzeg�, kiedy stan�� przed cmentarn� furtk�. Pchn�� j� bez l�ku.
Mogi�y wygl�da�y w ksi�ycowej po�wiacie jak u�pione miasto z arabskiej legendy.
Nigdy nie ba� si� tu przychodzi�, nawet noc�. Kogo mia� si� ba�? Niania, stary
Socho�, kt�ry uczy� go strzela�, krewne rezydentki, wiekowi lokaje, wreszcie na
�rodku grobowiec Matki. Odpoczywa� tu, skar�y� si� i szlocha�, czasem toczy�
d�ugie
dysputy.
Us�ysza� z boku szmer i szybki, dychawiczny oddech. To Trezor przemkn��
mi�dzy grobami i zacz�� mu liza� r�k�. G�aska� psa, patrzy� w niebo.
- Jaki� ty szcz�liwy. Jakie to szcz�cie, gdy ma si� przed sob� taki prosty,
�atwy �wiat.
Zamarzy� o tym, by by� kamiennym postumentem, kt�remu raz na zawsze
dany jest kamienny spok�j i budz�ca szacunek rola stra�nika granic pa�stwa
�mierci.
Westchn�� ironicznie i za�mia� si� p�g�osem:
- Ile we mnie egzaltacji, tyle mnie samego.
Ile cierpienia, tyle �ycia.
Tej nocy r�wnie� nie m�g� pisa�. S�owa, kt�re na cmentarzu zdawa�y si� jedno
przez drugie wyrywa� do szeregu, teraz blad�y, traci�y moc. Zniech�cony, �mi�
cygara, le��c na kanapie i str�caj�c popi� byle gdzie. Wreszcie popad� w p�ytki
p�sen, z kt�rego nagle zbudzi�o go przeczucie czyjej� obecno�ci. Podni�s� si�
przera�ony.
Sta�a nad nim z lichtarzem w r�ku. Pod�wietlona chybotliwym p�omykiem
by�a podobna do zjawy z ilustracji fantastycznego romansu Hoffmanna. Nie
p�aka�a,
nie by�a zdolna do p�aczu, tak jak do wzrusze�. Wskazywa�a na okno.
- Ten mur to jest m�j wyrzut, m�j strach, moja kl�ska. Powiniene� by� przy
mnie. Przysi�ga�e�!
Ale gdzie ty jeste�? Gdzie ty jeste�, m�j dobry?
Stan�� na r�wne nogi.
Kobieto z b�ota i krwi! - chcia� krzykn��.
Otworzy� jednak tylko usta i wstrz�sn�� si� jak zad�awiony. Milcza�, odwr�ci�
wzrok ku miniaturze na kominku, czeka�, a� odejdzie.
Obudzi� si� w zupe�nej ciemno�ci. Mur stanowi� ju� szczeln� zapor�, nie
przepuszcza� ani promyka. Nie wiedzia�, kt�ra godzina, nie m�g� dostrzec zegara.
Le�a� skulony, z szumem w g�owie, bez najmniejszej ch�ci ruchu. Naoko�o, za
murem, trwa� dzie�. S�ycha� by�o czyje� nawo�ywania, daleki turkot woz�w,
miarowy odg�os z ku�ni. Przymkn�� ci�kie, piek�ce powieki, naci�gn�� po brod�
cuchn�cy od potu pled i wraca� do Dialy.
Widzia� ten sam g�rny salon i jej profil na jasnym tle poranka. Czyta�a,
podnosz�c co jaki� czas oczy i patrz�c w dal, w okno otwarte na morze.
Ale c� to? Ta m�ska r�ka na ramieniu! Kto?
Epuzerzy! Mo�e zn�w ksi��� orlea�ski albo ten stary syfilityk de Flahaut? Czy
Botelho, markiz z nosem jak siekiera i rozbieganymi oczkami w�a�ciciela
lombardu!
To dlatego nie ma list�w, to dlatego ca�� dusz� czuje, �e dzieje si� co�
niedobrego!
D�wign�� si� i dr��c na ca�ym ciele, nerwowo chodzi� po gabinecie. W
ciemno�ciach zderzy� si� z szezlongiem, przewr�ci� parawan i potr�ci� nocnik,
zrzuci� z biurka jakie� szk�o.
Kobiety! Jak� kar� B�g na�o�y� na �wiat, tworz�c je takimi, jakimi s�? Czym
sobie zas�u�y�em na t� m�k�? Skoro ona jest kobiet�, to ja musz� by� silny i
stanowczy. Musz� powiedzie� �nie� ojcu i wszystkim tutaj, r�bn�� pi�ci� w st�!
I
jecha�, jecha�!
Natychmiast st�d jecha�! Nigdy nie wr�ci�!
Nie mog�c znale�� dzwonka, g�o�no krzycza�, wzywa� Krusia, wo�a� o konie
do Warszawy. Tam jeszcze tylko kilka spraw, kilka dyspozycji dla bankiera, i
mo�na
w drog�, na po�udnie, �y�, my�le�, kocha�, uk�ada� poematy! I nawet ojciec nie
stanie
na przeszkodzie!
S�u��cy nie nadchodzi�, wi�c rzuci� si� w stron� drzwi, zawadzi� ramieniem o
futryn�. Z g��bi ciemno�ci, boso, w rozche�stanej koszuli wybieg� prosto w
�wiat�o.
Jakby rozwar�a si� przed nim otch�a� piekielna.
Uderzenie by�o tak straszliwe, �e zatoczy� si�, potkn�� i upad� na podjazd.
Wciska� pi�ci do oczu, zagryza� wargi. Czu� �widruj�cy b�l w �okciach i
kolanach,
nie m�g� si� podnie��, nie m�g� i�� dalej, maj�c naprzeciw wymierzone w siebie,
rozpalone do bia�o�ci ostrze. I nie wiedzia�, w kt�ry bezpieczny mrok si�
schroni� -
ten, co pozosta� za uchylonymi drzwiami domu, czy ten sk��biony w nim samym.
Kiedy le��c na �wirze, duma� tak nad swoim losem, z ch�odnej jamy pod
schodami wype�z� Trezor. Ziewaj�c, zbli�y� si� ostro�nie. Obw�cha� pana ze
wszystkich stron, zje�y� si�, zaskomla� i uciek�, kul�c ogon.
Olsztyn, 18 grudnia 2000
�mier� Ostrogskiego Zamieszka�y od lat na Sycylii Aleksander Micha�
Ostrogski, ostatni potomek wielkiej rodziny ksi���cej, spoczywa� w�a�nie na
wysokim szezlongu i z przyjemno�ci� ch�on�� przedostaj�ce si� przez otwarte okna
wonie z ogrodu otaczaj�cego dom.
Ogr�d o�ywa�, gdy nadchodzi� zmierzch, ulubiona pora, oczekiwana
niecierpliwie w ci�gu piekielnych dni tego lata. Starannie dobierane odmiany
r�,
kamelii i hibiskus�w przesyca�y powietrze rozkosz� i wype�nia�y ni� kr�tkie
sycylijskie noce.
Stary de Heredia, jedna z wielu goszcz�cych tu znakomito�ci, spaceruj�c
w�r�d tych kwiat�w, wyrzek� z namaszczeniem: �O, jak�e niski w istocie jest
cz�owiek, nie umiej�c da� �wiatu nic w zamian za to, czym ten darzy go na ka�dym
kroku�.
Br�zowoz�ocisty gabinet szarza� sennie i mi�kko, traci�y powoli kontury
sprz�ty o wyszukanych kszta�tach, ciemnia�y ramy obraz�w, bibeloty na konsolach.
Ostrogski si�gn�� do wiaderka z lodem.
Och�odzone moscato, cho� mo�e zbyt cierpkie w smaku, by�o jedynym
ratunkiem przed upa�em, kt�ry jako� wyj�tkowo nie mia� zamiaru ust�powa� wraz
ze s�o�cem. Nawet morze ucich�o, jego powierzchnia sta�a si� teraz g�adka, jakby
st�a�a w �wietliste tafle szk�a.
Przesun�� palcami po lekko szeleszcz�cej karcie ksi��ki, kt�ra spoczywa�a na
pulpicie urz�dzonym tak wymy�lnie, aby le��c, m�g� umieszcza� czytane dzie�o
zawsze przed oczami i w odpowiedniej odleg�o�ci. Musn�� jeszcze raz wzrokiem
szyk liter, odcinaj�cy si� na bladoseledynowym tle:
Zn�w si� pod moje okno milczenie podkrada I bzy rozszala�e w li�ciach
zwi�d�ych kr�ci Niepewno�� lub Nieczu�o�� - co zgarnie zagl�da W s�u�b� tward�,
bo wieczn�, odda Niepami�ci...
Osobliwa by�a historia tego zbioru wierszy.
Pewnej zimowej nocy, prawie dwadzie�cia lat temu, znudziwszy si� kartami
w jednym z podejrzanych monachijskich �klub�w�, trafi� do ponurej knajpy na
przedmie�ciu Schwanthalerhohe.
Tam w�r�d pijackich be�kot�w i jazgotu dziwek pozna� wychud�ego,
kaszl�cego m�odzie�ca z rozpalon� twarz� i gor�czk� w oczach. By� Polakiem,
nazywa� si� bardzo zwyczajnie - Mielczarek, pochodzi� z Kujaw, gdzie� z okolic
Radziejowa czy Nieszawy, mniejsza o to. Pili szklankami ohydn� zio�ow� w�dk�, a
nowy kompan opowiada� nieco zdegustowanemu i milcz�cemu Ostrogskiemu o
sobie.
M�wi�, �e jeszcze niedawno chodzi� na uniwersytet w Berlinie, �e jest poet� i
znajduje si� w beznadziejnym po�o�eniu, rzekomo z powodu owego szata�skiego,
dobrze p�niej znanego Stacha, kt�remu po�yczy� ostatnie pieni�dze i kt�ry
czmychn�� par� tygodni temu z Niemiec. Nie mo�e zatem nawet wr�ci� do Berlina
ani w og�le ruszy� si� gdziekolwiek.
Musia� tak�e z klamotami ucieka� z zajmowanego przez siebie pokoju, bo nie
mia� na komorne. Ca�e szcz�cie, �e cudem trafi� na lito�ciw� Frau Jeschonnek,
w�a�cicielk� tego tutaj szynku; pozwala mu siedzie� w k�cie i od czasu do czasu
przespa� si� na stole, inaczej dawno by�by ju� w rynsztoku.
Pili tak do trzeciej rano, wykrzykuj�c na koniec napuszone dyrdyma�y o
sztuce i poprzekr�cane strz�py wierszy m�odego Brzozowskiego pomieszane z
Rimbaudem, a potem Ostrogski zabra� go do swojego apartamentu w hotelu
�Luisenhof�.
Wspomniane przez Mielczarka �klamoty� sk�ada�y si� ze znoszonego
p�aszcza i niedomkni�tego sakwoja�a, wype�nionego po brzegi zapisanymi
papierzyskami. Zaspany portier ze �le skrywan� w�ciek�o�ci� d�wiga� ten sakwoja�
na g�r� i zbiera� wypadaj�ce wci�� kartki, a z ty�u Ostrogski przy pomocy
doro�karza wl�k� nieprzytomnego i bezw�adnego poet�. Kiedy go�cia zwalono bez
czucia na kanap� w salonie, Ostrogski, tkni�ty nag�� pijack� ciekawo�ci�,
zajrza� do
wn�trza baga�u. Gdy wygrzebywa� pierwszy arkusz, nie przypuszcza�, �e sp�dzi
nad t� podr�n� torb� reszt� nocy, czytaj�c zach�annie najpierw przy lampie
zestawionej na dywan, potem na tarasie, w coraz ja�niejszej szaro�ci �witu, przy
akompaniamencie pierwszych kopyt uderzaj�cych o bruk.
Pami�ta�, jakiego ol�nienia wtedy dozna�!
Gdzie� tam do tych wierszy takiemu Nowickiemu, Langemu czy nawet
Tetmajerowi! S�owa kre�lone po�piesznie i nerwowo brzydkim, haczykowatym
pismem wypowiada� z pewno�ci� artysta, i to artysta olbrzymiego formatu, kto
wie,
czy nie wybitniejszy od tych wszystkich wielkich i mniejszych, dobijaj�cych si�
o
s�aw�, trwoni�cych �ycie na mrzonkach O rozpisaniu w poematy przekle�stwa
ko�cz�cego si� stulecia.
Rano okaza�o si�, �e poeta - przera�ony i niezdaj�cy sobie sprawy, gdzie jest -
nie mo�e wsta� o w�asnych si�ach, a jego poduszk� pokrywaj� drobne plamki krwi.
Tego samego dnia Ostrogski bez zastanowienia wywi�z� go, ca�ego
ob�o�onego lodem, prosto do Szwajcarii i umie�ci� w najlepszym sanatorium w
Davos. Powiedziano tam, �e o kilka lat za p�no, �e choroba poczyni�a
nieodwracalne post�py, �e obydwa p�uca s� zaj�te.
Z nikczemn�, niet�umion� niczym fascynacj� przygl�da� si� arty�cie
naznaczonemu przez najprawdziwsz� �mier�. Mielczarek nie odczuwa� l�ku, nie
wymaga� lito�ci, nie by� pokorny, nawet nie dzi�kowa� za wy�o�one na niego
�rodki.
Powiedzia�, �e przecie� spodziewa� si� takiego ko�ca i nic tego nie zmieni.
Pisa�,
ci�gle tylko pisa� w po�piechu, jakby chc�c wyrzuci� z siebie to wszystko, co
jeszcze
szarpa�o si� na dnie, wyplu� na podobie�stwo tych czerwonych k�aczk�w, kt�re
zostawa�y na r�cznikach po ka�dym ataku kaszlu. Porywaj�ce, bo rozgrywane
naprawd� misterium zmaga� geniuszu i zmarnienia, porywaj�ca, ostra twarz
wiecznie g�odnego cz�owieka, z nieobecnym wzrokiem, wbitym w bia�e czapy Alp
na tle mro�nego nieba. Trwa�o to kilkana�cie tygodni. �mier� Mielczarka by�a te�
taka, jak wyznaczy� jego mecenas. Poeta odchodzi� bez �alu, pogodzony z losem,
zaciskaj�c palce na pokrytym ch�odnym osadem kielichu Ruinarta najlepszego
rocznika. Nie modli� si� ani z nikim nie �egna�, nie podyktowa� �adnego listu,
nie
wypowiedzia� niczego, co powinno zosta� zapami�tane. Prosi� tylko o jedno - o
wydanie drukiem jego nieznanych dot�d nikomu poemat�w. Ostrogski przyrzek�
mu to z ca�� powag�.
Po wykupieniu miejsca na kamienistym cmentarzyku i obstalowaniu
nagrobka zebra� wszystkie papiery i wyjecha� do Bazylei. Nie chc�c napotka�
nikogo
ze znajomych, wynaj�� pok�j w skromnym hoteliku i tam przez kilka dni -
rozmem�any, nieogolony, w brudnym szlafroku i z kwa�nym tytoniowym osadem w
ustach - prze�ywa� najwspanialsze chwile swojego nudnego �ycia. Wypalaj�c tuziny
egipskich papieros�w, porz�dkowa� r�kopisy, uk�ada�, dzieli�, przepisywa�. Raz
dziennie zbiega� na d� do piwiarni, d�awi�c si�, zjada� napr�dce byle co i
p�dzi� z
powrotem, aby z id�cych w dziesi�tki wersji tych samych liryk�w, z g�szcz�w
skre�le� i poprawek wyprowadza� przyprawiaj�c� go o dr�enie esencj� poezji.
Uko�czywszy prac�, uda� si� do typografii si�str Vanderbourg. Wiele czasu
po�wi�ci� doborowi najodpowiedniejszego gatunku papieru, najsubtelniejszego
kroju czcionki. Sam zaprojektowa� wygl�d stronic, ka�d� z nich kaza� zaopatrzy�
inicja�em zmar�ego poety. Wreszcie po miesi�cu dane mu by�o ujrze� i trzyma� w
d�oniach dwa okaza�e tomy.
Jeden zawiera� poezje oryginalne, drugi znajduj�ce si� r�wnie� w podr�nej
torbie przek�ady z Otylii von Kirsch, Maxa Dauthendeya, Petera Hille i Hugo von
Hofmannsthala. Ok�adki zam�wi� p�niej w Wenecji. T�oczone w safianie koloru
ciemnej ochry, opatrzone profilem Mielczarka, wykonanym wed�ug po�miertnej
maski, �wieci�y na p�ce cieniutk�, srebrn� inkrustacj�.
Solennie wype�ni� dane przyrzeczenie. Wyda� dzie�a wielkiego i nieznanego
artysty - w jednym egzemplarzu, dla siebie.
Czyn ten stanowi� wprawdzie szczyt wyrafinowanego egotyzmu i pr�no�ci,
ale z drugiej strony Ostrogskiego rozpiera�a duma posiadania na w�asno��
geniusza,
czerpania z niego, kiedy tylko zapragnie, niedaj�cych si� opisa� prze�y�,
niedost�pnych nigdzie i dla nikogo. Niezwyk�e jest poczucie wy�szo�ci z tego
powodu, ocieraj�ce si� nieomal o fizyczn� rozkosz, r�wne prawie jakiemu�
mistycznemu wyniesieniu. I tak nie mo�na przecie� wyobrazi� sobie kruchego jak
najczystsze szk�o talentu Mielczarka, wydanego na pastw� redaktor�w galicyjskich
gazet czy na j�zyki tych, nie daj Panie Bo�e, pisarzy i poet�w, zdolnych do
najwi�kszych pod�o�ci w obronie swojego miejsca na polskim parnasiku.
A Mielczarek rozbierany na kawa�ki w gimnazjalnej klasie albo na
uniwersytecie? Jak w szlachtuzie - najpierw wypito by z niego ca�� krew, toporem
wyr�bywano my�li i obrazy, rze�nickimi no�ami rozrywano szlachetn� tkank�
metafor, �eby wreszcie sponiewierany, budz�cy odraz� zew�ok jako kolejn�
papierow� wielko�� zostawi� pokoleniom maturzyst�w. Nie zas�u�y� na taki los.
Opatrzno�� by�a nad wyraz �askawa, �e zabra�a go tak wcze�nie, i wiedzia�a, co
robi,
zbli�aj�c przedtem ich obu do siebie.
Pe�nymi namaszczenia, kap�a�skimi nieomal ruchami odwraca� dobrze sobie
znane stronice, sczytywa� p�yn�ce jeden za drugim takty br�zowych s��w:
Te okna dawno wybite i krzes�a przy �cianach chore I rozstrojone pianino z
zapomnianym ju� walcem, Gdzie podarte zas�ony na wietrze p�yn� wieczorem,
Gdzie z w�ciek�ej bezsilno�ci do krwi zagryzam palce...
Potem zamkn�� tom na srebrn� klamr� i potrz�sn�� dzwonkiem, wydaj�cym
g�os �agodny jak plusk wody. Gdy Armand wszed� bezszelestnie i zatrzyma� si�
przy
kotarze, nakaza� mu zaprz�ga� do powozu oraz oznajmi�, �e wiecz�r sp�dzi u pani
Lamaire.
Jad�c ju� ulic�, postanowi� jednak wysi���.
Poleci� Grzegorzowi, stangretowi i zarazem drugiemu kamerdynerowi, aby
jecha� z wolna za nim, a sam kroczy� trotuarem w ciep�ym powietrzu, wype�nionym
aromatem drzewek pomara�czowych, kt�re tarasami ros�y nad miastem. Szed� tak
bocznymi, cichymi uliczkami, gdzie nie dociera� zgie�k o�ywaj�cych wieczorem
g��wnych arterii. Przystan�� na chwil�, us�yszawszy d�wi�ki mandoliny dochodz�ce
zza �ywop�otu i w tym samym momencie zacisn�� z�by z obrzydzeniem, gdy rz꿹c
i zgrzytaj�c przejecha� obok automobil. Pomy�la� o nihilizmie nowego �wiata,
gardz�cym na ka�dym kroku resztkami tego, co subtelne i pi�kne, a nast�pnie
pe�nym rezygnacji ruchem przy�o�y� do twarzy chustk� dla ochrony przed chmur�
benzynowego dymu.
Pani Lamaire powita�a go rado�nie. Podobnie jak Ostrogski by�a �sycylijskim
pustelnikiem�, jedn� z nielicznych os�b, u kt�rych bywa�, do kt�rych nie czu�
odrazy
i nie m�g� sobie odm�wi� od czasu do czasu chwili rozmowy. Mimo �e nie widzia�
jej zaledwie dwa miesi�ce, skonstatowa� nagle, �e bardzo posun�a si� w latach.
Tak
niedawno jeszcze dostrzega� w niej dam� z powodzeniem walcz�c� z nieub�aganym
prawem przemijania, a teraz wysz�a mu na spotkanie staruszka w prostej sukni i w
bia�ym czepcu na g�owie. Tylko og�ada nie pozwoli�a na wyra�enie zaskoczenia! A�
trudno uwierzy�, �e ta nieukrywaj�ca ju� zmarszczek, filigranowa, �yczliwie
u�miechni�ta pani by�a przed laty heroin� salon�w, a historia jej �ycia jest
�ywcem
wyj�ta z Balzaca czy Zoli, ��cznie ze sposobami zdobycia poka�nego maj�tku
poprzez intrygi i ma��e�stwa, kt�rych nawet ona sama nie potrafi�a chyba
dok�adnie
zliczy�. Ostrogski bywa� kiedy� w jej paryskim domu przy ulicy Matignon, gdzie
pozna� najwa�niejsze persony �wczesnego monde�u. P�niej nie widzia� jej lat
kilkana�cie, a� wreszcie odnowi� znajomo��, gdy po �mierci ostatniego m�a
osiedli�a si� na Sycylii, przypadkowo w tej samej miejscowo�ci, zajmuj�c
okaza��,
lecz niezbyt gustown� Villa Eucalipti.
- Ten str�j to rodzaj demonstracji. Niech pan bez skr�powania patrzy na mnie
i nie udaje, �e nie jest zdziwiony.
Ten g�os jest skrzekliwy i starczy - pomy�la�.
- Ale ten sam ton, ta sama pewno�� siebie... M�wi do mnie tak jak dawno
temu do kolejnego kochanka, rozpoczynaj�c now� gr�. To jej zosta�o. Wyborne.
Fenomenalne!
- Nie rozumiem, droga przyjaci�ko. Demonstracji czego?
- Pogodzenia ze �wiatem - odpowiedzia�a z u�miechem. - Ciesz� si�, �e nie
zapomina pan o mnie, i ciesz� si� tak�e, �e inni zacz�li zapomina�.
Dzisiaj z pewno�ci� nikt wi�cej nie przyjdzie.
�roda by�a tradycyjnym dniem przyj�� starej pani, ale towarzystwo naturaln�
kolej� rzeczy omija�o ju� jej dom. Jednak tym razem przewidywania gospodyni nie
spe�ni�y si� i zaanonsowano osobliw� par� go�ci. By� to pewien w�gierski hrabia
z
r�wnie utytu�owan� ma��onk�. On - o regularnej twarzy Anglika, kontrastuj�cej z
pa��kowatymi nogami i niskim wzrostem, ona - nalana Hiszpanka, chrypliwym
falsetem kalecz�ca wyuczon� francuszczyzn�. Oto dzisiejsza arystokracja. Niby
wybra�cy Boga, ale gdzie� boskie podobie�stwo! - pomy�la� rozbawiony.
Kolacj� podano na tarasie o�wietlonym miedzianymi lampami, pod festonami
kwiat�w, nabieraj�cych w ich po�wiacie zielonkawego odcienia.
Ma��e�stwo papla�o bezustannie o rodzinie i znajomych w Pary�u, Rzymie i
Wiedniu, na co pani Lamaire uprzejmie kiwa�a g�ow�, a Ostrogski by�, jak zwykle
w
takich sytuacjach, nonszalancki i z�o�liwy. Gdy hrabia zacz�� tonem politycznego
wyk�adu rozwodzi� si� nad rosn�cym napi�ciem na Ba�kanach i twierdzi�, �e mo�e
ono spowodowa� �wiatowy kataklizm, odrzek�, i� gazet nie czytuje, a w wojny nie
wierzy, poniewa� ludzko��, pomimo og�lnie panuj�cego z�ego smaku, wydobywa
si� jednak powoli z najg��bszych pok�ad�w zdziczenia. Natomiast ma��onka
wyst�pi�a z kwesti� nast�puj�c�:
- Czy pani nie irytuje fakt, �e Pary�, ta mekka arystokracji, jest stolic�
republiki? �e te� nikt tego nie spostrzeg�!
Po godzinie go�cie po�egnali si� wreszcie.
Gospodyni, wr�ciwszy na g�r�, zasta�a Ostrogskiego wychylonego przez
por�cz i wdychaj�cego z rozkosz� troch� rze�wiejsze o tej porze powietrze.
- Dziwi� si� panu, mon Michel, �e tak zra�a pan do siebie ludzi. Tyle lat
jeszcze przed panem, a czyni�c tak jak dzisiaj, zamknie pan przed sob� wiele
drzwi -
pogrozi�a mu palcem.
- Oby to nie by�y tylko drzwi pani, droga przyjaci�ko. Bo na reszt� to ja po
prostu gwi�d�� - roze�mia� si�, ca�uj�c wiotk�, pomarszczon� d�o�.
- Prosz� wybaczy�, nie panuj� nad sob�, kiedy musz� obcowa� z tak� wysoko
urodzon� ho�ot� - doda� cicho.
S�u��cy wni�s� na tacy omsza�� butelk�.
- Pospolite usta niegodne s� tego trunku, mon ami, zatem prosz� skosztowa�.
Stuletnie amontillado. Podobno wr�ci� pan z Pary�a?
- By� mo�e by�a to ostatnia moja wizyta w tym mie�cie. Nikogo w�a�ciwie nie
odwiedza�em i nie potrafi� opowiedzie� niczego, co mog�oby pani� zainteresowa�.
Tegoroczny salon sztuki zupe�nie nieciekawy, mo�e poza rze�bami niejakiego
Ivandi�a, zdaje si�, Bo�niaka albo Kroata, do tej pory zupe�nie nieznanego. Tak,
umiej�tno�� utrwalania w kamieniu kontrast�w i sprzecznych uczu� rzeczywi�cie
robi wra�enie, chocia� naprawd� jest to artysta bardzo klasyczny... Pary�
odwiedzi�em dla ostatecznego za�atwienia moich spraw, sprzeda�y domu,
rozliczenia ze s�u�b�. Pali�o mnie to przez wiele lat i teraz nareszcie mam
wszystko
za sob�.
- Czyli podj�� pan decyzj�. A wi�c za pa�skie ostateczne rozstanie z
siedliskiem zepsucia!
- To nie jest, niestety, takie proste. Prze�y�em ju� p� wieku i nadal nie wiem,
co zrobi� ze sob�, ze swoim �yciem. Nawiedzaj� mnie ataki melancholii, nag�e
t�sknoty do miejsc, do ludzi, kt�rych zaledwie w chwil� p�niej jestem got�w
znienawidzi�. Nic po sobie nie zostawiam, moje �ycie by�o g�upie i nudne, nie
potrafi�em wykrzesa� z siebie niczego, co za�wiadcza�oby cho� nieznacznie o
mojej
warto�ci. Jestem chory na samego siebie i bardzo mi z sob� samym niedobrze.
Pragn��bym umrze�, gdybym tylko mia� pewno��, �e to co� warte.
- Obawiam si�, �e przemawia teraz przez pana literatura. Pa�ski j�zyk to j�zyk
Laforgue�a i Dujardina. Pisali wysmakowan� poezj�, ale czy� mo�na tak �y�? Samym
smakiem?
- Cz�owiek boi si� m�wi� g�o�no o takich my�lach, boi si� w�a�nie
pretensjonalno�ci, egzaltacji. Nie mo�na jednak o tym m�wi� w inny spos�b i musi
to
by�, jak pani okre�li�a, j�zyk Dujardina, droga przyjaci�ko.
- Ale na przyk�ad c� to jest t�sknota, o kt�rej pan m�wi�? T�sknota do kogo,
do czego? T�skni pan mo�e do Pary�a, a mo�e do tej swojej Polski, kt�rej nie ma?
Dlaczego? Przecie� wsz�dzie jest tak samo! Ludzi pa�skiego po�o�enia
materialnego
i duchowego ca�y dzisiejszy �wiat nie powinien przyprawia� o rozterki i
kompleksy.
Kiedy�, bardzo dawno temu, mia�am wtedy dziewi�tna�cie lat i by�am s�odk�
przyjaci�k� Lamartine�a, przedstawiono mnie jakiemu� waszemu poecie. Podobno
by� to wielki poeta, ale nie pami�tam, jak si� nazywa�.
Kilku pa�skich rodak�w ca�owa�o go w r�k�. Wygl�da� bardzo pospolicie:
stary, zwalisty, taki nieporadny w ruchach, �le ubrany, a ponadto bez z�b�w i
m�wi�cy bardzo �miesznie, jeszcze �mieszniej ni� ta Hiszpanka. Jego poematy
mia�y
podobno zrodzi� si� z wielkiej t�sknoty za czym�, co nie wr�ci. Kaza�am je sobie
p�niej przys�a� i niczego nie mog�am zrozumie�. Pl�tanina s��w, nic wi�cej. Tak
wygl�da konsekwencja uwik�ania w obsesje, nak�adania na siebie ci�aru
niemo�liwo�ci, a p�niej rozpaczy nad tym, �e przygniata on do ziemi. Martwi�
si� o
pana! P� wieku! C� to jest p� wieku? Nic pan jeszcze nie wie.
Ca�e �ycie chcia�abym mie� pi��dziesi�t lat!
Ostrogski, nie czekaj�c na lokaja, nala� jeszcze jeden kieliszek trunku.
- Podda� si� czystemu pi�knu, rozp�yn�� w sztuce, mo�e to jest jakie� wyj�cie?
Ale i prawdziwe znaczenie s�owa �sztuka� ma niewiele wsp�lnego z tym, co si�
dzisiaj za sztuk� uwa�a. Niewiele wsp�lnego z tym, co teraz produkuj� ci...
oszu�ci! -
sykn�� z�o�liwie.
- Jak zwykle, mon ami Michel, wypowiada pan opinie zadziwiaj�ce. Dwoma
s�owami chcia�by pan obala� autorytety, kwestionowa� wielko�ci. Czy to nie
zwyczajna pycha? Kim s� wi�c ci �prawdziwi� arty�ci? Zna�am ich tylu, a pan
twierdzi, �e nie istnieli, nie istniej�. Tak wiele w panu przesady...
- Istniej�, istniej� na pewno - zapewni� z o�ywieniem i b�yskiem w oczach, co
pani Lamaire przypisa�a raczej mocy wina ni� �arliwo�ci przekona�.
- Ten, o kt�rym by�a pani �askawa wspomnie�, r�wnie� do nich nale�a�. Jest
ich bardzo niewielu, a wszyscy odrzuceni, nieszcz�liwi... Nie przemawiaj� po
to,
aby wynosi� si� nad innych, obrosn�� snobami i z�otem, gardzi� s�abymi i
ubo�szymi
duchem.
Prawdziwa sztuka to odwr�cenie sensu istnienia, to wieczna w�dr�wka
wzd�u� granicy �ycia! Prawdziwa sztuka to ucieczka w cie�, to pogarda dla siebie
samego!
Pani Lamaire patrzy�a na swojego go�cia z coraz wi�kszym rozbawieniem.
- Ach, jaki pan jest zachwycaj�cy! Najbardziej wtedy, gdy m�wi pan o
skromno�ci i pogardzie dla samego siebie. Jednak wszystko, co pan powiedzia�, to
czysta utopia, nic niemaj�ca wsp�lnego z �yciem.
Tak! Po prostu z �ywym cz�owiekiem! Niech pan nie ucieka od �ycia. Ja nie
ucieka�am nigdy i teraz ciesz� si� nawet z w�asnej staro�ci. A pan ci�gle siebie
rozdziera, zadaje sobie b�l, zn�ca si� nad sob�. Niech pan mnie cz�ciej
odwiedza i
uczy si� ode mnie!
W ci�gu kolejnych tygodni nie zdoby� si� jednak na ponowne odwiedziny,
ma�o, jakby zapomnia� o istnieniu pani Lamaire. Zala�a go fala nudy i
przygn�bienia,
a rozpalone dni sycylijskiego lata sta�y si� niczym sztuki bia�ego p��tna
powiewaj�ce
na wietrze - nijakie, zwyczajne i podobne do siebie.
Ucieka� przed upa�em do majolikowej �azienki i d�ugo le��c w zaprawionej
zio�ami wodzie, snu� rozmaite projekty. Czasem zamierza� wr�ci� do Pary�a lub
wyprawi� si� do Ameryki Po�udniowej, kiedy indziej - zobaczy� raz jeszcze
egipskie
piramidy, a potem pop�yn�� do Indii na herbacianym kliprze.
My�la� r�wnie� o rodzinnych maj�tkach, kt�rych nie widzia� od dwudziestu
trzech lat. C� prostszego?
Skre�li� kilka s��w do bankiera, wezwa� Armanda...
Ale po opuszczeniu �azienki, w chwili u�wiadomienia sobie, �e �wiat jest
wi�kszy od przestrzeni bizantyjskiej wanny, zaczyna�y mno�y� si� obawy i znaki
zapytania, a� wreszcie wszystko bra�o w �eb, a Ostrogski odczuwa� ulg� z powodu
-
jak sobie t�umaczy� - unikni�cia kolejnego g�upstwa.
Wieczorami spacerowa� po alejkach swego ogrodu, wpatrywa� si� w puste
oczy barokowych pos��k�w, uratowanych z biskupiej rezydencji, le��cej w ruinie
po
niedawnym trz�sieniu ziemi, s�ucha� szmeru ma�ej fontanny lub odpoczywa� w
kamiennym fotelu, zwr�conym ku morzu.
I wci�� smutniej i ci�gle nadziej� zwodzeni Pozwalamy, by absurd w wiecznej
chodzi� chwale I �eby nas nie by�o, nie by�o nas wcale I kiedy� nas nie
b�dzie... i nic
si� nie zmieni...
Mielczarek, kt�rego mia� na w�asno��, powtarza� w nim te wersety, a on
patrzy� na ciemniej�ce wody Stretto di Messina i z uczuciem g��bokiego
politowania
rozmy�la� nad cz�owiekiem i �wiatem.
Straszliwa, uw�aczaj�ca godno�ci istoty rozumnej jest wieczna, nieustaj�ca
nigdy walka o byt, o przetrwanie swoje, bliskich, gatunku. To dreptanie ojc�w
wok�
syto�ci swoich rodzin, to dopuszczanie si� najwi�kszych pod�o�ci w imi�
dziesi�tk�w ojczyzn i dziesi�tk�w emblemat�w o r�nych kszta�tach, w imieniu
g��w koronowanych i niekoronowanych... Wojny - zbiorowy ob��d, w kt�ry
ludzko�� popada niezmiennie i periodycznie, niezale�nie od g�os�w rozs�dku, przy
zapewnieniach, �e to ju� ostatni raz, �e po obmyciu we krwi otworzy si�
przysz�o��
pe�na s�o�ca i dobrobytu. M�wi� teraz o napi�ciu na Ba�kanach. Czy�by znowu dla
jakich� iluzorycznych racji nienawidz�ce si� roje mia�y wy�era� si� wzajemnie, a
��dza krwi by�aby najwy�szym prawem? Mija wiek Byrona, Flauberta, ksi�dza
Brentano i Maksa Stirnera. Potrzebni byli ludzko�ci akurat o tyle, o ile g�os
kaznodziei potrzebny jest prze�uwaczom, kt�re bezmy�lnie, ocieraj�c si� bokami,
d��� w stadzie ku mglistemu horyzontowi.
Jak�� my jeste�my Twoj� pomy�k�, Bo�e! Ca�y �wiat zbudowa�e� tak
starannie, tylko my w Twoim porz�dku jeste�my niepewni i alogiczni. Spotykamy
si� w Nicei, w Biarritz, w Neapolu, zim� w salonach wielkich miast,
deliberujemy,
obstawiamy konie na wy�cigach, gramy przy jednym stoliku, ta�czymy ze sob�, a
potem... zat�ukujemy si� wzajemnie w miejscach, kt�rych nazwy brzmi� ju�
zazwyczaj o wiele mniej efektownie, historia sk�ada je z nieznanych dot�d nazw
wsi i
dumnego przyimka �pod�. Jako zbiorowo�� za najwybitniejsz� uznajemy ka�d�
my�l o pot�dze rozumu, wolno�ci i rozs�dku, jako zbiorowo�� zawsze te�
wybieramy drog� zaprzeczaj�c� tej my�li w spos�b najbardziej oczywisty - drog�
pogardy, przemocy i b�ota. Cz�owiek wymkn�� si� zatem intencjom Dobrego Boga.
Na przek�r boskim zamiarom to tw�r z natury ob�udny, wykazuj�cy sta�� sk�onno��
do ok�amywania samego siebie, tworzenia naiwnych usprawiedliwie� wszystkiego,
co pope�ni, podczas gdy jedynym pewnikiem, jakim obdarzy� go los, jest pewnik
�mierci.
Bo c� to znaczy ��ycie�? Co to takiego, skoro trwa w formach tak kruchych,
tak �atwych do zniszczenia i szybko przemijaj�cych - zasada �wiata czy mo�e jej
wynaturzenie? �mier� natomiast nie przemija, nie poddaje si� nikomu ani niczemu,
to jedyny aksjomat w por�wnaniu z tysi�cami pozornych prawd wymy�lonych
przez ludzi na w�asny u�ytek.
�mier� stanowi zatem najwy�sze naturalne prawo �wiata. Przenikn��
m�dro�� �mierci - to jedyny godny cel!
W takich chwilach cz�sto opiera� skro� na zaci�ni�tej d�oni i wyobra�a� sobie,
jak jego poza mog�aby wygl�da� z zewn�trz, z p�profilu, uwieczniona jakim�
genialnym d�utem. Przymyka� oczy i z upodobaniem podziwia� zastyg�e w kamieniu
szlachetne rysy m�drca, zadumanego nad znikomo�ci� ludzkich przeznacze�.
Prawd� m�wi�c, od dawna nosi� si� z projektem utrwalenia swoich
przemy�le�, najlepiej w formie rozprawy lub traktatu. Mimo pewnych w�tpliwo�ci
doszed� do wniosku, �e s� tego warte i stanowi�yby �lad jego duchowej
aktywno�ci.
Niestety, wszechogarniaj�ca inercja okaza�a si� i tu silniejsza, rozpo�cieraj�c
przed
niedosz�ym autorem ca�y labirynt prawdziwych i wyimaginowanych przeszk�d.
Przez jedena�cie lat nie napisa� wi�c ani jednego zdania zamierzonego dzie�a,
boj�c si� mi�dzy innymi, �e zostanie okrzykni�ty nieudolnym na�ladowc� modnych
filozof�w. Odczuwa� tak�e g��boki l�k przed samym procesem tworzenia, poniewa�
nigdy w �yciu nie potrafi� podporz�dkowa� si� nawet naj�agodniejszej wewn�trznej
dyscyplinie, a �wiadomo�� nieub�aganie umykaj�cego czasu uzmys�awia�a mu coraz
mniejsze szans� dokonania czegokolwiek.
W chwilach s�abo�ci widzia� wi�c w�asne �ycie jako pasmo ja�owych usi�owa�,
walk� sprzecznych pragnie�, budz�c� w�ciek�o�� i cierpienie. Dzi�kowa� jedynie
losowi za to, �e jest bogaty, �e sta� go na luksusow� samotno��, �e do woli mo�e
otacza� si� dzie�ami sztuki, przedmiotami zbytku i wykwintu, budowa� obok siebie
to, czego przez ponad p� wieku �ycia nie by� w stanie wznie�� w sobie.
Jednego z takich wieczor�w, gdy sk��bione my�li znalaz�y si� w �lepym
zau�ku, a rzeczywisto�� okaza�a si� po raz kolejny g��bin� nie do przebycia,
zapragn�� nagle muzyki. Niecierpliwie rozkaza� Grzegorzowi sprowadzi� niejakiego
Leonarda Capano, pianist� miejscowej orkiestry.
Muzyk przyby� natychmiast, jak zawsze po wezwaniach Ostrogskiego,
poniewa� jeden prywatny koncert u ekscentrycznego cudzoziemca op�aca� mu si�
bardziej ni� kilka tygodni zwyczajnej pracy w filharmonii.
Po szklaneczce r�owego wina z Pafos przeszli do gabinetu muzycznego. By�
to pok�j wysoki, sklepiony, z grubymi kotarami na �cianach, przys�aniaj�cymi
oszklone szafy, gdzie ustawiono rz�dy oprawnych w sk�r� wydawnictw nutowych.
�rodek komnaty zajmowa�o wielkie, wygodne �o�e, ustawione tak, aby le��cy na nim
mia� przed sob� okno, za kt�rym ciemnozielona cyprysowa aleja schodzi�a
p�koli�cie w d�, otwieraj�c widok na morze i majacz�cy w oddali dziki brzeg
Kalabrii. Po lewej stronie sta� wiede�ski fortepian, a naprzeciw fortepianu
stary
osiemnastowieczny klaweSyn, instrument o tonie delikatnym i szeleszcz�cym, jak z
g��bi nieotwieranej od lat szuflady.
Capano czeka� ze sk�onion� g�ow� na dyspozycje. Gospodarz poda� mu bez
s�owa tom mazurk�w Chopina w ekskluzywnym londy�skim wydaniu, a nast�pnie
wyszed� do garderoby obok, sk�d powr�ci� przebrany w szlafrok ze wschodniego
z�otog�owiu i, daj�c znak do rozpocz�cia, spocz�� na wy�cie�aj�cych �o�e
poduszkach.
S�ucha� muzyki tylko w taki spos�b. Gardzi� wielkimi salami, gdzie trudno o
skupienie, nie by� tak�e w stanie korzysta� z modnej ostatnio zabawki Edisona,
poniewa� wydobywaj�ce si� spod ig�y zgrzyty i szumy zabija�y Wszystkie smaki
melodii, brzmie�, fraz.
Patrzy� na Capana pochylonego nad klawiatur�. Znakomity rzemie�lnik,
genialny odtw�rca, cudowne dziecko ch�opa z P�nocy, gdzie� spod Mediolanu,
wyedukowane za pieni�dze proboszcza.
Brzydka, kwadratowa twarz, kanciasta sylwetka wie�niaka, osobowo�� lokaja.
Gra, co mu si� ka�e, jak d�ugo si� ka�e, bierze pieni�dze i pr�dko odchodzi,
niczym
boginie mi�o�ci z dyskretnej instytucji signory Esposito.
Tylko r�ce, jak gdyby nale��ce do kogo� innego, lekko uniesione nad faluj�c�
czarnobia�� tafl�; pi�kne, wysmuk�e d�onie, zapewne potrafi�ce wydoby� rozkosz
nawet ze spr�chnia�ego drewna... Jak d�onie tamtego ch�opca, sprzedawcy oliwek
na
targu w Catanzaro...
Muzyka unios�a si� nad jego marzeniami, zatartymi obrazkami z przesz�o�ci,
o kt�rych nie wiadomo, czy naprawd� istniej� w suchych zwojach pami�ci, czy
stanowi� jedynie wytw�r imaginacji; chorej imaginacji, jak mia� prawo o sobie
s�dzi�.
Capano interpretowa� zbyt elegancko, salonowo, w jego grze z naturalnych
przyczyn nie by�o tchnienia s�owia�sko�ci, czego najprawdopodobniej
pod�wiadomie po��da� s�uchacz i co sk�oni�o go do wyboru w�a�nie Chopina. Jednak
nie technika, lecz sama konstrukcja fraz, ich struktura brzmieniowa sprawi�a, �e
Ostrogski odbiera� t� gr� inaczej, ni� gdyby s�ucha� Debussy�ego czy Mahlera i
zachwyca� si� wy��cznie doskona�o�ci� kompozycji. Oto on, obywatel �wiata i
wyrafinowany poszukiwacz uniwersalizmu w sztuce, zacz�� nagle, bezwiednie
reagowa� tak jak jaki� nieszcz�liwy, oszala�y z t�sknoty popowstaniowy
emigrant!
Muzyka przynios�a my�l o rodzinnym domu, a on nie m�g� si� od tej my�li uwolni�!
Ale �adna muzyka, nawet ta wyczarowana przez najgenialniejszych, nie ma
mocy warto�ciowania marze�, kt�re sama wywo�uje. Nie wszystkie wspomnienia
by�y radosne, lecz co� mimo b�lu nakazywa�o podda� si� im bez sprzeciwu.
Rodzinny dom... Czy mo�na m�wi� o rodzinnym domu, nie b�d�c przywi�zanym
do �adnego k�ta, do zegara tykaj�cego na jakiej� �cianie, gzymsu nad kominem i
zawsze tego samego widoku z okna? Czy mo�na o tym m�wi�, gdy mieszka si� to tu,
to tam z powodu kaprysu rodzic�w, przemieszczaj�cych si� z nud�w wci�� po
obszernej maj�tno�ci i ustawicznie wyje�d�aj�cych za granic�? Jako dziecko z
nikim
si� nie z�y�, nie zaprzyja�ni�. Nie mia� niani �piewaj�cej ko�ysanki ani starego
Kacpra, z gatunku tych, z kt�rymi panicze chodz� na kaczki i wys�uchuj�
opowie�ci
o powstaniu styczniowym. Nie potrafi� nawet umiejscowi� wi�kszo�ci wydarze� z
dzieci�stwa, bo m�ci�o mu si� w g�owie i nie wiedzia�, czy dzia�y si� na
Riwierze, w
Berlinie, Zurychu czy w poczciwej Z�otoryi albo ���ynie. Nie mia� ju� chyba
w�tpliwo�ci, �e jego pierwszy prawdziwy rodzinny dom to ta w�a�nie �Villa
Astrea�
na Sycylii, gdzie s�ucha teraz muzyki i coraz g��biej zatapia si� w sobie.
Chciwie �owi� d�wi�ki wyp�ywaj�ce spod wysmuk�ych palc�w pianisty.
Przypomina�y co� nieuchwytnego, trudnego do wyra�enia - mo�e szum wiosennego
deszczu, kt�ry tu nigdy nie pada, mo�e czelu�� parku za szyb�, dotkni�t�
piek�cym
oddechem mrozu, jakiego w ca�ym �yciu nie zazna nikt z mieszkaj�cych tu ludzi?
Wr�ci�? Ale dok�d? Do pustego, zimnego pa�acu w Z�otoryi, b��dzi� po
niewygodnych amfiladowych pokojach, gdzie w�r�d pretensjonalnych mebli i obi�
nie ma miejsca na cho�by chwilowe pozostanie sam na sam ze sob�? Albo do
chyl�cego si� ku ziemi dworu w ���ynie, w kt�rym po paru minutach ubranie
przesi�ka st�chlizn� i kominowym kopciem? Pilnowa� m�ocki i wykopk�w, chocia�
nie ma si� o tym poj�cia, wyk��ca� z rz�dc�, w�cha� folwarczne smrody, znosi�
wizyty s�siad�w. Wr�ci� - aby umrze� i by� pochowanym w swojej ziemi, na
wiejskim cmentarzyku, o kt�rego parkan czochraj� si� ko�skie zady z pobliskiego
targowiska...
Tu, w przeciwleg�ym ko�cu ogrodu, na brzegu ciep�ego morza kaza�
wybudowa� grobowiec z afryka�skiego marmuru, gdzie b�dzie m�g� przez ca��
wieczno�� rozmawia� z t