L. SPRAGUE I CATHERINE CROOK DE CAMP RYCERZ MIMO WOLI TYTUŁ ORYGINAŁU THE INCORPORATED KNIGHT PRZEŁOŻYŁA ANNA MINCZEWSKA–PRZECZEK Dla Jeanne i Paula Maguire’ów, których bogata i pełna humoru wyobraźnia przyczyniła się do powstania naszej książki I DWA JARDY SMOKA Eudoryk, syn szacownego Damberta, powrócił konno do domu z zalotów u Lusiny, córki czarodzieja Baldoniusa, z miną ponurą jak pochmurna noc. Widząc to sir Dambert, jego ojciec, spytał: — Jakże ci się powiodło, chłopcze? Kiepsko, co? — Ja… — zaczął Eudoryk, ciężko opadając swoim krępym, muskularnym ciałem na krzesło w holu ojcowego zamku. — Czyż nie uprzedzałem cię, że to dziwaczny pomysł? Nie miałem racji? A przecież baron Emmerhard posiada więcej córek, niźli jest w stanie zliczyć, a każda z nich wniesie w posagu ładny kawałek ziemi. Dlaczegóż jednak odpowiedź Baldoniusa brzmiała: „nie”? — Ja… — zaczął ponownie Eudoryk, a na jego poważnej twarzy, wyłaniającej się spod grzywy ciemnych włosów, pojawił się wyraz skupienia. — Wyduś to wreszcie, chłopcze! Co się zdarzyło? — Jak może powiedzieć, jeśli sam nie przestajesz mówić? — wtrąciła się matka Eudoryka, lady Aniset. — Hmm… — stropił się sir Dambert. — Przepraszam, synu. W każdym razie, jak już ci rzekłem, gdybyś został zięciem Emmerharda, ten użyłby swych wpływów, aby zdobyć dla ciebie ostrogi. Spójrz no na siebie: krzepki dwudziestotrzyletni młodzian, a jeszcze nie pasowany na rycerza. Wstyd dla naszego rodu. — Nie zapowiada się na wojny, na których można by znaleźć okazję do czynów dowodzących rycerskiej odwagi — stwierdził Eudoryk. — Zaiste, prawdę rzekłeś. Z pewnością winniśmy chwalić błogosławieństwo pokoju, który zapewniły nam mądre rządy naszego Cesarza przez ostatnie trzynaście lat. Jednakże, nasi dzielni młodzianie, aby dokonać rycerskich czynów, zmuszeni są czyhać na bandytów, rozpędzać buntowników i podejmować się tym podobnych błahych zadań. Gdy sir Dambert przerwał na chwilę, Eudoryk dorwał się wreszcie do głosu. — Wydaje się, ojcze, że problem ten znajdzie wkrótce rozwiązanie. — Co powiadasz? A jakim to sposobem? — Jeśli mnie tylko zechcecie wysłuchać, ojcze, to zaraz opowiem! Doktor Baldonius rzekł, iż powierzy mi Lusinę, jeśli wykonam zadanie, które winno uprawnić mnie do tytułu rycerskiego w oczach wszelkich sądów. (Stary nauczyciel Eudoryka, Baldonius, uczony czarnoksiężnik, który dzięki magii okazyjnie dorabiał do swojej skromnej pensji, mieszkał na odludziu, w domku w lesie.) — I cóż to za zadanie? — spytał sir Dambert. — Otóż Baldonius pragnie otrzymać dwa jardy kwadratowe smoczej skóry. Twierdzi, że potrzebuje jej do swoich magicznych mikstur. — Ależ w tej okolicy smoków nie ma od ponad wieku! — Prawda, jednakowoż, jak powiada Baldonius, te monstrualne gady można nadal spotkać w dużej liczbie na Wschodzie, w krainach Pathenii i Pantorozji. Zaopatrzył mnie zatem w list polecający do swego kolegi, doktora Raspiudusa w Pathenii. — Co? — krzyknęła lady Aniset. — Miałbyś wyruszyć na trwającą blisko rok wyprawę w nieznane, na tereny, gdzie, jak powiadają, ludzie mają zaledwie jedną nogę albo twarze na brzuchach? Nie zgadzam się! Ponadto Baldonius jest, być może, lepszym czarownikiem niźli baron Emmerhard, aczkolwiek nie da się zaprzeczyć, że w jego żyłach nie płynie szlachecka krew. — Cóż — rzekł Eudoryk. — Któż był szlachetnej krwi, gdy Boska Para tworzyła świat? — Bez względu na to jak było z przodkami uczonego doktora Baldoniusa, jestem pewna, że nasi byli. Młodzi zawsze pełni są idealistycznych mrzonek, jak ci, którzy nakłaniali poddanych Frankonii do niegodziwej rebelii przeciw jej prawowitym panom. Gotowyś jeszcze ulec tam heretycznym omamom. Słyszałam bowiem na przykład, że mieszkańcy Wschodu nie mają prawdziwej religii. Błędnie wierzą, iż Bóg jest jeden, miast zgodnie z naszą prawdziwą wiarą, że dwóch… — Nie wkraczajmy w zawiłości teologii — przerwał małżonce sir Dambert, wspierając dłonią policzek. — Nie ulega wątpliwości, że heretyccy Frankonianie utrzymują, iż Bóg jest trójcą, a poglądy mieszkańców Wschodu są jeszcze bardziej zgubne… — Jeśli dane mi będzie spotkać Boga w czasie mej wyprawy, nie omieszkam zapytać go, jaka jest prawda — stwierdził Eudoryk. — Nie waż się bluźnić, ty zuchwały młodzieńcze! Mimo wszystko doktor Baldonius wywierał duży wpływ na naszą rodzinę i wcale nie pochodzi ze zbyt niskiego stanu. Sądzę jednak, że posiadam nie mniejsze niż on zdolności w wypowiadaniu zaklęć, aby moje zbiory, stada krów i parobkowie pomnażali się, jak też w rzucaniu przekleństw i zarazy na mych wrogów. Wspomnij tylko tego nikczemnika Rainmara, co? Jakiż mieliśmy wówczas jałowy sezon i tylko Bóg z Boginią wiedzą, jak bardzo potrzebujemy tej nadnaturalnej pomocy, jakiej nam udzielają. Gdyby nie ona, moglibyśmy pewnego ranka zbudzić się i ujrzeć, że oto utraciliśmy nasze posiadłości na rzecz jakiegoś chciwego handlarza z tytułem do wykupu, piórem miast włóczni i pergaminem w miejsce tarczy. — A zatem mam twoje zezwolenie, ojcze? — wykrzyknął Eudoryk, na którego szerokiej, opalonej, poważnej twarzy rozlał się radosny uśmiech. Ale lady Aniset sprzeciwiała się nadal; spór trwał jeszcze ponad godzinę. Eudoryk przekonywał, że nie jest jedynym ich dzieckiem, mając dwóch młodszych braci i siostrę. W końcu sir Dambert i jego małżonka wyrazili zgodę na prośbę Eudoryka pod warunkiem, że wróci na czas, aby pomóc przy żniwach i weźmie ze sobą wybranego przez nich sługę. — A kogóż to macie na myśli? — spytał Eudoryk. — Rozważam, czy Jillo, instruktor konnej jazdy, nie byłby najwłaściwszy — odparł sir Dambert. Eudoryk jęknął. — Ten stary nudziarz, ciągle strofujący i pouczający mnie o obowiązkach i dostojeństwie mego stanu? — Jest zaledwie dziesięć lat starszy od ciebie — powiedział sir Dambert. — Ponadto będziesz potrzebował kogoś starszego, mającego poczucie porządku i świadomość tego, jak należy postępować, aby zachowywać się jak dżentelmen. Lojalność stanowa liczy się ponad wszystko, mój chłopcze! Młodzi mają skłonność do zachłystywania się każdą nową ideą, z jaką się zetkną, z zachłannością równą tej, z jaką żaby rzucają się na muchy. Poniewczasie zdają sobie sprawę, że połknęli osę, doznając uszczerbku i wówczas żałują. — Jillo jest niezdarny, ojcze, i niezbyt rozgarnięty. — Zgoda, za to jest uczciwy i prawy, a to niemałe cnoty w naszych zdeprawowanych czasach. Za moich młodych lat nie było tych wszystkich nowomodnych zwrotów grzecznościowych jak „tak” i „ty” w stosunku do byle chamów i nędzarzy. A ty, jak nieraz słyszałem, mówisz w ten sposób. My zawsze zwracaliśmy się do nich per „on” lub „oni”. — O czymże ty mówisz, drogi Dambercie — wtrąciła Aniset. — Ano, tak sobie gadam. To przypadłość podeszłego wieku. W najgorszym razie, Eudoryku, skorzystasz choć tyle, że wierny Jillo zna się na koniach i zadba, aby były w dobrym stanie — powiedział z uśmiechem sir Dambert. — Ponadto znam dobrze Jilla Godmarsona i wiem, że rad będzie uwolnić się na jakiś czas od swojej wiecznie zrzędzącej żony. Tak więc Eudoryk i Jillo wyruszyli na Wschód, z rycerskiej posiadłości Arduen, w baronii Zurgau, w hrabstwie Treveria, w królestwie Lokanii, będącej częścią Cesarstwa Nowoneapolitańskiego. Eudoryk jechał na wierzchowcu, prowadząc za sobą swojego potężnego rumaka, Morgrima. Wysoki i chudy Jillo dosiadał wierzchowca i prowadził jucznego muła. Morgrim niósł rynsztunek bojowy Eudoryka, zawinięty w tobołek i przywiązany do grzbietu pod płóciennym czaprakiem. Muł dźwigał resztę bagażu i zapasy żywności. Dwa tygodnie wędrowali bez większych przeszkód przez księstwa i hrabstwa cesarstwa. Gdy zaś dotarli tam, gdzie nie rozumieli już lokalnych dialektów, zaczęli mówić językiem helladzkim, obowiązującym w Staroneapolitańskim Cesarstwie i którym zwykli się posługiwać wszyscy kształceni w piśmie ludzie. Jeśli napotykali po drodze oberże, zatrzymywali się w nich. Przez pierwsze dwa tygodnie Eudoryk był zbyt pochłonięty marzeniami o swojej ukochanej Lusinie, aby zwracać uwagę na uliczne dziewki. W końcu jednak żądze tak w nim wezbrały, że musiał je zaspokoić z jedną z nich w Zerbstacie. Potem zachowywał wstrzemięźliwość, nie tyle ze względów moralnych, co raczej oszczędnościowych. Kiedy przychodziło im nocować pod gołym niebem, raz spali pod gwiazdami, innym zaś — jak przydarzyło się im na przykład w czasie przemarszu przez Avarię — pod siąpiącymi deszczem chmurami. Gdy ułożyli się do snu na mokrej ziemi, Eudoryk spytał towarzysza: — Jillo, czemuż nie przypomniałeś mi, abym wziął namiot? Jillo kichnął. — Ach, panie, nigdy bym nie pomyślał, że taki zuch jak ty mógłby potrzebować namiotu, by chronił go przed deszczem czy śniegiem. Bohaterowie romansów, tacy jak Sigvard Smokobójca, nigdy nie podróżowali z namiotami. — Do najgłębszych czeluści piekieł z bohaterami romansów! Włóczą się klekocząc zbrojami na swoich rumakach w tysiącach pieśni. Zawsze mają doskonalą pogodę. Jedzenie, dach nad głową, odzież na zmianę pojawiają się dla nich na zawołanie, jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Ich zbroje nigdy nie rdzewieją. Nie cierpią na wzdęcia i biegunki. Nie łapią w gospodach pcheł ani wszy. Nigdy nie wpada im do hełmu pszczoła. Nigdy nie oszukują ich handlarze, bo żaden z nich nie wykonuje tak wulgarnych zajęć, jak kupowanie czy sprzedawanie. — Za pozwoleniem, panie — odezwał się Jillo. — Nie po rycersku mówicie. Nie przystoi to osobie pańskiego pochodzenia. — A zatem do diabła także z moim pochodzeniem! Gdziekolwiek udadzą się ci paladynowie, znajdują damy w tarapatach, którym udzielają pomocy lub trafiają im się inne fajne, zabawne i zdrowe przygody. A nam co się przytrafiło? W Lasach Turońskich uciekliśmy przed rabusiami. Na wpół utopionego wyłowiłem cię z Albisu. W Górach Asciburgijskich zabrakło nam jedzenia i przez trzy dni musieliśmy wlec się o suchym pysku i z pustymi żołądkami przez te szczyty, na widok których włosy stają dęba na głowie. — Boska Para wystawia na takie próby odwagę wartościowych pretendentów do rycerskiego tytułu, panie. Winieneś z radością przyjmować te drobne niewygody, jako szansę udowodnienia swego męstwa. Eudoryk aż zagwizdał z oburzenia. — To ma być dla mego męstwa! Bardziej wolałbym mieć teraz nad głową solidny dach, ciepły kominek grzejący mi stopy i gorący posiłek w brzuchu. Jeśli jeszcze kiedykolwiek udam się na równie głupią wyprawę, znajdę przedtem jednego z tych wierszokletów — takich jak ten trubadur Landwin z Kromnitch, który odwiedził nas w ubiegłym roku — i zabiorę go ze sobą, żeby mu pokazać, jak mało prawdziwe przygody przypominają te, o których śpiewają w romansach. A jeśli wpadnie przypadkiem do Albisu, to utonie, o ile będzie liczył na moją pomoc. Gdybyż to nie chodziło o moją najdroższą Lusinę… Eudoryk pogrążył się w ponurym milczeniu, które przerywały jedynie odgłosy kichania. Wędrowali przed siebie, póki nie dotarli do wsi Liptai, na granicy Pathenii. Kiedy skontrolowały ich i przepuściły straże graniczne, poprowadzili swoje zwierzaki wzdłuż niewiarygodnie błotnistej drogi, będącej główną ulicą wioski. Większość chylących się ku ruinie domostw skleconych było z drewnianych kłód lub grubo ciosanych desek, których nie pokrywała żadna farba. — O Wielkie Nieba! — zawołał nagle Jillo. — Spójrzcie, panie, na to! „To” było gigantyczną muszlą ślimaka, przemienioną w małą chałupkę. — Nie słyszałeś nic o gigantycznych ślimakach w Pathenii? — spytał Eudoryk. — Czytałem o nich w encyklopedii doktora Baldoniusa. Kiedy dorosną są one — a ściślej mówiąc ich muszle — często używane jako domostwa przez ludzi zamieszkujących te obszary. Jillo pokręcił głową. — Byłoby lepiej, gdybyście spędzali więcej czasu na ćwiczeniu się w kunszcie rycerskim, a mniej na czytaniu. Wasz ojciec, panie, nigdy nie poznał liter, ale do dziś dobrze wypełnia swoje obowiązki. — Czasy się zmieniają, Jillo. Nie jestem zapewne tak uczony jak doktor Baldonius, nie składam też rymów równie sprawnie, co ten osioł Landwin z Kromnitch, ale w dzisiejszych czasach machnięcie piórem często bywa groźniejsze niż pchnięcie szpadą. Tu jest jakiś zajazd, nie wyglądający na strasznie drogi. Zsiądź no z konia i przepytaj ich, ile sobie liczą za nocleg. — Czemu ja, panie? — Bo chciałbym wiedzieć, czy nie czyha tu na nas jakaś zasadzka! Ruszże się. Jeśli ja wejdę, to na mój widok podwoją stawkę. Kiedy Jillo wrócił i podał cenę, Eudoryk skrzywił się. — Za drogo. Spróbujemy gdzie indziej. — Ależ panie. Zamierzasz zatrzymać się w jakiejś zapchlonej szopie, jak ta, w której znosiliśmy męczarnie w Bitavii? — I owszem. Czyż nie pouczałeś mnie o potrzebie znoszenia drobnych uciążliwości dla wzmocnienia rycerskiego ducha i męstwa? — To nie tak, panie. — A zatem, jak? — spytał Eudoryk. — Ano tak, że kiedy można zatrzymać się w lepszej gospodzie, nocowanie w gorszej przynosi ujmę twemu stanowi i godności. Żaden dżentelmen… — Tu cię mam! — wykrzyknął Eudoryk. — Tylko że my jesteśmy biedni. Widzisz, dobry Jillo, nie dalej jak wczoraj wieczór policzyłem pieniądze i cóż? Okazało się, że poszło już ponad połowę tego co mieliśmy, a nie przebyliśmy jeszcze nawet połowy drogi. — Ależ szlachetny panie! Żaden człowiek o rycerskich cnotach nie upadłby tak nisko, by liczyć swe srebro jak jakiś nisko urodzony handlarz… — Widać brakuje mi prawdziwie rycerskich cnót. Kilkanaście mil za Liptai rosła wielka, potężna Puszcza Motoliańska, za nią zaś znajdowała się stolica prowincji, Vielitchovo. Z kolei za Vielitchovem puszcza stopniowo przerzedzała się, przechodząc w żyzną, trawiastą równinę Pathenii. Za Pathenią natomiast, jak powiedziano Eudorykowi, rozciągały się już bezgraniczne pustynie Pantorozji, przez które można było wędrować miesiącami nie mijając po drodze żadnych miast. Właściciel gospody, Kasmar, powiedział Eudorykowi, że faktycznie w Puszczy Motoliańskiej było mnóstwo smoków. — Ale nie bój ich nic — rzekł Kasmar łamanym helladzkim. — Przez bycie polowanymi stały się ostrożne i nawet nieśmiałe. Jak się trzymasz drogi i ruszasz sprawnie, nie będą cię gnębić, póki ich nie zaskoczysz, czy nie wejdziesz im w drogę. — Czy któryś ze smoków pożarł w ostatnich czasach jakieś niewinne białogłowy? — spytał Eudoryk. Kasmar roześmiał się. — Ależ nie, dobry panie. Po cóż białogłowy miałyby się plątać przy lesie dla kuszenia bestii. Mówię, daj im spokój, a i one ci dadzą. Instynktownie Eudoryk powstrzymywał się od zdradzenia Kasmarowi swoich zamiarów. Dwa dni później, gdy już odpoczęli z Jillem i odnowili swoje zapasy, wyruszyli do puszczy. Przez jakąś milę jechali traktem prowadzącym z Vielitchova. Następnie Eudoryk, odziany w zbroję i dosiadający Morgrima, poprowadził swego towarzysza z drogi w las, w kierunku południowym. Przedzierali się między drzewami, łamiąc gałęzie. Kierując się położeniem słońca, Eudoryk wydostał się na drogę w pobliżu Liptai. Następnego dnia zrobili to samo, tyle że tym razem skierowali się w lesie na północ od drogi. Po kolejnych trzech dniach takich wypraw, Jillo zaczął się niepokoić. — Dobry panie, po co tak krążymy wokół bez sensu? Smoki, jak mówią, mieszkają dalej na wschód, z dala od ludzkich siedzib. — Raz już zagubiłem się w lesie — odparł Eudoryk — i nigdy więcej nie zamierzam tego przeżyć. Dlatego ćwiczymy, poznając obszar naszego działania, tak jak generał poznaje przyszłe pole bitwy. — To jałowy trud — rzekł Jillo, wzruszając ramionami. — Ale też i wy, panie, zawsze staracie się patrzeć dalej przed siebie niż większość innych. W końcu, znając już na pamięć najbliższe ścieżki w puszczy, Eudoryk poprowadził Jilla dalej na wschód. Po dłuższych poszukiwaniach trafili wreszcie na ślady z całą pewnością pozostawione przez smoka. Tropione zwierzę wydeptało w puszczy ścieżkę, po której jechali niemal tak wygodnie, jak po drodze. Kiedy podążali już dobrą godzinę tym śladem, Eudoryk poczuł w pewnej chwili ostry, piżmowy zapach. — Lancę, Jillo — polecił słudze, starając się nie okazać rosnącego zdenerwowania. Za następnym zakrętem ujrzeli w całej okazałości mierzącego blisko dziesięć metrów wzrostu smoka, który stał na ścieżce tuż przed nimi. — Ha! — rzekł Eudoryk. — Jeśli obrazy w encyklopedii doktora Baldoniusa nie kłamią, wydaje mi się, że to tylko kokadryl, choć z szyją i kończynami dłuższymi niźli mają te, które mieszkają w rzekach Agisymbii. Mam cię, nędzny robaku! Eudoryk opuścił lancę i spiął ostrogami Morgrima. Rumak ciężko ruszył naprzód. Smok uniósł łeb i kręcił nim to w jedną, to w drugą stronę, jakby niedowidział. Kiedy jeździec zbliżył się do niego, otworzył paszczę i wydał z siebie głośny, chrapliwy, jękliwy ryk. Morgrim zareagował na to natychmiast — zahamował gwałtownie wyprostowanymi przednimi kopytami, skręcił niezgrabnie w bok i umknął w las. Koń Jilla także poniósł, tyle że w przeciwną stronę. Smok ruszył za Eudorykiem leniwym kłusem. Eudoryk nie przejechał nawet pięćdziesięciu jardów, kiedy Morgrim znalazł się w pobliżu masywnego, starego dębu, którego potężny konar zagrodził im drogę. Koń przemknął dołem. Eudoryka zaczepiła gałąź, zepchnęła z siodła i rzuciła z głośnym klekotem zbroi na ziemię. Na wpół odrętwiały z przerażenia, dostrzegł nadbiegającego potwora. Smok był coraz bliżej i… minął Eudoryka niemal na odległość wyciągniętej ręki, po czym pobiegł dalej śladem uciekającego rumaka. Gdy Eudoryk ocknął się na dobre, ujrzał pochylonego nad sobą Jilla, który lamentował: — Biada mojemu biednemu, heroicznemu panu! Jakieś kości połamane, panie? — Wszystkie, jak sądzę — jęknął Eudoryk. — Co ugryzło Morgrima? — Tego nie wiem. Ale spójrzcie no tylko, panie, na to paskudne wgniecenie w waszym pięknym pancerzu! — Pomóż mi się z niego wydostać. To wgniecenie wrzyna mi się w żebra najboleśniej. Czegóż nie muszę znieść dla mojej drogiej Lusiny! — Trzeba będzie oddać pancerz do kowala, żeby go wystukał i wygładził. — Niech czort porwie kowali! Każą sobie płacić tyle, ile warta jest połowa nowego pancerza. Sam to naprawię, jeśli tylko znajdę odpowiedni głaz, gdzie będę mógł rozłożyć napierśnik i duży kamień, który zastąpi mi młot. — Wiem, panie — rzekł Jillo — że zawsze mieliście zręczne ręce. Ale rysy będą i tak widoczne, a nie przystoi, aby człek waszego stanu chodził w odrapanej zbroi. — Weź sobie ten mój stan i wypchaj się nim! — wrzasnął Eudoryk. — Nie umiesz mówić o niczym innym? Lepiej pomóż mi wstać, mentorze. — Krzywiąc się pomału wstał i pokuśtykał parę kroków. — Na szczęście — westchnął — chyba nic sobie nie złamałem. Ale wątpię, czy będę mógł w tym stanie wrócić na piechotę do Liptai. — Och, panie, jak mogłeś tak o mnie pomyśleć! Miałbym pozwolić, abyś maszerował na piechotę, gdy tymczasem ja będę jechał konno? Niech czort porwie takie myśli! — Po czym Jillo odwiązał swojego wierzchowca od drzewa i podprowadził do Eudoryka, który rzekł: — Przyjmuję twoją propozycję, dobry Jillo, jedynie z musu. Powrót na piechotę byłby wszak słuszną karą za spartaczenie zadania. Podsadzisz mnie, co? Eudoryk jęknął, kiedy Jillo pomógł mu wdrapać się na siodło. — Powiedz mi, panie — spytał Jillo — czemu ta bestia przebiegła obok ciebie, nie zatrzymując się żeby cię pożreć, gdy leżałeś bezradny? Czy dlatego, że Morgrim wydał się jej obfitszym kąskiem? A może potwór bał się, że twoja zbroja okaże się dla niego niestrawna? — Sądzę, że ani jedno, ani drugie. Spostrzegłeś, jak szare i mętne wydawały się jego oczy? Według ksiąg doktora Baldoniusa smoki, tak jak i węże, co jakiś czas zrzucają skórę. Ten zbliżał się właśnie do tego momentu, stąd skóra, która pokrywa jego powieki stała się nieprzeźroczysta i zgrubiała, jak szkło podlejszego gatunku. Dlatego smok nie mógł wyraźnie dostrzec tego, co leżało spokojnie i polował jedynie na obiekty, które się poruszały. Do Liptai dotarli już po zmierzchu. Obaj ostatkiem sił; Eudoryk obolały od siniaków i zadrapań, Jillo natomiast z opuchniętymi stopami po trzymilowym, niezwykłym dla niego marszu piechotą. Dwa dni później, kiedy już odzyskali zdrowie, wyruszyli na swoich wierzchowcach w poszukiwaniu Morgrima. „Ponieważ”, jak stwierdził Eudoryk, „ta szkapa jest więcej warta w żywej gotówce niż cała reszta jego dobytku, zebranego do kupy.” Eudoryk nie założył zbroi, a jedynie cienką kolczugę. Zwykły koń nie byłby bowiem w stanie dźwigać przez cały dzień ciężaru zbroi Eudoryka. Zabrał jednak swoją lancę i miecz, na wypadek gdyby znowu natknęli się na smoka. Bez trudu odnaleźli miejsce poprzedniego spotkania z bestią, ale nie było tam ani śladu smoka, ani rumaka. Poszli więc po odciskach końskich kopyt, póki były widoczne na miękkim podłożu, potem jednak, gdy grunt stał się twardszy, zgubili trop, i pomimo intensywnych poszukiwań nie udało się im go odnaleźć. — A mimo to wątpię, aby Morgrim stał się ofiarą bestii — stwierdził Eudoryk. — Potrafił biegać szybciej, niż niejeden lżej od niego zbudowany koń, a sądząc po tym, co widziałem, smok nie był dobrym biegaczem. Po godzinach bezowocnych wysiłków, gwizdania i nawoływania powrócili do Liptai. Za niedużą opłatą Eudorykowi zezwolono umieścić niewielkie ogłoszenie w języku helladzkim na miejskiej tablicy informacyjnej. Obiecywał w nim nagrodę za zwrot konia. Nikt jednak nie widział Morgrima. Z tego, co Eudoryk mógł jeszcze przypuszczać, rumak pobiegł prosto do Vielitchova. — Zapewne spędzi resztę swoich dni — stwierdził Eudoryk — orząc ziemię jakiemuś chłopu. Tak więc, mój Jillo, oczekuję od ciebie rady. Rozwiąż no mi tę zagadkę. Ustaliliśmy, że nasze konie wpadają w popłoch na widok i zapach smoka, czemu się zresztą zbytnio nie dziwię. Gdybyśmy mogli poświęcić temu całe życie, zapewne udałoby się nauczyć je stawania przed potworami, zaczynając od wypchanych smoków, a następnie, na przykład, ćwicząc z jakimś zamkniętym w klatce, powiedzmy w królewskiej menażerii. Ale nasze zasoby finansowe topnieją jak śnieg na wiosnę. Co więc mamy robić? — Cóż — odparł Jillo — skoro szkapy na nic się nie zdadzą, przyjdzie nam walczyć z tymi gadzinami pieszo. — Zdaje mi się to narażaniem naszego życia bez należytego powodu. Te olbrzymie jaszczury mogą nas dogonić i wybebeszyć, albo zwyczajnie bardzo łatwo rozdeptać. Jeśli rzut włócznią nie okaże się wystarczająco celny — powiedzmy w oko czy w gardziel — taki potwór, jak ten, którego spotkaliśmy za pierwszym razem, mógłby bez trudu połknąć najpierw moją lancę, a zaraz potem mnie. — Twoja rycerska odwaga będzie tu wystarczającą obroną, panie. Boska Para z pewnością dopomoże zwyciężyć temu, po którego stronie jest słuszność. — Z tego, co czytałem o wojnach i waśniach — rzekł Eudoryk — wydaje mi się, iż uwagę Świętego Małżeństwa często odciąga coś innego właśnie w chwili, gdy powinno rozstrzygnąć wynik jakiejś ziemskiej bijatyki. — To kłopot zrodzony z czytania, panie; podważa ono wiarę w Prawdziwą Religię. Ale w swojej zbroi mógłbyś, panie, być przynajmniej równie dobrze uzbrojony jak smok. — Tak, tyle że biedna Daisy nie dałaby rady dźwigać tak wielkiego ciężaru. A nawet gdyby doniosła mnie w pobliże smoka, brakłoby jej sił do ucieczki. A musimy dbać o dobro naszych szkap równie starannie, co o własne. Bez nich mielibyśmy bowiem daleką drogę do przejścia z powrotem do Arduen. A nie sądzę, byśmy mieli ochotę spędzić resztę życia w Liptai. — Może więc, panie, moglibyśmy zapakować zbroję na muła, a włożysz ją na siebie dopiero w krainie smoków? — To mi się nie podoba — stwierdził Eudoryk. — Pieszo, obciążony tym stalowym rynsztunkiem, poruszałbym się z prędkością żółwia. I niewielka pociecha płynie ze świadomości, że po zjedzeniu mnie smok dostałby niestrawności. Jillo westchnął. — Jeśli wolno mi zauważyć, nie przystoi tak mówić rycerzowi, panie. — Mów co ci się żywnie podoba, ja zrobię to, co mnie wydaje się najrozsądniejsze. Tym, czego nam potrzeba, jest ciężka, stalowa kusza, jakiej używa się przy oblężeniu. Z niedużej odległości można nią wybić dziurę w pancerzu, jakby był z pergaminu. — Ale zbyt długo szykuje się taką kuszę do wystrzału — stwierdził Jillo. — Zanim przygotuje się powtórny strzał, już jest po bitwie. — Musielibyśmy zatem strzelić celnie za pierwszym razem; ale lepiej oddać jeden celny strzał, który rozerwie wnętrzności smoka, niźli wiele strzałów, które odbiją się od jego skóry. Niestety, brak nam takiej małej ręcznej katapulty, a nie wyrabia się ich w tym barbarzyńskim kraju. W kilka dni później Eudoryk trapiony nadal brakiem możliwości osiągnięcia swojego celu, usłyszał w pobliżu nagły wybuch, podobny do trzaśnięcia pioruna. Pospiesznie wybiegł z Jillem z oberży Kasmara i dostrzegł tłum Pathenian, zgromadzony wokół baraku straży granicznej. Na podwórzu przeznaczonym do musztry, jeden ze strażników przyglądał się człowiekowi demonstrującemu broń. Eudoryk, który znał po patheńsku tylko kilka zwrotów i nie mógł prowadzić w tym języku rozmów, zaczął przepytywać w tłumie, czy jest ktoś mówiący po helladzku. Kiedy znalazł tłumacza, dowiedział się, że mężczyzna popisujący się bronią jest Pantorozyjczykiem. Był to osobnik zwalisty, z płaską twarzą, opryskliwy, ubrany w bulwiastą, futrzaną czapkę, kaftan z grubej, nie barwionej wełny i workowate spodnie, wpuszczone w miękkie kamasze. — On mówi, że to urządzenie zostało wynalezione przez Serikanów, którzy mieszkają na drugim końcu świata, za pustyniami pantorozyjskimi — wyjaśnił Eudorykowi wieśniak. — On wkłada do tej rzeczy trochę jakiegoś proszku, dotyka płomieniem i buch! Machina wyrzuca z siebie ołowianą kulę, która przebija cel tak zręcznie, jak tylko sobie życzysz. Pantorozyjczyk rozpoczął prezentację od nowa: przez mały otwór w końcu rogu wsypał do spiżowej tuby czarny proszek, wsadził zwitek gałganków, a następnie ołowianą kulę i wepchnął to wszystko kijem do końca. Potem znowu wsypał szczyptę proszku do otworka w górnej części tuby, tuż przy jej końcu, czyli zamknięciu. Następnie Pantorozyjczyk rozstawił na ziemi stojak, na jego rozwidleniu oparł tubę i wziął mały kaganek, który podał mu strażnik. Teraz z kolei nałożył drewniany stojak z urządzeniem na ramię, dmuchnął w otworek i wolną ręką przytknął do niego kaganek. Psst, buch! Chmura dymu i w ustawionym w pewnej odległości celu pojawiła się kolejna dziura. Pantorozyjczyk zaczął rozmawiać z dowódcą straży, ale stali zbyt daleko, więc Eudoryk, gdyby nawet potrafił ich zrozumieć, nie mógł usłyszeć, o czym mówili. Po chwili Pantorozyjczyk podniósł tubę, zebrał resztę swoich rzeczy, zarzucił worek z prochem na ramię i poszedł z ponurą miną w kierunku wozu, pozostawionego w pobliżu rzucającego cień drzewa. Eudoryk podszedł do niego, kiedy ten wsiadał na wóz. — Dzień dobry, jaśnie panie! — przemówił Eudoryk, ale Pantorozyjczyk rozłożył z uśmiechem ręce sygnalizując, że nie rozumie. — Kasmar! — zawołał Eudoryk, spostrzegając w tłumie oberżystę. — Będziesz tak dobry tłumaczyć moją rozmowę z tym człowiekiem? — Mówi — powiedział Kasmar — że wyruszył z wozem wypełnionym tymi urządzeniami i sprzedał wszystkie, z wyjątkiem tego jednego. Miał nadzieję, że pozbędzie się go tu, w Liptai, ale nasz chwacki kapitan Boriswaf nie chce mieć z tym nic do czynienia. — Czemu? — spytał Eudoryk. — Wydaje mi się, że może to być groźna broń, jeśli znajdzie się w sprawnych rękach. — W tym problem, jak powiada Vlek. Boriswaf twierdzi, że gdyby ta piekielna machina weszła do użytku, zniszczyłaby z pewnością szlachetną sztukę toczenia wojen, wszyscy rzucaliby się bowiem do ucieczki na widok tak diabelskiego wymysłu. Jak więc on, zawodowy żołnierz, zarabiałby na życie? Żebrząc? — Zapytaj Goodmana Vleka, gdzie zamierza zatrzymać się na noc. — Już go przekonałem, aby zatrzymał się u mnie, wielmożny Eudoryku. — To dobrze, bo bardzo chciałbym jeszcze z nim pogadać. Przy obiedzie Eudoryk zapytał Pantorozyjczyka, jaką chciałby otrzymać zapłatę za swoją broń. Występujący w roli tłumacza, Kasmar zastrzegł: — Jeśli dobijesz targu, panie, powinienem otrzymać dziesięć procent za pośrednictwo, bo beze mnie byłbyś bezradny. Eudoryk kupił broń wraz z trzydziestoma funtami proszku i workiem ołowianych kul i zatyczek, za sumę mniejszą niż pół tej, jaką Vlek podał kapitanowi Boriswafowi. Jak Vlek wyjaśnił, nieźle już zarobił na tej handlowej wyprawie i chciał jak najszybciej powrócić do domu, do żony i dzieci. — Pamiętaj tylko — powiedział Eudorykowi za pośrednictwem Kasmara — żeby nie załadować do tuby za dużo, bo może wybuchnąć i urwać ci głowę. I przy strzale kolbę przyciskaj mocno do ramienia, bo inaczej uderzy cię w tyłek tak mocno, jakby cię muł kopnął. I nie dopuść, by ogień znalazł się w pobliżu worka z prochem, bo gotów wybuchnąć cały i rozerwać cię na kawałki. Już po wszystkim Eudoryk oświadczył Jillo: — Ta transakcja pochłonęła wszystkie nasze fundusze. — Mimo że targowałeś się z tym barbarzyńcą jak ostatni handlarz? — Ano. Lepiej więc będzie, jeśli mój plan się powiedzie, bo inaczej będziemy musieli wybierać między głodem a szukaniem pracy przy zbieraniu odpadków lub kopaniu rowów. Zakładając, oczywiście, że w tej dziurze ktokolwiek interesuje się gromadzeniem resztek. — Eudoryku, panie mój! — oburzył się Jillo. — Czy naprawdę zniżyłbyś się do przyjęcia pracy fizycznej? — Chętniej niż do głodu. Jak mawiał filozof Helvolius, żaden jeździec nie ma ostrzejszych ostróg niż to konieczne. — Ale gdyby dowiedziano się o tym w domu, twoje złocone ostrogi powieszono by na gwoździu, miecz złamano na twym karku i zdegradowano cię do najniższego rangą pazia. — Cóż, tymczasem nie mam rycerskich ostróg, które można by mi odebrać, a jedynie srebrne, rodowe. Poza tym ufam, że nie dowiedzieliby się o tym od ciebie. A w ogóle, póki co, idź spać i przestań marudzić. Następny ranek zastał Eudoryka i Jilla zapuszczonych głęboko w Puszczę Motoliańską. W czasie południowej przerwy Jillo rozpalił ognisko. Eudoryk zrobił małą pochodnię, okręcając kijek szmatą nasączoną łojem. Następnie załadował tubę, zgodnie z tym, co widział poprzedniego dnia w czasie demonstrowania i wypalił trzy razy, celując do znaków zaznaczonych na drzewie. Za trzecim razem trafił do celu, chociaż hałas powodował, że wierzchowce drżały z przerażenia, zrywały się do biegu i przewracały ze strachu oczami. Prowadząc konie, myśliwi doszli do miejsca, gdzie poprzednio spotkali smoka. Jillo zapalił pochodnię i puścili się śladem bestii. Przez dwie godziny nie spotkali żywej duszy, z wyjątkiem uciekającej ze stadkiem warchlaków maciory i kilku olbrzymich ślimaków z muszlami wielkości dużych głazów. Potem konie zaczęły zdradzać niepokój i wyrywać się. — Wydaje mi się, że wyczuły naszą zwierzynę — powiedział Eudoryk, próbując je uspokoić. W końcu sam już wyczuwając ostry zapach smoka, powiedział: — Przywiąż mocno szkapy. Gdybyśmy ubili bestię i stwierdzili, że konie uciekły, musielibyśmy taszczyć tego lądowego kokadryla do domu na własnych grzbietach. Jakby w odpowiedzi na wyzwanie, w oddali rozległ „ się głuchy pomruk. Kiedy Jillo przywiązywał konie, Eudoryk rozłożył swój nowy przyrząd do strzelania i metodycznie go załadował. — Nadchodzi — powiedział Eudoryk, wyczuwając drżenie ziemi pod nogami. — Stań przy mnie z tą pochodnią. Ale nie przytykaj jej póki nie powiem! Smok pojawił się w polu widzenia, wlokąc się wydeptaną ścieżką i kręcąc na boki głową. Zrzuciwszy dopiero co starą skórę, kreatura błyszczała jak świeże malowidło z wyraźnym siatkowym, zielono—czarnym wzorkiem. Jej ogromne, żółte ślepia z wielkimi źrenicami wpatrywały się w myśliwych. Konie zadrżały, a smok ruszył szybszym krokiem. — Gotów? — spytał Eudoryk, układając broń na podporze. — Tak jest, panie. Gotów! — I nie czekając na dalsze polecenia, Jillo przytknął pochodnię do otworu na panewce kulomiotu. Z wielkim trzaskiem, produkując kłąb dymu, broń wystrzeliła, odrzucając Eudoryka do tyłu. Poprzez chmurę wkrótce obaj dostrzegli smoka, nadal stąpającego w ich kierunku szybkim krokiem. — Idiota! — wrzasnął Eudoryk. — Miałeś nie zapalać, póki nie każę! Przez ciebie chybiłem! — Tak mi p–p–przyk–kro, panie. Sp–p–paraliżował mnie str–r–rach… Co teraz zrobimy? — Uciekaj, głupcze! Upuszczając spiżową tubę, Eudoryk odwrócił się i zaczął uciekać, a Jillo biegł tuż przy nim. Nagle Eudoryk potknął się o wystający z ziemi korzeń i runął jak długi. Zatrzymując się, by ochronić swego pana, Jillo dzielnie zwrócił się twarzą w stronę smoka. Kiedy Eudoryk gramolił się, żeby wstać, Jillo cisnął pochodnią w zbliżającego się potwora, starając się nią trafić w jego rozdziawioną paszczę. I prawie dosięgnął celu. Tak się jednak akurat złożyło, że smok w tym właśnie momencie przestępował nad workiem z prochem. Wirująca pochodnia przeleciała obok szczęk bestii, po czym upadła… na tenże worek. BUM! Kiedy myśliwi podeszli do swojej ofiary, stwierdzili, że właśnie wyzionęła ducha. Jej brzuch był wielką, otwartą raną, z której wylazły na wierzch wnętrzności i buchała krew. — Ha! — rzekł Eudoryk, głęboko wciągając powietrze. — To wystarczająco rycerska przygoda. Zaspokoi moje ambicje na wiele lat. Cóż, zaczynamy; musimy obedrzeć tę kreaturę. Zapewne pozostałą część skóry tę, której nie zabierzemy do domu, będziemy mogli sprzedać. — A jak chcielibyście, panie, zataszczyć ją do Liptai? Musi ważyć setki pudów. — Ogon smoka przywiążemy do naszych obu rumaków i poprowadzimy je, ciągnąc ładunek po ziemi. Namozolimy się przy tym, ale musimy zabrać tak dużo, jak tylko się da, żeby zwróciło nam się to, co zainwestowaliśmy. Godzinę później, kiedy umazani krwią od stóp do głów, walczyli jeszcze z ciężką skórą smoka, podjechał ku nim i zsiadł z konia mężczyzna w stroju leśnika z wielkim, złoconym medalionem na piersi. Był to człek potężny, wyglądający na nieustępliwego, z gębą przypominającą pysk szczura. — Kto zarżnął tę bestię, moi panowie? — zapytał. — Mój szlachetny pan — rzekł Jillo — obecny tu Eudoryk, syn wielmożnego Damberta. On to jest tym bohaterem, który przeniósł tę oto przeklętą bestię w zaświaty. — Czyż to prawda? — zwrócił się nieznajomy do Eudoryka. — Cóż, hm — odparł Eudoryk. — Właściwie nie bardzo mogę przypisywać sobie chwałę za ten czyn… — Ale to pan go zarżnął, tak? A zatem, panie, jesteś aresztowany. — Co? Czemuż to? — Zobaczycie. — Wyciągnął zza poły długi sznur, na którym w pewnej odległości od siebie znajdowały się węzły. Za pomocą tego przyrządu zmierzył smoka od czubka nosa, do koniuszka ogona. Następnie wyprostował się. — Otóż jesteście aresztowani z trzech powodów: po pierwsze, za zabicie smoka poza sezonem myśliwskim; po drugie, za zabicie smoka mniejszego niż dozwala tutejsze prawo łowieckie; i po trzecie, za zabicie samicy, bestii objętej ochroną przez okrągły rok. — Twierdzicie, panie, że to samica? — Tak; jest to równie pewne, jak to, że masz pan nos pośrodku twarzy. — A skąd wiadomo to u smoków? — Wiedz, łotrze, że osobnik męski ma pod oczami małe rogi, których temu okazowi najwyraźniej brakuje. — A tak w ogóle, to kim jesteś? — zażądał wyjaśnień Eudoryk. — Starszy Strażnik Zwierzyny, Voytsik z Prath, do usług. Oto mój glejt. — Wskazał na swój medalion. — A teraz, proszę pokazać mi wasze zezwolenia. — Zezwolenia? — spytał Eudoryk ze zdumieniem w głosie. — Zezwolenia na polowanie! Rozumiem, że nie jesteście czystej krwi Pathenianami? — Nikt nam nie powiedział, że potrzebne są jakieś zezwolenia, panie — tłumaczył się Jillo. — Nieznajomość przepisów nie jest usprawiedliwieniem; należało zapytać. Jest to zatem czwarte naruszenie prawa. — Ale czemuż — powiedział Eudoryk — czemuż, w imię Boga i Bogini… — Nie bluźnij, proszę, odwołując się do waszych fałszywych, heretyckich bóstw! — No dobrze, czemuż więc Pathenianie chcą ochraniać te monstrualne gady? — Po pierwsze, ich skóra, a także inne części mają wartość handlową, która znikłaby, gdyby cały gatunek został wytępiony. Po drugie, smoki utrzymują równowagę w naturze, pożerając gigantyczne ślimaki, które nie tępione tak by się rozmnożyły, że wypełzłyby z lasów i doszczętnie ogołociły nasze pola uprawne, sady i ogrody i naraziły nasz lud na klęskę głodu. A po trzecie, ich obecność upiększa krajobraz, skłaniając cudzoziemców do odwiedzania naszego kraju i wydawania tu swojego złota. Czy satysfakcjonuje was to wyjaśnienie? Eudorykowi przeszła przez głowę myśl, aby napaść na strażnika, obezwładniając go i uciec wraz z Jillem i trofeum. Niestety właśnie wtedy gdy o tym pomyślał, jeszcze trzech, nieprzyjemnych z wyglądu facetów, wystrojonych tak jak Voytsik i uzbrojonych w kusze, nadjechało z lasu i stanęło za swoim przywódcą. — A teraz chodźcie już, wy dwaj — powiedział Voytsik. — Dokąd? — spytał Eudoryk. — Z powrotem do Liptai. Rano zabierzemy was dyliżansem do Vielitchova, gdzie wasza sprawa zostanie rozpatrzona. — Za pozwoleniem, panie, czym nas zabierzecie? — Dyliżansem pocztowym. — A cóż to jest, mój dobry panie? — Na jedynego Boga, naprawdę musicie pochodzić z barbarzyńskiego kraju! Zobaczycie, co to jest. A teraz chodźcie, bo w przeciwnym razie będziemy zmuszeni nocować w lesie. II RECHOCZĄCY CZARODZIEJ Dyliżans pocztowy kursował pomiędzy Liptai i Vielitchovem trzy razy na dwa tygodnie. Podczas gdy umazany zaschniętą krwią Jillo przesiedział podróż zatopiony w ponurym milczeniu, równie mocno upaprany Eudoryk starał się nie myśleć o brudzie i smrodzie, z uwagą przyglądając się okolicy, przez którą jechali. Kiedy było to tylko możliwe, wypytywał woźnicę o szczegóły związane z jego pracą: płacę, godziny pracy, odległości, koszt utrzymania pojazdu itd. W końcu woźnica zmęczył się wdychaniem smrodu uciążliwego podróżnego i szorstko polecił mu przesiąść się na siedzenie dla służącego, które znajdowało się z tyłu powozu, gdzie roztaczana przezeń woń mniej urażałaby węch pozostałych podróżnych. Kiedy zbliżali się do stolicy, woźnica popędził konie do galopu. Biegły gościńcem wzdłuż mulistej Pshory aż do miejsca, gdzie rzeka zakręcała. Tam przebiegły przez drewniany most. Vielitchovo było miastem imponującym. Główna wybrukowana ulica prowadziła do zakończonej kopułą w kształcie cebuli, czerwono–czarno–złotej katedry Jedynego Boga. W wyłożonym okazałą boazerią pałacu władz miejskich wąsaty urzędnik magistratu zapytał: — Który z was dwóch, obcokrajowcy, naprawdę zabił smoka? — Ten młodszy, zwany Eudorykiem — odparł Voytsik. — Ależ nie, Wasza Wysokość, to ja! — zaprzeczył Jillo. — Nie tak mówił, kiedy zastaliśmy ich z zakrwawionymi rękami po dokonaniu zbrodni — powiedział Voytsik. — Ten chudy wyraźnie zeznał, że czynu dokonał jego towarzysz, a tamten nie zaprzeczył. — Chciałbym to wyjaśnić — rzekł Jillo. — Jestem sługą najbardziej czcigodnego wielmoży, Eudoryka Dambertsona z Arduen. Wybraliśmy się na polowanie na smoka uważając, że jest to czyn szlachetny i heroiczny, który powinien przynieść nam chwałę na ziemi i zasługi w Niebie. Choć obaj uczestniczyliśmy w polowaniu, fatalne trafienie jest dziełem waszego niegodnego, obecnego tu sługi. Jednakowoż, pragnąc jako dobry sługa, aby cała chwała przypisana była mojemu panu, oświadczyłem, że on to uczynił, nie wiedząc, że zostanie to uznane za winę. — Co powiecie na to, sir Eudoryku? — spytał sędzia. — Zeznania Jilla są w zasadzie prawdziwe — rzekł Eudoryk. — Ale muszę wyznać, że nie udało mi się zabić bestii z powodu pecha, a nie chęci czy intencji. — Odnoszę wrażenie, że kłamią dla zmylenia sądu — stwierdził Voytsik. — Powiedziałem Waszej Wysokości o okolicznościach aresztowania, na podstawie czego macie możliwość dokonania osądu, jak się sprawa miała. Sędzia złożył ręce tak, iż czubeczki jego palców stykały się ze sobą. — Sir Eudoryku — powiedział. — Możesz bronić swojej niewinności, występować jako jedyny winny lub dzielić winę ze swoim sługą. Nie wydaje mi się, aby udało ci się uwolnić od współwiny, ponieważ Jillo, będąc twoim sługą, działał na twoje rozkazy. Jesteś, panie, przeto odpowiedzialny za jego czyny, a zatem w najlepszym wypadku pomysłodawcą smokobójstwa. — A gdybym obstawał przy niewinności? — spytał Eudoryk. — Cóż, w takim wypadku, zakładając, że udałoby ci się, panie, znaleźć dla siebie obrońcę, byłbyś w stosownym terminie osądzony. Zwolnienie za kaucją oczywiście nie jest dozwolone w odniesieniu do obcego podróżnika, który łatwo mógłby wymknąć się sprawiedliwości. — Innymi słowy, musiałbym pozostać w więzieniu do czasu rozprawy. Jak długo by to trwało? — Ponieważ mamy przepełniony grafik, przez co najmniej półtora roku. Podczas gdy przyznawszy się do winy, zostaniesz, panie, osądzony natychmiast. — Oświadczam zatem, że jestem jedynym winnym — stwierdził Eudoryk. — Ależ, panie mój — lamentował Jillo. — Powstrzymaj swój język, Jillo! Wiem, co robię. Zwracając się do sędziego, Eudoryk dodał: — Ponadto, Wasza Wysokość, z całą stanowczością oświadczam, że obecny tu Jillo jest absolutnie niewinny, a to dlatego, że po pierwsze: jak sąd orzekł, działał z moich rozkazów; i po drugie: ponieważ jego działanie nie miało na celu korzyści osobistych, a jedynie uratowanie swego pana przed pożarciem przez smoka, co uczyniłby zresztą każdy dobry, wierny sługa. Sędzia zaśmiał się. — Rzekłbym, że mimo młodego wieku, gadacie jak stary. Cóż, zatem panie Eudoryku, znajduję was winnym popełnienia wszystkich czterech zarzuconych wam czynów i zasądzam zwyczajową karę, która wyniesie sto marek za każde przewinienie. — Czterysta marek! — wykrzyknął Eudoryk. — Wspólny majątek, jakim obecnie dysponujemy, wynosi czternaście marek i trzydzieści siedem pensów, oraz trochę rzeczy, które pozostawiliśmy u pana Kasmara w Liptai. — Winieneś pan w takim razie odbyć karę więzienia, w wymiarze odpowiadającym jednemu dniu za jedną markę. Chyba że znajdzie się ktoś, kto za was zapłaci. Zabrać go do więzienia. — Ależ, Wasza Wysokość! — zapłakał Jillo. — Cóż ja pocznę bez mego szlachetnego pana? Kiedy ujrzę go znowu? — Możesz widywać go każdego dnia w godzinach odwiedzin. Byłoby dobrze, gdybyś przynosił mu coś do zjedzenia, albowiem nasz wikt więzienny nie jest dla wybrednych. W czasie pierwszych odwiedzin w więzieniu Jillo poprosił, aby pozwolono mu odbywać karę razem z Eudorykiem. Rozpaczliwie zawodził. — O, hańbo, że też przedstawiciel tak szacownego rodu z Arduen został zamknięty, jak jakiś zwykły chłop czy wyrobnik! Tysiąc razy wolałbym sam odbyć waszą karę, panie… — Nie bądź większym głupcem, niż musisz! — warknął Eudoryk. — Wziąłem całą winę na siebie po to, żebyś ty mógł pozałatwiać moje sprawy. Gdybym dzielił winę z tobą, obaj znaleźlibyśmy się za kratkami. Zabierz no ten list do doktora Raspiudusa, odszukaj go i zapoznaj z naszą sytuacją. Jeśli jest przyjacielem doktora Baldoniusa, możliwe, że przyjdzie nam z pomocą. Doktor Raspiudus był niski i tęgi, a zmierzwiona, siwa broda sięgała mu po pas. — Ach! Drogi, stary Baldonius! — wykrzyknął po helladzku. — Przypomina mi się, jak obaj byliśmy uczniami Szkoły Magii w Uniwersytecie w Saalingen! Czy nadal układa wiersze? — Tak, panie, czasami to robi — odparł Eudoryk. — Cóż, młody człowieku, śmiem twierdzić, że twym największym pragnieniem jest zapewne uciec z tej plugawej dziury, nieprawdaż? — Właśnie, jak też odzyskać nasze trzy pozostałe zwierzęta i resztę dobytku, jaki pozostawiliśmy w Liptai, i wraz z sumą pieniędzy wystarczającą, aby dotrzeć do domu, opuścić ten kraj z dwoma jardami kwadratowymi smoczej skóry, które obiecałem doktorowi Bałdoniusowi. — Wszystko to wydaje mi się łatwe do załatwienia, młody panie. Potrzebuję jedynie twego pełnomocnictwa, które umożliwiłoby mi wyjazd do Liptai, odzyskanie wspomnianych rzeczy, a następnie powrót tu, by zapłacić zasądzoną ci grzywnę i uwolnić cię. Swoją armatkę, obawiam się, już utraciłeś, została bowiem zapewne skonfiskowana w imię prawa. — Mała byłaby z niej korzyść bez magicznego proszku — stwierdził Eudoryk. — Twój plan, panie, wydaje mi się wspaniały, ale cóż będziesz z tego miał ty sam? Czarownik zatarł ręce. — No cóż, przyjemność zrobienia przysługi staremu przyjacielowi, a także szansę na otrzymanie większej części skóry smoka dla własnych celów. Wiem co nieco o doświadczeniach Baldoniusa. On potrzebuje aż dwóch jardów, ja mogę z pewnością zrobić znacznie więcej ze skrawka. — Jak zdobędziesz, panie, smoczą skórę? — Leśnicy z pewnością obdarli już bestię do reszty i oddzielili wszystkie części smoka, mające jakąkolwiek wartość. Wszystko wystawione zostanie na aukcję, z której dochód wpłynie do kasy królestwa. A ja przelicytuję innych chętnych. — Raspiudus zachichotał. — Kiedy pozostali uczestnicy przetargu dowiedzą się przeciw komu występują wątpię, aby odważyli się podbijać cenę zbyt wysoko. — A czemuż to, panie, nie możesz najpierw wydostać mnie stąd, a dopiero później udać się do Liptai? I znowu chichot. — Mój drogi chłopcze, wpierw muszę znaleźć potwierdzenie, że w Liptai wszystko jest tak, jak mówisz. Przecież mam jedynie twe słowo, że jesteś Eudorykiem Dambertsonem, o którym pisze Baldonius. Pozostań więc tu cierpliwie jeszcze parę dni. Dopilnuję, abyś otrzymywał lepsze posiłki niż przetrzymywani tu łotrzykowie. A teraz, proszę o twe pełnomocnictwo. Tu masz pióro i atrament. Ratując się przed głodem, Jillo najął się na pomocnika brukarza i wpadał na wizyty do więzienia w czasie godzinnej przerwy na lunch. Kiedy upłynęły dwa tygodnie, a doktor Raspiudus nie dawał znaku życia, Eudoryk polecił Jillowi, by udał się do domu czarodzieja i poprosił o wyjaśnienia. — Odpędzili mnie od drzwi — składał sprawozdanie Jillo. — Powiedzieli mi, że uczony doktor nigdy o nas nie słyszał. Kiedy znaczenie tych słów dotarło w końcu do świadomości Eudoryka, zaklął szpetnie i z wściekłości zaczął walić w ścianę. — Ten plugawy, kłamliwy znachor! Naciągnął mnie, żebym mu podpisał pełnomocnictwo, a potem, złapawszy w swoje zachłanne łapska mój dobytek, najnormalniej w świecie zapomina o nas! Na Boga i Boginię, niech ja go tylko dorwę… — Hej, tam, co to za hałasy? — zapytał strażnik więzienny. — Przeszkadzasz innym więźniom. Kiedy Jillo wyjaśnił powód wybuchu złości swego pana, strażnik roześmiał się. — Cóż, wszyscy wiedzą, że Raspiudus jest najgorszym kutwą i oszustem w całym Vielitchovie! Ostrzegłbym was, gdybyście mnie spytali. — Czemu żadna z jego ofiar nie zamordowała go z zemsty? — spytał Eudoryk. — Jesteśmy ludem przestrzegającym prawa, panie. Nie dozwalamy, aby prywatne osoby wdawały się w bójki na własną rękę i mamy niezmiernie surowe kary za zabójstwo. — Znaczy to — powiedział Jillo — że wśród Pathenian dżentelmen nie może pomścić zniewagi na polu walki? — Oczywiście, że nie! Nie jesteśmy krwiożerczymi barbarzyńcami. — Nie ma więc wśród was prawdziwych dżentelmenów — lekceważąco prychnął Jillo. — Zatem, panie Tiolkhof — powiedział Eudoryk, całą siłą woli panując nad złością — będę tu przykuty przez cały rok, a nawet trochę dłużej? — Tak jest, ale możesz, panie, zostać zwolniony wcześniej za dobre sprawowanie — o trzy, a może i cztery dni. Kiedy strażnik odszedł, Jillo odezwał się pierwszy. — Gdy zostaniesz, panie, zwolniony, musisz ratować swój honor wyzywając tego łotra na pojedynek, na śmierć i życie. Eudoryk pokręcił przecząco głową. — Czyś ty nie słyszał, co powiedział Tiolkhof? Ci ludzie uważają pojedynkowanie się za barbarzyństwo, a pojedynkujących się smażą na oleju żywcem, albo robią z nimi coś równie zabawnego. Zresztą Raspiudus mógłby się wykręcić sianem, odwołując się do swojego wieku. Zamiast tego, będziemy zmuszeni użyć sprytu, jakim obdarzyła nas Święta Para. Żałuję teraz, że nie posłałem cię do Liptai, żebyś zabrał nasze rzeczy i że w ogóle zadawałem się z tym tłustym czarownikiem. — To prawda, drogi panie, ale skąd mogłeś wiedzieć? Ja mógłbym zapewne zasięgnąć języka, gdyby nie moja nieznajomość obcej mowy i w ogóle ogólna ignorancja. Po kolejnych dwóch tygodniach Król Vladmor z Pathenii umarł. Kiedy jego syn Yogor zasiadł na tronie, ogłosił powszechną amnestię, obejmującą wszystkich więźniów prócz skazanych za morderstwo. Tak więc Eudoryk znalazł się na wolności, ale tym razem już bez konia, zbroi, broni i pieniędzy, jeśli nie liczyć tych kilku marek, jakie miał w kieszeni. Tej nocy, gnieżdżąc się ze sługą w lichym pokoiku, Eudoryk stwierdził: — Jillo, jakimś sposobem musimy się dostać do domu Raspiudusa. A jak dzisiaj widzieliśmy, jest to posiadłość otoczona wysokim, solidnym murem. — Trzeba by całego mnóstwa tego czarnego proszku, żeby wyrwać w nim dziurę. — Ale my nie mamy ani proszku, ani też pieniędzy na to, żeby go zdobyć, chyba że napadniemy na królewski arsenał, co wykracza poza nasze możliwości. — Co byś zatem powiedział, panie, na to, byśmy się wspięli na drzewo rosnące przy murze i spuścili po linach z odpowiedniej gałęzi? — Byłby to całkiem obiecujący plan, pod warunkiem, że znalazłoby się takie drzewo, którego gałęzie sięgają na drugą stronę. Ale go nie ma, co widziałeś równie dobrze jak ja, kiedy oglądaliśmy tę fortecę. Daj mi pomyśleć. Raspiudusowi muszą od czasu do czasu przywozić jakieś produkty, bo wątpię, by nawet jego największe zaklęcia wystarczyły do wyczarowania pożywienia z powietrza. — Myślisz, panie, żeby próbować wejść jako, powiedzmy, hodowcy kur z jajkami na sprzedaż? — No właśnie. Ale nie, to się nie uda. Raspiudus nie jest głupcem. Wiedząc, że dzięki amnestii wyszedłem na wolność, będzie się spodziewał takiego podstępu. Przynajmniej ja bym tak zrobił na jego miejscu, a zakładam, że nie jest głupszy ode mnie… Już mam! Jaki gość mógłby go teraz odwiedzić, tak by nie wzbudzić podejrzeń, a którego Raspiudus nie widział od wielu lat, i z pewnością musiałby przyjąć? — Tego to ja nie wiem, panie. — A kto mógłby się zastanawiać, co się z nami stało — ciągnął Eudoryk — wykryć nasze kłopoty w swej magicznej szklanej kuli i pójść naszym śladem, stosując niezwykłe środki? — Och, masz, panie, na myśli doktora Baldoniusa! — No właśnie. Wąsy mi urosły od czasu kiedy je ostatnio goliłem. Są teraz niemal tak długie, jak jego, jesteśmy też prawie równego wzrostu. — Ale ja nigdy nie słyszałem o tym, żeby twój nauczyciel umiał latać na czarodziejskiej miotle, jak to mówią o niektórych wybitnych czarnoksiężnikach. — Możliwe, że nie umie, ale doktor Raspiudus wcale nie musi o tym wiedzieć. — Czy to znaczy, że zamierzasz, panie, odegrać rolę doktora Baldoniusa? — spytał Jillo. — A może to ja mam nim być? To ostatnie raczej by się nie udało… — Wiem, mój dobry Jillo. Brakuje ci uczonych zwrotów, jakimi posługują się czarodzieje i inni filozofowie. — Ale czy Raspiudus nie rozpozna cię, panie? Jak sam mówiłeś, to szczwany, stary lis. — Widział mnie tylko raz, w tej ciemnej, wilgotnej celi i wszystkiego nie więcej niż kwadrans. Myślę, że potrafię przebrać się dość dobrze, aby go oszukać — chyba że masz lepszy pomysł. — Niestety, nie mam! A zatem jaka rola przypadnie mi w udziale? — Myślałem tylko o sobie… — O nie, panie, porzuć ten zamiar! Nie ma mowy, żebym dopuścił do tego, byś ty ryzykował swoją powłoką cielesną i nieśmiertelną duszą w gnieździe czarownika, a mnie tam nie było, by służyć ci pomocą… — Jeśli zamierzasz mi pomóc tak, jak wówczas, gdy podpaliłeś proch, kiedy smok był jeszcze za daleko… — Ach, ale kto rzucił pochodnią i uratował nasze życie? A poza tym, ktoś uważany za dobrego doktora nie podróżowałby bez towarzysza lub sługi. A zatem za kogo mam się przebrać? — Ponieważ Raspiudus cię nie zna, nie ma potrzeby, żebyś się przebierał. Możesz być sługą Baldoniusa, tak jak jesteś moim. — Zapominasz, panie, że Raspiudus być może mnie nie zna — stwierdził Jillo — ale jego stróże mogli mnie zapamiętać. Zwłaszcza, że bardzo głośno protestowałem, kiedy mnie nie wpuścili do środka. — Hm. Cóż, na pazia jesteś za stary, za słaby na strażnika i zbyt mało kształcony na pomocnika czarodzieja. Już wiem! Powinieneś udawać moją konkubinę! — O Niebiosa, panie mój, tylko nie to! Jestem normalnym mężczyzną! Nie przeżyję czegoś takiego! Eudoryk uśmiechnął się. — Tak tedy, każdy z nas będzie miał coś na drugiego. Jeśli ty nie będziesz rozpowiadał o przygodach, w których wypadłem nie po bohatersku, ja będę milczał jak grób o twoim przebraniu. Do potężnej bramy przed domem Raspiudusa zbliżył się Eudoryk z przepaską na jednym oku i brodą, nie obcinaną od miesiąca, ubieloną tak, że wyglądała jak siwa. Biała peruka udawała włosy, spływające spod kapelusza. Wręczył strażnikowi przy bramie notatkę, w udany sposób naśladującą pismo Baldoniusa: „Doktor Baldonius z Treverii przesyła pozdrowienia swojemu dawnemu koledze i przyjacielowi, doktorowi Raspiudusowi z Vielitchova i uprzejmie prosi go o spotkanie w celu przedyskutowania kwestii zaginięcia jego dwóch młodych protegowanych.” Krok z tyłu, przygarbiony, by ukryć swój wzrost, dreptał w damskiej szacie nieporadnie umalowany i upudrowany Jillo. O ile Jillo jako mężczyzna był pospolity, o tyle jako kobieta wyglądał wręcz odrażająco, przynajmniej jeśli chodzi o tę część twarzy, której nie zasłaniało nakrycie głowy. Jego urody nie poprawiała także suknia, którą Eudoryk spreparował ze starych łachmanów. Ubiór wyglądał właśnie na to, czym był: na dzieło kiepskiego krawca— amatora. — Mój pan uniżenie prosi, byście weszli — rzekł strażnik. — Ach, drogi, stary Baldoniusie! — zawołał Raspiudus, zacierając dłonie. — Zupełnie się nie zmieniłeś od tych cudownych, szalonych dni w Saalingen! Czy nadal układasz wiersze? — Czasami. Ty także oparłeś się upływowi czasu, Raspiudusie — powiedział Eudoryk, udając głos Baldoniusa. I dodał: — „Lata płyną, a gęsi zawsze lecą na północ na wiosnę. Ach, gdybyż tak jak gęsi, także lata wracały radosne!” Raspiudus ryknął śmiechem, uderzając się dłońmi po brzuchu. — Zawsze ten sam, stary Baldonius! Teraz ten wiersz wymyśliłeś? Eudoryk machnął z lekceważeniem ręką. — Jestem zaledwie marnym poeciną; ale gdybym nie poświęcił się sprawom wyższego rzędu, być może zostawiłbym po sobie jakiś mały ślad w poezji. — Co się przytrafiło twojemu biednemu oku? — Ach, to przez moją nieuwagę. Pozostawiłem otwarty róg w gwieździe pięcioramiennej i diabeł dosięgnął mnie swym szponem, kiedy nie mogłem nic przeciw temu zaradzić. Ale teraz, drogi Raspiudusie, mam do przedyskutowania sprawę, jak to sygnalizowałem ci w mojej nocie. — Tak, tak, mamy na to dość czasu. Zmęczonyś po podróży? Potrzebujesz kąpieli? Strawy? Spragnionyś? — Jeszcze nie, stary przyjacielu. Przyszliśmy wprost z najlepszej oberży w Vielitchovie. — Pozwól zatem, że oprowadzę cię po mym domu i posiadłości. A twoja dama…? — Pozostanie u mego boku. Mówi jedynie po locaniańsku i obawia się oddalić ode mnie wśród obcokrajowców. Jest to zwykła gęsiarka, ale wierne stworzenie. A w moim wieku to ważniejsze niż ładna buzia. Mówiąc to Eudoryk spoglądał na stojące w stajni Raspiudusa wierzchowce, swego i Jilla oraz na ich jucznego muła. Kilkakrotnie starał się — tak jak zrobiłby to Baldonius poszukujący swych młodych przyjaciół — wypytywać o ich zniknięcie. Za każdym razem Raspiudus gładko unikał tematu, obiecując wrócić do niego potem. Godzinę później Raspiudus oprowadzał gości po swej magicznej pracowni. Ze zrozumiałym zainteresowaniem Eudoryk obejrzał liczne kawałki smoczej skóry, rozciągnięte na ławie. Zapytał: — Czyżby była to powłoka jednego z tych patheńskich smoków, o których jedynie słyszałem? — Oczywiście, drogi Baldoniusie. Czyżby wyginęły w twojej okolicy? — Zaiste. Był to powód, dla którego posłałem mego przyjaciela i byłego ucznia, aby zdobył trochę takiej skóry, potrzebnej mi do pracy. Jak ją przechowujesz? — Solę ją i … auu! Raspiudus upadł, uderzony przez Eudoryka w głowę krótką pałką, którą wyciągnął ze swego obszernego rękawa. — Zwiąż go, Jillo, zaknebluj i wepchnij pod tę ławę! — polecił Eudoryk. — Nie byłoby lepiej poderżnąć mu gardło, panie? — spytał Jillo. — Nie. Strażnik więzienny ostrzegł nas, że mają tu pomysłowe metody karania zabójców i nie mam najmniejszej ochoty poznać ich na własnej skórze. Podczas gdy Jillo wiązał nieprzytomnego Raspiudusa długą liną, wyciągniętą spod sukni. Eudoryk wybrał dwa kawałki skóry smoka, każdy z nich liczący około jednego jarda kwadratowego. Zwinął je w rulon i obwiązał sznurem. Po namyśle, sięgnął także po zawartość sakiewki Raspiudusa. Następnie przymocował zwój do ramienia i wyszedł z laboratorium, przywołując jednego ze stajennych. — Doktor Raspiudus — powiedział — prosi, byś osiodłał te dwa wierzchowce — i wskazał które. — Tylko pamiętaj dać dobre siodła. Czy zwierzęta są starannie podkute? — Pospieszmy się, panie — mruknął Jillo. — Każda dodatkowa chwila tu spędzona… — Uspokój się! Jeśli pokażemy po sobie, że nam spieszno, z pewnością wzbudzi to podejrzenia. — Eudoryk podniósł głos. — Zaciągnij no popręg, chłopcze! Nie mam najmniejszej ochoty, by moje stare kości tak wytrzęsło, iżby rozsypały się gdzieś po drodze. Jillo wyszeptał: — Nie dałoby się odzyskać także muła i twojej zbroi, panie? Eudoryk pokręcił przecząco głową. — Zbyt ryzykowne — mruknął. — Ciesz się, jeśli uda nam się ocalić własną skórę. Kiedy konie zostały już osiodłane w sposób, jaki go zadowolił, powiedział: — Użycz no mi trochę twej siły przy wsiadaniu, młodzieńcze. — Jęknął opadając niezdarnie na siodło. — Niechby zaraza strawiła twego pana za to, że wysyła mnie, bym załatwiał mu jego posyłki; mnie, który od lat nie siedziałem na grzbiecie konia! A teraz podaj mi ten przeklęty rulon skóry. Dzięki ci, młodzieńcze; masz tu grosz za fatygę. Biegnij no i powiedz strażnikowi u bramy, by otworzył wrota. Obawiam się, że jeśli ta bestia ostro stanie w miejscu, gotowym jeszcze przelecieć jej przez łeb! Kilka minut później, kiedy skręcili za rogiem i nie było już ich widać z domu Raspiudusa, Eudoryk polecił: — A teraz kłusem! — Gdybym mógł zdjąć z siebie tę przeklętą suknię… — jęknął Jillo. — Nie mogę w niej jechać. — Poczekaj, aż wydostaniemy się za bramy miasta. Kiedy Jillo zdarł z siebie ów obraźliwy strój, Eudoryk zakomenderował: — A teraz pędem, przyjacielu, jak jeszcze nigdy w życiu! Pogalopowali drogą wiodącą do Liptai. W pewnym momencie Jillo obejrzał się i krzyknął: — Coś za nami leci! Wygląda jak gigantyczny nietoperz! — Jeden z wysłanników Raspiudusa — rzekł Eudoryk. — Wiedziałem, że się uwolni. Zepnij no konia ostrogami. Musimy przejechać przez most… Lecieli szalonym galopem. Wysłannik był coraz bliżej; Eudoryk miał wrażenie, że czuje już podmuch wiatru wywołany ruchem jego skrzydeł. Aż wreszcie kopyta koni zadudniły na moście nad Pshorą. — Te stwory nie mogą przekraczać płynącej wody — rzekł Eudoryk oglądając się za siebie. — Zwolnij, Jillo. Nasze szkapy muszą służyć jeszcze w długiej drodze i nie możemy ich ochwacić na samym początku. * * * … i tak oto jesteśmy — powiedział Eudoryk do doktora Baldoniusa. — Widziałeś się już ze swoją rodziną, chłopcze? — Naturalnie. Radują się, chwaląc Boską Parę. A gdzie Lusina? — Cóż… hm… mhm… prawda jest taka, że jej tu nie ma. — Och, gdzież jest zatem? — Wstyd mi przyznać, Eudoryku. Obiecałem ci jej rękę w zamian za dwa jardy kwadratowe skóry smoka. Cóż, ty dostarczyłeś mi skórę, wkładając w jej zdobycie niemało wysiłku i ryzykując, a ja nie mogę spełnić mojej obietnicy. — A czemuż to? — Niestety! Ubiegłego lata moja nieposłuszna córka uciekła z wędrownym aktorem, wtedy, gdy ty polowałeś na smoka, czy też odwrotnie. Jest mi naprawdę bardzo przykro… Eudoryk nachmurzył się i milczał przez chwilę, po czym rzekł: — Nie trap się, szacowny doktorze. Otrząsnę się z bólu… pod warunkiem, że pokryjesz stratę w bardziej materialny sposób. Baldonius uniósł do góry swe krzaczaste, siwe brwi. — Jakżeż to? Wcale nie wydajesz się być złamany bólem tak bardzo, jakbym tego oczekiwał, sądząc po zakochanych westchnieniach i łzach wylewanych, gdyś odjeżdżał od dziewki ubiegłej wiosny. A teraz przyjmiesz w zamian pieniądze? — Tak jest, panie. Rzetelnie kochałem dziewkę i nadal ją miłuję, aczkolwiek przyznać muszę, iż uczucia moje nieco straciły na intensywności wskutek długiego rozstania. Czyż z nią nie było podobnie? Co rzekła o mnie? — Ano tak, jej sentymenty istotnie się zmieniły. Nie chciałbym obrazić twych uczuć… Eudoryk zamachał niedbale ręką. — Ależ mów dalej, proszę. Stwardniałem nieco spędziwszy miesiące całe w brutalnym, twardym świecie i jestem ciekaw. — Cóż zatem, powiedziałem jej, że zgłupiała aż do zidiocenia; że jesteś szczwanym chłopakiem, że wyjdziesz cało z polowania na smoka i daleko zajdziesz, ale ona odparła na to: — W tym problem, tato. Jest za sprytny, by można go było kochać zbyt mocno. — Hm — mruknął Eudoryk. — Wygląda na to, że to, co dla jednego jest cnotą, dla drugiego jawi się wadą. Wszystko zależy od punktu widzenia. Można by powiedzieć tak: ja jestem człekiem przedsiębiorczym, ty — oportunistą, a on łotrowskim wyzyskiwaczem. Eudoryk westchnął. — Cóż, jeśli ona woli głupców tego świata, życzę jej z nimi szczęścia. Jako człowiek honoru, ożeniłbym się z Lusiną, gdyby sobie tego życzyła. A skoro rzeczy tak się mają, nie będzie kłopotu. — Ty go z pewnością miał nie będziesz; choć ja wątpię, z całego serca, by moja dziewka jako kobieta wędrownego aktora znalazła życie usłane różami. Kto się .dla kaprysu żeni, ten nazajutrz się wypełni wątpliwością i zmartwieniem, aż zatęskni za zwolnieniem. Więc gdy przyjdzie myśl natrętna, bacz, byś się nie dostał w pęta źle wybranej tobie żony; boś już wtedy jest zgubiony. — No, ale dość żartów. O jakiej sumie myślisz? — Wystarczającej, by pokryć koszt utraty mojego dobrego rumaka Morgrima, zbroi wraz z lancą i mieczem, a także kilku innych przedmiotów i wydatków, jakie musiałem ponieść w podróży. Tysiąc pięćset marek powinno załatwić sprawę. — Tysiąc pięć–ćset! O rany! Nigdy nie byłbym w stanie… ani też te marne kawałki smoczej skóry nie są warte nawet ułamka tej sumy. Eudoryk westchnął i wstał. — Wiesz najlepiej, na ile cię stać, mój dobry mędrcu. — Podniósł rulon skóry smoka. — Twój kolega, doktor Calporio, czarownik hrabiego Treverii, wyraził szczere zainteresowanie tym, co zdobyłem. Mówiąc szczerze, zaoferował mi nawet sumę wyższą niż ci podałem, ale uważałem za uczciwe dać najpierw tobie możliwość otrzymania tej skóry. — Co? — krzyknął Baldonius. — Ten opryszek, szarlatan, ten oszust? Zmarnuje skórę i nie wykorzysta nawet jednej dziesiątej tych jej magicznych właściwości, jakie znam ja! Usiądź no z powrotem, Eudoryku; musimy jeszcze o tym podyskutować. Po godzinie zawziętego targowania się Eudoryk otrzymał swoje półtora tysiąca marek. — No, chwała Boskiej Parze, że mamy to już za sobą — stwierdził Baldonius. — A teraz, ukochany mój uczniu, jakie masz plany? — Czy uwierzyłbyś, doktorze Baldoniusie — rzekł Jillo — że mój biedny, opętany pan zamierza zniesławić swój ród i zdradzić swój stan, oddając się działalności o charakterze kupieckim? — Zaiste, Jillo? Cóż to ma być? — Chodzi mu o mój pomysł stworzenia łączności dyliżansowej — odparł Eudoryk. — Na Niebiosa, a cóż to takiego? — Chciałbym mieć powóz, to znaczy coś takiego, jak pojazd, jakim jeździ po Solambrium cesarz, ale w znacznym stopniu zmieniony, który kursowałby raz w tygodniu między Zurgau i Kromnitch, zabierając każdego, kto tylko mógłby zapłacić, tak jak to jest w Pathenii. Nie możemy dopuścić, aby pogańscy mieszkańcy Wschodu byli lepsi od nas. — Cóż za niezwykły pomysł! Nie potrzebujesz partnera? 56 L. Sprague de Camp i Catherine Crook de Camp — Dzięki, ale nie. Baron Emmerhard już się do mnie przyłączył. Obiecał mi ostrogi rycerskie w zamian za udział w tym przedsięwzięciu. — To jest dowód, że szlachectwo wymarło — jęknął żałośnie Jillo. Eudoryk uśmiechnął się szeroko. — Jillo jest bardziej lojalny wobec stanu, do którego należę, niż ja sam. Emmerhard powiedział coś bardzo podobnego, ale przekonałem go, że każde przedsięwzięcie, w którym ma się do czynienia z końmi, jest odpowiednie dla dżentelmenów. Jillo, będziesz mógł zmieniać mnie jako woźnica, dzięki czemu także staniesz się dżentelmenem! Jillo westchnął. — Niestety, prawdziwy duch rycerskości zamiera w tych zdegenerowanych czasach. Kimże ja jestem, że dane mi jest żyć i widzieć koniec rycerstwa… Ile zamierzasz mi płacić, panie? III HRABIOWSKA MITRA Kiedy zmarł władca Lokanii, Valdhelm II, jego spadkobierca król Valdhelm III zaprosił całą szlachtę na koronację w królewskim mieście Kromnitch. Było to również miasto powiatowe królewskiego lennika, hrabiego Petza z Treverii. Jednym z wasali Petza był baron Emmerhard z Zurgau, a do grona jego wasali należał z kolei sir Dambert Eudorykson z Arduen. Po otrzymaniu królewskiego zaproszenia sir Dambert i jego rodzina spotkali się przed obiadem, by przedyskutować plany. Eudoryk dołączył do nich spóźniony i brudny. — Eudoryku! — zawołała lady Aniset. — To już po raz trzeci w ostatnim czasie nabłociłeś w zamku. Co w ciebie wstąpiło? — Matko! — wykrzyknął młodzieniec. — Gdybyś miała takie problemy, jak ja… — Z twoim powozem? — spytał sir Dambert. — Tak. Wywrócił się na zakręcie i wpadłem w błoto. Całe szczęście, że się nie zabiłem, ale wóz jest bardzo uszkodzony i naprawa potrwa ze dwa tygodnie. Obawiam się, że wyprodukowanie czegoś takiego wykracza poza możliwości naszych miejscowych kołodziejów. Powinienem był pomyśleć o tym, kiedy zawierałem umowę z baronem Emmerhardem. — Zapewne — zauważył średni brat Eudoryka, Olof — twój powóz jest zbyt wysoki i wąski. — I owszem, ale nie ma na to rady. Jeśli kolasa byłaby szersza, nie przecisnęłaby się przez wąskie odcinki na drodze z Zurgau do Kromnitch, a przecież na tę właśnie trasę wóz został przeznaczony. Jeśli natomiast dam mu mniejsze koła, to strasznie będzie trzęsło pasażerów. — Czemuż nie udasz się z powrotem do Pathenii, gdzie lepiej znają się na sztuce kołodziejskiej i nie kupisz tam gotowego dyliżansu? — spytała siostra Eudoryka. — To trudna, trwająca dwa miesiące podróż, a droga za Asciburgis to zaledwie przetarty szlak, przez który powóz nie da rady przejechać. — Zatem — odezwał się młodszy brat Eudoryka, Sidmund — dlaczego nie wynajmiesz kilku patheńskich kołodziejów, by przyjechali tu i pracowali dla nas? — Oni nie chcą opuścić swojej krainy, chyba żeby ich do tego zmusić siłą. — W takim razie zmuś ich! — warknął sir Dambert. — Na Boską Parę, jesteśmy szlacheckiej krwi, czyż nie? Gdzież twój rycerski temperament? Co? Eudoryk uśmiechnął się. — Nie znasz, ojcze, patheniańskich grymaśnych wyobrażeń o prawach obywatelskich. Wsadzono by mnie za to z powrotem do więzienia i nie byłoby nikogo, kto by za mnie poręczył. — Cesarz ma powóz — stwierdził w zamyśleniu sir Dambert — który musiał przecież zostać zrobiony przez miejscowych kołodziejów. — Tak, widziałem go — odparł Eudoryk. — To tylko wiejski wóz, na który nałożono ozdobny wierzch. Przeraźliwie trzęsie pasażerami; nie weźmie ostrych zakrętów. Mój powóz natomiast zamocowany jest na linach i skórzanych pasach, dzięki czemu nie kołysze tak bardzo i może zawrócić w miejscu. Zaobserwowałem te zalety powozów patheńskich, kiedy wieziono mnie wraz z Jillem do Vielitchova. Sir Dambert westchnął. — Cóż to za cudowny kraj, ta Pathenia, gdzie smoki są pod ochroną prawa, a wieśniakom wolno występować przeciw wyżej urodzonym. Ale zajmijmy się wreszcie kwestią koronacji. Pojedziesz na nią, Eudoryku? Byłoby przyjemnie mieć cię u swego boku, ale wybór należy do ciebie. — Wybacz, ojcze — rzekł Eudoryk — ale zamierzam pozostać tutaj. Nie będąc pasowany na rycerza, nie jestem objęty zaproszeniem królewskim. A ktoś winien zostać i pilnować naszej posiadłości, inaczej bowiem ten nikczemny Rainmar mógłby na nas najechać. Muszę ponadto popędzać ostrą szpicrutą moich kołodziejów, bo baron Emmerhard gotów inaczej znaleźć pretekst do zerwania naszej umowy. — Czyżby odnosił się do ciebie chłodno? — spytał Dambert marszcząc czoło. — Ano. Wszystko było do końca ustalone: on miał zapłacić za budowę powozu, a po zakończeniu prac pasować mnie na rycerza i oddać mi rękę Gerzildy, jako zapłatę za partnerstwo w mojej linii dyliżansowej. A teraz wstrzymuje wypłatę pieniędzy i wycofuje się ze swoich obietnic jak krab wyrzucony na brzeg. A w tym samym czasie moi kołodzieje domagają się głośno podwyżki… — Twoje problemy — stwierdził Dambert — częściowo wynikają ze zwierzchnictwa Emmerharda. Petz z Treverii jest człowiekiem starej daty, nie lubi nadawać złotych ostróg za nic innego niż odważne czyny na polu bitewnym. I zaiste, zbyt wiele honorów i tytułów zostało zakupionych przez nisko urodzonych handlarzy… — Moje ostrogi będą za zabicie smoka, a nie za zbudowanie powozu. — Ależ synu, nie zabiłeś smoka w Cesarstwie, na oczach świadków, lecz w odległym, pogańskim kraju. Tak więc Petz i Emmerhard nie mają żadnych dowodów, prócz twego słowa… — A czemuż to moje słowo nie miałoby wystarczyć? — zaczął z gniewem Eudoryk. — Och, ja ci dowierzam, tak jak my wszyscy. Ale inni nie znają cię tak dobrze, jak my. W oberży w Kromnitch baron Emmerhard podziwiał odbicie swojej odzianej w szkarłat i gronostaje postaci w szybie okiennej. Przejechał grzebieniem po siwiejącej brodzie, strzepnął obfity łupież z szaty i powiedział do małżonki: — Całkiem nieźle, jak na mężczyznę w moim wieku, skarbeńko. A teraz poproszę cię o moją mitrę! Baronowa Trudwig zwróciła się do osobistego sługi Emmerharda. — Mitrę mojego pana, Sigrik! Jest w kufrze ze szkarłatnymi pasami. — Wybacz, moja pani — powiedział po chwili kamerdyner — ale tu jej nie ma. — I co teraz? — spytał Emmerhard. — Pozwólcie, że sam sprawdzę… Masz rację, hultaju! A zatem gdzie jest ta przeklęta błyskotka? — Nie wiem tego, mój panie — odparł Sigrik. — Mona, Albrechta i ja przeszukaliśmy już dwadzieścia trzy kufry i skrzynie. Nie wiem, panie, jak mam ci to powiedzieć, ale obawiam się, że mitra została w zamku w Zurgau. — Co? — ryknął Emmerhard zrywając się i tupiąc. — Ty durniu! Ośle! Kapuściana głowo! Zamierzył się, by zdzielić Sigrika, ale nawet w gniewie uważał, by ruszać się wystarczająco powoli, dając Sigrikowi czas na ucieczkę. Bo o dobrych kamerdynerów wcale nie tak łatwo. Pół godziny później zawartość dwudziestu trzech kufrów podróżnych barona Emmerharda i jego rodziny została rozrzucona po całym apartamencie, ale nigdzie nie było śladu mitry. Baron usiadł na krześle, zasłaniając twarz dłońmi, a żona i cztery córki usiłowały go pocieszyć. — Ależ nie, nie — jęczał. — Na Boga i Boginię, nie mogę zająć miejsca w szyku bez moich insygniów. Okazałbym w ten sposób lekceważenie młodemu królowi. Nie przeżyłbym tego. Wyślę wiadomość do Valdhelma, że zmogło mnie nagłe zatrucie i że jestem umierający. — Czy jakiś prędki kurier nie mógłby pogalopować do Zurgau po mitrę i przywieźć ją na czas? — spytała lady Trudwig. — Nie, nawet mając najszybsze konie rozstawne, nie mógłby wrócić wcześniej niż jutro, a koronacja ma być dziś w południe. Gerzilda, wysoka, smukła, jasnowłosa najstarsza córka przemówiła: — Ojcze! Przyszło mi na myśl, że nasz pan Petz pozostaje w łóżku, złożony gośćcem. I zwolniono go z udziału w ceremonii. — No i? — Czemuż nie miałbyś pożyczyć mitry Treverii? — Nie, to jest hrabiowska mitra. Ma więcej ćwieków i gałek niż ta, która przystoi zwykłemu baronowi. — Nikt nie zauważy. A jeśli nawet, możesz wyjaśnić okoliczności i zbyć żartem. A ja umarłabym, gdybym nie mogła wziąć udziału w uroczystości w mojej nowej sukni… Baron Emmerhard pomarudził jeszcze trochę, ale ostatecznie jego domowy fraucymer przekonał go. — Cóż — stwierdził w końcu — jedźmy więc, zatrzymując się po drodze u hrabiego Petza. Ponieważ jego dom jest po drugiej stronie miasta, z konieczności nałożymy drogi i spóźnimy się na palenie heretyków, ale na to już nie ma rady. Z powodu zjazdu szlachty, wąskie, wietrzne uliczki Kromnitch, mimo uporczywej mżawki, były bardziej zatłoczone niż zazwyczaj. Fotele, w których niesiono barona Emmerharda i jego rodzinę, zatrzymywano kilkakrotnie, tragarze potykali się bowiem i wywracali na zabłoconym bruku. Ponad godzinę trwała podróż do rezydencji hrabiego Petza. Znając z widzenia wasali swego pana, stróż natychmiast otworzył wrota przed rodziną z Zurgau i rzekł do Emmerharda: — Mój pan jest ze swoim medykiem, panie baronie, ale prześlę wiadomość. — Psiakrew! — krzyknął Emmerhard. — Ta sprawa nie cierpi zwłoki. Petz zna mnie wystarczająco dobrze. Ostańcie tu, moje panie. Pójdę sam. — Ależ, panie… — zaczął stróż. — Mój dobry człowieku, weź sobie swoje dobre maniery i wypchaj się nimi. Śpieszę się wręcz niewiarygodnie. Poprowadź mnie na pokoje twego pana lub wezwij kogoś, kto to zrobi. Kiedy baron Emmerhard, prowadzony przez wystraszonego sługę wpadł do sypialni Petza, znalazł tam olbrzymiego, starego hrabiego Treverii rozwalonego w łóżku, oraz siwobrodego, drobnego człowieczka w okularach kręcącego się wokół trójnoga i mruczącego coś do siebie. Mikstura palących się proszków rozsiewała w pokoju całą gamę aromatycznych zapachów. Medyk jednostajnym głosem nucił: — Abrasaxa, Szenus… — Petzi! — zawołał Emmerhard, nie zwracając na nic uwagi. — Wybacz, że wtargnąłem, ale musisz mi pomóc i to natychmiast. — Och, Emmeri! — jęknął Petz unosząc swe wielkie cielsko i poprawiając rozłożystą, siwą brodę na kołdrze. — Czemuż to, w imię Boskiej Pary, przerwałeś zaklęcia Calporia, którymi miał zwalczyć mój gościec? Teraz będzie musiał zacząć od początku. — Zaiste ponura to sprawa, mój panie — zagdakał mały człowieczek. — To już po raz drugi nam przerwano. Będę chyba musiał znowu zaczynać od puszczenia krwi. — Co bez wątpienia wykończy mojego pana lennego już do reszty — stwierdził Emmerhard. — Doktor Baldonius mówił mi, że puszczanie krwi jest bezużyteczną, zdyskredytowaną… — Baldonius! — żachnął się doktor Calporio. — Nie chciałbym nadużywać cierpliwości Waszej Lordowskiej Mości wygłaszając moje opinie o jego sługach, ale jeśli ten szarlatan… — Powstrzymaj swój język, mój panie, nie mamy czasu na tego typu rozważania. Petzi, mam taki kłopot… — I Emmerhard pospiesznie wytrajkotał swoją opowieść o zapomnianej mitrze. — Oczywiście, że możesz wziąć moją — powiedział Petz. I zwrócił się do sługi, który przyprowadził Emmerharda. — Harmund! Daj baronowi mą mitrę, by włożył ją na koronację. I to szybko, bo on ma bardzo mało czasu. — Tysięczne dzięki, Petzi! — ryknął Emmerhard, machając ręką i odwracając się, by podążyć za Hamundem. — Daj mi znać, gdybym mógł zrobić cokolwiek dla ciebie. Harmund poprowadził Emmerharda do skarbca hrabiego Petza. Po licznych próbach — drzwi otwierały się bowiem tylko jeśli dwa klucze obracało się w dziurce jednocześnie — weszli do pokoju. Kiedy udało się otworzyć zamek od masywnej skrzyni i rozewrzeć wieko, ukazały się dwie mitry, każda w wyściełanym satynową poduszką pudle. Harmund zawahawszy się powiedział: — Mój pan nie rozkazał, którą z nich mam wydać, sir. Powinienem chyba wrócić i zapytać… — Nie, nie, nie ma na to czasu. Poza tym, gdyby po raz trzeci przerwano zaklęcia, to by strasznie zdenerwowało jego małego czarownika. Ta korona po lewej stronie wydaje się nieco gorsza, przymierzę ją. Z całą pewnością nie chciałbym narazić najlepszego nakrycia głowy mojego starego przyjaciela na wgniecenie czy upadek. Stara mitra okazała się o wiele za duża. — A niech to zaraza! — zaklął Emmerhard. — Ona mi się zsuwa przez uszy. — Zaraz to poprawię — stwierdził Harmund. Przykleił pastą z mąki pasek pergaminu od wewnętrznej strony, wskutek czego mitra zupełnie znośnie trzymała się na głowie barona, który rozpromienił się z uczuciem ulgi i pośpiesznie pobiegł do swoich dam. Tak jak Emmerhard przewidział, przyjechali zbyt późno, aby obejrzeć palenie heretyków, trzech zatwardziałych monoteistów z Pathenii. Dotarli do Wielkiej Świątyni Boskiej Pary właśnie w trakcie zajmowania miejsc, tuż przed koronacją. Emmerhard, rozdarty pomiędzy świadomością konieczności pośpiechu a jednoczesnym pragnieniem statecznego poruszania się, w dostojny sposób, był ostatnim z tych, którzy zajęli miejsce w rzędzie baronów. Rzucił wzrokiem na szeregi rycerskie, z tyłu za baronami i nieznacznie kiwnął głową w odpowiedzi na dyskretne pozdrowienie sir Damberta. Podczas gdy Emmerhard zajmował swoje miejsce wśród innych baronów Cesarstwa, doktor Calporio przeszukiwał skrzynię w skarbu Petza, gdzie spoczywała druga mitra. — Harmund! — zaskrzeczał Calporio. — Tak, doktorze? — Dzwoniąc kluczami sługa pospiesznie wszedł do skarbca. — Czemuż to dałeś baronowi starą mitrę? — Wybrał ją sam, sir, a nikt nie zabronił… — Nie wiedziałeś, że używałem tej błyskotki do mojej niezwykłej, magicznej pracy? Że została obdarzona potężnymi czarodziejskimi mocami? Ach, na demony z Pitu, jacyż nierozgarnięci głupcy mnie tu otaczają! Calporio wybiegł ze skarbca powiewając purpurową togą, a znalazłszy się w sypialni hrabiego Petza, powiadomił swojego pracodawcę o tym niefortunnym wydarzeniu. — Nie przejmuj się tym tak bardzo, mój dobry doktorze — rzekł hrabia. — Z tego, co mi powiedziałeś, osoba, która nosi tę mitrę, musi chcieć zrobić określoną rzecz i musi wypowiedzieć to życzenie, żeby demony uwięzione w klejnocie zadziałały. Czyż nie tak? — No tak, ale… — Dopóki więc Emmerhard nie zna potrzebnej formuły–zaklęcia, nie będzie mógł wyzwolić demonów. Tak więc czekajmy spokojnie, aż odda nam tę mitrę. Calporio nie wyglądał jednak na przekonanego. Baron Emmerhard stał w Wielkiej Świątyni, w szeregu z innymi baronami, a ceremonia trwała. Ciągnęła się już od dwóch godzin i jeszcze należało oczekiwać co najmniej kolejnych dwóch dla śpiewów i modłów, przemówień i rytualnych przysiąg lojalności wobec Króla. Valdhelm III, przyodziany w błękitne, zdobione złotem szaty, pojawił się właśnie przed ołtarzem. Nowy król był trudnym do określenia młodzianem, w miarę sympatycznym, ale niezbyt, jak się mogło wydawać, inteligentnym. Plotka głosiła, że czasami lubił się bawić w polewaczkę. Faktyczne rządy w królestwie bez wątpienia wpadną więc w ręce kliki bezwzględnych, żądnych władzy magnatów, takich jak książę Tencterii, który występował jako doradca następcy tronu. Emmerhard patrzył zatem w przyszłość ponurym wzrokiem. Jednakże w tej chwili baron umierał z nudów. Nawet najbardziej wystawne widowiska po jakimś czasie tracą swój blask, a dla Emmerharda koronacja już dawno straciła swój urok. I najwyraźniej nie on jeden tak to odczuwał. Kątem oka widział, jak baron Randver z Sidinii chyłkiem pociągnął łyk wody życia z flaszki, ukrytej w rękawie togi. Ponadto Emmerharda bolały nogi. Cesarz i jego rodzina siedzieli w pierwszej ławie, a za nimi kilku królów Cesarstwa. Wszyscy inni jednak musieli stać. Co więcej, pergamin, przyklejony do mitry od wewnątrz zaczął się boleśnie wrzynać w czoło barona. Król Valdhelm zajęty był właśnie udzielaniem odpowiedzi na całą serię pytań stawianych mu przez Najwyższego Arcykapłana Świętego Uniwersalnego Kościoła Dualistycznego, kiedy Emmerharda zaczął swędzieć nos. Oczy wszystkich wpatrzone były w króla. Niektórzy, jak podejrzewał Emmerhard, obawiali się, inni mieli nadzieję, że młody głuptas pokręci coś w odpowiedziach, stawiając w ten sposób pod znakiem zapytania ważność ceremonii, a przynajmniej wywoła aferę polityczną i rozpocznie panowanie od złowróżbnego znaku. Upewniwszy się, że nikt nań nie patrzy, baron Emmerhard ukradkiem podrapał się w nos. Jednocześnie pomyślał, bezgłośnie poruszając ustami: Chciałbym być w domu! I fruu! — był teraz sam jeden, w lesie. W pierwszym odruchu baron podniósł dziki wrzask ze strachu, ale opanował się. Poza wszystkim, zreflektował się, był przecież człowiekiem doświadczonym, światowym, który przeżył rozruchy, walki i próby zabójstwa. Zaczął więc się przyglądać swojemu otoczeniu. Wokół była tylko zieleń. Sądząc po świeżym, wiosennym listowiu, mógł być gdzieś we własnej, gęsto zalesionej baronii Zurgau, choć nie potrafił powiedzieć gdzie. W młodości Emmerhard często polował w hrabstwie Treverii, ale w ciągu ostatniego dziesięciolecia niemal wcale nie wyruszał na łowy. Najpierw zniechęciła go do aktywności odniesiona rana; później natomiast zanadto zaabsorbowała działalność gospodarcza w jego baronii, by ponownie zajmować się sportem. Teraz nie pamiętał już większości szczegółów topograficznych swych porośniętych puszczą włości. Mimo wszystko uważał, że jeśli będzie schodził zboczem, z pewnością dotrze do strumienia. Ten poprowadzi go do rzeki Lupy, która przepływa przez wioskę Zurgau. Zastanawiał się, czy nie wejść na drzewo, by się rozejrzeć, ale rozmyślił się z obawy, że mógłby zniszczyć swój strój koronacyjny. Ponadto bladozielone liście były zbyt gęste, by daleko sięgnąć wzrokiem, nawet z samego szczytu. Najwyraźniej stał się ofiarą magii; jakieś zaklęcie przeniosło go z uroczystości koronacyjnych w to odległe miejsce. Zastanawiał się, czy ktokolwiek zauważył jego zniknięcie i czy te czary rzucił na niego jakiś wróg, żeby okryć go niesławą. Jeśli magia go tu przeniosła, bez magii nie mógł wrócić. Zanim Emmerhard wyruszył na pieszą przechadzkę, do której zdecydowanie ubrany był nieodpowiednio, zawołał z całej siły: — Hop, hop! Tutaj! Pomocy! Za trzecim razem usłyszał docierającą z oddali odpowiedź: — Kto woła? — Pomocy! Na pomoc! — powtórzył Emmerhard. — Już idę — odpowiedział głos. Emmerhard usłyszał tłumiony przez torf tupot końskich kopyt. Wkrótce dostrzegł konia, jeździec wychylał się i skłaniał, unikając uderzeń gałęzi. — Eudoryk! — zawołał Emmerhard. Jeźdźcem w istocie rzeczy był jego krępy, o kwadratowej szczęce, przyszły zięć. Nie dbający o swój wygląd Eudoryk ubrany był w szorstki, poplamiony strój leśny. Para wypchanych, płóciennych worków zaczepionych u siodła, wisiała po obu bokach konia. — Na strażników Piekła! — zawołał baron. — Jak to się stało, że znalazłeś się tu w najwłaściwszym czasie? — Odwiedzałem mego byłego nauczyciela, uczonego doktora Baldoniusa — odparł Eudoryk. — Ale na Boga i Boginię, mój panie, cóż robicie tu, odziani w taki strój z dworskimi insygniami? Koń na dachu domu nie budziłby większego zdziwienia. — Wiem! Wiem o tym! — wykrzyknął Emmerhard pocierając dłonie. — Powiadasz zatem, że jesteśmy w pobliżu domu Baldoniusa? Zaprowadź mnie, proszę, do niego natychmiast! Jestem tu za sprawą magii; znalazłem się tu w mgnieniu oka i tylko czary mogą przenieść mnie z powrotem. Pospiesz się, Eudoryku, tak bym zdążył powrócić nim ceremonia koronacji dobiegnie końca. Inaczej moja nieobecność zostanie dostrzeżona! Eudoryk przyglądał się baronowi ze zmrużonymi oczami. — Chwileczkę, mój dobrodzieju. Wydaje mi się, że najpierw powinieneś odpowiedzieć na jedno, albo i dwa pytania. — Jakie pytania, młodzieńcze? — Po pierwsze, istnieje sprawa dawno obiecanego pasowania mnie na rycerza. Wiesz, że zabiłem smoka w Pathenii, że nie wspomnę już o odsiedzeniu miesiąca w tamtejszym cuchnącym więzieniu za naruszenie praw chroniących zwierzynę tego kraju. Tak więc, gdzie mój tytuł? — Czy to znaczy, że zostawiłbyś mnie na tych leśnych bezdrożach, gdybym nie zgodził się spełnić twych życzeń? Eurodyk uśmiechnął się szeroko. — W lot pojąłeś wagę mych słów, panie, choć powinienem był sformułować moje żądanie taktowniej. Po drugie, obiecałeś mi rękę Gerzildy, a gdy dopominałem się swych praw, zbywałeś mnie zupełnie tak, jakbyś zamierzał wycofać się z naszej umowy. — Ostatnie słowo musi należeć do dziewki. Nie jestem małym tyranem, by wydawać moje skarbeńki za mąż wbrew ich woli. Eudoryk machnął ręką. — To mnie nie interesuje. No i w końcu, jest jeszcze sprawa pieniędzy, które jestem winien kołodziejom. Obiecaliście mi je, a następnie wycofaliście się… — Ten twój przeklęty powóz buduje się już od miesięcy i końca nie widać. Mamże wrzucać moje srebro do studni bez dna? Zacięta kłótnia toczyła się przez następny kwadrans, a baron Emmerhard był coraz bardziej wzburzony. W końcu wybuchnął: — Och, dobrze, ty łotrze! Ustąpię przed twoimi wygórowanymi żądaniami, ponieważ jestem do tego zmuszony. A teraz pokaż mi wreszcie drogę do domu Baldoniusa! — Proszę nie sądzić, że nie dowierzam pańskim słowom — wycedził Eudoryk — ale lepiej mi się będzie was, panie, prowadziło do Baldoniusa, jeśli wasze zobowiązania zostaną spisane. — Bezczelny łotrze! — wrzasnął baron, machając zaciśniętymi pięściami. — Na czym mam ci to napisać w tej dziczy? Na korze? Z jednego z worków zawieszonych u siodła Eudoryk wyciągnął kilka kartek pergaminu, pióro i zakorkowany róg z atramentem. — Tu, dzięki szczęśliwemu trafowi, są ostatnie schematy trasy naszego dyliżansu. Z tyłu zupełnie dobrze można spisać pańskie zobowiązania. — Masz też pióro i atrament, ty młody czorcie? — Jasne. Dżentelmen–biznesmen, taki jak ja, musi być zawsze gotowy. Najpierw spiszemy mój rycerski patent. Chętnie będę ci służył jako skryba, mój panie, jeśli sobie tego życzysz. — Tylko pisz wyraźnie. I pamiętaj, że umiem nieźle czytać. Przez następny kwadrans Eudoryk pilnie układał :teść trzech dokumentów, zobowiązujących barona Bmmerharda do spełnienia obietnic. Kiedy dokumenty zostały wreszcie podpisane, Eudoryk posadził gniewnego barona na swoim koniu i pogonił bestię kłusem. Doktor Baldonius zważył mitrę, obejrzał pod lupą i przyłożył ucho do złota. Następnie pokręcił głową. — Typowy dla Calporia brak kompetencji — powiedział. — Demon został uwięziony w wielkim szmaragdzie tylko do jednorazowego użytku. Kiedy mój pan podrapał się w nos i wymruczał życzenie, by znaleźć się z powrotem w swojej posiadłości, demon przeniósł go tu i uleciał z powrotem do własnej siedziby. W tej chwili mitra nie ma już ani trochę więcej magicznych właściwości niż każda inna. — Czemu ten duch pozostawił mnie w lesie, zamiast umieścić w zamku w Zurgau? — spytał Emmerhard. — Zaklęcie było dostosowane do potrzeb hrabiego Petza. O tobie, panie, demon wiedział tylko tyle, że jesteś panem Zurgau; tak więc przeniósł cię w pierwsze lepsze miejsce w twojej baronii. Mogła to być również po prostu niedoskonałość, jakiej można się spodziewać po próbnym modelu. Całe szczęście, że spotkałeś sir Eudoryka. — Szczęście, powiadasz? Hmm! Długa, siwa broda doktora Baldoniusa nie była w stanie ukryć uśmiechu, jaki przemknął po jego ustach. — Nie powiedziałem, jakiego rodzaju było to szczęście, mój panie. Czy nie zechcielibyście teraz wypełnić rytuału pasowania na rycerza? Chwilę później Eudoryk uśmiechnął się kwaśno, kiedy poczuł ból w ramieniu. — Mój przyszły teść zemścił się. Tak mnie walnął, że mało brakowało, a złamałby mi obojczyk. — Nie bardziej niż zasłużyłeś, szczeniaku — warknął Emmerhard. — A teraz, doktorze, czy mógłbyś odesłać mnie z powrotem do Kromnitch, zanim ta przeklęta ceremonia dobiegnie końca? — Jest takie zaklęcie — odparł w zamyśleniu czarownik — ale będzie cię to kosztowało tysiące marek… — No nie! Zwariowałeś, staruchu? — Nie, mój panie. Ta sztuczka wymaga zastosowania najtrudniej dostępnych składników i po czymś takim będę cały tydzień wyczerpany. Czas nagli, więc jak, zaczynamy? Podmuch powietrza zasygnalizował powrót barona Emmerłfarda do Wielkiej Świątyni w Kromnitch w chwili, gdy Najwyższy Arcykapłan wkładał na głowę klęczącego Valdhelma królewską koronę, której wielkie szlachetne kamienie mieniły się w świetle lamp. Ponieważ oczy wszystkich skierowane były na migoczący klejnot, jedyną osobą, która zauważyła zmaterializowanie się Emmerharda był mężczyzna stojący bezpośrednio za nim, w pierwszym rzędzie rycerzy. Sir Fredlin Yorgenson z Aviony, leżącej daleko na północy, zamrugał i patrzył z niedowierzaniem na nagły powrót barona. Kiedy Emmerhard zniknął ponad godzinę temu, sir Fredlin uznał, że najwidoczniej w czasie drzemki na stojąco człowiek, który przed nim stał, tylko mu się przyśnił. Teraz jednak Fredlin był pewny, że nie śpi, ale zdecydował się nigdy nie pisnąć ani słowa na temat tego zjawiska, by nie posądzono go o utratę zmysłów. Wieczorną porą baron Emmerhard siedział w swoim apartamencie w oberży i złościł się. — Żeby zaraza padła na tego zdziercę! — warczał. — Powinienem był wyrwać mu z rąk te przeklęte pergaminy i zniszczyć je. Ale zanim przyszło mi to na myśl, Baldonius już je zobaczył, a ten łotr schował je z powrotem do swojej sakwy. Poza tym nie jestem już tak silny jak niegdyś, a on jest dobrze umięśnionym młodzieńcem. — A może spotkałbyś się z naszym doradcą, doktorem Rupmanem? — spytała Gerzilda. — Z pewnością potrafiłby znaleźć jakieś wyjście z tych prawnych zobowiązań, do jakich nieuczciwymi metodami zmusił cię syn Damberta. — Ach, nie, nie, kwiatuszku — stwierdził Emmerhard. — Opłata za poradę prawną, jakiej zażyczyłby sobie Rupman, przewyższyłaby całą kwotę, jaką jestem winien Eudorykowi w ramach moich zobowiązań. A, zaiste, kiedy popatrzeć na to wszystko rozsądnie, tylko ta jedna z trzech obietnic naprawdę mnie dotyka. Jest mi obojętne, czy Eudoryk będzie paradował z „sir” przed swoim imieniem. A to, czy cię poślubi czy nie, jest w gruncie rzeczy sprawą twojego wyboru. — Jeśli przedsięwzięcie Eudoryka z tymi powozami się uda, możemy odzyskać nasze pieniądze — wtrąciła baronowa Trudwig. — Ale to bardzo wątpliwe — warknął opryskliwie Emmerhard. — Straciłem zaufanie do tego pomysłu przez opóźnienia. A poza tym wcale nie jestem w pełni przekonany, czy szlachcic powinien wchodzić w taką spółkę, mimo że Eudoryk przekonuje, iż wszystko co ma związek z końmi jest godne dżentelmena ipso facto. Choć nie jest to wykluczone. — A co powiedział hrabia Petz, kiedy oddałeś mu jego mitrę? — Uznał to za wspaniały żart, choć ten mały skrzat, czarownik Calporio był wzburzony na wieść o kosztach jakie wywołały czary spowodowane taką pomyłką. Ale Petzi, pomiędzy wybuchami śmiechu, przyznał, że był wdzięczny, iż zaklęcie zostało wypróbowane na jego wiernym wasalu — to znaczy na mnie — a nie na jego tłustej i powykrzywianej przez gościec osobie. Niech piekło pochłonie te diabelskie sztuczki! A teraz, moje drogie, lepiej zajmijcie się strojeniem i szykowaniem, bo inaczej spóźnimy się na królewską ucztę i bal koronacyjny. Czując się bardzo dostojnym i szacownym w złotych ostrogach, sir Eudoryk podał lejce Jillowi i zsunął się z miejsca dla woźnicy własnego powozu na dziedziniec zamku w Zurgau. Baron Emmerhard kwaśnym wzrokiem spojrzał na błyszczącą farbę, jeszcze nie zabrudzoną i nie podrapaną. — I cóż, mój panie? — spytał Eudoryk. Emmerhard zacisnął pięści. — Powinieneś ją znaleźć w ogrodzie kwiatowym. Eudoryk pozostawił powóz pod opieką Jilla. W ogrodzie kwiatowym podszedł do Gerzildy. — Kochanie! — zawołał, otwierając ramiona. — Nie waż się mnie tak nazywać, mój panie! — odparła cofając się przed nim. — Czemuż to? Co się stało? Czyż nie jesteś ze mną zaręczona? — Nie i nigdy nie będę. Czy sądzisz, że mogłabym poślubić człowieka, który tak paskudnie potraktował mojego biednego ojca? — Ależ, Gerzildo, był to jedyny sposób, bym mógł… — Mów sobie, co chcesz, ale to i tak niczego nie zmieni. Idź sobie. Twoja obecność napawa mnie wstrętem. I Eudoryk odszedł. Na dziedzińcu wymienił spojrzenie z baronem i powiedział: — Wiedziałeś, co mi powie? — Owszem. Ale nie obwiniaj mnie za to; pomysł był jej. Eudoryk zastanowił się. — Powiedz, czy zmieniła zdanie ze względu na powodzenie, jakie zdobyła u jakichś fircyków w Kromnitch? Emmerhard wzruszył ramionami. — Mogę odpowiedzieć tylko tyle, że odniosła duży sukces na wielkim balu, na którym kilku młodych szlachciców zabiegało o jej względy. Niektórzy z nich prosili o pozwolenie odwiedzania jej tutaj. A jeśli mogę dać ci radę, sir Eudoryku, wydaje mi się, że młody chłopak taki jak ty, który nie przywiązuje dużej wagi do zachowywania godności swojego stanu i wygląda jak kupiec, byłby szczęśliwszy z córką jakiegoś kupca. — Ach, tak? Przemyślę to. — Melancholijny wyraz na twarzy Eudoryka ustąpił miejsca radości. Wskoczył na siedzenie dla woźnicy, wziął od Jilla lejce i pomachał radośnie baronowi Emmerhardowi, wyprowadzając pojazd przez bramę i kierując go do miasta Zurgau, żeby zabrać stamtąd swoich pierwszych pasażerów do Kromnitch. W gruncie rzeczy, myślał sobie, choć było mu trochę przykro stracić Gerzildę — ładną dziewczynę, którą mógłby pokochać — to nie było takie najważniejsze. Po pierwsze, była od niego wyższa; po drugie — upierała się przy planach dopasowania Eudoryka do swojego wyobrażenia o stylowym, subtelnym, młodym dżentelmenie żyjącym w nieróbstwie. A ponieważ na świecie było mnóstwo dziewcząt, nic nie mogło się równać z dobrym, pewnym źródłem dochodów. IV ZMYSŁOWA PAJĘCZYNA Pozłota nie zaczęła jeszcze się ścierać z ostróg Eudoryka, kiedy zasiadł na zamku w Zurgau ze swoim ojcem i baronem Emmerhardem. Mówili o ostatnim zatrzymaniu dyliżansu przez bandę zamaskowanych rabusiów w czasie cotygodniowej podróży z Zurgau do Kromnitch. Po zabraniu pasażerom pieniędzy i kosztowności, bandyci puścili powóz wolno. — Z tego co mówisz — rzekł partner Eudoryka, Emmerhard — wydaje się oczywiste, że to robota Rainmara. Zwykli przestępcy zamordowaliby ludzi i spalili wóz, by dać upust swojej złości. Ale baron Rainmar jest oszczędnym złodziejem, nie zabija kury, która znosi złote jaja. — To pewne, sir — stwierdził Eudoryk. — Co zatem zrobimy? Nie jestem bardziej bojaźliwy niż inni, ale nie mam specjalnej ochoty pogalopować do zamku w Hessel, zadzwonić lancą o wrota i wyzwać Rainmara na pojedynek. — Tak, oczywiście, masz rację — wysapał sir Dambert. — Na Boga i Boginię, on powiesił ostatnio trzech takich, ignorując rycerski ceremoniał. Był czas, kiedy chcieliśmy wsiąść na konie, pojechać i zniszczyć jego bandycką siedzibę, by pomścić… — Ale nie teraz — przerwał baron — gdy korona skupiła w swych rękach tak dużo władzy. Nawet Rainmar nie odważa się już otwarcie najeżdżać na swoich sąsiadów, jak to miał dawniej w zwyczaju. Tak więc, dla otarcia łez, robi te drobne napady. — Cóż — odezwał się Eudoryk. — Czy nie moglibyście zatem, panowie, użyczyć mi swych zbrojnych do eskorty dyliżansu, gdy droga prowadzi przez włości Rainmara? W jego gangu było dziesięciu czy dwunastu zbójów, tak więc wystarczyłby z tuzin krzepkich strażników, a dwudziestu byłoby aż za dużo. Baron Emmerhard pokręcił głową. — Król wezwał mnie, abym przysłał swych ludzi do pomocy Cesarzowi w zdławieniu rebelii w Avionie. Chwała Boskiej Parze, że nie polecił mnie, starcowi, stanąć osobiście na polu walki. A resztę moich poddanych będę potrzebował przy sianokosach. — Ludzie z Aviony muszą być pomyleni, by przystępować do walki w samym środku żniw — zauważył sir Dambert. — Nie — odparł Emmerhard — oni mieszkają na północy, ukończyli więc już prace w polu. — A ty, ojcze? — spytał Eudoryk. Sir Dambert pokręcił przecząco głową. — Tak, z pewnością pomógłbym ci, ale mnie dotyczy to samo. Brakuje mi ludzi nawet do strzeżenia zamku. A nie odważyłbym się pozostawić go zupełnie bez obrony, w obawie, że Rainmar dokona nagłego najazdu, wbrew królewskim zakazom. Ponadto, Rainmar ma bardzo wielu ludzi, których utrzymuje dzięki zyskom z napadów rabunkowych. Jeśli my damy dziesięciu strażników, napadnie na ciebie z dwudziestoma, a kiedy my wystawimy dwudziestu, to on — czterdziestu! — No ładna historia — warknął ironicznie Eudoryk — gdy nieszkodliwi, szanujący prawo dżentelmeni nie mogą uczciwie zarabiać na życie. Niech pomyślę… Przypomniało mi się powiedzenie jednego najemnika, Karala z Gintzu: „Gdy nie możesz kogoś zwalczyć, zjednocz się z nim.” Dambert roześmiał się szorstko. — Nie mów mi, synu, że postanowiłeś stać się zbójem jak oni! — Ależ nie. Myślałem tylko czy nie wpaść z wizytą do pana na Hessel, czy przyjazna rozmowa nie dałaby jakichś rezultatów. W końcu byłoby to lepsze niż powozić pustym dyliżansem do Kromnitch, gdy pasażerowie zniechęcą się w końcu ze strachu przed kolejną zasadzką. — Uważaj, by nie wtrącił cię do lochu dla okupu — ostrzegł Emmerhard. — Czy on przypadkiem nie ma córki? — spytał Eudoryk. — Coś mi się zdaje, że słyszałem o jednej. — Tak — rzekł Emmerhard. — Ma już całkiem dojrzałą dziewkę, którą pragnąłby wydać za mąż. Problem polega na tym, że żaden szlachcic z sąsiedztwa nie wejdzie w związki rodzinne z tym nikczemnym łotrem. Tak więc Rainmar ma do wyboru albo pozwolić, by biedna Maragda została starą panną, albo wydać ją za któregoś ze swoich łotrowskich rycerzy niższego stanu, lub też zmienić swoje postępowanie. — Cóż, panie — Eudoryk zwrócił się do barona — skoro twoja ukochana córka dała mi kosza, spróbuję tej metody. — Eudoryku! — wykrzyknął sir Dambert. — Nie wolno ci wżenić się w klan bandytów. Zabraniam ci! — Spokojnie, ojcze. Nie mam zamiaru żenić się z dziewczyną, a przynajmniej póki Rainmar uprawia swój złodziejski proceder. Ale pomyśl: jeśli Rainmar przyjmie mnie jako zalotnika, czy nie będzie mniej chętny do rabowania dyliżansu swego przyszłego zięcia? Gdybym od czasu do czasu odwiedzał zamek w Hessel, mógłbym podtrzymywać to wrażenie, póki Cesarz nie osadzi swych żołnierzy z powrotem w Avionie i nie powrócą nasi zbrojni. A potem będziemy mogli zrobić to, co uznamy za słuszne. Dambert ponuro pokręcił głową. — Och, ty, spryciarzu nad spryciarze, sprytniejszy jesteś, zaiste, niźli przystoi rycerzowi. Bycie rycerzem zobowiązuje… — Nie łaj chłopaka — przerwał mu baron Emmerhard. — W tych zdegenerowanych czasach, kiedy dźgnięcie piórem często ma większą wagę niż pchnięcie szpadą, potrzebujemy całego sprytu, na jaki nas stać. Kilka dni później baron Rainmar z Hessel, potężny, rudobrody, o złamanym nosie mężczyzna, przyglądał się podejrzliwie swojemu gościowi. Za nim jego zbrojni trzymali w gotowości piki i naciągnięte kusze. — Powiedz, z czym przychodzisz — warknął. Eudoryk pozwolił, by uśmiech przemknął po jego zazwyczaj poważnej twarzy. Choć nieco wstrząśnięty widokiem licznych ofiar Rainmara — powieszonych, wbitych na pal lub ściętych — eksponowanych przed frontową bramą, ukrył swe uczucia. Rzekł: — Jest to tylko przyjacielska wizyta, mój panie. Moja pierwsza w twej posiadłości. I muszę wyrazić swój podziw dla jej obronności. — Służy jako tarcza ochronna przed wrogimi mi sąsiadami — ale czy to wszystko, z czym przychodzisz? Trudno mi uwierzyć… Starając się wyglądać jak nieśmiały kochanek, Eudoryk odparł: — Prawdę mówiąc, słyszałem o twej córce, której uroda, jak mówią, przewyższa piękno samej Bogini. Będąc nieżonaty, pomyślałem, że gdybym jej się przyjrzał bliżej, może doprowadziłoby to do czegoś dobrego. Rainmar rozjaśnił się. — Cóż, siadaj, siadaj. Możecie iść — powiedział swoim rzezimieszkom. — Witkin! Powiedz lady Maragdzie, że jej obecność jest tu pożądana. No cóż, sir Eudoryku, słyszałem o tobie różne opowieści: że wędrowałeś po odległych krainach, że masz dobre stosunki z moim starym wrogiem Emmerhardem i że, pomimo złotych ostróg, usiłujesz zdobyć bogactwo dzięki nikczemnemu, nieprzystającemu rycerzowi przedsięwzięciu, to znaczy powożeniu dyliżansem z Zurgau do Kromnitch. Co na to powiesz? Katilda! Wina! — Co się tyczy pierwszego — rzekł Eudoryk — to prawda, że podróżowałem do Pathenii. To właśnie tam poznałem ten system przewożenia ludzi i towarów z jednego miejsca na drugie, w regularnych odstępach czasu, za ustaloną cenę. Z kolei baron Emmerhard jest moim wspólnikiem w tym przedsięwzięciu. Kto spośród szlachty jest jego wrogiem czy przyjacielem, to mnie nie obchodzi. A jeśli chodzi o trzecie, utrzymuję, iż żadne zajęcie mające związek z końmi nie może być uznawane za nikczemne. Czyż słowo „rycerz” nie oznaczało niegdyś tylko „kogoś, kto jeździ konno”? — Z ducha jesteś doktorem prawa bądź teologii — mruknął Rainmar — mimo całej twojej rzekomej rycerskości. Ach, Maragda, moja droga! Oto nasz młody sąsiad, szlachetny sir Eudoryk Dambertson, który przyjechał zapoznać się z nami. Wysoka, rudowłosa, młoda kobieta dygnęła, gdy Eudoryk wstał i skłonił się przed nią. Kiedy zasiadła przy nich, rozmowa zeszła na temat pogody, żniw, ostatniej plagi, nasilenia czarów w obecnym czasie i polityki imperium. Na pożegnanie Eudoryk otrzymał ostrożne zaproszenie do złożenia wizyty ponownie. Kiedy w końcu odjechał na grzbiecie Daisy, wciągnął głęboko w płuca powietrze. Przynajmniej król rabusiów ani go nie powiesił, ani nie zatrzymał dla okupu. W miarę upływu jesieni, gdy noce stawały się coraz zimniejsze, Eudoryk spostrzegł, że zwiększa się częstotliwość jego wizyt na zamku w Hessel. Jak wcześniej przypuszczał, ustały napady na jego dyliżans. Co więcej, polubił córkę Rainmara, Maragdę. Nie był w niej, jak sobie twardo powtarzał, zakochany naprawdę. Bywał już przedtem w tym zachwycającym i niebezpiecznym stanie, ale jego skutki nigdy nie były dla Eudoryka radosne. Teraz rozpatrywał tę sprawę w chłodniejszym, dużo bardziej krytycznym świetle. Kalkulacja i oportunizm liczyły się tu na równi z cielesnymi potrzebami normalnego, dwudziestoparoletniego mężczyzny. Zauważył na przykład, że silna budowa i zdrowie Maragdy są obietnicą zdrowego potomstwa. Gdyby, myślał sobie, mógł tylko znaleźć jakąś możliwość przekonania czy namówienia barona Rainmara, by porzucił swą karierę grabieżcy… W czasie szóstej wizyty Eudoryka Rainmar powiedział bezceremonialnie: — Chciałbym zamienić z tobą słówko, sir Eudoryku, nim pozwolę ci się zobaczyć z moją ślicznotką. Jakie są twoje wobec niej zamiary? — Myślałem — rzekł ostrożnie Eudoryk — że, jeśli zechciałaby, mógłbym — jak tylko moje sprawy pozwolą, i będę tego wart — zacząć oficjalnie ubiegać się o jej rękę. — Tyle to i ja wiem — warknął Rainmar. — Są rzeczy, które przemawiają na twoją korzyść, mimo całego tego twojego przedsiębiorstwa, które prowadzisz wspólnie z tym zasmarkanym Emmerhardem. Ale są i takie, które świadczą przeciwko tobie i te muszą zostać uporządkowane. Eudoryk uniósł brwi. — O której to z moich licznych win myślisz, panie? — Na przykład o niedawnym pasowaniu cię na rycerza. Mówiono mi, że otrzymałeś ostrogi nie za rycerski czyn, ale w zamian za nikczemne pieniądze, mówiąc wprost, przekupiłeś Emmerharda, oferując mu udział w przedsięwzięciu. — Nie było żadnego przekupstwa, mój panie. Te sprawy nie mają zupełnie ze sobą związku. Miałem pomysł, by uruchomić to przedsięwzięcie, a Emmerhard miał złoto. Tak więc stworzyliśmy spółkę. Co do drugiego, dokonałem dzielnego wyczynu zabijając smoka w Pathenii, choć, ze względu na dużą odległość, nie jestem w stanie przedstawić świadków tego wydarzenia. Ale proszę spytać doktora Baldoniusa, czy te dwa jardy kwadratowe skóry, które przywiozłem mu ze Wschodu są powłoką autentycznego smoka. Powstrzymał się tylko od wyjaśnienia, że, po pierwsze tak naprawdę to Jillo Godmarson zabił bestię, a po drugie że on sam został natychmiast potem wtrącony do więzienia za naruszenie praw chroniących zwierzynę w Pathenii. — Może i tak było. — Rainmar pogładził grubymi palcami zarost na brodzie, w którym wśród włosów miedzianego koloru zaczęły się pojawiać także srebrne nitki. — Ale nie jestem tym w pełni usatysfakcjonowany. Czy przestrzegasz ściśle kodeksu rycerskiego: jesteś lojalny wobec twego władcy, chronisz rodzaj żeński i tak dalej? — Najlepiej jak potrafię — odparł Eudoryk. — Hmm. No cóż, mam dla ciebie zadanie, które wykaże twą odwagę. Zrób, co powiem, a Maragda będzie twoja. Znasz ten śmiertelnie niebezpieczny las w Dimshaw, w najdalszym zakątku mojej posiadłości? — Któż by go nie znał? — A słyszałeś o wielkiej pajęczycy, zwanej przez nas Fraka, która tam poluje? — Tak, i o tym jak zamordowała człowieka, który wpadł w jej sieć. Co…? — Czując, jak opuszcza go odwaga, Eudoryk zdał sobie sprawę, co go czeka. — Otóż — kontynuował Rainmar — twoim zadaniem jest zabicie tego potwora. Eudoryk głośno przełknął ślinę, pamiętając doskonale, że kodeks rycerza zabrania mu ujawnić strach, niezależnie od tego, jak silnie go odczuwał. — Czemu po prostu nie spalisz tej części Dimshaw, w której ukrywa się Fraka? — zapytał. — Straciłbym dużo dobrych drzew, które zamierzam ściąć i sprzedać do stoczni cesarza. Poza tym, w tak suchym okresie, jaki teraz mamy, ogień mógłby wymknąć się spod kontroli i zniszczyć mi baronię. Nie, jest to zadanie dla nieustraszonego bohatera — to znaczy dla ciebie. — Jak mam tego czynu dokonać, sir? — spytał Eudoryk, nie czując nic więcej prócz strachu. — To twoje zmartwienie. Powinieneś jednak zrobić to w prawdziwie rycerski sposób. Żadnych magicznych sztuczek czy nikczemnych kupieckich trików. Żądam, byś stanął do walki, zgodnie z etyką rycerską. Moja przeszłość nie jest, być może, w zupełności pozbawiona grzechów — (Eudoryk uznał to za największe niedomówienie stulecia) — ale moja dziewka będzie poślubiona jedynie najmężniejszemu i najbardziej nieskazitelnemu dżentelmenowi w całym królestwie. Eudoryk podążył do leśnego domostwa doktora Baldoniusa, który wyciągnął swoją olbrzymią, oprawioną w żelazo encyklopedię i zaczął przewracać szeleszczące kartki pergaminu. — Jest — powiedział po chwili. — „Pajęczyca… Gatunek godny uwagi ze względu na różnorodność metod kopulowania i zapładniania. Wśród skorpionów kopulacja następuje w pozycji frontalnej, poprzez zetknięcie narządów rozrodczych obu płci, umieszczonych z przodu, na dole głowotułowia. W Opiniach… to możemy opuścić. U większości pajęczaków końcowe segmenty głaszczek samców przekształcone są w organy wprowadzające…” — Bardzo interesujące — stwierdził Eudoryk — ale ja raczej wolałbym zabić tę kreaturę niż uprawiać z nią miłość. — Dojdę i do tego — rzekł Baldonius. — „Samice większości gatunków pająków chętnie więżą i zjadają mniejszych od siebie przedstawicieli płci męskiej. Aby uniknąć pożarcia, samce pająków mają instynktowne wzorce zachowania dla złagodzenia kanibalistycznych skłonności samic, przynajmniej do czasu ukończenia kopulacji. Niektóre z nich wykonują taniec, w którym ukazują kolorowe owłosienie jednej pary swoich czułków. — Powinienem zatem odtańczyć przed Fraką taniec miłosny, wymachując pękiem piór? — Nie. Bądź cierpliwy jeszcze przez chwilę. „Wśród pająków budujących pajęczyny, rozpoznanie następuje poprzez szarpanie pajęczyny zbudowanej przez samicę, w sposób określony dla każdego gatunku.” — Niech pomyślę. Wydaje mi się, że przypominam sobie mały traktat na temat sposobu szarpania sieci u poszczególnych pajęczaków, napisany przez doktora Bobrasa, mojego starego kolegę z czasów studiów w Saalingen. O, jest tutaj! I z przegródki w szafce, w której przechowywał mnóstwo książek w tej przestarzałej formie, Baldonius wyciągnął kolejny zwój. Rozwinął go i przejrzał. — No i jest. „Wśród gigantycznych pająków, kod miłosny stanowi jedno długie pociągnięcie, dwa krótkie szarpnięcia, jedno długie pociągnięcie, dwa krótkie szarpnięcia i przerwa, zanim sygnał zostanie powtórzony.” — Masz na myśli — przerwał Eudoryk — tego typu rytm: tum–didi–tum–didi? — Dokładnie; używając terminologii poetyckiej, podwójny daktyl, przyjmując, że mój dawny kolega opisał go precyzyjnie. Jeśli więc Fraka będzie ci zagrażać, możesz ją powstrzymać szarpiąc sieć w ten sposób. — Chociaż zupełnie nie jestem podobny do samca pająka? Dobrze, że przynajmniej ten kod nie jest skomplikowany, inaczej można by go łatwo zapomnieć w chwili zdenerwowania. Ale załóżmy, że w jej lepką pajęczynę zapłacze mi się noga? Z tego, co słyszałem, diabelnie trudno uwolnić się z takiej sieci. — Lekarstwem na to, mój chłopcze, jest ogień. Te pajęczyny bardzo łatwo się palą. — Ale jeśli będę musiał wykrzesać iskry i zapalić hubkę w czasie gdy Fraka będzie się do mnie zbliżała… — Weź lampkę i kilka zapasowych świeczek. Jeśli wpadniesz w pajęczynę, uniesiesz wieczko i zapalisz sieć od świecy. Nie bój się tego owada; omne ignotum pro magnifico est. — Jeśli jednak nagły podmuch rozprzestrzeni ogień, znajdę się w niewesołej sytuacji — zadumał się Eudoryk. — Zastanawia mnie, jak te kreatury zdobywają pożywienie. Można zobaczyć czasem jak owad, mający mało sprytu, wpada w pajęczą sieć. Ale należałoby przypuszczać, że istoty wyższego rzędu, takie jak ptaki, zające czy świnie szybko powinny się nauczyć unikać wpadania w sieć. Baldonius wzruszył ramionami. — Tego nie wiem, ale Bobras twierdzi, że pająki mogą żyć przez wiele miesięcy bez pożywienia. — A jak rozmnaża się to robactwo? Fraka jest jedynym pająkiem z tego gatunku w tej okolicy. Choć długowieczna, nie będzie żyła zawsze, nawet jeśli nie uda mi się skrócić jej żywota. Skąd mógłby przyjść jej partner? — Wydaje mi się, że z dzikich obszarów Bricken, leżących na zachód od majątku Rainmara. Tam, jak mówią mieszka wiele nieznanych stworzeń, które znikły z bardziej cywilizowanych terenów. Ale nie wiem, czy to Fraka przybyła do Dimshaw stamtąd, czy też mieszkała tu już zanim okoliczne ziemie zostały oczyszczone pod uprawę. — A czy widziano ją kiedykolwiek poza Dimshaw? — Myślę, że nie. Jak już pająk z tego gatunku zbuduje gdzieś sieć, nie rusza się z miejsca. Jeśli jednak w czasie swojej wyprawy dowiesz się czegoś o zwyczajach gigantycznych pająków, nie zapomnij donieść mi o tym. Mógłbym zrobić z tego małą monografię, saltem. — A — jeśli mi się nie powiedzie — rzekł Eudoryk — nie zapomnij o wystawieniu mi ładnego grobowca, in absentia. Pozostawiając Jilla przy koniach, Eudoryk, przyodziany w półpancerz i sięgające bioder buty, z kuszą przewieszoną przez ramię, pieszo zapuścił się w lasy Dimshaw. Miał kuszę prostego typu, którą przygotowywało się do strzału wkładając stopę w pocięgiel i naciągając oburącz cięciwę. Posiadała większą od łuku siłę rażenia i łatwiej ją było ponownie naciągnąć niż stalową kuszę oblężniczą, do której potrzebna była korba lub przynajmniej dźwignia. Choć cały ten ekwipunek zwalniał i krępował ruchy Eudoryka, uważał, że dzięki takiemu wyposażeniu łatwiej uniknie jadowitego ukąszenia Fraki. W jednej ręce niósł włócznię na dziki i małą latarnię, jakiej używano w czasie burz. Płomyczek świecy w latarni był ledwie widoczny w świetle zachodzącego, jesiennego słońca, które przeświecało przez pozbawione liści gałęzie i powykręcane pnie starych drzew. W drugiej ręce trzymał podobny do kordu, lekko zakrzywiony miecz, używany na polowaniach, którym od czasu do czasu znaczył drzewa, dla pewności, że znajdzie drogę powrotną. Ta przezorność była typowa dla jego metodycznego działania. Eudoryk stracił cały dzień przemierzając lasy Dimshaw bez żadnego rezultatu. O zmierzchu wrócił z Jillem do wioski w zachodnim Hessel. O świcie znowu wyruszyli do Dimshaw. Przez ponad godzinę Eudoryk krążył wśród dębów, aż tu w pewnej chwili coś złapało go za nogę. Byłby upadł, ale uratował się podpierając włócznią. Popatrzył na nogę, lecz nic nie zobaczył. Mimo to lewą nogę miał uwięzioną. Uderzył mieczem — ostrze trafiło na jakąś ustępliwą, elastyczną substancję, do której natychmiast się przykleiło. Ciągnięcie i kręcenie mieczem nic nie dało. Eudoryk wbił ostrze włóczni w ziemię i obniżył latarnię. Miecz, który wypuścił z ręki, wisiał w powietrzu, kołysząc się delikatnie. Narastający wiatr, który poruszył gruby dywan opadłych liści, nasilił jeszcze drgania miecza. Przyjrzawszy się dokładniej, Eudoryk zauważył w powietrzu delikatny blask srebrnej nici. Kiedy poruszył głową, spostrzegł, że jest ich więcej i układają się w smugę. Smuga biegła od korzeni starego dębu, obok Eudoryka, ukosem aż do gałęzi powyżej. I stykała się z jego butem i ostrzem miecza. Dopiero teraz Eudoryk zdał sobie sprawę z tego, że pajęczyna Fraki była prawie niewidoczna. W pełnym słońcu na jej powierzchni można było dostrzec jedynie lekkie odblaski, w przymglonym świetle zapewne w ogóle nie było jej widać. To wyjaśniało, w jaki sposób Fraka łapała zwierzęta i ptaki. Mając niewiele sprytu, nie mogły uniknąć niewidocznej pajęczyny. Dlatego las mógł dostarczyć wystarczająco dużo zwierzyny dla takiego drapieżnego stwora jak Fraka. Patrząc wzdłuż pajęczej sieci, w którą dał się złapać, i poruszając głową tak, by śledzić odbicia światła, wśród gałęzi Eudoryk zobaczył więcej migoczących refleksów. Zorientował się, że znajduje się na skraju monstrualnej sieci, która pokrywa kilka akrów. Potem zobaczył coś jeszcze. Wielki, czarny, włochaty obiekt, szybko poruszający się po niciach pajęczyny, z dużą prędkością zbliżał się ku niemu. Eudoryk przeżył moment paniki. Fraka miała, jak spostrzegł, ciało wielkie niczym beczka i osiem owłosionych nóg, dłuższych niż wynosił wzrost człowieka. Kiedy podpełzła bliżej, okazało się, że nić pajęczyny, do której się przykleił, nie była jedyną w sąsiedztwie. W najbliższej okolicy zwieszało się do dołu kilka innych. Gdyby uniknął tej, w którą wpadł, z pewnością dotknąłby innej. W przerażeniu starał się uwolnić za wszelką cenę. Złapał latarnię i uniósł wieczko, by podpalić nić, która go uwięziła. Jednak właśnie w tym momencie — zupełnie tak, jak się obawiał — powiał wiatr i zdmuchnął płomień. Opuszczając się po przyległych niciach, które dotykały ziemi, Fraka zbliżyła się już do Eudoryka na tyle, że mógł zobaczyć wystające z najbardziej do przodu wysuniętej pary żuchw jadowite zęby. Każdy długi na stopę, przypominały końce rogów bawoła: były ciemne, połyskujące, zakrzywione i ostro zakończone. Dwie pary przednich oczu błyszczały jak wielkie, okrągłe, ciemne klejnoty. Eudoryk pomyślał o tym, by wyciągnąć nogę z buta, ale bez niczyjej pomocy zajęłoby mu to więcej czasu niż Fraka potrzebowała, by go dosięgnąć. Rozważał także czyby nie ściągnąć z ramienia kuszy i wystrzelić nim Fraka do niego dotrze. Obawiał się jednak, że jeśli nie uda mu się zabić pajęczycy pierwszym strzałem, zostanie pożarty na miejscu. I zresztą, gdzie w tym bulwiastym cielsku znajdują się najważniejsze dla życia organy? A może celne pchnięcie włócznią w żuchwę… W czasie gdy myśli te przebiegały mu przez głowę, Eudoryk gwałtownie poszukiwał swojego zapalnika. Potrzeba uwolnienia się z pajęczyny przewyższała bowiem wszystkie inne. Wyciągnął mały miedziany przyrząd, składający się z krzesiwa z otwartą przegródką na wierzchu i niewielkiego młoteczka, w którego bijaku znajdowały się kawałki krzemienia. Trzęsącymi się rękami Eudoryk wysunął małą szufladkę zawierającą hubkę. Usiłując działać rozważnie, położył kilka szczypt hubki na kowadełku. Osłaniając zapalnik wolną ręką, opuścił bijak młoteczka. Ale zapalnik nie zapłonął. Natomiast Fraka była już niemal w zasięgu jego włóczni; jeszcze jeden krok i będzie mogła dosięgnąć go najbardziej do przodu wysuniętymi kończynami. Osiem oczu — cztery z przodu, dwa na szczycie i po jednym z każdego boku — błyszczało jak onyksy, a jej otwór gębowy poruszał się łakomie. Wtedy Eudoryk przypomniał sobie o kodzie miłosnym. Nerwowo chwycił za rękojeść miecza i wykonał serię uderzeń: długie–krótkie–krótkie, długie–krótkie–krótkie. Fraka zawahała się, z przednimi czułkami zawieszonymi nad głową Eudoryka. Rycerz kilkakrotnie powtórzył szarpnięcia pajęczyną. Miast rzucić się na Eudoryka, Fraka obróciła się na tylnych nogach i rozstawiła cztery przednie, tak jak gdyby oferowała mu swoją dolną część. Eudoryk zauważył, że podbrzusze pajęczycy było ciemnożółte, a włosy porastające odwłok — krótkie i srebrnawe, zupełnie inne od długich i czarnych, którymi okryta była reszta ciała Fraki. Gdy Eudoryk powtarzał sygnał, Fraka stała nieruchomo, w rozkroku. Na podbrzuszu, tuż pod zwężeniem oddzielającym głowę od tułowia, Eudoryk dostrzegł coś, co jak sądził, było otworem rozrodczym, poruszającym się jak gdyby w pełnym pożądania oczekiwaniu. Eudoryk nerwowo zastanawiał się, jak długo będzie w stanie utrzymać Frakę w pozycji „weź mnie, jestem twoja!” W każdej chwili mogło dotrzeć do pajęczycy, że w gruncie rzeczy wcale nie był jej wybrankiem. I wtedy zje go, tak jak normalnych rozmiarów pająki pożerają muchy. Mógł złapać włócznię, która stała wbita w torf tuż obok i dźgnąć nią Frakę; ale to zapewne przerwałoby działanie miłosnego zaklęcia, jakim utrzymywał ją w bezruchu. A gdyby jej nie zabił jednym pchnięciem, skończyłby w gardzieli potwora. Przednie kończyny Fraki poruszyły się, jak gdyby jej miłosny trans mijał. Eudoryk szarpnął więc mieczem pajęczynę i pajęczyca ponownie zamarła w swojej pozycji. Pochylając się, Eudoryk znowu zasłonił wolną ręką zapalniczkę. Obserwując cały czas Frakę, ostrożnie ustawił swoje urządzenie pod nicią pajęczyny, która uwięziła jego nogę. Czekał, aż ucichnie wiatr. Trwało to dość długo i Eudoryk musiał jeszcze raz trącić pajęczynę, by uspokoić jej właścicielkę. Kiedy Fraka znowu zamarła w bezruchu, nagły poryw wiatru zdmuchnął całą hubkę z kowadełka zapalniczki. Przeklinając w myślach, Eudoryk nasypał nową porcję hubki. W końcu wiatr ucichł. Wtedy szybko opuścił młoteczek. Iskry poleciały na hubkę, która na moment zapłonęła. Na kilka cennych sekund płomień zetknął się z pajęczyną, która zasyczała i zaczęła się palić. Żółte języczki ognia przebiegły w dół i w górę nici, która pękła z trzaskiem jak struna skrzypiec. Miecz upadł na ziemię i Eudoryk poczuł, że może swobodnie poruszać nogą. Złapał szybko włócznię i cofnął się tak, by Fraka nie mogła go dosięgnąć właśnie w chwili gdy pajęczyca raptownie wypadła z transu. Kiedy płomień zaczął trawić nić, na której opierała jedną ze swoich kończyn, odwróciła się ze zdumiewającą zwinnością i gwałtownie zaczęła się wspinać wzdłuż nici, po których spuściła się poprzednio. Upuszczając włócznię, Eudoryk zdjął z ramienia kuszę, naciągnął cięciwę, założył bełt i wycelował. Tylna część podbrzusza Fraki była łatwym celem. Ale nie strzelił. Fraka wspinała się nadal, stając się coraz mniejsza. Płomień przebiegał po niciach pajęczyny, przeskakiwał z jednej na drugą. Najpierw paliła się jedna nić, potem już dwie, trzy, cztery, sześć. Fraka nadal uciekała dopóty, dopóki nie stała się tylko małą plamką na odległym drzewie. Niektóre płomienie na niciach pajęczyny przygasły. Na innych rozprzestrzeniały się, po czym również gasły. Znaczna część pajęczyny została w ten sposób zniszczona. Eudoryk zdjął bełt, zluzował cięciwę i zarzucił kuszę na ramię. Idąc po zostawionych przez siebie na drzewach znakach, wrócił na skraj lasu. Baron Rainmar ze zdumienia rozdziawił usta. — Pozwoliłeś… temu… potworowi… uciec nietkniętemu? Nie żartujesz? — wydusił z siebie. — Na miłość Boga i Bogini, czemu? Co za demon głupoty cię opanował? Eudoryk uśmiechnął się. — Cóż, sir, gdy wyruszałem, pouczyłeś mnie o kodeksie postępowania rycerskiego. Poleciłeś mi jak najściślej go przestrzegać. Jedna z zasad tego kodeksu brzmi — chronić płeć żeńską, inna — nie zdradzać tej, która ofiarowała rycerzowi swą miłość. Nie jestem wprawdzie pająkiem z gatunku gigantów, jak Wasza Lordowska Mość wie. Oczywiste wszelako było, że wskutek szarpania pajęczyny, Fraka dostrzegła we mnie przeznaczonego sobie kochanka. Nie należy ona do tych, z którymi chciałbym się związać, niemniej fakt, iż była to istota płci żeńskiej, która na swój szczególny sposób wyraziła mi swoje uczucie, powstrzymał mnie od zabicia jej. Zresztą nie jest to sprawa najwyższej wagi ani też najpilniejsza. Fraka przebywa wyłącznie w lesie w Dimshaw. Jeśli ostrzeżecie przed nią waszych ludzi, zabronicie im wchodzić do tego lasu, nie narobi wielkich szkód pozostając tam, gdzie jest. Rainmar toczył wewnętrzną walkę, szarpiąc obiema rękami za rudą brodę. — Ty… ty… idioto! Ośle! Głupcze! Dowcipnisiu! Niewydarzony łotrze! Nauczę cię, co to znaczy stroić sobie ze mnie żarty! Straż! Pojmać tego zbiega! Zobaczymy, jaki to okup… — Lepiej nie, mój panie — powiedział Eudoryk, mierząc w brzuch Rainmara z kuszy, którą, by ubarwić swą opowieść, naciągnął i załadował w czasie relacjonowania swojej przygody. — Proszę rzucić broń, panowie! Rozkaż swym ludziom, by się wynieśli. A teraz będziesz mi towarzyszył w drodze do domu, póki nie będę całkiem bezpieczny. I pamiętaj, że z tak bliskiej odległości kwadratowy grot może przebić pancerz równie łatwo jak ów nowy materiał piśmienny, zwany papierem. Rainmar szedł przed Eudorykiem, czując jego broń na nerkach. Tak wyszli przed drzwi frontowe, przeszli bezpiecznie pod opuszczaną kratą, przez most zwodzony, do łąki, na której stał Jillo z końmi. Moment później Eudoryk i Jillo uciekali galopem, podczas gdy wściekły Rainmar wykrzykiwał rozkazy dla ścigających. Następnym razem, gdy grupa zamaskowanych rabusiów zatrzymała dyliżans jadący z Zurgau do Kromnitch, dwudziestu zbrojnych, pożyczonych od sir Damberta i barona Emmerharda na tę okazję, zaatakowało zbójów. Rozbójnicy stracili pięciu swoich ludzi, w tym jednego z ręki Eudoryka. Szósty żył wystarczająco długo, by wyznać na torturach, że zostali wysłani przez barona Rainmara. W cesarskim sądzie Eudoryk założył przeciwko zbójeckiemu baronowi sprawę z powództwa cywilnego. Z powodu przewlekłego trybu pracy sądów, pozew nadal błąkał się między poszczególnymi sądami na długo po tym, jak Eudoryk, Rainmar i wszyscy pozostali bohaterowie tej opowieści dokonali żywota i zostali pochowani. Na zamku w Hessel płakała Maragda. V JEDNOROŻEC I DZIEWICE Odkąd dyliżans Eudoryka prosperował, jego właściciel zaczął rozmyślać o rozszerzeniu przedsiębiorstwa. Chciał przedłużyć linię z Kromnitch aż do Sogambrium, stolicy Cesarstwa Nowoneapolitańskiego i zamówić jeszcze jeden powóz. Myślał o zatrudnieniu skryby, co uwolniłoby go od prowadzenia ksiąg rachunkowych… Przede wszystkim należało jednak rozpoznać sytuację na końcu trasy, czyli w Sogambrium. Dlatego też w Zurgau i w Kromnitch rozwiesił informacje, że określonego dnia zamiast zawrócić w Kromnitch do Zurgau, dyliżans pojedzie aż do Sogambrium, z tymi pasażerami, którzy zechcą wnieść dodatkową opłatę. Od swojego cichego partnera, barona Emmerharda z Zurgau, Eudoryk otrzymał list polecający do brata cesarza, arcyksięcia Rolganga. — Jako prezent — powiedział Emmerhard, gładząc swoją siwiejącą brodę — wyślę mu jednego z moich najlepszych psów. Bo na dworze nic nie da się załatwić bez prezentów. — To bardzo ładnie z twojej strony, panie — rzekł Eudoryk. — Bynajmniej. Nie zapomnij wliczyć wartości suki w koszty działania naszej firmy. — A jaka jest jej wartość? — Klea kosztowałaby co najmniej pięćdziesiąt marek… — Pięćdziesiąt! Dobry mój panie, to absurd. Mogę znaleźć… — Nie bądź impertynencki, mój mały! Nie znasz się na psach… W trakcie sporu Eudorykowi udało się obniżyć wartość Klei do trzydziestu marek, co nadal wydawało mu się przesadną kwotą. Kilka dni później wyruszył z klatką, w której została umieszczona Klea, przymocowaną z tyłu dyliżansu. Po siedmiu dniach wóz, powożony przez pomocnika Eudoryka Jilla, wtoczył się do Sogambrium. Nie licząc jednego razu, gdy był jeszcze dzieckiem, Eudoryk nie widział stolicy imperium. W porównaniu do niej Kromnitch było zaledwie małym miasteczkiem, a Zurgau — wioską. Wydawało się, że wyłożone ociosanymi brukowcami ulice stolicy ciągną się w nieskończoność, jak zamarznięte fale morza. Tłumy ludzi kręcących się po przypominających wartki potok ulicach spowodowały, że Eudoryk zawahał się. Przechodnie odziani byli w stroje, jakich nie widywało się na prowincji. Mężczyźni paradowali w butach z drugimi, spiczastymi czubkami, przyczepionymi sznurówkami do nogi poniżej kolana; kobiety nosiły na jard wysokie, stożkowe kapelusze. Odnosiło się wrażenie, że wszyscy się spieszą. Ponadto Eudoryk miał problemy ze zrozumieniem miejscowego dialektu. Sogambrianie mówili niewyraźnie, szybko, łącząc wyrazy ze sobą, a często pomijając całe sylaby, rzadko też stosowali dobrze znaną Eudorykowi formę „wy”. Zająwszy kwaterę w oberży średniej kategorii, Eudoryk pozostawił Jilla, by pilnował wozu i dobytku. Sam, z Kleą na smyczy, wyruszył w szarej mżawce na poszukiwanie pałacu arcyksięcia. Starał się, z jednej strony, możliwie dużo zobaczyć, ale z drugiej nie rozglądać się podejrzanie, nie gapić się i nie kręcić głową na wszystkie strony jak dynią. Pałac, urządzony w nowoczesnym stylu, obłożony rzeźbionymi w fantastyczne zakrętasy płytami z kamienia, przylegał do katedry Boskiej Pary. Eudoryk miał wystarczająco dużo do czynienia z dworem własnego władcy, króla Valdhelma III w Lokanii, by wiedzieć czego należałoby się spodziewać w pałacu: nieskończenie długiego oczekiwania, które można skrócić jedynie sutymi napiwkami dla lokajów. Dzięki tej strategii już następnego dnia został przyjęty przez arcyksięcia. — Dorodna bestia — stwierdził Rolgang, głaszcząc Kleę po łbie. Przy odziany w złotopurpurowe jedwabie serikańskie, arcyksiążę był tęgim mężczyzną o małych jak perełki, przenikliwych oczach. — Proszę opowiedzieć mi, sir Eudoryku, o przedsiębiorstwie przewozowym. Eudoryk mówił o tym, jak w czasie podróży do Pathenii zapoznał się z nieznaną w cesarstwie ideą prowadzenia regularnych usług przewozowych. Szczegółowo opowiedział o powrocie do domu w Arduen, w baronii Zurgau, w hrabstwie Treveria, w królestwie Lokania z pomysłem poprowadzenia takiego przedsiębiorstwa, a także o tym, że posiada powóz skonstruowany przez krajowych kołodziejów na wzór tego, jaki stosowany jest w Pathenii. — To warte zastanowienia — stwierdził arcyksiążę. — Mogę przewidzieć pewne negatywne skutki tego pomysłu dla rządu. Łajdacy mogliby używać twego dyliżansu, by wymknąć się sprawiedliwości; bankruci porzucić miejsce, w którym są zadłużeni i podjąć działalność gdzie indziej, a wywrotowi agitatorzy w końcu mogliby podróżować po kraju, nakłaniając do niezadowolenia i wzniecając rebelie przeciw wysoko urodzonym. — Z drugiej strony, Wasza Wysokość — odparł Eudoryk — jeśli przedsiębiorstwo prosperowałoby dobrze, pewnego dnia moglibyście je opodatkować. W perełkach oczu arcyksięcia pojawił się błysk. — Ach, tak, młodzieńcze! Masz dużo sprytu! Mając to na względzie, jestem pewien, że Jego Cesarska Mość nie będzie stawiał przeszkód twemu przedsięwzięciu… Coś ci powiem. Jego Cesarska Mość przyjmuje u siebie jutro o dziesiątej rano. Bądź tam z tą przepustką, a przedstawię cię memu cesarskiemu bratu. Opuszczając pałac, zadowolony z tak nieoczekiwanego farta, Eudoryk rozważał możliwość kupna nowego, eleganckiego stroju, choć jego skąpa natura aż skręcała się na myśl o wydaniu pieniędzy na nowy ubiór, póki dotychczasowy nadawał się do noszenia. Pocieszał się więc myślą, że równie dobrze może się okazać, że zrobi lepsze wrażenie jako uczciwy wieśniak, czysty i godny, nawet jeśli nie bardzo modnie odziany, niż jako ktoś nieumiejętnie udający stołecznego dandysa. Następnego ranka Eudoryk, ubrany w siermiężną, wiejską odzież, stał w rzędzie razem z setką innych szlachciców z Cesarstwa. Cesarz Thorar IX i jego brat przechodzili powoli wzdłuż rzędu, podczas gdy mistrz ceremonii przedstawiał każdego z oczekujących. — Wasza Cesarska Mość, proszę pozwolić, że przedstawię barona Gutholfa z Drin, który ostatnio walczył w wojsku cesarskim z rebeliantami w Avionie. Obecnie zajmuje się pilnie odbudową swojej posiadłości, budowaniem grobli i osuszaniem nowych terenów. — Dobrze, mój panie z Drin! — rzekł cesarz. — Musimy pokazać naszym omamionym poddanym, nakłanianym do rebelii przez nikczemnych agitatorów, że pomimo wszystko kochamy ich. Thorar był wysoki, szczupły, przygarbiony, z siwą spiczastą bródką, widoczną treską i skrzeczącym głosem. Miał na sobie czarny strój, ozdobiony jedynie kilkoma błyszczącymi klejnotami. — Wasza Cesarska Mość — odezwał się mistrz ceremonii — oto sir Eudoryk Dambertson z Arduen. Założył dyliżans na trasie z Zurgau do Kromnitch. — To ten, o którym ci mówiłem — powiedział arcyksiążę. — Ach, sir Eudoryk! — zakrakał cesarz. — Znamy twoje przedsięwzięcie. Niebawem spotkam się z tobą w tej sprawie. Ale, ale, czy nie jesteś tym Eudorykiem, który zabił smoka w Pathenii, a potem walczył z monstrualnym pająkiem w lasach w Dimshaw? Eudoryk uśmiechnął się z udawaną skromnością. — W rzeczy samej to ja, Wasza Cesarska Mość, choć muszę przyznać, że wszystko to przydarzyło mi się raczej dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności niż własnej zaradności. Nie dodał przy tym jednak, że tak naprawdę to Jillo zabił smoka, i w dużym stopniu przypadkiem, ani też, że on sam, mając już kuszę wycelowaną w gigantycznego pająka Frakę, z powodu sentymentalnego kaprysu nie wystrzelił i pozwolił potworowi odejść. — Brawo, mój chłopcze! — rzekł cesarz. — Szczęście przychodzi do tych, którzy umieją je wykorzystać. Skoro okazałeś tyle odwagi wobec dziwnych bestii, będę miał dla ciebie zadanie. — Cesarz zwrócił się w stronę arcyksięcia. — Masz potem wolne jakieś pół godziny, Rolgangu? — Tak, panie. — To dobrze. Przyprowadź zatem chłopaka do Izby Prywatnych Audiencji, proszę. I powiedz Heinmarowi, żeby wyciągnął z kartoteki dossier sir Eudoryka. Powiedziawszy to, cesarz poszedł dalej. W Izbie Prywatnych Audiencji Eudoryk zastał cesarza, arcyksięcia, ministra robót publicznych, sekretarza cesarza oraz dwóch strażników osobistych w srebrnych pancerzach i hełmach z pióropuszami. Cesarz przerzucał strony cienkiej teczki z dokumentami. — Usiądź, sir Eudoryku — powiedział Thorar. — Zajmie nam to trochę czasu, a nie chcielibyśmy narażać naszych lojalnych poddanych na niepotrzebny ból kolan. Jesteś nieżonaty, jak widzimy, choć zbliżasz się już do trzydziestki. Czemuż to? Eudoryk pomyślał, że cesarz mógł sprawiać wrażenie człowieka trzęsącego się ze starości, ale umysł ciągle jeszcze miał sprawny. I odpowiedział: — Byłem zaręczony, Wasza Cesarska Mość, ale przypadek zawsze zdmuchiwał mi sprzed nosa obiecane panny. To, że jestem kawalerem, nie wynika z braku inklinacji do drugiej płci. — Hm. Musimy coś na to zaradzić. Rolgangu, czy twoja najmłodsza jest już komuś przyrzeczona? — Nie, panie. Cesarz odwrócił się. — Sir Eudoryku, sprawa tak wygląda. W przyszłym miesiącu Wielki Chan Pantrozjanów przyjeżdża do mnie z wizytą państwową, przywożąc młodego smoka do mojej cesarskiej menażerii. Jak już być może słyszałeś, nasza kolekcja zoologiczna jest, po dobrobycie imperium, naszą największą namiętnością. Ale, ze względu na honor cesarstwa, nie możemy pozwolić temu poganinowi ze Wschodu przewyższyć nas w hojności. Smoki wyginęły w cesarstwie, z wyjątkiem tych kilku, które być może ukrywają się gdzieś w dzikich ostępach. Ale powiedziano nam, że na zachód od Hessel, w twoich okolicach, w Bricken, znajduje się Puszcza, gdzie mieszka wiele ciekawych stworzeń. A wśród nich — jednorożec. Eudoryk uniósł brwi. — Wasza Cesarska Mość chce dać temu Pantrozjanowi jednorożca? — Otóż to, sir; trafiłeś w samo sedno. Co o tym myślisz? — Czemu nie, hm, to rozsądne, choć klnę się na honor, Wasza Cesarska Mość, że zupełnie nie wiem, czy byłbym w stanie to zorganizować. Jak już powiedziałem, moje poprzednie wyczyny następowały raczej dzięki łutowi szczęścia niż umiejętnościom i sile. Poza tym, mój dyliżans, wymagający ciągłej uwagi i pilnowania, pochłania cały mój czas… — Och, brawo, mój chłopcze! Domagasz się przyzwoitej zapłaty za swoją pracę, jak każdy z nas, mimo że my, szlachetnie urodzeni, udajemy, że nie myślimy o tak prymitywnych sprawach, jak dobra materialne. Co, Rolgang? Cesarz mrugnął do niego. Eudoryk uznał wesoły cynizm swojego władcy za miłą odmianę po pozie, jaką przyjmowała szlachta w jego kraju, udająca, że nie obchodzi jej coś tak wulgarnego, jak pieniądze. Thorar kontynuował: — Cóż, w tej chwili nie mamy wolnych baronii czy hrabstw do nadania, ale mój brat ma dorastającą córkę. Nie jest to piękność nad pięknościami… — Petrilla jest miłą dziewczyną! — wtrącił arcyksiążę. — Nikt temu nie przeczy, nikt temu nie przeczy. Ale też nikt nie wysuwa na turniejach jej kandydatury do tytułu Królowej Piękności. No i co ty na to, sir Eudoryku? Jeden jednorożec za rękę Petrilli, córki Rolganga? Eudoryk zastanowił się, nim odpowiedział. — Młoda dama musiałaby wyrazić zgodę. Czy mógłbym mieć zaszczyt spotkać ją? — Oczywista. Rolgang, zorganizuj to, proszę. Eudoryk był już kilkakrotnie zakochany i w efekcie tych namiętnych przeżyć nabrał cynicznego, praktycznego podejścia do zmagań płci. Nigdy grube dziewczyny nie wydawały mu się atrakcyjne, a Petrilla była tęga — nie bardzo, jak dotąd, ale dawało się przewidzieć, jak będzie wyglądała za parę lat. Była śniada, przysadzista, o ostrych rysach i skłonna do chichotania. Wzdychając, Eudoryk zrobił bilans zysków i strat związanych z małżeństwem z tą nieładną lecz doskonale skoligaconą młodą kobietą. Bycie zięciem arcyksięcia otwierało mu drogę do dworskiej kariery, do magnackiego tytułu. Poza tym, Petrilla robiła wrażenie zdrowej i łagodnej. Jeśli okazałoby się, że jest nudna nie do wytrzymania, bez wątpienia znalazłby sobie pocieszenie gdzie indziej. Po powrocie do Arduen, Eudoryk odszukał doktora Baldoniusa, który ponownie wyciągnął swą olbrzymią encyklopedię, otworzył chroniące dostępu do niej żelazne zameczki i zaczął przewracać, strona po stronie, szeleszczący pergamin. — Jednoróg — wymruczał. — Ach, tu go mamy. „Jednoróg, Dinohyus helicornus, jest ostatnim żyjącym przedstawicielem rodziny Entelodontidae. Spiralnie skręcony róg, wyrastający z czoła zwierzęcia, w rzeczywistości nie jest pojedynczym wyrostkiem. Byłoby to niemożliwe ze względu na szew, biegnący, wzdłuż linii środkowej czoła. Jest to więc para rogów, skręcona w jeden. Okazuje się, że legenda, głosząca iż bestia ta może być powolna dziewicy, znalazła potwierdzenie w faktach. Według opowieści…” Ale ty znasz tę opowieść, Eudoryku. — Tak — odparł Eudoryk. — Bierzesz dziewicę, jeśli uda ci się takową znaleźć, sadzasz ją pod drzewem w lesie odwiedzanym przez jednorożce. Zwierzę przyjdzie i położy jej głowę na kolanach, a wtedy myśliwi nadbiegną i ustrzelą je bez problemu. Jak to możliwe? — Mój kolega, doktor Firmin, opublikował monografię… poszukam jej… o, już mam. — Baldonius wyciągnął zakurzony zwój z szafki z przegródkami. — Jego teoria, którą stworzył, gdy byliśmy jeszcze studentami w Saalingen, głosi, iż jednorożec jest niewiarygodnie wrażliwy na zapachy. Ma taki wielki pysk, że to całkiem możliwe. Firmin doszedł do wniosku, że dziewica pachnie inaczej niż pozostałe kobiety i że jej wyziewy neutralizują instynkt okrucieństwa u bestii. Fieri potest. — No dobrze — stwierdził Eudoryk. — Zakładając, że uda mi się znaleźć dziewicę, która zechce wziąć udział w tym eksperymencie, to co dalej? Co innego zadźgać bestię włócznią, a co innego złapać ją żywą i nie uszkodzoną dostarczyć do Sogambrium. — Niestety! Obawiam się, że nie mam dość doświadczenia w tym zakresie. Jako wegetarianin, starałem się unikać spraw związanych z polowaniem i hołdowaniem Wenerze. Tego ostatniego terminu użyłem, oczywiście mając na myśli łowiectwo; choć i to drugie znaczenie jest także stosowne w odniesieniu do tak wstrzemięźliwego wdowca jak ja. — Któż więc mógłby doradzić mi cokolwiek w tej sprawie? Baldonius zastanowił się, po czym uśmiechnął pod siwym, sumiastym wąsem. — Jest pewien ekspert, mieszkający dziś w majątku barona Rainmara, a mówiąc konkretnie: moja kuzynka Svanhalla. — Wiedźma z Hesselbourn? — Właśnie ona, ale nie pozwól, by usłyszała, że tak ją nazywasz. Wiedźma, jak uparcie twierdzi, to osoba, zarówno kobieta, jak i mężczyzna, zajmująca się czarną, nielegalną magią, podczas gdy siebie Svanhalla uważa za powszechnie szanowaną czarodziejkę, której czary są zbawienne i zgodne z prawem. W mojej encyklopedii można znaleźć pochodzenie tych słów… — Nieważne — przerwał mu pośpiesznie Eudoryk widząc, że Baldonius zaczyna przewracać strony. — Nie widziałem jej, ale słyszałem wiele. Mówią, że jest cherlawym starym pudłem. Cóż może wiedzieć o technikach polowania? — Och, ona wie zaskakujące rzeczy. Zawsze mówiono w naszym bractwie, że jeśli potrzebna ci jakaś najzupełniej nieprzydatna, przedziwna informacja, której zapewne nikt na świecie nie zna, na przykład, co hrabia Holmer jadł na śniadanie w dniu, w którym ścięli mu głowę, idź i zapytaj Svanhallę. Dam ci do niej list. Nie widziałem się z nią od wielu lat, z obawy przed jej ostrym językiem. — Jesteś więc teraz rycerzem? — spytała Svanhalla, siedząc z Eudorykiem w swojej ponurej szopie. — Ale nie dzięki rycerskiemu wyczynowi, ta–rah! Ta–rah! Tylko dlatego, że sprytnie wykorzystałeś sytuację, w jakiej się przypadkowo znalazłeś, co? Znam opowieści o tym, jak zabiłeś tego smoka w Pathenii — jak chybiłeś z tej serikańskiej armaty i jak Jillo przypadkowo wysadził worek z prochem w chwili, gdy bestia przebiegała nad nim. Przeklinając w duchu gadulstwo Jilla, Eudoryk powstrzymał wybuch gniewu. — Nawet gdybym był dwa razy odważniejszy, niż jestem i trzykrotnie bardziej doświadczony w posługiwaniu się armatą, proszę pani, nic by to nie dało, gdyby zabrakło nam szczęścia. Stalibyśmy się jedynie dla gada smakowitym kąskiem. Ale wróćmy do sprawy. Baldonius twierdzi, że mogłaby mi pani doradzić, jak złapać jednorożca w Bricken. — Mogłabym, jeśli będzie mi się to opłacało. — Ile? Po chwili targowania się Eudoryk i Svanhalla zgodzili się na sześćdziesiąt marek, połowę z góry, a drugą połowę po złapaniu jednorożca. Eudoryk zapłacił. — Po pierwsze — powiedziała wiedźma z Hesselbourn — musisz znaleźć dziewicę mającą ponad piętnaście lat. Jeśli to, co mi mówiono, jest prawdą, ze względu na ciebie i twoich rozpustnych braci może to być trudne w Arduen. — Proszę pani! Nie miałem cielesnego zbliżenia z żadną miejscową dziewczyną od ponad roku… — Tak, tak, wiem o tym. Kiedy zaczynasz odczuwać zbyt silną żądzę, by się powstrzymać, jedziesz odwiedzić dziewki w Kromnitch. Powinieneś już dawno być ożeniony, ale wszystkie panny uważają, że jesteś zimnym i wyrachowanym karierowiczem. I nie mylą się, bo choć lubisz kobiety, jeszcze bardziej kochasz złoto, co? — To nie pani sprawa — stwierdził Eudoryk. — Poza tym szukam u pani porady w sprawie polowania, a nie miłości. — Dziwne, skoro twój brat Olof dokonuje takich wyczynów z pannami w Arduen. Nie znaczy to, że potępiam chłopaka. Jest przystojny, a zbyt wiele wiejskich dziewuch liczy na wejście do kręgu szlachty, ofiarowując w zamian cnotę. Mają nadzieję jeśli nie na ślub, to przynajmniej na dający wpływy konkubinat. Tak więc same zapraszają: „Chodź, weź mnie, jasny panie!” W jakich zepsutych, zdegenerowanych czasach żyjemy! — Skoro wie pani tak dużo o romansach w Arduen, która zatem dziewka jest jeszcze dziewicą? — W tej sprawie muszę się skonsultować z moimi zaufanymi. — Podała mu dalsze instrukcje co do techniki polowania, po czym rzekła na zakończenie. — Przyjdź do mnie znowu jutro. A teraz idź do Frotza, powroźnika, zamów sieć i do Karlvaga, kołodzieja, żeby ci zrobił klatkę na kołach. Upewnij się tylko, by była wystarczająco duża i wytrzymała, bo inaczej możesz mieć mniej szczęścia niż przy polowaniu na smoka! Kiedy Eudoryk wrócił do siedziby Svanhalli, ta rozmawiała właśnie z nietoperzem wielkim jak orzeł. Kreatura zwieszała się głową do dołu z krokwi, obok szynek, worków cebuli i innych produktów żywnościowych. Gdy na ten widok Eudoryk odskoczył do tyłu, wiedźma zachichotała. — Nie bój się, Nigmalkin, odważny i potężny herosie, jest najsłodszą małą demonicą, jaką można znaleźć w całym królestwie. A poza tym mówi mi właśnie o czymś, co z pewnością chciałbyś wiedzieć. — Czyli? — Wiedz, że w całym Arduen mieszka tylko jedna panna spełniająca twój warunek. Wprawdzie jest jeszcze kilka innych dziewic, ale żadna z nich nie pasuje. Cresseta, córka Almundsa, jest chora i prawdopodobnie umrze; Greda, córka Paersda, ma tak zdewociałego ojca, że nie spuszcza jej na moment z oka i temu podobne. — Kogo zatem proponujesz? — Bertrud, córkę Ulfreda Niedomytego. — Och, bogowie! Jest taka jak jej ojciec; można ją wyczuć z odległości pół mili. Czy naprawdę, Svanhallo, nie możesz znaleźć kogoś innego? — Niestety. Bierz tę albo żadną. Poza wszystkim, taki dumny i zawzięty miłośnik przygód jak ty nie powinien się zniechęcać z powodu odrobiny smrodu, nieprawdaż? Eudoryk westchnął. — Cóż, powinienem chyba przypomnieć sobie, jak siedziałem w celi więziennej w Pathenii. Śmierdziałem pewnie jeszcze gorzej. Pogadam z Ulfredem i jego dziewczyną. O świcie, dwa tygodnie później, Eudoryk jechał konno wraz z młodszym bratem Jilla, prostym parobkiem Theovikiem Godmarsonem, do domu Ulfreda Niedomytego. Odkąd astrolog przepowiedział Ulfredowi, że umrze od skurczu w czasie kąpieli, tenże poprzysiągł, iż nigdy więcej nie wejdzie do wody. Jego jedyne dziecko przejęło ten zwyczaj od niego. Aczkolwiek domyta Bertrud, córka Ulfreda, byłaby ładną dziewczyną. Jak zauważył Eudoryk, kiedy ją podniósł, by mogła usiąść na poduszce przytroczonej do siodła Theovika, można ją było nawet uznać za piękną. Eudoryk i jego pomocnik nałożyli nieco drogi z Arduen do puszczy w Bricken, by uniknąć przejazdu przez posiadłość barona Rainmara, starego wroga. W końcu dogonili Jilla, powożącego olbrzymim wozem, do którego przywiązana była monstrualnych rozmiarów klatka. Na skraju puszczy w Bricken Eudoryk pozostawił Jilla i pojazd, dalej bowiem nie było dróg, którymi można by przejechać wozem. Załadowawszy sprzęt i żywność na grzbiet swojego wierzchowca, Eudoryk poprowadził go do lasu, a Theovik i Bertrud podążali jego śladem. Po godzinie krążenia wśród drzew, uważnego wypatrywania i omijania niemal niewidocznych pajęczyn gigantycznych pająków, Eudoryk wybrał miejsce, w pobliżu strumienia Lupa. Rósł tam olbrzymi stary buk, z konarami blisko ziemi, na które łatwo było się wdrapać. Tutaj rozbito obóz. Rozciąganie i zawieszanie pułapki zajęły resztę dnia. Eudoryk i Theovik, przy pomocy Bertrud, przyczepili do wyższych gałęzi i dwóch sąsiednich drzew sieć za węzły tak, by za jednym pociągnięciem talrepu można ją było całą zrzucić na dół. Ołowiane ciężarki wzdłuż krańca sieci gwarantowały, że spadając oplecie ofiarę. Sieć była bardzo ciężka, a dzień — gorący. Zanim skończyli pracę, Eudoryk i Theovik ociekali potem. Rzucili się na miękki dywan z liści i leżeli, wsłuchując się w szmery i bzykanie owadów. — Idę się wykąpać — rzekł nagle Eudoryk. — A ty, Theoviku? Bertrud, jeśli pójdziesz dalej, za ten zakręt strumienia, znajdziesz sadzawkę, w której woda jest cieplejsza i będziesz mogła umyć się bez przeszkód. To by ci nie zaszkodziło. — Ja i myć się? — powiedziała dziewczyna. — To niezdrowy zwyczaj. Jeśli masz ochotę ryzykować, że umrzesz z zimna, to twoja sprawa. W nocy Eudoryk słyszał chrząkanie jednorożca. Następnego więc ranka posadził Bertrud pod bukiem, a sam wraz z Theovikiem wdrapał się na drzewo i czekał. Wpatrując się w las, Eudoryk trzymał talrep, mający uwolnić sieć. Bertrud apatycznie odganiała chmarę much, które wydawały się towarzyszyć jej wszędzie. Kiedy po południu jednorożec pojawił się wreszcie, wcale nie wyglądał na zgrabne stworzenie, jakby pół konia, a pół gazelę, jak przedstawiały go gobeliny w pałacu cesarza. Z tułowia i kończyn przypominał bawołu, był na sześć stóp wysoki, mierząc w barkach, a jego ogromna, pokryta brodawkami głowa nieco przypominała łeb odyńca. Skręcony róg wyrastał z czoła tuż nad oczami. Jednorożec zbliżył się do wielkiego buku, pod którym siedziała Bertrud. Zwierzę poruszało się ostrożnie, krok po kroku. Kiedy znalazło się już niemal w zasięgu sieci, zatrzymało się, pociągnęło szerokimi nozdrzami i obnażyło kły raczej jak drapieżnik niż jak kopytonogie zwierzę roślinożerne. Jednorożec jeszcze kilkakrotnie wciągnął zapach. Następnie uniósł do góry głowę i wydał potworny ryk, równie głośny jak lwa, ale bardziej gardłowy. Zaczął przewracać oczami i walić w ziemię rozstawionymi kopytami. — Bertrud! — krzyknął Eudoryk. — On ma zamiar zaatakować! Właź szybko na drzewo! Kiedy jednorożec rzucił się przed siebie, dziewczyna, która obserwowała całą tę scenę z rosnącym strachem, widocznym na jej umorusanym obliczu, zerwała się na równe nogi i wdrapała na najniższe konary drzewa. Bestia przystanęła, rozglądając się wokół przekrwionymi ślepiami. Eudoryk pociągnął za talrep; ale kiedy sieć zaczęła opadać, jednorożec ruszył z kopyta, ominął cudem drzewo i pobiegł dalej. Jeden z ołowianych ciężarków uderzył tylko w zad zwierzęcia, gdy sieć opadła. Z przeraźliwym rykiem jednorożec odwrócił się, nastawiając swoje kły. Nie widząc jednak wroga, pogalopował do lasu. Hałas łamanych krzaków i tupot jego kopyt ucichły. Gdy łowcy jednorożca znaleźli się z powrotem na ziemi, Eudoryk powiedział: — To jasne. Baldonius mówił, że kreatury te są wrażliwe na zapach. Ty, moja droga Bertrud, „pachniesz” silniej niż sześć dziewic. Theoviku, będziesz musiał pojechać do Hessel, do majątku, kupić kawałek mydła i dużą gąbkę. Tu masz pieniądze. — Nie byłoby lepiej, gdybyś to ty, panie, pojechał, zostawiając mnie na straży przy dziewczynie? — spytał Theovik ze sprytnym błyskiem w swoich blado–niebieskich oczach. — Nie. Gdyby mnie rozpoznano, Rainmar posłałby na nas swoich ludzi; nie gadaj więc za dużo, gdy tam będziesz. Jedź, a jak dopisze ci szczęście, powinieneś wrócić tu w porze obiadu. Wzdychając, Theovik osiodłał swojego konia. Trzęsącymi się ze strachu ustami Bertrud spytała: — Co… co chce mi pan zrobić? Będę bita czy gwałcona? — Nonsens, moja panno! Nawet włos nie spadnie ci z głowy. Nie myśl, że „sir” przed moim imieniem oznacza, iż mam w zwyczaju wykorzystywać ludzi mojego ojca. — Co zatem chcesz, panie, uczynić? — Zobaczysz. — Masz zamiar mnie wykąpać, ot co! Nie zniosę tego! Ucieknę do puszczy… — Chociaż kręcą się tu jednorożce i inne nieznane bestie? Myślę, że tego nie zrobisz. — Zobaczysz! Pójdę… Udała, że rusza. Kiedy jednak Eudoryk zaryczał jak jednorożec, Bertrud zatrzęsła się, wróciła biegiem i zarzuciła mu ręce na szyję. Eudoryk zdecydowanym ruchem uwolnił się mówiąc: — Kiedy będziesz już czysta i przyjemna, a jednorożec złapany w sieci, wtedy, jeśli będziesz chciała, być może się zabawimy. Theovik wrócił przed zachodem słońca, z pakunkiem. — Oto jest mydło i cała reszta, mój panie. Jillo pytał o pana, więc powiedziałem, że wszystko w porządku. Ponieważ Bertrud gotowała właśnie kolację, Eudoryk odłożył kąpiel do rana. Wtedy, rozebrany do kalesonów, przy udzielanej z radością pomocy Theovika, dociągnął wyrywającą się i płaczącą Bertrud nad strumień. Tam ściągnęli z niej spódnicę oraz bluzkę i wepchnęli, wrzeszczącą ze strachu, do wody. — Bogowie, jak tu zimno! — krzyczała. — Ja od tego umrę! — Nie mamy lepszej wody, moja pani — rzekł Eudoryk, namydlając i skrobiąc ją energicznie. — Na Boską Parę, ależ warstwy brudu leżą na tobie jedna na drugiej! Trzymaj spokojnie swój cholerny tyłek!… Podaj mi grzebień, Theoviku. Przed myciem rozczeszę trochę jej splątane włosy. W porządku, z resztą sam sobie poradzę. Czas, żebyś nakarmił konie. Z wyrazem rozczarowania na twarzy Theovik ruszył w kierunku obozu. Eudoryk nadal mydlił, szorował i spłukiwał swoją ofiarę, która była już zbyt wystraszona, by narzekać. — No i co? — spytał. — Takie to okropne? — Ja… Ja nie wiem. Jeszcze nigdy tak się nie czułam. Ale jest mi zimno; pozwól mi się ogrzać przy tobie. No, no, ależ ty jesteś silnym chłopcem! — Ty też nie jesteś słabeusz — rzekł Eudoryk. — Nieźle musieliśmy z tobą walczyć, żeby wepchnąć cię do wody. — Ciężko pracuję. Odkąd moja matka uciekła z tym domokrążcą, sama muszę wszystko robić w domu. Co za muskuły! Wyczuła jego bicepsy, zbliżywszy się tak, że ich ciała zetknęły się. Eudoryk poczuł, jak burzy się w nim krew. — No, no, moja droga — powiedział — po tym jak złapiemy bestię, a nie przed. — A gdy nadal wodziła rękami po jego ciele, warknął: — Powiedziałem: nie! — I odepchnął ją. Popchnął ją nieco mocniej, niż zamierzał, tak że upadła i znowu się zamoczyła. Kiedy wstała, wyraz jej twarzy zmienił się. — A więc to tak! — rzekła. — Jaśnie pan nie spojrzy nawet na biedną wiejską dziewczynę! Zbyt dostojny dla niej, dobry tylko dla wyperfumowanych, wymalowanych dziwek na dworach! Jeśli o mnie chodzi, możesz je wszystkie zabrać ze sobą do piekła! Wybiegła z wody, złapała swoje ubranie i pobiegła w kierunku obozu. Eudoryk popatrzył za nią z zakłopotanym uśmiechem. Zajął się myciem, póki zapach śniadania nie przypomniał mu o upływie czasu. Wraz z Theovikiem ponownie zawiesił sieć. Jednorożec nadszedł około południa. Jak poprzednio wydawało się, że podejdzie do siedzącej pod drzewem Bertrud, ale nagle wpadł w gniew. I znowu, by się ratować, Bertrud musiała włazić na drzewo. Tym razem jednorożec nawet nie czekał, aż Eudoryk pociągnie za talrep. Natychmiast rzucił się pędem w kierunku lasu. Eudoryk westchnął. Przynajmniej nie będziemy musieli tej przeklętej sieci znowu wciągać na drzewa. Ale co mogło się stać tym razem?… Dostrzegł cień uśmiechu, jaki przebiegł po twarzy Theovika. — Ach, więc tu leży pies pogrzebany, co? Kiedy ja się kąpałem tego ranka, ty folgowałeś sobie z dziewczyną i pozbawiłeś ją dziewictwa! Theovik i Bertrud zachichotali. — Ach, wy łotry, ja wam pokażę! — ryknął Eudoryk. Złapał swój myśliwski miecz i ruszył w kierunku pary. Choć zamierzał uderzyć ich tylko płazem, uciekli, krzycząc w śmiertelnym przerażeniu. Eudoryk pobiegł za nimi wymachując krótkim, zakrzywionym mieczem, aż potknął się o wystający korzeń i upadł jak długi. Zanim pozbierał się i wstał, Theovik i Bertrud znikli już z pola widzenia. Na skraju lasu Eudoryk powiedział do Jilla: — Kiedy ten idiota, twój brat, zjawi się, powiedz mu, że jeśli chce dostać swoją zapłatę, musi wrócić i skończyć to, co zaczęliśmy. Nie, nie zrobię mu krzywdy, choć jest nie lada hultajem. Powinienem był przewidzieć, co się stanie. Teraz muszę zostawić te szkapy z tobą, a sam pojadę na Daisy do chaty Svanhalli. Kiedy Eudoryk ponownie zjawił się w siedzibie wiedźmy z Hesselbourn, Svanhalla zachichotała. — No cóż, zrobiłeś co mogłeś. Ale kiedy demon zmysłowego pożądania ogarnie młodzieńca lub dziewczynę, trzeba mieć naturę mnicha, by mu się oprzeć. A to jest coś, czego żadne z tych dwojga nie posiada. — Wszystko to prawda, madame — rzekł Eudoryk — ale co teraz? Gdzie ja znajdę kolejną dziewicę, wolną od żądzy? — Poślę moją zaufaną Nigmalkin na poszukiwania w sąsiednich włościach. Córka barona Rainmara, Maragda, jest jeszcze nietknięta, ale ma wyjść za mąż w przyszłym miesiącu. Poza tym nie sądzę, byś uznał ją za odpowiednią. — Z pewnością nie! Rainmar powiesiłby mnie, gdyby mnie tylko dostał w swoje łapy. Ale… Proszę posłuchać, madame Svanhallo, czy pani nie nadawałaby się do tej roli? Koścista szczęka wiedźmy opadła. — No nie, sir Eudoryku, na taki pomysł chyba sama nigdy bym nie wpadła. Cóż, to prawda, że przez wszystkie te lata, sto i jeszcze trochę, odżegnywałam się od cielesnych uciech w pogoni za najwyższymi stopniami wtajemniczenia w magii. Za zapłatą, może nawet… Ale jakimże to sposobem dostarczyłbyś taki worek starych kości jak ja do odległej puszczy? Kręcę się jeszcze po moim małym obejściu, ale nie nadaję się już do dalekich wędrówek czy jazdy konnej. — Zrobimy lektykę — rzekł Eudoryk. — Proszę zaczekać, wkrótce powrócę. Stanęło więc na tym, że po upływie dwóch tygodni leciwa wiedźma z Hesselbourn siedziała pod tym samym bukiem, na którym Eudoryk rozciągnął sieć. Po całodziennym oczekiwaniu jednorożec podszedł, powąchał, następnie ukląkł przed Svanhallą i położył swój podobny do świni łeb na jej kościstych kolanach. Eudoryk pociągnął talrep. Sieć spadła. Kiedy Svanhalla wydostała się spod niej, jednorożec zerwał się na nogi, potrząsając łbem i parskając. Próby uwolnienia się powodowały, że zaplątywał się w sieć jeszcze bardziej. Eudoryk zeskoczył z gałęzi, na której siedział, ściągnął z pleców myśliwski róg i zadął weń, by przyzwać Jilla. Eudoryk, Jillo i Theovik, któremu wina została przebaczona, zawinęli bestię, wyczerpaną lecz nadal walczącą, w skórę wołu. Unikając wierzgających kopyt i pyska toczącego z furii pianę, obwiązali jednorożca powrozem. Następnie zawiesili go między trzema końmi, które dźwigały ten ciężki ładunek do drogi, przy której czekała już olbrzymia klatka na kołach. Większą część następnego dnia zajęło wepchnięcie stworzenia do klatki. Raz omal nie uciekło, a potężna burza, jaka się zerwała, wcale nie ułatwiała im zadania. W końcu jednak bestia została bezpiecznie ulokowana w klatce. Przez przerwy między sztachetami Eudoryk i jego pomocnicy wrzucili naręcza świeżo ściętej słomy. Jednorożec, który nie jadł od dwóch dni, poddał się. Arcyksiążę Rolgang stwierdził: — Sir Eudoryku, świetnie się spisałeś. Cesarz jest zadowolony — nie, jest wręcz zachwycony. W istocie rzeczy, tak podziwia twoją bawoło–świnię, że zdecydował się zatrzymać to monstrum we własnej menażerii, miast odesłać ją do chana Pantrozjanów. — Czuję się zaszczycony, Wasza Wysokość — odparł Eudoryk. — Ale wydaje mi się, że była jeszcze jedna kwestia, dotycząca twej córki, Petrilli, czyż nie? Tłusty arcyksiążę zakasłał, zasłaniając usta dłonią. — Cóż, jeśli o to chodzi, jest pewien kłopot. Bo widzisz, pannica nie jest już do wzięcia, niestety, niezależnie od tego, jak szlachetny i pełen cnót byłby starający się o jej rękę. — Czyżby zmarła? — zawołał Eudoryk. — Nie, wręcz odwrotnie. Chroniłem ją dla ciebie, ale moje obowiązki wobec cesarstwa przeważyły nad prywatnymi zobowiązaniami. — Czy byłbyś tak dobry wyjaśnić to, mój panie? — Tak, naturalnie. Wielki chan przyjechał, jak było to zaplanowane, tylko z wizytą. Jednakże, gdy ujrzał Petrillę, ogarnęła go romantyczna namiętność. Z nią stało się to samo. Widzisz, chłopcze, od dawna narzekała, że żaden elegancki dżentelmen w cesarstwie nie mógłby pokochać takiej przysadzistej, śniadej, tęgiej dziewczyny jak ona. A tu zjawia się potężny chan Gzik, pan całych hord przyodzianych w futrzane czapy nomadów — niski, krępy, śniady, krzywonogi jak Petrilla. No i zakochali się w sobie od pierwszego wejrzenia. — Myślałem — stwierdził Eudoryk — że z waszą córką obiecaliśmy coś sobie wzajemnie — nie odbyło się to wprawdzie publicznie, ale… — Przypomniałem jej o tym. Wybacz jednak, proszę, że ci to powiem, ale zawarliśmy umowę handlową na zimno, w której uczucia było mniej więcej tyle, co krwi w rzepie. — No i ona… — Pojechała z Wielkim Chanem do jego domu w bezkresnych stepach, by być jego siedemnastą — czy może nawet osiemnastą, zapomniałem już którą — żoną. Nie jest to mąż, jakiego sobie dla niej wymarzyłem, podstarzały i już wielokrotnie ożeniony, ale ona właśnie tak zdecydowała. To dlatego mój cesarski brat nie uważa za konieczne wysyłać chanowi twego jednorożca, skoro lord Gzik otrzymał już od nas rzadką perłę wielkiej wartości. — Ale mimo odjazdu Petrilli ani mój brat, ani też ja nie zamierzamy pozwolić, by twe usługi pozostały nie wynagrodzone. Wstań, sir Eudoryku! W imieniu Jego Cesarskiej Mości niniejszym wyróżniam cię Wielkim Krzyżem Orderu Jednorożca, z dębowymi liśćmi i diamentami. — Och! — jęknął Eudoryk. — Wasza Wysokość, czy koniecznie musisz przypinać order do mojego płaszcza i mojej skóry? — Och, wybacz, sir Eudoryku. — Arcyksiążę manipulował swoimi grubymi paluchami i w końcu przypiął order. — No, już go masz, młodzieńcze! Spójrz w lustro. — Wygląda wspaniale. Przekaż, proszę, Jego Cesarskiej Mości moje dozgonne podziękowanie i wdzięczność. W głębi serca jednak Eudoryk był wściekły. Medal był ładny, ale nie mógł się równać z karierą dworską w metropolii, z zadawaniem szyku na cesarskich balach w błyszczącym stroju. Na jego prostym, wiejskim surducie ta błyskotka wyglądała głupio. O ile bez żalu rezygnował z Petrilli, był zdania, że gdyby chcieli nagrodzić go naprawdę, znacznie odpowiedniejsza byłaby dożywotnia, niewielka pensja, albo przynajmniej zwrot kosztów poniesionych przy polowaniu na jednorożca. Oczywiście, jeśli nastałyby ciężkie czasy, a order ani się nie zgubi, ani nie zostanie skradziony, może być zastawiony lub sprzedany… Nic jednak nie rzekł, starając się wyglądać na zdziwionego, pełnego nabożnego lęku, dumnego i wdzięcznego jednocześnie. Rolgang dodał: — A teraz, chłopcze, jest jeszcze jedna mała sprawa, o której rozmawialiśmy wcześniej. Otóż masz prawo rozszerzyć swą trasę dyliżansu do Sogambrium, a nawet poza, jeśli tylko zdołasz to zorganizować. Aczkolwiek dekretem Jego Cesarskiej Mości, wszystkie opłaty zebrane za takie planowe kursy dyliżansu powinny zostać od tej chwili objęte podatkiem, wynoszącym pięćdziesiąt procent, płatnym miesięcznie… VI KOCHAJĄCY SPORT WŁADCA W cieniu otoczonej drzewami, leśnej chaty doktor Baldonius poprawił okulary na swym orlim nosie j i przyjrzał się Eudorykowi, który siedział przed nim. — Zapewne chciałbyś wiedzieć czemu, mając trzydzieści parę lat, będąc rycerzem i człowiekiem o dużych możliwościach, wciąż jesteś samotny i niekochany? — Trafiłeś w dziesiątkę, uczony mężu — odparł Eudoryk. — To oczywiste, że w tym królestwie pokpiłem sprawę definitywnie. Ale we Frankonii, do której prowadzą mnie moje interesy, odnajdę może dziewczynę, która doceni moje zalety, mimo iż są wątłe, i mniej krytycznie odniesie się do wad, chociaż mam ich wiele. Nie liczę jednak na tak szczęśliwy traf. A zatem, jaka jest przyczyna. Mówiąc krótko i węzłowato, co ze mną jest? Baldonius rozgarnął siwą, gęstą brodę powykręcanymi ze starości palcami. — A nie obrazisz się, jeśli będę mówił otwarcie? Poważne oblicze Eudoryka rozjaśniło się od z rzadka goszczącego na nim uśmiechu. — A czemuż by? Znasz mnie, panie, od chwili, gdy posłano mnie do ciebie, bym nauczył się czytać. — I stłukłem twój mały tyłek, kiedy włożyłeś mi żaby do kapelusza. Ale, lucide exponere, choć masz sprawne ręce i głowę, et cetera, nie jesteś zbyt kochliwy. Za dużo w tobie zimnej kalkulacji, jak mówią panny. Eudoryk westchnął. — Tego się właśnie obawiałem. Co na to mogę poradzić? Mam błaznować, jak ten głupek Landwin z Kromnitch? Dawno już przekonałem się, że odgrywanie roli klowna nie jest moim powołaniem; moja bufoneria wielu obraża, a nie bawi nikogo. Baldonius sięgnął do swojej olbrzymiej encyklopedii, rozpiął żelazne okucia i przerzucił kilka trzeszczących, pożółkłych kartek. — Kiedy wszystko inne zawodzi, zaczerpnij mądrości Arystoklesa ze Spheron, mistrza wszystkich mędrców. Ach! Tu go mamy! „Istoty ludzkie najchętniej kochają tych członków swojego gatunku, którzy: a) służą im pomocą; b) schlebiają im; c) powstrzymują się od zwracania im uwagi na popełniane przez nich błędy; i d) są dobrotliwi i łatwi we współżyciu.” Ecce!Nie mógłbyś dostosować się do tej formuły, Eudoryku? Choć twarz Eudoryka wyciągnęła się niemal jak trąba słonia, skulił swoje szerokie ramiona. — Spróbuję; nie jestem jeszcze takim ramolem. A skoro o miłości mowa, to gdzie jest twoja ukochana córka, niegdyś zaręczona ze mną? Słyszałem, że wróciła do domu. — Lusina wróciła i ukrywa się. Wymusiła na mnie, bym nie rozpowiadał o jej przejściach nikomu, a zwłaszcza tobie. Tak się wstydzi, że uciekła z tym nikczemnym włóczykijem. — Co sprowadziło ją z powrotem? — Jej komediant upił się i zbił ją tak, że straciła dziecko, które nosiła. Żal mi mojego nie narodzonego wnuka. — Stary nauczyciel westchnął. — Jego śmierć upraszcza wprawdzie życie, ale wolałbym mieć spadkobiercę–bękarta niż nie mieć żadnego potomka. — Powiedz jej, proszę, że nie żywię do niej wielkiego żalu, niechęć bowiem odbiera apetyt. Tak więc chętnie odnowiłbym naszą starą znajomość. To jednak musi poczekać do mojego powrotu z Frankonii. Pożyczyłbyś mi Forthreda jako giermka? Mój postanowił zostać kapłanem. — I owszem. Sądzę, że nie wyda ci się głupszy czy bardziej roztrzepany niż większość nowicjuszy. Ale uważaj na jego skłonności do rzucania czarodziejskich zaklęć. Ponieważ rozwinął w sobie umiejętność znajdowania zagubionych rzeczy uważa, że mógłby przemienić barona Rainmara w maślnicę. — Dziękuję bardzo — rzekł Eudoryk. — Poleć mu, proszę, by czekał na mnie przed zamkiem wczesnym rankiem. — A kto będzie zarządzał twoim dyliżansem? — Jillo będzie powoził, a mój brat Olof poprowadzi księgi. Żegnam! — Przyjemnej podróży i uważaj na rozbójników Rainmara! Miesiąc później Eudoryk i Forthred, zgrzani od letniego upału, ściągnąwszy lejce, by powstrzymać konie, stanęli przed wschodnią bramą wjazdową do Letitii, obwarowanej potężnymi murami stolicy Frankonii. Eudoryk, w prostym, ciemnozielonym stroju leśnika, jechał na swoim jabłkowitym wierzchowcu Daisy. Nie kupił sobie rumaka od czasu, gdy przed laty stracił Morgrima w czasie polowania na smoka w Pathenii. Od dawna Eudoryk nie był mobilizowany na żadną wojnę w Cesarstwie Nowoneapolitańskim; a nie gustując zbytnio w turniejach, nie widział powodu, dla którego miałby inwestować tyle pieniędzy w olbrzymią żarłoczną szkapę, zbyt masywną w warunkach pokoju. Forthred był smukłym, jasnowłosym młodzianem, z przednimi zębami wystającymi jak u zająca. Jechał na zwykłym koniu i prowadził dwa zapasowe wierzchowce oraz jucznego muła. Wśród bagaży niesionych przez muła był także podłużny, owinięty w płótno pakunek, w którym znajdowała się zbroja Eudoryka. Nigdy nie wiadomo, kiedy coś takiego może się przydać. Eudoryk pokazał strażnikowi swoje dokumenty — list od ojca sir Damberta z Arduen, napisany w jego imieniu przez mieszkającego na zamku kapłana, oraz skreśloną na dobrym gatunkowo pergaminie informację od zwierzchnika ojca, barona Emmerharda z Zurgau, cichego wspólnika w linii dyliżansowej. Trzeci dokument, ze złoconą mitrą na górze, pochodził od pana hrabiego Petza z Treverii. Ponieważ Eudoryk znał ledwie kilka frankoniańskich słów, a strażnicy nie rozumieli ani słowa w jego języku, czyli lokamańskim, nastąpiła zwłoka na czas odnalezienia oficera biegle posługującego się helladzkim, to jest językiem międzynarodowym. Podczas gdy jeden ze strażników poszukiwał oficera, drugi zajął się opieczętowaniem miecza Eudoryka w pochwie, na dowód pokojowych zamiarów jego podróży. Eudoryk był już na cesarskim dworze w Sogambrium i na królewskim w Lokanii, w Kromnitch. Dlatego też ani zwłoka z uzyskaniem zezwolenia na widzenie króla, ani konieczność przepłacania lokajów, by choć dostać się na listę oczekujących, nie zdziwiły go. Minął miesiąc nim dostał się na audiencję. Wykorzystał ten czas na uczenie się frankoniańskiego, zmuszając Forthreda do wykonywania nudnych ćwiczeń językowych. W końcu urzędnik wręczył mu przepustkę na kolejną poranną audiencję u króla. Eudoryk stał w rzędzie z fircykowatymi dżentelmenami frankoniariskimi, na mozaikowym, biało– czerwonym marmurze w oświetlonej świecami sali balowej pałacu króla Clothara. Świece były niepotrzebne, skoro przez wysokie okna wpadało do sali cudowne poranne słońce, ale Clothar najwyraźniej miał słabość do ostentacyjnych występów. Świece migotały, słońce świeciło na złocące się, srebrzące i rzucające brylantowe błyski jedwabie z odległej Seriki. Tliły się także kadzidła, ale nie były w stanie zabić odoru, jaki bił od dżentelmenów, którzy nie słynęli z czystości. W odróżnieniu od tego przepychu, frankoniańscy chłopi, jak zauważył podczas podróży Eudoryk, robili wrażenie niezwykle uciemiężonych i nędznych. Przypomniał sobie, że ich poprzednie pokolenie zbuntowało się, ale rewolta została zduszona, a oni — poddani bezlitosnym rygorom. Dźwięk złotych trąb obwieścił nadejście króla. Clothar był wysokim, jasnowłosym, dobrze zbudowanym mężczyzną mniej więcej w tym samym wieku co Eudoryk, o trudnych do opisania rysach, które podkreślały wąsy i hiszpańska bródka — pedantycznie rozdzielone, a dzięki brylantynie tworzące trzy ostre czubki — oraz sztucznie kręcone włosy, sięgające, zgodnie z frankoniańskim stylem, ramion. Według najnowszej mody ubrany był w karmazynowy kubrak, zapinany z przodu na więcej niż dwadzieścia srebrnych guzików. Dziurki do guzików zostały wynalezione dopiero kilka lat temu; dlatego też dobrze urodzeni, którzy dotychczas spinali swoje ubrania szpilkami, sznurówkami i przetyczkami, obecnie przepadali za guzikami, a im więcej ich było, tym lepiej. Gdy monarcha przechodził wzdłuż rzędu, podając ozdobną w pierścienie dłoń do całowania, obcasy jego królewskich butów dźwięczały na połyskującej marmurowej posadzce. Mistrz ceremonii odczytywał z paska pergaminu nazwiska przedstawianych królowi osób: — …i następnym, Wasza Wysokość, jest sir Ganelot z Charmois, który zdobył nagrodę na turnieju w Avral… — Wystarczy! — rzekł nagle król Clothar. — Spóźnimy się na polowanie. — Trzymając dłoń uniesioną wewnętrzną stroną do góry, powiedział podniesionym głosem. — Reszta z Was niech czuje się przyjęta. Dziękujemy za Waszą uprzejmość. Możecie odpocząć i wzmocnić się przed opuszczeniem sali. I wyszedł szybkim krokiem, a w ślad za nim popędzili słudzy, pozostawiając mistrza ceremonii ogłupiałego, z listą w garści. Gdy dżentelmeni zaczęli krążyć i rozmawiać ze sobą, lokaje wnieśli tace z jedzeniem i butelkami wina, które ustawili na stołach w jednym z końców sali balowej. Eudoryk nałożył sobie kawioru na delikatny biszkopt i, ciągle jeszcze słabo posługując się frankoniańskim, zapytał sąsiada: — Proszę wybaczyć, sir, ale czy… czy wszystkie audiencje poranne są równie krótkie? Jestem obcokrajowcem. — To była jedna z dłuższych — odparł Frankoniańczyk, drapiąc się w miejsce zaczerwienione po ukąszeniu insekta. Na pole jego kubraka widniał order, połyskujący w promieniach słońca. — Proszę przyjąć do wiadomości, mój dobry panie, że Jego Wysokość jest doskonałym sportowcem. Jeśli nie ma polowania, są turnieje lub bilard, kręgle lub tenis, lub też Trzej Prawdziwi Bogowie wiedzą co jeszcze. Choć twarz mężczyzny pozostała poważna, jego oczy leciutko mrugnęły porozumiewawczo. — W takim razie, proszę mi powiedzieć… jak można z mm załatwić jakikolwiek interes? — Przedstaw swoją sprawę temu tam mistrzowi Brulardowi. — I wskazał ręką na kluchowatego, łysego, niewysokiego człowieczka w prostym odzieniu, rozmawiającego z wystrojonym szlachcicem. — Kto to jest, mam na myśli tego człowieka? — To królewski minister. — Czy byłby pan tak łaskaw przedstawić mnie? Rozmówca uniósł głowę i uśmiechnął się. — Coś za coś, jak mawiał mądry Arystokles. Rozumiesz, o co mi chodzi? — A ile jest… hmm… przyjęte u was? — Jedna złota moneta powinna wystarczyć. Możesz być pewien, że zostanie przeznaczona na warty datku cel dobroczynny. Eudoryk zżymał się. W cesarstwie urzędnicy wysokiej rangi znani byli z brania łapówek, ale nie w taki sposób i nie takich kwot, których utrata poważnie naruszyłaby fundusze, jakie przywiózł ze sobą. „Wartym datku celem dobroczynnym” był — co do tego Eudoryk nie miał żadnych wątpliwości — stojący przed nim mężczyzna. Mimo to sięgnął do portfela. — Nie tak jawnie, młody człowieku — mruknął nieznajomy. — Podajmy sobie ręce. — Eudoryk ukrył monetę w dłoni i wsunął ją w dłoń nieznajomego pod pozorem przywitania. Moneta znikła, jak za pomocą czarodziejskiej sztuczki. — A teraz, mój drogi młodzieńcze, jak się nazywasz? — Eudoryk, syn Damberta z Arduen, rycerz — odparł Eudoryk. — A pan? Czy mógłbym poznać pańskie nazwisko? — Burgenne — powiedział mężczyzna. — Chodźmy! Czy mogę przedstawić mojego młodego znajomego, sir Eudoryka Dambertsona? To jest mistrz Brulard, Sekretarz Stanu Jego Wysokości. Poświęć mu chwilę, Brulard; wydaje się, że ma jakiś interes. — Zrobię to, Jaśnie Oświecony Książę — rzekł Brulard. — O co chodzi, sir Eudoryku? Kłaniając się, Eudoryk zdał sobie ze zdumieniem sprawę, że osobą, którą przekupił, by przedstawiła go Sekretarzowi Stanu był książę Burgenne, druga co do znaczenia osoba w królestwie. Frankoniańska szlachta musi być najzachłanniejsza ze wszystkich na świecie. — Proszę wybaczyć, Wasza Ekscelencjo. Czy… czy słyszałeś, panie, o nowej formie transportu, zwanej dyliżansem?… Kiedy Eudoryk wyłoży1 swoja sprawę, sekretarz Brulard powiedział: — Muszę to przekonsultować z Jego Wysokością i poinformuję cię, panie, o jego decyzji. Proszę przyjść do mojego biura w pałacu za dwa dni. Eudoryk pożegnał grzecznie ministra i usiłował zapoznać się z innymi uczestnikami audiencji, w czym jednakże odniósł umiarkowany sukces. Miał nadzieję zawrzeć jakąś znajomość, która mogłaby doprowadzić w końcu do przedstawienia go jakiejś pannie na wydaniu, jako że w przyjęciu uczestniczyli wyłącznie mężczyźni. Dla uszlachetnienia swych poszukiwań partnerki na życie, ślubował rezygnację z usług prostytutek i kobiet lekkich obyczajów. Dlatego też żądze zaczynały go już rozpierać. Na frankoniańskich pyszałkach nie wywarł jednak wrażenia prosty, choć cenny strój Eudoryka w kolorach czerwonawobrązowym i czarnym, ani też jego lokaniański akcent. Nie oszołomił ich także Wielki Krzyż Orderu Jednorożca, z dębowymi liśćmi i diamentami, który Eudoryk otrzymał od cesarskiego brata. Eudoryk rzadko nosił tę kosztowną błyskotkę, ale przypiął ją na tę okazję. Większość szlachciców miała po kilka odznaczeń, często większej rangi niż krzyż Eudoryka. Odznaczeni medalami byli wprawdzie dość uprzejmi kiedy zagadywał do nich, jednak natychmiast zwracali uwagę w inną stronę. W końcu, gdy większość zaczęła już wychodzić, Eudoryk podszedł do młodzieńca, który wypił zbyt wiele wina. Spojrzał na Eudoryka szklanym wzrokiem. — Si… sir Eudoryk Dambertson, tak powiedziałeś? Ja zwę się kawaler Thwars. Mi… miło mi pana poznać. Jesteś pan cudzoziemcem, nie? Niektórzy mówią, że wszyscy cudzoziemcy to nikczemne łotry, ale ja jestem ponad takie prostackie uprzedzenia. Niektórzy cudzoziemcy są, jak mi się wydaje, naprawdę nieomal ludźmi. — Sir Thwars — zaczął ostrożnie Eudoryk, proszę, mnie oświecić. Jeden z dżentelmenów powiedział mi… och… że była to długa audiencja w porównaniu do innych. Te w Kromnitch są… trwają znacznie dłużej. Czemu tu tak jest? Młodzieniec prychnął. — A czegóż oczekujesz po Jego Nicnierobiącej Wysokości? Cały czas poświęca na sporty — konne, piesze oraz łóżkowe — i nie starcza go już na sprawy państwowe. Tak więc faktycznym władcą w królestwie stał się nisko urodzony łotr, mistrz Brulard. Kiedy była tu niezwykła siostra króla, przynajmniej ona wtykała swój królewski nos w sprawy państwowe. Myślę, że to z niechęci do jej twardych rządów wysłał ją na Daleki Zachód, a teraz… — Zamknij swój dziób, ty głupku! — warknął siwogłowy szlachcic, odwracając się, by zgromić wzrokiem mówiącego. — Chcesz ściągnąć kłopoty na nas wszystkich? — Ależ, ojcze… — zaczął sir Thwars. — Przestań mleć ozorem! Każdy głupi widzi, że wypiłeś zbyt dużo. — No i dobrze — mruknął Thwars. — Sir Eudoryku, przyjdziesz, panie, na pojedynek dziś po południu? — Co za pojedynek? — Sir Pancar wyzwał barona Odila do walki na śmierć i życie, na topory, na własnych nogach. Jest to sprzeczne z prawem, ale któż z nas, szlachciców, dba o to? Zaprowadzę cię do tajnego miejsca, gdzie rozegra się… — Chodź już, ty cymbale! — warknął jego ojciec. — Gdybyś został tu choć chwilę dłużej, z pewnością sprowadziłbyś na nas zagładę! Proszę wybaczyć, zagraniczny panie! Skinąwszy głową Eudorykowi, szlachcic złapał syna za ramię i pociągnął go, słabo protestującego, w kierunku wyjścia. Eudoryk pożarł jak wilk kawał koguta z chlebem i popił winem. W końcu i on opuścił salę. W pokoju, dzielonym z Forthredem, Eudoryk zapalił świece w trójramiennym, brązowym świeczniku i otworzył książkę z gramatyką frankoniańską. Po czym zwrócił się do giermka: — Powiedz mi po frankoniańsku: „Przyniosłem wodę ze studni, przynoszę wodę ze studni, przyniosę wodę ze studni.” Z miną męczennika Forthred podrapał się w głowę, szukając w myślach słów. Gdy tylko zaczął mówić, rozległo się głośne pukanie. Jakiś głos zawołał: — W imieniu króla, otwierać! Nauczyciel i jego uczeń wymienili przestraszone spojrzenia. Eudoryk sięgnął po swój, schowany w pochwie, miecz i zaczął rozluźniać sznur, jakim opieczętowano go na znak pokoju, szepcąc: — Otwórz, Forthredzie, ale tylko tyle, byśmy zobaczyli kto to. Forthred wykonał polecenie. Zaczął właśnie mówić: — Wydaje mi się, że to straż królewska… — kiedy drzwi otworzyły się z hukiem, odrzucając pazia na środek pokoju. Czterech przyodzianych w karmazynowo–białe kurtki mężczyzn, z królewskimi tarczami herbowymi, wkroczyło do pokoju. Pierwszy z nich odezwał się: — Sir Eudoryku Dambertsonie, jesteście wzywani do pałacu. Natychmiast! — O co jestem… — zaczął Eudoryk. Strażnik warknął: — Żadnych pytań! Chodź natychmiast. O nie, zostaw swój miecz. — Strzeż naszego dobytku — mruknął Eudoryk do Forthreda, gdy go wyprowadzano. Na ulicy strażnicy otoczyli go, ustawiając się w czworobok. Jeden z nich zabrał latarnię na tyczce, którą zostawił opartą o ścianę. Przynajmniej, myślał sobie Eudoryk, kiedy w ponurym nastroju szedł pod milczącą eskortą ciemnymi uliczkami, nie napadną mnie rabusie, którzy samotne spacery nocą po Letitii uważali za zaproszenie do morderstwa. Zastanawiał się też, w jaki sposób mógł popełnić jakieś przewinienie wobec frankoniańskiej biurokracji. Czyżby nie był dość ostrożny w unikaniu dyskusji na temat religii czy polityki? Czy jakiś nieznany wróg złożył przeciw niemu fałszywe oskarżenie? A może rząd, pilnie potrzebujący pieniędzy, jak to zazwyczaj było z większością rządów, postanowił aresztować przejezdnego obcokrajowca w nadziei, że wyciśnie trochę okupu od jego zagranicznych krewnych. Z głową pełną czarnych myśli Eudoryk został doprowadzony do pałacu. Znalazł się w izbie oświetlonej mnóstwem świec. Za masywnym biurkiem siedzieli Sekretarz Stanu Brulard i król Clothar, mając po obu stronach służbę. Czterej strażnicy, którzy eskortowali Eudoryka, zajęli miejsca przy dwóch parach drzwi mających kształt łuku i zamarli w bezruchu. — Wasza Wysokość! — rzekł Eudoryk, przyklękając na podłodze. Choć paliła go chęć poznania przyczyny, dla której został wezwany, zachowywał spokój. — Ach, sir Eudonius! — powiedział król. — Nie byłeś na audiencji tego ranka? — Byłem, mój panie. — Wydawało mi się, że widzieliśmy cię, choć byliśmy zmuszeni odejść, zanim porozmawialiśmy z tobą. Brulard powiedział nam, że macie propozycję, która dotyczy dobrobytu naszego królestwa. Rozluźniając się, Eudoryk pozwolił sobie na lekki uśmiech. — Mam, mój panie — odrzekł i zwrócił się do Brularda: — Czy powinienem powtórzyć to, co mówiłem dziś rano? Otrzymawszy pozwolenie, rozgadał się o swojej propozycji interesu. Kiedy skończył, król ściągnął swoje pełne usta i kiwnął potakująco głową. — To godny uwagi projekt, sir Edryku. Zapewne damy swe przyzwolenie pod warunkiem, że oddacie nam przedtem pewną przysługę. — Jaką… o cóż chodzi, mój panie? — Wiesz, że mamy niezamężną siostrę, Yolandę. Choć to kobieta, ma umysł godny mężczyzny, gdy chodzi o sprawy państwowe. Kilka miesięcy temu wysłaliśmy ją z eskortą na Zachód, do króla Gwennona z Armorii, z którym poróżniły nas pewne sprawy. Yolanda miała spór załagodzić. Choć dziewczyna była wysłannikiem największego królestwa, jakie świat kiedykolwiek widział, przekonaliśmy się, że nicpoń uwięził ją w nędznej celi. Takiego afrontu nie jesteśmy w stanie znieść! — Tak więc, sir Dorykusie, pańskie zadanie jest oczywiste. Udaj się do Armorii i powróć z moją siostrą, a wtedy otrzymasz naszą zgodę na przedłużenie trasy swojego dyliżansu dotąd. Jeśli tego nie zrobisz, twoja petycja zostanie z mety odrzucona. Po pełnym trwogi namyśle, Eudoryk odezwał się tymi słowy: — Ależ, moi panowie. Czemuż ja? O Frankonii wiem niewiele, a ziem wzdłuż Zachodniego Oceanu nie znam wcale. Dlaczego nie wyślecie jednego z waszych wojowników? — Jako najbardziej rycerscy, potężni i odważni na świecie — powiedział król — dżentelmeni z naszego dworu są zbyt dobrze znani. — Lub, być może — wtrącił Brulard z cynicznie uniesioną brwią — nie są aż tak nieustraszeni, za jakich chcieliby uchodzić. — Dość, Brulard! — przerwał mu król. — Nie zapominaj się. Otóż odpowiedź na twoje pytanie, sir Eutheryku, jest prosta. Obecność naszych powszechnie znanych rycerzy musiałaby wzbudzić podejrzenia. Dlatego jesteśmy zmuszeni zlecić to zadanie jakiemuś rokującemu nadzieję na wykonanie go obcokrajowcowi, czyli po prostu tobie. — A czy moja obecność wśród Armorian nie wzbudzi u nich jeszcze większych podejrzeń? — spytał Eudoryk. — Możesz im powiedzieć, że badasz możliwość doprowadzenia swojego dyliżansu do ich kraju, tak jak to obecnie robisz we Frankonii. Eudoryk spojrzał z ukosa na króla. — Jeśli Wasza Wysokość, twoje królestwo jest najpotężniejsze na świecie, to czemu nie wprowadzisz do Armorii armii? Żachnąwszy się, król zwrócił się do swego ministra. — Wytłumacz to, Brulard. — Trudność, sir Eudoryku — stwierdził Sekretarz — polega na tym, że: po pierwsze, król Gwennon ma własną, dzielną armię i nie byłoby go łatwo pokonać w walce. Po drugie, jest związany sojuszem z Imperium Celtyckim, które rządzi nie tylko celtyckimi wyspami za tą cieśniną, którą zwiemy Rękawem, ale także ziemią nad oceanem, na południe od Armorii. Po trzecie, na drodze, którą nasze wojska musiałyby przejść, leży posiadłość Księcia Dorelii. — Stosunki z Dorelią ostatnio nie układają się najlepiej. Nie będę wprowadzał cię we wszystkie szczegóły. Wystarczy powiedzieć, że nie chcielibyśmy zachęcać Dorelii do otwartej rebelii, przynajmniej tak długo jak nasze wojska nie uzyskają wyraźnej przewagi nad wojskami księcia Dorelii. Książę Sigibert z Dorelii, o czym Eudoryk wiedział, był najpotężniejszym księciem Frankonii. Choć oficjalnie podporządkowany królowi Clotharowi, w rzeczywistości był niemal zupełnie niezależnym władcą, który utrzymywał autonomię napuszczając na siebie swoich potężnych sąsiadów, królów Frankonii, Celtycji i Armorii. — A ponadto — dodał król — Gwennon przetrzymuje moją siostrę jako zakładniczkę i mógłby kazać ją ściąć zanim zdołalibyśmy ją uwolnić. — Wasza Wysokość — zaryzykował Eudoryk. — Muszę o coś zapytać. Otóż jaka jest… Jakie są konflikty pomiędzy Waszą Królewską Mością a królem Armorii? Czemu uwięził waszą siostrę? Nie mogę wypełnić polecenia włączając się na ślepo w królewski spór. Król westchnął i spojrzał wymownie na Brularda, który przejął na swoje barki ciężar tej dyskusji. — Zaczęło się, sir Eudoryku, od sporu o gruszkowin. — Wybacz, proszę. Co to jest gruszkowin? — Napój, który robią w Armorii; w gruncie rzeczy jest to po prostu wino gruszkowe. Wiesz, co to wino? — Tak, panie. Ale dlaczego… — Aby uzupełnić nasz skarbiec i uspokoić plantatorów winogron, którzy skarżyli się, że import gruszkowinu osłabia ich zyski, wprowadziliśmy na ten towar cło, czym wzbudziliśmy gniew króla Gwennona. Kiedy odrzuciliśmy jego bezczelne żądanie zniesienia tej uczciwej i uzasadnionej opłaty, Gwennon ogłosił embargo na import naszego wina. Tak więc Armorianie, których klimat jest zbyt zimny i wilgotny do uprawy winogron, zmuszeni są zaspokajać swoje pragnienie piwem i gruszkowinem, co zadawala tylko tych, którzy lubią te napoje. Dlatego też, co było oczywiste, nałożyliśmy embargo na gruszkowin z Armorii. — Ale co mają… ma to wspólnego z siostrą Jego Wysokości? Brulard wzruszył ramionami. — Nie znamy szczegółów. Księżniczka została wysłana, by uzgodnić z królem Gwennonem układ o imporcie wina i gruszkowinu. Na dodatek jeszcze wcześniej Gwennon zapraszał Yolandę, która jest kimś w rodzaju jasnowidza, by objęła stanowisko tajnego królewskiego doradcy. Zanim księżniczka wyruszyła w swą misję, zapewniała, że głęboko przemyśli tę propozycję monarchy. — Nie wiemy, co złego przydarzyło się naszej misji. Trzykrotnie pisaliśmy do Gwennona, domagając się, by dał nam satysfakcję, ale nie otrzymaliśmy żadnej odpowiedzi — nawet od jego błazna, który, jak mówią, faktycznie rządzi królestwem, jako minister Gwennona. Szlachetny rycerz z naszego dworu, sir Clivain, dobrowolnie zgodził się jechać ratować królewską siostrę, ale ledwie postawił stopę na ziemi armoriańskiej, ujęto go i zaproponowano albo natychmiastowe opuszczenie królestwa, albo śmierć przez powieszenie. Wyprawa na poszukiwanie w ciemno nieznanej kobiety, była chyba ostatnią rzeczą, na jaką Eudoryk miał ochotę, podczas gdy przede wszystkim należało zajmować się promowaniem swojego przedsiębiorstwa. Czy nie byłoby lepiej po cichu wycofać się do domu i zadowolić tym, co już osiągnął? Ale z drugiej strony… — Wasza Wysokość — spytał — mówił, że wasza siostra jest niezamężna? — Tak, sir Ruderyku. — Powiedz mi, proszę, coś o tej damie. Jeśli podejmę się spełnić wasze polecenie, potrzebuję wszelkich możliwych informacji. Król zamyślił się, zagryzając dolną wargę. — Nasza siostra jest o trzy lata młodsza od nas i jest kobietą o wybitnych zdolnościach i królewskiej urodzie. Jeśli chodzi o jej wygląd, to spójrz! — I Clothar rozpiął kilka srebrnych guzików na szyi, po czym wyciągnął miniaturę zawieszoną na złotym łańcuchu. Ściągnąwszy łańcuch przez głowę, podał wisiorek Eudorykowi. Obrazek, oprawiony w złotą ramkę i otoczony iskrzącymi diamentami, ukazywał piękną, o ostrych rysach, brązowowłosą kobietę, ale Eudoryk nie mógł dostrzec zbyt wielu szczegółów. Poza tym, że najpewniej malarz namalował damę nie taką, jak była w rzeczywistości, ale raczej jaką chciałaby być. W każdym razie dla kogoś takiego jak Eudoryk, kto intensywnie szukał żony, szansa zdobycia obietnicy ręki atrakcyjnej siostry króla była nie do pogardzenia, choć uważał, że niewiasta pochodząca z rodu bliższego jego pozycji społecznej byłaby odpowiedniejsza od kobiety z rodziny królewskiej. Podczas gdy Eudoryk zastanawiał się, Brulard przemówił: — A na pożegnanie, sir Eudoryku, chciałbym żebyś nie myślał, że wybraliśmy cię przypadkowo. Zbadaliśmy twą historię i wiemy co nieco o twoich wyczynach w odległych krajach. I naprawdę wydajesz się być najlepszym kandydatem. Eudoryk westchnął. Miał niemiłe uczucie, że rzeczy działy się zbyt szybko i wymykały spod kontroli. Tak wiele w zamian za miano bohatera! Nie byłoby dobrze protestować, że jego reputacja jest oparta bardziej na szczęściu niż na męstwie. Choć było to zgodne z prawdą, Frankonianie oskarżyliby go jedynie o fałszywą skromność. Powiedział więc: — No cóż, moi panowie. Podejmę się tej misji. Brulard spojrzał na króla i spytał: — Zanim uściśniemy sobie dłonie na znak zawarcia umowy, czy nie byłoby wskazane, by Tsudai sprawdził jego szczerość? Clothar prychnął. — Ten stary wróżbiarz! Jakiś niewiarygodny szarlatan z dalekiego, nie ucywilizowanego kraju, gdzie bez wątpienia mężczyźni mają ogony pochowane w spodnie! — Panie, wspomnij tylko jego dobre rady, jakich udzielił nam w sprawie Dorelii… — Och, zrób jak uważasz. — Król zwrócił się do strażnika: — Zobacz, czy doktor Tsudai jest w swoim gabinecie. Jeśli tak, to go przyprowadź. Oczekując na powrót strażnika Eudoryk powiedział: — Wasza Wysokość, jeśli podejmę się wykonać twoje polecenie, będę potrzebował pieniędzy. Brulard uśmiechnął się. — Znając twoją chytrość w takich sprawach, przewidzieliśmy to żądanie. Załóżmy, że według obecnych cen, jedna marka na miesiąc… Stukanie obwieściło powrót strażnika, który odchrząknął dla zwrócenia na siebie uwagi, stając przy otwartych drzwiach. Za nim do izby wszedł mężczyzna, który Eudorykowi wydał się niezwykle egzotyczny. Był mały i stary, z cienkim wąsikiem i bokobrodami. Jego kształty były płaskie, a żółtawą skórę pokrywało mnóstwo cieniutkich zmarszczek. Błyszcząca toga w kolorze szmaragdowozielonym, ozdobiona złotymi smokami, upiększała jego drobne kształty. Na rzadkich, siwych włosach spoczywała mała okrągła, czarna czapka, w którą wpięty był wielki karmazynowy klejnot. Brulard powiedział: — Sir Eudoryku, poznaj doktora Tsudaia, Serikańczyka. Polegamy na jego magicznych zdolnościach, dzięki którym ostrzega nas przed pułapkami i sidłami, tak jak robiła to siostra Jego Wysokości zanim pojechała do Armorii. Doktorze Tsudai, to jest sir Eudoryk Dambertson z Arduen, które leży gdzieś w barbarzyńskim cesarstwie. Doktor Tsudai wsunął obie ręce w przepastne rękawy i skłonił się nisko, najpierw królowi, następnie Brulardowi i w końcu Eudorykowi. Po czym rzekł: — Czym może ten niegodny służyć Waszej Omnipotencji? O ile mędrzec posługiwał się płynnie frankoniańskim, choć niekoniecznie przestrzegając zasad gramatycznych, to jego akcent był jeszcze silniejszy niż Eudoryka i używał dziwnych zwrotów, które, jak podejrzewał Eudoryk, były dosłownym tłumaczeniem z jego rodzimego języka. Brulard odpowiedział za swojego mniej rozmownego władcę: — Proponujemy powierzyć sir Eudorykowi zadanie, które wiąże się z pokonywaniem trudności i niebezpieczeństw. Chcielibyśmy wiedzieć, jak dalece można mu zaufać, kiedy znajdzie się poza zasięgiem naszej władzy. Serikańczyk ponownie złożył ukłon. — Czy ta osoba może posadzić sir Eudoryka i siebie przy tym małym stoliku? Król kiwnął wymownie zdobną w pierścienie ręką. — Siadajcie. Strażnicy przysunęli dwa krzesła. Z obszernego rękawa Tsudai wyciągnął jednostopową hebanową różdżkę, z jednego końca której wysunął trzy rozkładane mosiężne nóżki, a trzy wsporniki z drugiej i ustawił ten przyrząd na stole. Z drugiego rękawa wyjął kryształową kulę i ostrożnie umieścił ją na wspornikach. Siedząc naprzeciwko Eudoryka, Tsudai przysunął twarz do kuli i wpatrywał się, jakby usiłował ją przejrzeć na wylot. Eudoryk, siedzący z drugiej strony kuli, też starał się coś dojrzeć, ale widział jedynie zamazaną plamę i od czasu do czasu, gdy Tsudai zmieniał pozycję, jakiś błysk skośnego, brązowego oka, groteskowo powiększonego przez kryształ. Po chwili Serikańczyk wyprostował się i przerwał ciszę, jaka zapanowała w izbie, mówiąc: — Na ile moja nikła wiedza pozwala stwierdzić, nie dostrzegam żadnych przeciwskazań. Choć sir Eudoryk nie przywiązuje zbyt dużej wagi do tego dziwacznego pojęcia, jakim jest honor, dla którego wasi frankoniańscy dżentelmeni przegrywają bitwy i radośnie zarzynają się wzajemnie, jest drobiazgowy w kwestii zaufania i zobowiązań. Choć nie należy do pieniaczy, jeśli zmusi się go do walki, broni się dzielnie. Ma znacznie lepiej rozwinięty od innych dar przewidywania. Pomimo swojego tytułu, jego charakter odpowiada raczej cechom uczciwego kupca. Proszę wybaczyć, sir Eudoryku, ten robak nie chciał pana obrazić. Ale Jego Wysokość żądał skrupulatnej odpowiedzi. — Nie było żadnej obrazy — odparł Eudoryk z rzadkim u niego uśmiechem. — Lepiej być uczciwym kupcem niż szlachetnym półgłówkiem, zabitym w jakiejś bzdurnej kłótni. — Uff! — mruknął król. — Świat schodzi na psy, z fałszywymi religiami mnożącymi się jak chwasty, mimo że się je wypala, z agitatorami rozpowszechniającymi wywrotowe doktryny za pomocą tego nagannego urządzenia, jakim jest prasa drukarska, ze szlachcicami zniżającymi się do zarabiania czegoś tak wulgarnego jak pieniądze. Całe to zło przychodzi przez Helwecję, od tych przeklętych republik tyrreńskich. Pewnego dnia trzeba będzie uwolnić Tyrreńczyków od tego republikańskiego zamieszania, narzucając im sprawiedliwe i uporządkowane rządy. — Czy wiesz, że jeden szaleniec, którego powiesiliśmy dopiero co w ubiegłym tygodniu, miał czelność zaproponować, żeby szlachtę opodatkować tak samo jak zwykły motłoch? Gdyby któryś z naszych utytułowanych poddanych związał się z przedsięwzięciem takim jak twoje, sir Eryksonie, zdarto by mu ostrogi, a miecz złamano na jego własnej głowie. Ponieważ jednak szlachta w cesarstwie jest mniej wybredna, wydaje się, że będziesz nadał prowadził tę swoją linię dyliżansową — zakładając, że uda ci się zrealizować twoje zadanie. Możesz odejść, doktorze Tsudai. Gdy Serikańczyk, cały w ukłonach, wyszedł, Eudoryk, powstrzymując gniew, jaki wywołały królewskie drwiny, zwrócił się do ministra. — A co z tą sprawą, o której mówiliśmy zanim przyszedł wasz czarownik… — Ach, prawda — rzekł Brulard. — Umówmy się, że, licząc po obecnych cenach, jedna marka w złocie miesięcznie powinna ci wystarczyć na utrzymanie wraz ze sługą i zwierzętami w czasie podróży… VII SVOR WĘDROWIEC Pół godziny później również Eudoryk, kłaniając się, wyszedł z biura Brularda. Minister powiedział mu: — Wróć tu jak umówiliśmy się poprzednio, sir Eudoryku, to znaczy za dwa dni, i wtedy otrzymasz swoje pieniądze. — Dobranoc i życzę szczęścia, sir Fudoviksie! — rzekł król Clothar serdecznie, budząc się z drzemki. W czasie długotrwałych targów Eudoryka z Brulardem król ziewnął i niemal zapadł w sen, ale uniósł głowę, by łaskawie się pożegnać. Strażnik odprowadził Eudoryka przez korytarz aż do bram pałacu. Przy wyjściu Eudoryk uświadomił sobie nagle, że jego miecz pozostał w wynajętym pokoju pod opieką Forthreda, spytał więc: — Nie poprowadzilibyście mnie do domu? Obawiam się, że mogę zabłądzić w tym gąszczu ulic. Zapłacę. Nie powiedział, co trapiło go naprawdę, a bał się, że bez uzbrojenia łatwo może paść ofiarą ulicznych rozbójników. — Nie, regulamin zabrania — odparł żołnierz. — Ale to dość prosta droga. Trzy ulice tędy, następnie w lewo, w prawo i w połowie drogi między następnymi ulicami jest pańska oberża. W imię Trzech Prawdziwych Bogów życzę panu dobrej nocy! — I strażnik zniknął. Eudoryk ruszył w drogę, z niemiłym uczuciem, że jest obserwowany. Wąski sierp księżyca był tak blady, że pozostawiał ulice w acherońskiej ciemności. My w cesarstwie załatwiamy to lepiej, pomyślał Eudoryk. Cesarz Thorar zarządził, że w Sogambrium ulice mają być w nocy oświetlone, a król Valdhelm to samo uczynił w Kromnitch. To prawda, że ulice oświetlane były przez przytwierdzone do ścian domów na głównych skrzyżowaniach pochodnie i że pracownicy służb miejskich, którzy mieli wymieniać zużyte drzewce, często zaniedbywali swoje obowiązki i nie przestrzegali, by ogień się palił, ale nawet te słabe, rubinowe płomyczki były lepsze niż nic w bezksiężycową, ponurą jak grób noc. Kiedy oczy przyzwyczaiły się do ciemności, Eudoryk uświadomił sobie, że coś się przed nim porusza po skądinąd opustoszałej ulicy. Szedł za kimś lub za czymś, co było ledwie widoczne. Skoro jednak postać nie zbliżała się, Eudoryk wywnioskował, że przynajmniej ona nie zamierza zatrzymać się, by napaść na niego. Mimo to czułby się dużo lepiej, mając u boku swój miecz, czy choćby sztylet lub solidny kij. Nieznany osobnik musiał być już przy skrzyżowaniu, na którym Eudoryk miał skręcić w lewo. Nagle pojawiło się więcej ciemnych, poruszających się figur. Ktoś zaczął coś wołać w nieznanym języku. Eudoryk wydłużył swój krok, lecz wkrótce uświadomił sobie, że to osobnik, za którym szedł, został otoczony przez trzy dodatkowe cienie. Kiedy Eudoryk się zbliżył, spostrzegł, że trzej nowo przybyli byli uzbrojeni — jeden z nich w miecz, dwaj — w sztylety, podczas gdy zaatakowany trzymał napastników na odległość wymachując jakąś dziwną bronią. Składała się z dwóch lasek, czy też krótkich pałek, połączonych łańcuchem. Broniący się trzymał jeden kawałek drewna i kręcił drugim pętle oraz ósemki. Gdy Eudoryk był już całkiem blisko, kręcąca się pałka uderzyła jednego z atakujących, wydając przy tym głuchy dźwięk. Trafiony, chwiejąc się, wycofał się z walki z jękiem. I znowu napadnięty wykrzyknął coś w nieznanym języku. W tym stanie, nie uzbrojony, Eudoryk poczuł przemożną ochotę czmychnięcia w boczną uliczkę i pozostawienia wypadków swojemu biegowi. Odrzucił jednak tę myśl natychmiast. Choć nie musiał brać sobie do serca całego tego kodeksu rycerskiego aroganckich Frankonian, czuł, że taka ucieczka byłaby niegodna jego złotych ostróg. Podszedł więc z tyłu do mężczyzny uzbrojonego w miecz, rzucił się na jego nogi i złapał je mocno. Widział kiedyś taki sposób atakowania, zastosowany przez grupę pielgrzymów z Celtycji, grających pokrytym skórą pęcherzem, którzy rzucali go, odbijali, biegli z nim po polu i wzajemnie sobie wyrywali. Mężczyzna z mieczem ledwie zdążył obrócić głowę, gdy Eudoryk wywrócił go twarzą do ziemi. Krępując mu nogi, nadepnął z całej siły na rękę, w której tamten trzymał miecz, złapał szybko broń, pchnął leżącego i stanął do walki z pozostałymi rabusiami. Ci na jego widok cofnęli się, odwrócili na piętach i zniknęli w ciemności, podczas gdy człowiek, którego Eudoryk dźgnął mieczem, z trudem pozbierał się na nogi i pokuśtykał, trzymając się za bok i jęcząc. — Powinieneś był go zabić — powiedział mały uratowany człowiek. Eudoryk rozpoznał śpiewny akcent serikańskiego wróżbity, doktora Tsudai. — Zabijać rannego to nie bardzo… cóż… Tsudai pokręcił głową. — Wy, mieszkańcy Zachodu, wszyscy jesteście w głębi duszy sentymentalni. Jeśli on wyzdrowieje i dowie się, kto go zranił, będzie szukał okazji, by napaść na ciebie i zemścić się. Ponadto, mając jego ciało, łatwo moglibyśmy dojść, kto stoi za napastnikiem. — A któż mógł wynająć tych łotrzyków? — Ta osoba nie stawia zarzutów bez dowodów. Wiadomo jednak, że książę Dorelii nie kocha tego insekta za to, że ujawnił jego spisek, w wyniku którego król Cłothar miał być zamordowany. — A ja zostałem wynajęty, by przejechać przez Księstwo Dorelii! — stwierdził Eudoryk z westchnieniem. — Na Boską Parę, miejmy nadzieję, że żaden z tych zabójców nie widział mnie wystarczająco dobrze, by mnie rozpoznać. Serikańczyk rozłożył ręce. — Czyż nie jesteś tym młodym rycerzem z cesarstwa, który chce doprowadzić aż tu swoją linię dyliżansową? — Tak, panie. Czy mogę zaprowadzić cię do mojego pokoju, byś odpoczął i odświeżył się nieco? — Nie, dziękuję. Z izby Sekretarza ta nic nie warta osoba wróciła do swojego gabinetu, zebrała swoje rzeczy i wyruszyła do skromnego domu. W podnieceniu wywołanym atakiem, ta głupia osoba wołała na pomoc we własnym języku. — Jeśli jesteś czarownikiem, czemu nie wezwałeś swoich demonów i nie napuściłeś ich na tych łotrów? — Starał się, ale zapomniał, że to był dzień odpoczynku demonów. Karą za długowieczność jest słaba pamięć. Zechciałbyś pójść do mojej zaniedbanej chałupy? Czułby się lepiej w towarzystwie osoby z mieczem. Poza tym mógłbyś wyświadczyć mi łaskę spotykając odrażającą żonę i zdegenerowane dzieci. — Byłbym zaszczycony — odparł Eudoryk tłumiąc uśmiech, jaki wywołało dyskredytowanie przez Serikańczyka własnej osoby. Okazało się, że żona Tsudaia wcale nie była odrażająca, a.—dzieci sprawiały wrażenie niezwykle inteligentnych, czystych i układnych. Eudoryk starał się wypytywać Tsudaia o księżniczkę Yolandę. Wróżbita powiedział jednak, iż osiedlił się w Letitii już po wyjeździe królewskiej siostry. Na dalsze pytania na temat Yolandy Tsudai unikał odpowiedzi z niewyczerpaną uprzejmością. Wreszcie sprowadził rozmowę na temat serikańskich sposobów prowadzenia przedsiębiorstw, czyli na sprawy i kwestie, które pochłonęły całkowicie uwagę jego gościa. — Dla prywatnego przedsięwzięcia takiego jak twoje — powiedział Tsudai — mamy formę działania nazywaną hong. Załóżmy, że trzech ludzi chce założyć przedsiębiorstwo, ale każdy z nich może zainwestować inną sumę. Drukują więc, dajmy na to dwanaście zaświadczeń, każde na posiadanie jednej dwunastej hongu. I wtedy jeden kupuje powiedzmy pięć udziałów, drugi cztery, a trzeci — trzy. Kiedy przedsięwzięcie zaczyna przynosić zysk, jest on dzielony proporcjonalnie do udziału własności, tak jak i głosy udziałowców przy wyborze mandarynów przedsiębiorstwa mają tę samą, proporcjonalnie, wagę. Eudoryk słuchał z zainteresowaniem. — A co się dzieje, gdy spółka zbankrutuje? — Wtedy właściciele udziałów mogą stracić swoje wkłady, które zostały przekazane kredytodawcom, ale pod żadnym innym względem nie są pociągani do odpowiedzialności. To znacznie ułatwia sprzedaż akcji. — Innymi słowy, taka spółka działa jak człowiek, z tymi samymi uprawnieniami, ograniczeniami i odpowiedzialnością? — Tak, można ją nazwać niby–osobą. — Niegłupie — stwierdził Eudoryk — ale trzeba by najpierw zrewidować nasze prawo. A teraz, doktorze, czy mógłbyś przepowiedzieć mi przyszłość? — Tylko w najogólniejszy sposób, mój szanowny panie. Ten obrzydliwy robak potrafi odczytać co nieco na temat charakteru w kryształowej kuli i wyciągnąć z tego pewne wnioski. Na przykład, jeśli jesteś zagorzałym hazardzistą, to z pewnością skończysz w nędzy; jeśli będziesz kłótnikiem, istnieje ogromna szansa, że umrzesz w walce. Ale dokładnie kiedy i w jaki sposób — tego nie wiem. — Kiedy ta osoba patrzyła w swój kryształ, zobaczyła, że wyruszyłeś z domu w nadziei, że uda ci się ożenić, ponieważ poprzednie zaloty nie powiodły się. Zauważyłem, jak w czasie rozmowy o królewskiej siostrze wzrosło twoje zainteresowanie. — A jak oceniasz moje szansę, nie tylko u królewskiej siostry, ale u kobiet w ogóle? Czy będę szczęśliwy, jeśli kiedykolwiek uda mi się znaleźć towarzyszkę? — Jeśli o to chodzi, zapewne osiągniesz swój cel, choć nie bez wysiłku i problemów. Ale przynajmniej, gdy już zdobędziesz żonę, będzie pewna twej wierności. — Skąd to wiesz? — spytał Eudoryk. Tsudai zachichotał. — Bo brak ci uroku i powierzchownej galanterii, która często mami kobiety, wskutek czego dają ci porozumiewawcze znaki, zachęcające do zdrady. Niewielu pożądliwych młodych mężczyzn uznałoby te cechy za zalety, ale oszczędzi ci to mnóstwa zmartwień. Twoja wybranka być może uzna twoje towarzystwo za mniej pociągające niż bohatera romansu, ale będzie mogła zawsze na tobie polegać. A to, z upływem lat, tworzy coraz silniejszą więź w małżeństwie. — Podniósł się ze swojego miejsca. — Sir Eudoryku, ta kreatura zawdzięcza ci swoje bezwartościowe życie. Gdy znajdziesz się w jakichś strasznych tarapatach, czuj się upoważniony szukać mej nieskutecznej pomocy. Tsudai pożegnał Eudoryka, ofiarowując mu dwie butelki najwspanialszego frankoniańskiego wina, owiniętego we własny płaszcz. Lekko podchmielony winem, chwiejnym krokiem Eudoryk pomaszerował z powrotem do swojego domu. Starał się nadrabiać miną, ściskając w garści zabrany rabusiowi miecz i rzucając podejrzliwe spojrzenia w kierunku wszystkich ciemniejszych zakamarków. Ale nic mu się nie przytrafiło. Przejeżdżając przez ziemie księcia Dorelii, Eudoryk starał się milczeć, nie zwracać na siebie uwagi i poruszać się wolno jak ktoś, dla kogo podróż jest metodą na zabicie czasu. Na każdym kroku spodziewał się, że zostanie zatrzymany przez ludzi księcia, pragnącego unieszkodliwić najemnika, wynajętego przez nieprzyjaznego króla Clothara. Powtarzał więc sobie w myślach przemowy, jakimi usiłowałby ich przekonać, że jest jedynie właścicielem dyliżansu, szukającym dla swojego powozu możliwości wydłużenia trasy. Bezlitośnie uczył Forthreda miejscowych manier i zwyczajów, by paź nie przyciągał niepotrzebnie uwagi swoim jaskrawo obcym zachowaniem. Okazało się jednak, że przyjęte przez Eudoryka środki ostrożności były zbędne. Nikt nie pytał go o nic. W rzeczywistości, nikt nawet nie zwrócił uwagi na dwóch cichych, porządnych, małomównych podróżnych. Na granicy Armorii kontroler celny tak długo przeszukiwał bagaż Eudoryka, aż natrafił na ostatnią flaszkę złotego frankoniańskiego wina, prezent od Serikańczyka Tsudaia. Eudoryk zachował tę butelkę, by z Fothredem uczcić przekroczenie granicy Armorii. Kontroler zagwizdał i natychmiast nadbiegło dwóch uzbrojonych strażników celnych. Kontroler wykrzyknął po armoriańsku: — Aresztujcie tych ludzi! Usiłowali przeszmuglować do naszego kraju zabroniony napój! — Co? — spytał Eudoryk. — Och, masz na myśli tę butelkę wina. — Mówił po helladzku, a kontroler rozumiał ten język. — Zapomniałem, że wasze prawo… — Nieznajomość prawa nie jest usprawiedliwieniem! — warknął celnik. — Zabrać ich do więzienia… — Chwileczkę! — wybuchnął Eudoryk. — Nie jestem zwykłym włóczęgą, ale wysłannikiem Jego Wysokości króla Frankonii do Jego Wysokości króla Armorii… — Ha! A to ciekawa historia! Gdzie twoja eskorta? Gdzie listy uwierzytelniające? Twoje listy z królewską pieczęcią? — Zostałem wysłany jedynie z tym paszportem, który trzymasz, w przeciwnym razie książę Dorelii mógłby przejrzeć cały plan. A ponoć książę obawia się, że moja misja mogłaby doprowadzić do odnowienia przyjaźni pomiędzy obu monarchami, pozbawiając go dyplomatycznych korzyści. Inspektor pokręcił głową. — Sprawy wagi państwowej to nie moja specjalność. Zabierzcie ich, a ja w tym czasie poszukam doradców. Eudoryk i Forthred znaleźli się w pełnej robactwa celi w pobliskim budynku. Oświetlało ją tylko małe, okratowane, wysoko umieszczone okienko. Podczas gdy Eudoryk badał drzwi, ściany i okno w poszukiwaniu słabych punktów, Forthred stwierdził ponuro: — Sir Eudoryku, nigdy nie przypuszczałem, że jesteś, panie, takim gładkim kłamcą. Mój pan ostrzegał mnie, że jesteś człowiekiem o sztywnych zasadach, dokładnym i wymagającym, ale nawet słowem nie wspomniał o takim talencie. — Nie ma granic dla inwencji, gdy w grę wchodzi konieczność — mruknął Eudoryk. — I mów ciszej. — Załóżmy, że Armorianie zażądają odpowiedzi na pytanie, z jakiego rodzaju misją jedziemy? Co wtedy odpowiesz? — Właśnie usiłuję wymyślić jakąś historię. Następnego dnia podróżni, drapiący się od ukąszeń pcheł, zostali zaprowadzeni z powrotem do izby celnej. Wraz z kontrolerem oczekiwał na nich siwobrody człowiek, odziany w szkarłatną togę i wysoki, czarny kapelusz sędziego pokoju. Siwobrody spytał Eudoryka: — A więc, sir, cóż to za sekretna misja, jaką wedle twych słów, masz wypełniać? — Król Clothar życzy sobie zakończyć ten niemądry spór o wino i gruszkowin. Posłał mnie, bym wynegocjował układ możliwy do zaakceptowania przez producentów napojów z obu waszych królestw. Wiozę tę butelkę jako symboliczny prezent dla Jego Wysokości króla Gwennona, by… hm… złagodzić jego gniew. — A jakie warunki jesteś upoważniony mu zaoferować? Eudoryk uśmiechnął się. — Mój panie, jako człowiek z branży, uczony w prawie, nie oczekujesz chyba, iż ujawnię moje warunki zanim rozpoczną się negocjacje. Powiedzmy, że mam nadzieję osiągnąć porozumienie, które w równym stopniu zadowoli, lub rozczaruje obu monarchów. Sędzia zmarszczył brwi. — Wydaje mi się, że król Clothar wysłał swą siostrę z podobną misją dwanaście miesięcy temu. Jeśli jej nie udało się osiągnąć tego celu, czemuż sądzi, że uda się to nieznanemu obcokrajowcowi? Myśląc pospiesznie nad uzasadnieniem, Eudoryk stwierdził: — Wręcz odwrotnie, mój panie, była to całkiem logiczna decyzja. — Jakżeż to? Jak głoszą plotki, ta królewska pusta pała nigdy nie była w stanie nic wymyślić prócz zabicia dworzanina w jakiejś głupiej zabawie czy zerżnięcia jakiejś dziewki. — Powiedzmy więc, że był to pomysł ministra króla Clothara, Brularda. Siostra króla, jako jego bliska krewna i osoba uprawiająca, jak mi powiedziano, okultyzm, wzbudziła podejrzenia ze strony Armorian. Musiała zapewne próbować jakichś magicznych sztuczek, jeśli prawdą jest, że została uwięziona. — Hmm. — Sędzia zrobił krótką przerwę, by przyjrzeć się swemu rozmówcy. — Słyszałem, że została oskarżona o uprawianie czarów i wyznaczona na narzeczoną potwora. Proszę kontynuować, sir Eudoryku. — Tak więc wydało się mistrzowi Brulardowi, że obcokrajowiec, taki jak ja, nie mający powiązań z żadnym z zainteresowanych krajów, wzbudzi więcej zaufania jako arbiter pośredniczący w tym sporze. Sędzia zamyślił się, przeżuwając koniuszek własnego wąsa, po czym powiedział: — Sir Eudoryku, wydaje mi się, iż jesteś bądź to wyśmienitym kandydatem na arbitra, bądź najwytrawniejszym kłamcą, jakiego udało mi się spotkać w czasie mojej urzędowej praktyki. Moje orzeczenie jest następujące: zostaniesz posłany do Ysness, ale z eskortą, dla pewności, że jesteś tym, kim utrzymujesz. Jeśli okaże się, że tak nie jest… — Po czym sędzia przejechał palcem wskazującym po swoim gardle. — Mój panie — rzekł Eudoryk — a co to za historia z tym ofiarowaniem księżniczki Yolandy potworowi? — O, ma to związek z klątwą, rzuconą przez Svora Wędrowca. — Kogo? Jaką klątwą? — Nic o tym nie wiesz? Opowieść jest stara i powszechnie znana w Armorii. Svor Wędrowiec był szarlatanem z kraju położonego nawet jeszcze dalej niż twój, zwanego Pathenią. — Byłem tam — stwierdził Eudoryk. — Naprawdę? Czy to prawda, że Pathenianie pożerają swe pierworodne dzieci? — Nic o tym nie słyszałem; wydaje mi się, że traktują swoje rodziny bardzo podobnie do wszystkich innych ludów. Ale powiedz mi, proszę, coś więcej o tej klątwie. — A zatem Svor miał taki wędrowny cyrk i urządzał pokazy, w których uczestniczyło kilku aktorów i było kilka zagranicznych dziwów, żeby chłopi mieli się na co gapić. Jednym z nich był potwór, jakby smok morski, którego trzymał w pojemniku z wodą i obwoził ze sobą. Ten potwór był jeszcze mały i niewiele wyższy od człowieka, więc mieścił się w pojemniku bez problemu. Svor zapewniał, że wychował go z jajka i bardzo skromnie odżywiał, bo inaczej urósłby zanadto, by go wozić w pojemniku. Nauczył bestię pewnych sztuczek, wydając mu rozkazy po patheniańsku i nagradzając ją małymi rybkami. Przy nim potwór był tak łagodny jak pies. Kiedy wołał „Chodź tu, Dru… Druzhok!” (wydaje mi się, że tak właśnie owa kreatura miała na imię), smok wyłaził ze swojego pojemnika, podsuwał się do głaskania i zaczynał lizać swojego pana. Nigdy nie słyszałem o sprytniejszej bestii; wydawało się, że rozumiała każde słowo Svora. Pewnego razu Svor wpadł w gniew na trefnisia króla, mistrza Corentina, który wcale nie będąc głupkiem, sam miał pewne magiczne uzdolnienia. Któregoś dnia spotkali się na plaży w Ysness i wybuchła między nimi otwarta kłótnia. Obaj rzucili zaklęcia, ale te wypowiedziane przez Corentina okazały się silniejsze i Svor spłonął żywcem. Nim umarł, rzucił na naszą ziemię klątwę. Powiedział, że jego potwór ucieknie do morza, urośnie do ogromnych rozmiarów i co roku będzie wracał, by czynić spustoszenie na wybrzeżu Armorii, jeśli regularnie nie otrzyma dziewczyny na pożarcie. Kiedy ludzie króla pospieszyli do karawany Svora, by zobaczyć co stało się z potworem, przekonali się, że Druzhok faktycznie wylazł ze swojego pojemnika, opuścił wóz, podreptał na brzeg i odpłynął. Reszcie kompanów szarlatana, którzy wydawali się nieszkodliwi, po udzieleniu ostrzeżenia pozwolono odejść wolno. Przez sześć lat klątwa nie sprawdzała się. Potem jednak potwór, który urósł do rozmiarów niewielkiego wieloryba, pojawił się u wybrzeża, niszcząc sprzęt rybacki i łapiąc nieostrożnych pływaków. Król Gwennon polecił, by sędziowie wyznaczyli spośród przetrzymywanych w więzieniu kobiet jedną, najbardziej zasługującą na śmierć. Wybrano taką, która uśmierciła trucizną swoje dzieci i męża. Została przykuta łańcuchami do skały w pobliżu Ysness. Potwór zerwał krępujące łańcuchy, porwał ją i zniknął. Ale w następnym roku pojawił się znowu. Tym razem ofiara, kolejna morderczyni, już na niego czekała. Tak więc kreatura dostała swoją daninę i odeszła, nie powodując dalszych strat. I tak już jest od tamtego czasu. Księżniczka Yolanda będzie siódmą — a może ósmą ofiarą. Jak widzisz, potwór mało wagi przywiązuje do prowadzenia się kobiet, które pożera, byle były smaczne. Eudoryk zamyślił się marszcząc brwi. — Kiedy ma nastąpić kolejne złożenie ofiary? Sędzia przez chwilę się zastanawiał. — Sądzę, że za jakieś dziesięć, może dwanaście dni. Jeśli twoja eskorta pośpieszy się, powinieneś zdążyć dojechać do stolicy na czas, by być świadkiem tej uczty. Dobrze jest dotrzeć na miejsce wcześnie, gdyż niektórzy spryciarze ustawiają na plaży ławki i każą sobie płacić za miejsce do oglądania widowiska. — Bez wątpienia jest to wstrząsające przedstawienie — rzekł ponuro Eudoryk. — Czy nikt nie próbował zabić potwora? — I owszem, król zaoferował nagrodę dla takiego śmiałka. Gdy po raz trzeci składano ofiarę, pewien śmiały rycerz, sir Tugen, wdrapał się na skałę z mieczem w dłoni. Ale potwór strącił go do głębokiej wody jednym trzepnięciem płetwy. Bez wątpienia pożarłby sir Tugena wraz z niewiastą, ale rycerz był w zbroi. Próbował więc go raz i drugi ugryźć, w końcu jednak zostawił i zabrał tylko ofiarę, która — tak jak poprzednie — była przykuta łańcuchami. Niewiele pomogło to rycerzowi, bo utonął, obciążony pancerzem. Kiedy potwór odpłynął, wyłowiono z morza ciało w zbroi, na której widoczne były ślady zębów Druzhoka. Cóż to, sir Eudoryku, czyżbyś sam myślał o podjęciu próby zgładzenia kreatury? — Dopiero co usłyszałem o tym corocznym obrzędzie — rzekł Eudoryk, ostrożnie dobierając słowa. — Nie mogę jeszcze nic odpowiedzieć. Jak szybko moglibyśmy wyruszyć do Ysness? Przed oczami Eudoryka, Forthreda i ich eskorty, mknących równym tempem na zachód, przesuwała się zielona i pofałdowana kraina Armorii. Od czasu do czasu na horyzoncie pojawiała się łatka lasu czy garb jakiegoś wzgórza, wyrastający ponad równinę. Na szczycie wielu takich wzgórz Eudoryk zauważył szare występy, które z oddali wyglądały, jakby miały regularne kształty. Mimo mglistego armoriańskiego powietrza wydawało się, że wypukłości te zostały zrobione z olbrzymich bloków kamienia, ułożonych jeden na drugim. Eudoryk zapytał Srenga, oficera patrolu, o te wzniesienia. — To grobowce naszych starożytnych królów — odparł Sreng nie wdając się w szczegóły. Jechał nieco przed Eudorykiem, trzymając w garści wodze jego wierzchowca. Kiedy przejeżdżali obok kolejnego megalitycznego grobowca, tym razem nieco bliżej, Eudoryk znowu zagadał: — Te głazy wyglądają na bardzo ciężkie. Ludzie nie byliby w stanie wciągnąć ich na taką wysokość. Sreng odwarknął: — Wiedz, cudzoziemcze, że nasi czarownicy mogliby zmusić do poukładania się w odpowiedni sposób głazy stokroć cięższe niż te. — Czarownicy! — żachnął się Kibhauc, zastępca Srenga. — Raczej sądzę, że była to magia batów w rękach wodzów; batów, które spadały na plecy chłopów wciągających te głazy na rzemieniach. — Zamknij gębę — powiedział Sreng. — Zawsze szukasz dziury w całym i czepiasz się. Być może, że wątpisz nawet w błogosławionych bogów i przeszedłeś na ten przeklęty triunitariański kult, który rozpowszechniają misjonarze z Frankonii, by osłabić naszą jedność narodową i poddać dominacji Letitii. — Znajdź mi czarownika, który potrafi za pomocą magii unieść ciężar ważący ponad dziesięć funtów, to z chęcią uwierzę. A co ty myślisz o tym, sir Eudoryku? Eudoryk uśmiechnął się lekko. — Cóż, moi przyjaciele, podróżowałem po różnych krajach i doszedłem do wniosku, że roztropnie jest nigdy nie wdawać się w dyskusje na temat wierzeń zamieszkujących te kraje ludów. Jak daleko jeszcze do Ysness? — Za kilka godzin powinniśmy być na miejscu — rzekł Sreng — jeśli dopisze pogoda, co jest wydaje się mało prawdopodobne. Niebo ciemniało, a z czarnych chmur coraz to odzywały się grzmoty. Eudoryk zaproponował: — Tu jest grobowiec monarchy chyba największy z tych, które mijaliśmy. Czy moglibyśmy się w nim schronić przed burzą? — Wtargnąć do grobowca króla? — zasapał Sreng. — Musisz być całkiem pomylony! Nikt, kto wszedł do któregokolwiek z tych grobowców, nie wyszedł żywy. — A co się z tymi śmiałkami stało? — Skąd mogę wiedzieć, skoro żaden z nich nie wrócił, żeby opowiedzieć? Nie, osłonimy się byle czym. Sreng poprowadził grupę do wskazanego przez siebie lasku. Jeszcze okrywali powiązane gałęzie płaszczami i kocami, kiedy zaczęło padać. Lało równo i musieli spędzić w tym dalece niedoskonałym schronieniu resztę tego i połowę następnego dnia. Przeżuwali czarny chleb, ser, suszoną wołowinę i cebulę; drzemali, grali w kości, przechwalali się swoimi bohaterskimi wyczynami, hulankami i podbojami kobiecych serc; słuchali też opowieści Eudoryka o jego podróżach, podczas gdy on ćwiczył podstawy języka armoriańskiego. VIII SIELANKOWY PAŁAC Na pałac króla Gwennona składało się kilka budynków zbudowanych z kloców pokrytych korą, wyjąwszy te miejsca, w których zdążyła ona odpaść, pozostawiając jaśniejsze łaty. W największym z nich mieściła się jadalnia i sala tronowa, a także prywatna kwatera królewska. Tron Gwennona stanowił masywny fotel ze sczerniałego drewna. Oparcie i boki rzeźbione były w zawiły wzór, na który składały się splątane ze sobą smoki, pożerające jeden drugiemu ogony, ich oczy i kły wyróżniały się na czarnym tle tym, że były pozłacane. Sam król był małym, przysadzistym, wyglądającym na wiecznie sennego, siwobrodym staruszkiem. Eudoryk szybko poczuł w sali tronowej ciężki zapach. Wkrótce odkrył jego źródło. Był nim przytwierdzony do ściany wieszak, z rzędem haków. Na czterech z nich sterczały ludzkie głowy, blade i bez wyrazu, z półprzymkniętymi oczami. Eudoryk miał wrażenie, jakby cofnął się w czasie do wczesnych, bezwzględnych lat, które nastąpiły po upadku Cesarstwa Staroneapolitańskiego. Dostrzegł także, skąd pochodziły owe głowy. Prócz normalnych, przyodzianych w kolczugi i uzbrojonych w miecze strażników, stojących za tronem i po jego bokach, na toporze o szerokim ostrzu wspierał się jeszcze jeden. U jego stóp stał wielki, drewniany, pomalowany na czarno kloc, którego wierzch tworzył zagłębienie, przechodzące w płytki rowek. Na podłodze przed klocem znajdowało się wiadro. Forthred szepnął: — Sir Eudoryku, to miejsce wcale mi się nie podoba. — Mnie też, ale trzymaj język za zębami — mruknął Eudoryk. Przyprowadziło go tu czterech zbrojnych, którzy jechali z nim od granicy. Przyodziany w zielony strój mistrz ceremonii krzyknął: — Wasza Wysokość, przedstawiam sir Eudoryka Dambertsona z Arduen, który twierdzi, że ma dla was wiadomość od króla Clothara z Frankonii. Mistrz ceremonii popchnął Eudoryka do przodu. Ten przyklęknął na jedno kolano. — Wstań, sir Eudoryku — wyszeptał król. — Tu wystarcza zwykły ukłon. Nie robimy wielkich historii z wyszukanych manier, jak zwykło się czynić w dekadenckiej Frankonii. Nie, my… — W rzeczy samej nie — przerwał mu ktoś, kto wstał i prostował się z pozycji kucznej, w jakiej siedział koło tronu. Była to wysoka, szczupła osoba, o czarnych włosach i bladej twarzy, ubrana w kraciasty, wielobarwny kostium czerwono–żółto–zielony i w czapkę z rogami. Małe dzwoneczki na końcach rogów dzwoniły, kiedy się poruszał. — Zaiste nie, sir Eudoryku! W Armorii wszystko jest ucztą i zabawą. Włóczęga z odległej krainy, co chce Przystanąć, podziwiać nasz srebrzysty brzeg, Gdy dobrym jest człekiem, to damy mu jeść. Lecz głowę zetniemy, gdy poznamy, że nie! I błazen wybuchnął śmiechem. Król uśmiechnął się także w tajemniczy sposób, zbrojni służbowo wykrzywili wargi w przelotnym grymasie. Choć Eudoryk nie był zupełnie pozbawiony poczucia humoru, ten fakultet nie należał do jego specjalności. Uśmiechnął się z trudem, nie widział bowiem nic szczególnie zabawnego w tym wierszyku, zwłaszcza w obecności kata, gotowego do wypełnienia swoich obowiązków. Eudoryk domyślił się, że człowiek w stroju trefnisia to królewski błazen, minister Corentin, który kontynuował: — A teraz, panie, mów z czym przyjechałeś? Zwracając się do króla, Eudoryk wygłosił swoją starannie już dopracowaną mowę na temat woli króla Clothara przywrócenia przyjaznych stosunków. W punkcie szczytowym wyciągnął pozostawioną mu butelkę wina: — …a skoro już o tym mowa, Jego Wysokość przesyła Waszej Wysokości ten mały upominek w nadziei, że Wasza Wysokość odwzajemni prezent w postaci butelki waszego wyśmienitego gruszkowinu. Król gorliwie sięgnął po prezent, wyciągając tłustą dłoń. Zanim jednak zdążył złapać butelkę, błazen porwał ją wołając: — Niedobry, oj, niedobry! Wiesz doskonale, że nie wolno ci nic pić, póki twój wierny podczaszy nie spróbuje. Trutka dużej złośliwości w winie Jego Wysokości doskonale się rozpuści. I toksyczny składnik w monarszy piernik może wsypać zbójnik. Corentin wyciągnął korek i przystawił butlę do ust. Pociągnął kilka łyków i podał ją, teraz już do połowy pustą, swojemu monarsze. Eudoryk obserwował to ze zdumieniem; znał kilku władców, ale żaden z nich nie tolerowałby takiej bezczelności ze strony poddanego. Corentin kontynuował: — Niezłe. Policz do stu, Wasza Wysokość, zanim zaczniesz żłopać, żeby sprawdzić czy twój wierny błazen zwija się już w śmiertelnych drgawkach, czy też już zdążył umrzeć. A teraz, sir Eudoryku! Zanim uznamy twoją szczerość, wyjaśnij nam czemuż to król Clothar miałby posłać samotnego cudzoziemca, by dyskutował sprawy tak ważkie i pilne, miast odpowiedniego posłańca z eskortą i listami uwierzytelniającymi? Eudoryk zaczął ostrożnie wyjaśniać: — Otóż minister Brulard obawiał się, że takie posłannictwo mogłoby wzbudzić podejrzenia księcia Dorelii i doprowadzić do uwięzienia mnie, lub do czegoś jeszcze gorszego. Dlatego też moje listy, obecnie znajdujące się w posiadaniu waszego oficera celnego, nic nie mówią o mojej faktycznej misji; mówią jedynie, że jestem nieszkodliwym dżentelmenem, szukającym możliwości przedłużenia trasy mojego dyliżansu i zwracają się z prośbą o uprzejme traktowanie przez władze, przez których posiadłości przejeżdżam. — A co to jest dyliżans? Eudoryk wyjaśnił. Błazen uniósł głowę aż zadzwoniły dzwoneczki u jego czepca i dokładnie przyjrzał się swemu rozmówcy. — Czy naprawdę chciałbyś rozszerzyć twe usługi aż do Armorii? — Muszę najpierw sprawdzić, czy doprowadzenie dyliżansu do Letitti będzie możliwe i przyniesie zysk. To w tym celu wyruszyłem w podróż z mojego domu. Obawiam się jednak, że drogi między Ysness i Letitią to główne trakty, dość szerokie, by pomieścić konia lub muła, ale zbyt wąskie dla kół pojazdu. Ulepszanie dróg jest kosztowne, tak więc, być może, będzie to realne w przyszłości. Corentin parsknął pogardliwie. — To wygląda zupełnie niepraktycznie. Jestem pewien, że żaden armoriański dżentelmen nie wsiądzie do dyliżansu, póki nie będzie tak chory lub stary, by nie móc się utrzymać na swej żwawej szkapie. Eudoryk zmienił temat. — Powiedz mi, proszę, sir Trefnisiu, o tym dziwnym składaniu dziewczyn w ofierze dla potwora, o czym co nieco mi powiadano. Czy to prawda? — Ach, tak; chodzi ci o tę wiedźmę Yolandę? Przyjechała tu, udając, że została wysłana z misją taką jak twoja, ale szybko zorientowaliśmy się, iż zamierzała rzucić zaklęcie na Jego Wysokość… — tu Corentin spojrzał na króla, który wypiwszy do ostatniej kropli zawartość przywiezionej przez Eudoryka flaszki wina, zapadł w sen na swoim tronie — i w ten sposób przejąć władze w Armorii. Bez wątpienia Clothar wysłał swą siostrę w tym zdradzieckim celu, a nie po to, by rozmawiała o handlu winem i gruszkowinem. Dlatego jesteśmy ostrożni, jeśli chodzi o układanie się z królem Clotharem. Jaki możesz nam przedstawić dowód na to, że nie masz podobnego celu strategicznego? Błazen pomachał palcem, jakby dla zabicia czasu, po czym dokończył wierszem: W ważnych państwowych dylematach Nie polegamy na magnatach; Bo ci robią, jak uznają I niechętnie przepraszają Mówiąc, jakby to był żart: „Bo nasz naród tego wart!” Przerwa, jaka nastąpiła, pozwoliła Eudorykowi sformułować właściwą odpowiedź. Rozłożył ręce, w szczerym geście. — Widzisz, że jest sam, jedynie z moim paziem. Nie mógłbym więc zaatakować waszego królestwa siłą, jakkolwiek niecne byłyby moje intencje, nawet gdybym miał moc Sigvarda Smokobójcy. Z drugiej strony, nie posiadam żadnych mocy magicznych. — A skąd mamy wiedzieć, że nie masz zdolności okultystycznych? Eudoryk wzruszył ramionami. — Jak można udowodnić, że nie ma się czarodziejskiej mocy? Gdybym nieprawdziwie twierdził, iż je posiadam, mógłbyś zażądać, by je zademonstrował. Ale kiedy twierdzę, że ich nie mam… Cóż, sir Trefnisiu, sam widzisz. — Zręczna koncepcja filozoficzna, sir Eudoryku — rzekł Corentin. — Pozwól, że się zastanowię… — A w tym czasie — powiedział Eudoryk — zechciej, proszę, powiedzieć mi, kiedy dziewczyna ma być poświęcona? — Za trzy dni. Chciałbyś kupić miejsce na jednej z moich ławek? — Być może. Czyż Jego Wysokość nie oferował nagrody dla tego, kto zabije smoka? — W rzeczy samej. Miałbyś ochotę poddać się próbie? — Nie w tym celu przyjechałem do Armorii, jednakowoż taka perspektywa wydaje mi się kusząca. A jaka jest ta nagroda? — Tradycyjnym wynagrodzeniem, jak wiesz, jest ręka dziewczyny i połowa królestwa. Niestety, państwo nasze zostało już przyobiecane w całości spadkobiercy Jego Wysokości, jego siostrzeńcowi księciu Paternowi, ale ręka księżniczki Yolandy, dziewczyny, o której mowa, jest twoja — jeśli oczywiście, przeżyjecie spotkanie ze smokiem. — Nie tak szybko! — rzekł Eudoryk z grymasem uśmiechu na ustach. — Skąd wiesz, że będę mógł i chciał się żenić? Albo czy dziewczyna i ja spodobamy się sobie? — Całe mnóstwo młodych księciów i księżniczek musi się pobierać z wybranymi im partnerami z ich stanu, niezależnie od osobistych upodobań. I, mój dobry panie, nie sądzisz chyba, jak ufam, że pozwolimy tej bałamutce odejść wolno, jako pozbawionej pana czarodziejce? Jeśli oboje uszlibyście z życiem, musiałbyś się z nią ożenić, czy ci się to podoba, czy nie. A gdyby któreś z was odmówiło, uwięzimy i ją i ciebie na tak długo w ciszy i samotności, aż zmięknie wasz opór. — Wyznam, że król Gwennon i ja, jego minister znajdujemy się w dość kłopotliwej sytuacji. Choć nade wszystko pragnęlibyśmy uwolnić się od potwora, nie chcielibyśmy robić sobie z króla Clothara śmiertelnego wroga właśnie teraz, gdy zrobił pierwszy krok w kierunku zgody. Ale zdecydowanie oświadczam, że nie zostawimy na wolności tej niebezpiecznej, zarozumiałej czarownicy w królestwie naszym. — A czemuż to sądzisz, że wydanie tej damy za mnie uczyniłoby ją mniej niebezpieczną? — Po pierwsze, jako mąż mógłbyś w razie potrzeby odwołać się do pomocy prawa, aby utrzymać ją w dyscyplinie. Po drugie, powszechnie wiadomo, że zadowolenie z przeżyć miłosnych w istotny sposób zmniejsza moc magiczną. A po trzecie i ostatnie, jeśli jesteś w stanie zabić smoka, to z pewnością masz tyle silnej woli i męstwa, by poradzić sobie z tą dziewuchą. — Corentin zaczął teraz mówić tonem pochlebcy. — Poza tym, sir Eudoryku, wydaje mi się, że nie zrezygnujesz z szansy wżenienia się do rodziny królewskiej, która uważa się za najpotężniejszą na świecie, mimo że inni podają to w wątpliwość. Dlaczego, mając tyle zręczności, co już zdążyłeś zaprezentować w kontaktach z nami, nie miałbyś wkrótce zostać księciem, czy przynajmniej hrabią! — Łacno mogłoby się tak zdarzyć — rzekł Eudoryk. — A przynajmniej, gdybym pokonał tego morskiego smoka, mielibyście dowód, że nie jestem czarodziejem. — Jak to? — A któż, stojąc wobec śmiertelnego zagrożenia, powstrzymałby się od użycia magii dla uratowania swej skóry, gdyby tylko posiadał taką moc? Corentin prychnął. — Jesteś zdecydowanie za sprytny! Jeśli tylko przeżyjesz, lepiej będzie pospiesznie odprawić cię z królestwa, byś nam go nie sprzątnął sprzed nosa! Gdy jednak okaże się, że tylko umiejętnie mamisz nas kłamstwami, zaiste poddamy cię kuracji! — Wskazał przy tym głową w kierunku kata i zanucił: Wieszasz hultaja — lina może pęknąć w dwie strony; Strzelasz — grot strzały może łacno chybić kierunku; Deszcz może zdławić ogień, na którym ma być spalony: Lecz nikt nie może przeżyć topora pocałunku! I Corentin ryknął głośnym, dzikim śmiechem. Eudoryk popatrzył na niego z politowaniem i stwierdził: — Nie miałem zamiaru się żenić. Jak dotąd całkiem dobrze radziłem sobie bez tego brzemienia, jakim jest żona. — Wiedział, że było to ewidentne kłamstwo, ale starał się, by zabrzmiało przekonująco. — Niech cię diabli! — wykrzyknął Corentin. — Czegóż więcej mógłbyś chcieć prócz ręki siostry bogatego i potężnego władcy? No czego, manny z nieba? Czy też wiecznie napełniającej się sakiewki Maglauna? — Wystarczyłoby tysiąc frankoniańskich marek, lub ekwiwalent tej sumy w waszej walucie. Corentin zaskrzeczał falsetem, potrząsając tak gwałtownie głową, że zadzwoniły wszystkie dzwoneczki u jego czapki. — Tysiąc! Czyś ty zwariował jak zając na wiosnę? Spustoszyłbyś nam skarbiec jak myszy spichlerz. Prócz ręki księżniczki i sławy, jaka spłynie na ciebie po dokonaniu tego czynu, niczego więcej już ci nie trzeba. Żaden frankoniański szlachcic nie targowałby się w tak nikczemny sposób. Eudoryk uśmiechnął się. — Ale ja nie jestem Frankonianinem. I pozwól sobie przypomnieć, że jeśli księżniczka zostanie pożarta, nigdy już nie zawrzecie układu z królem Clotharem, bez względu na to, jak byłby korzystny dla twego władcy i jego królestwa. Corentin rzucił jakieś słowo po armoriańsku, którego Eudoryk nie zrozumiał, ale domyślił się, że było nieprzyzwoite. Następnie błazen powiedział: — Dobrze, zatem zaoferujemy ci dziesięć złotych koron. Korona ma ciutkę mniejszą wartość niż marka. — Dziesięć? Mój dobry błaźnie, to chyba jeden z twoich lepszych dowcipów. Dziesięć starczyłoby ledwie na nasz powrót do cesarstwa. Niech więc już będzie dziewięćset. — Śmieszne! Daję ci dwadzieścia i ani grosza więcej. — W takim razie obawiam się, że powrócę do Letitii z pustymi rękami… Po godzinie zgodzili się na sto armoriańskich koron. Błazen oświadczył: — Pamiętaj, otrzymasz tę kwotę w całości jedynie gdy zabijesz bestię. Jeśli pozwolisz, by uciekła ranna, dostaniesz zaledwie połowę, ponieważ nie będzie wiadomo czy za rok nie powróci. — W porządku, panie Trefnisiu. A teraz pomówmy o środkach. Muszę mieć swój miecz. Jeśli więc byłbyś tak uprzejmy, poleć strażnikom granicznym, by mi go zwrócili; ale wydaje mi się, że to nie wystarczy. Czy w królewskim arsenale jest może katapulta wyrzucająca oszczepy, którą mógłbym pożyczyć? — Katapulta? Nie, panie; my dzielni Armorianie nie używamy ich. Bezpłodni Frankonianie mogą uciekać się do takich niegodnych mechanicznych urządzeń, ale my jesteśmy prawdziwymi mężczyznami — zabębnił pięściami we własną pierś — i polegamy na sile naszych ramion. — Nie sądzę zatem, abyście mieli jedną z tych serikańskich grzmotowych tub? Widziałem tę najokrutniejszą z broni. — Nie, nigdy nie słyszeliśmy o takiej machinie. Moglibyśmy natomiast pożyczyć ci porządną włócznię. — To lepsze niż nic — mruknął opryskliwie Eudoryk. — A teraz czy mógłbym zobaczyć nasz układ na piśmie? — No nie, bardzo ładnie, bardzo ładnie! Tutaj się wierzy słowu dżentelmena. Poi! Idź, sprowadź skrybę. Kiedy przyszedł skryba z piórem, atramentem i plikiem pergaminu pod pachą, Eudoryk stwierdził: — Dwie kopie, proszę. Nie używacie tego nowego materiału zwanego papierem? Mówią, że Serikanie go wynaleźli i że jest znacznie tańszy niż pergamin. — My, dzielni Armorianie, nie zawracamy sobie głowy nowomodnymi bzdurami — prychnął Corentin. Skryba pisał, chwilami czekając z uniesionym w górze „piórem, podczas gdy Eudoryk i błazen kłócili się o sformułowanie jakiegoś zdania. W końcu Corentin podszedł do tronu i brutalnie szarpnął króla Gwennona za ramię. — Obudź się, Wasza Wysokość! Jest tu parę dokumentów, na które potrzeba królewskiej pieczęci. A teraz, skoro już z tym skończyliśmy, weźmy się za warunki układu o winie i gruszkowinie… IX KSIĘŻNICZKA I PRZYLĄDEK Blade, żółte słońce wędrowało po perłowym, porannym niebie; nad morzem ciężka mgła zasnuwała horyzont. Niewielkie niebieskoszare fale uderzały o Skałę, rozpryskując strumienie wody jak krzaki obarczone srebrzystymi jagodami. Stojąc wraz z królem, błaznem i grupką uzbrojonych strażników w pewnej odległości od brunatnoszarej Skały, Eudoryk powiedział: — Moi panowie, dwa dni temu po raz pierwszy zobaczyłem ocean. Po tym, co usłyszałem na jego temat, oczekiwałem, że fale będą wyglądały jak ruchome wzgórza toczące pianę na wysokość czubków drzew. — Bywają takie sztormy — rzekł król Gwennon — zapewne… — Głównie w zimie — przerwał mu Corentin. — Masz dużo szczęścia, że dziś pogoda jest łagodna jak mleko. O, właśnie nadchodzi księżniczka ze swoją eskortą! Po stoku poniżej, dwóch krzepkich mężczyzn, prowadziło wysoką kobietę trzymając ją za blade, dobrze umięśnione ramiona. Szli z nią w kierunku Skały. Niewiasta ubrana była jedynie w różowe jedwabne szaty. — Czy ma być zakuta w łańcuchy w tym stroju? — zapytał Eudoryk Corentina. — Tak sobie właśnie życzyła. Oddała swą suknię służącej mówiąc, iż nie widzi powodu, by poświęcać dobrą odzież i karmić nią żarłoka. Kobietę zaciągnięto na szczyt Skały, aż na najdalej wysunięty kraniec, gdzie wybrzuszenie zasłoniło ją przed wzrokiem Eudoryka. Gdy z pola jego widzenia znikli także eskortujący ją żołnierze, Eudoryk wyobraził sobie, jak zaciskają łańcuchy wokół nóg kobiety. Z zamyślenia wyrwał go nagle czyjś głos. — Tu jest twoja włócznia — rzekł Corentin podając Eudorykowi mocną włócznię przeznaczoną do polowania na dziki. Broń ta miała szeroki na dłoń grot, a poniżej niego krzyż, mający powstrzymać bestię, nabitą już na końcówkę, od przebicia się jeszcze głębiej i zaatakowania myśliwego. — Niech Starzy Bogowie cię wspierają. Najlepiej usiądź na szczycie Skały i odpoczywaj, by zebrać siły. Bestia może nie pojawić się jeszcze przez kilka godzin. — I staraj się nie zmoczyć nóg — rzekł niewinnym głosem król — bo jeszcze mógłbyś się zaziębić i umrzeć. Śmiejąc się do rozpuku, tak aż dzwoneczki rozdzwoniły się srebrzyście, Corentin wydeklamował: Sir Morhot Gwałtowny to chwat nad chwatami; Polował na smoki, walczył z demonami; Ni człek, ni też bestia nie jemu to wróg; Tak długo, dopóki nie zmoczył swych nóg! Na walce o dobro tak czas mu przemijał; Ratował dziewice, ciemięzców zabijał; Na łotrów, bandytów miał kary gotowe, Lecz zaraz uciekał, gdy tylko zmarzł w głowę! Używając włóczni jak laski Eudoryk schodził zboczem w kierunku Skały. Zastanawiał się, dlaczego on, który szczyci się swą ostrożnością i chłodnym rozumowaniem, wciąż znajdował się w tak trudnym położeniu. Towarzyszący mu do niedawna notablowie śpieszyli zająć miejsca w pierwszych rzędach ław, zarezerwowanych specjalnie dla nich po obu stronach przylądka. Od strony lądu Skała wznosiła się delikatnie ponad poziom plaży, na jakieś piętnaście stóp. Od strony morza urywała się gwałtownie. W czasie wspinaczki na zbocze, Eudoryk nie mógł widzieć księżniczki Yolandy, ale dźwięki, dochodzące od tej odległej strony Skały zatrzymały go na moment. Usłyszał głośne chlupnięcie, a po nim pełne gniewu okrzyki. Wreszcie dwaj żołnierze, którzy eskortowali księżniczkę na Skałę, ukazali się na szczycie, pospiesznie zeszli i odmaszerowali, kłócąc się zawzięcie. Jeden z nich był całkiem mokry. Zaciekawiony Eudoryk wdrapał się na skalisty szczyt. Po obu stronach rozkołysana woda podpływała i cofała się. Z lewej i prawej strony rozciągała się srebrzysta plaża, na której ustawiono mnóstwo ławek; siedziały na nich setki Armorian w kolorowych, świątecznych strojach, a między tym rozgadanym tłumem krążyli sprzedawcy ciastek, kiełbasek i napojów. Gdy Eudoryk wspinał się na szczyt, hałas dopingu wzmógł się i przerodził w ryk. Widzowie machali do niego, powiewali szarfami i chustami, ale dla Eudoryka byli tylko migoczącą, bezkształtną masą. Zastanawiał się bezsensownie, czy gdyby tylko ranił smoka, ten wówczas rzuciłby się na brzeg i zaatakował widzów. Wyobraził sobie tłum ludzi uciekających w panice, piszczących i depczących jeden drugiego. To by im dobrze zrobiło, pomyślał kwaśno, ale bez wątpienia zmienni w nastrojach Armorianie całą winę zrzuciliby na niego i ścięli za to. Tam gdzie Skała od strony morza gwałtownie urywała się, Eudoryk dostrzegł siedzącą na skraju, przykutą księżniczkę. Potężne żelazne łańcuchy z dużymi ogniwami łączyły kajdany na nadgarstkach i kostkach nóg Yolandy z hakami wbitymi w skałę. Ku zdumieniu Eudoryka w pierwszej chwili kobieta wydała mu się naga. Potem zrozumiał, że jej przylegająca do ciała cienka, przemoczona na wylot suknia stała się po prostu niewidoczna. Księżniczka siedziała skulona, wpatrując się w morze; kiedy Eudoryk podszedł bliżej, spostrzegł, że drży. — Witaj, moja pani! — odezwał się. Kobieta drgnęła. Następnie uniosła głowę. Była, jak zobaczył, nieskończenie piękna, dokładnie taka jak na miniaturze, którą pokazał mu Clothar, a może nawet jeszcze piękniejsza, ciemnowłosa i szarooka. — Cóż to… kim jesteś? — spytała drżącym głosem. — Pozwól, o pani, że się przedstawię. Jestem Eudoryk Dambertson z Arduen. — Gdzie to jest? Gdzieś w cesarstwie, sądząc po twym akcencie. — Owszem. Podjąłem się walczyć z potworem. — Och! — Wydawała się zakłopotana tą wiadomością. W końcu odezwała się. — Niech Prawdziwa Trójca wzmocni twe ramiona. Czy to mój brat cię tu przysłał? — Tak. W tym i w innych celach. — Czemuż nikt mnie nie powiadomił, że będę miała obrońcę? Lżej byłoby mi oczekiwać zguby. — Zabrzmiało to zrzędliwie. — Tego nie wiem, księżniczko. Wydaje mi się jednak, że lepiej odłożyć te pytania na później, a teraz pilnie wypatrujmy smoka. Jego pan nazywał go jakimś patheńskim imieniem. Drugov? Druzik? — Druzhok — poprawiła Yolanda. — To było dużo wcześniej nim tu przyjechałam. Ale Armorianie dobrze pamiętają Svora Wędrowca i jego dziwy. — Lepiej chyba będzie, gdy zejdę na występ skalny, na którym siedzisz — powiedział Eudoryk. — Czy zechciałabyś przytrzymać? — Wyciągnął w jej kierunku włócznię. — Wolałbym raczej uniknąć runięcia w głębinę. A to mi coś przypomniało: co stąd spadło, zanim nadszedłem? Czyżby jeden z żołnierzy? — Zepchnęłam go. I to samo chciałam zrobić z drugim. Z radością patrzyłabym, jak toną w odmętach. Ale drugi wymoczek odskoczył poza zasięg moich rąk, które jak widzisz, są spętane, i wyłowił swojego kompana. Eudoryk zlazł niżej, wsuwając nogi w szczeliny wykute w skale, tak iż tworzyły coś w rodzaju stopni. Gdy wylądował na występie skalnym obiema nogami, nagle jedna stopa osunęła mu się, ale złapał równowagę i nie runął do morza. Pomyślał, że gdyby miał powtórzyć swój wyczyn, nie wkładałby niewygodnych butów do jazdy konnej, lecz schodził boso lub w miękkich kapciach. W ogóle rozważał czy do walki ze smokiem nie przywdziać zbroi, ale los niedoszłego smokobójcy, sir Tugena zniechęcił go do tego. — Czekając, równie dobrze możemy sobie wygodnie usiąść — powiedział. Gdy Yolanda wstała, by podać mu włócznię, spostrzegł, że księżniczka jest od niego o wiele wyższa — więcej niż na długość ręki. Odebrał od niej broń i usiadł, z nogami wiszącymi nad przepaścią. Z miejsca, w którym siedział, mógł obserwować tłumy gapiów po obu stronach wzniesienia. Rozpryskujące się o Skałę fale wkrótce przemoczyły mu buty. Rozważał, czy by ich nie zdjąć z nóg, lecz zdecydował, że występ skalny jest stanowczo za wąski, by wykonać ten manewr bezpiecznie. Przez pewien czas siedzieli w milczeniu, obserwując morze. Eudoryk wytężał wzrok, by dojrzeć grzbiet lub plamki na skórze bestii. Kilka razy wydawało mu się, że coś widzi, ale za każdym razem okazywało się, że to tylko łudzący układ światła i cienia na migoczących falach. Potem Eudoryk zwrócił uwagę na Yolandę. Była dużą kobietą, nie tylko wysoką, ale i dobrze umięśnioną; jej kształty, wyraźnie widoczne przez różowy jedwab, wzbudziłyby pożądanie nawet w posągu. Z pewnością była najpiękniejszą niewiastą, jaką znał kiedykolwiek, nawet jeśli była zbyt potężna jak na kobietę. — Zastanawiam się, czy Druzhok przyjdzie dziś — rzekł Eudoryk głosem pełnym zadumy. — Gdyby się nie pojawił, czy puściliby cię wolno? Czy też zabrali ze Skały i jutro przykuli ponownie? A może po prostu zostawiliby cię tutaj? — Nie wiem. Mówiono mi, że co roku pojawia się w tym samym dniu. — Kiedyś jednak umrze śmiercią naturalną — powiedział Eudoryk. — I co wtedy Armorianie zrobią z kobietą, którą wybiorą do tej „zaszczytnej” funkcji? — Za dużo pytasz! — warknęła Yolanda. — Lepiej przyglądaj się wodzie. Po chwili dodała: — Och, wybacz mi, proszę! Przysięgam, że jestem trochę podenerwowana; oczekiwanie na pożarcie nie wpływa korzystnie na maniery. — Rozumiem — odrzekł Eudoryk. — Myślałem po prostu, że rozmowa o głupstwach odciągnie twoją uwagę od tego, co cię czeka. — W rzeczy samej. Mów dalej, proszę. — Dobrze, powiedz mi zatem: Armorianie nazywają cię czarownicą, inni też wspominali, że posiadasz nieziemską moc. Czemu nie możesz użyć tych magicznych sił, by uwolnić się i rozprawić ze smokiem? — To prawda, że studiowałam sztuki magiczne w małym, ograniczonym zakresie. Znam, na przykład, doskonałe zaklęcia, pozwalające unieruchomić kreaturę, zamienić ją jakby w głaz. Dzięki niemu Druzhok stałby się sztywny jak wypchany. Można by go ustawić w muzeum w Letitii. Ale do tego zaklęcia potrzebna jest kosztowna aparatura, której nie przywiozłam ze sobą z Frankonii. Kiedy mnie aresztowali, zabrali mi nawet te nieliczne przyrządy magiczne, które wzięłam, wszystko z wyjątkiem tuby i proszku do Słabszego Unieruchomienia. To miałam na sobie, więc nic nie znaleźli. Moja pozycja ochroniła mnie przynajmniej przed tego rodzaju niegodziwością. Eudoryk cmoknął ze współczuciem. — A co to jest Słabsze Unieruchomienie? — Inne zaklęcie, podobne do Większego Unieruchomienia, tyle że działa już przy użyciu prostej dmuchawki i szczypty proszku; niestety na krótko, powiedzmy pół godziny. — A jak długo działa Większe Unieruchomienie? Wzruszyła ramionami. — Nigdy nie obserwowałam swojej ofiary wystarczająco długo, by mieć absolutną pewność; ale czarownik, który mi sprzedał to zaklęcie zapewniał, że jeśli dobrze i rzetelnie je rzucić, będzie trzymało przez dekadę lub nawet dłużej. Poza tym ten błazen Corentin jest znacznie potężniejszym czarodziejem niż ja. Kiedy aresztowali mnie jego zbrojni, wypowiedział zaklęcie przeciwdziałające mojej małej magii. Innym, rzuconym na te łańcuchy, uniemożliwia mi zerwanie ich za pomocą moich sztuczek. Jeśli Trzej Prawdziwi Bogowie kiedykolwiek stworzą mi możliwość wzięcia głowy Corentina… — Uśmiechnęła się ponuro. — Co mistrz Corentin ma przeciwko tobie? — Obawiał się, że mogłabym wykorzystać uczucia króla Gwennona, zostać królową Armorii i w ten sposób obalić jego panowanie. W cywilizowanym kraju traktowanie suwerena z taką bezczelnością, z jaką ten prychający zuchwalec Corentin odnosi się do Gwennona, kosztowałoby poddanego głowę. Ci Armorianie to tylko kupa przeklętych dzikusów, okrytych błonką kultury tak cienką jak ten serikański jedwab, w którym drżę z zimna. A co do Gwenonna, cóż to za pomysł, by pójść do łóżka z taką starą bryłą smalcu, z tą maskotką w rękach Corentina! Straszna kobieta, pomyślał Eudoryk, taka, której nie da się sprzeciwić czy wejść w drogę bezkarnie. Zastanawiał się, czy nie dałoby się jakoś odroczyć tej decyzji życiowej, jaką miało być wygranie ręki owej uszczypliwej księżniczki, przynajmniej do czasu, aż pozna ją lepiej. — Skoro już mówimy o sprawach małżeńskich — odezwał się Eudoryk — wiesz, że jeśli pokonam potwora, Armorianie zamierzają pożenić nas ze sobą? Najwyraźniej wiadomość ta poruszyła ją. — Och, co za podłe łotry! Masz na myśli ciebie i mnie, ze sobą? — Owszem. — Niech ich diabeł porwie! Powinnam była się domyślić, że mieli jakiś kretyński pomysł w zanadrzu. Czemuż to mieliby narzucić nam ten związek? — Ubzdurali sobie, że jako mężatka będziesz dla nich mniej niebezpieczna. — A co będzie, jeśli im powiem, żeby się odczepili? — Wtrącą nas do więzienia do czasu, aż zmienimy zdanie. — Zgniję w ich lochach, zanim ustąpię! — Ja też tak myślałem. Ale może nie odrzucajmy planu zbyt pochopnie, bo możemy sobie zmarnować życie. Moglibyśmy pobrać się tylko formalnie, a na twoje życzenie nie będę egzekwował mych mężowskich praw. — Szybko byś się przekonał, że egzekwowanie swoich praw wbrew mojej woli to zniechęcające zajęcie — stwierdziła złowrogo. — Nie wątpię. Potem, po powrocie do Frankonii, mogłabyś podjąć legalne działania w celu odzyskania wolności. Zastanowiła się nad oświadczeniem Eudoryka. — We Frankonii nie ma rozwodów, ale w sytuacji takiej jak ta anulowanie dałoby się załatwić. — Zakładając, że wciąż chcielibyśmy się rozstać — dodał Eudoryk. — Jest taka możliwość. Niech pomyślę. Przez dłuższy czas siedziała milcząca, podczas gdy Eudoryk wypatrywał w morzu sylwetki potwora. Po pewnym czasie zapytał: — Jak rozumiem, jesteś samotna? — Tak, nie mam męża ani kochanka. — Przyjrzała mu się uważnie. — Właściwie, kiedy tak rozważam całą tę sprawę, wydaje mi się, że z braku laku, możesz być i ty. Wydajesz się człowiekiem o dużych możliwościach, nie pozbawionym wdzięku, którego potrafiłabym chyba pokochać. Mogłam trafić gorzej. Ale czy jesteś szlachetnej krwi? Księżniczka z królewskiego rodu nie może poślubić nisko urodzonego parweniusza, nawet gdyby był nie wiem jak odważny i pełen cnót. Eudoryk westchnął. — Jestem spadkobiercą rycerskiej posiadłości w Lokami, nadanej za zasługi na polu bitewnym. Czy to jest dość szlacheckie? — Może być. Wystarczy. Ty też jesteś samotny? — I owszem. Prawdę mówiąc, wybrałem się na tę wyprawę w nadziei, że się ożenię. — A nie brakuje ci czego na miejscu? — O ile wiem, to nie. Ale jeśli mamy odłożyć nasze przyjemności małżeńskie do czasu aż… — Co za oporny wszetecznik! Czy to ma znaczyć, że żyjesz jak mnich w celibacie, którego trzeba uczyć o pszczółkach i kwiatkach? Eudoryk zaśmiał się. — Dobrzy Bogowie, nie! — Masz może zatem jakąś utrzymankę, której trzeba by zapłacić i odprawić? Nie zniosłabym, by mój mąż dzielił swoje uczucia, bez względu na to, co wyprawiają niektórzy nasi dworscy rozpustnicy. — Nie, nie mam żadnej utrzymanki. Byłem kilkakrotnie zaręczony, ale los jak dotąd krzyżował moje szlachetne intencje. — Eudoryk uśmiechnął się. — Ale, przy okazji, moja cudowna czarodziejko, skąd mam wiedzieć, czy przy naszej pierwszej sprzeczce nie zamienisz mnie w dżdżownicę? Roześmiała się. — Nie obawiaj się! Zmienianie kształtu istot żywych wymaga znacznie większych umiejętności rzucania czarów niż moje, które są całkiem przeciętne. A poza tym, skoro stworzenie jakie powstanie musi być tych samych rozmiarów co to, na które rzucono czary, byłbyś monstrualną dżdżownicą. Zresztą wszyscy zawsze się ze mną zgadzają z wyjątkiem mojego postrzelonego braciszka. — Cóż, Eudoryku, skoro los tak dziwnie zrządził, starajmy się to możliwie jak najlepiej wykorzystać. — Wyciągnęła rękę i po przyjacielsku uścisnęła mu ramię. — Twoja oferta zrzeczenia się praw była wspaniałomyślna i dzięki ci za to; ale w tej niebezpiecznej sytuacji byłoby głupotą rezygnować z nieszkodliwych przyjemności, którymi sprawilibyśmy sobie radość. Przyznam, że ja też szukałam partnera. Mając już blisko trzydziestkę na karku obawiałam się, że przyjdzie mi spędzić resztę życia w staropanieństwie. Niniejszym obiecuję, że uczynię cię najszczęśliwszym z mężów i nie będę stosować żadnej szczególnej magii wobec twojej osoby! — Jeśli nie tylko formalnie, ale i faktycznie stalibyśmy się małżonkami, czy miałoby to wpływ na anulowanie naszego związku — zakładając oczywiście, że chciałabyś tego? Pokręciła przecząco głową. — Dla zwykłego śmiertelnika zapewne byłoby to trudne, ale ja mogę sobie pozwolić na najwyższe łapówki, jakich tylko kler zażąda. Eudoryk przez chwilę wpatrywał się w fale, po czym zapytał: — A jaka byłaby sytuacja naszego potomstwa, zakładając że byłoby takowe? — Nigdy nie spłodzisz króla, Eudoryku. Frankoniańskie prawa są bardzo rygorystyczne, jeśli chodzi o sukcesję. Musiałoby zabraknąć wszystkich męskich krewnych Clothara, aż po kuzynów dziesiątej wody, zanim intronizowano by moje dziecko. Poza tym Clothar ma własnych, legalnych spadkobierców, że nie wspomnę o całym mnóstwie małych bękartów. Twoje i moje potomstwo otrzymałoby jedynie mało znaczące tytuły, tak jak i ty, mój małżonek. Po kolejnej pauzie, w czasie której przyglądał się falom, Eudoryk zapytał: — A skoro mówiliśmy o magii, jakie jest najsilniejsze zaklęcie w twoim arsenale? — Znam jedno, przyzywające maridy. Odkupiłam je od starego hiberiańskiego kassafa, któremu nie dopisywało szczęście i potrzebował pieniędzy, żeby się napić. — Co przyzywające? — Maridy są odmianą duszków zamieszkujących w tej części świata duchowego, która przystaje do ziem saraceńskich. Wezwanie ich to niebezpieczne przedsięwzięcie, ponieważ raz przywołane maridy należy trzymać pod ścisłą kontrolą. I trzeba im wydawać polecenia w języku saraceńskim. Ach, gdybym przywiozła ze sobą z Letitii kilka maridów! — Czy potrafisz mówić po saraceńsku? — Na tyle dobrze, by sobie radzić ze swoimi maridami. — A jak powiedziałabyś po saraceńsku… Nagle Yolanda krzyknęła: — Nadchodzi! W odległości zaledwie kilku grzbietów fal blade słońce odbijało się od gładkiej skóry w szare cętki, która zaczęła się wyłaniać nad poziom wody. Eudoryk chciał się podnieść, ale wilgotna skórzana podeszwa jego buta ześlizgnęła się z mokrej skały. Tracąc równowagę nerwowo szukał czegoś, czego mógłby się złapać. Chciał się przytrzymać Yolandy, ale ta w panice odchyliła się na bok. Runął więc w morze, wzbijając fontannę wody, która szybko zamknęła się nad jego głową. Potężnym uderzeniem ramion skierowanym ku dołowi udało mu się wydobyć na powierzchnię. Kiedy woda spłynęła z oczu na tyle, że mógł cokolwiek dostrzec, ujrzał niewielką półeczkę skalną poniżej miejsca, na którym poprzednio siedział. Kaszląc wyciągnął ręce i ramiona nad wodą. Zobaczył, że wraz z cofającą się falą odpływa jego włócznia; pionowo z grotem skierowanym w górę, kołysała się lekko w rytmie falującego morza. Była już poza zasięgiem jego rąk, choć mógłby jeszcze podpłynąć i złapać ją. Ale właśnie w chwili gdy zamierzał to uczynić, niemal na wyciągnięcie ręki od Eudoryka wyłoniła się głowa potwora. Długa na sążeń czaszka zwężała się w krótki pysk. Z otworu na szczycie łba buchnęła chmura pary. Choć przednie płetwy wciąż znajdowały się pod wodą, widać już było szyję równie szeroką jak głowa; kreatura wyglądała na wystarczająco dużą, by połknąć Eudoryka w całości. Czarne źrenice w białych gałkach ślepi przypatrywały mu się bez szczególnego zainteresowania. Potem potwór przyglądał się na przemian to Eudorykowi, to Yolandzie, jakby nie mogąc się zdecydować, które z nich pochwycić. Gdyby Eudoryk puścił mały występ skalny, znalazłby się ponownie pod wodą. Obciążony mieczem w pochwie i butami, nie mógł liczyć, że uda mu się popłynąć. — Niezdarny gamoń! — krzyknęła Yolanda. W innej sytuacji Eudoryk miałby w zanadrzu kąśliwe słowa na temat takiego potraktowania go przez kobietę, dla której ryzykował życie. Teraz jednak co innego pochłaniało jego uwagę. Trójkątne szczęki bestii rozwarły się, ukazując mnóstwo zębów w kolorze kości słoniowej, okalających szkarłatną gardziel. Zwierzę cuchnęło rybami. — Druzhok! — krzyknął Eudoryk. Bestia odrzuciła do tyłu łeb i powoli zamknęła pustą paszczę, gdy tymczasem Eudoryk rozpaczliwie usiłował przypomnieć sobie jakieś słowa, które znał w języku patheńskim. — Vniz! — zawołał, mając nadzieję, że słowo to znaczyło „na dół”. — Druzhok! Na dół! Wracaj! Odejdź! Druzhok cofnął się o kilka stóp. Pozostał w pozie, wskazującej, że z uwagą czeka na następne polecenia. — Druzhok! — wrzasnął Eudoryk — Dobry potwór! Miły potwór! Odejdź daleko! Uciekaj stąd! Wskazał w kierunku zachodnim. — Nigdy więcej nie wracaj! Trzymaj się z dala od Armorii! Choć pełen ostrych zębów pysk gada był w zasadzie pozbawiony jakiegokolwiek wyrazu, Eudorykowi wydawało się, że ujrzał przelotnie żałość we wzroku kreatury. Dostrzegł błyski szaro cętkowanej skóry, coraz dalej i dalej przecinającej powierzchnię wody. Potem Druzhok zniknął zupełnie, jedynie na horyzoncie pokazywały się gęste kłęby pary. X OPROTESTOWANE SPEŁNIENIE Giermkowie Gwennona wciągnęli przemoczonego do suchej nitki Eudoryka i Yolandę na szczyt Skały. Teraz kiedy miał możliwość zmierzyć Yolandę stojąc z nią na tym samym poziomie, Eudoryk zdał sobie sprawę, że była od niego o wiele wyższa. W zmoczonej szacie, przylegającej do jej ciała, przypominała jedną z pogańskich boginek, do których modlono się w Cesarstwie Staroneapolitańskim, nim zatriumfowała subtelniejsza wiara. Ożenić się z mierzącą ponad sześć stóp pięknością, z czcigodnego rodu, posiadającą w dodatku magiczną moc, było czymś niemal tak strasznym jak ślub z boginką. Żołnierze odprowadzili parę z powrotem na brzeg, gdzie król, błazen, paź Forthred i masę innych osób oczekiwało ich przybycia. Dwie z nich stały na uboczu. Jedna przyodziana była w purpurową togę i mitrę księdza wyznania triunitariańskiego, które przeważało we Frankonii. Druga na białą, lnianą togę narzucony miała bezrękawnik z wilczej skóry, na głowie zaś futrzaną czapę z rogami jelenia. Król Gwennon objął Eudoryka i ucałował go w oba policzki. Eudoryk zauważył, że oddech króla był tak przesiąknięty alkoholem, iż każda osoba przebywającą przez jakiś czas w jego pobliżu mogła z tego powodu stać się podchmielona. Corentin walnął go w plecy, krzycząc: — Na miłość Starych Bogów, cóżeś uczynił, sir Eudoryku? Nie widzieliśmy dokładnie, bo zasłaniała nam Skała. Widzieliśmy, jak potwór wynurzył się i otworzył swoją paszczę, by porwać któreś z was, a potem zaczął uciekać, jakby go gonili wszyscy diabli z Triunitariańskiego Piekła. Czyś zadał mu śmiertelny cios? — Kazałem mu jedynie odejść — rzekł Eudoryk — i poszedł. — Na rogi Kernuna! Powinniśmy cię uznać za przywódcę bestii, który potrafi nakazać wszystkim wilkom i niedźwiedziom w Armorii, by zostawiły w spokoju nasze stada. A teraz powinna się odbyć fiesta, dla uczczenia twych zaślubin z księżniczką! Ale zanim to nastąpi, musisz przyjąć podziękowania od największych osobistości naszego spowitego mgłą kraju. Oto lord Gorbuduk, przywódca Venetii… Eudoryk wkrótce przestał zapamiętywać nazwiska i twarze. Kiedy błazen przerwał, by złapać oddech, nowo ustanowiony bohater zapytał: — Powiedz mi, proszę, jak wygląda ślub w Armorii? — U nas jest tylko cywilna ceremonia, choć można także pojechać po błogosławieństwo do księdza Starych Bogów, takiego jak obecny tu ojciec Mamert. — I wskazał na człowieka w czapie z rogami. — Para ślubuje sobie w asyście którejś z osobistości, takiej jak Jego Wysokość, jakiś przywódca, pracownik magistratu czy ksiądz, a następnie spełnia swoje małżeńskie obowiązki w obecności świadków. — Dla Frankonian to w ogóle nie jest ślub — rzekła Yolanda. — Prawdziwa księżniczka nie może żyć w konkubinacie. Nie macie księdza Prawdziwej Wiary? — Nie wdając się w dyskusję na temat prawdziwości wiary — rzekł Corentin — chciałem powiedzieć, że stoi tu twój człowiek, biskup Grippo. — Corentin wskazał na kleryka przybranego w mitrę. — Nalegam, by to on odprawiał ceremonię — powiedziała Yolanda. — Dla całkowitej pewności obaj odprawią ceremonię w obu formach, najpierw na nasz armoriański sposób, a… — O nie! — oświadczyła Yolanda. — Triunitariański ślub musi poprzedzić wasz prymitywny, pogański obrzęd. Błazen westchnął. — Tyle krzyku o taki drobiazg! A co ty o tym sądzisz, sir Eudoryku? Jaką wiarę wyznajecie w cesarstwie? — My, Lokanianie, wyznajemy kult Boskiej Pary… — To nędzna herezja! — jęknął biskup. — Równie zła, jak ten wstrętny monoteizm Pathenian, który jest zaledwie o krok od ateizmu. Wydaje mi się, że pal i wiązka chrustu… — Wystarczy. Wasza tak zwana Świątobliwość! — warknął błazen. — Tolerujemy cię wśród nas, bo masz głosić swą wiarę, ale nie wolno ci poniżać lub nastawać na wierzenia innych. — Co zaprowadzi was wszystkich na męki piekielne — mruknął biskup. — A moim obowiązkiem jest chronić przed tym wasze dusze. — Jak już mówiłem — kontynuował Eudoryk — nie bardzo przejmuję się tymi sprawami. Jeśli wasi uczeni teologowie tak bardzo różnią się w opiniach co do natury boskości, to kimże jestem ja, zwykły laik, by opowiadać się po którejkolwiek ze stron? Mnie wystarczy każda ceremonia. Na to przemówiła Yolanda: — Ja, w każdym razie, obstaję, by pogański rytuał poprzedzała uroczystość odprawiona przez biskupa. A ponieważ jestem tu najwyższego rodu, nie licząc Jego Królewskiej Mości, moje życzenie powinno być decydujące! Błazen wzruszył ramionami. Eudoryk mruknął: — Jak sobie życzysz, moja droga. — No to do dzieła — rzekł Corentin. — Uczta i tak nie będzie gotowa przed wieczorem. Połączcie ręce! Eudoryk kichnął na cały regulator, a Yolanda stwierdziła: — Marznę w tej wilgotnej, cieniutkiej gazie. Żądam odpowiedniego stroju! — Będzie na to dość czasu po tym, jak biskup skończy ględzić swoje bzdury. Wkrótce ma nieszpory, które musi odprawić. No już, łączcie ręce! Niebawem Ojciec Mamert zostanie świadkiem waszych zaślubin. Biskup, rzuciwszy cierpkie spojrzenie błaznowi, stanął w pełnej godności pozie przed Eudorykiem i Yolandą, po czym wytrajkotał swoją kwestię, kończąc ją słowami: — Ogłaszam was teraz mężem i żoną, którzy winni cierpliwie znosić błędy i winy współmażonka i niech Trzej Prawdziwi Bogowie poprowadzą was, abyście nie zostali poddani temu pogańskiemu obrządkowi, jaki tu dla was szykują. Po czym biskup Grippo odwrócił się i szybko wycofał. — Lady Grania! — zawołał błazen. — Zaprowadź księżniczkę Yolandę, by mogła się przystroić tak, jak przystoi szlachetnie urodzonej pannie młodej. Eudoryk znowu kichnął, a król Gwennon powiedział: — Sir Eudoryku, ty także winieneś przywdziać suche obuwie. Ostrzegaliśmy cię, byś nie moczył nóg! — Przeżyje to — prychnął lekceważąco błazen i dodał: Bohater z oddali Stawił czoła potworowi i fali, I swą śliczną księżniczkę od zguby ocalił; Lecz już po zwyciężeniu I damy poślubieniu W noc poślubną powalić dał się zaziębieniu! Sala jadalna w zbudowanym z drewnianych bali pałacu króla Gwennona mieściła kilka długich stołów, ustawionych jeden za drugim, tak by tworzyły długi blat bankietowy. U jego szczytu zasiadł sam Gwennon, mając po prawej ręce Eudoryka i ojca Mamerta, Yolanda, w błyszczącej szmaragdowej sukni ozdobionej złotymi nićmi i ze złotym diademem na kasztanowych włosach, siedziała z drugiej strony króla, a tuż za nią błazen. Pogański kapłan okazał się gadatliwym kompanem i przez cały czas szeptał do prawego ucha Eudoryka: — …cieszę się, że nieoświecony fanatyk, Grippo jest nieobecny. On potrafi zepsuć nawet najlepszą zabawę. Na przykład w czasie ubiegłorocznego Święta Dis rozwalił całe przyjęcie robiąc szum wokół ścięcia głowy lordowi Brunekowi. — Naprawdę? — spytał Eudoryk, powstrzymując kichnięcie. Pociągnął duży łyk gruszkowinu w nadziei, że poczuje się lepiej. — A co ów lord zrobił? — Przegrał zakład. — To stanowczo zbyt surowa kara. — No tak, ale on założył się o głowę ze swoim rywalem, lordem Livertinem, tym rudowłosym głupkiem, którego widzisz tam, niemal przy końcu stołu, i przegrał. On, czyli lord Brunek, twierdził, że to był tylko żart; wynikła z tego między nimi kłótnia. I wtedy lord Libertin zażądał satysfakcji, to znaczy dosłownego spełnienia zakładu. Brunek odwołał się do króla, który przekazał sprawę mistrzowi Corentinowi, a ten wydał wyrok na korzyść Livertina. Brunek miał do wyboru, albo podporządkować się albo zostać napiętnowanym jako kiepski sportowiec, a tego nie zniósłby żaden armoriański dżentelmen wybierając śmierć. — Kapłan zniżył głos. — Mówią, że Corentin był winien Brunekowi pieniądze, ale to tylko zwykła plotka. A ja nigdy nie plotkuję — dodał składając ręce w świętoszkowatym geście, ale jednocześnie mrugając porozumiewawczo. — A potem? — spytał Eudoryk. — Zostało uzgodnione, że Livertin ma odebrać swoją wygraną w czasie Święta Dis. Brunek nalegał na ścięcie w dobrym stylu. Ubrany w najlepszy strój położył się na swym herbie, który dźwigali na swych ramionach jego słudzy. Jak prawdziwy sportsmen, Brunek zwiesił głowę poza herbową tarczę, by wróg mógł ją łatwo odciąć. Livertin uniósł oburącz swój claidheamh mor i ciach! Było po wszystkim. By podtrzymać honor rodu Bruneków, jego żona zwróciła się do króla z prośbą, by pogrzebano ją żywcem wraz z ciałem męża. — A biskup Grippo? — Kiedy mistrz Corentin zarządził, by dla uhonorowania sportowej postawy Bruneka, jego głowa położona na tacy stała się główną dekoracją stołu w czasie fiesty, Jego tak zwana Świątobliwość podniósł się i oświadczył, że uważa takie postępowanie za barbarzyńskie. Gdyby użył takiego zwrotu w obecności ojca króla Gwennona, zmarłego króla Uriensa, jego własna głowa dołączyłaby do tej na tacy, zanim zdążyłby zakończyć kwestię. Ale widać niektóre z waszych wydelikaconych frankoniańskich manier zaczęły zanieczyszczać nasze surowe, męskie metody postępowania. — Nie jestem Frankonianinem — powiedział Eudoryk. — Jednakowoż w moim kraju używanie czyjejś głowy do takich celów także byłoby w niezbyt dobrym guście. — Ale potępianie obyczajów panujących w innym kraju, w którym jest się zaledwie tolerowanym gościem świadczy o jeszcze gorszym guście. A teraz opowiem ci o lady Vivian, tej kobiecie z dużym biustem, w czerwonej sukni, i jej ulubieńcu dziku… Mamert paplał tak bez końca. Eudoryk marzył o chwili spokoju, by móc przemyśleć swoje sprawy, ale nie odważył się brutalnie przerwać gadatliwemu kapłanowi, jako że właśnie Mamert miał prowadzić drugą ceremonię ślubną. Mógł być więc jeszcze przydatny jako sojusznik, gdyby Eudoryk zupełnie nieświadomie wplątał się w jakąś pałacową intrygę. Znając metody postępowania na niektórych dworach, miał pełną świadomość tego, jak łatwo podejrzenia ze strony władcy mogły kosztować dworzanina życie. W każdym razie musiał postępować ostrożnie z tymi ludźmi, którzy uważali ściętą głowę za ozdobę stołu. Z drugiej strony dotychczasowe doświadczenia z władczym temperamentem Yolandy nakazywały przypuszczać, że cały ten ślub to katastrofalny pomysł. Ale jak można by od tego uciec? Według prawa frankońskiego już ją poślubił, a próba udawania, że to nieprawda w czasie ucieczki przez ten potężny kraj mogłaby doprowadzić do sytuacji, w porównaniu z którą pożarcie przez Druzhoka byłoby przyjemnością. Kolejny raz potężnie kichnął i to nasunęło mu pewien pomysł. — Ojcze Mamercie — odezwał się — zgodnie z tym, co przewidział Jego Wysokość, bierze mnie straszne zaziębienie i obawiam się, że mogę nie podołać mym małżeńskim obowiązkom dzisiejszej nocy. — Głupstwo, mój chłopcze! — odparł kapłan.— Stanę się Triunitarianinem, jeśli nie sprostasz swemu zadaniu! Jak tylko słowa zostaną wypowiedziane i łóżko przygotowane, zapomnisz o tej drobnej niedyspozycji. Bądź cicho! Jurnach ma właśnie zamiar wyrecytować na twoją cześć balladę o bohaterze. Dworski bard powstał, trącił struny swej harfy i rozpoczął pieśń pochwalną. Według słów Jurnacha Eudoryk walczył z Druzhokiem włócznią, póki ta się nie złamała; następnie mieczem, póki ten nie rozprysł się na tysiąc kawałków na twardej skórze potwora. W końcu Eudoryk wygrał pojedynek walcząc z Druzhokiem pod wodą i skręcając bestii kark. Ponieważ wielu z obecnych na uczcie dość dobrze wiedziało, co wydarzyło się naprawdę, Eudoryk oczekiwał, że wybuchną przeraźliwym śmiechem, ale wszyscy słuchali barda z powagą. Przeszło mu przez myśl, by wstać i skorygować legendę, ale zrezygnował. Jeśli udawanie, że akceptuje się wymysły, które robiły z Eudoryka bohatera większego niż Sigvard Smokobójca, było zgodne z obyczajami w Armorii, byłoby nierozważnie sprzeciwiać się temu. Eudoryk zdał sobie sprawę, że wypił więcej gruszkowinu niż zamierzał. Zamiast rozjaśnić mu umysł, osłabiony przez nasilające się przeziębienie, gruszkowin jeszcze bardziej go zmącił. Eudoryk nie był w stanie myśleć sensownie, a w gruncie rzeczy — nie był w stanie myśleć w ogóle. Czuł, że wydarzenia toczą się w kierunku jakiejś bliżej nieznanej katastrofy, zupełnie jakby rwący potok niósł go na skraj wodospadu. Powinien był zająć sztywniejsze stanowisko w sprawie ślubu w Yolandą nim miał szansę poznać ją lepiej. Choć bez wątpienia wprowadzenie tej posągowej piękności w arkana miłości cielesnej sprawi mu przyjemność, a i wejście do rodziny królewskiej otworzy rozległe możliwości handlowe, niemniej jednak małżeństwo to coś więcej… * * * Król wstał, otarł usta i brodę, beknął i powiedział: — Skończyliśmy. Jeśli chcecie, możecie sobie iść. Kiedy król Gwennon wytoczył się z sali, pozostali biesiadnicy zaczęli leniwie podnosić się z miejsc. Eudoryk poczuł na ramieniu mocny uścisk i zorientował się, że błazen popycha go w kierunku Yolandy. Ojciec Mamert stał tuż za nim. Niezupełnie wiedząc jak do tego doszło, Eudoryk nagle znalazł się u boku księżniczki. Oboje stali przed ojcem Mamertem, który zasypał ich gradem szybkich, krótkich pytań. Na wszystkie należało odpowiedzieć po armoriańsku krótkim „tak”. W końcu kapłan zaintonował: — Niech bogowie pobłogosławią wasze małżeńskie łoże i wszystkich, którzy będą w nim spoczywać! Niepewnie trzymającego się na nogach Eudoryka, pociągnięto i wypchnięto przez masywne, dębowe drzwi ze zbudowanego z drewnianych kloców pałacu. Jak zauważył, dwie damy dworu tuż za nim prowadziły trzymając mocno za ręce, protestującą Yolandę. Wprowadzono ich na oświetlony pochodniami podwórzec, na którym znajdowała się już większość biesiadników. Przy akompaniamencie okrzyków „Miejsce dla młodej pary!” przepchnięto Eudoryka i Yolandę przez tłum do pustego miejsca, gdzie stało jedynie wielkie proste łoże pokryte sarnimi skórami. Obok stała para kobziarzy, z których jeden na powitanie zaryczał na swoim instrumencie. — Co… co to jest? — wymamrotał Eudoryk. — Końcowy etap rytuału! — wrzasnął Corentin, zaczynając rozpinać żakiet Eudoryka. Kiedy podszedł Mamert, by zdjąć szmaragdową suknię Yolandy, ta jedną ręką złapała za materiał, a drugą trzasnęła kapłana, krzycząc przeraźliwie: — Co robisz, stary głupcze? — Niechby was Boska Para przeklęła! — zawołał Eudoryk trzeźwiejąc nieco. — Co to ma znaczyć? — Jak to? Spełnienie! — odparł Corentin. — Mówiłem ci. Żeby wasz związek został uznany za legalny, ty i dziewka musicie się rozebrać, wejść do łóżka i skonsumować małżeństwo, podczas gdy całe towarzystwo będzie tańczyło wokół łoża i zagrzewało was! Inaczej ślub się nie liczy! — Ja tego nie zrobię! — pisnęła Yolanda. — Nigdy nie słyszałam o tak barbarzyńskim zwyczaju! — Bzdura, Wasza krnąbrna Wysokość! — warknął Corentin. — Jeśli znasz historię swojego państwa, to wiesz, że twój lud praktykował ten sam rytuał zanim misjonarze religii triunitariańskiej przerobili go na własną, frymuśną modłę. — Mistrzu Trefnisiu — rzekł Eudoryk — przy całej mojej najlepszej woli obawiam się, że nigdy nie będę w stanie wypełnić moich małżeńskich obowiązków, jak je nazywacie, publicznie. Różnica między tym obyczajem a obowiązującymi w moim kraju rodzinnym jest zbyt duża. — Wy, mężczyźni z cesarstwa, musicie być całkiem do niczego — prychnął Corentin tonem, wskazującym na wyczerpanie, potrząsając tak mocno głową, aż rozdzwoniły się wszystkie dzwoneczki u jego czapki. — Prawdziwy Armorianin może uprawiać miłość w samym środku walki. Mówiłem ci, że zaślubiona para musi spełnić swój obowiązek przy świadkach albo małżeństwo będzie nieważne. Nie rozumiesz, jak się do ciebie mówi po armoriańsku, czy co? — Obawiam się, że nie pojąłem w pełni znaczenia tych słów — odparł Eudoryk. — W każdym razie, nie zrobię tego, teraz ani nigdy. (A właściwie powiedział coś, co było odpowiednikiem tego, a brzmiało: „F kasztym rasie nie sropię teko teras ani nikty.) — No ładnie! — stwierdził pogański kapłan. — Czyżbyśmy musieli pozwolić im odejść bez spółkowania? — Nigdy! — odparł Corentin. — Została zawarta umowa i ani Jego Królewska Mość, ani ja nigdy nie dopuścimy, by dziewka poszła wolno, póki nie straciła swych czarodziejskich mocy. Jest zbyt okrutną kobietą, by ryzykować. Być może groźba kata… — Próżne gadanie, panie Trefnisiu — rzekł Eudoryk. — Jeśli nie mogę odegrać mej mężowskiej roli z głową na karku, możesz być zupełnie pewny, że tym bardziej nie zrobię tego bez głowy. — Może zatem pobyt w naszym najciemniejszym lochu złagodzi twój opór — warknął Corentin. — Straże! Kilku żołnierzy króla Gwennona, jedynych uzbrojonych wśród obecnych, zbliżyło się. Eudoryk, marząc o czymś, w co można by wydmuchać nos, zebrał się w sobie. — Dlaczego sądzisz — krzyknął — że mógłbym kierować tą samowolną… W tym momencie uwagę zebranych wokół Eudoryka i Yolandy osób przyciągnęły krzyki w odległym końcu podwórza. Z ciemności wyłonił się tłum mężczyzn z pałkami: krokwiami i innymi kijami. Na ich czele maszerował biskup Grippo, podtrzymując w górze swą purpurową togę i piszcząc: — Koniec z tymi bezeceństwami! Precz z nierządnikami! Przerwać tę pogańską orgię w imię Trzech Prawdziwych Bogów! Tłum natarł na zgromadzonych na podwórzu biesiadników, słychać było walenie drewnianych pałek o głowy i ciała, krzyki przerażenia i bólu. Goście weselni zaczęli się rozpraszać, niektórzy uciekali z powrotem do pałacu, inni kryli się w ciemności, ścigani przez atakujących. Tymczasem Corentin piskliwym głosem wydawał rozkazy szóstce strażników, którzy otoczyli jego, Mamerta, Eudoryka i Yolandę. Kiedy dwoje atakujących natarło na tę grupę, strażnicy cięli ich mieczami. Reszta, cofając się przed zakrwawioną stalą, dołączyła do pogoni za nieuzbrojonymi biesiadnikami. Wkrótce podwórze opustoszało, z wyjątkiem strażników, czwórki strzeżonych osób, dwóch ciał i kobziarza, którego uderzono tak mocno, że stracił przytomność. W odpowiedzi na rozkazy Corentina sześciu strażników rozbiegło się wykonać polecenia. Zza pałacu Eudoryk usłyszał odgłosy pospiesznie zbierających się żołnierzy: szczęk broni i pancerzy, wykrzykiwane pośpiesznie komendy, tupot końskch kopyt. Wkrótce grupa jeźdźców pognała w ciemność nocy. — Jutro zostaną tu przytwierdzone głowy Triunitarianów — mruknął Corentin. — Miejmy nadzieję, że będzie między nimi i głowa biskupa. A teraz, moi drodzy, powinniśmy kontynuować naszą przerwaną ceremonię. Wchodźcie do małżeńskiego łoża, a ojciec Mamert i ja będziemy waszymi świadkami. Tańce, choć pozwalają wesoło spędzić czas, nie są wymagane przez prawo. — Prędzej zobaczę cię w piekle — powiedziała Yolanda. — Ależ moja droga księżniczko, odejście hałaśliwego tłumu powinno usunąć twoje obiekcje. Mamert i ja obiecujemy patrzeć w milczeniu i powstrzymać się od lubieżnych żartów, jakie powszechnie stroi się przy tej okazji. — Nic z tego, mistrzu Trefnisiu — odezwał się Eudoryk. — I w kraju Yolandy i w moim jedynie najbardziej rozpustne kreatury kopulują publicznie. A teraz znajdź nam, proszę, osobny pokój, a jutro rano złożymy relację. Mamert zsunął do tyłu swoją rogatą czapę, by podrapać się w łysą głowę. — Bez prawdziwych świadków — to niezgodne z zasadami. A co by się stało, gdyby jedno z was zażądało potem anulowania ślubu, podając za przyczynę fakt, że małżeństwo nie zostało skonsumowane? Corentin westchnął ciężko. — Dobra, niech i tak będzie. Małżeństwo będzie legalne, póki żadne z nas go nie zakwestionuje, a nikt nie ma takiego zamiaru. Poza tym bez wątpienia oni oboje czują się równie mocno związani triunitariańskim bełkotem, jak i naszym rytuałem małżeńskim. A poza tym, co nas obchodzi, że para obcokrajowców wróci do swoich domów żyjąc w grzechu? — Skinieniem głowy przywołał strażnika. — Powiedz gospodyni, żeby przygotowała pokój dla młodej pary. Może być pokój, który zajmował książę Kiberon. A wy dwoje, chodźcie do domu. Corentin popchnął Eudoryka i Yolandę z powrotem do pałacu, zatrzymując się przy opustoszałych stołach, by nalać sobie kieliszek gruszkowinu. Zaproponował też trunek swoim towarzyszom, ale jego oferta została odrzucona. Yolanda wciąż była spięta od nie wyładowanego gniewu, Eudoryk natomiast zdecydował, że jest bliski upojenia alkoholowego i nie powinien pogarszać już swego stanu. Zapytał: — Gdzie… gdzie jest król? Corentin prychnął pogardliwie. — Znowu śpi. Kiedy wypije swoje, tylko trzęsienie ziemi mogłoby go obudzić. Rano zdam mu sprawę z nocnych wydarzeń. Nie dlatego, żeby to miało wielkie znaczenie. Po dłuższej chwili Corentin poprowadził wreszcie nowożeńców do pokoju, po którym kręciły się dwie pokojówki. Kiedy dziewki wybiegły, w podnieceniu chichocząc, Corentin walnął Eudoryka i Yolandę po ramionach i zaczął deklamować: Gdy żądzą płonie pan młody mężny, A pannie młodej słabo. Z pchnięciem potężnym… — Przestań! — ryknął Eudoryk czerwieniąc się. — Mistrzu Corentin, wprawiłeś nas już dziś wystarczająco w zakłopotanie. Bądź tak uprzejmy i daruj sobie te wiersze! Dobranoc! Złapał błazna za szczupłe ramiona, obrócił go i zanoszącego się od śmiechu, tak iż wszystkie dzwoneczki u jego czapki dźwięczały, potężnym pchnięciem wyrzucił za drzwi. Następnie zatrzasnął i zaryglował drzwi. Kiedy odwrócił się w stronę Yolandy, ta warknęła: — Mężu! Wytrzyj nos! Wyglądasz odrażająco! XI BŁAZEŃSKIE OSZUSTWO Gdy wschodzące słońce zaczęło rzucać szkarłatne promienie przez diamentowe szyby, Eudoryk, z zaczerwienionymi oczami i nosem, wyłonił się z pokoju nowożeńców i wyruszył na poszukiwanie sali jadalnej. Zastał tam Corentina męczącego się nad odcięciem kawałka pieczonego zimnego prosiaka. — Witam! — rzekł błazen. — Jak minęła noc? — Ujdzie — odparł Eudoryk. — Obawiałem się, że przeziębienie zupełnie pozbawi mnie męskich sił, ale moja pani wykorzystała pewne proste zaklęcie, które częściowo usunęło symptomy. Tak więc… Niestety zaklęcie działa tylko na chwilę, przez co czuję się teraz gorzej niż kiedykolwiek. — Zatrzymałeś się po słowach „tak więc”. Tak więc co? Co się stało? — A jak myślisz, co? Zresztą to moja sprawa. — Och, daj spokój, sir Eudoryku! — Corentin pochylił się do przodu, a jego oczy błyszczały pożądliwą ciekawością. — Opowiedz mi wszystko ze szczegółami, błagam. Pragnę znać każdy… — A pragnij sobie, ty złośliwy pyszałku! — warknął Eudoryk. — Tam, skąd pochodzę, dżentelmeni nie opowiadają o szczegółach, chyba że księdzu lub lekarzowi. A ty nie jesteś ani jednym, ani drugim. — Och, błagam o wybaczenie, sir Eudoryku! — Corentin wyraźnie starał się pohamować swą niezdrową ciekawość. — Chciałem li tylko upewnić się o twoim szczęściu. Zarówno królowi jak i mnie wypada przecież zadbać o zadowolenie naszych wybitnych gości. — A kiedy Eudoryk zaledwie mruknął coś pod nosem, Corentin ciągnął dalej. — Życie bohatera, jakim się stałeś, nie należy już tylko do niego samego, ale służy jako przykład przyszłym pokoleniom. Czyż przeto nie powinienem był zapytać o szczęście młodej pary w ten jasny, słoneczny poranek? — I wykrzywił twarz w czarującym uśmiechu. — Można powiedzieć, że pan młody czuje ulgę, iż udało mu się spełnić obowiązki, gdy przez jakiś czas istniały wątpliwości czy będzie w stanie im sprostać. Co do panny młodej, to musisz ją samą o to zapytać. — Eudoryk spojrzał z ukosa na Corentina. — A przy okazji, skoro już o tym mówimy, powiadałeś o dziewce, że to „panna”. Nie jestem tym sławnym Hiverianem, znanym z tego, że sprawiał przyjemność dziesięciu kobietom każdej nocy przez sto lat. Ale w żadnym wypadku nie jestem też nowicjuszem i twierdzę, że Yolanda jest kobietą doświadczoną, bardzo doświadczoną. Co ty na to, Panie Trefnisiu? Corentin przełknął głośno. — Poczęstuj się jednym z tych gęsich jaj. I wiedz, że współcześnie w Armorii określenie „panna” stosowane jest do młodych, niezamężnych kobiet. Nie ma to nic wspólnego z dziewictwem, jak to było w starszej formie językowej. Ale czy zadowoliła cię? — Nie narzekam. Corentin roześmiał się. — Zatem skąd ta skarga? My tu nie robimy wielkich historii z kwestii dziewictwa. Eudoryk jęknął. — Po prostu stwierdziłem fakt, bo nie lubię, jak mi się sprzedaje towar używany, wmawiając, że jest nowy. W każdym razie moja uraza znacznie zmaleje, gdy wypłacisz mi obiecane sto koron. Brwi błazna uniosły się. — Doprawdy? A za cóż to miałbym wypłacić ci taką sumę? — Obiecałeś mi ją w nagrodę za uratowanie Yolandy. — Ha! Mój dobry Panie Rycerzu, jeśli przeczytasz umowę, zobaczysz, że mówi się w niej o „zabiciu smoka” a nie nakazaniu mu zniknięcia. A skoro go nie zabiłeś, umowa jest nieważna. — Na Boską Parę! — ryknął Eudoryk. — Ze wszystkich bezwstydnych świństw… — Nie tak ostro — rzekł błazen z uśmiechem. Pstryknął palcami i czterech uzbrojonych strażników, którzy stali nieruchomo pod ścianami jak posągi, zbliżyło się z dłońmi na rękojeściach. — Uwierz, że serce mi krwawi, ale dobrobyt królestwa jest u mnie zawsze na pierwszym miejscu. Jeśli umowa została zerwana, nie możemy ogołocić naszego skarbca li tylko z czystej sympatii. Możesz temu nie wierzyć, ale moją podstawową troską jest dobro Armorii. Dlatego nasze podziękowania i pochwały dla twego wartościowego czynu muszą wystarczyć. Śmiem twierdzić, że moglibyśmy zamówić u Jurnacha jeszcze jedną heroiczną pieśń o twoim czynie. — Heroiczna pieśń to cenna rzecz — odparł Eudoryk — ale złoto jest przydatniejsze w prowadzeniu interesu. W końcu było uzgodnione, że powinienem otrzymać przynajmniej połowę sumy, jeśli bestia odejdzie zraniona. — Dokładnie pamiętam tekst umowy — stwierdził Corentin. — „W razie gdy bestia ucieknie zraniona, tak że nie będzie można potwierdzić faktu jej śmierci, rzeczony Eudoryk powinien otrzymać połowę wyżej wymienionej kwoty.” Ale Druzhok opuścił nasze granice zupełnie nietknięty. Jak zatem możesz domagać się zapłaty za ranienie bestii? Jeśli mi nie wierzysz, wezwę tu zaraz skrybę z naszą kopią kontraktu. — Błazen wygłosił te słowa ze złośliwym uśmiechem. Eudoryk przeklinał w myślach. — Nim bestia odpłynęła, spojrzała na mnie z wyrzutem. Jestem przekonany, że przynajmniej zraniłem jej uczucia. — To nic nie znaczy, Panie Rycerzu, aczkolwiek trzeba przyznać, iż wykazujesz żywszy dowcip niż większość zakutych w żelazo, utytułowanych głupków, przybywających z dalej na wschód położonych ziem. Nie możemy wezwać kreatury z przepastnych głębin i spytać: Czy sir Eudoryk głęboko zadrasnął twą wrażliwą duszę? Biedny mały potwór! Chodź tutaj, pozwól, że obetrzemy twe łezki! Zabierajcie więc sobie lepiej ten układ z królem Clotharem i pośpiesznie wynoście się z powrotem do Frankonii. I cieszcie się, że macie jeszcze głowy na karku, są tu bowiem tacy, którzy twierdzą, że oddaliłeś Druzhoka dzięki magicznemu zaklęciu, po tym jak przysięgałeś, iż nie posiadasz takich mocy. — Przemówiłem po prostu do potwora w jego patheniańskim języku, którego trochę nauczyłem się w więzieniu w Vielitchovie. W oczach Corentina zabłysła złośliwa ciekawość. — A jakież przestępstwo tam popełniłeś? — Na skutek nieznajomości praw chroniących ich zwierzynę zabiłem smoka poza sezonem polowań. — No, no, ale ci się przytrafiło! W każdym razie zbierajcie się natychmiast w drogę; my tu łatwo radzimy sobie z kłopotliwymi obcokrajowcami. A bez głowy z pewnością nie dotarłbyś do celu. — Błazen ryknął przy tych słowach śmiechem. Eudoryk patrzył na niego i mordercze myśli krążyły mu po głowie. Jakby czytając w jego myślach Corentin dodał: — I nawet nie myśl o zabiciu mnie! — Wskazał głową na strażników. — Prócz tych czterech potężnych chłopaków chronią mnie także moje wierne demony. Chcesz je zobaczyć? — Klasnął w dłonie. — Matholuch, pokaż się! Powietrze za krzesłem Corentina zamigotało i pojawiła się istota o zbliżonych do ludzkich rozmiarach i kształtach. Miast normalną skórą, pokryta była łuskami przypominającymi pozieleniały ze starości brąz. Każda łuska, zakrzywiona na środku, tworzyła kolec. Na niemal całym ciele kreatury długość kolców nie przekraczała szerokości paznokcia, ale na ramionach były jak ćwieki wielkości palców. Usta błazna wykrzywił złowrogi uśmiech. — Uścisk Matholucha jest stanowczo mniej przyjemny niż twojej księżniczki, jak doświadczył już tego nieżyjący Svor. — Wydawało mi się, że Svor został spalony żywcem? — Nie, widać z tego, jak plotki zniekształcają istotne wydarzenia. Ale właśnie przyszedł mi na myśl rym: Och, lepiej w ramionach swej lubej spoczywać I wdzięków jej w cieple radośnie zażywać, Niż z moim kolczastym demonem się zmierzyć, Co życie wyciska z najtwardszych rycerzy! Corentin ryknął takim śmiechem, że znowu rozdzwoniły się wszystkie dzwoneczki. Eudoryk uśmiechnął się uprzejmie i powiedział: — Morskie potwory i człekokształtne jeżowate demony nie są, jak widzę, jedynymi dziwami w Armorii. — A cóż jeszcze? Czyżbyś widział nasze stojącekamienie lub starożytne grobowce? — Nie, nie miałem czasu ich odwiedzić. Miałem na myśli twoje poczucie humoru, mój dobry błaźnie. — Nareszcie! — wykrzyknął Corentin, wyrzucając do góry ramiona. — Znalazła się istota, która pojęła mój geniusz! Dołącz, proszę, do nas o trzeciej, gdy będziemy na podwórcu zamkowym przyglądać się, jak ścinają głowy sześciu uczestnikom zajść z ubiegłej nocy. Co to będzie za cudowny widok! Te krzyki o litość! Ta tryskająca krew! Te toczące się czerepy! — Wyraz szatańskiej radości na obliczu Corentina nagle zgasł. — Ale teraz, mój dobry panie, musisz mi wybaczyć. Czekają mnie pilne obowiązki wobec królestwa. Nieurodzaj dotknął nasze najbardziej na południe wysunięte prowincje i muszę zorganizować wysyłkę żywności do tego regionu. Chełpię się tym, że póki pełnię swój urząd ani jeden poddany nie cierpiał głodu i byłbym nieszczęśliwy, gdyby to się zmieniło. Dobrego dnia! Powróciwszy do swej tymczasowej komnaty Eudoryk opowiedział Yolandzie o całej rozmowie. Kiedy mówił, jej twarz stawała się coraz bardziej gniewna. — Ty pusta pało! Czemu nie zażądałeś połowy złota przed pójściem na Skałę? Siłą woli powstrzymując gniew Eudoryk odparł: — Gdybym był dość sprytny, by przewidzieć podstęp, nie obiecywałbym także, że sprowadzę cię do domu. Mógłbym powrócić do Letitii i powiedzieć: „Przykro mi, ale potwór zjadł waszą królewską siostrę zanim dotarłem na miejsce.” Rumieniąc się Yolanda spytała: — A zażądałeś, aby wraz z nagrodą oddano moją magiczną aparaturę? — Na Boską Parę, jakżeż mogłem? Kiedy zawierałem umowę, nic przecież nie wiedziałem o twoich czarodziejskich skorupach. Ale kiedy poproszę o twój bagaż… — A więc ja, królewskiego rodu księżniczka, jestem dla ciebie tylko tyle warta co worek śmierdzącego złota? — krzyknęła piskliwie Yolanda. — Pozwoliłam zbliżyć się do siebie tak nikczemnemu łowcy fortuny! Zabieraj się! Wynoś się stąd! — I rzuciła w niego poduszką. Eudoryk odbił ręką poduszkę na bok i uśmiechnął się ponuro. — Zanim wyjdę, powiedz mi, proszę: umiesz gotować? szyć? słać łóżka? doić krowy? — Nie! Na cóż mi umiejętności przydatne nisko urodzonym chłopkom? — Pytam, bo gdy zostawię cię w Armorii, będziesz musiała zarobić na życie. Żegnaj! Eudoryk odwrócił się, rozważając, co zrobić, gdyby w przypływie kapryśnego nastroju Yolanda naprawdę odmówiła powrotu z nim do Letitii. W takim wypadku nadzieje na przedłużenie trasy dyliżansu do Frankoni rozwiałyby się, jak fatamorgany na saraceńskich pustyniach. Kiedy ruszył w ku wyjściu, Yolanda zawołała: — Eudoryku! Wróć! Przepraszam! Ja wcale tak nie myślałam; wybacz mi, błagam. Nie zaczynajmy naszego wspólnego życia od kłótni! Przyjdź do mnie, kochany! Czując się jak człowiek zamknięty w klatce z tygrysem, który przed chwilą próbował go pożreć, a teraz dla odmiany pieszczotliwie ociera łeb o jego nogi. Eudoryk podszedł do Yolandy. Kiedy objęła go, uchylił się mówiąc: — Uważaj! Zarazisz się ode mnie! — Nie dbam o to! — odparła całując go namiętnie. — Ponieważ moje małe zaklęcie przestało już działać, postaram się pomóc ci najlepiej jak umiem. Ściągaj ubranie i natychmiast właź do łóżka! — Ale ja muszę odnaleźć Forthreda i rozpocząć przygotowania do naszej podróży… — Równie dobrze możesz to zrobić jutro, a ja mogę pozałatwiać sprawy za ciebie. Szkoda tylko, że nie zobaczysz egzekucji. — Widziałem już spadające głowy — mruknął Eudoryk — i wcale nie uważam tego za przyjemne widowisko. — Och, Eudoryku, tylko nie gniewaj się znowu na mnie! Wybacz mi gwałtowny charakter. To okropne z mojej strony, że tak czepiam się tego, kto uratował mi życie. Jesteś wspaniałym mężczyzną i miałam mnóstwo szczęścia, że Trzej Prawdziwi Bogowie zesłali mi ciebie. Chodź, kochany! Eudoryk pozwolił się obłaskawić i ulokować ponownie w łóżku. Musiał przyznać, że przez następne trzy dni miał w osobie swojej budzącej postrach żony najuprzejmiejszą i najbardziej oddaną pielęgniarkę. Sala tronowa, do której wszedł Eudoryk, wyglądała jak poprzednio, tyle że sterczące z haków na ścianie stare głowy z wytrzeszczonymi, nie widzącymi oczami zastąpiono sześcioma nowymi. Należały, jak przypuszczał Eudoryk, do triunitariańskich buntowników, złapanych przez żołnierzy króla Gwennona. — Czujesz się lepiej, sir Eudoryku? — wysapał król Gwennon. — Dziękuję, Wasza Wysokość. Kilkudniowy odpoczynek wielce mi pomógł. — Ostrzegaliśmy cię, byś nie moczył nóg… — Gdzie twoja dama? — przerwał błazen. — Odpoczywa. Musi przecież zebrać siły przed podróżą; prosi o wybaczenie Waszą Wysokość i ciebie, Panie Trefnisiu, że nie przyszła się z wami pożegnać. — Te uparte baby! — mruknął pod nosem Corentin. — Zdrowe czy chore, potrafią prowadzić na smyczy każdego mężczyznę. — Żałujemy, że jest nieobecna — rzekł król. — Choć jesteśmy starzy, nadal cieszy nasze oczy widok dobrze zbudowanej kobiety, nawet jeśli już tylko to nam pozostało. — I król westchnął nostalgicznie. Gdy Forthred i kilku parobków ładowało dobytek na konie, Eudoryk podszedł do żony. — Yolando, moje zwierzęta mogą udźwignąć zaledwie cząstkę twojego bagażu. Większość tych rzeczy musisz pozostawić. — Co? — wrzasnęła. — Oczekujesz, że ja, królewskiej krwi księżniczka, będę podróżowała w jednej koszuli, jak wtedy, gdy byłam przykuta do Skały? — Stworzenia nie udźwigną tego wszystkiego. Dość długo pracuję przy koniach oraz mułach, i wiem, co mówię. — To dokup zwierząt! — Za co? Pieniędzy starczy tylko na czarny chleb i noclegi w namiocie w czasie drogi do Letitii. — O to się nie martw. — Zza pazuchy wyciągnęła wielką sakiewkę, która zadźwięczała zachęcająco, kiedy nią potrząsnęła. Eudoryk pokręcił głową. — Mimo wszystko nie mogę tego zrobić, moja droga. Musimy przejechać przez ziemie wrogiego nam księcia Sigiberta z Dorelii. Wielki konwój jucznych zwierząt i dodatkowi parobkowie do ich doglądania zwróciliby na nas nieżyczliwą uwagę. — Ale w takim stanie rzeczy jak obecnie, zmuszasz mnie do pokazywania się w postrzępionych łachmanach. Po aresztowaniu zabrano mi moje bagaże na tak zwane przechowanie. I w tym czasie nikczemni parobkowie rozkradli przynajmniej połowę moich rzeczy. — Nic na to nie poradzę — odparł Eudoryk zdecydowanym głosem. — Sześć skrzyń opóźni naszą podróż, a tempo jest dla nas sprawą zasadniczą. Tam leży sześć twoich kufrów i tobołów; wybierz tylko dwa! Magiczne instrumenty wypełnią jeden, w drugim możesz zabrać ubrania na zmianę. — Czyżbym wyszła za mąż za ślepego żebraka? A może powinnam z miską w garści żebrać z nim o miedziaki na ulicach? Kłótnia trwała, póki Eudoryk nie warknął ostro: — Albo ty wybierzesz, albo ja to zrobię za ciebie! Jeśli wolisz, zostań sobie w Armorii! — Nisko urodzony tyran domowy! — mruknęła Yolanda, zabierając się do otwierania kufrów i wybierania najcenniejszych rzeczy. — Żebym ja, księżniczka z krwi i kości, musiała podporządkowywać się takiemu brutalnemu despocie… — Po co ci ta zielona waza? — spytał Eudoryk. — Jest wielka i ciężka. Z pewnością w Letitii bez kłopotu kupisz sobie drugą taką. — To część magicznego wyposażenia. Ciesz się, że jeszcze nie użyłam jej przeciw tobie! — I Yolanda objęła go tak mocno, jakby chciała mu połamać kości. — Och, najdroższy Eudoryku, znowu zaczynam się kłócić! Przysięgam, że będę z tym walczyła. XII GROBOWIEC KRÓLA Kiedy Ysness znikło już za nimi w armoriańskiej mgle, Eudoryk spytał: — Yolando, skąd wzięłaś te pieniądze, które mi pokazałaś? Czyżby Armorianie oddali ci to, co przywiozłaś ze sobą z Frankonii? Yolanda jechała okrakiem, z suknią podwiniętą aż po wystające chłopskie pantalony. Roześmiała się. — Nie! Sama sobie wzięłam, kiedy ty składałeś pożegnalną wizytę królowi i jego błaznowi. — Jak to ci się udało? — Mówiłam ci, że nadal mam tubę i proszek do Mniejszego Unieruchomienia. Poszłam do skarbca, wypowiedziałam zaklęcie, sypnęłam proszkiem w twarz strażnikowi i dobrałam się do skarbu króla Gwennona. — Czy chcesz przez to powiedzieć, że strażnik nadal stoi tam jak nieruchomy posąg i będzie tak stał, póki nie przestanie działać twoje zaklęcie? — Tak myślę. Prawdopodobnie w tej chwili odzyskuje czucie w swoich członkach. — Dobrzy bogowie, kobieto, to ty traciłaś czas na kłótnię o stroje i ozdoby, wiedząc, że ten człowiek w każdej chwili może ożyć i podnieść alarm? Chyba zupełnie postradałaś te resztki rozumu, jakie miałaś! — Eudoryku, nie życzę sobie, żebyś odzywał się do mnie w taki sposób! Jestem księżniczką z królewskiego rodu… — Forthred! — wrzasnął Eudoryk. — Ruszaj! Cała trójka pogalopowała wąską drogą, rozbryzgując błoto w kałużach, aż wszyscy byli porządnie ubłoceni. Po kilku godzinach zsiedli z koni i poprowadzili je pod górę, pozwalając odetchnąć podczas wspinaczki na wzniesienie. Dosiadając konia na szczycie, Eudoryk odwrócił się w siodle i obejrzał. Patrząc w dal, gdzie zielona falująca trawa łąk mieszała się z szarym, zamglonym niebem, powiedział: — Niech diabli wezmą tę mgłę. Forthred, ty masz najlepszy wzrok. Widzisz coś na drodze? Forthred zmrużył oczy. — Panie, zdaje mi się, że widzę jakieś czarne plamki tam, gdzie droga styka się z niebem… Słońce czasem tak pobłyskuje, jakby na kawałkach stali. — Teraz ich widzę — jęknął Eudoryk. — Najwyższy czas znowu ruszyć galopem. — Nasze zwierzęta potrzebują więcej odpoczynku — powiedział Forthred żałosnym tonem. — Ochwacą się! — Jeśli te łotry nas złapią, będziemy odpoczywać przez całą wieczność. Ruszamy! W czasie następnej przerwy na złapanie oddechu Forthred obejrzał się i powiedział: — Panie, wydaje mi się, że pościg przybliżył się do nas. — Masz rację — rzekł Eudoryk. Przyjrzał się okolicy. — Jeśli się nie mylę, na tamtym wzgórzu jest grobowiec króla Balana; przejeżdżaliśmy koło niego w drodze do Ysness. Armorianie boją się wchodzić do grobowców, ale ja raczej zaryzykuję spotkanie z ich mitycznym straszydłem niż z żołnierzami króla Gwennona. W drogę! Zsiedli z koni i poprowadzili zwierzęta na szczyt wzgórza, gdzie dokładnie obejrzeli wejście do grobowca. Brama zbudowana była z trzech potężnych, masywnych bloków kamiennych, dwóch pionowych i łączącego je trzeciego poziomego. Ziemia porośnięta bujną, zieloną trawą, pokrywała kryptę, zasłaniając całą jej megalityczną strukturę, z wyjątkiem wejścia. — A co zrobimy z końmi i mułami? — spytał Forthred. — Weźmiemy je ze sobą. Brama jest wystarczająco wysoka, jeśli ściągniemy im łby do dołu. Kiedy jednak Eudoryk spróbował wprowadzić do krypty swojego wierzchowca, zwierzę zaczęło prychać, opierać się i niewiele brakowało, a zerwałoby wodze. Nie pomogło szarpanie z przodu i okładanie szpicrutą; nie powiodły się żadne próby skłonienia go do wejścia. Koń był coraz bardziej przerażony i przewracał ze strachu oczami. — Ostrożnie, panie — powiedział Forthred. — Daisy jest gotowa zerwać wędzidło i uciec. Kolejne eksperymenty pokazały, że inne zwierzęta są równie oporne. W końcu Eudoryk stwierdził: — Nie da rady. Musimy ukryć je w gąszczu za wzgórzem. Ale najpierw wypakujemy jedzenie, picie i świece, bo nie wiadomo, jak długo tu zostaniemy. Pół godziny później konie i muły były już bezpiecznie ukryte w zagajniku, a troje podróżnych spieszyło do wejścia do grobowca. Eudoryk mruknął: — Módlmy się, żeby zwierzęta nie zaczęły rżeć gdy pościg będzie w pobliżu. No, wchodźmy! Nie, nie zapalajcie jeszcze świec, światło mogłoby nas zdradzić. Stąpajcie ostrożnie i uważajcie na sidła i dziury. Przez kilka sążni korytarz wejściowy prowadził na wprost. Potem rozszerzał się w okrągłą izbę, o średnicy trzech lub czterech sążni, trudno było bowiem w ciemności dokładniej określić jej rozmiary. Eudoryk oświadczył: — Rozlokujcie się wygodnie, a ja będę obserwował drogę. — Wygodnie! — zakpiła Yolanda. — Jeśli siedzenie na zimnej kamiennej posadzce odpowiada twojemu wyobrażeniu o wygodzie, wolałabym nie wiedzieć, co uważasz za niewygodę… — Bierz konia i wracaj do Ysness, jeśli wolisz — odgryzł się Eudoryk. Po krótkim milczeniu, Yolanda odezwała się. — Przepraszam, mój drogi Eudoryku! Proszę o wybaczenie. Członek rodu Merovików powinien umieć znosić niewygody bez narzekania. — Po krótkiej przerwie dodała: — Muszę pójść na stronę. Jak… — Czy nie możesz wstrzymać się przez chwilę? Pościg zjawi się tu lada moment. Przez krótki czas Eudoryk stał przy wejściu, na tyle jednak głęboko ukryty w cieniu, by nikt nie mógł go dostrzec z biegnącej poniżej drogi. W końcu szwadron zbrojny króla Gwennona pojawił się w polu widzenia. Żołnierze człapali powłócząc nogami, ze bieszonych końskich pysków toczyła się piana. Jadący na czele dowódca wyciągnął rękę i zatrzymał oddział. Wskazał na grobowiec na wzgórzu i coś powiedział. Eudoryk nie mógł dosłyszeć słów, ale podejrzewał, że wybuchł spór. Machano rękami i zaciśniętymi pięściami. Kilku żołnierzy zsiadło z koni. Podczas gdy jedni przytrzymywali wierzchowce, dwóch rozpoczęło wspinaczkę po zboczu; blade słońce odbijało się miękko od ich hełmów i kolczug. Eudoryk wycofał się do komnaty we wnętrzu krypty i wyciągnął miecz. Szepnął: — Stańcie pod ścianą przy wejściu i bądźcie cicho. Tamci nie mają światła i wydaje mi się, że nie mają ochoty tu wchodzić. Wszyscy troje stanęli w bezruchu, wstrzymując oddech. Słabe odgłosy zapowiadały zbliżanie się żołnierzy: szmer stóp ugniatających trawę, pobrzękiwanie ostróg i szczęk broni, głośne oddechy. W pewnej chwili do krypty dotarły odgłosy rozmowy: — No, wchodź!… Nie, ty pierwszy!… A co, boisz się?… Jasne, i to bardzo!… Jak kapitan taki odważny, to niech sam przeszuka grób!… Jeśli tam są, spróbujmy z nimi pogadać. Trawa jest wydeptana jakby przez naszych zbiegów… Mogła ją ugnieść jakaś zabłąkana krowa czy koń… Cicho, pozwól mi mówić. Głos nabrał mocy: — Hola! Czy są tu ci renegaci, rycerz z cesarstwa i frankoniańska księżniczka? Wychodźcie! Nie stanie się wam krzywda! Zostaniecie nagrodzeni! Król posłał nas za wami z workami złota. Będziecie bogaci! Po chwili ciszy, żołnierz powtórzył swoją przemowę, po czym do grobowca dotarł głuchnący odgłos odwrotu. Kiedy daleki tupot końskich kopyt ucichł zupełnie, Eudoryk wyjrzał i zobaczył oddział oddalający się na wschód. Zdał raport towarzyszom podróży, którzy w tym czasie zdążyli już usiąść w rotundzie, blisko wejścia. Yolanda, wstając, stwierdziła: — Och, to dobrze! Możemy zatem natychmiast wyruszać dalej. — Obawiam się, że nie — odparł Eudoryk. — Najprawdopodobniej natknęlibyśmy się na nich znowu, gdy będą wracać ze swoich bezowocnych poszukiwań. Ty, moja droga, wyjdź teraz za potrzebą, a my z Forthredem rozpalimy świece i rozpakujemy wiktuały. Kiedy Yolanda powróciła do grobowca, na środku komnaty stała już zapalona przez Eudoryka świeca. Teraz mogli zobaczyć okrągłą, megalityczną ścianę, pociętą licznymi niszami i rozpadlinami; w niektórych tkwiły jakieś niewyraźne przedmioty, inne były puste. — Jeśli wolno mi zauważyć — powiedziała najwyraźniej poskromiona Yolanda — jestem głodna. — Proszę! — rzekł Eudoryk podając jej kawał pieczonego koguta i krojąc pajdę zwykłego żytniego chleba. — Przykro mi z powodu braku krzeseł, stołów i srebrnej zastawy. Najwyraźniej wszyscy giermkowie pospali się w spiżarni. Zaśmiała się lekko. — Wiesz, że jem obiad w taki sposób po raz pierwszy od czasu, gdy byłam małą dziewczynką? I wydaje mi się to nawet zabawne, choć ufam, że nie zawsze będziemy tak jadać. — Mam nadzieję, że nie — odparł Eudoryk. — Zobaczymy. A teraz pomówmy o pieniądzach, które podciągnęłaś ze skarbca Gwennona. Ile tego masz? Wyciągnęła potężną sakiewkę i sypnęła złotymi krążkami na podłogę. — Do podziału! — powiedziała. Eudoryk złapał kilka monet, które potoczyły się po posadzce. Oddzieliwszy korony, półkorony i dwukoronówki, zaczął liczyć. W końcu powiedział: — Na Boską Parę, masz dobrze ponad dwie setki koron! — Mogłam wziąć więcej, ale obawiałam się, że ich ciężar opóźniałby naszą ucieczkę. Podzielmy się łupem. — Daj mi równo sto — powiedział Eudoryk. — Tyle mi obiecano i nie wezmę więcej, niż mi się należy. Prychnęła. — Masz duszę handlarza! Żadna osoba szlachetnej krwi nie zawracałaby sobie głowy zliczaniem zysków i wydatków aż do ostatniego grosza. — Tak? — uśmiechnął się Eudoryk. — To zademonstruję ci moją patrycjuszowską hojność. Masz, Forthredzie! Jesteś dobrym chłopakiem. Eudoryk wziął garść monet z kupki i podał Forthredowi, który bez słowa wpatrywał się w złoto pożądliwym wzrokiem. Kiedy Forthred zaczął dukać podziękowanie, Yolanda odezwała się: — Ho! Twoja szczodrość dobrze o tobie świadczy ale miej świadomość, że dałeś ten prezent ze swoich stu koron, a nie z mojej części. Resztę zachowam dla siebie; ostatecznie łotry są mi winni — za kradzież dobytku i obrazę mojej osoby. Eudoryk wybuchnął śmiechem. — No i kto tu liczy co do ostatniego grosza? Forthred służył wiernie nam obojgu, choć jego jedyną nagrodą jest zapłata za dwa tygodnie, jaką mu sam dałem. Możesz chyba zdobyć się więc na nieco szlachetnej szczodrości. — Och, ty zarazo! — krzyknęła Yolanda. — Powinieneś być prawnikiem. Zabieraj swoją setkę! Kiedy odliczali monety, Eudoryk zapytał: — Jak frankoniańskie prawo reguluje władzę mężowską nad majątkiem żony? — Gdybym była zwykłą dziewką, miałbyś znaczące uprawnienia. Lecz jako księżniczka z królewskiego rodu, zachowuję kontrolę nad tym, co moje. Jedna dziesiąta wszystkich pieniędzy, otrzymywanych z moich majątków, idzie na cele charytatywne, przytułek w Letitti, lazaret, dom dla umysłowo chorych i inne potrzebne instytucje. Polecę memu skarbnikowi, by wpisał na listę wypłat jakieś kieszonkowe dla ciebie. — Dzięki — mruknął Eudoryk pochłonięty swoim jedzeniem. Kiedy skończył, wstał i podszedł do zaokrąglonej ściany, by spenetrować jej otoczenie. Dokładnie obejrzał tłumok w jednej z nisz. — Sądzę, że to ciało kogoś dawno zmarłego — rzekł. — Wydaje się, że jest ich tu z tuzin. Muszą tu wszystkie spoczywać latami, inaczej czulibyśmy odór. Zapewne jedno należy do króla Balana, a pozostałe do królewskich kuzynów lub, być może, żołnierzy i poddanych poświęconych do posług w zaświatach; podobnie się czyni, gdy umiera Wielki Chan Pantorozjan. Ale nie umiem określić, które z nich jest szkieletem, a… — Och, ty ignorancie! — zadudnił głęboki głos. — Czy nikt już nie potrafi w tych zdegenerowanych czasach czytać pisma runicznego? Podróżni zerwali się gwałtownie, rozglądając wokół. Prócz nich w izbie nie było nikogo. — Wypraszam sobie! — rzekł Eudoryk. — Potrafię czytać w rodzinnym lokaniańskim i kilku innych językach, ale nie miałem zaszczytu studiować twego pisma. Objaśnij mi, proszę! — Obcokrajowiec! — stwierdził głos. — Cóż, sądzimy, że trzeba robić ustępstwa. Wiedz zatem, o śmiertelniku, że jesteśmy duchem króla Balana, skazanego klątwą na tysiąc lat niewoli w tym grobowcu. Miejscem naszego spoczynku jest największa nisza w głębi izby, patrząc przed siebie. Jeśli przyjrzysz się dokładnie, powinieneś dostrzec nasze imię wykute w kamieniu nad tym otworem, a jeśli chodzi o składanie w ofierze służących, maszże nas za barbarzyńców? Eudoryk, przypominając sobie haki z ludzkimi głowami w pałacu króla Gwennona, miał wielką ochotę odpowiedzieć „tak”. Ale powstrzymał się, by nie rozzłościć ducha, póki nie pozna lepiej jego mocy. Powiedział zatem: — Czuję się zaszczycony spotkaniem Jego Duchowatości i ufam, iż nie czujesz się urażony, że użyliśmy twego grobowca jako schronienia. Goniono nas. — Wręcz przeciwnie, dobry śmiertelniku, jesteśmy uradowani. Przez całe wieki nikt nam nie towarzyszył, odkąd rozeszła się plotka o pożerających ludzi potworach, zamieszkujących grobowce. Kilka wieków samotności to potwornie nudne. Cóż cię tu sprowadza? — Różnica zdań z ministrem króla Gwennona, błaznem–magikiem Corentinem — powiedział Eudoryk. — Czy chcesz przez to powiedzieć, że król zatrudnia błazna jako urzędnika państwowego? — Tak, panie, to właśnie miałem na myśli. — Oryginalne. Jakim człowiekiem jest ten minister w stroju trefnisia? — Z tego co widziałem, uważam go za zdolnego urzędnika, choć jest może nieco arogancki i z lekka szalony. — A co wiesz o królu? — Jak mi się zdaje, jest bliskim już śmierci, trzęsącym się ze starości, zdziecinniałym ramolem, za dużo pijącym i żrącym. — Ha! — odezwał się duch króla Balana. — Nie dziwi nas to. Od naszych rządów Armoria nie miała monarchy o prawdziwie królewskich manierach. A teraz opowiedz nam historię innych państw od czasu naszego zejścia, to jest od ponad czterystu lat. Eudoryk mówił o wszystkim, co wiedział o historii cesarstwa i sąsiadujących z nim państw. Yolanda uzupełniła jego sprawozdanie informacjami o przeszłości Frankonii. — Tak! — rzekł duch. — Jesteś więc siostrą panującego we Frankonii monarchy? Jak powodzi się twemu królewskiemu bratu i jego królestwu? — Dość dobrze — odparła Yolanda. — Pozbieraliśmy się już po rewolcie Wyrobników i nie mieliśmy żadnych wielkich wojen przez ostatnie pokolenie. — Czy Clothar jest człowiekiem posiadającym więcej kwalifikacji na króla niż większość tych głupków, o których nam opowiadaliście? Życzymy sobie szczerej, nieupiększonej prawdy, miast dętych panegiryków, za pomocą których królowie mają zwyczaj ogłupiać swych poddanych. Proszę mówić, madame! Yolanda zastanowiła się, westchnęła, a następnie powiedziała: — Starałam się wychować brata i zaszczepić mu poczucie królewskiej odpowiedzialności, lecz niestety, niewiele osiągnęłam. Nie jest ani takim okrutnym potworem jak Gundevek, ani alkoholikiem jak Evatrix, ani też takim półgłówkiem jak Merovik Czwarty. Jest uprzejmy i inteligenty, ale żyje poniżej swoich możliwości umysłowych. Ślęczenie nad oświadczeniami skarbnika nudzi go; ucieka więc od nich i oddaje się jakimś lekkomyślnym polowaniom czy sportom, pozostawiając urzędową harówkę Ministrowi Brulardowi. Dlatego też bezczelny motłoch zwie mego brata Clotharem Frywolnym, oczywiście nie w jego obecności. — Choroba, na którą często zapadają monarchowie — stwierdził głos. — A teraz opowiedz mi o sobie. — Niech Eudoryk mówi — powiedziała Yolanda. — On najwięcej podróżował i miał najwięcej przygód. Eudoryk zaczął snuć opowieść o swojej podróży do Pathenii w poszukiwaniu dwóch jardów kwadratowych skóry smoka i o przygodach, jakie go tam spotkały. Kiedy wypaliła się pierwsza świeca, Forthred zapalił następną. — Wozy na czterech kołach, z miejscami siedzącymi dla podróżnych i baldachimami osłaniającymi przed deszczem, jeżdżące tam i z powrotem i zabierające każdego, kto może zapłacić? — Duch wypowiedział to głosem pełnym zdumienia. — Pomysłowa rzecz, ale w Armorii nic z tego nie będzie, bo drogi są tu zbyt wąskie. Mów dalej, sir Eudoryku. Eudoryk powstrzymał ziewnięcie. — Zapadła noc, Wasza Duchowata Wysokość… — I jesteś zmęczony. No cóż, czujcie się zaproszeni do spędzenia nocy w tej naszej małej posiadłości — stwierdził głos. — Pod warunkiem, że obiecacie mi opowiedzieć jutro kolejne historie. — Z przyjemnością — odparł Eudoryk. — Jeśli pozwolisz, weźmiemy tylko nasze koce, które zostały przy koniach… — Ach, nie! — powiedział głos. — Myślisz, że pozwolimy wam opuścić nasz grobowiec, pozostawiając biednego króla Balana samego, jeśli nie brać pod uwagę garści pająków? Zapewniamy cię, że pająki to nudne towarzystwo. Pozostaniecie tu, póki moje pragnienie kontaktu nie zostanie zaspokojone. — A ile to może trwać? — spytał Eudoryk. — Może z rok albo dwa. — Proszę mi wybaczyć, Wasza Duchowatość, że odważam ci się sprzeciwić — rzekł Eudoryk wstając — ale mamy własne sprawy do załatwienia. Dziękujemy więc za twoją gościnność… — Ha! Spróbuj tylko wyjść, a zobaczysz! Yolanda i Forthred także wstali, a giermek ze zdumienia zaczął krzyczeć. Zwracając się w stronę drogi wejściowej, Eudoryk zobaczył, że korytarz zniknął. Znajdowali się w okrągłej izbie, z której nie było żadnego widocznego wyjścia. — To tylko złudzenie wzrokowe — powiedziała Yolanda. — Przejdź wzdłuż ścian póki nie trafisz na otwór. — No i co? — spytał duch, po czym zaśmiał się nieziemsko. Otaczająca ich ściana, wraz z wnękami grzebalnymi, zaczęła wirować. Wirowała coraz szybciej, aż wnęki zlały się w jeden wzór i wyglądały jak czarna wstęga okalająca całą izbę, pomiędzy szerszymi pasami z żółtoszarego kamienia. — To nadal tylko iluzja — powiedziała Yolanda. — Niech któryś z was ruszy się i dotknie ściany! Forthred przyłożył ostrożnie palec do pędzącej kamiennej powierzchni. — Auu! — krzyknął cofając rękę. — W każdym razie ten ból jest na pewno prawdziwy. Eudoryk złapał kość udową z na wpół zjedzonego koguta i dotykał nią ściany w kilku miejscach. Za każdym razem kość natrafiała na opór i wydawała głośny dźwięk przypominając skrobanie. — Korytarz wejściowy powinien być tu — dziwił się Eudoryk. — Kość powinna przejść z łatwością przez iluzoryczną ścianę, ale jakoś nie może. — No pięknie, mój bohaterze — odezwała się złośliwym tonem Yolanda — i co teraz? Będziemy tu siedzieć i opowiadać historie, póki nie pomrzemy z głodu? Czyżby następny wścibski półgłówek miał znaleźć tu nasze kruszące się kości? — Zastanawiam się — rzekł Eudoryk. — Nad czym? — zapytała. Nadal panując nad sobą Eudoryk zignorował kpinę. — Nie znasz zaklęcia, które zneutralizowałoby moc zaklęcia rzuconego przez ducha? — Nie. Moje magiczne przyrządy leżą zapakowane w mniejszym kufrze przytroczonym do muła. — A nie masz jakiegoś zaprzyjaźnionego potworka, takiego jak ten, którym dowodzi Corentin? — Nie. Miałam jednego, który przybierał postać borsuka. Ale kiedy mnie aresztowano, Corentin wymówił zaklęcie i wyzwolił stworzonko. Znikło i od tego czasu nie udało mi się go przywołać. — Panie — rzekł Forthred — czemu nie powiedzieć naszemu duchowi o… Szybkie spojrzenie Eudoryka i kiwnięcie głową uciszyło giermka. Po długiej przerwie Eudoryk odezwał się. — No dobrze, Wasza Wysokość, opowiem o moich przygodach w Pathenii… — Wydaje mi się, że już o tym mówiłeś — mruknął głos. — Och, czyżby? W takim razie z pewnością przypomni mi się więcej szczegółów, kiedy opowiem po raz drugi. Gdy mój stary nauczyciel, emerytowany czarownik Baldonius, potrzebował dwóch jardów kwadratowych skóry smoka do swych doświadczeń alchemicznych… Eudoryk przebudził się, sztywny i obolały, w głębokiej ciemności. Druga świeca była już całkiem wypalona. Po omacku wysunął dłonie i zlokalizował ciała swoich towarzyszy. Oboje poruszyli się i zamruczeli coś pod jego dotykiem, ale się nie obudzili. Znalazł paczkę z jedzeniem i piciem, ale zapalenie świeczki za pomocą krzesiwa i hubki w tak zupełnym mroku przekraczało jego możliwości. Powiedział więc głośno: — Wasza Wysokość! — Słucham, sir Eudoryku? — Czy mógłbyś, proszę, udostępnić nam trochę światła? — Jeśli uraczysz nas opowieściami o twym życiu. Słaby, szary blask, niczym pochmurnego świtu, wypełnił izbę, wywołując wrażenie jakby poranne światło przeświecało przez iluzoryczną ścianę z kamienia lub taflę mocno zadymionego szkła. Yolanda i Forthred poruszyli się. Eudoryk wziął trzecią świecę i zapalił ją, a rozbudzony giermek przygotował posiłek. — Sir — szepnął Eudorykowi na ucho Forthred — obawiam się, że tego piwa nie starczy do końca dnia. Co będziemy pili? — Zapewne król Balan pozwoli ci przynieść wody, jeśli księżniczka i ja zostaniemy jako zakładnicy — zaczął Eudoryk. — Nigdy! — zagrzmiał głos ducha. — Gdybyśmy otworzyli wyjście dla twego sługi, wszyscy moglibyście uciec na wolność zanim zdążylibyśmy odnowić zaklęcie. Wymyśl raczej coś lepszego. — Ależ Wasza Wysokość. Jeśli będziesz nas tu trzymał, umrzemy. — Wtedy wasze duchy będą mi dotrzymywać towarzystwa. — Nie jestem teologiem, jednym z tych, którzy toczą spory o to, co się dzieje z naszymi duszami po śmierci. Ale jestem pewien, że nie bylibyśmy tutaj tak uwięzieni jak Wasza Królewska Mość. — Pewnego dnia — powiedział głos — opowiemy wam o tym dziwnym przekleństwie, które było przyczyną naszego zamknięcia. Tymczasem jak możesz mi zagwarantować, że jeśli pozwolę odejść jednemu z was, nie uciekną wszyscy, pozostawiając starego Balana z jego nierozmownymi pająkami? Z pewnością tak sprytny gość jak ty potrafi wymyślić rozwiązanie. Po dłuższym milczeniu Eudoryk odezwał się: — Wasza Wysokość! — Tak? — A gdyby tak jedno z nas mocno skrępowało nadgarstki i kolana pozostałych. Wiążący mógłby wyjść i powrócić, a nie istniałaby groźba, że uciekną związani. Poza wszystkim od czasu do czasu musimy wychodzić, albo będziemy zanieczyszczać twój grobowiec. — Rozważymy twą propozycję. A czego używalibyście do wiązania? — Pasów uciętych z obrębienia sukni mej żony. — Naprawdę? — spytała Yolanda. — A dlaczegóż to myślisz, mężu… — Dość! — ryknął Eudoryk. — Twoja suknia to w najlepszym wypadku masa błota i nic więcej. — Powinieneś zatem kupić mi drugą, równie dobrą, kiedy już wrócimy do cywilizacji. — Hm? — mruknął duch. — O co chodziło z tym powrotem do cywilizacji? Jeśli twoja kobieta insynuuje, że Armoria nie jest cywilizowana, uwięzimy ją tu na zawsze i… — Proszę, Wasza Wysokość! — przerwał Eudoryk pośpiesznie. — W języku frankoniańskim „cywilizowany” znaczy tyle, co mówiący po frankoniańsku, niezależnie od tego, czy jest wykształcony i jakie ma maniery. Moja żona nie miała najmniejszego zamiaru wyrazić się lekceważąco o żyznym królestwie Waszej Wysokości. Yolanda robiła wrażenie, jakby zamierzała powiedzieć coś jeszcze, ale mordercze spojrzenie rzucone przez Eudoryka powstrzymało ją. Duch odezwał się: — Mhm! Tak by mogło być. Ale nawet nie myślcie o wiązaniu się fałszywymi węzłami, które natychmiast opadną przy tupnięciu! Znamy się nieco na węzłach, jako że w młodości dowodziliśmy statkiem w marynarce naszego ojca. Och, i jeszcze jedno: słyszeliśmy, że wspominałaś, pani, o czarodziejskiej aparaturze w kufrze. Nie myślcie przypadkiem o przyniesieniu jej do naszej posiadłości, by zniweczyć nasze zaklęcie! — A co zrobisz, jeśli przyniesiemy — wybuchła Yolanda. Duch zachichotał. — Myślisz, że wypstrykaliśmy się ze wszystkich pomysłów, nie zostawiając żadnych na wypadek walki? Spróbuj tylko, a gwarantuję ci słowem króla, te skutki będą dla was fatalne. — Co mógłby zrobić? — wyszeptał Eudoryk. Yolanda wzruszyła ramionami. — Nie wiem. Chcesz ryzykować i sprawdzić, czy nie jest to tylko przechwałka? Może nas zabić, ale ja nie boję się śmierci. Eudoryk pokręcił głową. — Kiedy nie ma możliwości oceny szans, zachowuję daleko posuniętą ostrożność przy robieniu zakładów. — Kupiec! — prychnęła szeptem Yolanda. W końcu więzy zostały tak założone, że duch je zaakceptował. Ściana przestała się kręcić i otwór wyjściowy ukazał się ponownie. Trzej więźniowie wyszli, po kolei. Powracając ze swojego spaceru Forth—red powiedział: — Panie, powinniśmy zdjąć bagaże z naszych biednych zwierząt. Jeśli pozostawimy je objuczone i powiązane, to poobcierają sobie boki. Ale ja sam nie jestem w stanie tego zrobić. — Później — odparł Eudoryk. — A teraz, Wasza Wysokość, opowiem wam o swoich przygodach w Pathenii… Kiedy Eudoryk po raz czwarty mozolnie brnął przez tę historię, Yolanda mruknęła: — Nie wiem, jak czuje się upiór, ale ja jestem już tym tak znudzona, że chce mi się wyć. Eudoryk uśmiechnął się i zaczął opowiadać od początku. Kiedy skończył, duch rzekł: — Dziękujemy ci, ale czy nie znasz jakiejś innej historii, którą mógłbyś nam opowiedzieć? Tę opowiadałeś już tyle razy, że zaczyna być męcząca. — Niestety nie, panie — odparł Eudoryk. — Prócz tej wyprawy, prowadziłem uporządkowane, pozbawione przygód życie. — Yolanda i Forthred uśmiechnęli się ukradkiem, a Eudoryk z zadowoleniem spostrzegł, że duch nie posiada zdolności wykrywania kłamstw. — Czy wspominałem o ciekawym obyczaju Pathenian robienia sobie domów w muszlach gigantycznych ślimaków, które zamieszkują na ich ziemiach? — Tak, tak, i przedtem, i później! Mówiłeś nam o tych ślimaczych domach nie raz, ale ze trzy razy! Zabieraj się stąd ze swoimi kompanami, zanim umrzemy po raz drugi, tym razem z nudów! XIII UKRYWAJĄCY SIĘ BOHATEROWIE W Knokanii, Eudoryk udał się do sklepikarza. Nie znając po armoriańsku słowa „mapa”, zwrócił się doń następująco: — Powiedz mi, dobry człowieku, czy masz rysunek okolicznej ziemi taki, jakbyś patrzył na nią z lotu ptaka? Sprzedawca podrapał się w głowę. — Zanurz mnie w gnojówce, jeśli to nie jest dziwaczny pomysł! Jak człowiek mógłby zrobić taki obrazek? Musiałby umieć latać jak ptak ponad ziemią albo być pozbawionym ciała duchem? — Zapewniam cię, że jest to możliwe. Mierzy się tylko odległości wzdłuż dróg i pól i odpowiednio rysuje ich zarysy. Nie masz takich kart do sprzedania? — Nie, panie. Po co nam one, skoro mieszkamy w Knokanii przez całe życie i znamy okolice jak własną kieszeń? — Ale podróżni, tacy jak my, tej wiedzy nie mają. Właściciel sklepu wzruszył ramionami. — To ich problem. Możliwe, że robią takie rysunki w dużych miastach, takich jak Ysness. Eudoryk westchnął. — No cóż, a może mógłbyś mi sprzedać kartkę papieru? — A co to jest papier? — Taki nowy materiał, używany do pisania, rodzaj filcu, robionego z lnianych szmat. Jeśli nie masz papieru, to może kartkę pergaminu? — A co to jest pergamin? — Skóra z owcy, tak spreparowana, że tworzy dość dobrą powierzchnię do pisania. — Ach, tak, skórę z owiec to ja mam, choć nie wiem, czy nada się do twoich celów. Jedyną osobą w okolicy, która zna się na czytaniu i pisaniu jest kapłan. Eudoryk opuścił sklep z rulonem owczej skóry, pokrytej jeszcze wełną. — Nie ma mapy, Mały? — spytała po frankoniańsku ostrym tonem Yolanda. Eudoryk drgnął. — Nigdy nie słyszeli o mapach. Będziemy musieli zrobić ją sami, najlepiej jak umiemy. — Z tego dowiemy się jedynie, gdzie byliśmy, a nie dokąd mamy iść. To znaczy, że będziemy wędrować w kółko po okolicy, póki się nie zestarzejemy, albo któryś z chłopów nie usłyszy, że poszukują nas ludzie króla i wyśle ich naszym śladem? — Nie krążymy w kółko — powiedział Eudoryk urażony. — Trzymam się kierunku według słońca i gwiazd. — Ale przez dwa na trzy dni jest pochmurno. Powinieneś był wcześniej pomyśleć o zdobyciu mapy. Eudoryk poczuł, jak rośnie w nim gniew. — A kiedy to niby miałem kupić mapę, jeśli przez cały czas byłem zajęty, jak nie tobą i potworem, to błaznem Corentinem? Czemuż to nie użyjesz swojej magii, żeby nam wskazać właściwy kierunek? — Mogłabym, gdybym miała ze sobą aparaturę, którą zostawiłam w Letitii. A poza tym wydaje mi się, że będzie padać. Czy znowu każesz mi spać w tym przeciekającym, ciasnym namiocie, budzić się znowu ze stopą Forthreda w ustach i, mimo młodego wieku, łamaniem w kościach? — Panie — cichym głosem odezwał się Forthred, — Bardzo przepraszam, ale ludzie gapią się na nas. Czy nie byłoby lepiej odłożyć tę dyskusję do czasu, aż znajdziemy się poza miastem? Wie pan, jak podejrzliwi wobec obcych są ci wieśniacy. — Racja — mruknął Eudoryk. — Przywiąż tę skórę do pozostałych pakunków i wskakuj na konia. Yolanda wsiadając na swojego wierzchowca zauważyła: — Nie moglibyśmy choć raz skorzystać z luksusu oberży? Znam doskonale wszystkie twoje wymówki na temat złych warunków w zajazdach, ale w porównaniu z namiotem coś takiego wydawałoby się rajem. — Nie — odparł Eudoryk podciągając się na siodło. Wiesz równie dobrze jak ja, że jeśli zatrzymamy się na noc w oberży, czy nawet w stodole u chłopa, rankiem najprawdopodobniej obudziłby nas szwadron doborowych żołnierzy króla Gwennona z ostrzami szpad wspartymi na naszych gardłach. Yolanda westchnęła. — Gdybym tylko wiedziała, jakie trudy przyjdzie mi pokonywać w czasie tej ucieczki, poleciłabym ci, żebyś pozostawił mnie na Skale. — A ja, gdybym znał słodkie usposobienie mojej przyszłej żony — warknął Eudoryk — posłuchałbym twego rozkazu bez wahania. Przez chwilę jechali w milczeniu. Potem Eudoryk usłyszał jakiś dźwięk, który skłonił go do obejrzenia się za siebie. Yolanda płakała. Przez łzy mamrotała: — Och, najdroższy Eudoryku, czemu jestem taka okropna. Nie umiem nawet powiedzieć, jak bardzo mi przykro. Sama siebie nie cierpię. To zupełnie tak, jakby jakiś demon brał mnie od czasu do czasu we władanie, powodując, że wściekam się na najuprzejmiejszego i najcierpliwszego męża, jakiego można sobie wymarzyć. Zaczęła rozpaczliwie szlochać. Eudoryk głaskał ją i próbował pocieszyć. Kiedy się wreszcie uspokoiła, stała się niesłychanie dobra. Upierała się, żeby robić więcej niż do niej należało przy zakładaniu obozowiska. Wzięła się nawet za gotowanie kolacji, choć efekt tej pierwszej próby okazał się zupełnie niejadalny; nawet Eudoryk, pełen dobrej woli, nie był w stanie zjeść tego przysmaku. Następnego dnia z mżawki wyłoniła się kolejna wioska. Eudoryk powiedział: — Widzę coś, co wygląda jak tawerna. Zatrzymajmy się tu na posiłek i odpoczynek. Za drzwiami wejściowymi walącego się budynku, na parę kroków rozciągała się prosta drewniana podłoga, a mniej więcej w tej samej odległości nad głowami zwisała strzecha chaty. Na podłodze stały dwa małe stoły; za jednym z nich siedziało trzech popijających i plotkujących staruszków. Kiedy Eudoryk i jego towarzysze zajęli miejsca przy drugim stole, staruszkowie zamilkli i zaczęli się przyglądać. Jeden z nich, siedzący najbliżej, odwrócił nawet krzesło, by lepiej widzieć nowo przybyłych. — Można by pomyśleć, że nigdy przedtem nie widzieli istoty ludzkiej jedzącej lub pijącej — mruknęła Yolanda po frankoniańsku. — Podróżny musi być przyzwyczajony do tego — odparł Eudoryk. Po czym zamówił u właściciela tawerny chleb, ser i gruszkowin. Gdy oczekiwali na posiłek, Yolanda powiedziała: — Drogi Eudoryku, naprawdę żałuję, że tak często naskakuję na ciebie bez powodu. Niestety, pozycja chroniła mnie zawsze przed potrzebą panowania nad moim usposobieniem. — Na naukę nigdy nie jest za późno — wymijająco rzekł Eudoryk. Kiedy Yolanda i Forthred zajęci byli jedzeniem, Eudoryk spojrzał na najbliższego starca i powiedział po armoriańsku: — Witajcie, dobry człowieku. Jak wam się wiedzie? Mężczyzna przestraszył się, lecz po chwili zebrał się w sobie. — Dość dobrze, jeśli nie liczyć reumatyzmu. A tobie panie? Eudoryk musiał skupić całą uwagę, by zrozumieć lokalny dialekt. — Całkiem nieźle. A twoim kompanom? — Też całkiem nieźle — odparł jeden z pozostałych starców — jeśli nie wspomnieć o słabości oczu. — Och, cóż — rzekł Eudoryk — gdy ja osiągnę wasz wiek, bez wątpienia będę cierpiał na te same choroby i jeszcze inne. Rzeknijcie mi, proszę, co tam jest? — Wskazał palcem na wschód. Starzy mężczyźni wymienili spojrzenia, a ten, do którego Eudoryk zagadał, powiedział: — No cóż, jest tam jeszcze jedna wioska, zwana Gaura. A za nią już nic, tylko las. Mówią, że przedzierając się przez puszczę, można dotrzeć do granicy z Frankonią, ale nikt, kogo znam, nigdy tam nie zawędrował. — Nie ma tam dróg? — Nie, ani śladu. Nikt nie jeździ tamtędy, być może z wyjątkiem szmuglerów, na których polują graniczne patrole żołnierzy króla. A gdybyś dotarł do Frankonii, musiałbyś zawrócić i jechać wiele mil na północ, żeby dotrzeć do prawdziwej drogi, a przynajmniej tak mówią. Nie byłem tam, to i nie wiem. A czemu pytasz o drogę do Frankonii? — Jesteśmy w podróży poślubnej — powiedział Eudoryk — i jeździmy po okolicy, podziwiając wasz kraj. — Stłumił uśmiech, kiedy złapał mordercze spojrzenie Yolandy. — Ach, tak! — powiedział starzec. — W takim razie życzę dużo sił twemu członkowi! Kiedy Eudoryk zapłacił i wsiadali już z Yolanda na konie, z tawerny wybiegł pospiesznie Forthred i przyłączył się do nich. Gdy tylko odjechali na tyle daleko, by nie można było z tawerny dosłyszeć o czym mówili, Forthred powiedział: — Sir Eudoryku! — Tak? — Kiedy wychodziłem z wygódki, podsłuchałem rozmowę tych starców. Zanim mnie zauważyli, usłyszałem, jak jeden z nich mówił: „…szmuglerzy, bez wątpienia. Jeśli pojadą na wschód od Gaury, natkną się na ortodoksyjnych ludojadów.” — Na co? — Ortodoksyjnych ludojadów, panie! Wyraźnie słyszałem. — Jesteś pewien, że zrozumiałeś właściwie armoriańskie słowa? Nikt z nas nie jest biegły w tym języku. — Tak, panie, jeden człowiek w pokojach dla służby w pałacu był nabożnym łotrem i chcąc uchronić mą duszę przed potępieniem, przekonywał mnie do triunitariańskiej wiary biskupa Grippo. Znam więc armoriańskie słowo „ortodoksyjny”. — I co z tego? — Nic, umilkli, kiedy mnie spostrzegli, choć śmieli się, chichotali jak z jakiegoś dobrego dowcipu. — Armorianie — odezwała się Yolanda — uważaliby za niezły żart, gdyby zjadły nas te ludojady. — Moja droga — spytał Eudoryk — a nie mogłabyś wywołać jakiegoś większego demona, który zjadłby tych łudojadów? Może jednego z tych maridów, o których mi mówiłaś? — Tak daleko od krainy Saracenów zaklęcie nie działa. Mam służące maridy w pałacu, ale kiedy starałam się przywołać je w Armorii, żaden nie odpowiedział na moje wezwanie. — A znasz jakąś inną magię przeciw ludojadom? — Zaklęcie, powodujące rozgromienie wroga, ale nigdy go jeszcze nie stosowałam. Rezultat może być gorszy dla nas, niż dla przeciwników. — Cóż zatem proponujesz? — Musimy odnaleźć główną drogę i wkroczyć do Frankonii normalnym przejściem, tak jak radzili nam starcy. — I dać się złapać na granicy żołnierzom Gwennona? Czyś ty oszalała, kobieto? — Nie, Mały, teraz to ty mówisz od rzeczy. Jeśli podam na granicy me imię i pozycję, Frankonianie z drugiej strony rzucą się na ratunek. Eudoryk nienawidził, gdy nazywała go „Mały”, był jednak pewien, że jeśli podniesie kwestię tego przydomka, Yolanda będzie go używała jeszcze częściej w chwilach niezadowolenia. A mimo jej zapewnień o swoim oddaniu, obawiał się, że będzie z czegoś niezadowolona przez większość czasu. Opanowując poirytowanie uciekł się do pomocy logiki: — Po pierwsze, Armorianie mogą nas aresztować, zanim dotrzemy na tyle blisko granicy, by nasze okrzyki były słyszalne po drugiej stronie, w strażnicy. Po drugie, nawet jeśli podjechalibyśmy do posterunku wystarczająco blisko, twoi ludzie mogliby nie zrozumieć, że zatrzymaną jest ich księżniczka. Po trzecie, mogły im zostać wydane wyraźne rozkazy nieprzekraczania granicy. Po czwarte, twoja królewska rodzina nie jest zbyt kochana przez podwładnych i żołnierze mogliby pozwolić, byś się smażyła we własnym sosie. Po piąte, gdyby to byli partyzanci księcia Dorelii… — Och, ty nędzny handlarzu, kalkulujący szansę, miast walczyć o prawdę. Gdzie twa rycerska odwaga? Eudoryk uśmiechnął się ponuro. — Moja laleczko, jeśli znasz historię własnego kraju, to wiesz, że zaledwie dziesięć lat temu wasi eleganccy frankoniańscy rycerze, służący w karyntyjskiej armii, stracili szansę na zwycięstwo, jak też i życie, pod Polovotsogradem. Dokonali jednego z tych wytwornych ataków głową naprzód, wbrew rozkazom, prosto w sam środek Pantorozjan. — Przynajmniej oddali życie z honorem! A jeśli chodzi o ciebie, to nie jesteś szermierzem nawet pod innym względem. Dogodziłeś mi tylko dwa razy, odkąd wyjechaliśmy z Ysness. Mój trzeci mąż, mimo że cały czas siedział z nosem w swoich starożytnych księgach i wcale nie był Huanem z Tarraconii, potrafił przelecieć mnie trzy razy w tym czasie co ty raz! — Twój trzeci… — zatrzymał się Eudoryk z szeroko otwartymi ze zdumienia ustami. — Tak, mój trzeci mąż, uczony Sugerius. A o co chodzi? Eudoryk nie od razu odpowiedział, czując się nieco wytrącony z równowagi tą rewelacją. — W czasie naszej nocy poślubnej zdałem sobie sprawę, że Armorianie zataili prawdę nazywając cię „panną”, ale nie sądziłem, że posuną się do aż tak monstrualnego kłamstwa. — Tak? I co z tego? Wszystko było absolutnie legalne. Nie moja wina, że jestem trzykrotną wdową. — Kiedy siedzieliśmy czekając na potwora, powiedziałaś mi, że jesteś samotna — stwierdził Eudoryk. — Bo wtedy byłam. Nie mówiłam przecież, że zawsze tak było. Eudoryk jechał przez jakiś czas w milczeniu, po czym spytał: — Opowiedz mi o moich poprzednikach. Co im się przytrafiło? Zamieniłaś ich w żaby? — Nie. Czy jesteś pewien, że chcesz usłyszeć tę bolesną historię? Nie chciałabym ranić twych uczuć bardziej niż to konieczne, bo mimo wszystko jesteś mi drogi. — Mów, Yolando — oparł. — Lubię prawdę. — No cóż, mój pierwszy mąż, Gontran z Tolosy, syn księcia i słynny wojownik, został dla mnie wybrany, jak to się zwykle dzieje, wśród królewskich dzieci. Ale okazał się głupim, rozpitym brutalem, który w chwilach złości rzucał się na mnie z pięściami. — I co się z nim stało? Yolanda wzruszyła ramionami. — Pewnego dnia zniknął. Uważa się, że podobnie jak wielu innych niezadowolonych mężów uciekł, zmienił nazwisko i zaczął nowe życie gdzie indziej. — Ale w takim razie jak mogłaś… — Och, wiem o co ci chodzi. Jak ci już kiedyś mówiłam, we Frankonii nie ma rozwodów, małżeństwo można tylko anulować odpowiednio hojnie opłacając triunitariańskich kapłanów. Jeśli partner zniknie i nic o nim nie słychać, po roku może zostać legalnie uznany za zmarłego. Ma to takie samo znaczenie, jak anulowanie małżeństwa i tak właśnie było w przypadku Gontrana. — Co będzie, jeśli pojawi się ponownie? — Z prawnego punktu widzenia to nie ma znaczenia. Ale drżę na myśl o tym, jako że Gontran był zawziętym, mściwym człowiekiem, który nigdy nie przebaczał tego, co uznał za obelgę, ani nie umiał przejść do porządku nad tym, co się stało. Nienawiść i urazy tak bardzo wypełniały jego umysł, że czyniły go niewrażliwym na logiczne argumenty. Mam nadzieję, że byłbyś gotów do konfrontacji z nim, gdyby… och… pojawił się pewnego dnia. Eudoryk westchnął. — Mógłbym tylko zrobić to, na co mnie stać. A numer dwa? — Landwin z Kromnitch był poetą z twojego cesarstwa. — Naprawdę? Wydaje mi się, że poznałem tego dziwaka kilka lat temu. Taki wysoki, szczupły, jasnowłosy facet? — Tak. Rościł sobie jakieś niejasne pretensje do szlacheckich przodków, w co nie wierzyłam; ale śpiewał tak śliczne pieśni i tak czule kochał się ze mną, że, będąc młodą i głupią, nie zważałam na jego niskie pochodzenie i namówiłam Clothara, by w nagrodę za wiersze pasował go na rycerza. Mimo to małżeństwo księżniczki z królewskiego rodu z kimś takim naruszało niebezpiecznie nasz porządek społeczny. — A jak wam się udała noc poślubna? — zapytał Eudoryk trochę zdziwiony, kiedy się zorientował, że dowiadując się o małżeńskiej przeszłości Yolandy czuł mniej zazdrości niż żrącej ciekawości. — Nie mogę narzekać na jego aktywność w łożu — odparła Yolanda. — Mimo swojej mizernej postury miał w sobie żądzy za trzech. Problem polegał na tym, że nie potrafił ograniczyć swych zainteresowań do mnie, ale zdobywał też kuchenne dziewki za drzwiami od spiżarni. Kłóciliśmy się więc i pewnego dnia zniknął tak, jak jego poprzednik. — A numer trzy? — To był Sugerius, hrabia Perigezu. Nudny mól książkowy, który nie dbał wcale o zwyczajowe rozrywki szlachty: polowania, pijatyki, hazard, turnieje i nierząd. Zaniedbywał mnie dla swych zatęchłych ksiąg i zapleśniałych manuskryptów, póki nie doprowadził do tego, że szukałam pociechy w łożach innych. Kiedy Sugerius odkrył prawdę, zdobył się na tyle zuchwałości, by mnie uderzyć, mnie, księżniczkę z królewskiego rodu! — A potem zniknął — stwierdził Eudoryk, starając się, by nie zabrzmiało to sceptycznie. Ta opowieść o trzech zbiegłych mężach śmierdziała Eudorykowi rybką. Zastanawiał się, co przytrafiło się im naprawdę. Czy zostali wrzuceni do lochów lub studni, w której znajdował się jakiś ludojad? A może zamurowano ich żywcem w ścianach jej pałacu? — Czy byli jeszcze inni pomiędzy Sugeriusem a mną? — zapytał. — Nie, jesteś numerem czwartym i mam nadzieję, że pozostaniesz dłużej niż twoi poprzednicy. W każdym razie warto było chyba spróbować, skoro mój królewski brat będzie twoim protektorem. Przykro mi, że czasami bywałam w złym nastroju, ale przeszłam wiele w ostatnim okresie. A i ty nie zawsze jesteś jak promyczek słońca. Choć z pewnością masz wiele zalet i, jestem tego pewna, będę cię naprawdę kochała. — Dzięki ci — powiedział sucho Eudoryk. Zastanawiał się czy nawet tak niezwykła korzyść jak posiadanie królewskiego protektora, warta była ryzyka wrzucenia do zamieszkałego przez potwora lochu. — Pozwól, że zdradzę ci mały sekret. Możliwości mężczyzny jako szermierza pod wspomnianym względem, używając twego określenia, w dużym stopniu zależą od stanu zdrowia jego ciała i spokoju ducha. Jeśli chciałabyś spowodować, by jego… hm… śmiałość zwisła, musisz tylko często besztać go ostrymi i raniącymi określeniami. Gdybyś jednak chciała, żeby służył ci swym wigorem, schlebiaj mu i chwal go, staraj się, aby uważał się za lepszego niż jest. A na razie, powinniśmy jechać do Gaury, a potem przez puszczę do granicy. — A co z tymi ortodoksyjnymi ludojadami? — spytała Yolanda. Eudoryk wzruszył ramionami. — Jeśli naprawdę istnieją, będziemy musieli sobie z nimi jakoś poradzić. O ile znam się na wieśniaczych legendach, są to zazwyczaj tylko wytwory wyobraźni i baśnie. Ruszajmy kłusem! XIV ORTODOKSYJNE LUDOJADY — Forthred! — zawołał Eudoryk. — Znak! Przez pół dnia przedzierali się przez gęsty las, na wschód od Gaury. Ponieważ była to stara puszcza, w której nie ścinano drzew od wielu dziesięcioleci, niewiele w niej było podszycia. Przeszkodę stanowiły jedynie pojawiające się co jakiś czas strumienie, występy skalne lub zwalony, gigantyczny pień, leżący w poprzek drogi. Liście zaczynały już żółknąć i brązowieć. Od czasu do czasu opadały, kołysząc się i wirując w drodze na ziemię, w chłodnym, spokojnym, jesiennym powietrzu. Na polecenie Eudoryka, jadący w dużej odległości przed nim i Yolandą, Forthred wbijał kij lub pałkę o długości jarda w ziemię. Księżniczka, prowadząc swojego konia, szła w pewnej odległości za Forthredem. Za nią dopiero podążał Eudoryk, trzymając jedną ręką pozostałe juczne zwierzęta, drugą — naręcz kijów. Kiedy doszedł do najbliższego, wbitego w ziemię drąga, zatrzymał się i mrużąc oczy spojrzał w kierunku następnego. — Trochę na prawo! — zawołał machając ręką. — Yolando, przejdź na bok, żebym mógł widzieć. Kiedy Forthred przesunął znak na prawo, a potem na lewo, aż wszystkie trzy kolejne kije były w jednej linii, Eudoryk zawołał: „Dobrze!” i wyciągnął kij, przy którym stał. Forthred wbił mocno swój kij w miękką ziemię i krzyknął: — To mój ostatni znak, panie! — Yolando! — powiedział Eudoryk. — Przytrzymaj, proszę, zwierzęta. Pośpiesznie podszedł do niej, wręczył jej wodze i poszedł do Forthreda. Podał słudze naręcz kijów, które powyciągał z ziemi i wrócił do miejsca, w którym czekała na niego Yolanda. Za pomocą tej prostej metody wytyczania drogi miał nadzieję poprowadzić grupę po linii prostej. Inaczej, brnąc pod baldachimem pokrywających drzewa liści, zwłaszcza w pochmurne dni, łatwo mogliby zgubić drogę i wędrować w kółko, do całkowitego wyczerpania. Wyruszyli dalej w swoją z rozwagą wytyczoną drogę, zatrzymując się co pewien czas, by wbić znaki. Aż nagle Forthred przeraźliwie krzyknął: — Panie! Sir Eudoryku! Proszę tu szybko przyjść! Eudoryk znowu podał Yolandzie wodze i pobiegł do przodu. Znalazł swego sługę wpatrującego się z przerażeniem w jakąś istotę. Była to kreatura człekokształtna, tyle że półtora raza większa, z grubą, pokrytą brodawkami skórą. Złączone błonami palce u nóg i u rąk wieńczyły szpony. Nad spiczastymi uszami sterczały rogi. Spod mięsistego nosa, jak groteskowe wąsy, wystawała para długich na jard, zwężonych ku dołowi, poskręcanych, wężowatych wici, które poruszały się miarowo. Mniejsze czułki wyrastały z policzków, jak też porastały czaszkę. Maczuga, jaką trzymało to stworzenie, była długa niemal na sążeń, czyli mniej więcej tyle, co miał wzrostu Eudoryk. — Dzień dobry — rzekł Eudoryk. — Czy ty jesteś tym ortodoksyjnym ludojadem, o którym słyszeliśmy dziwne opowieści? — Nie nazywamy siebie „ludojadami” — zadudnił gigant z gardłowym akcentem. — To określenie, jakie nadali nam nieprzyjaźnie do nas usposobieni mali ludkowie. A o mojej ortodoksyjności zaraz się przekonamy, kiedy zostanie podjęta decyzja czy zostaniecie zjedzeni, czy nie. O ucieczce nawet nie myślcie, bo mogę was przegonić z równą łatwością co jeleń ślimaka. Eudoryk upewnił się, czy jego miecz luźno spoczywa w pochwie, choć nie oceniał wysoko swych szans w walce z ludojadem. Gruba skóra kreatury tworzyła coś na kształt zbroi, a rozmiary i zasięg kończyn umożliwiały temu stworzeniu rozgniecenie Eudoryka jak pluskwy zanim ten znalazłby się wystarczająco blisko, by zadać śmiertelne pchnięcie. — Naprawdę? — spytał Eudoryk, próbując bez skutku odzyskać spokój. — Jak zatem wolisz, by nazywano cię, panie? — Nasz rodzaj zwie się Ghkhlmpf — powiedział ludojad, a przynajmniej tak to zabrzmiało w uszach Eudoryka. — Obawiam się, że nigdy nie będę mistrzem języka ludojadów — stwierdził Eudoryk. — Ale na czym polega ta wasza ortodoksyjność? — Wiedz, mały obcokrajowcze, że jeszcze kilka lat temu, wskutek ignorancji pożerałem wszystkich, którzy stanęli na mojej drodze, niezależnie od ich wyznania. Teraz jednak, odkąd biskup Grippo nawrócił mnie na Triunitariańską Wiarę, tym, których zatrzymam, ofiarowuję szansę przeżycia, zadając im pytania o zasady Prawdziwej Wiary. Jeśli dają mi zgodne z prawdą odpowiedzi, mogą jechać wolno. Pierwsze pytanie… — Za pozwoleniem, panie Ludojadzie — rzekł Eudoryk. — Chciałbym zamienić słówko z moim sługą. — Po lokaniańsku polecił Forthredowi: — Wracaj, ale idź, nie biegnij, zobaczyć, co robi Yolanda. Jeśli ludojad mnie zaatakuje, postaram się go zatrzymać wystarczająco długo, byście zdążyli wsiąść na konie i uciec. Po czym zwrócił się do ludojada: — A teraz — panie, co to za pytania? — Po pierwsze — rzekł ludojad — powinieneś wyrecytować szesnaście założeń Doktryny Triunitariańskiej, tak jak zostały one sformułowane przez Najwyższego Archimandrytę, Aleksanaksa Trzeciego. Eudoryk zacisnął dłoń na rękojeści miecza. Z wymuszonym uśmiechem powiedział: — Obawiam się, że masz nade mną przewagę. Choć nie jestem człowiekiem religijnym, wychowywałem się w cesarstwie, gdzie oficjalnym wyznaniem jest religia Boskiej Pary… — Ho! — ryknął ludojad. — Biskup Grippo szczególnie mocno wpajał mi potrzebę wykorzenienia tej nędznej herezji! — Uniósł swą maczugę i zrobił krok naprzód, a każda z wici zwijała się jak dżdżownica na haczyku. — Z drugiej strony — kontynuował Eudoryk, jakby nie słysząc słów ludojada — moja nowo poślubiona małżonka, księżniczka Yolanda z Frankonii, mogłaby zapewne lepiej odpowiedzieć na twoje pytania… — Nic mnie nie obchodzi twoja żona! — warknął ludojad. — Kiedy skończę z tobą, będzie miała szansę uniknąć kary. Giń, karle! Z przeraźliwym rykiem ludojad rzucił się do przodu i zamachnął maczugą. Roztrzaskałby głowę Eudoryka jak jajko, gdyby ten nie uskoczył do tyłu, kiedy powiew wywołany zamachem potwora dotknął mu twarzy. Ludojad poruszał się niezwykle zwinnie jak na swoje rozmiary. Eudoryk zauważył, że szpony palców u nóg, zapadając się w próchnicę, tworzyły rodzaj dźwigni odbijającej ludojada, wskutek czego nikt nie miał szansy wygrać z nim gonitwy. Trafił mieczem w ramię ludojada w chwili, gdy ten się odwracał, lecz odległość była zbyt duża, aby pchnięcie mogło być skuteczne. Czubek ostrza ledwie drasnął skórę na ramieniu potwora. Lewą ręką Eudoryk sięgnął po sztylet. Zapewne, pomyślał, najlepiej byłoby przyskoczyć blisko, w zasięg tych pomarszczonych, długich jak u małpy rąk i próbować dźgnąć ludojada w jedno z tych miejsc, gdzie jego skóra była cieńsza. — Żywotny drobiażdżek! — mruknął ludojad. — Ale to cię nie uratuje! Uniósł przy tym maczugę pod kątem i opuścił ją ostro w dół. Eudoryk uskoczył na bok, ale maczuga zahaczyła o jego lewe ramię nim walnęła w ziemię, wydając stłumiony odgłos niczym z bębna. Przez to uderzenie Eudoryk potknął się i sztylet wypadł mu z ręki. — Wkrótce skończę twój taniec! — zaryczał ludojad, wymierzając szerokie, zamaszyste pchnięcie w łydki Eudoryka. Ten miał tylko tyle czasu i siły, by podskoczyć, wskutek czego maczuga przeleciała pod nim. — Ostatni cios! — zaskowyczał ludojad unosząc broń i odchylając się, by wykonać uderzenie. Eudoryk skupił się, szykując do skoku w zasięg rąk łudojada. Nie zdążył podnieść sztyletu na czas, na szczęście krótki miecz mógł spełnić jego zadanie. Jeśli nie, byłaby to ostatnia przygoda Eudoryka. Nagle nastąpiła przerwa w walce. Mimochodem Eudoryk usłyszał, że Yolanda wykrzyknęła jakiś zwrot w nieznanym języku. Moment później z narastającym szumem powietrze wokół walczących wypełniło się świecącymi, kręcącymi się, czarno–żółtymi punktami. Jęk łudojada uświadomił Eudorykowi, że rój olbrzymich szerszeni przeleciał obok niego i zaatakował potwora. Obsiadły łudojada, wbijając żądła w skórę, szczególnie zajadle atakując twarz, szyję i inne wrażliwe części ciała. Rycząc, ludojad zaczął się kręcić, a od jego stąpnięć w puszczy drżała ziemia. Bezcelowo machał maczugą, aż wreszcie rzucił ją i zaczął strącać owady przypominającymi płetwy ryby dłońmi. W końcu zrezygnował z walki i zaczął uciekać, odchylając i łamiąc rosnące gałęzie, na swojej drodze. Krzywiąc się z bólu, jaki odczuwał w zdruzgotanej ręce, Eudoryk podniósł sztylet i wrócił na polankę, gdzie Yolanda i Forthred przysiedli obok brązowego trójnoga. Z zawieszonego na nim mosiężnego naczynia wydobywała się cienka smuga turkusowego dymu. Obok trójnoga spoczywała pozieleniała waza, ta, która zdaniem Eudoryka powinna była zostać w Ysness. Konie i muł stały uwiązane do pobliskich drzew. — Cóż u licha… — zaczął Eudoryk, ale Yolanda położyła palec na ustach, dając mu znak, by zamilkł. Tak więc Eudoryk przyglądał się w milczeniu. Yolanda wstała, złożyła dłonie w trąbkę i zawołała: — Rudi sasa upesi! Rudi sasa upesi! Przez chwilę na polance panowała cisza, tylko zwierzęta podzwaniały uprzężą. Potem Eudoryk usłyszał brzęczenie szerszeni. Wyciągnięte w długiej kolumnie owady leciały między pniami drzew w kierunku podróżnych. Eudoryk przygotował się do odparcia ataku, ale szerszenie kierowały się i wpadały wprost do zielonej wazy. Zanim zniknął w niej ostatni szerszeń, Eudoryk był całkiem pewien, że objętość owadów, które tam weszły, była kilkakrotnie większa niż pojemność wazy, ale — jak usiłował sam siebie przekonać — w wypadku magii takie paradoksy były na porządku dziennym. Yolanda przykryła wazę pokrywką i uśmiechnęła się triumfalnie do Eudoryka. — Cóż — powiedział Eudoryk pomagając jej wstać. — Księżniczko, z pewnością tym razem twoja magia uratowała mi życie. Moje najgorętsze podziękowania! Wzruszyła ramionami. — Użyłam zaklęcia, którego wcale nie byłam pewna. Przypadkiem zadziałało prawidłowo. Czy nie jesteś rad, że nie udało ci się mnie przekonać, bym pozostawiła wazę w Ysness? Pomóż mi, proszę, zapakować te rzeczy. Eudoryk powiedział: — Pomóż, Forthredzie. Musisz mi wybaczyć, moja droga, ale moja lewa ręka została nieco strzaskana maczugą ludojada. — Jesteś ranny? Och, najdroższy, pozwól, że zobaczę… Co za okropne stłuczenie! Mam maść. Poczekaj chwilę… Eudoryk rozluźnił się, gdy wyciągnęła mały flakonik i wtarła mu w ramię ostro pachnący balsam. — Dziękuję, Yolando. Cieszę się, że kość nie jest złamana.” — Jestem pewna, że się zagoi nim dojedziemy do Dorelii. Reszta podróży przez nadgraniczną puszczę przeszła bez przeszkód, z wyjątkiem jednego dnia, w którym zbiegów otoczyło stado wilków. Wilki nie podeszły na tyle blisko, by im zagrozić. Jednak ich zapach i widok przemykających wokół i kryjących się za grubymi pniami drzew w nieznacznej odległości tak bardzo denerwował zwierzęta, że Eudoryk i Forthred musieli się zdrowo namęczyć, żeby utrzymać nad końmi kontrolę, co opóźniało marsz. Podróżnicy nawet nie zauważyli kiedy przekroczyli granicę księstwa Dorelii, a zatem, teoretycznie, królestwa Frankonii. Gdy jednak upewnili się, że są już po drugiej stronie, Yolanda stwierdziła: — Wreszcie mogę przywdziać moje prawdziwe barwy i być traktowana z należnym mi respektem, zamiast przemykać, udając, że jestem nisko urodzoną dziewką handlarza! — Och, nie, nie zrobisz tego! — zaprotestował Eudoryk. — Jest to posiadłość Sigiberta z Dorelii. Jeśli książę dowie się, że ma nas w garści, może nas aresztować i użyć jako argumentu przetargowego w sporach z twym królewskim bratem. — Jak zatem — spytała Yolanda — przejedziemy przez księstwo nie narażając się na kłopoty ze strony Sigiberta? — W taki sam sposób, jak Forthred i ja przejechaliśmy poprzednio: poruszając się ostrożnie i powoli, bez okazywania naszej pozycji czy pretensji do specjalnego traktowania. A jak ty przejechałaś do Armorii? — Och, to było rok temu, kiedy Clothar i Sigibert mieli właśnie jeden ze swoich napadów dozgonnej przyjaźni. Ponadto syn Sigiberta, młody lord Theodad bawił wówczas na dworze w Letitii, a zatem znajdował się w rękach Clothara. A poza tym moja sława czarownicy spowodowała zapewne, że książę był ostrożniejszy niż zazwyczaj. — Więc — stwierdził Eudoryk — nadal powinniśmy być skromnymi podróżnymi, kropelkami w morzu pozbawionego twarzy tłumu. Yolanda westchnęła głęboko. — Życie z tobą, Mały, to pasmo ucieczek i poniżeń. A gdzie w nim miejsce na przyjemności? — Przykro mi, Wasza Królewska Wysokość — rzekł Eudoryk z sarkazmem. — Na następnym postoju zadbam, żeby słudzy przygotowali wielki bankiet, po którym nastąpi bal z dziesięcioma tysiącami świec, setką muzyków i trupą komediantów. Będziemy tańczyli galioptera i minurka i namówimy Berthara z Sogambrium, by zaśpiewał Balladę o Erpie Gigantobójcy. Zaprosimy króla Karyntii, cesarza, Wielkiego Chana Pantorozjan. Na obiad będą pieczone piersi chłopów… — Zamknij gębę! — wrzasnęła Yołanda, po czym wybuchnęła płaczem. — Och, Eudoryku! Dlaczego doprowadzasz mnie do takiego stanu, że robię te poniżające sceny? Przecież naprawdę chciałabym być wierną, kochającą żoną pełnego zalet człowieka, wartego tej miłości, oczywiście. W stosunku do Forthreda jesteś uprzejmy i cierpliwy. Czemu wobec mnie nie potrafisz być taki? — Ponieważ, moja droga, między tobą a Forthredem jest dość istotna różnica, nieprawdaż? — Z pewnością, on jest zaledwie poślednim sługą. Podczas gdy ja… cóż, powinieneś robić ustępstwa ze względu na mój stan i odnosić się do mnie grzecznie. — A kto należał do szlachty, gdy Niebiańska Para stworzyła pierwszego mężczyznę i pierwszą kobietę? — Mój brat wieszał ludzi za twierdzenia mniej wywrotowe niż to! Mówisz jak jeden z tych nikczemnych Wyrobników, którzy zrobili rewoltę kiedy byłam dzieckiem i szli przez kraj, paląc i mordując. Ścięliby ci głowę po trzykroć za wożenie ze sobą pióra i atramentu. Chcieli wytępić sztukę pisania, uważając ją za środek, za pomocą którego szlachta ich ciemięży, walczyli o urojoną wspólnotę równych, gdzie nikt nie rządziłby nikim. — Słyszeliśmy o tym w Arduen — powiedział Eudoryk. — Jak to na drzewach wzdłuż głównych dróg we Frankonii wisiały tysiące ciał Wyrobników. — Otrzymali to, na co zasłużyli podnosząc rękę na swych naturalnych panów. Przyznam, że jedno z haseł głoszonych przez ich proroka Gundolfa przemawiało do mnie: to, które mówiło, iż kobiety winny mieć takie same prawa co mężczyźni, a nie być traktowane jak ich własność. Eudoryk uśmiechnął się ponuro: — Ty, Yolando, nie pozwoliłabyś się ujarzmić żadnemu mężczyźnie. Raczej nalegałabyś na odwrócenie zwyczajowych ról małżonków. — To chyba słuszne, nie? — Oczywiście, gdyby udało ci się znaleźć odpowiedniego mężczyznę: jakiegoś ludzkiego króliczka, tańczącego jak mu zagrasz. — Nie mogłabym zaznać szczęścia z takim fujarą. — Zatem zapewne nigdy nie będziesz szczęśliwa, chyba że uda ci się pobrać z jakimś legendarnym bohaterem, takim jak Sigvard Smokobójca, ale takich Sigvardów jest bardzo mało. Z filozoficznego punktu widzenia, jak to mawiał mój stary nauczyciel Baldonius, racja może być po twojej stronie, ale jeśli brać pod uwagę praktyczne środki realizacji twoich życzeń… — Praktyczne! Znowu mówisz jak handlarz! Żaden człowiek prawdziwie błękitnej krwi, nie zawracałby sobie głowy praktycznymi aspektami rzeczy! Eudoryk wzruszył ramionami: — Jak sobie życzysz, Wasza Królewska Wysokość. Starałem się tylko spojrzeć poza czubek własnego nosa — czego nie zrobił twój ojciec. Powiesił tak wielu zbuntowanych chłopów, że w następnym roku we Frankonii zapanował głód, bo brakowało rąk do zaorania ziemi. — Mam już dość tej dyskusji — stwierdziła Yolanda. — Ja również, moja droga. I dalej jechali już w milczeniu. XV UDAREMNIONE UWIEDZENIE Tam, gdzie droga z Turonaks do Carnutis wiedzie przez rzekę Ust, na koślawym moście Yolanda powiedziała: — Eudoryku, nie braliśmy kąpieli od wyjazdu z Ysness. Clothar usiłował przekonać swoich dworzan, by kąpali się przynajmniej raz na dwa tygodnie, ale jak dotąd bez powodzenia. — Niegłupi pomysł! — odparł Eudoryk. — Jeśli poprowadzimy zwierzęta za ten zakręt rzeki, możemy tak się umyć, by nie dostrzeżono nas z mostu. W kwadrans później znaleźli miejsce odpowiednie do tego, by położyć ubrania, i czyste, piaszczyste dno rzeki. Kiedy Eudoryk i Forthred zaczęli ściągać swoje kaftany, Yolanda odezwała się: — Chwileczkę! Nie mogę się obnażyć przed osobą tak niskiego stanu, jak Forthred! — Chcesz przez to powiedzieć, że gdyby był księciem, czy baronem, byłoby to w porządku? Gdzie według ciebie przebiega granica? Czy zwykły rycerz… — Och, przestań kręcić, Mały! Forthred, odprowadź zwierzęta z powrotem za zakręt rzeki i uwiąż je w miejscu, skąd nie będziesz mógł widzieć swego pana i mnie. Jeśli zechcesz się wykąpać, to twoja sprawa. Eudoryk nie mógł znieść, kiedy Yolanda wydawała Forthredowi rozkazy jakby był jej sługą, ale nie chcąc prowokować kolejnej tyrady, zmilczał. Lubił jasny podział władzy. Po następnym kwadransie stali z Yolandą w głębokiej do pasa wodzie, szorując się piaskiem. Yolanda stwierdziła: — Powinieneś był pomyśleć o kupieniu mydła w Ysness. — Tak, powinienem. A skoro tego nie zrobiłem, powinienem był przynajmniej spędzić całe godziny na poszukiwanie sklepiku z mydłem po drodze. I powinienem być królem Lokanii, co naprawdę mogłoby się wydarzyć, gdyby rodzice moich przodków wzięli ślub legalnie. — Przepraszam, nie miałam zamiaru cię łajać. Zachęcony rzadkim z jej strony wysiłkiem, by zachowywać się po koleżeńsku, Eudoryk zauważył: — Jesteś ładnie zbudowaną kobietą, Yolando. — Cieszy mnie, że tak myślisz. Kiedy dojedziemy do krainy, w której… — Hej, tam! — krzyknął ostry głos. W miejscu, gdzie położyli ubrania stało teraz ośmiu uzbrojonych mężczyzn, pięciu mierzyło do nich z kusz. Dowódca, krzepki, rudobrody facet, rozkazał ponownie: — Natychmiast oboje wychodźcie na brzeg! — Co mamy zrobić? — wyszeptała Yolanda. — Sądząc po dystynkcjach, są to dorelijscy żołnierze! — Obawiam się, że musimy być posłuszni — mruknął Eudoryk. — Jesteśmy zdani na ich łaskę. Są zbyt blisko, by mogli chybić. Gdybyśmy zaczęli uciekać, trafiliby nas w plecy bełtami, a tu za płytko, by płynąć pod wodą. — No? — ryknął Rudobrody. — Wychodzicie? Czy wolicie służyć za tarcze do próbnego strzelania. — Wychodzimy — rzekł Eudoryk. Podeszli oboje do brzegu, podczas gdy jeden ze zbrojnych spojrzał na trzymany w garści kawałek pergaminu i stwierdził: — Tak, to z pewnością tych dwoje, o których biskup Grippo pisał do naszego pana: włóczęga z cesarstwa, zwany Eudorykiem i siostra króla, czarownica Yolanda. Pasują do opisu, a tamte przywiązane do drzew zwierzęta, obok których przejeżdżaliśmy, zapewne niosą ich bagaże. — Podejdźcie tu powoli! — odezwał się jeden ze zbrojnych, mierząc do nich z kuszy. — Zastrzelę, jeśli czarownica zacznie mruczeć zaklęcia, bo gotowa zamienić nas w świnie. — Nie byłaby to wielka zamiana — rzekła Yolanda. Rudobrody roześmiał się. — Nie bój się. Ona nic nie może zrobić stojąc tak goła w rwącej wodzie, bez swoich trucizn i naczyń. — Panie! — Zbliżywszy się do brzegu, Yolanda zwróciła się do Rudobrodego. — Nie jest właściwe, by osoby waszego stanu oglądały księżniczkę z królewskiego rodu nieodzianą. Odwróćcie się, proszę, nim się ubiorę! Rudobrody ryknął śmiechem. — Po co, skoro i tak już widzieliśmy wszystko, co było do zobaczenia. Uważam, że mogłabyś zadowolić całkiem krzepkiego chłopa. — Jak śmiesz, ty szumowino! — krzyknęła Yolanda waląc Rudobrodego w twarz z taką siłą, aż się zachwiał. — No! — wrzasnął i oddał jej policzek. Przez moment na twarzy Yolandy malowało się jedynie zdumienie, jakby nigdy przedtem nikt jej nie uderzył. Potem złożyła dłoń w pięść i huknęła Rudobrodego w szczękę tak, aż wyłożył się jak długi. — Łapcie ją! — krzyknął gramoląc się na nogi. — Hugo! Dagobert! Yare! Za to, moja jasna pani, zapłacisz próbą w siodle. Połóżcie dziewkę na plecach i przytrzymajcie! Cofnij się, panie, jak cię tam zwą, bo ci właduję w brzuch bełt! Okazało się jednak, że łatwiej było wydać polecenie niż faktycznie położyć Yolandę na wznak. Tak walnęła Dagoberta w żołądek, że zachwiał się i zgiął w pół, z kolei Hugo zaliczył cios pięścią w nos, aż poleciała mu krew. Ale dwóch innych kuszników odłożyło broń i przyłączyło się do Huga, walczącego z księżniczką. Kiedy Yolanda wyrywała się żołnierzom, a Rudobrody guzdrał się przy rozpinaniu spodni, Eudoryk błyskawicznie rozważał, co robić. Jeśli rzuci się na Rudobrodego, to — biorąc pod uwagę jego wzrost i wagę — może byłby w stanie zasłonić się nim jako tarczą? A może udałoby się mu wyciągnąć z pochwy miecz, nim ustrzelono by go z kuszy? Nagle zza zakrętu rzeki dobiegł ich okrzyk w obcym języku. I rój wielkich, czarno–żółtych szerszeni wypełnił powietrze, brzęcząc i żądląc bez wyjątku wszystkich, zarówno ośmiu żołnierzy, jak i dwoje amatorów kąpieli. Kiedy żołnierze trzymający Yolandę puścili ją, by odpędzać owady, Eudoryk złapał ją za rękę i pociągnął z powrotem do rzeki. — Weź głęboki oddech i zanurz się cała z głową! — krzyknął i runął do wody. Kiedy zaczął się zanurzać szerszenie, które go obsiadły, odleciały. Gdy wysunął po chwili głowę nad powierzchnię, by zaczerpnąć powietrza, dostrzegł, że Yolanda także zniknęła pod wodą. Rzucił okiem na brzeg, gdzie teraz ośmiu żołnierzy, potykając się, ciągle machając rękami i jęcząc, biegło w kierunku mostu. Jak zauważył Eudoryk, jeden z nich upadł, przeczołgał się kilka kroków, po czym leżąc zaczął turlać się po ziemi i walić rękami. Wreszcie znieruchomiał. Eudoryk szturchnął Yolandę. Kiedy uniosła głowę, wyszeptał: — Chyba odleciały. Ponownie wyszli na brzeg. Yolanda była nie do poznania. Miała czerwoną twarz, tak spuchniętą, że nie mogła szerzej otworzyć oczu i ciało naznaczone szkarłatnymi ukąszeniami. Kostki prawej dłoni krwawiły od uderzenia, jakim poczęstowała Dagoberta, trafiając jednak w nabite metalowymi ćwiekami, skórzane okrycie. Eudoryk przypuszczał, że wygląda podobnie. Przewrócony żołnierz leżał w bezruchu, z wybałuszonymi oczami. Zza zakrętu wyłonił się Forthred wołając: — Nic wam się nie stało, sir Eudoryku i moja pani? Och, zaraza! Widzę, że i was pocięły. — Forthredzie, czyżbyś wypakował moje magiczne przyrządy i rzucił zaklęcie za pomocą zielonej wazy? — wymruczała Yolanda przez spuchnięte usta. — Tak, Wasza Wysokość. Byłem właśnie w rzece i kąpałem się, kiedy przejeżdżali żołnierze. Zobaczyli nasze konie, przywiązali więc swoje do mostu, zostawili jednego człowieka, żeby ich pilnował i poszli brzegiem pieszo. Przykucnąłem, więc mnie nie zauważyli. Obserwowałem Waszą Wysokość jak rzucała zaklęcie poprzednio, na ludojada, wydobyłem więc naczynia i starałem się zrobić to samo, na tyle, na ile pamiętałem. — Nie zapamiętałeś dokładnie całego zaklęcia — stwierdziła Yolanda — bo gdyby tak było, poleciłbyś szerszeniom atakować tylko żołnierzy. Ale i tak, mój chłopcze, spisałeś się zadziwiająco dobrze. Eudoryk pomyślał, iż może warto byłoby podkreślić, że gdyby Yolanda nie nalegała na zabranie zwierząt w górę rzeki i przywiązanie ich w widocznym z mostu miejscu, zapewne nie zostaliby odnalezieni przez żołnierzy. Ale doszedł do wniosku, że lepiej nie poruszać tej kwestii. Zamiast tego, powiedział: — Baldonius ostrzegał mnie, że mój służący ma ciągotki do odgrywania roli czarownika; ale tym razem okazało się to dla nas zbawienne. Forthred, pomóż nam się ubrać. Jesteśmy zbyt obolali od tych użądleń, by sobie sami poradzić. Tym razem Yolanda nic już nie mówiła o obnażaniu się przy nisko urodzonym chamie, z wdzięcznością przyjmując pomoc Forthreda. — Musimy znaleźć jakieś bezpieczne miejsce, w którym moglibyśmy poleżeć, póki nie wyzdrowiejemy. Czy ktoś z was ma pomysł, gdzie moglibyśmy się schronić? — powiedział Eudoryk. Yolanda stwierdziła: — Znam takie małe zaklęcie, pozwalające wykryć obecność magii. Gdyby udało mi się zlokalizować jakąś okoliczną wiejską wiedźmę, myślę, że byłaby skłonniejsza dać u siebie schronienie koleżance po fachu niż jacyś miejscowi chłopi. — Słusznie — przyznał Eudoryk. — Spróbuj tak zrobić. Pół godziny później Yolanda rozstawiła swój trójnóg, z którego zaczęła się unosić smuga dymu. Następnie uklękła, wzięła w dłonie kryształową kulę i zaczęła się w nią wpatrywać. Powoli odwracała twarz we wszystkich kierunkach. W końcu wyprostowała się i wskazała na północny zachód. — Najsilniejsze wibracje nadchodzą z tej strony — powiedziała. — Prawdopodobnie coś musi być tam, za tymi niskimi wzgórzami. Poszukiwania trwały przez resztę dnia. Zatrzymywali się jeszcze trzykrotnie, by Yolanda mogła sprawdzić za pomocą magii kierunek, nim znaleźli domek w lesie niedaleko wioski Carnutis. Chałupka wyglądała jak większość przeciętnych frankońskich wiejskich domostw, takich, jakie rolnik — ani bogaty, ani biedny — mógł utrzymać, ale nie było wokół niego dobudówek typu obory, czy innych. Yolanda stwierdziła: — O ile się nie mylę, wibracje pochodzą właśnie stąd. Pozostawiając Forthreda, by przytrzymał zwierzęta, Eudoryk i Yolanda podeszli do drzwi. Eudoryk zapukał, po czym usunął się na bok, pozwalając mówić Yolandzie. Drzwi otworzyła im kobieta i zapytała: — Witajcie! Czego chcecie? Eudoryk miał wrażenie, że wszystkie czarownice są albo młode i piękne, jak Yolanda, albo zasuszone i stare jak Svanhalla z Hasselbourn. Ale ta była inna: niczym krzepka, wiejska gospodyni w średnim wieku, pulchna i rumiana, o jasnych włosach, lekko przyprószonych siwizną. Musiała, pomyślał Eudoryk, być ładną dziewczyną i ciągle jeszcze wyglądała atrakcyjnie. Kobieta wymieniła z Yolandą długą serię pozdrowień i informacji w nieznanym języku. W końcu Yolanda powiedziała: — Eudoryku, to jest Riguntha z Carnutis, miejscowa uzdrowicielka i jasnowidzka. Pani Riguntho, przedstawiam mego męża, sir Eudoryka z Arduen i jego sługę, Forthreda. Wyjaśniłam już pani naszą prośbę. — Wejdźcie — odparła Riguntha radośnie. — Mam kilka leków na wasze ukąszenia i mogę was przenocować przez kilka dni. Mogę was także nakarmić, jeśli mężczyźni pójdą do wsi po dodatkowe zaopatrzenie. Wejdźcie. Po godzinie Eudoryk i Yolanda siedzieli wygodnie w saloniku wiedźmy, podczas gdy Riguntha przykładała maść na ich rany, mówiąc przy tym cały czas: — …kiedy otworzyliście drzwi, pomyślałam sobie, że jesteście bajkowymi gigantami z pęcherzy, tak byliście spuchnięci. Niech mnie diabli, jeśli wasza opuchlizna już nie zaczęła tęchnąć, ale wątpię czy będziecie w stanie już jutro pojechać dalej. A teraz pomogę się wam ubrać. — Widzę, księżniczko, że nosisz bieliznę z tych modnych lnianych tkanin. Kiedy już ją zużyjesz, będziesz mogła ją sprzedać wytwórcom tego nowego, podobnego do pergaminu produktu, zwanego papierem. Co do ciebie, sir Eudoryku, to jak to jest, że nie jesteś odziany w to samo? Wszyscy szlachetnie urodzeni Frankonianie używają obecnie lnu, podczas gdy ty nadal nic nie nosisz pod tą ostrą wełnianą odzieżą. — Obawiam się — rzekł Eudoryk — że w tej kwestii Frankonianie wyprzedzili nas, mieszkańców cesarstwa. Muszę spróbować tej nowości, gdy już będziemy w Letitii. — Tak, tak. To samo jest z nami, wieśniakami. Jesteśmy zbyt ubodzy, by móc sobie na to pozwolić. To mi przypomniało o czasach, gdy jeszcze żył mój mąż. Pewnego dnia poszedł złowić rybę na kolację… Eudoryk słuchał uprzejmie, choć stwierdził, że ta opowieść stanowczo mało go interesuje i że musiałby się bardzo koncentrować, by zrozumieć wiejski dialekt Rigunthy. Kiedy jej anegdotyczna opowieść dobiegła końca, zapytał: — Proszę mi powiedzieć, pani Riguntho, jak to jest! Jako dziecko słyszałem, że dla praktykowania sztuk magicznych należy się wyrzec przyjemności i bólu związanego z kontaktami intymnymi z drugą płcią. W domu znam jedną wybitną adeptkę tej sztuki, Svanhallę z Hasselbourn. Wiem, że całe życie spędziła w celibacie, czego dowodem była jej pomoc przy łapaniu jednorożca. Ale w oczywisty sposób nie odnosi się to do was, moje panie. Wyjaśnij, proszę, czemu. Riguntha zachichotała nerwowo. — Sprytny młodzik! Wiedz, Eudoryku, że to jest kwestia stopnia wtajemniczenia. Gdybyśmy chciały dotrzeć do samego szczytu w naszym zawodzie, takiego, jaki byłby potrzebny do czarów umożliwiających latanie na miotle, czy rzucanie śmiertelnej choroby na naszych wrogów lub życie przez sto lat, takie samoograniczenie byłoby konieczne. — Ale ja nie jestem aż tak ambitna. Zupełnie mnie uszczęśliwia osiąganie pewnych, umiarkowanych sukcesów, takich jak przewidywanie burzy i leczenie chorób u ludzi i zwierząt, czy ostrzeganie ludzi przed bandami rozbójników lub poborcami podatkowymi księcia Sigiberta. Nie ma zresztą wielkiej różnicy między jednymi a drugimi. Jeśli biskupi triunitariańscy przekonają księcia, żeby wyjął spod prawa wszystkich pracowników w księstwie z wyjątkiem tych, którzy dla niego pracują, biedni mieszkańcy Carnutis stracą nawet tę niewielką pomoc, jaką jestem w stanie im służyć. Wypij jeszcze trochę piwa! Uśmiechnęła się czarująco do Eudoryka. — A teraz, mój dobry panie, opowiedz mi trochę o cesarstwie i o swoich przygodach, jakie tam przeżyłeś. — Eudoryk zauważył, że zaczęła się do niego zwracać w sposób bardziej poufały. — Bo o ile znam się na tym, doświadczyłeś ich tyle, co trzech mężczyzn w twym wieku. Tu, w Carnutis, dociera do nas niewiele wiadomości ze świata, poza tym, czego potrafię się dowiedzieć dzięki mym sztuczkom. Dlatego ciekawam każdego twego słowa! Mile połechtany, przez następną godzinę Eudoryk opowiadał o swej podróży do Pathenii, o polowaniu na pąjęczycę Frakę i o ujęciu jednorożca. Kiedy Riguntha wyniosła talerze do zlewu, Eudoryk puścił porozumiewawczo oczko do Forthreda, mrucząc: — Wody! Sługa pośpiesznie wybiegł, nabrał za pomocą kołowrotka pełne wiadro ze studni i przyniósł. Eudoryk wziął ścierkę, by wycierać naczynia. Yolanda siedziała naburmuszona. W końcu powiedziała: — Riguntho, mogę… czy pozwolisz, że ci pomogę? — To miło, że pytasz, księżniczko. Ale powiedz mi, jak często do tej pory zmywałaś lub wycierałaś naczynia? — Ja… jeszcze nigdy. Nie nauczono mnie tego robić. Ale jeśli Eudoryk, pasowany na rycerza, może wykonywać taką pracę fizyczną… — Obawiam się zatem, że twa pomoc, niezależnie od dobrych intencji, spowodowałaby więcej szkody niż pożytku. To moje jedyne naczynia, więc gdyby się stłukły, moi następni goście musieliby jeść na drewnianych talerzach. Ale nie bój się, będę miała dla ciebie inne zajęcia, jeśli tylko zechcesz się ich podjąć. Eudoryk stłumił uśmiech. Był zadowolony słysząc jak jego arogancka, o konserwatywnych poglądach klasowych księżniczka oferuje pomocną rękę w wykonywaniu czynności przystojących ludziom prostym. Może, pomyślał, rokuje jeszcze jakieś nadzieje. Posłaniem dla Eudoryka i Yolandy okazał się duży siennik, rozciągnięty na podłodze w głównym pokoju. Riguntha miała tylko jedną sypialnię. Forthred zaniósł swój mały siennik do spiżarni. — Życzę miłych snów — powiedziała Riguntha przed zamknięciem drzwi — a gdybyście czegoś potrzebowali, nie wahajcie się mnie wołać. Rzuciła Eudorykowi na pożegnanie olśniewający uśmiech i wyszła, zabierając ze sobą świecę. Yolanda mruknęła: — Nie chciałabym narzekać, ale wydaje mi się, że gdybym była na jej miejscu, oddałabym gościom swoją sypialnię. — Widziałaś jej łóżko? — Eudoryk rozsunął ręce na dwie stopy. — Nie moglibyśmy spać na nim razem, chyba że skręceni niczym węże. Oczywiście, gdyby oddała ci swoją sypialnię, mogłaby tu ze mną… — Eudoryku! To nie jest dobry żart! Eudoryk roześmiał się. — Zatem ciesz się z tego, co mamy. Dobranoc, moja droga. W godzinę później ogień zaczął dogasać i żarzyły się już tylko węgielki. Eudoryk leżał bezsennie, choć ból i opuchlizna po ukąszeniach szerszeni znacznie ustąpiły. Jego myśli mimo woli krążyły ciągle wokół Rigunthy z Carnutis i jej powabnego uśmiechu. Uparcie powtarzał sobie, że spotkanie w środku nocy byłoby zupełnym szaleństwem. Ryzyko wspierało jego rozważną duszę. Zapewne Riguntha wzdychałaby i pojękiwała tak głośno, że księżniczka obudziłaby się. A może Yolanda i bez tego by się obudziła i przyszła sprawdzić… Argumenty wydawały się przekonujące, a mimo to zupełnie, jakby coś owładnęło jego zmysłami. Choć jego świadomość walczyła, zdecydowana nie poddać się dziwnemu pragnieniu, chłodny umysł był zupełnie bezradny wobec tego tajemniczego przymusu. Mimo że krzyczał w myślach: Powstrzymaj się! Powstrzymaj się! Wracaj do łóżka! Nie bądź większym durniem niż musisz! Zsunął się cichutko z siennika, złapał z krzesła okrycie i delikatnie spróbował otworzyć drzwi od sypialni Rigunthy. Otworzyły się natychmiast, zawiasy nawet nie pisnęły. Eudoryk pomyślał, że pewnie zostały dopiero co naoliwione. — Czekam na ciebie — szepnęła Riguntha, siedząc na skraju łóżka, w świetle świecy. — Wejdź cicho i nie trzaśnij drzwiami. Z uśmiechem położyła się na plecach. Eudoryk lekko zamknął drzwi, zrzucił okrycie i usiadł na skraju łóżka, tuż przy biodrach Rigunthy. — A teraz — szepnęła — pokaż mi, jak dżentelmeni z cesarstwa zadowalają swoje kobiety! Jakiś czas później powiedziała: — Jestem już od dawna gotowa. Na co czekasz? Eudoryk opadł ciężko. — Przykro mi, pani Riguntho. Jestem wyczerpany. Wydaje mi się, że nie sprostam zadaniu. — Naprawdę? — Uniosła się. — Rozumiem, co masz na myśli. Jak księżniczka wytrzymuje z impotentem? — Zazwyczaj nie jestem taki. Nigdy przedtem mi się to nie przydarzyło. — Cóż, musimy zatem postarać się jeszcze trochę, by podnieść cię na duchu. Po pewnym czasie Eudoryk powiedział: — Niestety, to na nic. Coś mi ukradło męskość. — Zapewne ta lwica, którą poślubiłeś. Cóż, wracaj do siebie. Myślałam, że choć raz będę miała trochę uciechy z rycerzem, ale widzę, że muszę to robić z niedomytymi sługami. Eudoryk chyłkiem wrócił na siennik. Kiedy wyciągnął się przy Yolandzie, uświadomił sobie nagle, odczuwszy drgnienie serca, że jej oczy były otwarte. — No? — spytała. — Jak ci poszło, mój ty Huano z Tarraconii? — Pozwól, że ci wyjaśnię — powiedział. — Musiałem zapytać ją… — Nie opowiadaj mi bajeczek o kogucie i byku. Wiem, co się wydarzyło. — Wiesz? To na Boską Parę wyjaśnij mi! — Nie winię cię za to, Eudoryku. — Yolanda uśmiechnęła się. — Widziałam jak wsypała ci proszek do piwa i zgadłam w jakim celu. Rzuciłam więc małe zaklęcie ze swej strony, żebyś nie mógł zaspokoić żądzy, jaką w tobie wywołała. — Mam nadzieję, że to zaklęcie nie będzie działało wiecznie! — Nie, ustąpi za dzień lub dwa. Dla kobiety z moją pozycją na dworze jest rzeczą bardzo przydatną umiejętność opanowania lubieżnych szlachciców. A teraz śpij, tym razem pójdzie ci już łatwo. XVI POZŁACANA KLATKA — Jak daleko jest stąd do Letitti? — zapytał Eudoryk. Yolanda odparła: — Mniej niż milę. Jeśli na następnym skrzyżowaniu skręcimy w prawo, mój pałac będzie stamtąd na odległość strzału z łuku. Nim pojedziemy na dwór, zatrzymamy się tam, by się umyć i doprowadzić do porządku. — Och, nie zatrzymujmy się! — stwierdził Eudoryk. — Przywiodę cię przed króla i jego ministra, spełnię ten armoriański układ i zapewnię sobie moje przywileje nim wydarzy się coś nieprzewidzianego. — Eudoryku! Nie zachowuj się jak gbur! Musisz stanąć przed mym bratem jak prawdziwy dżentelmen, a nie jak obdarty, zabłocony włóczęga! Gdybyś pojawił się przed nim w takim stanie, jak teraz, mógłbyś tylko powiększyć jego gniew, którym może wybuchnąć, gdy się dowie, że ni z tego, ni z owego ma szwagra. — Przykro mi, moja droga, ale jestem absolutnie zdecydowany. Najpierw interesy, potem przyjemności! Gwarantuję ci, że twój królewski brat widział wielu zabłoconych rycerzy… Zaczęli się kłócić. Ponieważ Eudoryk nie chciał ustąpić, Yolanda w końcu zamilkła, zagniewana. Pojechała przodem, a Forthred przysunął się bliżej do Eudoryka i zagadał po lokaniańsku: — Panie! Sir Eudoryku! — Tak? — Jak już osiądziesz, panie, w pałacu pani, prosiłbym o zwolnienie ze służby. — Na Boga i Boginię, czemuż to? Czyżbym ci źle płacił i nie traktował uprzejmie? — Nie o to chodzi, panie. — Forthred szukał właściwych słów. — Chciałbym powrócić do swego domu, gdzie oczekuje mnie narzeczona. — Och? Czy to znaczy, że nie szukasz możliwości zdobycia najwyższego stopnia wtajemniczenia w magii, pozostając w celibacie? — Nie, panie. Dobrze mieć w zanadrzu kilka przydatnych zaklęć, ale wolałbym prowadzić normalne życie niż spędzić cały wiek na uczeniu się jak wywołać burzę. Poza tym wiedza doktora Baldoniusa intryguje mnie bardziej niż jego czary. I to też nie wszystko. — A co jeszcze? — spytał Eudoryk. — Obawiam się, że jak jeszcze przez jakiś czas poobserwuję pana i panią, zupełnie stracę ochotę do żeniaczki, choć dałem słowo. Widok was obojga, przez chwilę spokojnych i pełnych godności, a za moment wrzeszczących jak tyrreńskie przekupki może przerazić nawet najbardziej oddanego kochanka. Takie małżeństwo wydaje mi się zbyt dokuczkliwe, by je znosić. Eudoryk westchnął. — Rozumiem cię, Ale obiecuję ci: nie będę tu występował jako zabawka królewskiej siostry. Mam do załatwienia własne sprawy. Pamiętaj, że moja księżniczka nigdy nie uczyła się panować nad swoimi nastrojami i humorami, jak musieli inni, zwykli śmiertelnicy. Gdyby była dzieckiem, można by powiedzieć, że jest zepsuta do szpiku kości. Zostań więc ze mną, proszę, jeszcze przez pewien czas, przynajmniej póki nie będzie wiadomo, co dalej. Minister Brulard przyjął Eudoryka i Yolandę w swoim gabinecie i posłał strażnika na kort tenisowy, by powiadomił króla. W trakcie oczekiwania Yolanda opowiadała ministrowi o pojmaniu przez Armorian i o grożącej jej roli ofiary. Właśnie doszła do momentu, w którym na Skale pojawił się Eudoryk, gdy do gabinetu zamaszystym krokiem wparadował król Clothar, poprzedzany przez lokai. Eudoryk przykląkł. Na widok swej siostry całej i zdrowej, choć utrudzonej po podróży, król poklepał Eudoryka po plecach. — Dobra robota, panie Jak–cię–tam–zwą! — huknął. — Wydaje mi się, że coś ci obiecaliśmy za przywiezienie do domu naszej samowolnej siostry. Co to było? — Przywilej, Wasza Wysokość — odparł natychmiast Eudoryk — dający mi wyłączność na prowadzenie linii dyliżansowej przez Frankonię. — Ach, tak. Brulard, każ przygotować odpowiedni dokument. — Przewidziałem wolę Waszej Wysokości — powiedział minister, wyciągając z szuflady swego biurka zwój pergaminu. — Oto on, panie Eudoryku. — Dzięki — odparł Eudoryk. Odchrząknął. — Jest jeszcze jedna sprawa, której zmuszony byłem się podjąć bez porozumienia, żeby oddalić podejrzenia Armorian. — Cóż to takiego? — spytał Brulard. — By uniknąć uwięzienia, co spotkało siostrę Waszej Wysokości, udałem, że zostałem wysłany w celu uzgodnienia porozumienia pomiędzy oboma królami, dotyczącego importu wina i gruszkowinu. Oto projekt, w dwóch egzemplarzach, obie kopie zostały już podpisane przez ministra króla Gwennona, Corentiria i noszą królewską pieczęć. Ufam, iż skoro układ taki był pierwotnym celem podróży księżniczki, nie zrobiłem źle poruszając tę kwestię. Jeśli Wasza Wysokość i mistrz Brulard zatwierdzą porozumienie, można je wprowadzić w życie, a jedną kopię odesłać do Ysness. Król i minister rzucili okiem na projekty. Clothar, bawiąc się wybrylantowanym końcem swej hiszpańskiej bródki, stwierdził: — Wydaje się słuszne wszakże, abyśmy go najpierw przestudiowali. Ha, sir Dorianie, widzimy, że byłoby rzeczą pożyteczną mieć was u siebie na dworze. Gdybyś był moim kuzynem… Musimy dla nich wszystkich znaleźć jakieś stanowiska, chociaż niektórzy nigdy nie podołają swoim zadaniom… — Ależ on jest twoim kuzynem — przerwała Yolanda. Król żachnął się. — Jak to może być, siostro? — Jest teraz twoim bratem. — Ależ my nie mamy br… Co? — ryknął król. Chcesz powiedzieć, że ty i ten facet… — Naturalnie, że to miałam na myśli — stwierdziła Yolanda. — Pobraliśmy się zarówno według obyczaju Prawdziwej Religii, jak i pogańskiego rytuału armoriańskiego. — Ale… ale członkowie naszej rodziny nie mogą pobierać się bez naszej zgody! Eudoryk znowu odchrząknął. — Proszę o wybaczenie Waszą Wysokość, ale nie mieliśmy wyboru. Armorianie zagrozili, że będę nas trzymać w lochach aż do śmierci, jeśli nie zgodzimy się na ten związek. — A czemuż to mieliby zrobić tak szaloną rzecz? Eudoryk wzruszył ramionami. — Ja także uważam to za głupi pomysł; ten błazen–minister jest, moim zdaniem, znacznie więcej niż odrobinę szalony. Ale oni uważali, jak mi się zdaje, że wasza siostra byłaby dla nich mniej niebezpiecznym wrogiem, gdyby miała męża, który kontrolowałby jej czary. — Hm, hm — wymruczał król. — Jeśli potrafisz kontrolować ją, to jesteś chyba jedynym na świecie, który to umie. Brulard i ja musimy to przedyskutować. Możesz nas teraz opuścić, sir Eudoksie. Eudoryk skłonił się i wyszedł, po czym powiedział do Yolandy: — A teraz, moja droga, będę szczęśliwy jeśli zaznam luksusów twej siedziby… i zmienię ubranie. Pałac Yolandy był przestronny, dwupiętrowy, zbudowany w ozdobnym, frankoniańskim stylu. Brama wjazdowa, przecinając drogę dojazdową, prowadziła do drzwi frontowych. — Zatrzymamy się tu, Eudoryku — powiedziała Yolanda i ostro zagwizdała. Dwie podobne do cieni, gargulcowate postaci przed drzwiami frontowymi ożywiły się i zbliżyły. Eudoryk zauważył, że z całą pewnością nie byli to ludzie. Postacie miały wzrost człowieka i mniej więcej ludzkie kształty, ale nie nosiły ubrań. Miały zwierzęce pyski, a na głowie krótkie rogi. Ich trzypalczaste dłonie pochwyciły za włócznie, oparte o framugę bramy, nim podbiegły do drzwi, na swych stopach zakończonych ogromnymi paluchami pokrytymi paznokciami przypominającymi szpony. Każda z tych istot miała podobny do szczurzego ogon, który sięgał poniżej kolan. Konie zaczęły rżeć i przewracać ze strachu oczami na ten nieznany im widok i zapach. Eudorykowi i Yolandzie udało się utrzymać pod kontrolą swoje wierzchowce, ale Forthred, prowadzący juczne konie i muła, miał mniej szczęścia. Jego wierzchowiec wierzgnął i zrzucił go. Zanim bestia zdążyła jednak uciec, jeden z tych strażników przypominających ludzi podbiegł i przytrzymał wodze. Drugi wziął wodze koni Yolandy i Eudoryka. Yolanda zsiadła mówiąc: — Hutt humma lil–bayt al–khayl; khud ish–shunatna juwwa! Zwróciła się do Eudoryka, kiedy odźwierny odprowadził wierzchowce: — Nie proś mnie nawet, bym dawała ci lekcje saraceńskiego, ja sama mówię w tym języku jak barbarzyńca. Ale to starcza, by wydawać polecenia maridom. — Ach, więc to są te kreatury! Czy nie masz żadnych służących–ludzi? — Ależ mam; dworzan, kucharzy i pokojówki. Ale do ciężkiej pracy, w ogrodzie, przy przestawianiu mebli i temu podobne — moim zdaniem maridy są lepsze. Są silniejsze niż ludzie i, kiedy ogranicza się ich aktywność odpowiednim zaklęciem, uległe i posłuszne. A najlepsze jest to, że póki je karmię, nie muszę im nic płacić. — Czy twoje zaklęcie działa bezustannie? — Nie, jego moc słabnie po kilku latach. Wtedy znikają z powrotem na swoją planetę i muszę przywołać następną grupę. Wejdźmy. Najpierw pokażę ci dom, bo wiem, że bardzo pragniesz go zobaczyć. Eudoryk wcale nie palił się do tego, by mu pokazywała dom. Marzył przede wszystkim o gorącej kąpieli, mocnym drinku, dobrym posiłku i wyspaniu się. Ale Yolanda miała swoje plany. — To — powiedziała — jest biblioteka. Większość książek została zgromadzona przeze mnie; ani mój ojciec, ani jego ojciec nie mieli wielkiego pociągu do czytania. Ucztowanie, turnieje i hołdowanie Wenerze, w obu znaczeniach tego określenia, bardziej im odpowiadały. Mój królewski brat, jak sądzę, odziedziczył gust po nich. Niektóre z tych książek przywiózł mój uczony mąż, hrabia Sugerius. — Tamta zbroja była noszona przez mojego ciotecznego dziadka, księcia Albi w czasie bitwy pod Novambio. Można zobaczyć wgniecenia. A tamte miecze na ścianie należały do pokoleń moich zmarłych przodków, na przykład ten dwuręczny potwór z kłami… — …a to jest jadalnia. Ten stół należał niegdyś do króla Merovika Pierwszego, mojego pra–pra… nieważne, zapomniałam którego pradziadka. A te lichtarze zostały wzięte jako łup w trzeciej wojnie karyntyjskiej… — Wybacz, Yolando — rzekł Eudoryk — ale kiedy będziemy mogli coś zjeść? — Och, zapewne za jakieś dwie godziny. Personel nie wiedział, że przyjedziemy, musiał więc dopiero rozpalić pod kuchnią. Gdybyś posłuchał mej rady i zatrzymał się tu zanim udaliśmy się na dwór… Ten portret na tamtej ścianie to lord Clodomir, syn z nieprawego łoża króla Merovika. Potężny wojownik; byli tacy, którzy mówili, że byłby lepszym królem niż legalny spadkobierca… — …a to jest sypialnia pana. Lustro nad toaletką jest saraceńskie, jeden z moich stryjecznych dziadków przywiózł je z pielgrzymki do Filistii… Eudoryk zamrugał oczami i potrząsnął głową, by zwalczyć ogarniającą go senność. — Będzie to moja pierwsza noc spędzona w porządnym łóżku odkąd wyjechaliśmy z Ysness. Dałbym czerwońca za to, by móc ściągnąć buty i zasnąć, nawet w ubraniu. — Nie możemy teraz tego zrobić — powiedziała Yolanda nieubłaganym tonem. — Zwróć uwagę na kapę na łóżku, którą zrobiła wiejska rodzina z Drufort. Ponieważ ich prababka przyszła z pomocą królowi Charivaldowi, kiedy ten był ranny w bitwie pod Segni, na zawsze przyznał jej i jej potomkom w żeńskiej linii wyłączność na produkowanie narzut dla rodziny królewskiej. A teraz musimy przejść przez kuchnię i pralnię. Poprowadziła go dalej. Po drodze, w korytarzu, Eudoryk zatrzymał się przed drzwiami, których drewniana powierzchnia była pozbawiona jakichkolwiek ozdób, miała jedynie gałkę. — Co tam jest? — zapytał. — Tu, mój drogi mężu, trzymam swoje magiczne przyrządy. Eudoryk ujął gałkę i szarpnął, ale drzwi nawet nie drgnęły. — Zamknięte, co? Domyślałem się, że są zamknięte, ale one nie mają żadnego zamka. — Myślisz, że powierzyłabym moje najcenniejsze tajemnice zwykłej zasuwie, którą każdy włamywacz mógłby otworzyć w ciągu trzech tyknięć zegara? Nie, te drzwi mają magiczny zamek, który tylko ja potrafię otworzyć. Chodź, mój drogi; nie pokazałam ci jeszcze nawet połowy… — Poczekaj chwilę, Yolando! Chciałbym zobaczyć ten pokój z czarodziejską aparaturą. Wypowiedz swoje zaklęcie i pozwól mi tam wejść. — Nie, nikomu, nawet maridom, nie pozwalam tam wchodzić. — Ale przecież jestem twoim mężem… — Posłuchaj no, Mały! Kiedy ja, księżniczka Yolanda mówię, że nikt tam nie może wejść, to znaczy nikt! A teraz chodź dalej i nie rób więcej awantur. Eudoryk zacisnął wargi. Miał wielką ochotę odpowiedzieć jej gniewnie, kiedy znowu zaczęła mówić: — Nie, mój drogi, nie obrażaj się. To dla twojego bezpieczeństwa. Niektóre istoty obecne tam mogłyby cię skrzywdzić, zanim udałoby mi się je opanować. Gniew Eudoryka osłabł, ale spojrzał sceptycznie na drzwi. Następnie, westchnąwszy lekko, poszedł za Yolandą, zastanawiając się, z jakich to źródeł czerpała swą bezgraniczną energię. Po dziewięciu godzinach najmocniejszego od wielu lat snu Eudoryk obudził się i ziewnął. Kiedy się odwrócił, zobaczył, że Yolandy już przy nim nie ma. Uniósł głowę i ujrzał ją siedzącą w koszuli nocnej przy toaletce, pochłoniętą pielęgnacją swoich długich włosów o kolorze kaledońskiego brązu. — Najdroższa — zawołał. — Wróć do łóżka. Odwróciła się z grymasem na twarzy. — Po co? — Zaraz zobaczysz! — Och! Chodzi ci o to, że czujesz żądzę. — Tak. Ubiegłej nocy byłem zbyt wyczerpany, ale dziś… — Nie mam na to teraz czasu — odparła krótko. — Nie masz czasu? Czemuż to? Co masz do zrobienia? — Jak tylko zjem śniadanie, śpieszę do miasta. — Czemu? — spytał Eudoryk. — Myślałem, że z radością spędzisz dzień na lenistwie. — Nie rozumiesz. Dotarła do mnie wieść, że Clothar i Brulard są wściekli na nasze małżeństwo. Planowali wydać mnie za na wpół zidiociałego syna króla Karyntii. Jadę więc uprzedzić jakiekolwiek zgubne plany, jakie mogliby uknuć przeciw tobie. Nie chciałabym stracić mojego czwartego męża, zanim zdążę się z nim zżyć. — Och? W takim razie pójdę z tobą, żeby stawić im czoła. Wyjaśnię… — Nie bądź cymbałem, Eudoryku! Zanim zdążyłbyś trzy razy zaczerpnąć powietrza, wtrącono by cię do Wieży Riculfa, a kat otrzymałby rozkaz naostrzenia topora. Nie, zostaniesz tu i będziesz siedział spokojnie. Poradzę sobie z tymi nicponiami. — Hm — mruknął Eudoryk. — W takim razie poproszę jednego z twoich stajennych, żeby osiodłał dla mnie jakąś miłą szkapę i obejrzę twój majątek, biorąc dworzanina, by mnie oprowadził. — Nie, musisz pozostać w domu, inaczej możesz wpaść w zasadzkę. Eudoryk zirytował się i wybuchnął: — Psiakrew, kobieto, nadszedł czas, abyśmy uporządkowali nasze wzajemne obowiązki! Jeśli nie będziesz przychodziła do mnie, kiedy poproszę, to ja… — Użyjesz siły? Nie tylko szybko zorientowałbyś się, że potrafię stawić ci czoła, ale w ciągu trzech sekund byłbyś wrzucony przez tuzin maridów do mojego osobistego lochu, podczas gdy ja szykowałabym odpowiedni napój, by przyciąć ci twoje pazurki. Darujmy sobie te nonsensy! Tutaj moje słowo jest prawem, i nie miej cienia wątpliwości, że potrafię wyegzekwować przestrzeganie go! Yolanda zadzwoniła małym dzwoneczkiem, leżącym na toaletce. Weszła garderobiana i pomogła się jej ubrać. Podczas gdy Eudoryk rozgorączkowany leżał w łóżku i ponuro myślał o czekającym go dniu, księżniczka powiedziała do służącej: — Eufronio, powiedz Leo, żeby w ciągu godziny powóz był gotowy. — Po czym do Eudoryka: — Pozostań w łóżku, lub zjedz śniadanie, jak wolisz. Ale musiałbyś się szybko zebrać, gdybyś chciał dołączyć do mnie przy stole. — I wyszła. Kiedy Eudoryk, świeżo ogolony i ubrany w czystą odzież pojawił się w jadalni, Yolandy już nie było. Zjadł sam, w ciszy. Miałby ochotę zadać kilka pytań słudze–maridowi, ale nie znał saraceńskiego, a maridy najwyraźniej nie znały żadnego z kilku języków, w jakich mógł się porozumiewać. Potem włóczył się niespokojnie po pałacu. Kiedy przechodził obok drzwi magicznego pokoju, spojrzał bystrym wzrokiem. Nie widząc w pobliżu nikogo ze służby, ludzi i innych, złapał za gałkę i mocno szarpnął, ale bez skutku. Poszedł więc dalej, do biblioteki, gdzie spędził godzinę, czytając historię Frankonii. Następnie poprosił, by posłano po Forthreda. — Wygodnie ci tu? — spytał swego sługę. — Och, tak, panie, jeśli nie brać pod uwagę tych rogatych bestii, gapiących się badawczo na człowieka bez przerwy. Co z nami będzie? — Nie wiem — mruknął Eudoryk. — Księżniczka uważa, że grozi mi niebezpieczeństwo, jeśli opuszczę pałac. Co byś powiedział na partyjkę warcabów? Yolanda wróciła wczesnym popołudniem, przywożąc ze sobą swoją krawcową, z którą spędziła w zamknięciu kilka następnych godzin. Kiedy się wreszcie pojawiła, zastała Eudoryka pogrążonego w dwunastej rozgrywce z Forthredem. — Eudoryku! — zakomenderowała. — Tak? — Tego ranka wyrażałeś… ach… pewne życzenie, którego nie miałam czasu spełnić. Mamy teraz godzinę do obiadu. Jeśli nadal chcesz, mogę ci teraz poświęcić trochę czasu. Konie muszą być nakarmione i napojone, a mężowie muszą być… — Pani! — rzekł Eudoryk zaskoczony. — Po pierwsze, niewłaściwe jest mówienie o tym tak otwarcie przy innych, po drugie, czyż nie można dziś wieczór… — Dziś wieczorem mój główny zarządca ma mi złożyć sprawozdanie z zysków i strat w majątku. Będę tym zajęta zapewne aż do późna. Zatem teraz albo nigdy! No przynajmniej nie przed jutrem. Eudoryk spojrzał na Forthreda, który zarumieniony, wpatrywał się w podłogę. — Forthredzie, przenieś planszę gry w takie miejsce, żeby nikt jej nie poprzewracał; skończymy rozgrywkę później. Idąc za Yolandą w kierunku sypialni, spytał: — Powiedz mi, proszę, jak przeszła twoja wizyta u króla i jego ministra. Co ze mną? — Nadal nie wiadomo — rzuciła za siebie. — Nie otrzymałam żadnych obietnic od tej szczególnej pary, z wyjątkiem tego, że nie zrobią nic bez dalszych konsultacji. Zresztą wiem dobrze, jak można wierzyć obietnicom królów, nawet mego brata. Eudoryk zastanawiał się, czy w tej napiętej atmosferze będzie mógł się spisać choć trochę lepiej niż wobec Rigunthy. Następnego dnia Yolanda znowu wcześnie rano wyruszyła do Letitii. Coraz bardziej zdeterminowany, Eudoryk postanowił rozejrzeć się po majątku. Ale kiedy otworzył potężne drzwi wejściowe, dwa maridy zastąpiły mu drogę. — La! La! — powiedziały, wyciągając ręce. — Mushruh! — Zejdźcie mi z drogi! — wrzasnął Eudoryk, kładąc ręce na gołej skórze ich piersi i popychając. Nie udało mu się ich jednak odepchnąć. Złapały go za ręce, uniosły do góry, przeniosły przez próg i rzuciły. Eudoryk zdał sobie sprawę, że te istoty były o tyle silniejsze od ludzi, że walka z nimi miała równie mało sensu, co walka z ludojadem. Zanim zdążył się podnieść, za demonami zamknęły się już drzwi. Gotując się z wściekłości Eudoryk przebiegł po pałacu. Były trzy inne wyjścia na parterze, wszystkie strzeżone przez maridy. Wszedł po marmurowych schodach na piętro i obejrzał mieszczące się tam pokoje. Z którego z nich nie wyglądałby przez okno, widział zawsze dwa albo trzy maridy patrolujące drogę poniżej i spoglądające co chwilę w górę. Wezwał więc ponownie Forthreda i powiedział: — Wygląda na to, że jestem tu uwięziony na życzenie Jej Wysokości. — To miła forma niewoli, panie, jeśli wolno mi powiedzieć. — To prawda, nikt mnie nie bije, i jestem karmiony tak, że utyję jak ropucha, jeśli nie zacznę ograniczać jedzenia. Ale nie będę pieskiem pokojowym szlachetnej damy. Czy maridy ograniczają twoją swobodę? — Nie, sir. Poszedłem do stajni dziś rano, upewnić się czy nasze zwierzęta są otoczone właściwą opieką i nikt mi nie bronił wyjść. — Załóżmy więc, że wydane im rozkazy nie dotyczą ciebie. Idź zatem do stajni, weź jednego z naszych koni i powiedz stajennym, że szkapa potrzebuje trochę ruchu. Pojedź do Letitii i odnajdź starego serikańskiego maga, Tsudaia. Eudoryk powiedział Forthredowi jak ma trafić do pałacu i, gdyby się okazało, że Tsudai jest w domu, do jego siedziby. — Poproś go, by przyjechał mnie odwiedzić. Jest mi to winien za uratowanie życia w czasie napadu. — Czy ma jakieś zwierzę lub wóz, żeby tu przyjechać? — Nie wiem. Zapewne, gdyby zechciał, mógłby tu przylecieć. Weź osiodłanego muła i pozwól mu wybrać rodzaj pojazdu. Wygląda na starego i kruchego, ale widziałem jak jedną ręką powstrzymał bandę rozbójników i podejrzewam, że jego wygląd jest mylący. Z okna sypialni księżniczki Eudoryk obserwował, jak jego pomocnik odjeżdżał, prowadząc ze sobą osiodłanego muła. Jesienny wiatr przywiał mżawkę i uniósł całą chmurę złotych i brązowych liści. Po powrocie do biblioteki Eudoryk próbował czytać historię Frankonii, ale stwierdził, że jest mu trudno się skoncentrować. Oglądając następne półki książek, znalazł całą grupę poświęconych miłości, małżeństwu i temperamentowi kobiet. Wydawało się, że książki te nie pasują do pozostałych, które były poważne, historyczne i polityczne w znaczącej większości i należały niegdyś, jak Eudoryk podejrzewał, do męża numer trzy, hrabiego Sugeriusa. Wyciągnął opasły tom i zasiadł do czytania. Po dwóch godzinach Forthred powrócił z Tsudaiem na mule i maridy nie robiły tej dwójce żadnych trudności z wejściem do pałacu. Po przywitaniach, Eudoryk powiedział: — Uczony doktorze, czy wiesz coś o nastawieniu króla wobec mnie? Księżniczka trzyma mnie tu w zamknięciu, jak przestępcę, pod pretekstem, że Clothar i Brulard skróciliby mnie o głowę. Ściągając obszerny czarny płaszcz, który nosił na todze z purpurowego jedwabiu, Serikańczyk wydał z siebie piskliwy śmieszek. — Ta osoba zapewnia twą szlachetną osobę, że nie ma nic z prawdy w tej opowieści. Po przemyśleniu kwestii król i minister doszli do wniosku, że są zadowoleni. Chcieliby, byś powściągnął nieco tę potężną jasną panią. Wiedzą, że ten, któremu by się to udało, zasługiwałby na miano legendarnego bohatera, ale nie mając pod ręką prawdziwego gigantobójcy mają nadzieję, że ty się do tego nadasz. — Łatwiej opanować słonia w okresie rui — mruknął Eudoryk. — Moim jedynym marzeniem byłoby wydostać się z tej pozłacanej klatki i wrócić do rodzinnego domu. Wszelkie pozostałe jeszcze skrupuły zabiła świadomość, że moja żona starała się mnie oszukać. — Pozostawić kochającą żonę? — spytał Tsudai. — To wydaje się tej niegodnej osobie ucieczką od normalnego trybu kochania przez okrągłookich mieszkańców Zachodu. — Było to małżeństwo przymusowe — rzekł Eudoryk. — Jeśli zechce pojechać ze mną do Arduen, zobaczymy, do czego nas to doprowadzi, jeśli nie, będzie to jej własny wybór. W żadnym wypadku nie będzie złamanych serc. — Czy nierozwiązywalność frankoniańskich małżeństw narazi waszą szlachetną osobę na jakieś niedogodności? — Nie sądzę; w cesarstwie rozwody są dopuszczalne. A zatem czy mógłbyś mnie stąd wydostać? — Tak, ten niegodny potrafi rozpędzić maridy. Kiedy chciałbyś odjechać? — Jak tylko Forthred spakuje nasze rzeczy. Gdy on będzie tym zajęty, pozwól, że pokażę ci drzwi magicznego pokoju. Odmówiła mi prawa do wejścia tam, co naturalnie pobudziło mą ciekawość. Tsudai stwierdził: — Sir Eudoryku, twój uniżony sługa chciałby móc sprawić przyjemność twej szlachetnej osobie. Ale, o ile pamiętasz baśnie, ciekawość często prowadzi ciekawych do rzeczy, których potem żałują. Czy jesteś pewny, że chcesz żebym otworzył te wrota? — Jestem absolutnie pewny; i całą odpowiedzialność biorę na siebie. Chodźmy więc, jeśli możesz. XVII NADMIAR MĘŻÓW Tsudai wyciągnął z rękawa swej togi różdżkę i wskazał nią na drzwi. Poruszał pałeczką. Rysował nią w powietrzu jakieś wzory i mruczał coś. Nadbiegł marid z okrzykiem: — La! La! Tsudai odwrócił się do demona i wskazując na niego różdżką rzekł: — Ruh! Imshi! — Yatshayy! — ryknął marid, rzucając się na Tsudaia z rozczapierzonymi trójpalczastymi łapami. Kiedy znalazł się wystarczająco blisko, Serikańczyk uderzył jedną z wyciągniętych ku niemu łap różdżką. Nastąpił trzask, błysk i zaśmierdziało spalenizną. Marid odskoczył. Z krzykiem „Istannani!” zwinął się i uciekł z powrotem korytarzem. — Poszedł po posiłki — powiedział Tsudai. — Ta słabowita osoba nie potrafi utrzymać ich wszystkich z dala za pomocą tej małej pałeczki. Muszę przywołać pomoc z sąsiedniego świata. — Odrzucił do tyłu głowę i zawołał głośno: — Lung jin! Lung jin zher! W korytarzu pojawił się tłum maridów, biegnących w kierunku Eudoryka i czarodzieja. Ich podobne do kopyt stopy tupotały po marmurze. Pomimo hałasu, Tsudai zawołał raz jeszcze. Najbardziej wysunięte do przodu maridy zatrzymały się i zaczęły cofać, choć te z tyłu nadal pchały je przed siebie. Widząc, że maridy wpatrują się wytrzeszczonymi z przerażenia oczami w coś za nim, Eudoryk spojrzał do tyłu i też zadrżał. Tuż przy nim, niemal dotykając jego ramienia, pojawiła się głowa nieco przypominająca Druzhoka, tylko mniejszego, z łuskami w kolorze żywego cynobru, sterczącymi po obu stronach pyska wąsami i rozgałęzionymi rogami nad oczami. W czasie, gdy Eudoryk obserwował, głowa bestii stała się wyraźna, potem pojawiła się jej szyja, a następnie pięcioszponiaste łapy przednie. Wydawało się, jakby kreatura wyłaziła ze szczeliny, jaka powstała w ogrodzeniu, oddzielającym jej świat i świat Eudoryka. W miarę jak smok stawał się coraz lepiej widoczny, jego łuski zaczęły wydawać nieprzyjemny dźwięk skrobania o brzegi szczeliny. Wreszcie pojawiły się tylne łapy bestii, a na końcu pokryty grzebieniem ogon. Nowo przybyły wydawał się ogromny w wąskim korytarzu. Maridy na przedzie krzyczały i gwałtownie starały się wycofać, zmieszać z nacierającymi na nie z tyłu, ale nacisk tłumu ciągle popychał je do przodu. Pokryta łuskami, rogata głowa wysunęła się i rozwarte szczęki złapały najbliżej stojącego marida, który zapiszczał, kiedy został uniesiony wysoko ponad ziemię. Rozległ się przeraźliwy dźwięk kruszonych kości. Napierające od tyłu maridy w końcu dostrzegły niebezpieczeństwo i przestały pchać się przed siebie. W jednej chwili odwróciły się i uciekły za róg korytarza, znikając z pola widzenia. Smok podrzucił zmaltretowane ciało ciągle jeszcze walczącego demona w powietrze i złapał go, kiedy ten opadał, głową do dołu, jak kormoran zjadający rybę. Gad pożarł głowę marida za pomocą kilku potężnych przełknięć, a za każdym kolejnym takim przełknięciem demon niknął coraz bardziej, aż wreszcie tylko podobne do kopyt stopy sterczały z oślinionej paszczy. Wraz z ostatnim przełknięciem zniknęły także. Potężne wybrzuszenie wędrowało powoli przełykiem smoka, po czym wsunęło się w kadłub i znikło. Eudoryk, lekko wstrząśnięty, zapytał: — Czy to ten demon, którego byś wywołał, kiedy zaatakowano cię w Letitii, gdyby nie to, że obiecałeś mu wolny dzień? — Nie. Ta osoba nieczęsto wywołuje lunga, ponieważ musiałaby znaleźć dla niego pożywienie lub ryzykowałaby, że sama się nim stanie. Nie jest to łatwe zadanie, ale mając całego marida w brzuchu, mój stróż nie powinien być głodny przez kilka dni. — Tsudai zwrócił się do smoka: — Ni zhu zher! Po czym wyjaśnił: — Będzie nas chronił przed ewentualną następną interwencją. Serikańczyk ponownie zajął się forsowaniem drzwi bez zamka. Za drugim razem nic mu już nie przeszkodziło; różdżka zaświeciła na niebiesko i drzwi się otworzyły. — Forthredzie! — zawołał Eudoryk. — Przynieś parę świec. Kiedy sługa wrócił z dwoma lichtarzami, weszli w trójkę do tajemnej izby. Światło świec migotało, odbijając się od żelaznych, brązowych, srebrnych i złotych przyrządów magicznych, zgromadzonych na zakurzonych stołach i półkach. Ale uwagę Eudoryka przyciągnęły trzy postaci o wymiarach ludzkich, stojące sztywno pośrodku pokoju. Kiedy Eudoryk podsunął świecę bliżej dostrzegł, że jedną z nich była figura masywnego mężczyzny, równie krzepkiego jak Eudoryk, lecz znacznie mocniej zbudowanego. Ubrany był w kolczugę i miał potężny, dwuręczny miecz przewieszony na rzemieniu przez plecy. Drugi posąg przedstawiał starszego mężczyznę, szczupłego i przygarbionego, którego siwe, kudłate włosy i broda okalały pomarszczoną twarz o orlich rysach. Gdyby żył, pomyślał Eudoryk, miałby zapewne pięćdziesiąt kilka lat. Trzeci manekin, wyglądając na najmłodszego, wysoki szczupły i jasnowłosy, przystrojony był w obcisły kubrak i pantalony w krzykliwy, zielono–purpurowy wzór. Ze zdumieniem w głosie Eudoryk powiedział: — Tego znam. To poeta i trubadur, zwany Landwinem z Kromnitch. Kilka lat temu gościł w naszym zamku w Arduen. Uważałem go za niezbyt mądrego, ale gwarantuję, że nie zasługiwał na to, by go przemienić w posąg. Ci trzej są zapewne poprzednimi mężami Yolandy. Mówiła mi ich imiona, ale zapomniałem. — Wojownika zwano Gontranem z Tolosy — powiedział Serikańczyk. — Siwobrody to hrabia Sugerius. Ta osoba nigdy nie spotkała żadnego z nich, ale dużo o nich słyszała. Tak więc wasza szlachetna osoba wie o swoich poprzednikach? Nie chciałem mówić o nich, aby nie obudzić huraganu zazdrości. — Czy są to trzej autentyczni mężowie mojej pani, czy też podobizny z wosku lub gipsu? — Prawdziwi małżonkowie, utrzymywani w bezruchu za pomocą zaklęcia. — Czy można ich przywrócić do życia? — spytał Eudoryk. — Tak, można. Chciałbyś tego? — Pozwól, że się zastanowię. — Jeśli odzyskają świadomość, mogą wszcząć kłótnię o to, który z nich ma prawa do damy. — Hmm — mruknął Eudoryk. — Landwin jest wprawdzie trochę przygłupi, ale jest zabawnym kompanem, który nie uczyniłby nic złego. Choć nie słynę z miękkiego serca, byłoby okrutne pozostawić tych biedaków w stanie zawieszenia pomiędzy życiem a śmiercią. Jeśli byłbyś tak uprzejmy, przywróć ich, proszę, do życia. — Jesteś pewien? Odpowiedzialność spadnie na ciebie. — Tak, jestem pewien. Zrób to, proszę. Tsudai poskrobał się w swoją potarganą siwą bródkę. — Ile mamy czasu do powrotu Jej Wysokości? — Jakieś dwie godziny. Powiedziała, że nie wróci przed obiadem. — Bardzo dobrze, ten nic nie wart zrobi, co w jego mocy. Tsudai przeszedł przez pokój, oglądając przybory do magii. — Ach, wydaje się, że to jest tym, czego nam potrzeba. Pomóż tej pośledniej osobie przenieść ten przedmiot. Przyrząd był czymś w rodzaju mosiężnika, z siedmioma małymi brązowymi naczyńkami zawieszonymi na łańcuszkach, przyczepionych do szkieletu, utworzonego z cienkich prętów, wykonanych z podobnego stopu. Tsudai odmierzał, wsypywał i mieszał swoje proszki. W końcu na podstawie aparatu zapalił mały ogieniek. Kiedy różnobarwny dym zaczął unosić się z naczyniek, mruczał coś i cicho nucił. Wyjętym ze swojego purpurowego rękawa wachlarzem, Serikańczyk zaczął kierować dym ku trzem zaczarowanym małżonkom. — Zrobione — powiedział w końcu. — Poczekaj chwilę, nie powrócą do życia natychmiast. Podczas gdy Eudoryk obserwował, ubrany w kolczugę wojownik zamrugał oczami i zaczął się poruszać, z początku powoli, jakby mu zardzewiały stawy. Następnie uczony drgnął podobnie, a w końcu i trubadur. Powoli przywracało im mowę. Chrypiąc przez wyschnięte gardła zaczęli wymawiać pierwsze słowa, tak cicho, że niemal nie było ich słychać. — Gdzie… ja… jestem? — zaskrzypiał Landwin z Kromnitch. — Co… s… się… stało? — zazgrzytał głos hrabiego Sugeriusa. — Wody! — Przynieś im wody, Forthredzie — powiedział Eudoryk. — Kim… jesteście… łotry? — wystękał Gontran z Tolosy. — Zostaliście uwolnieni od działania czarów — powiedział Eudoryk — które rzuciła na was moja… wasza żona, księżniczka Yolanda. — A kim ty jesteś? — spytał Gontran, czerwieniejąc — Sir Eudoryk Dambertson z Arduen. To jest pokój w pałacu Yolandy, w którym trzyma swój magiczny sprzęt. — A co ty tu robisz? — upierał się sir Gontran. — Uwolniłem Yolandę z więzienia w Armorii i przywiozłem ją. — A gdzie jest teraz ta dziwka? — Jest teraz w Letitii, ale ma przyjechać do domu na obiad. Gontran w zamyśleniu zmarszczył czoło. — Hrabio Sugeriusie. Wydaje mi się, że od dawna cię znam. Co ty tu robisz? — To samo co ty, sir Gontranie. Byłem jej trzecim mężem, a kiedy się mną zmęczyła, rzuciła na mnie zaklęcie unieruchamiające i postawiła tu, obok ciebie i pana Landwina, tego słodkiego pieśniarza, którego widzisz przy mnie. — Sir Landwina, za pozwoleniem — upomniał go trubadur. — Na paznokcie u stóp Świętej Trójcy! — ryknął Gontran. Czy chcesz powiedzieć, że wy obaj cieszyliście się nią po moim zaczarowaniu? — Jeśli słowo „cieszyliśmy” można uznać za właściwe — rzekł Landwin. — Nie znam wszystkich szczegółów z twego kilkuletniego okresu pożycia z Yolandą, ale opierając się na moim doświadczeniu mogę gwarantować, że nie jest to łoże usiane płatkami róż. Ty jesteś Eudorykiem Dambertsonem, prawda? — Tak, teraz już sir Eudorykiem. — To nieoczekiwana przyjemność spotkać cię znowu, nawet w tak szczególnych okolicznościach. Jak się ma twoja rodzina? — Żyją i mają się zupełnie dobrze — odparł Eudoryk — choć mój ojciec zrezygnował z polowań. Trubadur zwrócił się do uczonego. — Hrabio Sugeriusie! Twój sługa, sir. Co przytrafiło się w twoim małżeństwie, z Yolandą? Sugerius odrzekł: — Yolanda uznała rolę żony uczonego za nużącą i wzięła sobie kochanka. Kiedy dowiedziałem się o tym, w gniewie uderzyłem ją. Było to nieprzemyślane działanie, zupełnie jak pstryknięcie w nos tygrysicy; zbiła mnie na kwaśne jabłko, po czym rzuciła na mnie czary. A jak było z tobą? — Bardzo podobnie — powiedział Landwin — ale ja nigdy jej nie uderzyłem. Przyłapała mnie jak zabawiałem się z pokojówką i wyrzuciła mnie przez okno; ona ma muskuły jak kowal. Chciałem uciec, ale posłała za mną maridy. Szybsze od greyhoundów, złapały mnie i zaciągnęły z powrotem. Groziła, że rzuci na mnie zaklęcie, od którego stanę się impotentem. Kiedy po raz drugi spróbowałem uciec, zrobiła ze mną to samo, co z tobą. — Ja też miałem z nią sprzeczkę — powiedział Gontran. — Usiłowała zamknąć mnie w tym pałacu, z wyjątkiem wyjazdów gdzieś za granicę. Kiedy się zbuntowałem, rozkrwawiła mi nos pięścią; wtedy, będąc zahartowanym w walkach wojownikiem, uderzyłem ją tak, że się wywróciła. Jednakowoż — sir Eudoryku, co pan tu robi pod nieobecność Yolandy? Jesteś jej najemnikiem? — Nie — odparł Eudoryk. — Pojechałbym do mego domu w Lokanii, ale trzyma mnie tu uwięzionego, strzeżonego przez jej służących — demony. — A czemu to robi? — spytał Sugerius. — Jesteś jej kochankiem? — Nie, jej obecnym mężem. Wydaje mi się, że… — Na bogów saraceńskich! — krzyknął Landwin. — Czterech mężów! To ci heca! Frankoniańskie prawo zezwala tylko na jednego małżonka naraz, co zresztą według mnie jest głupim, archaicznym uprzedzeniem. Saracenowie są mądrzejsi. Sir Eudoryku, czy doszło między wami kiedykolwiek do bicia? Eudoryk pokręcił przecząco głową. — Zostałem wychowany w przekonaniu, że nie należy uderzyć kobiety, choć przy Yolandzie czasami pokusa była bardzo duża. Śmiem twierdzić, że mógłbym dotrzymać jej pola w walce na pięści, mimo że jest w lepszej sytuacji ze względu na wzrost i większy zasięg rąk. Widziałem, jak uderzyła mężczyznę mego wzrostu tak, że upadł. Landwin przebiegle łypnął okiem. — Powiedzcie mi, współmałżonkowie, jak oceniacie Yolandę w łóżku? Dajcie spokój, między nami nie ma powodu do powściągliwości w tej kwestii. — Dla mnie było zastanawiające to — rzekł obojętnym tonem Sugerius — że kobieta o tak obfitych kształtach wydawała się mieć tak mało zainteresowania uprawianiem miłości. Podporządkowywała się z wdziękiem, ale wydaje mi się, że nie sprawiało jej to żadnej przyjemności. Piszę książkę o namiętnościach u kobiet. A jak było u ciebie, sir Landwinie? — Ja także uważałem ją za oziębłą — rzekł poeta. — Jeśli wybaczycie mi tę przechwałkę, powiem, iż uważam się za ponadprzeciętnie uzdolnionego w zakresie doprowadzania kobiet do gorącej namiętności, ale co do Yolandy, to mogłem z równym skutkiem stosować moje umiejętności w odniesieniu do jednego z posągów w jej ogrodzie. Wydawało mi się zawsze, że myślała: Pośpiesz się i skończ z tym, ty małpi bufonie! Dlatego szukałem innych, które potrafiły, jak miałem nadzieję, okazać mi więcej pragnienia. Nie przeszkadzało mi to zbytnio, z wyjątkiem tego, że starała się uwięzić mnie w pałacu, jak lorda Gontrana. Sir Gontranie? — Ja nie przywiązuję wagi do tych rzeczy — mruknął Gontran. — Wojownik naprawdę nie ma czasu na dworskie zabawy zanim wyciągnie miecz z pochwy. Pozostawiam takie gadanie fałszywym rycerzom, którzy dopominają się o godność używania przed nazwiskiem „sir” nie zasłużywszy na to uprzednio zabiciem choćby jednej osoby dla własnej chwały. Landwin zacisnął usta i zadrżały mu nozdrza na taką zniewagę, ale przemilczał ją i zwrócił się do Eudoryka: — A ty, sir Eudoryku? Jak wiodło się tobie? — Ja uważam — rzekł ostrożnie Eudoryk — że namiętnością Yolandy nie jest uprawianie miłości lecz gromadzenie władzy. Poddaje się pragnieniom męża nie z miłości czy żądzy, ale po to, by móc go kontrolować. Odpowiada jej propozycja przywódcy Wyrobników przyznania równych praw kobietom. Gontran prychnął. — Co za skrajne dziwactwo! — Nie jest to wcale dziwne — odparł Sugerius. — Głęboko przestudiowałem umysł kobiety. Ku memu zdziwieniu odkryłem, że nie jest wprawdzie taki sam jak u mężczyzny, ale ogólnie biorąc równie sprawny. Z pogardliwą miną Gontran zwrócił się do Eudoryka. — Czy., popierasz te nonsensy? Eudoryk uśmiechnął się. — W obcych krajach nie dyskutuję na takie tematy jak religia czy polityka. Obawiam się jednakowoż, iż Yolanda źle przysłużyła się doktrynie równości kobiet. — Właśnie! — powiedział Landwin. — Nigdy nie satysfakcjonowała jej równość; dążyła do tego, by mężczyznę, którego trzymała w garści, sprowadzić do roli służącego. — Poeta zrobił krótką przerwę, wybijając rytm palcem, po czym zarecytował: Och, nie proś wojowniczej księżniczki swej śmiałej, Co po to, by przewodzić mężom, się zrodziła, Żeby szyć, czy gotować, czy sprzątnąć zechciała; Podarłaby ci szaty i grzanki spaliła! — Tym, co mnie zaskakuje — kontynuował — jest fakt, że choć tak mało obchodzi ją związek miłosny, jest tak wściekle zazdrosna, gdy jej mężczyzna spojrzy przyjaznym okiem na inną. Jak uważacie, czy to możliwe, że chciałaby zostać namiętnie zapłodniona? — Nie sądzę — stwierdzi Sugerius. — Skoro żaden z nas czterech nie zapłodnił jej pomimo niezliczonych prób, albo w naturalny sposób jest bezpłodna lub stosuje jakieś zaklęcia antykoncepcyjne. — Wydaje mi się — odezwał się Eudoryk — że to kolejny aspekt dążenia Yolandy do władzy. Jeśli jej mężczyzna nie zbliża się do niej odpowiednio często lub, a fortiori, jeśli jego zbłąkane oko zabłyśnie na widok rywalki, znaczy to, iż wymyka się jej z garści. A tego nie potrafi znieść. — Ale — rzekł Landwin — niezależnie od tego, jak interesująca jest ta rozmowa, musimy koniecznie uzgodnić, przed powrotem Yolandy, który z nas jest jej faktycznym mężem. — Możemy ciągnąć karty, masz karty, prawda? lub rzucać kośćmi — zasugerował Eudoryk. — Ale który wygra, ten co wyciągnie wyższą czy niższą? Sugerius pogrzebał w swej todze, wyciągnął okulary, założył je na nos. Następnie powiedział, poważnym tonem: — Ach, sir Eudoryku, rozumiem o czym myślisz. Każdy z nas mógłby dojść do wniosku, że przykrości wynikające ze związku z Yolandą są większe niż przyjemności. Byłoby to jak wyścig piechurów, w którym nagrodę zdobywa ten, kto dochodzi ostatni. Wtedy wszyscy uczestnicy przeskakują tam i z powrotem linię startową, czekając aż inni ich przegonią. — Cóż — odezwał się Landwin — moglibyśmy być mężami po kolei, zmieniając się co dzień, jako rasa podległa. Ponieważ dla każdego z nas z osobna jest za silna, może kolejno stawiając jej czoła moglibyśmy ją osłabić. — Ty fanfaronie! — oburzył się hrabia. — Wiesz, że dwór nigdy by się na coś takiego nie zgodził. Gontran warknął: — Bardziej po męsku byłoby stoczyć walkę. Wybralibyśmy w losowaniu dwie pary, które walczyłyby na śmierć i życie. Następnie tych dwóch, którzy by przeżyli, walczyłoby… — Ho! — przerwał mu Landwin. — To nie w porządku! Hrabia jest w zaawansowanym wieku, a ja jestem poetą, a nie jakimś awanturnikiem. Przeciąłbyś mnie na pół tym monstrualnym przedmiotem, który dźwigasz! — Tchórz! — prychnął pogardliwie Gontran. — Hrabio, ty jesteś z nas wszystkich najbardziej uczony. Kto jest legalnym mężem Yolandy? — Z pewnością ty! Ponieważ twoje małżeństwo było pierwsze i nie zakończyło się ani anulowaniem ani wskutek śmierci, nadal pozostaje ważne. My jesteśmy tylko, choć nie z własnej woli, cudzołożnikami, którzy sądzili, iż pobierając się z cnotliwą wdową… Eudoryk przerwał: — Ale Gontran został legalnie uznany za zmarłego wskutek swojego „zniknięcia”. Podobnie zresztą było w przypadku was obu. Czy zatem ta procedura nie przerwała waszych małżeństw? — W niektórych okolicznościach zaiste tak się dzieje — powiedział hrabia. — Ale gdy współmałżonek przeprowadzający dowód zniknięcia faktycznie więził zaginionego, przetrzymując go lub ją w odosobnieniu, zasada jest taka, jaką zastosowano w sprawie Chararik przeciw Thrasamund… — Cudzołożnicy! — ryknął Gontran, do którego w końcu dotarło znaczenie słów hrabiego. Zatem zrobiliście ze mnie rogacza! Na Trzech Prawdziwych Bogów, ta plama na moim honorze musi zostać zmyta krwią! — Złapcie go! — krzyknął Eudoryk rzucając się na Gontrana. Przewrócił wojownika na podłogę, podczas gdy Landwin, Sugerius i Forthred przytrzymywali nogi Tolosańczyka. Gontran był silny jak niedźwiedź, ale połączone siły pozostałych czterech mężczyzn przewyższały jego możliwości. Walczył, aż zrobił się czerwony na twarzy, ale w końcu ustąpił. Przytrzymując masywną prawą rękę Gontrana obiema rękami, Eudoryk spojrzał na Tsudaia, który pracowicie usuwał aparaturę z pobliskich stołów, umieszczając ją w miejscu, gdzie nie była narażona na zniszczenie. — Doktorze, czy mógłby go pan związać? — Ta mało znacząca osoba może zrobić nawet coś więcej. Powiedz mu, że jak się nie uspokoi, to go z powrotem unieruchomię, w taki sam sposób, jak był, zanim nie zdjęliśmy z niego zaklęcia. Kiedy zostało to kilkakrotnie powtórzone Gontranowi, wojownik poddał się. — Pożyczymy sobie od ciebie ten twój wielki miecz — powiedział Eudoryk wyciągając go z pochwy — bo inaczej w chwili wściekłości zranisz kogoś. Gontran ustąpił; siedząc zgarbiony na podłodze, wsparty o stół, mruczał: — …plama na moim honorze… plama na moim honorze… — A teraz, panowie, jakie są wasze plany? — spytał Eudoryk. — Ja zamierzam uciec natychmiast z powrotem do Lokanii. Powinniśmy szybko się stąd zbierać, bo wielkimi krokami zbliża się pora powrotu Yolandy. Forthred, proszę, spakuj nas do wyjazdu. — Mój rumak powinien jeszcze stać w stajni Yolandy, chyba że biedne zwierzę już zdechło — stwierdził hrabia. — Odnajdę konia i pojadę z powrotem do mojej posiadłości w Perigez, by dokończyć moją rozprawę doktorską Motyw kazirodczy w dramacie helladzkim. Żal mi tylko pozostawić tu całą pakę cennych książek, ale trzeba wybierać mając taką alternatywę. — Pojechałbym z tobą, sir Eudoryku — powiedział Landwin — gdybym miał konia, bo Kromnitch leży niedaleko od drogi do Arduen. — Dobrze! — rzekł Eudoryk. — Mam zapasowego wierzchowca dla ciebie. To pozostawia cię, sir Gontranie, panem na arenie, jeśli można jasną Yolandę w ten sposób określić. Szkoda! Na swój sposób jest wspaniałą kobietą, czy raczej byłaby nią, gdyby nie jej skłonność do tyranii. — Kiedy już wszystko sobie przemyślałem, doszedłem do wniosku, że ja także mógłbym stąd odjechać — wyrzucił z siebie Gontran. — Ona powinna być królem zamiast Clothara — powiedział Landwin. — Szkoda, że wasze prawo nie zezwala, aby rządziły królowe. Ale skoro wszyscy pozostali wyjeżdżają, czemu nie pozostaniesz tu, sir Eudoryku, by ujarzmić tę dumną piękność? Wydaje mi się, że jesteś jedynym, który mógłby sprostać temu zadaniu, a jest ona wartościową nagrodą dla bohatera. — Piękne dzięki — odparł Eudoryk — ale nie pociąga mnie rola tresera lwów. Trzeba do tego być Sigvardem Smokobójcą lub Erpo Gigantobójcą, a zresztą nie uważam, bym pasował do tej roli. — Ale pomyśl o przywilejach! Pomyśl, że król byłby twoim patronem! Eudoryk pokręcił przecząco głową. — Przez jakiś czas, w czasie naszej podróży, wydawało mi się, że trudności, jakie musieliśmy pokonywać spowodują, że Yolanda będzie łatwiejszą do tolerowania towarzyszką. Ale kiedy tylko znalazła się na swoim gruncie, stała się tak władcza, jak przedtem. Wybrałem się, by złowić płotkę, a złapałem wieloryba. Poza tym w swoim kraju znam dużo milszą dziewkę, która choć nieco mniej ładna, z pewnością ma nieskończenie łagodniejsze usposobienie. — To nietrudne — powiedział Landwin — jako że nasza wspólna żona jest najmniej łagodnie usposobioną osobą jaką kiedykolwiek spotkałem. — Złapał swoją lutnię z półki i oświadczył: — Jestem gotów. Gontran huknął: — Jeszcze słówko! Honor nie pozwala mi ukarać was, libertyni, póki nie wyjedziecie; ale strzeżcie się, jeśli spotkamy się gdzieś po drodze. — Dzięki za ostrzeżenie — odparł Landwin, otwierając drzwi. Po czym natychmiast rzucił się do tyłu z okrzykiem przerażenia. — U diabła, co tam jest? — Ulubiony smok doktora Tsudai — powiedział Eudoryk. — Będzie chronił nas przed maridami w czasie, gdy będziemy uciekać. A potem wróci do swojego świata. No, chodźmy! XVIII KWIATY JESIENIĄ Landwin i Forthred byli już teraz nad rzeką Mosarn; kąpali się. Eudoryk, który właśnie wyszedł z wody, ubrał się w strój leśnika i zabrał się do rozpalania ognia. Jeszcze jeden dzień podróży i dotrą do granicy cesarstwa. Stukot końskich kopyt skłonił Eudoryka do obejrzenia się. Nagle na skraju polanki spomiędzy pozbawionych liści drzew, pojawił się Gontran, ubrany w kolczugę i ściskający w budzących respekt dłoniach, oburącz, swój miecz. Kiedy Eudoryk zerwał się i stanął przed nim, ten stwierdził: — Ha, mój sprytny wszeteczniku! Ostrzegałem cię, byś uważał na swe podłe ciało! A masz! Gdy obniżył oburęczny miecz, Eudoryk wyciągnął swą broń. Przemknęło mu przez myśl, by zawołać towarzyszy podróży, ale cóż mogliby mu pomóc, gdyby zjawili się nadzy i nieuzbrojeni, a żaden z nich nie jest przy tym waleczny? Zbroja i kusza Eudoryka — czyli to, co mogłoby zwiększyć jego szanse — były zawinięte w tobołek i zapakowane na grzbiecie zapasowego konia. Eudoryk obawiał się, że gdyby odparował cios krzyżując swój miecz z wielkim mieczem Gontrana, jego jako lżejszy, mógłby pęknąć. Odparował więc pierwsze uderzenie ukośnie, tak że oburęczny miecz ześliznął się. — Nie bądź głupi — krzyknął do Gontrana. — Jeśli żaden z nas nie chce tamtej kobyły, to o co walczymy? — O honor! — ryknął Gontran atakując ponownie. — Wydaje mi się, że wy z cesarstwa nie macie poczucia honoru. To ja cię go nauczę! Kolejne pchnięcie, kolejny raz odparowane. Od siły uderzenia Eudoryka zabolała ręka. — Honor, do diabła! — krzyknął. — Ty jesteś ubrany w kolczugę, a ja mam na sobie tylko ten skórzany żakiet. — To twój pech. Ostrzegałem cię. Kolejny cios; Eudoryk piętą nastąpił na korzeń, wywrócił się na plecy i z trudem uniknął następnego potężnego cięcia. — Wstawaj i walcz, ty mistrzu tańca! — zadudnił Gontran. Kręcili się w kółko, bezustannie odparowując ciosy, aż Eudoryk zaczął odczuwać zmęczenie; podobnie było, jak zauważył, z Gontranem. Twarz wojownika stała się szkarłatna, od wysiłku i pokrył ją pot, mimo że jesienne powietrze było całkiem chłodne. Wreszcie nadszedł moment, na który Eudoryk czekał. Gontran zrobił przerwę, by złapać oddech, stojąc na szeroko rozstawionych nogach i trzymając wyciągnięty w kierunku Eudoryka swój długi miecz. Eudoryk uniósł swoją broń i uderzył w Gontranową tuż przy końcu. Zmusił ostrze wroga do poruszenia się w kółko, wskutek czego zmieniło swoje położenie i przestało zagrażać Eudorykowi, umożliwiając mu dosięgnięcie mieczem Gontrana. Eudoryk zadał pchnięcie. Zamiast jednak mierzyć w osłoniętą kolczugą pierś, opuścił miecz, trafiając wojownika w prawe udo, chronione tylko przez wełniane bryczesy. Poczuł, jak ostrze wbija się w ciało przeciwnika. Gontran zawył jak zwierzę i zaczął unosić swój miecz. Eudoryk odskoczył jednak poza jego zasięg, właśnie gdy raniona noga ugięła się pod ciężarem Gontrana, powodując, że wojownik upadł na pokrytą liśćmi ziemię. Gdy Gontran uniósł się do pozycji na wpół siedzącej, nadal ściskał miecz, Eudoryk wymierzył potężny cios w jego szyję. Wojownik uniósł lewą rękę i w nią właśnie wbiło się ostrze. Eudoryk pchnął ponownie, mierząc z drugiej strony w odsłoniętą szyję przeciwnika, ale nie trafił i rozciął Gontranowi policzek. Wtedy nadbiegli, ociekający wodą Landwin i Forthred. Landwin zawołał: — Co jest… słyszeliśmy walkę… Eudoryk wymierzył cios w szyję Gontrana, ale ten uchylił się tak, iż miecz trafił w jego ramię, a pchnięcie wywróciło masywnego wojownika na plecy. Leżał, poruszając nogami jak raniony owad. — Wydaje mi się, że jest wystarczająco pocięty, by być nieszkodliwym — powiedział Landwin. — Kodeks rycerski zaleca danie leżącemu wrogowi szansy poddania się. Eudoryk zastanowił się. Następnie ukląkł przy leżącym i powiedział: — Sir Gontranie! — Tak? — spytał wojownik słabym głosem, na wpół dusząc się własną krwią. — Czy poddajesz się i przysięgasz na swój honor nigdy więcej nie napastować współmężów? Przez krótką chwilę Gontran milczał, po czym nagle splunął śliną zmieszaną z krwią wprost na Eudoryka. — To dla ciebie, ty gnojku! — zachrypiał. Eudoryk wstał, wzdychając. — Nie tylko pozwoliłbym mu żyć, ale opatrzyłbym mu rany, gdyby odezwał się do mnie przyzwoicie. Ale oszczędzać kogoś, kto całą resztę życia spędzi na poszukiwaniu szansy zabicia mnie byłoby czystym szaleństwem. Ze świstem powietrza opuścił miecz na gardło Gontrana, przecinając je do połowy. Gontran leżał ze wzrokiem utkwionym w niebo, podczas gdy krew wyciekała z niego na leśną podściółkę. Eudoryk wytarł miecz i schował go do pochwy mówiąc: — Jesteś moim świadkiem, Landwinie. — Prosił o to na wypadek, gdyby ktokolwiek próbował zrobić kiedyś z tego sprawę. — Lepiej go pochowajmy — powiedział Landwin — i złóżmy przysięgę milczenia. Był kimś w rodzaju frankoniańskiego bohatera narodowego. — Jak to możliwe, że taki skończony dureń zyskał miano bohatera? — To on poprowadził ten fatalny atak frankoniańskich rycerzy pod Polovotsogradem i był jedynym, który przeżył. — Jak to? — Wyciął sobie drogę poprzez otaczającą go hordę Pantorozjan. Może i był durniem, ale jego ciosy były tak potężne, że powalał każdego przeciwnika. Więc… — Nie mamy łopaty — powiedział Eudoryk. — Forthredzie! Włóż spodnie i buty i idź, poszukaj konia tego prostaka. Wydaje mi się, że powinien był przywieźć ze sobą szpadel, skoro miał zamiar pogrzebać nas gdzieś tutaj. Forthred odszedł. Landwin przechylił zagadkowo na bok głowę i spytał: — Myślisz zawsze o wszystkim, co? Sir Eudoryk, rycerz mężny, Zmusił potwory, by uciekały, W pojedynku też zwyciężył Z gburem zatwardziałym. On z lordami się targuje, Hula częstokroć z prostakami, Zręcznie mieczem wymachuje, Kocha się z dziewkami. Lecz zmyka jak zając podobno, Chociaż wina w tym jego żadna, Przed czarownicą nadobną, Którą zwą Yolanda. Eudoryk roześmiał się serdecznie. — Gdybym tak miał choć połowę tych zalet, które mi przypisujesz! Zwłaszcza w tej części o kochaniu się z dziewkami! Ale jedyne dziewki, na których wydaję się robić wrażenie, wyjąwszy Yolandę, to te, które sprzedają swe uczucia za pieniądze. Z tobą, jak mi mówiono, jest całkiem odwrotnie. Co masz ty, czego mnie brakuje, prócz tego, że posiadasz talent układania wierszy? Landwin zmrużył oczy. — Nie chciałbym, żebyś uznał, że cię ganię, Eudoryku, ale moim zdaniem masz skłonności do rozważania wszystkiego na zimno, a to nieco zanadto, jak na gorącego kochanka. Eudoryk wzruszył ramionami. — Masz rację. Na uniwersytecie w Saalingen nazywano mnie „Eudoryk–Rachmistrz”, bo byłem najlepszy w liczeniu. Obawiam się, że koledzy z klasy nie bardzo mnie lubili, ale szedłem swoją drogą, niezależnie od nich, co zresztą, nie licząc się z niczym, robię od tamtego czasu. Powrócił Forthred, jedną ręką prowadząc konia, a w drugiej niosąc szpadel. Eudoryk wziął do ręki trzy źdźbła trawy. — Weźcie każdy po jednym, przyjaciele — powiedział. — Krótkie źdźbło oznacza pierwszego do kopania. Och, niech to zaraza, trafiło na mnie! Daj mi szpadel, proszę. Doktor Baldonius zawołał: — Proszę wejść! Proszę wejść! I nie zostawiać uchylonych drzwi, bo zimno… Na Boga i Boginię, toż to Eudoryk! Jak się masz? Miałeś jakieś jeszcze bardziej fantastyczne przygody w zachodnich królestwach? — Nic wielkiego. — Eudoryk wzruszył ramionami. — Z wyjątkiem kilku drobnych incydentów, jak uratowanie panny przed potworem morskim, poślubienie jej pod przymusem tylko po to, by dowiedzieć się, że ma już trzech żyjących mężów czy też wyrwanie się z tej nędznej sytuacji dzięki pomocy serikańskiego czarownika i jego ulubionego smoka. Opowiem ci o tym wszystkim, ale najpierw… — A gdzie Forthred? — Odwiedza swoją ukochaną. Wkrótce tu będzie. — A jak się spisywał? — To wartościowy chłopak i obowiązkowy sługa. Raz próbował zaklęcia za pomocą przyrządów księżniczki; niezupełnie mu się to udało, ale i tak uratował nam życie. A co tu słychać nowego? — Wiesz, że baron Rainmar umarł? — Tak, rodzina mi powiedziała, kiedy wczoraj wróciłem. Przebiła go strzała w plecy i nikt nie widział łucznika. — Boska sprawiedliwość dosięgła w końcu Rainmara — rzekł sentencjonalnie Baldonius. — Och, tak? Rainmar zamordował mnóstwo osób w ciągu swojego zroszonego krwią ludzką życia. Ponieważ nikt nie może umrzeć więcej niż raz, gdzie tu sprawiedliwość, skoro jedną śmierć stawia się na szali przeciw tuzinom? Baldonius położył palec tuż przy nosie i zmarszczył brwi. — Przyznam, że i mnie przeszła przez starą głowę ta myśl. Ale takie myśli mogą tylko doprowadzić do procesu o herezję, zwłaszcza odkąd król Valdhelm stał się, jak mówią, religijny i zdecydował, że Lokania też musi być taka. A teraz zięć Rainmara i kuzyn, hrabia Petz toczą spór o prawo do tytułu. Ponieważ zięć odziedziczył zamek, wydaje mi się, że to on wygra. — Baldonius poprawił okulary na nosie, żeby wyraźniej widzieć. — Na oś wszechświata, co ty tam trzymasz? Bukiet kwiatów, teraz, kiedy lada dzień oczekujemy, że spadnie śnieg? — Prosto ze szklarni mistrza Yvaina w Zurgau. Pomyślałem… — A ta druga paczka, co to? Nieśmiały uśmiech przeleciał po poważnej twarzy Eudoryka, kiedy położył swoje pakunki na stoliku, używanym przez Baldoniusa, kiedy czytał książki. — Słodycze ze sklepu gospodyni Ingundy w Kromnitch. Widzisz, doktorze, zatrzymałem się w mieście, by przepytać hrabiego Petza co sądzi o nowym wspólnym przedsięwzięciu, o którym dowiedziałem się od serikańskiego czarownika. Gdybyśmy mogli przekonać Lokaniańską Radę Królewską, by wprowadziła poprawki do obowiązującego prawa, i uzyskać wsparcie od ludzi majętnych, moglibyśmy rozszerzyć naszą linię, przebudować drogi i zajazdy i w istotny sposób poprawić warunki podróżowania w królestwie. A przy okazji sami zbilibyśmy na tym fortuny. — Naprawdę? A jak wyglądałoby to wspólne przedsięwzięcie? Eudoryk wyjaśnił, na czym polega hong i rola udziałowców. — Tak więc, pod kierownictwem przywódców, wybranych przez udziałowców, udziałowcy ci działają jako jednostka, co przynosi znacznie większy efekt niż gdyby prowadzili swoje interesy osobno. — To tak, jakby grupa połączyła się w jedną, sztuczną osobę? — Dokładnie tak, doktorze. Jak można by nazwać taką sztuczną osobę? Baldonius zastanowił się. — Po helladzku odpowiednim słowem byłoby „korporacja”. A tworzenie takiej grupy trzeba by, jak sądzę, określić terminem „inkorporować”. Widzę w tym pewne możliwości, mój drogi chłopcze. Gdybym mógł przekonać kilkoro moich kolegów, takich jak Svanhalla, a nawet ten oszust Calporio, żeby przyłączyli się do mnie i utworzyli podobną grupę, żeby wprowadzić porządek w uprawianiu czarów… — Życzę ci sukcesów. A teraz powiedz, gdzie jest Lusina? Baldonius złapał książkę, przewertował kilka stron i wyciągnął złożony i opieczętowany pergamin. — Jest jeszcze jedna kwestia, która wydaje mi się pilniejsza. Wczoraj przechodził obok posłaniec, który w dużym pośpiechu przebył drogę aż z Letitii, wioząc dla ciebie list, noszący pieczęć jakiejś wysoko urodzonej i wpływowej osoby. Oto on. Eudoryk wziął pergamin. — Bóg zapłać. Ale czemuż zostawił list tu, zamiast zawieść go do zamku? — Zatrzymał się, by zapytać o drogę i powiedziałem mu, że doręczę ci ten list. Myślałem, że wolałbyś, aby nie dostał się w ręce jakiegoś wścibskiego krewniaka. Eudoryk roześmiał się. — Jakże ty dobrze znasz moją matkę! Otworzyłaby go natychmiast. Podejrzewam, kto może być tym ważnym nadawcą. — Złamał pieczęć. — Musiało ją to nieźle kosztować. — Zamilkł i przebiegł wzrokiem list. — Złe wieści? — spytał Baldonius. Eudoryk przecząco pokręcił głową. — Przeczytam go na głos, bo może dotyczyć spraw istotnych w tej chwili dla nas obu. — I zaczął czytać: JKM Yolanda z Frankonii do sir Eudoryka Dambertsona z Arduen. Najdroższy: Kiedy wróciłam z Letitii, odkryłam, że wszyscy moi mężowie uciekli, jak nikczemne łotry. Gdyby którykolwiek z nich znalazł się w zasięgu moich rąk, zapłaciłby mi za to; ale co się stało, to się nie odstanie. Kiedy otrząsnęłam się z szoku, uderzyło mnie, że spośród wszystkich czterech, żałuję ucieczki tylko jednego. Muszę ci powiedzieć, że z nich wszystkich byłeś jedynym, którego mogłabym prawdziwie pokochać, ponieważ nie jesteś taki głupi jak Gontran, ani tak sprośny jak Landwin, ani też tak stary i samotniczy, jak Sugerius. Ty jesteś tym, do którego tęsknię dniem i nocą. Dlatego rozkazuję ci natychmiast tu wrócić, w ramiona kochającej cię żony. Jeśli chodzi o delikatne prawne kwestie związane z powrotem do życia twoich poprzedników, co przekształciło mnie z cnotliwej wdowy w poligamistkę, to wiedz, że obiecał mi Archimandryta, że nie będzie robił trudności. Powinniśmy pobrać się ponownie, po czym będę starała się uczynić cię najszczęśliwszym z wszystkich mężów. Nie jestem nieświadoma mych wad, które obiecuję przezwyciężyć. Tylko wróć! Nie możesz porzucić mnie po tym wszystkim, co przeżyliśmy wspólnie. Kocham cię! Yolanda — Zapewne tak jest — powiedział Eudoryk z namysłem, składając list — na tyle, na ile jest ona w stanie kochać cokolwiek innego prócz władzy. Ale to nie ma dla mnie znaczenia. — Pojmuję końcówkę — rzekł Baldonius — choć palę się, by poznać całą resztę tej historii. Gdzie twoje miejsce wśród tego grona mężów? — Byłem czwarty, a przynajmniej tak mi mówiono. Rzuciła na moich poprzedników zaklęcie unieruchamiające, za pomocą którego trzymała ich w postaci posągów w tajemniczym pokoju. Spośród czwórki jej ślubnych, tylko pierwszy może zasadnie dochodzić swych praw. Ale resztę opowiem później. Gdzie mogę znaleźć Lusinę? — Oho! To dlatego przywiozłeś te wszystkie nierozsądne prezenty. Powinienem był się domyślić. Na twarzy Eudoryka pojawił się wyraz troski. — Czy ma już innego starającego się? — Nie. Kilku miejscowych amantów prosiło, bym zezwolił na odwiedzanie jej, ale ona ich odrzuciła. Nigdy nie wybaczyła sobie, że popełniła tamto szaleństwo. Eudoryk uśmiechnął się pobłażliwie. — Któż jest w stanie przejść przez życie bez uchybienia? Ja sam popełniłem ich więcej, niż jestem w stanie sobie przypomnieć. — Nawet mój rozważny, kalkulujący wszystko uczeń błąkał się po bezdrożach? — Tak, ale staram się nigdy nie popełniać dwa razy tego samego głupstwa. — Co zrobisz z tym listem? Muszę wiedzieć, jeśli zamierzasz zalecać się do mojej pannicy. — Zamierzam go zignorować. Jak powiada He—volius Mądry, tylko głupi głaszcze po raz drugi psa, który go ugryzł. Prawnik Emmerharda, doktor Rupman, zapewnił mnie, że żadne pretensje ze strony Yolandy jako małżonki nie mają w cesarstwie większego znaczenia niż wydmuchnięcie dymu. A jeśli interesy zmuszą mnie do ponownego odwiedzenia Letitii, będę niezwykle uważał na to, by nie wejść w drogę tej aroganckiej wiedźmie–księżniczce. Ale co do Lusiny… — Jest w swoim pokoju, w domu. Uważaj, żeby nie uciekła na twój widok. — Niezależnie od tego, jak szybko by uciekała, dogonię ją — powiedział Eudoryk, wziął prezenty i pospieszył korytarzem w głąb domu. Baldonius zaśmiał się ciepło. Poprawił okulary i otworzył swoją wielką, spiętą żelazną klamrą encyklopedię na haśle „Inkorporacja”. Koniec L(yon) Sprague de Camp urodził się w Nowym Jorku 27 listopada 1927 roku. Studiował inżynierię lotniczą w California Institute od Technology i obronił pracę doktorską w Stevens Institute of Technology w New Jersey (1933). Do 1937 pracował na rzecz Inventors Foundation, Inc., prowadząc kursy na temat prawa patentowego, a jego pierwszą książką, napisaną razem z A.K. Berle’em, jest: Inventions and Their Management (1937). W tymże roku postanowił poświęcić się pisarstwu. W 1939 poślubił Catherine Crook, z którą w późniejszych latach pisywał wspólnie. Z licznych książek popularnonaukowych LSDC w Polsce wydano: Wielcy i mali twórcy cywilizacji (1963) oraz Duchy, gwiazdy, czary (1966, wraz z żoną). Napisał 5 powieści historycznych, z których pierwszą, z 1958 roku, opublikował w skondensowanej wersji Przekrój („Arystoteles i słoń” — An Elephant for Aristotle). Debiutował w fantastyce opowiadaniem „The Isolinguals” (1937) w miesięczniku Astounding Science Fiction, by wkrótce zostać jednym z czołowych twórców Campbellowskiego Złotego Wieku. W magazynie Unknown (jego redaktorem naczelnym także był Campbell) LSDC publikuje skróconą wersję klasycznej powieści Jankes w Rzymie (1939; 1949). Pierwszym dużym ważnym utworem jest powieść Genus Homo (1941; 1950, razem z P. Schuylerem Millerem). Współpraca z Unknown zaowocowała licznymi utworami fantasy, które przenika poczucie humoru — jego specjalność do dziś: Solomon’s Stone (1942; 1956), The Undesired Pńncess (1942; 1951). Bardzo udana okazała się współpraca z Fletcherem Prattem, zwłaszcza jeśli chodzi o cykl przygód Harolda O’Shea w światach różnych mitologii i utworów literackich: The Incomplete Enchanter (1940; 1941), The Castle of Iron (1941; 1950), The Wall of Serpents (1953, 1954; 1960), Sir Harold and the Gnomę King (1991) — dłuższe opowiadanie, które weszło w skład swoistej antologii tematycznej The Enchanter Reborn (1992), którą sygnuje dwóch autorów, LSDC i Christopher Stasheff, a która zawiera także 4 inne długie opowiadania, dwa pióra Stasheffa i dwa rozwinięte na podstawie konspektów LSDC przez Holly Lisie oraz Johna Maddoxa cRobertsa. W 1949 roku opowiadanie „The Animal Cracker Plot” zapoczątkowuje cykl „Viagens Interplanetarias” rozgrywający się w przyszłości, kiedy dominującym państwem jest Brazylia i ukazujący romantyczno–barbarzyńskie perypetie Ziemian i tubylców (nierzadko z dozą humoru) na trzech planetach Tau Ceti: Wisznu, Genesza i Kryszna. Składają się nań powieści: The Queen of Zamba (1949; 1977; inne wersje: Cosmic Manhunt, A Planet Called Krishna), The Search for Zei/The Hand of Zei (1950; cz. 1 — 1962, inny tytuł: The Floating Continent, cz. 2 — 1963, całość 1981), The Hostage of Zir (1977), The Virgin of Zesh/The Tower of Zanid (1: 1953, 2: 1958, 1958, całość 1983), The Prisoner of Zhamanack (1982), The Bones of Zora (1983, z żoną), The Swords ofZinjaban (1991, z żoną) — wszystkie dziejące się na planecie Kryszna oraz Ro—gue Queen (1951) i zbiór The Continent Makers (1953). Inne powieści SF: The Glory That Was (1952; 1960), The Great Fetish (1978), The Stones of Nomuru (1988, z żoną), The Venom Trees of Sunga (1992). Jednak w większej mierze twórczość LSDC związana jest z Iow i high fantasy/sword and sorcery. Wcześnie zainteresował się Conanem, przeredagowywał opowiadania zachowane, uzupełniał, pisał nowe na podstawie szkiców, fragmentów i konspektów Howarda, w tym powieści znane już w Polsce, np. Conan i bóg pająk (1980). Zajmował się także teorią pisania literatury SF (The Science Fiction Handbook 1953, wersja zmieniona 1975, z żoną) i teorią sword and sorcery (Literary Swordsmen and Sorcerers 1976), został oficjalnym biografem Howarda (The Miscast Barbarian 1975, Bark Valley Destiny 1983, z żoną). Jest także autorem „definitywnej” biografii Lovecrafta (Lovecraft: a biography 1975). Opracował 4 antologie opowiadań sword and sorcery (Swords and Sorcery 1963, The Spell of Seven 1965, The Fantastic Swordsmen 1967 i War—locks and Warriors 1970) oraz dwie antologie tekstów krytycznych, The Conan Swordbook (1969) i The Conan Grimoire (1972). Jest autorem lekkiego, przygodowego cyklu high fantasy związanego z krainą Novaria: The Goblin Tower (1968), The Clocks of Iraz (1971), The Unbeheaded King (1983), wydanie łączne pt. The Reluctant King (1984) plus luźno związana powieść: The Fallible Fiend (1973) oraz kontynuacja trylogii, The Honorable Barbarian (1984). Inne cykle fantasy: Rycerz mimo woli (1987, z żoną) z ciągiem dalszym pt. The Pixilated Peeress (1991) oraz The Tritonian Ring and Other Pusadian Tales (1953). Przekrój najlepszej nowelistyki fantastycznej LSDC nosi tytuł: The Best of L. Sprague de Camp (1977). Później ukazuje się kolejny, The Purple Pterodactyls (1979). LSDC wydał także 3 zbiory poezji o tematyce fantastycznej. Ważniejsze nagrody: Grand Master Nebula Award (1978), World Fantasy Life Achievement (1984). Oprac. MSN