9565

Szczegóły
Tytuł 9565
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

9565 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 9565 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

9565 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

WIE�A ZAK�ADNIK�W Alistair Maclean John Denis na podstawie scenariusza Alistaira MacLeana prze�o�y� Robert Ginalski KRAJOWA AGENCJA WYDAWNICZA WARSZAWA 1988 ISBN 83-03-02106-0 W roku 1977 dwaj moi przyjaciele ze �wiata filmu, Jerry Leider i Peter Snell, zaproponowali mi napisanie kilku scenariuszy do przysz�ego serialu. I tak powsta�o osiem historyjek dotycz�cych dzia�alno�ci pi�ciu cz�onk�w fikcyjnej organizacji, kt�r� nazwa�em "Organizacj� do spraw Zwalczania Przest�pczo�ci przy ONZ", a w skr�cie - UNACO. Na pocz�tek sfilmowano Wie�� zak�adnik�w; realizacj� pozosta�ych tekst�w planuje si� w najbli�szej przysz�o�ci. Niedawno wydawnictwo "Fontana" zwr�ci�o si� do mnie z propozycj�, �ebym napisa� ksi��k� opart� na tym filmie. Odm�wi�em, poniewa� nie odpowiada� mi termin - pracowa�em w�a�nie nad powie�ci� Athabaska. Na szcz�cie wydawnictwo sk�oni�o Johna Denisa, by podj�� si� tego zadania, a wy wkr�tce b�dziecie mogli sami oceni�, jak znakomicie si� z niego wywi�za�. Alistair MacLean Prolog Czasami zapisywa� jedno z tysi�ca, dziesi�ciu tysi�cy nazwisk - z�odziei, p�atnych zab�jc�w, spec�w od uzbrojenia, pirotechnik�w, biolog�w, snajper�w, akrobat�w, kierowc�w, sutener�w... Ludzie ci, zatrudniani przez van Becka na zasadzie wolnych strzelc�w, tworzyli jedyn� w swoim rodzaju mi�dzynarodow� siatk�. Obok informacji o wyj�tkowo wspania�ej, go�cinnej ekspozycji szk�a weneckiego van Beck wpisa� jeszcze jedno nazwisko - powszechnie znanej i szanowanej damy z wielkim tytu�em i jeszcze wi�ksz� klas�. Nazwisko klientki. Van Beck przekartkowa� notes i zerkn�� do terminarza, sprawdzaj�c, o kt�rej ma spotkanie. Rzuci� okiem na z�oty zegarek z dewizk�, po raz ostatni wci�gn�� zat�ch�e powietrze muzeum -jaki� wspania�y zapach roztacza bogactwo! -i ruszy� do samochodu, kt�ry wynaj�� na Gare d'Austerlitz pos�uguj�c si� sfa�szowanym prawem jazdy wystawionym na zmy�lone nazwisko. Z przedniego siedzenia wzi�� zniszczon� sk�rzan� teczk� z popsutym zamkiem, zatrzasn�� drzwi i odszed�. �wiadomo��, �e pr�dzej czy p�niej kto� zg�osi znikni�cie samochodu nie przeszkadza�a mu w najmniejszym stopniu. Z�apa� taks�wk� i kaza� si� zawie�� do innej agencji wynajmu samochod�w, na bulwarze Haussmanna, gdzie przedstawi� si� m�odej, �licznej urz�dniczce jako Marcel Louvain. Nast�pnie pojecha� do Rambouillet, zatrzymuj�c si� po drodze w Wersalu. Tam, siedz�c w coraz d�u�szym cieniu drzew w ogrodach pa�acowych, zjad� �wie��, jeszcze ciep�� bu�k� z pasztetem arde�skim, a dok�adnie w chwili, kiedy zegar dzwonnicy w Rambouillet wybija� pierwsze uderzenie na sz�st�, Lorenz van Beck pchn�� skrzypi�ce drzwi i zag��bi� si� w p�mrok i cisz� ko�cio�a... W pustej nawie rozbrzmiewa�o echo uderze� zegara. Van Beck rozejrza� si�, mrukn�� co� pod nosem i ruszy� w g��b ko�cio�a, gdzie - w jeszcze wi�kszych ciemno�ciach - sta�o kilka konfesjona��w. Niemiec podszed� do drugiego z nich, odsun�� wyblak�� czerwon� zas�on� i przykl�kn��. Chrz�kn�� cicho i poci�gn�� nosem, na co ledwie widoczna przez kratk� konfesjona�u posta� odkaszln�a uprzejmie. - Pob�ogos�aw mnie, ojcze, bo ci�ko zgrzeszy�em - wymamrota�. - In nomine Patris, et Fili, et Spiritus Sanc... - zacz�� ksi�dz, lecz van Beck zachichota� ironicznie i wtr�ci� bezceremonialnie: - To by� pa�ski pomys�, Smith, ale mnie takie rzeczy nie bawi�; to nie dla nas. Niech pan m�wi, w czym rzecz, i zabierajmy si� st�d. - Jak do tej pory, tak i teraz licz� na pa�sk� absolutn� dyskrecj�, van Beck - odrzek� Smith suchym, pedantycznym tonem. - A ja na pa�sk� niepohamowan� ��dz� zbijania maj�tku w spos�b tak nielegalny, jak to tylko mo�liwe. Ledwie widoczna przez kratk� konfesjona�u posta� skin�a g�ow�. - S�usznie, chocia� pa�ska ocena jest niesprawiedliwa - stwierdzi� Smith. - Mnie fascynuje przest�pstwo jako takie, a nie pieni�dze. Kradzie� dziesi�ciu dolar�w z biurka sekretarki komendanta Fortu Knox sprawia mi wi�cej satysfakcji ni� pieni�dze wszystkich kasyn w Las Vegas... ni� wszystkie pieni�dze tego �wiata. Ca�e �ycie po�wi�ci�em zbrodni, van Beck, to pasja mojego �ycia. Przest�pstwo dostarcza niezr�wnanych emocji, silniejszych ni� jakiekolwiek doznanie fizyczne. - Jaja - westchn�� Bawarczyk. - Wiem, panie Smith, ju� mi pan to m�wi�. Na tym w�a�nie polega r�nica mi�dzy nami... co? Ja potrafi� opchn�� wszystko... oboj�tne, czy b�dzie to Mona Lisa, czy kopalnia uranu. Mog� znale�� klienta na Taj Mahal, albo na Dziesi�t� Symfoni� Beethovena. Nawet komendantowi Fortu Knox sprzeda�em raz jego w�asne z�oto. Ale ja jestem tylko rzemie�lnikiem, pan za� - artyst�. Czym mog� s�u�y�? - Potrzebuj� ludzi. - Do czego? - Wie pan a� za dobrze, van Beck - warkn�� Smith. - Przepraszam. - Niemiec milcza� przez chwil�. - Ilu? - Trzech. Van Beck wyci�gn�� notes z pozaginanymi rogami kartek i zapisa� dane. - Czy ma pan na my�li kogo� konkretnego? - zapyta�. - Nie. - A zatem s�ucham. Kulturalny g�os Smitha przeszed� w sycz�cy szept. - Po pierwsze: spec od uzbrojenia. Najlepszy. Twardy, pomys�owy... zawodowiec w ka�dym calu. T�py o��wek van Becka przebi� lichy papier notesu. - Po drugie: z�odziej. Te� najlepszy. Zamierzam ukra�� dwa i p� miliona nit�w i porwa� czyj�� matk�. - Smith zachichota�. - Musi to by� najlepszy z�odziej, jakiego pan zna, van Beck. Odwa�ny, taki, kt�ry nie wie, co to strach. - A ile mo�e by� warta stara baba i kupa zardzewia�ego �elastwa? - Razem wzi�ci? Jakie� trzydzie�ci milion�w. - Nit�w? - Dolar�w. Van Beck zagwizda� cicho. - Nie ma obawy, za udzia� w takiej sumce znajd� zesp� jak si� patrzy. - Wi�c do roboty - szepn�� Smith. - Do roboty. - A trzeci? Smith zawaha� si�. - Musi to by� kto�... pe�en inwencji. Kto� bezgranicznie pomys�owy. Silny i -jak tamci - nie znaj�cy strachu. Przede wszystkim nie mo�e si� ba� wysoko�ci. Van Beck w zamy�leniu pociera� mi�sisty, zaro�ni�ty podbr�dek. - Czy to samo odnosi si� tak�e do dw�ch pozosta�ych? - zapyta� uprzejmie. - Co? - L�k wysoko�ci - odpar� Niemiec, pr�buj�c sobie uzmys�owi�, co przypomina mu wzbijaj�ca si� w niebo konstrukcja z nit�w. Smith nie odpowiada�; nie wr�y�o to nic dobrego. - Nie prowokuj mnie, van Beck - odezwa� si� wreszcie. - R�b, co do ciebie nale�y, ale nie przeci�gaj struny. Mo�e si� okaza� za cienka. Van Beck nerwowo prze�kn�� �lin� i poruszy� si� niespokojnie. - Rozumiem. Za�atwi� wszystko zgodnie z pa�skimi �yczeniami. - Chcia� wsta�, lecz kr�tkie warkni�cie Smitha zatrzyma�o go w p� ruchu. - Jeszcze jedno. Skonstruowano nowy typ broni laserowej, tak zwany Lap-laser. Amerykanie maj� go ju� na wyposa�eniu swojej armii. Potrzebuj� kilka sztuk, spec od uzbrojenia musi je jako� zdoby�. Zgoda? - To b�dzie kosztowa�. - Zap�ac�. - Jasne - parskn�� van Beck. - Pan p�aci, ja dostarczam. Czysty interes. - Dzi�kuj�. - Smith rozsiad� si� wygodnie. - To ju� wszystko. Skontaktuje si� pan ze mn� tak jak zawsze. Ma pan na to miesi�c. Van Beck w milczeniu skin�� g�ow�; odpowied� by�a zbyteczna. Odsun�� zas�on�, wisz�c� na pobrz�kuj�cych mosi�nych k�kach, i wyszed� z ko�cio�a. Siedz�c w �agodnym �wietle zachodz�cego s�o�ca na tarasie pobliskiej kawiarenki wypi� kieliszek lekko sch�odzonego bia�ego wina i koniak, po czym wsiad� do samochodu i ruszy� w stron� Chartres. Z ko�cielnej kruchty bacznie obserwowa�a go zakapturzona posta�. Wkr�tce ci�kie drzwi ko�cio�a uchyli�y si� ponownie i niski, zgarbiony ksi�dz w wytartej sutannie wmiesza� si� w t�um przechodni�w i spacerowicz�w. U�miechn�� si� dobrotliwie do staruszki ubranej, tak jak i on, w wytart� czarn� sukni� i wyci�gn�� r�k�, chc�c zmierzwi� w�osy przebiegaj�cego obok ch�opca, lecz malec umkn�� spod jego d�oni. Rozdzia� 1 W odleg�o�ci dwudziestu o�miu mil na zach�d od Stuttgartu rozpo�ciera si� otoczony lasami p�askowy�. Od strony dr�g zas�aniaj� go drzewa, samoloty prawie nad nim nie przelatuj� - nic wi�c dziwnego, �e teren ten stanowi znakomity poligon. Armia Stan�w Zjednoczonych korzysta�a z niego do przeprowadzania pr�b ze swoj� najnowsz� zabawk� - Lap-laserami produkowanymi przez General Electric. Armia Stan�w Zjednoczonych mia�a w Stuttgarcie cztery Lap-lasery. Niewiele - co przyznawali sami wojskowi - ale i tak stanowi�y one jedn� trzeci� wszystkich istniej�cych Lap-laser�w. Wyprodukowano ich bowiem tylko dwana�cie i -p�ki co - by�y one w stadium eksperymentalnym. Zaufanie dow�dztwa armii do stra�y przemys�owej w zak�adach General Electric oraz do w�asnej s�u�by bezpiecze�stwa sprawia�o, �e lasery testowano bez po�piechu. Przecie� - powiadali wojacy - nikt nam ich nie ukradnie... W dniu, kt�ry Smith wyznaczy� na kradzie� wszystkich czterech laser�w, drobne krople rz�sistego deszczu pada�y na gogle naczelnego instruktora armii do spraw uzbrojenia, kiedy spogl�da� w niebo, wypatruj�c helikoptera. Z ci�kich chmur bez przerwy dobiega� denerwuj�cy warkot. Wojskowy spluwa� ze z�o�ci�, ani na chwil� nie przerywaj�c �ucia gumy - kombinacja taka bez w�tpienia wymaga nie lada talentu. Helikopter by� nieod��cznym elementem operacji testowania laser�w. Codziennie, z samego rana, dowozi� cenn� bro� z wielkiej, doskonale strze�onej bazy w Stuttgarcie, wieczorem za� zabiera� j� na noc z powrotem. Lap-laser�w nie mo�na by�o testowa� w bazie - by�y zbyt nieobliczalne. Wymaga�y one ponadto niezwykle pot�nego �r�d�a zasilania, tote� zamiast transportowa� olbrzymie i niepor�czne generatory, wojskowi zdecydowali si� prowadzi� pr�by na odizolowanym poligonie, na kt�rym mogli zbudowa� ma�� elektrowni� atomow�. Pu�kownik obejrza� si� przez rami� na czw�rk� swoich b�yszcz�cych "dzieci". Zdemontowane i odstawione na bok, czeka�y na powr�t do bazy. Pu�kownik wyszczerzy� z�by w u�miechu i mrugn�� do stoj�cego obok zast�pcy. - Niez�y bajer, co? - powiedzia�. Nie by�o to pytanie, lecz suche stwierdzenie faktu. - Uhm - przyzna� major, prze�uwaj�c grube cygaro, kt�re niemal o ka�dej porze dnia i nocy stercza�o z jego poplamionych nikotyn� warg. W ko�ach wojskowych USA nawet wi�kszo�� genera��w by�aby szczerze zdziwiona pytaniem na temat Lap-laser�w, tote� naczelny instruktor armii do spraw uzbrojenia i jego zast�pca wr�cz p�awili si� w �wiadomo�ci, i� nale�� do tak imponuj�co skromnej grupy ekspert�w. Przyparci do muru jakim� konkretnym pytaniem (co zdarza�o si� niezmiernie rzadko) potrafiliby, na przyk�ad, wyja�ni�, �e skonstruowania Lap-laser�w by�o mo�liwe nie dzi�ki rozwojowi balistyki czy aerodynamiki, lecz dzi�ki post�pom na polu optyki. Zazwyczaj ju� samo takie stwierdzenie wystarcza�o, by zbi� ciekawskich z tropu. Pu�kownik z uznaniem przyj�� propozycj� strzelc�w obs�uguj�cych lasery, aby na zako�czenie udanego dnia przeprowadzi� jeszcze jeden test. Wojacy zabrali si� wi�c do dzie�a i z odleg�o�ci tysi�ca metr�w wywiercili w stalowej p�ycie o grubo�ci dziesi�ciu centymetr�w napis "SPSZA" (Si�y Powietrzne Stan�w Zjednoczonych Ameryki) z tak� precyzj�, jak gdyby wydziurkowali go o��wkiem na kartonie. System naprowadzania Lap-laser�w na cel zbli�ony by� do uk�ad�w stosowanych w konwencjonalnych urz�dzeniach radarowych, z jednym wszak�e wyj�tkiem - zamiast fal radiowych wykorzystywa� promienie �wietlne. Mo�na go by�o zaprogramowa� na wy�apywanie wszystkich lub tylko niekt�rych obiekt�w w zasi�gu dzia�ania laser�w, a to dzi�ki detektorom, stercz�cym po obu stronach mechanizmu strzelaj�cego. Detektory te odr�nia�y charakterystyczne cechy najrozmaitszych materia��w, w tym kilkunastu metali, drewna, ceg�y czy cia�a ludzkiego. Po zlokalizowaniu celu Lap-laser wysy�a� skoncentrowan� wi�zk� promieni, kt�ra przera�aj�co skutecznie unicestwia�a wszystko, co napotka�a na swojej drodze. Inn�, niezmiernie wa�n� zalet� Lap-laser�w by�a ich szybko�� reakcji. Elektronika konwencjonalna wykorzystuje w praktyce urz�dzenia, kt�rych czas reakcji mierzy si� w nanosekundach (miliardowych cz�ciach sekundy). W przypadkach, kiedy niezb�dna jest jeszcze wi�ksza szybko��, mo�na zastosowa� ju� tylko �wiat�o, dzi�ki czemu czas reakcji skraca si� do pikosekund (bilionowych cz�ci sekundy), co w kategoriach ludzkich jest zgo�a niewyobra�alne. Ot� Lap-lasery reagowa�y w�a�nie w granicach pikosekund, a to dzi�ki procesorowi, w kt�ry firma General Electric wyposa�y�a komputer steruj�cy. Aby zapewni� uk�adowi optycznemu niezb�dn� szybko��, konieczn� do wsp�pracy z tak skomplikowan� broni� laserow�, procesor oparty by� na minilaserach, nie wi�kszych od kryszta�ka soli. Zasilane z pot�nego, skoncentrowanego �r�d�a energii, lasery te tworzy�y w sumie bro�, kt�ra by�a przeb�yskiem przera�aj�cej przysz�o�ci. Ostatecznie wszystko zale�a�o od tego, do czego Lap-lasery zostan� u�yte oraz od trwa�o�ci niez�omnych gwarancji, �e bro� ta nigdy nie dostanie si� w niepowo�ane r�ce. Takie, jak najbrudniejsze z brudnych r�ce Smitha. A tymczasem narz�dzie zbrodniczych ambicji Smitha mkn�o w�a�nie wynaj�tym BMW autostrad�, na spotkanie z czw�rk� najgro�niejszych "dzieci" wszechczas�w. Znak drogowy g�osi�: "AUSFAHRT STUTTGART". Mike Graham pos�usznie skierowa� BMW w rw�cy potok wody, zalewaj�cy zjazd z autostrady. Mike Graham zawsze by� pos�uszny, je�li tylko zap�ata by�a odpowiednia. Tymczasem ta, kt�r� otrzyma� od van Becka, by�a nie tylko odpowiednia - by�a nader szczodra. Jak mu wyja�ni� Niemiec, nieznany klient p�aci� za doskona�o��. Graham za� - o czym van Beck �wietnie wiedzia� - w pos�ugiwaniu si� wszystkimi, nawet najnowocze�niejszymi typami broni przejawia� niebywa�e zdolno�ci. Przeszkolenie, jakie przeszed� w armii USA, a nast�pnie uprzywilejowana pozycja zawodowa, z kt�rej skwapliwie korzysta�, pozwoli�y mu wznie�� si� na szczyt niedo�cignionej perfekcji. Smith, poprzez van Becka, zapewni� �rodki niezb�dne do wykradzenia laser�w, ale sam plan by� dzie�em Grahama, kt�ry w�a�nie przetrawia� go w my�lach, po raz chyba tysi�czny. Korzystaj�c ze sterowanego laserem, elektronicznego urz�dzenia pods�uchowego, umieszczonego na statywie w odleg�o�ci ponad p� mili od bazy USA, Graham pods�uchiwa� rozmowy w wartowni, chc�c pozna� zmieniaj�ce si� codziennie has�a. Musia� je zna�, je�eli chcia� si� przedosta� na strze�ony teren we w�a�ciwym czasie... to znaczy w chwili, kiedy powracaj�cy z poligonu helikopter dotknie ziemi. Graham pods�uchiwa� te� rozmowy w innych interesuj�cych go obiektach na terenie bazy: w klubie oficerskim oraz w mieszkaniach wy�szych oficer�w, kt�rzy przyjechali na wizytacj� i kt�rych twarze przypuszczalnie nie by�y znane wartownikom. Wkr�tce upatrzy� sobie pewnego genera�a i zaopatrzy� si� w komplet podrobionych dokument�w wystawionych na jego nazwisko. Teraz ostro�nie jecha� szos� przecinaj�c� baz� z dala od zakazanej strefy. Zatrzyma� si� w zau�ku obok niewielkiego bloku mieszkalnego, zajmowanego przez oficer�w. Dziesi�� minut p�niej m�czyzna w mundurze genera�a, z jakim� zawini�tkiem pod pach�, wyszed� z bloku i skierowa� si� do klubu oficerskiego. Zerkn�� na zegarek, spojrza� w niebo i podszed� do jeepa, zaparkowanego na ty�ach klubu. Kapral na warcie oderwa� si� od magazynu z roznegli�owanymi panienkami, kiedy jeep z piskiem opon wyhamowa� przed wartowni�. Podszed� do stoj�cego w drzwiach kolegi i razem wyjrzeli w ciemno�ci na zewn�trz. Ostry warkot silnik�w l�duj�cego helikoptera podra�ni� im uszy. Z jeepa zwinnie wyskoczy� jaki� m�czyzna; �wiat�a wartowni odbija�y si� na jego generalskich insygniach. Kapral mocniej �cisn�� sw�j karabin typu M-l. - Sta�! - krzykn��. Graham zatrzyma� si�. - Na mi�o�� bosk�, kapralu, alarm! - zawo�a�. - �piesz� si� jak jasna cholera! - Podejd�cie do rozpoznania! Graham podszed�, parskaj�c niecierpliwie. Wartownicy ujrzeli nieznanego sobie m�czyzn�, wysokiego i barczystego, o ciemnych w�osach i w�sach, i opalonej szczup�ej twarzy, kt�ry spogl�da� na nich bystrym, inteligentnym wzrokiem. Mia� arogancki, rozkazuj�cy styl bycia. "Jak ka�dy genera�" - pomy�leli �o�nierze. - Po�pieszcie si�! - warkn�� Graham. Upiorne zawodzenie silnik�w wskazywa�o, �e helikopter lada chwila wyl�duje na l�dowisku za wartowni�. - Has�o! - rzuci� kapral odruchowo. - W co wy si� tu bawicie?! - rykn�� Graham. - Przepisy znacie? Wy si� opowiadacie pierwsi! - Senny pies - powiedzia� wartownik. - K�t�wka - odpar� Graham, podaj�c dokumenty. Kapral pami�ta� to nazwisko: genera� Otis T. Brick. Gruba ryba na wizytacji. Zasalutowa�. - Tak jest, generale! - krzykn��, podczas gdy jego kolega nacisn�� guzik podnosz�cy szlaban. Graham wskoczy� do jeepa, docisn�� gaz, przejecha� przez bram� i rozpryskuj�c �wir, zatrzyma� si� na skraju l�dowiska. Trzej �o�nierze, czekaj�cy na powr�t helikoptera z czterema laserami na pok�adzie, podskoczyli jak oparzeni, s�ysz�c za plecami okrzyk Grahama: - Jazda st�d, ale ju�! - Baaaczno��! - rykn�� dow�dca w randze kaprala. Trzej �o�nierze wypr�yli si� jak struna. Graham zasalutowa�. - Zabierzcie st�d wszystkich swoich ludzi - poleci�. - W reaktorze j�drowym na poligonie nast�pi� przeciek. Lasery zosta�y ska�one opadem radioaktywnym. Helikopter chyba te�, w ka�dym razie mam rozkaz, �eby go st�d zabra�. - Kim... kim pan jest? - zaj�kn�� si� kapral. Graham zawr�ci� tymczasem do jeepa i wyci�gn�� skafander chroni�cy przed promieniowaniem. Wk�adaj�c go, pr�bowa� przekrzycze� huk silnik�w l�duj�cego helikoptera. - Genera� Brick, Trzecia Armia, Brygada Specjalna. Ruszaj si�, ch�opie, ruszaj! Graham ponownie si�gn�� do jeepa i wyci�gn�� licznik Geigera oraz co�, co przypomina�o stalowy neseser. Rotory helikoptera przecina�y jeszcze powietrze, a zaniepokojony pilot obserwowa� rozgrywaj�c� si� przed nim scen�, gdy Graham zanurkowa� pod wiruj�cymi �mig�ami i gwa�townym szarpni�ciem otworzy� drzwi. - Wyskakujcie! - rozkaza� pilotowi. - Nast�pi�o ska�enie promieniotw�rcze. Was te� mog�o dotkn��. Zaraz tu b�d� z pogotowia, to was zbadaj�. Nie wy��czajcie silnika, zabieram st�d maszyn�. Pilotowi nie trzeba by�o powtarza�. Wygramoli� si� z fotela i zeskoczy� na ziemi�, o w�os unikaj�c zderzenia z Grahamem. - A co z panem, generale? - zapyta�. - Mam skafander ochronny - odkrzykn�� Graham. - Polec� na drug� stron� poligonu i zajm� si� odka�aniem. Wy martwcie si� o siebie! Od strony wartowni dolecia� nagle d�wi�k klaksonu; czterej �o�nierze na l�dowisku odwr�cili wzrok od helikoptera, w kt�rym Graham zwi�ksza� ju� obroty silnika. Dwa jeepy, nabite �o�nierzami, p�dzi�y w kierunku l�dowiska. Z prowadz�cego samochodu wystrzeli�a salwa pocisk�w z pistolet�w maszynowych. Trzej �o�nierze i pilot rozbiegli si� i padli na ziemi�, jeepy za� wyhamowa�y obok ustawionych rz�dem beczek benzyny, jakie� sto metr�w od helikoptera. Graham tymczasem szarpa� w�ciekle za d�wigni� otwieraj�c� zaw�r przepustnicy. W kierunku helikoptera wystrzeli�a nast�pna seria pocisk�w. Kule przebi�y blach� �mig�owca; jedna z nich drasn�a Grahama w rami�, ale nawet nie poczu� b�lu. Helikopter mia� w�a�nie wznie�� si� w powietrze, gdy zabrzmia�a trzecia salwa. Graham zakl�� siarczy�cie. Otworzy� neseser i wyci�gn�� ci�ki, toporny pistolet maszynowy Schmeissera. O�lepiony pot�nymi reflektorami, z trudem rozpoznawa� oba pojazdy. Wybra� �atwiejszy cel. Rozleg� si� grzmot eksploduj�cych beczek benzyny. �o�nierze, ukryci za os�on� jeep�w, nie odnie�li obra�e�, ale w �aden spos�b nie mogli ju� powstrzyma� Grahama. Korzystaj�c z os�ony g�stego dymu, helikopter wzbi� si� w powietrze, unosz�c fa�szywego genera�a i cztery rozmontowane, lecz w pe�ni sprawne Lap-lasery. �yczeniom Smitha sta�o si� zado��. �o�nierze zasypywali oddalaj�cy si� �mig�owiec gradem pocisk�w, daj�c upust w�ciek�o�ci. Po chwili dow�dca, zrezygnowany, rozkaza� przerwa� ogie�. - Do ci�kiej cholery, kapitanie, co to za facet? - zapyta� sier�ant. - Diabli go wiedz�, ale na pewno nie genera� Brick, bo w�a�nie rozmawia�em z nim w klubie - odpar� kapitan ze znu�eniem. - Kto� ukrad� jego mundur, a �e nie zrobi� tego ordynans genera�a, wi�c pewnie to ten skurwysyn. - Na�o�y� czapk� na g�ow�, podpar� si� pod boki i zagwizda� przez zaci�ni�te z�by. - Macie poj�cie, co tu b�dzie za burdel, jak si� g�ra dowie, �e stracili�my ich ulubion� zabawk�... i to nie jedn�, a wszystkie cztery? O Chryste! - Potrz�sn�� g�ow� z podziwem. - Nie wiem, kim jest ten facet, ale jedno trzeba mu przyzna�: za�atwi� to bez pud�a. Wojskowym nigdy nie uda�o si� zidentyfikowa� Grahama. �lad po BMW urywa� si� nagle, a Graham nigdzie nie zostawi� odcisk�w palc�w. Ubranie, kt�re porzuci�, nie mia�o �adnych znak�w rozpoznawczych, a zreszt� i tak zosta�o kupione w jednym z wielkich dom�w towarowych. Z braku jakichkolwiek �lad�w mo�na by wnosi�, �e Mike Graham by� duchem. Albo zjaw�. Mike lecia� tymczasem przez jakie� pi�tna�cie minut na wsch�d, z g�ry ustalon� tras�. Nast�pnie zszed� na ni�sz� wysoko�� i przelatuj�c nad wierzcho�kami drzew, wpatrywa� si� w ziemi�. Wkr�tce dostrzeg� w ciemno�ciach mrugaj�ce �wiate�ko. W��czy� reflektory do l�dowania - w odpowiedzi rozb�ys�y trzy pary �wiate� samochodowych. Wyl�dowa� szybko i sprawnie. Na pustym polu czeka�y na niego trzy pojazdy: wielki czarny citroen, volkswagen i niewielka, lecz solidna furgonetka. Kiedy Graham dobieg� do citroena, szofer w liberii bezszelestnie opu�ci� szyb�. - Przywi�z� je pan? - zapyta�. - Uhm - potwierdzi� Mike. - Znakomicie - skwitowa� szofer zwi�le. M�wi� gard�owym g�osem, po niemiecku. Z s�siedniego siedzenia wzi�� lu�no zwi�zany tobo�ek i neseser z mi�kkiej matowej sk�ry, i poda� je Grahamowi. - Ubranie, pa�ski rozmiar - mrukn��. - W walizce ma pan pieni�dze i kluczyki do volkswagena. O lasery niech pan si� nie martwi, sami je prze�adujemy do furgonetki. Nawi��emy z panem kontakt, jak tylko przyst�pimy do drugiego etapu operacji. A teraz niech pan znika. Graham otworzy� neseser i uni�s� brwi ze zdumienia na widok grubych paczek dolar�w o niskich nomina�ach. - No, no - mrukn��. - Pi�kne dzi�ki. Szofer skin�� g�ow�. Mike, za plecami kierowcy, spr�bowa� przyjrze� si� m�czy�nie na tylnym siedzeniu citroena, lecz przegroda z przydymionego szk�a zas�ania�a mu widok. Szyby samochodu te� by�y przydymione. M�czyzna na tylnym siedzeniu nie odezwa� si� ani s�owem; siedzia� skulony, w obszernym p�aszczu i kapeluszu opuszczonym nisko na oczy. - Panu te� dzi�ki - powiedzia� Graham rado�nie. Tajemniczy m�czyzna nie odpowiedzia�; dalej siedzia� bez ruchu. Mike zrezygnowa� z dalszych pr�b nawi�zania z nim kontaktu i oddali� si�, pogwizduj�c. Szofer odwr�ci� si� i opu�ci� szklan� przegrod�. - Przenios� lasery do furgonetki i zawioz� je do magazynu, prosz� pana - odezwa� si� z szacunkiem. - Wi�c do roboty - warkn�� Smith. - Ja wezm� citroena; spotkamy si� w hotelu. Tylko nie zr�b jakiego� g�upiego b��du. Graham nie zrobi�; jest dobry. Szofer pochyli� g�ow�. - A co z helikopterem? - Zniszcz go - poleci� Smith. - Razem z mundurem i skafandrem Grahama. Mike ujecha� nie wi�cej ni� mil�, gdy dobieg� go g�o�ny wybuch i we wstecznym lusterku ujrza� p�omienie stosu pogrzebowego helikoptera. - Nie wiem, kim jest ten facet, ale jedno trzeba mu przyzna� - mrukn�� pod nosem, poklepuj�c neseser, le��cy na s�siednim siedzeniu. - Jak co� robi, to bez pud�a. Rozdzia� 2 Weesperplein nie nale�y do najwi�kszych plac�w Amsterdamu, jak Sophiaplein, Rembrandtplein czy plac Damm, za to jego znaczenie handlowe jest niezaprzeczalne. Tego pi�tkowego wieczoru Weesperplein t�tni� �yciem i ruchem ulicznym, kiedy furgonetka pancerna, toruj�c sobie cierpliwie drog� mi�dzy innymi pojazdami i flegmatycznymi lud�mi interesu, podjecha�a przed dom pod numerem czwartym. Z furgonetki wysiad� uzbrojony, umundurowany kierowca w he�mie na g�owie. Zamkn�� szoferk�, podszed� do tylnych drzwi samochodu i zastuka� w nie pa�k�. Z wozu natychmiast wyskoczyli dwaj m�czy�ni, r�wnie� umundurowani i uzbrojeni. Kierowca spojrza� na misternie kute, poz�acane wskaz�wki zegara, wisz�cego nad masywnymi, podw�jnymi drzwiami domu pod czw�rk�. Za cztery minuty sz�sta. - W sam� por� - mrukn��. Podczas gdy dwaj stra�nicy wynosili z furgonetki drewnian� skrzyni� z metalowymi uchwytami po bokach, kierowca zadzwoni� do drzwi. Otworzy� mu niski, �ysiej�cy m�czyzna o �agodnym spojrzeniu szarych oczu i nerwowych ruchach, kt�ry w milczeniu skin�� g�ow�. Kierowca odwr�ci� si� do koleg�w. - Dawajcie j� tu! - poleci�. Dwaj stra�nicy z trudem wtaszczyli do domu zapiecz�towan� skrzyni�. Wida� by�o, �e jest niezwykle ci�ka. Po chwili wr�cili po nast�pn�, identyczn�, kt�r� tak�e wnie�li do �rodka. Kilka minut p�niej niski m�czyzna obserwowa� od progu, jak trzej stra�nicy wsiadaj� do furgonetki. Zatrzasn�� drzwi i sprawdzi�, czy s� dobrze zamkni�te. Kierowca ponownie spojrza� na zegar nad drzwiami: trzy minuty po sz�stej. - Wracamy - o�wiadczy�. Zegar nad bram� pi�knego, imponuj�cego domu pod czw�rk� na Weesperplein ozdobiony jest fryzem z gotyckich liter, informuj�cych w dw�ch s�owach, co mie�ci si� za tak okaza�� fasad�: AMSTERDAM DIAMANTBEUR. Mosi�na tablica na �cianie przy drzwiach zawiera, na u�ytek cudzoziemc�w, angielskie t�umaczenie: AMSTERDAMSKA GIE�DA DIAMENTOWA. Pope�niaj�c swoj� pierwsz� kradzie�, Sabrina Carver mia�a siedem lat. Mieszka�a wtedy - tak jak przez nast�pne dziesi�� lat - w swoim rodzinnym mie�cie Fort Dodge, w stanie Iowa. Miasteczko by�o siedzib� administracji okr�gu Webster, o czym Sabrina dowiedzia�a si� ju� we wczesnym dzieci�stwie, po to tylko, by natychmiast o tym zapomnie�. Wyja�niano jej tak�e cierpliwie, �e Fort Dodge za�o�ono w 1850 roku jako Fort Clarke, ale rok p�niej konieczno�� pilnego uhonorowania niejakiego pu�kownika Henry Dodge'a spowodowa�a zmian� nazwy. W 1853 roku fort opuszczono i nazwa przesz�a na ma�� osad�, kt�rej mieszka�cy, �yj�c na nieurodzajnym pok�adzie rzecznego mu�u i gipsu, z najwy�szym trudem wi�zali koniec z ko�cem. "Szcz�liwy pu�kownik Dodge" - pomy�la�a Sabrina i o nim tak�e szybko zapomnia�a. Rzeka Des Moines, nad kt�r� le�y Fort Dodge, jest malownicza po dzi� dzie�, chocia� nie s�ycha� ju� nad ni� wrzask�w grasuj�cych hord Indian i broni�cych si� osadnik�w. Wywar�a jednak niebagatelny wp�yw na �ycie m�odej Sabriny Carver, jako �e by�a �wiadkiem jej pierwszej kradzie�y. Pewnego razu, kiedy rodzice zabrali ma�� Sabrin� na wycieczk� statkiem po rzece, dziewczynka z zimn� krwi� odpi�a male�k� broszk� od p�aszcza siedz�cej obok damy, kt�ra z o�ywieniem rozmawia�a z matk� Sabriny. Nikt nie zwr�ci� uwagi na kradzie�, dop�ki, p� godziny p�niej, matka dziewczynki nie spostrzeg�a broszki przypi�tej do sukienki c�rki. Sabrina bez opor�w zwr�ci�a broszk�, a wylewna w�a�cicielka natychmiast jej wybaczy�a ("Biedne, niewinne male�stwo, przecie� sama nie wiedzia�a, co robi"). W nagrod� za ten akt "doros�ej" skruchy dziecko otrzyma�o �wier� dolara od pob�a�liwej damy, kt�ra bawi�a si� Sabrin� jak lalk�. Nic dziwnego - dziewczynka mia�a �liczne ciemne oczy, d�ugie jasne w�osy z lekko rudawym odcieniem i powa�n�, �wi�toszkowat� twarzyczk�. �egnaj�c si� ze swoj� now� przyjaci�k�, Sabrina znowu ukrad�a broszk�, tym razem pilnuj�c si�, �eby matka jej nie przy�apa�a. Sprzeda�a broszk� najwi�kszemu rozrabiace w szkole, za dwa dolary. Bior�c pod uwag�, �e broszka sk�ada�a si� z trzech diament�w w srebrnej oprawie, cena nie by�a zbyt wyg�rowana. Ale w owych czasach Sabrina nie potrafi�a jeszcze rozpozna� diament�w; my�la�a, �e to zwyk�e szkie�ka. Pomyli�a si� wtedy po raz pierwszy i ostatni. Od tamtej pory Sabrina krad�a regularnie, aby urozmaici� sobie wygodne, lecz nudne �ycie w drobnomieszcza�skim domu. Nim sko�czy�a dziewi�� lat, mia�a ju� sta�y kontakt z zawodowym paserem, kt�rego zadziwi�a �atwo�ci�, z jak� przez trzy miesi�ce krad�a ojcu instrumenty lekarskie i -sztuka po sztuce - dostarcza�a swojemu denty�cie. Za ka�dym razem stosowa�a inn� metod� dzia�ania, czym kompletnie zdezorientowa�a policj�! Swoje wykszta�cenie, zdumiewaj�c� sprawno�� fizyczn�, opanowanie licznych dyscyplin sportu, a tak�e wiele innych umiej�tno�ci - ba, nawet wybuja�� urod� - bezwzgl�dnie podporz�dkowa�a jednemu celowi: zaspokojeniu trawi�cej j� ambicji, by wej�� do grona najwi�kszych z�odziei wszechczas�w. Wyboru nowych stroj�w, film�w, ksi��ek, wyk�ad�w czy sposob�w sp�dzania wakacji zawsze dokonywa�a z nastawieniem, �e musz� poszerzy� jej do�wiadczenie, przyda� si� jej do nast�pnych wyczyn�w lub w inny spos�b u�atwi� sztuk� kradzie�y. Temu jednemu Sabrina po�wi�ci�a si� w najwy�szym stopniu. W dniu siedemnastych urodzin opu�ci�a szko�� �redni�, uginaj�c si� pod ci�arem nagr�d i �ciskaj�c list od dyrektora, kt�ry domaga� si�, aby wst�pi�a na uniwersytet Vassar czy przynajmniej Bryn Mawr, jako �e by�a najzdolniejsz� uczennic� w historii szko�y. Paser Sabriny trzyma� dla niej na swoim koncie sze��dziesi�t siedem tysi�cy dolar�w. W ci�gu tygodnia Sabrina niemal podwoi�a t� sum�, dzi�ki serii kradzie�y w hotelu Des Moines. Jak stwierdzi�a policja, o taki wyczyn m�g� si� pokusi� tylko ma�y oddzia� komandos�w-akrobat�w. Sabrina gor�co podzi�kowa�a znajomemu paserowi i wycofa�a sw�j kapita� co do grosza, rezygnuj�c z odsetek. Pieni�dze ulokowa�a we w�asnej firmie, kt�r� otworzy�a w Nowym Jorku, po pewnym czasie zak�adaj�c filie w Pary�u, Monte Carlo, Rzymie i Gstaad. i Nigdy wi�cej nie pojawi�a si� w Forcie Dodge, w stanie Iowa, ani nie spr�bowa�a nawi�za� kontaktu z rodzicami. Maj�c dwadzie�cia pi�� lat, doskona�e zdrowie i wr�cz nieprzyzwoit� urod�, Sabrina mog�a mie� kochank�w na zawo�anie. Korzysta�a wi�c z tego w pe�ni i zmienia�a ich jak r�kawiczki. Nigdy jednak nie dopuszcza�a do siebie my�li i uczu�, kt�re mog�yby zaszkodzi� jej nadrz�dnej pasji, najwi�kszej przyjemno�ci jej �ycia: kradzie�om diament�w. W rezultacie w dziedzinie kradzie�y diament�w Sabrina zyska�a mi�dzynarodowy rozg�os jako najlepsza z najlepszych. W Amsterdamie jest prawdopodobnie wi�cej diament�w ni� gdziekolwiek na �wiecie. Diamenty odkryto w Indiach, lecz Holendrzy - kt�rzy wszystko, co przedstawia jak�kolwiek warto��, sk�onni s� traktowa� z przesadnym szacunkiem - parali si� ci�ciem i szlifowaniem diament�w ju� od szesnastego wieku. W zak�adach takich jak szlifiernia Asschera mistrzowie szlifierscy badaj� sokolim wzrokiem struktur� legendarnych kryszta��w i tn� je z niezr�wnanym wyczuciem, precyzj� i odwag�. To w�a�nie szlifierni Asschera powierzono obr�bk� diamentu Cullinana, wa��cego dwa tysi�ce dwadzie�cia cztery karaty. Mistrzowskiego ci�cia podj�� si� sam Joseph Asscher. Gdyby sfuszerowa� robot�, jego firm� niechybnie czeka�oby bankructwo, a w brytyjskim skarbcu klejnot�w koronnych powsta�aby niema�a luka. W manufakturach typu szlifierni Asschera odbywa si� najbardziej fascynuj�cy etap obrotu diamentami, ale centrum handlu kamieniami szlachetnymi stanowi Amsterdamska Gie�da Diamentowa. Obraca si� na niej tak�e r�nymi kruszcami, nic wi�c dziwnego, �e szef s�u�by bezpiecze�stwa gie�dy bez wahania przysta� na pro�b� wa�nego klienta, dotycz�c� transportu sztab z�ota. - Nie zawraca�bym ci tym g�owy, ale mam zobowi�zania wobec jednego z moich przyjaci� - powiedzia� mu �w klient, Kees van der Goes. - W drugiej po�owie tygodnia mia�y dotrze� do Amsterdamu jego skrzynie ze z�otem... przynajmniej tak by�o w planie, ale nast�pi�o pewne op�nienie w drodze do Londynu. Prosi� mnie, �ebym ci� zapyta�, czy nie przechowa�by� mu tych skrzy� do poniedzia�ku rano. Dostarczono by ci je w pi�tek wieczorem. Van der Goes, powszechnie znany handlarz z�otem i diamentami, by� dla gie�dy cennym klientem, tote� znerwicowany, wiecznie wyl�kniony szef s�u�by bezpiecze�stwa zgodzi� si� natychmiast. - Poczekamy z zamkni�ciem skarbca na t� przesy�k� - obieca�. - Spr�buj jednak tak to za�atwi�, �eby skrzynie dostarczono przed sz�st�, to b�dziemy mogli uruchomi� mechanizm zegarowy o zwyk�ej porze. Van der Goes przyrzek�, �e zrobi wszystko, co w jego mocy, s�usznie licz�c na pe�ne poparcie funkcjonariuszy s�u�by bezpiecze�stwa gie�dy. Jednak ani on, ani oni nie wzi�li w rachub� nazbyt skrupulatnego i pedantycznego agenta handlarza, kt�ry dotar� na gie�d� tu� przed nadej�ciem przesy�ki i stanowczo domaga� si� przynajmniej cz�ciowego sprawdzenia zawarto�ci obu skrzy�. Skrzynie przeniesiono do korytarza na ty�ach budynku i ustawiono obok siebie na metalowej pod�odze. Mimo i� zegar na �cianie wskazywa� ju� siedem po sz�stej, masywne stalowe drzwi skarbca by�y otwarte. Skrupulatny agent sko�czy� w�a�nie piecz�towa� pierwsz� skrzyni� i chcia� otworzy� nast�pn�. Niepok�j znerwicowanego szefa s�u�by bezpiecze�stwa wzrasta� z ka�d� sekund�. - Nie m�g�by pan darowa� sobie tej drugiej skrzyni? - zapyta� b�agalnym tonem. - Zawiera pewnie to samo, co pierwsza. - Jestem o tym najg��biej przekonany, w ko�cu to chyba normalne - odpar� agent. - No wi�c? - Niestety, m�j drogi, trzeba si� upewni� - zaprotestowa� skrupulatny cz�owieczek. - Czy mam przez pana zaniedba� obowi�zki? - Moim obowi�zkiem jest zamkni�cie skarbca! - Wi�c go pan zamknie. Wszystko w swoim czasie. Szef s�u�by bezpiecze�stwa spojrza� na agenta z jawnym obrzydzeniem. Agent zignorowa� go, zerwa� piecz�cie z drugiej skrzyni i podwa�y� wieko. Tak�e i t� skrzyni� wype�nia�y po brzegi b�yszcz�ce sztaby z�ota, agent nalega� jednak, aby i tym razem zdj�� sztaby z g�rnego rz�du i sprawdzi�, co znajduje si� pod nimi. Wreszcie, usatysfakcjonowany, opu�ci� wieko i zacz�� mozolnie zapina� klamry i zak�ada� piecz�cie. Ocieraj�c pot z czo�a, znerwicowany szef s�u�by bezpiecze�stwa domkn�� drzwi skarbca, przekr�ci� ko�o zasuwaj�ce rygle, nastawi� szyfr zamka i mechanizm zegarowy. Skarbiec Amsterdamskiej Gie�dy Diamentowej mia� pozosta� zamkni�ty, d�wi�koszczelny i hermetyczny, a� do dziewi�tej rano w poniedzia�ek. Od zewn�trz drzwi skarbca mo�na by�o otworzy� jedynie za pomoc� solidnej bomby. Natomiast sposobu na otwarcie tych drzwi od wewn�trz jak dot�d nie wymy�lono. Powietrze w skarbcu by�o duszne i gor�ce, a cisza niemal namacalna. Tej przyt�aczaj�cej atmosfery nie m�ci� najl�ejszy szmer, najcichszy szelest. Tym koszmarniej zabrzmia� wi�c pot�ny trzask, kiedy kto� wykopa� boczn� �ciank� jednej ze skrzy�. W nieprzeniknion� ciemno�� skarbca wysun�y si� najpierw nogi, a potem ca�a, ubrana na czarno, posta�. Pomimo upa�u (kt�ry, pod kontrol� termostatu, wci�� wzrasta�) intruz zadr�a� - atmosfera skarbca przypomina�a grobowiec. Egipskie ciemno�ci rozproszy� promyk male�kiej latarki. W�amywacz o�wietli� drug� skrzyni�, podwa�y� jej wieko za pomoc� narz�dzi wydobytych z "powierzchni mieszkalnej" w pierwszej skrzyni i wyci�gn�� nast�pne narz�dzia: du�e reflektory na baterie, aparat tlenowy, radio oraz urozmaicony zapas jad�a i napoj�w. Zap�on�� reflektor; w jego �wietle ukaza�a si� posta� z�odzieja, ubrana od st�p do g��w w czarny kombinezon z kapturem, jakby �ywcem wyj�ta z komiksu. Intruz zsun�� na chwil� kaptur, aby za�o�y� mask�, po��czon� z aparatem tlenowym. Wkr�tce Sabrina Carver odpi�a kaptur i rozpu�ci�a bujne w�osy. W��czy�a radio i zabra�a si� za kanapki z w�dzonym �ososiem i butelk� wy�mienitego pouilly fouisse. "Do poniedzia�ku rano jeszcze tak daleko - pomy�la�a - a tylko kradzie� niewielkiej fortuny w diamentach pomo�e mi zabi� czas." Wskaz�wka zegara elektrycznego, steruj�cego mechanizmem czasowym zamka, przeskoczy�a na �sm� pi��dziesi�t dziewi��. Szef s�u�by bezpiecze�stwa wzdrygn�� si�, mimo i� cotygodniowa procedura otwierania skarbca w poniedzia�ek rano by�a wci�� taka sama, jak przed dwunastu laty, kiedy zaczyna� prac� na Amsterdamskiej Gie�dzie Diamentowej. . Zmienia�y si� jedynie urz�dzenia, z biegiem lab coraz bardziej skomplikowane; a jednak szef bezpiecze�stwa, mimo i� zegar dzia�a� bezg�o�nie, zachowywa� si� tak, jak gdyby wskaz�wka wybija�a rych�e nadej�cie ko�ca �wiata. Jak zwykle, towarzyszy� mu wicedyrektor gie�dy, za nimi za�, w dyskretnej odleg�o�ci, czaili si� dwaj umundurowani stra�nicy z broni� w r�kach. Jeden z nich nie spuszcza� oka z pedantycznego agenta van der Goesa. Dziewi�ta. Nad tablic� rozdzielcz� przy drzwiach skarbca zamruga�a bia�a lampka. Napis poni�ej informowa�, i� jest to wy��cznik zegarowy. Na znak wicedyrektora jeden ze stra�nik�w nacisn�� d�wigni� wy��cznika. Szef bezpiecze�stwa odetchn�� z ulg� i podszed� nastawi� szyfr zamka i przekr�ci� ko�o zwalniaj�ce rygle. Stra�nicy unie�li bro� i oskrzydlili dw�ch cywil�w. Rygle odskoczy�y z g�o�nym, metalicznym szcz�kiem i pot�ne drzwi otworzy�y si� bezszelestnie. Szef bezpiecze�stwa spojrza� przez rami� na prze�o�onego i u�miechn�� si� po raz pierwszy od trzech dni. Wszyscy m�czy�ni podeszli do skarbca, lecz zatrzymali si� w progu jak wryci. Nie wierzyli w�asnym oczom... stalowe kasetki depozytowe wala�y si� po ca�ej pod�odze, rozbebeszone i - rzecz jasna - puste, w towarzystwie trzech r�wnie pustych butelek wina. Nim jednak zd��yli w pe�ni ogarn�� wzrokiem t� niewiarygodn� scen�, wypad�a na nich dziwaczna posta� w czarnym kombinezonie z kapturem. Stra�nicy rozdziawili usta; nie by�o ich sta� na nic wi�cej. Zanim u�wiadomili sobie, co si� dzieje, intruz uciek�. Zd��yli tylko zarejestrowa� mgliste, nierealne wra�enie: odg�os tocz�cych si� k�. Dopiero gdy posta� w czarnym kapturze znikn�a za rogiem korytarza, jeden ze stra�nik�w ockn�� si�, odwr�ci� na pi�cie i strzeli� na o�lep. - Wrotki! - krzykn��. - Uciek� na wrotkach! W s�siedniej sali urz�dnicy i pierwsi klienci uskakiwali w pop�ochu na widok skulonej zjawy, p�dz�cej na nich d�ugimi susami. Rozp�dzone wrotki zazgrzyta�y nieprzyjemnie na marmurowej posadzce, gdy Sabrina - widz�c, �e �ciana ro�nie jej w oczach - rozpaczliw� przek�adank� skr�ci�a w korytarz. Urz�dniczki, wystrojone sekretarki i ich szefowie rozbiegali si�, przera�eni, by da� jej woln� drog�. Jedni przyklejali si� do �cian, inni wpadali w otwarte drzwi. Tymczasem Sabrina wci�� przy�piesza�a, b�yskaj�c oczyma spod kaptura. Na plecach mia�a przymocowan� czarn� torb�. Pochylona jak na zawodach, rytmicznie wymachuj�c r�kami, skr�ci�a karko�omnie w drugi korytarz, a p�niej, mijaj�c uchylone szklane drzwi, przejecha�a trzecim i czwartym, a� z powrotem znalaz�a si� na ty�ach budynku. Lawiruj�c b�yskawicznie mi�dzy grupkami przera�onych ludzi, pogr��onymi w rachunkach ksi�gowymi, stolikami na k�kach i innymi przeszkodami, a jednocze�nie nabieraj�c szybko�ci, dawa�a przyk�ad zapieraj�cej dech w piersiach brawury. Nagle znalaz�a si� w �lepym zau�ku. Zaciskaj�c z�by i napinaj�c mi�nie, z zimn� krwi� spojrza�a przed siebie Korytarz ko�czy� si� olbrzymim oknem, si�gaj�cym od sufitu do pod�ogi. Sabrina nabra�a rozp�du, pochyli�a si� jeszcze bardziej i z triumfalnym okrzykiem wyskoczy�a w powietrze. Wyci�gni�tymi przed siebie nogami i zaci�ni�tymi pi�ciami uderzy�a w szyb�, rozbijaj�c j� w drobny mak. W deszczu szklanych od�amk�w wylecia�a na ulic�. Wywijaj�c r�kami niczym skoczek narciarski ratuj�cy si� przed upadkiem, unikn�a zderzenia z oszo�omionym przechodniem i, nie trac�c r�wnowagi, wyl�dowa�a na jezdni. Nie zatrzymuj�c si� ani na chwil�, skr�ci�a w najbli�sz�, biegn�c� w d� przecznic�, poprzedzana �oskotem wrotek. Z prawej strony, tak jak przewidywa�a, wyros�a przed ni� w�ziutka uliczka, niemal alejka. Wszystko sz�o zgodnie z planem. Wymijaj�c pojemniki na �miecie, skr�ci�a w alejk� i skierowa�a si� na ogrodzony placyk na ty�ach podrz�dnego teatru. Za plecami s�ysza�a tr�bienie klakson�w oraz krzyki stra�nik�w i policjant�w, kt�rzy poniewczasie wpadli na jej trop. Sabrina zatrzyma�a si� raptownie, odpi�a wrotki i wrzuci�a je do torby. Zza paska wyci�gn�a klucz i wesz�a do wyludnionego teatru. Liczni gapie, obserwuj�cy niecodzienne na tej cichej uliczce zamieszanie, brali ol�niewaj�co �liczn� dziewczyn� w spodniach za aktork�, cho�by dlatego, �e wysz�a z teatru. Dziewczyna, z du�� torb� przewieszon� przez rami�, u�miechn�a si� prowokuj�co do mijaj�cych j� stra�nik�w. Sabrina wr�ci�a na Weesperplein, sk�d pojecha�a tramwajem do Rijksmuseum. Sp�dzi�a tam p� godziny, podziwiaj�c p��tna Rembrandta, a nast�pnie spacerkiem ruszy�a na plac Damm, do hotelu "Krasnopolsky". Na Amsterdamskiej Gie�dzie Diamentowej wicedyrektor i szef s�u�by bezpiecze�stwa udzielali informacji policjantom. - Zawarto�� okradzionych kasetek oceniam na czterysta tysi�cy dolar�w - stwierdzi� ponuro wicedyrektor - Bogu dzi�ki, �e pod koniec tygodnia zwykle jest zast�j, bo by�oby gorzej - I tak dosta�o mu si� za du�o - powiedzia� szef bezpiecze�stwa grobowym g�osem. - Oj, za du�o, za du�o. - Sapa� ci�ko, w tragikomiczny spos�b potrz�saj�c g�ow�. - Wrotki! No co� podobnego... wrotki! - A co ze z�otem mojego klienta? - zapyta� agent Keessa van der Goesa. Niczego nie wolno st�d zabiera� - wtr�ci� zm�czony policjant o surowej twarzy. - To rozkaz. - Ale piecz�cie s� przecie� nietkni�te - zaprotestowa� agent piskliwie. - Skrzynie s� w takim samym stanie, co w pi�tek wieczorem. Rzeczywi�cie tak by�o. Z wyj�tkiem butelek po winie, kt�re zostawi�a z czystego zuchwalstwa, Sabrina uprz�tn�a swoje rzeczy i schowa�a je z powrotem do skrzy�. Przybi�a tak�e wykopan� boczn� �ciank�. Przy du�ej dozie szcz�cia ogl�dziny nie powinny niczego wykaza�. - Taak? To powiedz pan, sk�d si� tam wzi�� ten facet w czarnym kombinezonie? - spyta� cierpko policjant. - No? I te cholerne butelki? H�? Tym razem agent nie znalaz� odpowiedzi. Rozdzia� 3 Na scen� wkracza "czarny cz�owiek-paj�k". Nawet w nocy Nowy Jork - a zw�aszcza kaniony wielkich alei - sprawia wra�enie, jak gdyby by� ze szk�a. G�adkie, lustrzane �ciany, wyrastaj�ce znienacka ze wszystkich stron i wzbijaj�ce si� w niebo na setki st�p, przypominaj� obwieszone bombkami choinki, w kt�rych odbija si� ta egzotyczna panorama drapaczy chmur i spelunek, ko�cio��w i burdeli. W zasadzie im wi�kszy budynek, tym wi�ksze pieni�dze maj� ci, kt�rzy w nim �yj�, pracuj�, a tak�e - w tych rzadkich chwilach, kiedy nie zaprz�ta ich �ycie i praca - od czasu do czasu kochaj� si�. Ludzie z du�ymi pieni�dzmi lubi� otacza� si� �upami, znamionami dobrobytu i zamo�no�ci, cho� zazwyczaj po to tylko, by przypomina�y im, jak hojne jest dla nich �ycie. Nast�pnie p�ac� oni innym, bardziej utalentowanym, aby wyeksponowali te trofea w spos�b jak najbardziej estetyczny, po czym spraszaj� do swoich pa�ac�w t�umy ludzi, dla kt�rych �ycie nie jest ju� tak hojne, pozwalaj�c im podziwia� i siebie, i swoje precjoza. Z dzia�alno�ci tej p�ynie dwojaki po�ytek: z jednej strony uczy ona zwiedzaj�cych, �e grzech �miertelny, kt�remu na imi� zazdro��, to w �yciu najwi�ksza si�a nap�dowa, z drugiej za� dostarcza okazji do sporadycznego odkurzania p��cien Pollock�w, waz z epoki Ming czy masek Maj�w. Niestety, ma to r�wnie� jedn� ujemn� stron�: trafiaj� si� bowiem bezczelne indywidua, na tyle natr�tne, �e usi�uj� odebra� nababom ich trofea. Z konieczno�ci wi�c skarb�w tych pilnuje si� z tak fanatyczn� gorliwo�ci�, �e wspania�e apartamenty na szczytach wie�owc�w zamieniaj� si� w fortece - a w�a�ciwie w wi�zienia. Na szcz�cie siedziby krezus�w s� przewa�nie nie do zdobycia, tote� ci prawi obywatele mog� spa� spokojnie - co w �wiatku przest�pczym niew�tpliwie jest �r�d�em nieustaj�cej rado�ci. Czasami jednak bogacze wpadaj� w nastr�j tak beztroski, �e z ochot� wypo�yczaj� swoje skarby na wystawy publiczne, by t�umy ludzi mog�y podziwia� je i �lini� si� na widok bezpretensjonalnych tabliczek, niedwuznacznie informuj�cych, kto udost�pni� eksponaty. Wystawy publiczne strze�one s� z jeszcze wi�ksz� uwag� i po�wi�ceniem ni� kolekcje prywatne, jako �e bogacze, nawet je�li nie ceni� naprawd� swoich skarb�w, wpadaj� w szewsk� pasj�, gdy zamiast zbior�w przychodzi im inkasowa� odszkodowanie. Kiedy "czarny cz�owiek-paj�k" czu� si� znudzony okra daniem pa�ac�w milioner�w, to - z r�wnie pogardliw� �atwo�ci� - okrada� wystawy publiczne. Przy Pi�tej Alei na Manhattanie wiele jest szklanych dom�w jak m�g�by to uj�� poeta. Jeden z takich gmach�w stoi na odcinku mi�dzy Pi��dziesi�t� �sm� a Pi��dziesi�t� Dziewi�t� Ulic�. Przed wej�ciem tablica informacyjna, ustawiona na gustownych sztalugach, zaprasza przechodni�w: "EKSPOZYCJA GO�CINNA SKARB�W TANG. GALERIA NA TRZYDZIESTYM �SMYM PI�TRZE". Wi�kszo�� budynku tonie w ciemno�ciach, lecz hall, zw�aszcza przy windach, jest jasno o�wietlony. Siedz� w nim dwaj uzbrojeni m�czy�ni w mundurach stra�nik�w, rozmawiaj�c i pal�c papierosy... C.W. wspina� si� po szklanej �cianie, wzmocnionej stalowymi belkami. Jego czarne cia�o okrywa� czarny str�j; palce bosych st�p mia� r�wnie chwytne, jak palce d�oni w r�kawiczkach. Nie musia� si� wspina� daleko - w�zek pomywacza szyb, podnoszony za pomoc� ko�owrotu wzd�u� pionowej stalowej belki, znajdowa� si� siedem metr�w wy�ej. C.W. nawet si� po drodze nie spoci�. Wkr�tce w�zek ruszy� powoli w g�r�. C.W. nie bawi� si� w liczenie pi�ter -wiedzia�, �e pozna trzydzieste �sme, kiedy do niego dojedzie. Spojrza� w d� i rozejrza� si�. Z jednej strony, jak si�gn�� okiem, ci�gn�a si� aleja - wst�ga ruchomych �wiate�; z drugiej rozpo�ciera� si� mroczny, gro�ny Central Park. W salach wystawowych na trzydziestym �smym pi�trze nie wygaszano wszystkich �wiate�. Galeri� zamykano wprawdzie na noc, ale najcenniejsze arcydzie�a chi�skiej rze�by i metaloplastyki by�y stale o�wietlone; jedne, w miar� potrzeby, silnymi reflektorami, inne ledwie muskane promieniami �wiat�a, kt�re wydobywa�y z nich pe�ni� wspania�ego, niepowtarzalnego artyzmu i subtelno�ci. C.W. zajrza� przez okno i dostrzeg� g��wny eksponat -wspania�ego Skrzydlatego Konia z okresu panowania dynastii Tang. "Cz�owiek-paj�k" patrzy� z zapartym tchem. Rze�ba sprawia�a wra�enie zbyt delikatnej, by mo�na j� by�o dotkn��. Ale ona w�a�nie by�a celem jego wyprawy - zlecono mu kradzie� tego konia, dzi�ki czemu b�dzie go mia� na w�asno�� przez kilka kr�tkich, cennych godzin. C.W. zauwa�y� jeszcze jeden typ o�wietlenia. Promienie �wiate� laser�w, szperaj�ce po g��wnej sali wystawowej, krzy�owa�y si� niczym reflektory patrolowe, przeszukuj�c pomieszczenie i strzeg�c eksponat�w z nieosi�galn� dla ludzi skuteczno�ci�. Zetkni�cie si� intruza z kt�rym� z b�yszcz�cych promieni natychmiast uruchamia�o system alarmowy w salach galerii, w hallu, w apartamencie szefa s�u�by bezpiecze�stwa budynku, a tak�e w komisariacie Manhattan Central i dw�ch innych obwodach policyjnych. Skrzydlaty Ko�, wdzi�czny i elegancki, stoj�c na swoim postumencie by� jakby �wiadomy pot�gi strzeg�cych go si�. C.W. ogarn�o wariackie wra�enie, �e wystarczy jeden gwizd, a ko� wyskoczy ze swego wi�zienia prosto w jego r�ce. Zagwizda� nawet, lecz tylko jego ciep�y oddech, odbity od szyby, uderzy� go w twarz. Nie by� pewien, ale zdawa�o mu si�, �e ko� do niego mrugn��. Z westchnieniem podni�s� z pod�ogi w�zka wielk� gumow� przyssawk�. Docisn�� j� do szyby i przywi�za� link� do podpory pionowej belki. Nast�pnie wyci�gn�� zza paska diament do szk�a i cierpliwie naci�� idealny okr�g dooko�a przyssawki. Powt�rzy� t� czynno�� jeszcze kilkakrotnie i schowa� diament. Kciukami obu r�k pukn�� w szyb� obok przyssawki, kt�ra na tle okna wygl�da�a jak czarny karbunku�. Szk�o ust�pi�o; C.W. ostro�nie chwyci� przyssawk� z wykrojonym kawa�kiem szyby i opu�ci� j� na lince, tak �e wisia�a spokojnie wzd�u� �ciany budynku. Przecisn�� si� przez okr�g�y otw�r, unikaj�c niskiego, uko�nego promienia �wiat�a, i znalaz� si� w galerii. Przez chwil� sta� bez ruchu, staraj�c si� odzyska� orientacj� i przystosowa� oczy i cia�o do zmiany o�wietlenia i temperatury. Oddycha� r�wno, g��boko, napinaj�c mi�nie przed czekaj�cym go najwy�ej dziesi�ciosekundowym sprintem po konia i z powrotem, na wolno��. "Czarny cz�owiek-paj�k" wiedzia� bowiem, i� nie ma najmniejszej szansy ukra�� konia i uciec niepostrze�enie. By� mo�e mog�aby tego dokona� armia technik�w i elektronik�w, ale C.W., jak zawsze, pracowa� sam. On musia� zaryzykowa�. Do pomocy mia� tylko zwierz�c� si��, niewiarygodnie zimn� krew, dzik� natur� i bezgraniczn� pogard� dla niebezpiecze�stwa. Mia� jeszcze jedn� zalet�, w jego fachu godn� najwy�szego podziwu - opanowanie, dzi�ki kt�remu rzadko ucieka� si� do u�ycia si�y. Owszem, u�ywa� si�y - wobec wszelkich przedmiot�w, kt�re mu sta�y na drodze, jak rygle, drzwi, sejfy, urz�dzenia alarmowe; ale nigdy wobec ludzi. C.W. ceni� ludzi - nawet tych najbogatszych - niemal tak samo jak ich przepi�kne dzie�a sztuki. Odetchn�� g��boko, gwa�townie wypu�ci� powietrze z p�uc i skoczy� na �rodek sali. Je�eli kto� otrzyma� na chrzcie imiona Clarence Wilkins, a kolegom w szkole na pytanie, kt�rego z nich maj� u�ywa�, odpowiada� "�adnego", to nie dziwota, �e si�� musia� broni� swych praw. Clarence Wilkins Whitlock zetkn�� si� z tym problemem ju� we wczesnej m�odo�ci, lecz po krwawych, na szcz�cie kr�tkich potyczkach w jednej z podrz�dnych dzielnic Tallahassee, na Florydzie, wywalczy� sobie, �e nazywano go "C.W." Zawsze chadza� w�asnymi drogami, czy raczej bezdro�ami. Instynktownie docenia� pi�kno natury tej cz�ci p�nocnej Florydy, gdzie na wy�ynie, niczym gniazdo otoczone falistymi pag�rkami, jeziorami i strumieniami, le�y Tallahassee. Za ka�dym razem, gdy tylko uda�o mu si� wyrwa� z domu, C.W. tam w�a�nie lubi� sp�dza� czas - k�pa� si� w ma�ych, rw�cych potokach, opala� na cichych wy�ynach i wdrapywa� na gigantyczne magnolie czy majestatyczne, omsza�e d�by. Dom by� dla niego jedynie przystani�, lecz nie spokoju, a gniewu; wysp� ub�stwa i goryczy na morzu obfito�ci. Przede wszystkim za� by� gleb�, na kt�rej wykie�kowa� jego rasizm (C.W. sam przyznawa�, �e mo�na go zaliczy� do czarnych rasist�w). Jego m�odo�� przypad�a na okres budzenia si� �wiadomo�ci czarnej rasy, a ten fa�szywy przed�wit przyci�ga� go jak magnes. Nie czu� jednak do bia�ych nienawi�ci -ba� si� ich jak ognia; strach za�, jak si� przekona�, to uczucie du�o silniejsze od nienawi�ci. Dopiero kiedy zacz�� zdobywa� niepodwa�aln� pozycj�, odkry�, �e strach przed bia�ymi ust�pi� miejsca ostro�nej obserwacji, potem niech�tnemu uznaniu ich istnienia, a� wreszcie akceptacji bia�ych jako niezb�dnego sk�adnika jego w�asnej spo�eczno�ci. Bo gdyby nie oni, to kt� by�by murzynem Murzyna? Mo�e �ydzi? Meksykanie? Latynosi? Makaroniarze? C.W. zosta� m�odocianym przest�pc� nim z