13296

Szczegóły
Tytuł 13296
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

13296 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 13296 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

13296 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Juliusz Kaden-bandrowski - W Cieniu Zapomnianej Olszyny. Ilustrowa� Daniel Mr�z. Nasza Ksi�garnia, Warszawa 1971 . Pos�owie Hanna Kirchner. Opracowanie Graficzne Serii Leon Urba�ski. Tekst oparto na wydaniu z roku 1958, Wydawnictwo Literackie, Krak�w. Skanowa� Andrzej Grzelak. Opracowa� i b��dy poprawi� Roman Walisiak. Mickiewicz wraca do kraju... Na pr�no szukam w pami�ci jakich� pocz�tk�w - dzie� ten sta� si� i pop�yn�� naprz�d, od razu pe�en pogody, biegania, okrzyk�w, po�piechu i szcz�cia. Wszystko odbywa�o si� nagle! Wystrojono nas w nowe ubrania - dot�d widz� na granatowym r�kawie wyszyt� kotwic� czerwon� - kiedy� wi�c wyci�gni�to te bluzki uroczy�cie z komody?! Nikt nie pami�ta. Robi� si� obiad dla go�ci, ciotek, wuj�w i r�nych znajomych, mia� by� pan Karma�ski, pan Gall, mo�e nawet pan Kossak, Filipina "wpada�a do kredensu", r�owa, om�czona, zasapana - kiedy� naradzi�y si� z mam�, co b�dzie na legumin�?! Nikt nie wie. Na pr�no szukam wszystkich wa�nych pocz�tk�w - dzie� ten rozmacha� si� sam, ppogodny, wyk�pany, czysty, wyg�adzony nad ca�ym miastem, bez jednej chmurki. Irzek i ja siedzimy zawczasu w salonie, przy oknie. Przy jednym, to przy drugim. Pr�bujemy, gdzie lepiej? Siedzimy i czekamy. Dzi�, gdy te chwile wspominam, stare serce moje ze wzruszeniem w�druje po kamykach krakowskiego Rynku - wtedy jednak leciutkie, ma�e, by�o r�wnocze�nie sob�, ziemi�, kamieniem, czubami akacji, rybk� - gdyby by�y na �wiecie ryby lubi�ce p�ywa� po ziemi. By�o go��biem widz�cym wszystko z Mariackiej wie�y, doro�k�, kt�ra jedzie w stron� uroczysto�ci - by�o wszystkim. By�o z rado�ci - ca�ym niebem! Czekali�my w salonie, na aksamitnych fotelach morelowych, kiedy dzi�, w setn� rocznic�, p�jdzie nareszcie ten wspania�y pogrzeb Mickiewicza... Kiedy Go zaczn� sk�d� tam, ze �wiata, przenosi� na Wawel. Czy b�d� szli pod naszymi oknami, Rynek G��wny numer 7, czy mo�e nagle rozmy�l� si� i zawr�c� w ulic� Sienn�?! Irzek powiedzia�: - Takie rzeczy dziej� si� czasem. Mo�e raz na tysi�c lat? Zdarza si� zupe�nie niechc�cy i w ostatniej chwili pogrzeb skr�ca w bok... - Nikt tu nie b�dzie szuka� �adnej Siennej. Z dworca kolejowego na Wawel idzie si� Floria�sk�, pod nami przez Rynek, dalej Grodzk� - zawo�a�a mama wa�kuj�c kruche ciasto. R�ce mia�a do �okci ods�oni�te. Klepa�a wa�ek ciasta i powtarza�a miarowo: - Na Siennej nawet okna nie przybrane, na Siennej nawet okna nie przybrane. To samo twierdzi� Tomasz, nasz dzielny s�u��cy, by�y kapral artylerii fortecznej, czyli wa�owej, ubrany w bia�o-niebieskie drelichy. To samo m�wi� ojciec. Doda� nawet do tego: - Zmi�ujcie si� i dajcie mi ju� raz �wi�ty spok�j. Polecieli�my znowu do okien. Jak�e wa�ny musia� by� dzie� dzisiejszy, skoro nam nikt nie przypomnia�, by�my si� zanadto nie wychylali, i nikt "nie dr�a�" �e si� zn�w zazi�bimy! Czekali�my w fotelach, by nam miejsc nie zaj�to. Ludzi na Rynek wysypa�o si� bez ko�ca - a jeszcze ilu do nas na obiad zaproszonych?! Ilu ludzi mo�e si� zmie�ci� na jednej po�owie Rynku? K��cili�my si� o to z Irzkiem. Stu? Dwustu? Milion? Sto tysi�cy? Wedle naszych regu� racj� b�dzie mia� ten, kto pierwszy krzyknie: - Jest tu ludzi najwi�ksza liczba na �wiecie - "razy"! Razy - czyli zwyk�e mno�enie. Liczby z okrzykiem "razy" nie wolno nigdy wymawia� na pocz�tku sporu. Sztuka zwyci�stwa polega na tym, by "razy" wym�wi� po do�� d�ugim targu. W por�! Wtedy kiedy jest pora, w sam czas, o czym nikt nigdy naprz�d nie wie... Ludzi, ludzi i ludzi!! Chodz�, stoj�, wisz� na latarniach, siedz� na wszystkich s�upkach. Do nas, do mieszkania przybywa te� ci�gle kto� nowy. Pan Karma�ski z gwo�dzikiem w klapie. Mn�stwo wuj�w. Obie babcie a� szumi� z uroczysto�ci. Naturalnie jest Gucio, c� mu to szkodzi? Przychodz�, opieraj� si� na naszych ramionach, rozmawiaj� i przeszkadzaj�. Nikogo ju� nie pu�cimy na nasze miejsca, zreszt� nagle - nie wolno przeszkadza�... Ojciec po�o�y� palec na usta, po ogromnym t�umie powia�o jak po wodzie, s�ycha� �piew, id�cy z daleka. Ju� s�ycha�, jak si� w s�o�cu ��cz� poszczeg�lne g�osy. Sunie poch�d. Gucio popatrzy� na zegarek i powiedzia�: - Rok tysi�c osiemset dziewi��dziesi�ty pierwszy. Mickiewicz wraca do kraju. Krzykn�li�my na Gutka: - Nie przeszkadzaj!! Jad� banderie krakus�w, ch�opi z kosami, r�ne cechy, r�ni zakonnicy. Id� szlachcice w kontuszach. Ojciec wo�a nagle do mamy: - Patrz, ten idiota Przyjemski przebra� si�! Nigdy pana Przyjemskiego, masarza, nie uwa�ali�my za idiot�, mia� du�y sklep z w�dlinami, dlaczego� nie mia� paradowa� w kontuszu? Ledwie ojciec zd��y� zawo�a� o Przyjemskim, gdy nagle! Nagle... Rozp�ywa si� w powietrzu oliwa. Jak w czasie polowania na wieloryby - Irzek o tym ju� czyta� - gdy burza szaleje na morzu, wylewa si� na ba�wany oliw�, tak teraz na wszystkie g�osy ludzi i koni wyla� si� g�os wawelskiego Zygmunta. Chwycili�my si� za r�ce i krzykn�li�my, przepe�nieni najogromniejszym szcz�ciem: - To dzwon Zygmunt, z wie�y!! Zygmunt wali, tymczasem Irzek do mnie bezczelnie: - Zapomnia�e�, g�upi, �e latarnie �wiec� si� mimo dnia, a s� w �a�obie. - Na czym polega �a�oba latar�? Odpowiedzia�: - To samo, co krepa. - To znaczy, co? - Czarna gaza. - Gdzie masz gaz�? - wo�am. Nie chcia�o mu si� odpowiedzie�, udawa� teraz, �e nie s�yszy. Odwr�ci�em si�, aby mi mama wyt�umaczy�a. C� to znaczy latarnie w �a�obie? Przez czas naszego patrzenia na Rynek wszystko zmieni�o si� przy oknach salonu. Przy ka�dym sta� kosz, tam gdzie rodzice - ca�a beczka z kwiatami. Beczka ta zosta�a nam z zimy po suszonych �liwkach. - Widzia� kto w beczce kwiaty? - krzykn��em. Na to ojciec, stoj�cy przy drugim oknie, zrobi� si� blady i zawo�a� do mamy: - Uwa�aj, teraz id�! Jedzie?! Czy te� go nios�!! - machn�� r�k� przez powietrze... Mama obur�cz z�apa�a mnie za ramiona i odwr�ci�a ku oknu. Uczu�em na w�osach jej oddech gor�cy. Przez czas mego patrzenia na beczk� po �liwkach i na rodzic�w znowu wszystko zmieni�o si� w Rynku! Poch�d sun�� w najlepsze, u brzegu naszego domu, po�r�d t�umu zobaczy�em g�r� dr��cych kwiat�w. Rzucali je wszyscy ze wszystkich stron, ojciec ze swego okna wysypywa� koszyki, jeden za drugim. Nie wiem, czy t� g�r� kwiat�w wlok�o sze�� koni, czy te� j� ludzie d�wigali? Pami�tam z ca�ego widoku, �e szpaler stra�ak�w raz za razem przerywa� si� i p�ka�. Wtedy t�um czarn� fal� op�ywa� zewsz�d �w kwiecisty pag�rek. - Czy widzisz? - Mama wstrz�sn�a mn� gwa�townie. - Czy widzisz?... Nie mog�a m�wi�, Nie mog�a skleci� �adnego s�owa. Pobiela�e jej wargi dr�a�y, z oczu p�yn�y �zy. Jedna za drug�. Parami. Mama nie patrzy�a nawet, �e spadaj� na piersi. Zanurzy�a tylko r�ce w beczu�k� z kwiatami i rzuca�a ga��zki w powietrze. Nie w d� na chodnik, a przed siebie w powietrze, jakby na �lepo - nikomu. Przechylona daleko za okno, zawo�a�a wreszcie: - Mickiewicz! Mickiewicz! Mickiewicz!! Ani jednego s�owa wi�cej. Odebra�o jej g�os. Same �zy. Przytula mnie do piersi, drug� r�k� gar�� po gar�ci ciska i ciska, i rzuca, kwiaty lec�, ona jeszcze i jeszcze, i ci�gle, rzuca ci�gle, bez ko�ca. Widz� dot�d r�ow� gwiazd� jej d�oni na niebie, ga��zki zielone, kt�re z palc�w spadaj� i w szumie �piewu - g�r� kwiat�w pod domem... Wy�cigi. Nigdy nie szed�em w takim szcz�ciu, jak kiedym mia� sze�� lat! Nie chcieli mi wtedy pozwoli� na to maszerowanie, gdy� z�ama�em sobie obojczyk. Obojczyk z�ama� si� w czasie zabawy w cyrk z moim starszym bratem Irzkiem, podczas wieczornego machania koz��w na kanapie, przy lampie, w jadalnym pokoju, przed p�j�ciem rodzic�w do teatru - za teatr mieli�my dosta�, jak zawsze, po spodeczku malinowych konfitur do kolacji. Poniewa� cieszyli�my si� na maliny, powstawszy z pod�ogi zaraz przesta�em becze�. - Bardzo dzielnie. I widzisz, nic ci si� nie sta�o - rzek� ojciec. Poszli do teatru, my�my sobie zjedli kolacj� i konfitury, stara kucharka, Filipina, opowiedzia�a bajk� o wyrwid�bie - tymczasem w nocy obudzi�em si� nagle na kolanach matki... By�a wci�� jeszcze w czarnej at�asowej sukni - at�as uwa�ali�my wtedy za najpi�kniejszy materia� na �wiecie. Patrzy�a na mnie przestraszonymi oczyma. Filipina w bia�ym czepku i w bia�ym kaftaniku trzyma�a lamp� nad g�owami, ojciec, wycieraj�c szybko r�ce r�cznikiem, m�wi�: - No wi�c trudno, z�ama� obojczyk, zlepi� si� to nie da. Z tego powodu ju� na drugi dzie� zjawi� si� u nas kolega ojca, te� doktor, ale do kt�rego m�wi�o si� - panie profesorze. Mia� grube, bardzo zimne r�ce, pachnia� karbolem, a nazywa� si� Trzebicki. Poogl�da�, poogl�da�, pooddycha� na mnie z bliska kosmatymi dziurkami nosa i powiedzia�: - W gips go we�miemy, panie kolego, na dwa tygodnie. Nie wiedzia�em wtedy, co to jest gips? Czy to si� je, za�ywa, czy te� mo�e s�u�y to do p�ukania? Potem dopiero okaza�o si�, dlaczego mama ubieraj�c mnie ostro�nie, tyle mi r�nych rzeczy obieca�a. Gips - to znaczy, �e musz� chodzi� z r�k� z�o�on� na piersi, szczelnie owini�ty banda�em, a to wszystko jest ze wszystkich stron zagipsowane. Tymczasem za dziesi�� dni wypada�a wielka uroczysto�� w naszym Parku Jordana, doktora weso�ego i grubego, bez kt�rego - jak lubi� czasem m�wi� do mnie ojciec - na pewno by mnie bocian gdzie� zgubi� po drodze. Uroczysto�� polega�a na zdobyciu twierdzy nieprzyjacielskiej i na wspania�ej defiladzie przez B�onia. Mieli�my ju� do tego poszyte bia�e bluzy p��cienne i bia�e p��cienne krakuski z niebieskim aksamitem. Kolory naszego Krakowa. Bluzy do wdziewania przez g�ow�, odpinane z boku, u do�u zebrane na gumk�, nie by�y obliczone na gips! My�la�em, �e mnie puszcz� w samej krakusce. Irzek w bluzie i krakusce, a ja tylko w krakusce. - Irzek nie ma z�amanego obojczyka, czy tego nie rozumiesz?! - Dlatego bluzy nie wezm�! - odpowiedzia�em z p�aczem. Na to mama rozp�aka�a si� razem ze mn�: - Nie chodzi, dziecko, o bluz�! Jeste� chwilowo kalek�, zgniot� ci� tam, st�amsz� i mo�e by� jeszcze wi�ksze nieszcz�cie! W tej chwili zjawi� si� ojciec, z pi�rem za uchem. Widocznie co� pisa�. Stwierdzi�, �e je�eli prowadzi� si� b�d� jak dot�d, wiecznie si� kr�ci�, wierci�, biega�, nie p�jd� nawet na defilad�. Je�eli jednak par� dni przetrwam spokojnie, nie wstrz�saj�c, nie terpi�c banda�a, kto wie, czy si� nie da, bym uczestniczy� w pochodzie. Kto wie?! Mog� szczerze powiedzie�, �e w czasie tych sze�ciu dni, kt�re dzieli�y nas od defilady, nie rusza�em si� prawie. Nawet pod gipsem samymi palcami przesta�em zwija� kulki ze spoconych nitek banda�u. Irzek uczy� mnie defilady wieczorem, wr�ciwszy z �wicze�. Odpadania w lewo, w prawo, zaskakiwania w czw�rki. W sobot� wieczorem, przed upragnion� niedziel� wy�oni�a si� nowa gro�ba. Rozmawiali przy kolacji, ojciec m�wi�, �e ju� prosi� nauczycieli, czyli dow�dc�w, by na mnie zwr�cili uwag�. - C� wielkiego - doda� w stron� mamy - szed�by jako skrzyd�owy?! - Na szcz�cie - mama od�o�y�a n� i widelec - wszystko niepotrzebne, jutro nie b�dzie pogody. Wierz� �wi�cie, �e b�dzie la�o jak z cebra! Irzek i ja pochylili�my g�owy nad talerzami - tymczasem od jutra, od samego rana pogoda! Bez jednej chmurki prawie, bez cienia wiatru, co najwy�ej troch�, �eby si� li�ciom nie nudzi�o. Ca�e przedpo�udnie siedzieli�my z Irzkiem w oknie pilnuj�c nieba. Dobrze, �e po po�udniu mama mia�a migren� i posz�a spa�. Pokaza�o si� jakie� du�e chmurzysko i gdyby mama przeciw nam sprzyja�a deszczowi, nie wiadomo czyby�my dali rad�? A tak, bez �adnej przeszkody mogli�my ca�y czas popiera� wy��cznie pogod�. Przed podwieczorkiem przyszed� ojciec i zapyta�: - No, i c�? U�miechn�li�my si� niepewnie. - Wi�c c�? - powt�rzy� patrz�c na nas srogo. Zadarli�my g�owy do g�ry. Westchn�� g��boko i zawo�a�: - Widzisz przecie jeden z drugim, �e nie pada! - Naturalnie!! - wykrzykn�li�my. Ojciec pochyli� si� ku mnie: - Zas�u�y�e� sobie na defilad�. Pobiegli�my do sypialnego pokoju mamy - �e jest �wietna pogoda i my ju� idziemy! Podnios�a si� na ��ku ze s�owami: - Istne szale�stwo. Uciekli�my zawczasu, ojciec zosta�. Zacz�a si� k��tnia. �a�owa�em, �e to o mnie, ale c� robi�?! Stoj� pod piecem, ciesz� si� i �a�uj�. Irzek wdziewa� ju� bluz�, ju� g�ow� wychyla� spod r�kawa. Wtedy powiedzia�em g�o�no: - Nie my�l� wcale zdobywa� fortecy - tylko defilada... Rozmawiaj� i rozmawiaj� - s�owo "defilada" bije mi w piersiach jak m�otkiem. Nagle wszed� do naszego pokoju ojciec, w sokolskim mundurze, w czapce z pi�rkiem i w d�ugich butach, z moj� bluz� na ramieniu. Pod pach� trzyma� czarne pude�ko z lekarskimi narz�dziami. Nie rozumia�em, co to znaczy? Czy b�dzie znowu jaka� operacja?! Na wszelki wypadek rozp�aka�em si�. - Nie rycz. - Rzek�szy to ojciec kucn�� przy mnie, otworzy� pude�ko, wyci�gn�� z niebieskiego aksamitu straszn�, jak p�ksi�yc zakrzywion� ig�� lekarsk� i jedwabne nici. Rozpl�tuj�c je powtarza� raz za razem: - B�jcie� si� Boga. Przygotowawszy wszystko, zacz�� co� urz�dza� w mojej bluzce, przecina�, sapa� i szy�. Mama ukaza�a si� w drzwiach, gotowa do drogi, w kapeluszu. - Co robisz?! - zawo�a�a do ojca. - Skoro nie chcesz mi pom�c... Szyj�. Teraz bluzk� w�o�y doskonale nawet na ten gips. Dr�a�em z dumy i rado�ci. Pusty r�kaw po zagipsowanej r�ce zawi�za� ojciec na w�ze�. Przeszli�my z mam� do parku. Irzek zaraz polecia� zdobywa� nieprzyjacielsk� fortec�, a ja sta�em i sta�em, i sta�em. A� tu nagle, na szosie, blisko, przy pobielanych s�upkach ukazuje si� m�j oddzia�. Naturalnie! W pierwszej czw�rce kroczyli Dziur�y�ski, Fr�czak, Banasiak i Derdecki, w drugiej, przy Zieleniewskim, z kraju, skrzyd�owe miejsce puste! Szarpn��em si�, co� mnie poci�gn�o w ty�, to mama trzyma�a za w�ze� r�kawa. Na szcz�cie w�ze� sam si� rozwi�za� - ju� bieg�em - mama wo�a�a, gdzie sta� b�dzie przy drodze - nie us�ysza�em, gdy� teraz defiluj�! �piewamy! Pe�n� piersi� na dwa g�osy: "Cho� burza huczy ko�o nas"! Za nami �piewali i przed nami! Przed nami szli i za nami. Nikt mnie nie popycha�, szed�em z brzega jako skrzyd�owy. M�j pusty r�kaw powiewa� wspaniale, a tu jeszcze jaki� stary pan z t�umu powiada: - Patrzcie, ten dzielny ch�opiec maszeruje bez r�ki. �a�owa�em, �e j� mam, �e jest tylko zagipsowana. Szed�em jakby ju� naprawd� bez r�ki, na przodzie zacz�a gra� muzyka - b�ben i g�osy tr�b. - Patrzcie, ten dzielny ch�opak bez r�ki - zawo�a� znowu kto� z t�umu. Idziemy - s�o�ce �licznie zachodzi, z daleka wy�aniaj� si� wie�e naszego Krakowa. Wytrwa�em ca�y tydzie�, wysprzyjali�my z Irzkiem na dzisiaj pogod� - t�umy ludzi - z boku kapelusz mamy, nie mo�e nas dogoni�! Id� sobie, defiluj�, maszeruj�, mimo �e nasz wuj najm�odszy Gucio i s�u��cy Tomasz, i Filipina, i wszyscy m�wili, �e nie p�jd�. Id�, id�, a tu jeszcze nagle wyje�d�a z bocznej �cie�ki konno, na przyk�ad kto?... Nasz ojciec w butach z ostrogami. Ch�opcy si� przestraszyli, czw�rki wygi�y si� i wkl�s�y. - Nie b�jcie si� nic, ch�opcy - rzek�a z konia posta� weso�a. - To m�j ojciec - szepn��em wzruszony. Przesta�em �piewa�. Nasze czw�rki i tak ju� nie �piewa�y. Po chwili krzykn��em nagle: - Ojciec uczy� si� je�dzi� konno u Murzyn�w w Ameryce!!! Opowiada� nam o tym wiele razy. Ch�opcy nie wiedzieli, co to znaczy. Nie czeka�em wcale, a� zrozumi�. Rzuci�em si� w bok, gdy� wyjecha� z lewej strony kolumny. Pcha�em si� naprz�d obanda�owan� stron�, p�ki nie znalaz�em si� blisko, tu� przy koniu. Pachnia� swoim pachn�cym ko�skim potem. Filipina zawsze m�wi�a, �e tylko �wi�ci mog� by� cudowni. - To nieprawda! konie te� mog� by� cudowne. Siod�o na nim chrz�ci�o jak ciastko kruche. Bi� nogami o ziemi�. P�niej z Irzkiem gonili�my bez ko�ca, �eby s�ucha� sobie serc, t�tni�cych jak kopyta ko�skie po murawie. Z boku, na czapraku mia� wyhaftowane litery. Mo�e swoje �liczne imi� zwierz�ce?! W�dzid�o na nim dzwoni�o w bia�ej pianie. Ojciec pochyli� si� ku mnie z tego �ywego, prawdziwego konia i spyta�: - Maszerujesz? Dopiero po chwili odpowiedzia�em: - Tak. Nie mog�em m�wi� wi�cej. Zn�w siod�o zachrz�ci�o, zn�w si� pochyli�: - Nie b�j si� nic. Teraz od tej z�amanej strony b�dziemy ci� zas�aniali. Zrozumia�em, jak by�o powiedziane - b�d� mnie zas�aniali we dw�ch, on i ko�. Jeszcze raz dotkn��em sob� cholewy ojca. - Jak si� nazywa? - Ten ko�? Nazywa si� Gniady. Gniady postawi� uszy do g�ry. Nie wiem dlaczego, m�wili�my w tej chwili ukradkiem, prawie tajemniczo, do ucha. Ojciec musia� si� nisko zgina� z siod�a, przecie� inni �piewali za nami i przed nami i szli, i szli - ca�a defilada odbywa�a si� ci�gle. - Jak�e ci si� powodzi w tym marszu? - spyta� ojciec. Tkn��em go jeszcze raz w cholew� i w ogromnym ha�asie, p�taj�c si� ju� prawie mi�dzy kopytami Gniadego, zd��y�em szepn��: - Chc� je�dzi� konno... - No to dobrze. - Ojciec podni�s� si� na siodle, powiedzia� do naszych czw�rek: - �piewajcie�, ch�opcy. - Sam mocnym g�osem zacz��. Szli�my w resztkach gor�cego s�o�ca, naprzeciw wie� kochanych, �piewali�my, a� nam w piersiach p�ka�o. Min�li�my tak jeszcze g�rk� jedn�, w�a�nie zdobyt� fortec�. Kroczy�em dumnie po szosie, zaraz w drugiej czw�rce, z g�ow� od �piewu ku niebu wychylon�, od strony z�amanego obojczyka broniony przez Gniadego i ojca. Mama odnalaz�a nas dopiero przy rogatce, gdy poch�d dawno si� ju� rozwi�za�. Irzek mia� podbite oko, ale trzyma� chor�giewk�, bo j� pierwszy zatkn�� na sza�cach, za co mu j� podarowali. My z ojcem, ja zdrow� r�k�, a on swoj�, prowadzili�my za uzd� Gniadego. Wszyscy trzej bardzo szcz�liwi, niejako w cieniu konia, kt�ry nam nad g�owami wymachiwa� swym �bem wspania�ym. Mama by�a zm�czona, przestraszona, sukni� mia�a na sobie zmi�t�, kapelusz na bakier - �e�my z Irzkiem wybuchli �miechem. - Szale�stwo! - krzykn�a g�o�no, nawet Gniady spojrza� na ni� gro�nie. - Ja tymczasem - odpowiedzia� ojciec - o niczym nie wiedz�c obieca�em im, �e si� b�d� uczyli konno je�dzi�?!! - Jeszcze to! - Mama wyci�gn�a mi gwa�townie cugle z r�ki. Nie chcia�em odda�. Ogarn�a mnie rozpostartym p�aszczem ostro�nie ze wszystkich stron, jakbym by� ze szk�a. Par� dni p�niej przyszed� znowu kolega ojca, pan profesor Trzebicki. Pomaca�, poogl�da�, poogl�da�, nacisn��, wreszcie ciachn�� d�ugimi no�ycami. Gips spada� ze mnie w kawa�ach, jak �nieg. Pan Trzebicki doda�: - Najlepiej, jak si� zn�w wcale nie b�dziemy widywali, m�j ch�opcze - i wszystko si� sko�czy�o. Nic si� w �yciu nie ko�czy! Zacz�o si� w�a�nie wtedy, a nie sko�czy�o. Par� dni p�niej dostali�my od ojca bilet, ja i Irzek, bilet do uje�d�alni, do pana profesora Walczaka, kt�ry mia� nas uczy� konno. - Po pierwsze - stwierdzi� ojciec - nie zgubcie po drodze biletu. Po drugie, radz� wam do pana Walczaka m�wi� zawsze "panie profesorze". Wej�cie do uje�d�alni by�o zamkni�te. Ale i tak pachnia�o stamt�d ko�mi, od czego - jak si� nam w�wczas zdawa�o - powietrze, wysoko w s�o�cu staje si� niebieskie. Zastukali�my do mieszkania pana profesora Walczaka, w tym samym budynku na parterze. Wszed�szy sk�onili�my si� pokornie. Le�a� na ��ku, rozebrany, bez but�w, ale w bufiastych spodniach do konnej jazdy. Irzek powiedzia� mi potem, �e prawdziwi je�d�cy zawsze tak �pi�. W spodniach, aby im nogi nie wychodzi�y z drygu. Bali�my si� porusza� w tym pokoju, wszystko bowiem by�o tu inne ni� wsz�dzie. Ko�skie. Obrazy na �cianach, szpicruty, baty, podkowy, sztylpy - co� cudownego! Pan profesor Walczak zadzwoni�. Uskoczyli�my od drzwi. Wyszed� z nich ogromny ch�op, w butach, w czerwonych portkach, te� oczywi�cie konnych, i w koszuli z odwini�tymi r�kawami. Pan profesor Walczak zapyta� przez z�by: - Macieju, czy ten Przyjemski jest ju� na uje�d�alni? - Przyjemski! - wykrzykn�li�my zdziwieni i zgorszeni. Przyjemski mieszka� obok nas, by� synem masarza, razem z nami chodzi� do szko�y, a w og�le by�o rzecz� zupe�nie pewn�, �e by� g�upcem. Pan Walczak zadar� nogi do g�ry, zeskoczy� z ��ka, zawo�a� do Macieja: - No to bra� ich - i za chwil� spotkali�my si� z Przyjemskim oko w oko. Przyjemski by� mo�e jeszcze wi�cej niezadowolony ze spotkania ni� my. Nie przywita� si�, nie podszed� nawet. W aksamitnym ubraniu. w koronkowym ko�nierzu, wydymaj�c policzki, i tak ju� czerwone jak odmro�ona szynka, udawa�, �e nas wcale nie pozna�. - Widzia�e�? - szepn�� mi Irzek do ucha - ma prawdziwe buty z cholewami. - No tak - odpowiedzia�em. Aby uda�, �e sobie z tego nic nie robi�, patrzy�em, jak Maciej wlecze buciskami po piachu uje�d�alni, podchodzi do jakich� wielkich wr�t drewnianych, otwiera je z pot�nym �omotem i znika w powietrznych g��biach stajen, niebieskich od ko�skiego zapachu. Trudno i darmo, Przyjemski mia� prawdziwe buty z cholewami. Nigdy o tym w szkole nie m�wi�. Nie m�wi� te� dot�d nikomu, �e si� uczy je�dzi� konno. Widocznie chcia� si� nauczy�, a potem wszystkich zawstydza�. Z jednej strony wyszed� pan profesor Walczak, z drugiej ukaza� si� Maciej, prowadz�cy za uzdy trzy konie: bia�ego, czarnego i z�otego. Nie wiedzieli�my, gdzie wprz�d patrze�. Pan Walczak szed� u�miechni�ty, �wie�utko ogolony, napudrowany, w czarnej d�okejce ze z�otym guziczkiem, w kamizeli ze sk�ry, ma si� rozumie� w swoich konnych spodniach w kratk� i w butach. Nogi mia� tak krzywe i wida�, zaprawione w drygu, �e w�a�ciwie gdyby stan��, wystarczy�oby wsun�� mi�dzy te nogi konia - a ju� by od razu na nim siedzia�. W r�ku ni�s� d�ugi, bia�y bat z zielonym chwo�cikiem na ko�cu. Strzela� nim lekko po piasku, od czego, zdawa�o si� nam, �e zaraz potrafimy najtrudniejsze sztuki konne. Z drugiej strony, prowadzone r�wno przez Macieja sz�y trzy wierzchowce. Pan profesor Walczak nazwa� je po imieniu. Bia�y - by�a Adela, Irzek mia� na niej jecha�. Z�oty - nazywa� si� Ba�wan. Ja - na Ba�wanie. Na czarnym, Krakusie, uczy� si� Przyjemski. Nigdy nie przypuszczali�my, �e mi�dzy marzeniem a rzeczywisto�ci� tak wielki istnie� mo�e przedzia�, mi�dzy tym, co wygl�da, a co si� robi samemu - tak wielka r�nica! Pi�knie wygl�da jazda - jak�e trudno i twardo siedzie� oklep, gdy konie k�usem na lince drepc� wko�o. Gdy pan Walczak krzyczy - piersi naprz�d, weso�a mina - a w cz�owieku jakby si� ca�e mieszkanie do g�ry nogami wywraca�o! Gdy pan Walczak puszcza nareszcie galopa, trzaska bia�ym batem, wo�a: - Mocno wciera� siedzenie w grzbiet, wciera�! - a tu siedzenia dawno ju� nie ma z b�lu i ze strachu, kolana dr�twiej�, jedno si� w d� obsuwa, drugie podje�d�a w g�r�, piasek uje�d�alni z jednej strony si� zbli�a, z drugiej w�a�nie oddala, podczas gdy okna kr�c� si� same doko�a sufitu. Gdy pan profesor znowu trzaska batem i krzyczy: - Nie trzyma� si� grzywy, r�ce gracko na biodrach. Chcieli�my si� podczas tej jazdy ratowa� rozmow�. Trz�s�c si� w k�usie zaczynali�my raz po raz od - panie profesorze. Nie odczuwa� �adnej lito�ci. Bi� szpicrut� w odart� cholew� i rycza�: - Nie gada�! nie gada�!! Patrzcie na Przyjemskiego, je�dzi i nic nie m�wi! Patrzyli�my na Przyjemskiego - czemu� nie spada�, z rado�ci� pospadaliby�my za jego przyk�adem! Ale c�, mia� grube spodnie aksamitne, my cieniutkie p��cienne. Wysokie buty, my go�e kolana. By� t�usty, musia�o mu by� mi�kcej. Na ka�dym zakr�cie patrzy� na nas przekornie w�skim, bezczelnym spojrzeniem. Gdyby nie te spojrzenia, nie z�o��, nie w�ciek�o��, dawno by�my ju� chyba le�eli na piachu. Nareszcie pan Walczak zakomenderowa�: - Sta�!! Zsiada� po kolei. Od stajen wybieg� ku nam Maciej, z przeciwleg�ej strony ukaza� si� niespodzianie nasz ojciec, z boku szed� na ukos ojciec Przyjemskiego. Pierwszy zsiad� Przyjemski. Usta mia� potem zroszone, dysza� ci�ko. Czeka�. Patrzy� na ka�dy nasz ruch. Irzek, znalaz�szy si� na ziemi, zatoczy� si� jak pijany. Krew s�czy�a mu si� z kolan. Pode mn� nogi si� zawi�za�y, osun��em si� na piach, jak kluska. - Nie umiej� zsiada� -pisn�� Przyjemski swym idiotycznym g�osem i odwr�ci� si� od nas wzgardliwie. Popatrzywszy na niego wyszepta� do mnie Irzek jedno tylko s�owo... - Zemsta. Zrozumieli�my si� od razu, ale ju� ojciec by� przy nas i pyta�, jak si� nam podoba jazda. Irzek odpowiedzia�, �e �wietnie, a ja - �e siad�em na ziemi dla �miechu. Pan Walczak macha� batem weso�o, pan Przyjemski opowiada� co� wszystkim i grube palce wplata� sobie w ogromny �a�cuch od zegarka. Chcieli�my ju� najpr�dzej st�d i��. po�o�y� si�, a przedtem o jedno tylko zapyta� ojca - czy Murzyni tak samo ucz� jazdy konnej? - Chcecie i��? No, a konie? Musisz zobaczy� - uczy� ojciec - co si� dzieje z twoim koniem! Poszli�my do stajni, niestety, ju� bez �adnego przekonania. Adela i Ba�wan patrzy�y na Irzka i na mnie wygi�wszy szyje od ��obu, jakby nas przeprasza�y. Nie by�y winne. Poklepali�my je nawet. Winien by� Przyjemski. Id�c za ojcem nazwali�my Przyjemskiego kie�basiarzem. Kie�basiarz triumfowa�. Lepiej puszcza� galopa z lewej nogi, lepiej robi� �semk�, wszystkie trawersy zawsze mu si� lepiej udawa�y. Irzek podejrzewa�, �e Maciej sprzyja chy�kiem Przyjemskiemu. Na pewno dostaje od kie�basiarza na piwo i za pomoc� r�nych znak�w um�wionych pomaga. Stwierdzi�em prawie na pewno, �e nie. Wobec tego zgodzili�my si� po kryjomu - �eby Przyjemski z�ama� nog�. Wtedy go nawet polubimy. - Po c� ma �ama� - powiedzia�em - niech po prostu przestanie je�dzi� konno. Dlaczego nie? Na przyk�ad, gdyby mu zabrak�o pieni�dzy?! Niestety, okaza�o si�, �e ojciec Przyjemskiego jest bogatszy od naszego. - Tw�j ojciec jest doktorem - za�mia� si� najm�odszy nasz wuj, Gucio, kt�remu powiedzieli�my w tajemnicy o Przyjemskim. - C� to znaczy wobec dw�ch kamienic masarza Przyjemskiego? Masarz b�dzie m�g� do ko�ca �ycia p�aci� swemu synowi za lekcje, chocia�by to mia�o kosztowa� bajo�skie sumy. Bajo�skie sumy!!... Wszystko by�o za kie�basiarzem, a przeciw nam - bogactwo, kamienice, Maciej, mo�e nawet sam pan profesor Walczak?! W wa�nym dniu popisowego brania przeszk�d okaza�o si�, �e nawet nasza w�asna matka popiera�a mimo woli spraw� kie�basiarza. Mieli�my tego dnia bra� przeszkody. Pan Walczak chcia� koniecznie pokaza� rodzicom owoc swojej pracy, bo ewentualnie kto wie, czy wobec spodziewanych wynik�w nie mogliby�my wzi�� udzia�u w wy�cigach jesiennych, kt�re przecie� nasz Sok� urz�dzi. Przy s�owie "wy�cigi" popatrzyli�my na siebie z Irzkiem spojrzeniem - wy�cigowym. Zaciskaj� si� od niego szcz�ki, a oczy mru�� z po�piechu. Na pokaz brania przeszk�d przyszli naturalnie rodzice Przyjemskiego, rodzice innych jakich� trzech ch�opc�w, kt�rzy ju� dawniej uczyli si�, a teraz mieli sobie tylko przepowiedzie�, i nasi rodzice - z panem Juliuszem Kossakiem. Znali�my go z wsp�lnych k�pieli we Wi�le. Mia� na ca�ym ciele z�ote plamy. Ojciec m�wi�, �e w�trobiane, ale Irzek twierdzi�, �e to z malowania. Ojciec zaprosi� pana Kossaka, aby przekona� mam�, jako s�awny przyjaciel koni, �e nic si� nam nie stanie. Pan Juliusz Kossak przyszed� na obiad, darowa� nam sw�j album z Legionami, po czym zacz�� b�aga� mam� �miej�c si� najweselej w �wiecie i pi�knie uderzaj�c w klap� swego czarnego surduta. Kiedy si� sta�o, �e mama ust�pi�a, czy przy leguminie, czy po czarnej kawie, dok�adnie nie wiem. Wiem, �� pojechali�my wszyscy razem powozem. Irzek na ko�le, ja obok ojca na przednim siedzeniu, pan Kossak obok mamy. Przypomina�a mu, �e mia�em z�amany obojczyk, pan Kossak odpowiada� na to co� takiego, �e �mia�a si� bezradnie. Tak si� zacz�� zwyci�ski popis Przyjemskiego. Je�dzi nas na uje�d�alni sze�ciu. Tamci trzej, co sobie przepowiadaj�, Przyjemski naturalnie i my dwaj. Jak d�ugo szli�my st�pa, wszystko by�o doskonale. Pami�tam - dot�d mi w uszach dzwoni� r�wne s�owa pana profesora Walczaka. Sta� na �rodku, jedwabnym chwo�cikiem bata �askota� g�uchy piasek i powtarza�: - Poklepa� po szyi, poklepa�, spokojnie. Jechali�my ju� k�usa - jeszcze ci�gle nic. R�ni rodzice siedzieli na swych miejscach, naturalnie kie�basiarze zaraz z brzegu, inni dalej, nasi z panem Kossakiem w cieniu, w g��bi. Dopiero gdy pan profesor Walczak zako�ysa� w powietrzu i na ca�� uje�d�alni� wypu�ci� ukochane s�owo - Galllop - co� si� pomiesza�o w�a�nie tam, w cieniu, w g��bi, u naszych rodzic�w... Nie mog� powiedzie�, �e to mama - trudno, maj�c w galopie tylu wrog�w i jednego takiego jak Przyjemski, trudno, wcieraj�c si� wzorowo w siod�o - widzie� co� jeszcze z boku. Do��, �e z cienia, w kt�rym byli nasi rodzice i pan Kossak, jakby si� oderwa�o bia�e k�ko i powolutku, potem coraz pr�dzej sp�yn�o z pochy�ej powierzchni w d�, nad sam brzeg areny. Mama - jej przestraszona twarz... No wi�c trudno - galopujemy, pan Walczak strzela z bata, robimy ma�� �semk�, du��. W Adeli klaska w�troba, m�j z�oty Ba�wan sunie zaraz za ni� - profesor Walczak krzyczy: - Maciej, do przeszkody!! Maciej p�dzi z dr�giem, owitym w s�omiane powr�s�o, przystawia go do �ciany, tu� pod weneckim oknem. S�o�ce pada z g�ry na dr�g, s�oma l�ni jak z�oto, w du�ej szybie m�ci si� niebieskie powietrze. My - na drugim ko�cu w szeregu. Pierwszy sadzi jeden ze starych uczni�w, co sobie tylko przepowiadaj� dzisiaj. Kto� z g�ry bije brawo. Nasz ojciec wo�a srogo: - Nie klaska�! Hop!! - Ju� jeden ucze� przesadzi� przeszkod�. Za nim dwaj inni, wzi�li. Za nimi Przyjemski na swym czarnym Krakusie. Stan�li�my w strzemionach, by zobaczy�, czy Maciej nie szachruje, nie zni�a przed Przyjemskim dr�ga?!... Uje�d�alnia a� j�kn�a pod t�ustym kie�basiarzem, ale wzi��. Teraz ma skaka� Irzek. Pochyli� si� nad grzyw� swego konia, powiedzia�: - Adela ju� leci. - I tu si� sta�o to nieszcz�cie... Szeleszcz�c czarn� sukni�, bia�a, pusta twarz sp�yn�a na aren�. To nasza matka. Roz�o�y�a r�ce, ciska si� w lewo, w prawo, a tu ko� p�dzi, mama biegnie prosto na pana Walczaka, ojciec krzyczy z g�ry: - Na lito�� bosk�! Irzek wykr�ci� Adel� - podziwia�em, jak on to zrobi� w tej chwili - mama ju� jest przy panu Walczaku i przera�liwie krzyczy: - Irzu�!!! Odwr�ci� si�, na szcz�cie Maciej czeka jeszcze z dr�giem przy �cianie, Irzek znowu przechodzi w galop. Adela wyr�n�a kopytami w dr�g, ju� by�o za p�no, Irzek rymn�� z siod�a jak d�ugi. Wszystko g�upstwo, ale Przyjemski?!? Przyjemski na swym Krakusie roze�mia� si�. Najbole�niejszy by� koniec tego wszystkiego. W po�rodku uje�d�alni mama p�aka�a, od czasu do czasu przepraszaj�c pana Walczaka. Pan Walczak krzycza� na Macieja, a my trz�li�my si� ze wstydu. Nazajutrz powiedzia� ojciec przy �niadaniu: - Gdyby� przynajmniej pan Kossak nie musia� by� patrze� na to wszystko! Nast�pne lekcje jazdy konnej zamieni�y si� w istne piek�o. Ojciec z panem Walczakiem postanowili doprowadzi� do tego, by�my skakali jak z nut! - Jak z nut - powtarzali�my uparcie przy ka�dym dobrym skoku. Pewnego popo�udnia ojciec, przypatrzywszy si� naszemu skakaniu, poda� panu Walczakowi uroczy�cie r�k� i spojrzawszy na nas: - No, to mo�e by�cie w ko�cu jednak wzi�li ju� udzia� w tych wy�cigach?! Szalona rado��! Tylko na jakich koniach stajemy? Ja na Ba�wanie. Irzek na Adeli. Wybornie. Przyjemski na Krakusie. �wietnie. Rado�� wielka i smutek. Wy�ania�a si� bowiem na nowo z powodu tych wy�cig�w sprawa kie�basiarza. Stwierdzili�my, �e Maciej daje protekcj� Krakusowi. Dawa�. Na naszych koniach, Adeli czy te� Ba�wanie, je�dzi� podczas godzin szkolnych, kto chcia�. Nawet kobiety i panny. Na Ba�wanie je�dzi�a nawet nasza ciotka! Na Krakusie nikt prawie. Dostawali�my zawsze ci�sze siod�a. Krakus lepsze i l�ejsze. Por�wna� derk� Krakusa - i nasze! Ile� razy zast�puj�c pana profesora Walczaka skrobn�� Maciej to Adel�, to Ba�wana batem, Krakusa nigdy. Spytali�my o to Gucia, kt�ry wiedzia� ju� o wy�cigach, jak zreszt� zawsze o wszystkim. Da� nam bardzo dziwn� odpowied�. - M�j drogi - rzek� do Irzka - czeg� chcesz? Przyjemski, taki bogacz! Gdyby chcia�, to nie tylko tego waszego Macieja, konia nawet m�g�by wy�ywi� kie�bas�! Wyrozumowali�my z tego, �e Przyjemski �ywi Krakusa mi�sem. - Sk�d bra� mi�so dla naszych koni?! Dwa dni p�niej Irzek wynalaz� spos�b. Bardzo prosty. Przed konn� jazd� jedli�my zawsze obiad wcze�niej, by nie je�dzi� z pe�nymi �o��dkami. - Nie jem - rzek� Irzek ogl�daj�c si� spiskowo doko�a - a kotlety zabieram i zanosz� do stajni. Zanie�li�my i nic nie m�wi�c po�o�yli�my w stajni na drewnianym kuferku Macieja. Pierwszy raz troch� si� zdziwi�, ale nic nie powiedzia�. My te� nic. Poprosili�my go tylko, aby s�owa jednego nie m�wi� o tym Przyjemskiemu. Par� dni p�niej o�wiadczy� nam Maciej, �e Przyjemskiemu nic nie trzeba m�wi� i panu Walczakowi te� nic. I - �e sztuka mi�sa na zimno zawsze skrzepnie, lepiej przynosi� kotlety. Prosili�my wobec tego Filipin� ci�gle o te kotlety, zw�aszcza wieprzowe. - Jak kie�basiarz �winin�, to my te�! Nie jadali�my ju� prawie mi�sa, przestali�my u�ywa� cukru. Maciej wszystko zagarnia�, cukru ci�gle by�o ma�o "na takie dwa konie". Zacz�li�my wykrada� z cukierniczek, od babci, na wszystkich wizytach, ze wszystkich stron. Lepi� si� nam po kieszeniach, obrywa� je! To nic, robi si� wszystko dla zwyci�stwa! Konie teraz dobrza�y. Adela przesta�a chodzi� pod paniami, Ba�wan, jako bardzo spokojny, chodzi� jeszcze, ale rzadko. Przestali�my je�� chleb. Prawdziwi d�okeje dla lekko�ci swych cia� nigdy chleba nie jedz�! Wszystko sz�o do stajni. Irzek postanowi�, �eby�my oddali tak�e na do�ywienie koni nasze pieni�dze. Zachodzi�a tylko obawa, czy Maciej przyjmie? Naradzali�my si� nad tym, u nas w pokoju, za szaf�, czyli w "zbrojowni"; gdy nagle drzwi si� otwar�y i wesz�a mama z wielkim triumfem. - Ty - rzek�a do mnie - poniewa� mia�e� z�amany obojczyk i w og�le jeste� jeszcze za ma�y, na wy�cigach je�dzi� nie b�dziesz. Ojciec tak powiedzia�. - I uciek�a. �zy stan�y mi w oczach. Irzek zblad�. Milczeli�my d�ugo, kotlety zawini�te w papier chrz�ci�y nam w kieszeniach. - To nic - rzek�em nareszcie do brata - b�dziemy teraz wszystko dawali Adeli! Na szcz�cie Maciej zgodzi� si� przyj�� pieni�dze. Ca�� t� spraw� opowiedzieli�my wieczorem Guciowi. W tajemnicy - ma si� rozumie�. - Maciej jest sko�czony ga�gan - zniecierpliwi� si� Gucio - zreszt� i tak na nic si� wszystko zda�o! C� wy z waszymi g�upimi kotletami wobec ca�ego magazynu w�dlin takiego bogacza jak Przyjemski?! Nie mog�, nie chc� zatai�, �e na tej drodze szalonej od zawi�ci, kradzie�y, przekupstwa - doszli�my do zbrodni. Dzie� wy�cig�w si� zbli�a�, �wiczyli�my pilnie, zdzierali�my sobie kolana na ko�skich bokach, ja te�, cho� nie stawa�em przecie. C� jednak mieli�my pocz�� wobec przewagi Przyjemskiego?! W�asny nasz dom popiera� go, mimo woli, ale popiera�! Mama kupowa�a stale w sklepie Przyjemskiego. Prosili�my, �e nie chcemy, nie lubimy, nie b�dziemy jedli w�dlin! Nie pomaga�o. Postanowili�my niszczy� kie�basiarza jeszcze inaczej. Za ostatnie grosze kupili�my sobie koziki. Trzymamy je w r�kawie... Mama grzecznie, przy ladzie w sklepie u pana Przyjemskiego: - Prosz� o p� funta szynki - powiada. P� funta szynki?! - Dobrze. Czekamy. Wszyscy patrz� przed siebie na kie�basy, szynki i salcesony. Irzek daje has�o - i szast no�em przez po�e� s�oniny, wisz�cy od stropu a� do ziemi. Szast - szast - szast. O tym nie dowiedzia� si� nikt, nawet Gucio. Najsmutniejsze, �e Przyjemski wcale tego nie odczu�. Ojciec jego z naszym rozmawia� w najlepsze, a on sam, kie�basiarz, u�miecha� si� po dawnemu "na z�o��", udaj�c, �e nas nie widzi. Na ostatniej lekcji przed wy�cigami pokaza� nam banknot i rzek�: - Ode mnie dla Macieja. Zobaczymy, kto zwyci�y!... Co si� dzia�o w sam dzie� wy�cig�w nie pami�tam dok�adnie. Ci�gle tarli�my r�ce o spodnie. Irzek dla lekko�ci opr�cz �niadania nic nie jad� i nawet o pogod� nie starali�my si� ju� za pomoc� sprzyjania. Przed dwunast� poszli�my z ojcem do uje�d�alni, zobaczy� konie przed biegiem. Mama ostatni raz prosi�a ojca o co� po francusku, na co odpowiedzia� po polsku: - Nie b�d� dziecinna. Przez Rynek, przez ulic� Wolsk�, przez ca�e miasto szli�my: ojciec, Irzek i ja w "konnym" ubraniu. Wielka, szcz�liwa, niezapomniana chwila: ojciec w d�ugich butach i w sokolskim mundurze, my w bufiastych bia�o-niebieskich bluzach i w granatowych d�okejkach. By�a nawet pogoda. Nikt na to nie zwraca� uwagi, wydarzenia, kt�rych oczekiwali�my, za�miewa�y wszystko. Przyjemski �azi� ju� po stajni. W aksamitnym ubraniu, w nowych butach z cholewami i w ma�ych, ale prawdziwych ostrogach. - Przyjemski ma znowu nowe buty - rzek� Irzek nagle. - C� z tego? - odpowiedzia� ojciec. - W kolanach spoczywa si�a je�d�ca, nie w butach! Lepiej zobaczmy konie. Ojciec skin�� na Macieja m�wi�c: - C� tam powiecie nowego? Maciej roze�mia� si� - hy, hy, hy! Zacz�li rozmawia� o popr�gu, d�ugo�ci strzemion, o uzdach, aby ju� potem nie by�o �adnych niespodzianek. Poszli�my do naszej Adeli, namawia� j�, prosi�, zach�ca�. Obok w przegrodzie sta� wstr�tny, czarny Krakus, kt�remu w�a�nie dawa� Przyjemski cukier. Nie wypada�o nic m�wi�. G�askali�my Adel� po bia�ych bokach i ca�owali�my j� w d�ug� siw� szyj�. Odwr�ci�a g�ow� znad ��oba i tchn�wszy ciemnymi nozdrzami nastawi�a uszy, jakby chc�c s�ysze� ciche nasze s�owa. Drogi z miasta na pole wy�cigowe nie pami�tam. Ostatecznie wjechali�my powozami w jaki� las. Gra�a muzyka. Pan profesor Walczak galopowa� na czele soko��w, ojciec na Gniadym w pierwszej czw�rce. Rozdawali jakie� nagrody. Z boku, na drugiej, mniejszej ��ce robi� si� podwieczorek. Dymi�o stamt�d ci�gle, a z rozdartych papier�w ukazywa�y si� lukrowane torty. Jakich� dw�ch pan�w, z rozdzia�kiem przez ca�� g�ow�, przybieg�o do mamy jako do pani doktorowej. Wszyscy na ni� czekali. Trzyma�a mnie ci�gle za r�k�. Odpowiada�a im rozgl�daj�c si� niespokojnie, �e przyjdzie za chwil�, ale musi jeszcze zaczeka�, a� si� wszystko sko�czy... By�a bez r�kawiczek. R�ce mia�a zimne, ci�gle przeciera�a czo�o jak cz�owiek, kt�ry sobie koniecznie chce co� przypomnie� i nie mo�e... Znowu z daleka rozleg�y si� g�osy tr�bek. Irzka ju� dawno nie by�o. Poszed� ustawia� si� do wy�cig�w. Przyjemski si� nie �pieszy�. Paradowa� na swym czarnym Krakusie tam i na powr�t, w kr�tkim galopie przemyka� od jednej strony na drug�. Wszyscy pytali si�, co to za ch�opiec? Taki zgrabny i �mia�y? Kie�basiarz!... Na ��k� wjechali starsi panowie-sokoli i zacz�li rozgarnia� publiczno�� ze �rodka ku ciemnym krzakom olszyny, kt�re ci�gn�y si� po obu stronach. W czasie tego rozgarniania z szarych, grubych chmur, roz�cielonych na niebie, lun�� nagle deszcz. Stali�my pod krzakami w pierwszym rz�dzie. Mama �cisn�a mnie za r�k� tak mocno, �e omal nie krzykn��em. - Deszcz pada! - zawo�a�a. - No to si� schowajmy gdzie� dalej. - Ale� nie. - Oddycha�a g��boko, kwiatki, kt�re mia�a na kapeluszu, pok�ad�y si� nisko, z pi�knej jedwabnej sukni sp�ywa�a woda. Mama pochyli�a si� ku mnie i zacz�a m�wi� prosto do ucha, jakbym nie dos�ysza�: - Deszcz pada, rozumiesz?! Nie b�dzie tych wy�cig�w. Nie b�dzie. Po tak rozmi�k�ej ziemi nie puszcz� koni. Nie puszcz�. Nie mog�. Nie wiem, dlaczego odpowiedzia�em, �eby rozpi�a parasolk�. Nagle z przeciwleg�ej strony wyjecha� ojciec na Gniadym. By� blady, ale si� u�miecha�. Sokole pi�ro trzyma�o si� na deszczu doskonale. Rzek� do mamy: - Czy ci nie przemokn� buciki? Zaprzeczy�a g�ow� kilka razy. Ojciec opar� r�k� na szyi Gniadego i powiedzia� spokojnie, jakby nie do mamy, a przed siebie, w ��k�: - Musz� przeczeka� jeszcze. Na zachodzie ju� si� wyja�nia. Istotnie, nad pasmami zrudzia�ej olszyny i ciemnych buk�w rozszerza� si� bia�oniebieski pas nieba. Po chwili deszcz usta�, z kraju lasu zn�w pop�yn�y g�osy tr�bek. Serce mi wali�o, s�ysza�em tak wyra�nie, jakbym je trzyma� w r�kach, na wierzchu. Ojciec jeszcze raz poklepa� Gniadego i znowu zwr�ci� si� do mamy. W oczach pali�o mu si� silne, twarde spojrzenie. - Nie b�j si� - zacz�� i urwa�... Z daleka od wylotu ��ki wypad� t�tent. Po obu stronach olszyny dr�a�y ga��zie, publiczno�� garn�a si� naprz�d, coraz spieszniej, przez krzaki. Wiedzia�em, co znaczy ten t�tent! Ju� stan�li, odstartowali - ju� goni�! Irzek, Przyjemski, Adela, Krakus i inni jeszcze ch�opcy. Ju� goni� - ziemia dudni... Zacz�o mi �wiszcze� ko�o uszu. Z piersi, od do�u w g�r�, w gard�o j�� si� t�oczy�, wpycha� male�ki, wi�kszy, coraz wi�kszy szum! Ju� goni�... Przyjemski ma ostrogi, Irzek nie ma... Ziemia bije coraz bli�ej - jasny pas nieba wyp�yn�� do p� ��ki - ojciec stoi na Gniadym jak mur. Ziemia t�tni coraz bli�ej, pu�ci�em r�k� matki. Zacz�a mnie szuka�, dotyka� jak po omacku, �lepa! Trzeba naprz�d skoczy�, zobaczy� ich! Na jeden b�ysk sekundy odwr�ci�em si� w ty�, by to powiedzie� mamie. Bia�a, pusta twarz w�r�d li�ci powi�d�ej olszyny wysun�a si� ku mnie po�piesznie, r�ce obj�y za szyj� i przez piersi poci�gn�y w ty� mocno. Ogromny tupot koni bije z bliska, leci, leci, po�piesza - ca�y �wiat nadlatuje!... Zdar�em z siebie dr��ce r�ce matczyne, skoczy�em naprz�d, ju� ich widz�! Widz� i krzycz�, krzycz�... Gromada wyci�gni�tych koni - przednie nogi i chrapy. Grudy lec�ce spod kopyt - trawa si� rozlatuje jak wyrwane w�osy - t�tent i �wist - blade niebo nad ��k� - oczy nad grzywami pochylone - i nagle!! Nagle - Adela! Nagle - Adela... Nagle bia�a Adela o �eb, o szyj�, o ca�y d�ugi grzbiet wysuwa si� naprz�d. Przyjemskiemu krew leci z z�b�w! Przyjemski - nic, nigdy Przyjemski! Zawsze z ty�u! Zawsze, zawsze, zawsze! Adela! Pierwsza! Sypa� grud� spod kopyt za siebie - za siebie!! Irzek nad sam� grzyw� bia��, daszek d�okejski mi�dzy stulonymi uszami, Irzek - pierwszy! Rozb�ys�o we mnie ca�e s�o�ce, r�ce trzymam nad sob� i krzycz� ustami, gard�em, oczami, nosem, ca�� g�ow�: - Irzeeeeek!!! I wtedy nagle moc jakowa� straszliwa, niepoj�ta obr�ci�a mnie w ty�... Mama!... W ciemnych li�ciach olszyny, z zamkni�tymi szczelnie oczami... Chwyta si� za czo�o, za skronie, ramiona, jakby ogie� na sukni gasi�a, kt�ry j� obj�� ze wszystkich stron i parzy... Przez �ci�ni�te powieki lec� �zy nieustannie. Pusta twarz w ciemnych li�ciach powi�d�ych oddycha g��boko, przez zamkni�te powieki p�yn� �zy. Od tej chwili do dzi� wci�� jeszcze nie wiem i mo�e nigdy ju� nie odgadn�... nie wiem... Czy triumf jest wa�niejszy, czy l�k pokorny przed nim? Czy rozwaga zwyci�ska, czy mi�o�� przera�ona? Och koniu! Polotna dumo wszystkich p�l, dr�g i pochod�w �wiata, kt�ry� w czasie zamierzch�ym oznacza� cz�owiekowi bieg s�o�ca, kt�ry� k�ad� w startej podkowie szcz�cie na progu ojc�w, s�awo szybkonoga, wiej�ca poprzez mroki rozpuszczon� grzyw�! Oddalaj� si� z wolna wszystkie g�osy, t�tent twych kopyt niknie, nad ca�� ��k� le�y ju� czyste niebo, czas przechodzi swe ko�o, a mnie, oci�ale krocz�cemu po�r�d zmian bezustannych zdaje si� coraz cz�ciej, �e wi�cej s�ycha� prawdy w cieniu zapomnianej olszyny ni� na drogach wstrz�sanych gonitw�... Kuku�ka. WEZWANIE. Pod wiecz�r przychodzimy z lasu do domu, moi dwaj mali synowie i ja. Na g��wnej �cie�ce, w samym �rodku ogrodu wbijamy jaki� kijek. Zr�cznie, m�drze otoczymy go usch�ymi ga��ziami so�niny i zapalamy ognisko. Nie po to, by piec ziemniaki, lecz �e jest jesie�, wi�c aby si� pali�o. Ogie� "pisze" pr�dko na zrudzia�ych ig�ach, mi�dzy ga��zie jab�oni rozsnuwa szare pasma dymu i jasne, czerwone j�zyki. Kucn�wszy we trzech doko�a, widzimy si� przez w�tek dymu i przez kielich p�omienia, kt�rego brzegi wci�� si� rozchylaj�. - Jeste�cie dwaj bracia i ja - m�wi� wolno w szybkim trzasku ga��zek - czyli jeste�my tu we trzech. Ch�opcy patrz� powa�nie na �arliwe "pismo" ogniste i przed siebie, za p�ot, w dalek� �cian� lasu. Po d�ugiej chwili znajduj� wreszcie odpowied�. - Czy� ty te� by� we trzech? Czy� te� mia� ojca? Czy� te� mia� rodzic�w? Jak si� nazywali twoi bracia? Czy te� palili�cie na takiej �cie�ce ognisko? Synowie moi - za przyczynieniem drzewa, dymu, ciszy i p�omienia stoj� teraz i tu, przede mn�, i ju� jakoby gdzie indziej - na brzegach przemijania ludzkiego. - Naturalnie! Ja te� mia�em rodzic�w i te� palili�my ognisko. Braci wi�cej nawet mia�em ni� wy. By�o nas z ojcem czterech. Czyli - bez ojca, samych braci trzech. M�j starszy syn podnosi nad ogniem sw�j d�bowy, rze�biony jatagan i wo�a w g�r� mi�dzy ga��zie: - Trzech dzielnych braci! - No tak - odpowiadam po niejakim wahaniu - trzech braci. Pisa�em dot�d, �e nas by�o dw�ch. We dw�ch je�dzili�my konno, we dw�ch ustawiali�my mena�eri� w drewnianych wn�trzno�ciach fortepianu, we dw�ch ciosali�my miecze z wi�lanej wikliny nad grobl�, we dw�ch p�yn�li�my przez "dywanowy" Nil, we dw�ch czekali�my wszystkich �wi�t i imienin, we dw�ch gin�li�my i zwyci�ali. Tymczasem trzech nas by�o, pami�tam dobrze... Nawet dzi�, teraz, nad g�owami mych ch�opc�w, w p�achetce dymu i w strz�pach ognistych widz� twarz trzeciego! Czas si� mi�dzy nami po�o�y�, rozci�gn�� i ju� przep�yn��. Tyle �ycia, tyle wydarze� przesz�o, �e gdy ogie� dzisiejszy czerwieni mi ju� siwe skronie - jego, brata trzeciego unosi wci�� jeszcze na swych krajach p�ynnych jako ma�ego ch�opczyka... Widz� go dzi�, jakim odszed� od nas przed laty; a jakim odszed�, by�by teraz synom moim r�wie�ny. Nie wyr�wna ju� tego nic i nie po��czy, gdy� �mier� nas rozdzieli�a. Ty, kt�rej cie� najl�ejszy odstukujemy zawsze trzy razy palcem w drzewo, do kt�rej �miej�c si� przezornie, wo�amy - na psa urok! Kt�ra� powinna by�, b�d� zawsze - sto tysi�cy mil i najwi�ksz� liczb� "razy" na �wiecie - daleko od nas wszystkich, a najdalej od dzieci! Kt�ra b�d� zawsze na �wiecie w niczyim r�ku, jak tylko w r�ku Boga! W opisanym poni�ej zdarzeniu prawdziwym wypowiedziane b�dzie, jak si� pewnego razu z po�rodka szcz�cia �mier� wy�oni�a, jakie szkody wynik�y z tego nieprzebrane. Ale b�dzie te� tutaj pewna pr�ba przedsi�wzi�ta, trudna, cho� bardzo prosta, mianowicie pr�ba wykazania, �e nawet �mier� w swych zimnych palcach przynosi cz�owiekowi jasne �wiat�o przysz�o�ci. Samo Wydarzenie. Ten trzeci spo�r�d nas, najm�odszy, o kt�rym dot�d prawie nie wspomina�em, nazywa� si� Tanczu�. Nie chodzi o prawdziwe imi� z metryki, kt�re jest dla szko�y, dla �wiata, lecz o imi� rodzinne, kt�re tworzy si� samo, dla domu, a chocia� tylko na niby, ono jedno istnieje naprawd�. Tanczu�, czyli d�wi�k zbli�ony do ta�ca, ale wi�cej tu na weso�o�ci zale�a�o ni� na ta�cu. Trzeba widzie�, jak ojciec idzie z nami przez Planty, gdy zbieramy kasztany. Traci nas z oczu, zn�w si� ukazujemy, we dw�ch tylko, Irzek i ja. Trzeba widzie�, jak ojciec natychmiast odrzuca w bok g�ow� i wo�a - gdzie jest Tanczu�? Wypowiedziawszy to musi si� u�miechn��. Trzeba s�ysze�, jak si� nas o co� pyta po starsze�stwie: Irzka, mnie, �eby "pozna� nasze rozumy". Musi przerwa� potem, kucn��, spojrze� w oczy najm�odszego i jakby na nowo zaczyna�, spyta� z nowym westchnieniem: - No, a ty, Tanczusiu? To samo mama. Mo�e nie to samo? Mo�e wi�cej, ale zawsze, zawsze inaczej. Nie przeszkadza�o to nam wcale, przeciwnie, mieli�my z tego ogromne korzy�ci. Po pieni�dze na cukierki, na bilet do panoramy lub cyrku, albo z powodu wybicia przez nas szyby, albo gdy si� okaza�o, �e w jakiej� sprawie od tak dawna k�amiemy - zawsze Tanczu�! Nigdy nie ba� si� i��. Przychodzi�, m�wi� ca�� prawd� i czeka� sk�adaj�c sobie r�ce na piersiach. Nie pami�tam, jak wygl�da�. O ojcu, o matce, bracie nie pami�ta si� tych rzeczy, Wie si� tak g��boko i na pewno, �e pomieszane to ju� jest ze wszystkimi my�lami na zawsze. Nie pami�tam, jak wygl�da�, ale doskonale przypominam sobie chwil�, w kt�rej uzna�em go za najm�odszego brata, b�d�cego w �rodku mi�dzy nami wszystkimi. Dzie� ten by� od samego pocz�tku bardzo radosny. Czu�em po prostu, jakby wszystko wsz�dzie obj�te by�o jak�� poz�otk� prze�liczn�. Wszystkie przedmioty naszego mieszkania, kt�re ju� i tak kochali�my bardzo, wyst�pi�y jeszcze bli�ej. Od samego rana zamieszka�a we mnie i chyba w nas wszystkich - niech�e mi wolno b�dzie wyrazi� si� dawn� gwar� domow� - sama grzeczno��. Wszystko, czego si� tkn�, co zrobi�, jest dobre i grzeczne. By�a to niedziela. Ojciec nie przyjmowa� chorych, nasz s�u��cy Tomasz otworzy� pokoje mieszkania na przestrza�. Od sypialni a� do salonu, wychodz�cego na Sukiennice, wida� by�o coraz wi�cej s�o�ca. Ojciec le�a� w ��ku i czyta� lekarskie gazety, pe�ne rysowanych maszyn, przyrz�d�w i kolorowych wn�trzno�ci. My z salonu przez wszystkie drzwi, czyli w�wozy, zdobywali�my ojca swymi papierowymi armiami. Turkusi, grenadierzy, kosynierzy, sokoli, baszybo�ucy z ogromnymi b�bnami, bersalierzy, Bu�garzy w �apciach. Afga�czycy z no�ami w z�bach, Serbowie, u�ani, strzelcy konni genera�a Zaj�czka, pu�k piechoty Wodzickiego, pruska landwera, Austriacy, �uawi w czerwonych portkach, Ko�ciuszko, �wietnie "wyci�ty" Sobieski, Wilhelm I Stary, Madali�ski, Hektor, Achilles, troch� staro�ytnych Grek�w z tarczami, okr�ty, �odzie papierowe, wszystkie zwierz�ta naszych mena�eryj, specjalnie tresowane dla wojny, stra� ogniowa, nawet urz�dnicy kolejowi dw�ch stacyj, podarowanych kiedy� przez Gucia - wszystko lecia�o zgodnie na �eb na szyj� zdobywa� ojca w ��ku. Gdy Bartosz G�owacki imieniem tych wojsk zatkn�� na ja�ku ojca sztandar kosynierski, odwo�a�a nas mama do jadalni. Sprawa by�a wa�na - robi� si� strudel z jab�kami. Z ma�ej czapeczki ciasta prz�d�o si� i prz�d�o, i ci�gn�o, p�ki si� nie wyci�gn�o r�wniusie�kiej mg�y, przez kt�r� mo�na patrze� i widzie�. Grzeczno�� nie opu�ci�a nas do obiadu. Sp�ni� si�,