9338
Szczegóły |
Tytuł |
9338 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
9338 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 9338 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
9338 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Matthew Reilly
�wi�tynia
Temple
Prze�o�y� Piotr Roman
Dla mojego brata Stephena
Podzi�kowania
Moje podzi�kowania nale�� si� wielu osobom.
Dzi�kuj� Natalie Freer - zawsze jest pierwsz� osob�, kt�ra czyta moje teksty, a robi to
w porcjach po czterdzie�ci stron. Natalie, dzi�kuj� Ci za niezwyk�� cierpliwo��, wielkoduszno��
i wsparcie. Dzi�kuj� te� mojemu bratu, Stephenowi Reilly�emu - za lojalno�� i ostre jak brzytwa
komentarze do tekstu. (Czy wspomina�em ju� kiedy�, �e napisa� najlepszy scenariusz, jaki
w �yciu czyta�em?).
Rodzicom dzi�kuj� jak zawsze za mi�o��, zaanga�owanie i wsparcie. Mojemu dobremu
przyjacielowi Johnowi Schrootenowi za to, �e po raz trzeci zgodzi� si� by� kr�likiem
do�wiadczalnym. (John jest pierwsz� osob�, kt�ra czyta moje ksi��ki in toto - wci�� pami�tam,
jak czyta� Stacj� lodow� podczas meczu krykieta na Sydney Cricket Ground). Dzi�kuj� tak�e Nik
Kozlinie za komentarze we wczesnej fazie powstawania tekstu i Simonowi Kozlinie za to, �e
pozwoli� mi da� bohaterowi tej ksi��ki swoj� twarz.
Na koniec nale�y te� wspomnie� o wspania�ych ludziach z Pan Macmillan. O Cate Paterson,
moim wydawcy, kt�ra sprawi�a, �e to wszystko sta�o si� mo�liwe. Jej starania dotycz�ce
publikacji powie�ci sensacyjnych, przeznaczonych na masowy rynek, zas�uguj� na najwy�sze
uznanie. O Annie McFarlane, mojej redaktorce, kt�ra potrafi�a wydoby� ze mnie wszystko to, co
we mnie najlepsze. O przedstawicielach handlowych Pan - to oni kr��� dzie� w dzie� po kraju
i walcz� na pierwszej linii frontu, w ksi�garniach ca�ego kraju. Szczeg�lne podzi�kowanie nale�y
si� Jane Novak, zajmuj�cej si� w Pan moimi ksi��kami - za opiekowanie si� mn� oraz w�a�ciwe
zinterpretowanie ironii mojej rozmowy na jej temat z Richardem Stubbsem - naszym wsp�lnym
marketingowcem - w og�lnokrajowym programie radiowym.
To by by�o na tyle. Zaczynajmy przedstawienie...
WST�P
Autor: Mark J. Holsten
Utracona cywilizacja - podb�j Ink�w
(Advantage Press, Nowy Jork, 1996)
ROZDZIA� I: KONSEKWENCJE KONKWISTY
(...) Nale�y tu przede wszystkim podkre�li�, �e podb�j Ink�w, dokonany przez hiszpa�skich
konkwistador�w, by� prawdopodobnie najwi�kszym i najsilniejszym starciem dw�ch kultur
w historii rozwoju ludzko�ci.
Dominuj�cy pod�wczas na �wiecie nar�d marynarzy - Hiszpanie - przyby� na zajmowane
przez Ink�w terytorium z Europy wraz z najnowsz� technologi� i star� si� z najpot�niejszym
imperium, jakie kiedykolwiek istnia�o w obu Amerykach.
Niestety dla historyk�w - w znacznej mierze z powodu nienasyconego g�odu z�ota Francisca
Pizarra oraz jego ��dnych krwi konkwistador�w - to najwi�ksze imperium obu �wczesnych
Ameryk jest tak�e jednym z tych, o kt�rych najmniej wiemy.
Spl�drowanie imperium Ink�w przez Pizarra i jego armi� w 1532 roku mo�na z pewno�ci�
uzna� za jedno z najbrutalniejszych dzia�a� w historii ludzko�ci. Cytuj�c s�owa
dwudziestowiecznego historyka, Hiszpanie - wyposa�eni w najgro�niejsz� bro� kolonizator�w,
proch strzelniczy - szli przez inkaskie wsie i miasta, rozprawiaj�c si� z ich mieszka�cami �z
brakiem zasad, przed kt�rym wzdrygn��by si� nawet Machiavelli�.
Inkaskie kobiety by�y gwa�cone we w�asnych domach i zmuszane do pracy w ohydnych,
prymitywnych burdelach. M�czyzn torturowano - wypalano im oczy roz�arzonymi w�glami
albo przecinano �ci�gna. Dzieci zwo�ono setkami na wybrze�e, po czym �adowano je na
niewolnicze galeony i zabierano do Europy.
W miastach ogo�acano �wi�tynie, z�ote tace i �wi�te figury przetapiano na sztaby, nie
zastanawiaj�c si� nad ich znaczeniem kulturowym.
Najbardziej chyba znana historia m�wi�ca o poszukiwaniu skarb�w Ink�w dotyczy
Hernanda Pizarra - brata Francisca - i jego wielkiej wyprawy do le��cego na wybrze�u
miasteczka Pachacamac, maj�cej na celu odnalezienie pos��ka mitycznego inkaskiego bo�ka.
Francisco de Jarez w swojej znanej powszechnie pracy Verdadera relaci�n de la conquisia del
Peru napisa�, �e podczas marszu do �wi�tyni-krypty w Pachacamac Hernando zgromadzi�
niewyobra�alne bogactwa.
Na podstawie nielicznych pozosta�o�ci po imperium Ink�w - budowli, kt�rych Hiszpanie nie
zniszczyli, lub z�otych przedmiot�w kultowych, kt�re Inkowie zdo�ali ukry� - wsp�czesnym
historykom uda�o si� uzyska� nieco wiadomo�ci o tej tak niegdy� wspania�ej cywilizacji.
Jest to jednak wiedza na tyle wystarczaj�ca, by stwierdzi�, �e by�o to imperium paradoks�w.
Inkowie nie mieli ko�a, a jednak zbudowali najbardziej rozwini�ty system dr�g, jaki zna�y
oba kontynenty ameryka�skie. Nie umieli przetapia� rudy �elaza, a mimo to ich wyroby z innych
metali - zw�aszcza z�ota i srebra - by�y wspania�e i niepowtarzalne. Nie znali pisma, ale ich
numeryczny system zapisu, zwany quipu - w�z�y wi�zane na wielokolorowych sznurkach - by�
niezwykle dok�adny. Tak samo dok�adni byli podobno guipu-camayoc, siej�cy postrach poborcy
podatkowi, kt�rzy potrafili doliczy� si� braku nawet czego� tak ma�ego jak sanda�.
Najdok�adniejszy zapis codziennego �ycia Ink�w pochodzi od Hiszpan�w. Tak jak zrobi� to
dwadzie�cia lat wcze�niej Cortez na terenie dzisiejszego Meksyku, konkwistadorzy sprowadzili
ze sob� na teren obecnego Peru mnich�w, kt�rzy mieli w�r�d poga�skich tubylc�w g�osi� S�owo.
Wielu z tych mnich�w i ksi�y wr�ci�o po latach do Hiszpanii i zapisa�o to, co widzia�o,
a sporz�dzone przez nich manuskrypty mo�na znale�� w europejskich klasztorach - s� opatrzone
datami i kompletne (...).
Autor: Francisco de Jerez
Verdadera relaci�n de la conquista del Peru
(Sewilla, 1534)
Kapitan Hernando Pizarro poszed� razem ze swoimi lud�mi mieszka� w jakich� wielkich
izbach w jednej z dzielnic miasta. Oznajmi�, �e przyby� na rozkaz Gubernatora Francisca Pizarra
po z�oto �wi�tyni, zamierza je wi�c zebra� i przekaza�, komu trzeba.
Zgromadzili si� wszyscy zwierzchnicy miasta oraz kap�ani Idola i powiedzieli, �e je
wydadz�, ale wyra�nie grali na zw�ok�, wynajduj�c coraz to nowe trudno�ci. W ko�cu co�
przynie�li, bardzo jednak niewiele, twierdz�c, �e wi�cej nie maj�.
Kapitan o�wiadczy�, �e �yczy sobie obejrze� Idola, wi�c zaprowadzili go do domu, w kt�rym
mia� si� znajdowa�. By� to pi�kny dom - niedawno pomalowany i udekorowany w tradycyjnym
india�skim stylu. Jego wej�cia pilnowa�y kamienne pos�gi jaguar�w, a �ciany zdobi�y
p�askorze�by, przedstawiaj�ce demoniczne, podobne do kot�w stwory. Wewn�trz by�a jednak
tylko ciemna, �mierdz�ca komnata, po�rodku kt�rej sta� nagi kamienny o�tarz. W trakcie podr�y
wiele s�yszeli�my o legendarnym Duchu Ludzi, kt�ry mieszka� we wn�trzu �wi�tyni-krypty
w Pachacamac. Indianie twierdzili, �e jest to b�g, kt�ry ich stworzy�, pozwala im trwa� i jest
�r�d�em ich si�y.
Ale w Pachacamac nie znale�li�my Idola. By� tam jedynie nagi o�tarz w �mierdz�cej
komnacie.
Kapitan rozkaza�, aby dom, w kt�rym rzekomo mia� si� znajdowa� pos�g poga�skiego
bo�ka, zosta� zburzony, a zwierzchnicy miasta natychmiast straceni za oszustwo. Ten sam los
mia� spotka� kap�an�w Idola. Kiedy rozkaz ten zosta� wykonany, kapitan opowiedzia�
wie�niakom o naszej �wi�tej Wierze Katolickiej i nauczy� ich �egna� si� krzy�em...
�r�d�o: �New York Times�
31 grudnia 1998, str. 12
Naukowcy dostaj� fio�a z powodu rzadkich manuskrypt�w
TULUZA, FRANCJA: Naukowcom, specjalizuj�cym si� w historii �redniowiecznej,
zaprezentowano dzi� rzadki skarb - mnisi z opactwa San Sebastian, odizolowanego od �wiata
klasztoru jezuit�w w Pirenejach, po raz pierwszy od 300 lat otworzyli sw� wspania��
�redniowieczn� bibliotek� dla grupy laickich ekspert�w.
Naukowc�w interesowa�a g��wnie mo�liwo�� obejrzenia zbior�w �redniowiecznych
r�kopis�w, zw�aszcza tych sporz�dzonych przez �wi�tego Ignacego Loyol�, za�o�yciela
Towarzystwa Jezusowego.
Ale najg�o�niejsze okrzyki zachwytu grupki historyk�w, kt�rym pozwolono wej�� do
przypominaj�cej labirynt biblioteki opactwa, wywo�a�o odkrycie w niej innych r�kopis�w - od
dawna uwa�anych za zaginione.
Chodzi�o o kodeks �wi�tego Alojzego Gonzagi, napisany pono� przez �wi�tego Franciszka
Ksawerego, oraz - co by�o jeszcze wspanialszym odkryciem - orygina� legendarnego
Manuskryptu Santiago.
Dzie�o to, napisane w 1565 roku przez hiszpa�skiego mnicha Alberta Luisa Santiaga,
zajmuje u historyk�w �redniowiecza szczeg�lne miejsce - przede wszystkim dlatego, �e do tej
pory s�dzono, i� zosta�o zniszczone podczas Rewolucji Francuskiej.
Przypuszcza si�, �e r�kopis ujawnia najbardziej brutalne szczeg�y dokonanego w latach
1531-35 przez hiszpa�skich konkwistador�w podboju Peru. Prawdopodobnie zawarta jest w nim
te� jedyna istniej�ca pisemna relacja (sporz�dzona na podstawie bezpo�rednich obserwacji)
o prowadzonym w d�unglach i g�rach Peru obsesyjnym polowaniu krwio�erczego hiszpa�skiego
kapitana na cenn� figurk� inkaskiego bo�ka.
Prezentacja w klasztorze nale�a�a jednak do tych w rodzaju �patrzymy, ale nie dotykamy�.
Kiedy ostatni naukowiec zosta� (wbrew swojej woli) wyprowadzony z biblioteki, pot�ne
d�bowe drzwi dok�adnie zamkni�to.
Mo�na jedynie mie� nadziej�, �e do chwili ich ponownego otwarcia minie nieco mniej ni�
300 lat.
PROLOG
Opactwo San Sebastian
Pireneje Francuskie
Pi�tek, 1 stycznia 1999 roku, godzina 3.23
Gdy m�odemu mnichowi przyci�ni�to zimn� luf� do skroni, zadr�a�y mu ramiona, a po
policzkach pop�yn�y �zy.
- Na Boga, Philippe... je�eli wiesz, gdzie on jest, powiedz im! - wy szlocha�.
Brat Philippe de Villiers kl�cza� na pod�odze jadalni opactwa ze splecionymi na karku
d�o�mi. Po jego lewej stronie kl�cza� brat Maurice Dupont, kt�remu przystawiono pistolet do
skroni, a po jego prawej pozosta�ych szesnastu jezuickich mnich�w, mieszkaj�cych w opactwie
San Sebastian. Ca�a osiemnastka kl�cza�a w r�wnym szeregu.
Przed de Villiersem - nieco na lewo - sta� m�czyzna w czarnym kombinezonie bojowym,
uzbrojony w pistolet samopowtarzalny Glock 18 i karabinek szturmowy Heckler& Koch G-11 -
najnowocze�niejszy karabin, jaki do tej pory skonstruowano. Lufa glocka ubranego na czarno
�o�nierza dotyka�a skroni Maurice�a Duponta.
W wielkiej sali znajdowa�o si� jeszcze kilkunastu podobnie ubranych i uzbrojonych
m�czyzn. Ka�dy z nich mia� twarz zakryt� czarn� mask� narciarsk� i wszyscy czekali na
odpowied� Philippe�a de Villiersa na zadane przed chwil� pytanie.
- Nie wiem, gdzie on jest... - wykrztusi� w ko�cu de Villiers.
- Philippe... - j�kn�� Maurice Dupont.
Bez jakiegokolwiek ostrze�enia bro� przy skroni m�odego mnicha wystrzeli�a, huk zadudni�
echem po niemal pustym opactwie. G�owa Duponta eksplodowa�a jak arbuz, a fontanna krwi
trysn�a na twarz de Villiersa.
Nikt poza murami klasztoru nie s�ysza� wystrza�u.
Opactwo San Sebastian przycupn�o na szczycie g�ry, mniej wi�cej dwa tysi�ce metr�w nad
poziomem morza, i by�o dobrze ukryte w�r�d o�nie�onych wierzcho�k�w Pirenej�w Francuskich.
Jak lubi� powtarza� jeden ze starszych mnich�w, bardziej ju� zbli�y� si� do Boga nie by�o
mo�na. Najbli�szy s�siad opactwa - platforma teleskopu obserwatorium Pic du Midi - by�a
oddalona od klasztoru jakie� dwadzie�cia kilometr�w.
M�czyzna z glockiem podszed� do mnicha po prawej stronie de Villiersa i przystawi� mu
luf� do g�owy.
- Gdzie jest manuskrypt? - spyta� po raz drugi. Mia� wyra�ny bawarski akcent.
- Ju� powiedzia�em, �e nie wiem. BAM!
Drugi mnich polecia� do ty�u i po chwili jego cia�o upad�o na pod�og�, a z rany w g�owie
zacz�a si� wylewa� krew, tworz�c czerwon� ka�u�� na posadzce. Przez kilka sekund cia�o drga�o
w konwulsjach i trzepa�o o kamienne p�yty niczym wyrzucona na brzeg ryba, po czym
znieruchomia�o.
De Villiers zamkn�� oczy i zacz�� si� modli�.
- Gdzie jest manuskrypt? - ponownie spyta� Niemiec.
- Nie... BAM!
Zgin�� nast�pny mnich.
- Gdzie on jest?!
- Nie wiem! BAM!
Kolejny zastrzelony mnich.
Nagle lufa glocka zmieni�a kierunek: tym razem Niemiec skierowa� j� mi�dzy oczy de
Villiersa.
- Pytam po raz ostatni, bracie de Villiers. Gdzie jest Manuskrypt Santiaga De Villiers mocno
zaciska� powieki i nadal powtarza� s�owa modlitwy:
- Ojcze nasz, kt�ry� jest w niebie, �wi�� si�... Niemiec zacz�� naciska� spust.
- Zaczekaj! - krzykn�� w tym momencie kto� z drugiego ko�ca sali.
M�czyzna z glockiem odwr�ci� si� i zobaczy�, �e z szeregu kl�cz�cych braciszk�w
wychodzi starszy mnich.
- Prosz�! Prosz�... sko�cz z tym... sko�cz. Je�li obiecasz, �e ju� nikogo nie zabijesz, powiem
ci, gdzie jest manuskrypt.
- Gdzie jest?!
- Tutaj - powiedzia� stary mnich i ruszy� w kierunku biblioteki.
Zab�jca poszed� za nim.
Po kilku chwilach obaj wr�cili - Niemiec trzyma� pod pach� wielk�, oprawn� w sk�r� ksi�g�.
Cho� de Villiers nie m�g� widzie� jego twarzy, by�o oczywiste, �e pod czarn� narciarsk�
mask� u�miecha si� z satysfakcj�.
- Teraz id�cie i zostawcie nas w spokoju - powiedzia� stary jezuita. - Pozw�lcie nam
pochowa� zabitych.
Przez chwil� zab�jca zdawa� si� zastanawia� nad tymi s�owami. Potem odwr�ci� si� do
swoich ludzi i kiwn�� g�ow�.
M�czy�ni w czarnych maskach natychmiast unie�li swoje G-11 i otworzyli ogie� do
kl�cz�cych mnich�w.
Seria pocisk�w z broni maszynowej poszarpa�a kl�cz�cych ludzi na strz�py. Ich g�owy
eksplodowa�y, a z cia� kule powyrywa�y wielkie kawa�y mi�sa.
W ci�gu kilku sekund wszyscy mnisi nie �yli - z wyj�tkiem jednego: starego jezuity, kt�ry
da� Niemcom manuskrypt. Zakonnik sta� samotnie w ka�u�y krwi swoich wsp�braci i patrzy� na
morderc�w.
Dow�dca niemieckiego oddzia�u zrobi� krok naprz�d i skierowa� luf� glocka w g�ow� starca.
- Kim jeste�cie? - buntowniczo spyta� mnich.
- Schutzstajfeln Totenkopfrerband. Oczy starego zakonnika rozszerzy�y si�.
- Dobry Bo�e... Niemiec u�miechn�� si�.
- Nawet On ci� teraz nie uratuje - warkn��. BAM!
Kiedy glock wystrzeli� po raz ostatni, niemieccy skrytob�jcy wyszli z opactwa w obj�cia
nocy.
Min�a minuta, potem nast�pna.
Opactwo spowija�a cisza.
Cia�a osiemnastu jezuit�w le�a�y porozrzucane na pod�odze, sk�pane we krwi.
Skrytob�jcy nigdy nie dowiedzieli si�, �e by� kto�, kto przez ca�y czas ich obserwowa�.
Wysoko nad ich g�owami, nad sufitem ogromnej jadalni, znajdowa� si� pokoik, w�a�ciwie
male�ka kom�rka, zas�oni�ta od do�u drewnianym panelem - tak starym, �e szpary mi�dzy
deskami mia�y po kilka milimetr�w.
Gdyby mu si� dobrze przyjrzeli, z pewno�ci� dostrzegliby tkwi�ce w jednej ze szpar szeroko
otwarte, mrugaj�ce z przera�enia ludzkie oko.
North Fairfax Drive 3701
Arlington w stanie Wirginia Biura
DARPA - Agencji Zaawansowanych Obronnych Projekt�w Badawczych Stan�w
Zjednoczonych.
Poniedzia�ek, 4 stycznia 1999, godzina 5.50
Uzbrojeni intruzi poruszali si� bardzo szybko - doskonale wiedzieli, dok�d id�.
Wybrali optymalny czas na atak. Za dziesi�� sz�sta. Dziesi�� minut przed zej�ciem nocnej
zmiany wartownik�w. Dziesi�� minut przed obj�ciem s�u�by przez zmian� dzienn�. Nocna
zmiana jest wtedy zm�czona, stra�nicy co chwila spogl�daj� na zegarki, sprawdzaj�c, kiedy b�d�
mogli i�� ju� do domu. To w�a�nie najlepszy moment, �eby zaatakowa�.
Budynek przy North Fairl�ax Drive 3701, siedmiopi�trowa konstrukcja z ceg�y w Arlington
w stanie Wirginia, znajduje si� dok�adnie po drugiej stronie stacji metra Virginia Square.
Mieszcz� si� w nim biura DARPA - o�rodka Ministerstwa Obrony Stan�w Zjednoczonych,
w kt�rym prowadzone s� r�nego rodzaju badania, i w kt�rym konstruuje si� prototypy
najbardziej skutecznych urz�dze� bojowych.
Zamaskowani m�czy�ni biegli jasno o�wietlonym korytarzem. Trzymali wysoko uniesione -
w stylu SEAL - zaopatrzone w t�umiki pistolety maszynowe MP-5SD3, mocno przyciskaj�c do
ramion ich kolby i patrz�c uwa�nie wzd�u� luf.
TAT-TAT-TAT-TAT!
Cichy grad kul spad� na kolejnego wartownika - numer 17. Nie zatrzymuj�c si� nawet na
u�amek sekundy, intruzi przeskoczyli przez cia�o i skierowali si� ku Skarbcowi. Jeden z nich
w�o�y� do zamka kart� magnetyczn�, drugi poci�gn�� wielkie, hydraulicznie blokowane drzwi.
Znajdowali si� na drugim pi�trze budynku i przeszli ju� przez siedem punkt�w kontrolnych
pi�tego stopnia zabezpieczenia - potrzebowali do tego czterech r�nych kart magnetycznych
i sze�ciu kod�w alfanumerycznych. Wtargn�li do budynku poprzez podziemny wjazd towarowy -
w furgonetce, kt�rej przyjazdu si� spodziewano. Wartownicy przy podziemnej bramie zgin�li
pierwsi, zaraz po nich przysz�a kolej na kierowc�w furgonetki.
Tak�e i tu, na drugim pi�trze, uzbrojeni m�czy�ni nie zatrzymali si� ani na sekund� -
natychmiast jeden po drugim zacz�li wchodzi� do Skarbca - gigantycznego laboratorium,
otoczonego ze wszystkich stron �cianami z pi�tnastocentymetrowej warstwy porcelany. Na
zewn�trz porcelanowej warstwy by� kolejny kokon - trzydziestocentymetrowej grubo�ci,
wyk�adany o�owiem. Pracownicy DARPA mieli uzasadniony pow�d, by okre�la� to laboratorium
mianem �Skarbca�. �adne fale radiowe nie by�y w stanie pokona� jego �cian, nic tu nie mog�y
zdzia�a� nawet najnowocze�niejsze kierunkowe aparaty pods�uchowe - by�o to najbezpieczniejsze
miejsce w ca�ym budynku.
By�o - do tej chwili.
Zamaskowani m�czy�ni b�yskawicznie rozbiegli si� po sali.
Wok� panowa�a absolutna cisza.
Jak w �onie.
Nagle wszyscy znieruchomieli - ich cel sta� na wyci�gni�cie r�ki, na samym �rodku
laboratorium.
Cho� m�g� zdzia�a� tak wiele, nie by� zbyt du�y.
Mia� mo�e metr osiemdziesi�t wysoko�ci i wygl�da� jak klepsydra: g�rny sto�ek by�
skierowany czubkiem do do�u, dolny - ku g�rze, a oba szpice rozdziela�a niewielka komora
z tytanu, zawieraj�ca rdze�.
Z tytanowej komory po�rodku wychodzi�y liczne kolorowe przewody, z kt�rych wi�kszo��
znika�a w obudowie le��cego przed aparatur� laptopa.
Tytanowa komora by�a w tej chwili pusta.
W tej chwili.
Intruzi nie marnowali czasu. Zdj�li urz�dzenie z generatora i umie�cili je w p�tli ze
specjalnego materia�u, po czym natychmiast opu�cili Skarbiec. Drzwi. Korytarzem w g��b.
W lewo, a potem w prawo. B�yskawicznie pokonali jasno o�wietlony labirynt korytarzy,
przeskakuj�c nad cia�ami ludzi, kt�rych wcze�niej zabili. W ci�gu p�torej minuty wr�cili do
podziemnego gara�u i wsiedli do furgonetki - razem ze swoj� zdobycz�. Ledwie stopa ostatniego
z nich dotkn�a pod�ogi samochodu, opony zabuksowa�y na betonie i pojazd wyprysn�� w noc.
Dow�dca oddzia�u popatrzy� na zegarek.
5.59.
Ca�a operacja zaj�a im dziewi�� minut.
Nie wi�cej. Nie mniej.
PIERWSZA INTRYGA
PONIEDZIA�EK, 4 STYCZNIA, GODZINA 9.10
William Race sp�ni� si� do pracy. Po raz kolejny.
Zaspa�, potem odwo�ano jeden sk�ad metra, zrobi�o si� dziesi�� po dziewi�tej i ju� by�
sp�niony na poranny wyk�ad. Jego gabinet mie�ci� si� na drugim pi�trze Delaware Building
New York University. Budynek mia� antyczn�, zdobion� kutym �elazem wind�, kt�ra porusza�a
si� z pr�dko�ci� �limaka. Szybciej wchodzi�o si� po schodach.
Race uko�czy� trzydzie�ci jeden lat i by� jednym z najm�odszych wyk�adowc�w wydzia�u
j�zyk�w staro�ytnych NYU. By� �redniego wzrostu - mniej wi�cej metr siedemdziesi�t pi�� -
i do�� przystojny. Mia� jasnobr�zowe w�osy i szczup�� sylwetk�. Zza okular�w w drucianych
oprawkach patrzy�y b��kitne oczy, a tu� pod lewym okiem widnia�o niezwyk�e znami�: br�zowy
tr�jk�t.
Kiedy bieg� schodami do g�ry, przez g�ow� przebiega�y mu tysi�ce my�li - o wyk�adzie na
temat dzie� rzymskiego historyka Liwiusza, o mandacie z zesz�ego miesi�ca, kt�rego jeszcze nie
zap�aci�, o artykule, kt�ry czyta� rano w �New York Timesie� i w kt�rym informowano, �e
poniewa� osiemdziesi�t pi�� procent ludzi programuje swoje numery bankomatowe na bazie
wa�nych dla nich dat - na przyk�ad daty urodzin - kradn�cy im portfele z�odzieje, kt�rzy nie tylko
zdobywaj� w ten spos�b ich karty, ale tak�e prawa jazdy z datami urodzin, maj� znacznie
u�atwione dobranie si� do ich kont bankowych. Cholera, b�d� musia� zmieni� sw�j PIN,
pomy�la�.
Dotar� do szczytu schod�w i skr�ci� w korytarz.
Nagle zatrzyma� si�.
Przed nim sta�o dw�ch m�czyzn.
�o�nierzy.
Byli w kompletnym rynsztunku bojowym - z he�mami, opancerzeniem, M-16. Jeden sta�
w po�owie korytarza, bli�ej Race�a, drugi, bardziej w g��bi, pr�y� si� na baczno�� przed
drzwiami jego gabinetu. Nigdzie chyba nie mogli wygl�da� bardziej nie na miejscu - �o�nierze na
uniwersytecie.
Kiedy Race wyszed� na korytarz, natychmiast si� do niego odwr�cili. Z jakiego� powodu
poczu� si� w ich obecno�ci jakby mniej warto�ciowy i... niezdyscyplinowany. Pomy�la�, �e
wygl�da g�upio w swojej sportowej marynarce, d�insach i krawacie, ze star� torb� na ramieniu,
do kt�rej wepchn�� ciuchy na po�udniowy mecz koszyk�wki.
Podszed� do pierwszego �o�nierza i zlustrowa� go od st�p do g��w. Przyjrza� si� jego
karabinkowi szturmowemu z czernionej stali, przekrzywionemu zielonemu beretowi na g�owie
i p�ksi�ycowatej naszywce na ramieniu z napisem: SI�Y SPECJALNE.
- Eee... cze�� - wymamrota�. - Nazywam si� William Race. Chcia�bym...
- Dzie� dobry, profesorze - powiedzia� �o�nierz. - Prosz� i�� dalej. Czekaj� na pana.
Race po chwili wahania podszed� do drugiego �o�nierza, znacznie wy�szego i pot�niejszego
od pierwszego. Mo�na by go w�a�ciwie nazwa� olbrzymem - by� wielki jak g�ra. Mia� przesz�o
metr dziewi��dziesi�t wzrostu, przystojn� twarz, ciemne w�osy i blisko siebie osadzone
ciemnobr�zowe oczy. Naszywka na kieszonce bluzy przedstawia�a go z nazwiska: VAN
LEWEN. Trzy paski na ramieniu informowa�y, �e jest sier�antem.
Wzrok Race�a pod��y� ku M-16. Na lufie karabinu zamontowany by� celownik laserowy
PAC-4C, a od spodem granatnik M-203. Sprz�t nie od parady, pomy�la�.
�o�nierz odsun�� si� na bok, pozwalaj�c Race�owi wej�� do gabinetu.
Na stoj�cym za biurkiem wy�o�onym sk�r� fotelu z wysokim oparciem siedzia� doktor John
Bernstein. Wygl�da� jak siedem nieszcz��. Mia� pi��dziesi�t lat i by� dziekanem wydzia�u
j�zyk�w staro�ytnych NYU - szefem Race�a.
W pokoju znajdowa�o si� jeszcze trzech m�czyzn.
Dw�ch �o�nierzy, jeden cywil.
Obaj wojskowi wygl�dali podobnie jak wartownicy na korytarzu - byli ubrani w mundury
polowe, na g�owach mieli he�my, a w r�kach M-16 z celownikami laserowymi - i sprawiali
wra�enie bardzo sprawnych fizycznie, cho� r�nili si� do�� mocno wiekiem. Starszy trzyma�
he�m zgodnie z wymogami regulaminu, wci�ni�ty mi�dzy �okie� a �ebra, i mia� mocno cofni�te
do g�ry, przystrzy�one tu� przy sk�rze w�osy. Race�owi w�osy stale spada�y na oczy.
Trzeci obcy - cywil - siedzia� na krze�le dla go�ci naprzeciwko Bernsteina. Jego klatka
piersiowa przypomina�a ma�� beczu�k� i by� w samej koszuli - bez krawata i marynarki. Mia�
sp�aszczony, bokserski nos i wyostrzone przez wiek i odpowiedzialno�� rysy. Emanowa�a z niego
spokojna pewno�� siebie cz�owieka, kt�ry przywyk� do tego, �e go s�uchano.
Race odni�s� wra�enie, �e wszyscy ci ludzie czekaj� tu ju� od d�u�szego czasu.
Na niego.
- Will... - zacz�� Bernstein. Obszed� biurko i poda� Race�owi r�k� - Dzie� dobry. Wchod�.
Chcia�bym, �eby� kogo� pozna�. Profesor William Race - pu�kownik Frank Nash.
Cywil z beczkowat� klatk� piersiow� wyci�gn�� d�o�. Mia� mocny u�cisk.
- W stanie spoczynku - u�ci�li�. - Mi�o mi pana pozna� - powiedzia� i uwa�nie przyjrza� si�
Race�owi. Wskaza� na obu wojskowych. - Kapitan Scott i szeregowy Cochrane z Grupy Si�
Specjalnych Wojsk L�dowych USA.
- Zielone Berety... - szepn�� Bernstein Race�owi do ucha, po czym odchrz�kn��. -
Pu�kownik... to znaczy doktor Nash... pracuje dla Biura Technologii Taktycznych w Agencji
Zaawansowanych Obronnych Projekt�w Badawczych. Przyby� poprosi� nas o pomoc.
Frank Nash poda� Race�owi identyfikator. Znajdowa�o si� na nim niewyra�ne zdj�cie,
przypominaj�ce fotki z list�w go�czych, na g�rze czerwone logo DARPA, a pod spodem
mn�stwo cyferek i kod�w. Z ty�u wzd�u� karty bieg� pasek magnetyczny. Napis pod zdj�ciem
brzmia�: FRANCIS K. NASH, SI�Y L�DOWE USA, P�K (ST. SPOCZ). Karta mog�a zrobi�
wra�enie. A� krzycza�a: UWAGA, WA�NA PERSONA!
No, no, pomy�la� Race.
Oczywi�cie s�ysza� o DARPA. By�a to g��wna jednostka badawczo-rozwojowa Ministerstwa
Obrony, agencja, kt�ra stworzy�a Arpanet - wojskowy poprzednik Internetu. DARPA ws�awi�a
si� tak�e uczestniczeniem w latach siedemdziesi�tych w projekcie HAVE BLUE, supertajnym
programie Si� Powietrznych, kt�rego efektem by�a konstrukcja �niewidzialnego� my�liwca F-
117.
Tak naprawd� Race wiedzia� o DARPA znacznie wi�cej ni� zwyk�y obywatel, poniewa� jego
brat pracowa� tam jako projektant.
Generalnie bior�c, DARPA wsp�pracowa�a ze wszystkimi trzema najwi�kszymi formacjami
armii ameryka�skiej - Si�ami L�dowymi, Marynark� Wojenn� i Si�ami Powietrznymi - tworz�c
najnowocze�niejsze technologie i konstrukcje, przystosowane do potrzeb ka�dego rodzaju wojsk,
takie jak �niewidzialne� samoloty dla lotnictwa czy superwytrzyma�e opancerzenie osobiste dla
Si� L�dowych. O jej dokonaniach cz�sto kr��y�y legendy. Na przyk�ad opowiadano, �e ostatnio
udoskonali�a J-7, plecak rakietowy, kt�ry mia� zast�pi� spadochron - nie zosta�o to jednak
potwierdzone.
Biuro Technologii Taktycznych by�o ostrzem arsena�u DARPA, klejnotem w jej koronie.
Dzia� ten zajmowa� si� tworzeniem �wielkich� broni - broni strategicznej wysokiego ryzyka z
zysku.
Race zastanawia� si�, czego Biuro Technologii Taktycznych DARPA mo�e chcie� od
wydzia�u j�zyk�w staro�ytnych NYU.
- Poprosi� nas o pomoc...? - powt�rzy� ze zdziwieniem po obejrzeniu identyfikatora Nasha.
- Hmmm... tak naprawd� to konkretnie pana.
Poprosi� mnie o pomoc, pomy�la� Race. Wyk�ada� j�zyki staro�ytne - g��wnie klasyczn�
i �redniowieczn� �acin� - a tak�e francuski, hiszpa�ski i niemiecki. Nie przychodzi�o mu do
g�owy kompletnie nic, w czym m�g�by by� pomocny DARPA.
- O jak� pomoc by chodzi�o? - zapyta�.
- T�umaczenie. Chodzi o przet�umaczenie manuskryptu. Czterystuletniego �aci�skiego
r�kopisu.
- R�kopisu... - Tego rodzaju pro�ba nie by�a niczym niezwyk�ym. Cz�sto proszono go
o t�umaczenie �redniowiecznych dokument�w. Niezwyk�e by�o jednak, �e proszono go o to
w obecno�ci uzbrojonych komandos�w.
- Profesorze Race, przet�umaczenie tego r�kopisu jest spraw� najwy�szej wagi - powiedzia�
Nash. - Ale dokument ten nie znajduje si� jeszcze na terenie Stan�w Zjednoczonych. W tej
w�a�nie chwili do nas jedzie. Chcieliby�my przekaza� panu ten manuskrypt w Newark i poprosi�
pana o przet�umaczenie go w trakcie podr�y do miejsca przeznaczenia.
- Podr�y? Dok�d?
- Obawiam si�, �e w tej chwili nie mog� tego panu powiedzie�. Race zamierza� zacz�� si�
spiera�, ale w tym momencie do gabinetu wszed� kolejny komandos z Zielonych Beret�w,
z nadajnikiem radiowym na plecach. Podszed� szybkim krokiem do Nasha i szepn�� mu co� do
ucha. Race wychwyci� s�owa:
- ...rozkaz... mobilizacji.
- Kiedy? - spyta� Nash.
- Dziesi�� minut temu, pu�kowniku - odszepn�� �o�nierz. Nash popatrzy� na zegarek.
- Cholera... - mrukn�� i odwr�ci� si� ponownie do Race�a. - Profesorze, nie mamy wiele
czasu, powiem wi�c wprost: to bardzo wa�na misja, maj�ca wielkie znaczenie dla
bezpiecze�stwa narodowego Stan�w Zjednoczonych. Musimy natychmiast zacz�� dzia�a�,
potrzebuj� jednak do tego t�umacza. Specjalisty z zakresu �redniowiecznej �aciny. Pana.
- Jak bardzo to pilne?
- Przed budynkiem czeka na nas samoch�d. Race prze�kn�� �lin�.
- Nie wiem, czy...
Czu� na sobie wzrok wszystkich obecnych. Perspektywa wyprawy w nieznanym kierunku
z Frankiem Nashem i oddzia�em uzbrojonych po z�by Zielonych Beret�w sprawi�a, �e poczu� si�
nieswojo. Mia� wra�enie, jakby zaraz mia� go przejecha� poci�g.
- A co z Edem Devereux z Harvardu? - zapyta�. - Jest znacznie lepszy ode mnie
w �redniowiecznej �acinie. By�by szybszy.
- Nie potrzebuj� najlepszego fachowca i nie mam czasu na podr� do Bostonu - odpar� Nash.
- Pa�ski brat wspomnia� o panu. Powiedzia�, �e jest pan dobry i jest pan w Nowym Jorku,
a wi�cej mi nie trzeba. Potrzebuj� kogo�, kto jest blisko i mo�e zrobi� to natychmiast.
Race zagryz� warg�.
- Na czas trwania ca�ej misji b�dzie pan mia� przydzielon� ochron� - doda� Nash. - Za mniej
wi�cej p� godziny odbierzemy manuskrypt w Newark i zaraz potem wsi�dziemy do samolotu.
Je�eli wszystko p�jdzie dobrze, przet�umaczy pan dokument, zanim wyl�dujemy, i nie b�dzie
musia� pan nawet wysiada� z samolotu. Gdyby okaza�o si� to jednak konieczne, b�dzie o pana
dba� oddzia� Zielonych Beret�w.
Race zmarszczy� czo�o.
- Profesorze, nie b�dzie pan jedynym naukowcem, bior�cym udzia� w tej misji. Lec� z nami
tak�e Walter Chambers ze Stanfordu, Gabriela Lopez z Princeton i Lauren O�Connor z...
Lauren O�Connor, Jezu...
Nie s�ysza� o niej od lat.
Znali si� ze studi�w na USC. On studiowa� lingwistyk�, ona robi�a magisterium z fizyki
teoretycznej. Chadzali na randki, ale �le si� to sko�czy�o. Kiedy s�ysza� o niej po raz ostatni,
pracowa�a w Laboratoriach Livermore - w dziale fizyki j�drowej.
Popatrzy� na Nasha. Zastanawia� si�, co pu�kownik wie o nim i Lauren - i czy nie wymieni�
jej nazwiska z rozmys�em.
Je�eli by�a to zaplanowana sztuczka, doskonale zadzia�a�a, pomy�la�.
Gdyby kto� go poprosi�, by w paru s�owach okre�li� Lauren, powiedzia�by, �e ma �uliczny
spryt�. Nie zgodzi�aby si� na udzia� w tego typu misji, gdyby nie by�a przekonana ojej celowo�ci.
To, �e powiedzia�a �tak�, sprawia�o, �e ca�a sprawa nabiera�a wiarygodno�ci.
- Profesorze, zostanie pan szczodrze wynagrodzony za sw�j czas...
- Nie o to...
- Pa�ski brat te� uczestniczy w tej misji. Nie bezpo�rednio - nie poleci z nami - ale b�dzie
pracowa� w ekipie technicznej w naszych biurach w Wirginii.
Marty... Race nie widzia� go od d�ugiego czasu - od rozwodu rodzic�w przed dziewi�cioma
laty. Je�eli Marty r�wnie� bra� w tym udzia�, to mo�e...
- Profesorze Race, przykro mi, ale czas nagli. Potrzebuj� pa�skiej decyzji. Natychmiast.
- Will, pos�uchaj... - wtr�ci� Bernstein - to mog�aby by� znakomita reklama dla
uniwersytetu...
Race popatrzy� na niego z niech�ci�.
- M�wi pan, �e to sprawa bezpiecze�stwa narodowego? - spyta�, odwracaj�c si� do Nasha.
- Zgadza si�.
- I nie mo�e mi pan powiedzie�, dok�d si� udajemy?
- B�d� m�g� to zrobi� dopiero w samolocie. Wtedy o wszystkim panu powiem.
Przydziel� mi osobist� ochron�, pomy�la� Race. Ochroniarz jest zazwyczaj potrzebny, kiedy
kto� chce ci� zabi�...
By�o cicho jak makiem zasia�.
Race czu�, �e wszyscy czekaj� na jego odpowied�. Nash. Bernstein. Zielone Berety.
Westchn��. Nie m�g� uwierzy�, �e naprawd� chce powiedzie� to, co zamierza� powiedzie�.
- W porz�dku - o�wiadczy�. - Wchodz� w to.
Szed� korytarzem za Nashem - wci�� w marynarce i krawacie.
W Nowym Jorku by� zimny i mokry zimowy dzie� i kiedy szli labiryntem korytarzy
w kierunku zachodniej bramy uniwersytetu, Race widzia� padaj�cy za oknami g�sty deszcz.
Dwaj komandosi, kt�rzy byli w jego gabinecie, szli przodem, pozosta�a dw�jka - Zielone
Berety z korytarza - zamyka�a poch�d. Szli tak szybko, �e Race mia� wra�enie, jakby ci�gn�� go
silny pr�d.
- Czy b�d� m�g� si� przebra� w co� mniej oficjalnego? - spyta� Nasha. Na ramieniu mia�
swoj� sportow� torb� ze zmian� ubrania.
- Mo�e w samolocie - odpar� pu�kownik. - Teraz niech mnie pan uwa�nie pos�ucha. Prosz�
si� przyjrze� �o�nierzowi, kt�ry idzie za panem. To sier�ant Leo Van Lewen. Od tej chwili b�dzie
pana ochrania�.
Race odwr�ci� g�ow� i przyjrza� si� wielkiemu jak g�ra komandosowi. Van Lewen.
M�czyzna kiwn�� mu g�ow� i dalej uwa�nie rozgl�da� si� po korytarzu.
- Od tej chwili jest pan bardzo wa�n� osob�, co czyni z pana cel ataku - wyja�ni� Nash. -
Gdziekolwiek pan p�jdzie, sier�ant p�jdzie za panem. Prosz� to wzi�� - doda� i wr�czy�
Race�owi zestaw z�o�ony ze s�uchawek i laryngofonu.
Race widzia� co� takiego tylko raz - w programie telewizyjnym o pracy SWAT. Pasek
z mikrofonem, kt�ry owija si� wok� szyi, odbieraj�cy powstaj�ce przy m�wieniu wibracje
krtani.
- Prosz� to za�o�y�, gdy tylko wsi�dziemy do samochodu - powiedzia� Nash. - To urz�dzenie
jest aktywizowane g�osem i gdy tylko zacznie pan cokolwiek m�wi�, na pewno to us�yszymy.
Je�eli b�dzie mia� pan jakiekolwiek k�opoty, wystarczy, �e powie pan jedno s�owo, i Van Lewen
zjawi si� u pana boku w kilka sekund. Jasne?
- Jasne.
Doszli do zachodniego wej�cia uniwersytetu, gdzie na warcie sta�o dw�ch kolejnych
komandos�w. Min�li ich i wyszli na deszcz.
W tym momencie Race zobaczy� czekaj�cy na nich �samoch�d�.
Na �wirowym podje�dzie sta� zmotoryzowany konw�j, kt�ry otwiera�y i zamyka�y po dwa
policyjne motocykle. Sk�ada� si� z sze�ciu anonimowo wygl�daj�cych, oliwkowych samochod�w
osobowych, a w samym �rodku sta�y dwa opancerzone pojazdy - humvee. Oba by�y czarne
i mia�y przyciemniane szyby.
Kolumn� samochod�w otacza�o kilkunastu komandos�w z Zielonych Beret�w, ka�dy
trzyma� w r�kach M-16. Deszcz b�bni� o ich he�my, ale oni zdawali si� tego nie zauwa�a�.
Nash szybko podszed� do drugiego humvee i otworzy� Race�owi drzwi. Kiedy wsiedli, poda�
mu grub� kartonow� teczk� z dokumentami.
- Niech pan rzuci na to okiem. Powiem wi�cej w samolocie.
Kawalkada samochod�w p�dzi�a przez ulice Nowego Jorku.
By�o wczesne przedpo�udnie, ale o�miosamochodowa kolumna mkn�a po mokrych ulicach
bez zatrzymywania si�, mijaj�c skrzy�owanie po skrzy�owaniu, ca�y czas na zielonym �wietle.
Race uzna�, �e musiano im ustawi� �zielon� fal� - tak, jak si� to robi, gdy do miasta
przyje�d�a prezydent.
Nie byli jednak kolumn� prezydenck�. W kawalkadzie samochod�w jad�cych przez miasto
nie by�o limuzyn ani �opocz�cych nad pojazdami proporczyk�w. By�y tylko dwa opancerzone
humvee, otoczone niepozornymi samochodami osobowymi.
Race za�o�y� laryngofon i s�uchawki. Obok niego siedzia� jego anio� str� i wygl�da� przez
okno p�dz�cego humvee.
Race by� przekonany, �e niewiele os�b w tak g�adki spos�b przejecha�o
w przedpo�udniowym t�oku ulicami Nowego Jorku. By�o to dziwne do�wiadczenie. Pomy�la�, �e
misja, w kt�rej uczestniczy, musi by� rzeczywi�cie bardzo wa�na dla ca�ego kraju.
Otworzy� teczk�, kt�r� dosta� od Nasha. Na wierzchu le�a�a lista z nazwiskami.
ZESPӣ BADAWCZY CUZCO CYWILE
1. NASH, Francis K. - DARPA, kierownik projektu, fizyk j�drowy
2. COPELAND, Troy B. - DARPA, fizyk j�drowy
3. O�Connor, Lauren M. - DARPA, fizyk teoretyczny
4. CHAMBERS, Walter J. - Stanford, antropolog
5. LOPEZ, Gabriela S. - Prlnceton, archeolog
6. RACE, William H. - NYU, lingwista
PRZEDSTAWICIELE SI� ZBROJNYCH
1. SCOTT, Dwayne T. - Si�y L�dowe Stan�w Zjednoczonych (ZB), kapitan
2. VAN LEWEN, Leonardo M. - Si�y L�dowe Stan�w Zjednoczonych (ZB), sier�ant
3. COCHRANE, Jacob R. - Si�y L�dowe Stan�w Zjednoczonych (ZB), kapral
4. REICH ART, George P. - Si�y L�dowe Stan�w Zjednoczonych (ZB), kapral
5. WILSON, Charles T. - Si�y L�dowe Stan�w Zjednoczonych (ZB), kapral
6. KENNEDY, Douglas K. - Si�y L�dowe Stan�w Zjednoczonych (ZB), kapral
Race odwr�ci� kartk� z nazwiskami i zobaczy� kserokopi� wycinka prasowego. Tytu� by� po
francusku: MASSACRES DES MOINES AU MONASTERE DU HAUT DE LA MONTAGNE.
Przet�umaczy�: �Mnisi zmasakrowani w klasztorze w g�rach�.
Przeczyta� artyku�. Mia� dat� 3 stycznia 1999 roku - by� to poprzedni dzie� - i opisywa�
bestialski mord, dokonany na grupie jezuickich mnich�w, zastrzelonych z najbli�szej odleg�o�ci
w zamieszkiwanym przez nich klasztorze, po�o�onym wysoko w Pirenejach Francuskich.
W�adze francuskie uwa�a�y, �e jest to dzie�o islamskich fundamentalist�w, protestuj�cych
w ten spos�b przeciwko francuskiej ingerencji w Algierii. Zamordowano osiemnastu mnich�w
i wszyscy zgin�li od strza��w z bliskiej odleg�o�ci - tak samo dokonywane by�y wcze�niejsze
masowe morderstwa, kt�rych sprawcami byli islami�ci.
Race zaj�� si� nast�pnym wycinkiem.
�Los Angeles Times� z dat� z zesz�ego roku. Tytu� artyku�u krzycza�:
W ROCKIES ZNALEZIONO CIA�A URZ�DNIK�W FEDERALNYCH!
Pisano w nim o odnalezieniu w g�rach, na p�noc od Heleny w stanie Montana, zw�ok dw�ch
pracownik�w S�u�by Rybackiej i Le�nej USA. Oba trupy by�y obdarte ze sk�ry. Wezwano FBI.
Agenci podejrzewali, �e jest to robota kt�rej� z lokalnych grup �milicji ludowej�, zazwyczaj
wrogo nastawionej wobec pracownik�w s�u�b pa�stwowych. Podejrzewano, �e stra�nicy le�ni
przy�apali milicjant�w na k�usowaniu i zostali przez nich zamordowani, a potem obdarci ze sk�ry
- zamiast zwierz�t, w kt�rych zabiciu im przeszkodzili.
Race j�kn�� i przewr�ci� kartk�.
Nast�pny dokument by� fotokopi� artyku�u z jakiej� publikacji uniwersyteckiej. Napisano go
po niemiecku, opublikowano w listopadzie 1998 roku, a jego autor nazywa� si� Albert L. M�ller.
Race przejrza� tekst. Chodzi�o o krater po meteorycie, znaleziony w peruwia�skiej d�ungli.
Do artyku�u do��czono raport patologa policyjnego - tak�e po niemiecku. W miejscu, gdzie
wpisuje si� dane ofiary, umieszczono nazwisko i imi� autora artyku�u o kraterze: ALBERT
LUDWIG MULLER.
Kolejne kartki by�y ostemplowane r�nymi czerwonymi piecz�tkami: TOP SECRET;
TYLKO DO CZYTANIA; TYLKO DO WGL�DU DLA PERSONELU ARMII USA. Race
przerzuci� je - by�y zape�nione skomplikowanymi wzorami matematycznymi, kt�re nic mu nie
m�wi�y.
Potem by�y notatki, adresowane do ludzi, kt�rych nazwisk nie zna�. Ale na jednej z kartek
ujrza� swoje nazwisko. Tekst brzmia� nast�puj�co:
3 STY. 1999, 22.01, SIE� WEWN. SI� L�DOWYCH USA 617 5544 88211-05 NR 139
Od: Nash, Frank
Do: wszyscy cz�onkowie Zespo�u Cuzco
Temat: MISJA SUPERNOWA
Kontakt z Raceem zostanie nawi�zany cito.
Jego udzia� ma zasadnicze znaczenie dla sukcesu misji.
Oczekuj� przybycia pakunku jutro 4 stycznia w Newark, godz. 09.45. Wszyscy cz�onkowie
maj� mie� sprz�t za�adowany godz. 09.00.
Kawalkada samochod�w dotar�a do lotniska w Newark, przemkn�a przez bram� i szybko
ruszy�a w kierunku prywatnych pas�w startowych.
Czeka� tam na nich ogromny samolot transportowy w kamufluj�cych barwach. Z ty�u
kad�uba by�a opuszczona rampa za�adunkowa. Kiedy kolumna samochod�w zatrzyma�a si� za
wielk� maszyn�, Race zauwa�y� wje�d�aj�c� do �adowni du�� wojskow� ci�ar�wk�.
Poprzedzany przez sier�anta Van Lewena, wysiad� z humvee na deszcz. Natychmiast
us�ysza� dolatuj�cy z du�ej wysoko�ci g�o�ny warkot.
Z nieba ponad nimi sp�ywa� niemal pionowo w d� pomalowany w zielone i br�zowe
maskuj�ce plamy stary F-15C Eagle z jasnymi literami na ogonie, tworz�cymi napis: SI�Y
L�DOWE. Po chwili z wyciem wyl�dowa� na mokrym betonie.
Kiedy zatoczy� ko�o na pasie do l�dowania i zacz�� zbli�a� si� do nich, Race poczu�, �e kto�
�apie go za �okie�. By� to Nash.
- Chod�my - powiedzia� i popchn�� Race�a w kierunku samolotu transportowego. - Wszyscy
ju� czekaj� na pok�adzie.
Gdy podchodzili do maszyny, w luku wej�ciowym pojawi�a si� kobieta. Race natychmiast j�
rozpozna�.
- Cze��, Will - powiedzia�a Lauren O�Connor.
- Cze��, Lauren.
Lauren O�Connor by�a tu� po trzydziestce, ale nie wygl�da�a na wi�cej jak dwadzie�cia pi��
lat. Obci�a w�osy. Na uniwersytecie mia�a d�ugie, uk�adaj�ce si� w fale i ciemnobr�zowe, teraz
by�y kr�tkie, proste i rudawe. C�, p�ne lata dziewi��dziesi�te...
Ale jej wielkie br�zowe oczy wcale si� nie zmieni�y, tak samo nie zmieni�a si� jej g�adka,
�liczna sk�ra. Cho� opiera�a si� niedbale o framug� luku wej�ciowego wielkiego transportowego
samolotu - ze splecionymi na piersi ramionami i za�amanymi biodrami, ubrana w gruby str�j do
chodzenia po g�rach - wygl�da�a tak jak zawsze: seksownie i zgrabnie.
- Kopa lat... - doda�a z u�miechem.
- O, tak... - odpar� Race.
- Prosz�, prosz�... William Race. Spec od j�zyk�w. Konsultant Agencji Zaawansowanych
Obronnych Projekt�w Badawczych. Ci�gle jeszcze grasz w pi�k�, Will?
- Tylko rekreacyjnie. - Na uczelni gra� w reprezentacji futbolowej. By� najni�szy w dru�ynie,
ale najszybszy, i nawet zdoby� dyplom sportowy. - A co u ciebie? - spyta�. Zauwa�y� na jej palcu
obr�czk�. Ciekawe, za kogo wysz�a.
- Na pocz�tek mo�na powiedzie�, �e jestem bardzo podekscytowana t� misj� - powiedzia�a
z b�yskiem w oku. - Nie co dzie� uczestniczy si� w poszukiwaniach skarbu.
- Czy tym w�a�nie b�dziemy si� zajmowa�?
Zanim Lauren zd��y�a odpowiedzie�, tu� obok rozleg�o si� przenikliwe wycie.
F-15 zatrzyma� si� jakie� pi��dziesi�t metr�w od samolotu transportowego i ledwie
otworzy�a si� owiewka kabiny, pilot zeskoczy� na mokry beton i ruszy� biegiem w ich kierunku,
kul�c si� przed deszczem. Ni�s� akt�wk�.
Podbieg� do Nasha i poda� mu j�.
- Doktorze Nash, manuskrypt - powiedzia�.. Nash wzi�� teczk� i podszed� do Lauren
i Race�a.
- Mamy ju� wszystko, co trzeba - o�wiadczy� i da� im znak, by wsiadali do transportowca. -
Czas zaczyna� przedstawienie.
Ogromny samolot transportowy pop�dzi� z �oskotem po pasie startowym i po chwili wzbi� si�
w pokryte deszczowymi chmurami niebo.
By� to Lockheed C-130E Hercules, z wn�trzem podzielonym na dwie cz�ci - na dole by�y
�adownie, na g�rze cz�� pasa�erska. Race siedzia� na g�rze z pi�cioma pozosta�ymi
naukowcami, kt�rzy brali udzia� w wyprawie. Sz�stka towarzysz�cych im Zielonych Beret�w
zesz�a do �adowni, by posprawdza� i spakowa� sprz�t.
Z pi�tki cywil�w Race zna� tylko dwoje: Franka Nasha i Lauren O�Connor.
- Czas na przedstawianie si� b�dzie potem - o�wiadczy� Nash, po czym usiad� obok Race�a
i po�o�y� sobie akt�wk� na kolanach. - Teraz najwa�niejsze, �eby zabra� si� pan do pracy.
Zacz�� rozpina� sprz�czki teczki.
- Mo�e mi pan powiedzie�, dok�d lecimy? - spyta� Race.
- Oczywi�cie. Przepraszam, �e nie zrobi�em tego przedtem, ale pa�ski gabinet nie spe�nia
wymog�w bezpiecze�stwa. Mo�na by�o zlaserowa� okna.
- Zlaserowa�...?
- Pods�ucha� prowadzon� w �rodku rozmow� za pomoc� naprowadzanego laserem
urz�dzenia. Kiedy rozmawia si� w zwyk�ym pomieszczeniu - na przyk�ad takim jak pa�ski
gabinet - g�osy sprawiaj�, �e szyby lekko dr��. Wi�kszo�� nowoczesnych biurowc�w jest tak
wyposa�onych, �e nie ma to znaczenia - przez szyby w oknach przechodzi zak��caj�cy drgania
impuls elektryczny - ale starsze budynki nie s� odpowiednio przygotowane. Pods�uchanie
prowadzonych w nich rozm�w jest bardzo �atwe.
- Wi�c dok�d lecimy?
- Do peruwia�skiego Cuzco, kt�re by�o stolic� imperium Ink�w przed przybyciem
hiszpa�skich konkwistador�w w tysi�c pi��set trzydziestym drugim roku. Teraz jest to wielka
wioska z kilkoma inkaskimi ruinami, przyci�gaj�cymi turyst�w - przynajmniej tak mi
powiedziano. B�dziemy lecie� non stop, z kilkoma tankowaniami w powietrzu.
Otworzy� akt�wk� i wyj�� z niej plik lu�nych kartek formatu A3 - w sumie by�o ich mo�e ze
czterdzie�ci. Race zauwa�y�, �e pierwsza z nich jest kserokopi� ilustrowanej ok�adki.
Musia� to by� manuskrypt, o kt�rym Nash m�wi� - a przynajmniej jego fotokopia.
Nash poda� mu kartki i u�miechn�� si�.
- Oto pow�d pa�skiej obecno�ci tutaj - o�wiadczy�. Race wzi�� skserowany tekst i odwr�ci�
pierwsz� stron�. Wielokrotnie widywa� �redniowieczne manuskrypty - ksi�gi kopiowane r�cznie
przez mnich�w w czasach, gdy nie znano jeszcze druku. Pismo takich manuskrypt�w by�o bardzo
skomplikowane i ozdobne, a najbardziej skomplikowane by�y inicja�y - pierwsze litery ka�dego
rozdzia�u. Mia�y te� stylizowane rysunki na marginesach, maj�ce okre�la� charakter tekstu, jego
nastr�j. Ksi�gi przyjemne, o l�ejszej tre�ci, mia�y na marginesach pogodne i weso�e rysunki,
powa�ne lub ponure - pos�pne i przera�aj�ce. Wszystko to musia�o by� wykonane z takim
pietyzmem i dba�o�ci� o szczeg�y, �e - je�li wierzy� przekazom - cz�sto mnich kopista
po�wi�ca� ca�e �ycie przepisywaniu jednej ksi�gi.
Ale to, co Race mia� teraz przed sob�, nie przypomina�o niczego, co dotychczas widzia�.
Przerzuci� kilka kartek.
Pismo by�o bardzo zawi�e, a marginesy pokrywa�y rysunki przedstawiaj�ce rozga��zion�,
spl�tan� winoro�l. Dolne rogi ka�dej strony zdobi�y rysunki wielkich, pokrytych mchem kamieni.
Emanowa�o z nich co� tchn�cego groz�, by�y jakby zapowiedzi� wykluwaj�cego si� z�a.
Race wr�ci� do pierwszej strony. Znajdowa� si� na niej tylko tytu�, kt�ry brzmia�:
NARRAT10 VERUS PRIESTO IN RURIS INCARIIS:
OPERIS ALBERTO LUIS SANTIAGO ANNO DOMINI MDLXV Przet�umaczy�:
�Prawdziwa relacja mnicha w kraju Ink�w: r�kopis sporz�dzony przez Alberta Luisa Santiaga�.
Jak wskazywa�a umieszczona pod tytu�em data, tekst powsta� w 1565 roku.
Odwr�ci� si� do Nasha.
- No dobrze. My�l�, �e nadszed� czas, by mi pan zdradzi�, jaki cel ma ta misja.
Nash wyja�ni� mu to bardzo szczeg�owo.
Brat Alberto Santiago by� m�odym franciszkaninem, kt�rego w 1532 roku wys�ano do Peru,
by dzia�a� u boku konkwistador�w. Podczas gdy �o�nierze grabili kraj, mordowali i gwa�cili,
mnisi mieli nawraca� tubylc�w na wiar� �wi�tego Ko�cio�a Rzymskokatolickiego.
- Cho� tekst ten powsta� dopiero w tysi�c pi��set sze��dziesi�tym pi�tym roku, wiele lat po
powrocie Santiaga do Europy, uwa�a si�, �e opisuje wydarzenia, kt�re mia�y miejsce oko�o roku
tysi�c pi��set trzydziestego pi�tego, podczas podboju Peru przez Francisca Pizarra i jego
�o�nierzy - powiedzia� pu�kownik. - Wed�ug �redniowiecznych mnich�w, kt�rzy twierdzili, �e
czytali Manuskrypt Santiaga, przedstawia on do�� niesamowit� histori�: dzieje w�ciek�ego
po�cigu Hernanda Pizarra za inkaskim ksi�ciem, kt�remu podczas obl�enia Cuzco uda�o si�
zabra� z miasta figurk� najbardziej czczonego bo�ka Ink�w i uciec z ni� do d�ungli na wschodzie
Peru. - Nash obr�ci� si� wraz z fotelem. - Walterze, pom� mi - powiedzia� do m�czyzny
w okularach, siedz�cego po drugiej stronie przej�cia. - Opowiadam w�a�nie profesorowi
Race�owi o Idolu.
Walter Chambers wsta�, podszed� i usiad� naprzeciwko Race�a. By� drobnym, myszowatym
cz�owieczkiem, prawie kompletnie �ysym i sztywnym jak typowy profesor. Wygl�da� na faceta,
kt�ry chodzi do pracy w muszce.
- William Race - Walter Chambers - powiedzia� Nash. - Walter jest antropologiem ze
Stanfordu. Ekspertem z zakresu kultur Ameryki Po�udniowej i �rodkowej - Maj�w, Aztek�w,
Olmek�w i - zw�aszcza - Ink�w.
Chambers u�miechn�� si�.
- A wi�c chce pan dowiedzie� si� czego� o Idolu?
- Owszem - odpar� Race.
- Inkowie nazywali go Duchem Ludzi. By� to kamienny bo�ek, wyrze�biony z niezwyk�ego
materia�u - b�yszcz�cego czarnego, po�y�kowanego czerwono kamienia. Inkowie uwa�ali, �e jest
ich sercem i dusz�. By� czym� wi�cej ni� zwyk�ym symbolem ich pot�gi, stanowi� �r�d�o ich si�y.
O jego magicznej mocy kr��y�y legendy - podobno potrafi� uspokoi� najgro�niejsze zwierz�ta,
kiedy zanurzony w wodzie zaczyna� �piewa�.
- �piewa�? - zdumia� si� Race.
- Zgadza si�.
- Hmm... a jak wygl�da�?
- Opisano go w wielu tekstach, w tym tak�e w dw�ch najpe�niejszych relacjach
o peruwia�skiej konkwi�cie - Relacion Jereza i Uwagach prawdziwych Vegi. Ale te opisy bardzo
si� r�ni�. Jedne m�wi�, �e bo�ek mia� ponad trzydzie�ci centymetr�w wysoko�ci, inne, �e tylko
pi�tna�cie, jedne m�wi�, �e by� pi�knie wyrze�biony i g�adki w dotyku, inne, �e mia� surowe,
ostre kanty. Wsp�lne jest jedno: by� �bem szczerz�cego k�y jaguara. - Chambers pochyli� si� do
przodu. - Kiedy Hernando Pizarro o nim us�ysza�, zapragn�� go mie�. Jeszcze bardziej, gdy
stra�nicy grobowca w Pachacamac zabrali mu go sprzed nosa. Musi pan wiedzie�, �e Hernando
Pizarro by� najprawdopodobniej najbardziej bezwzgl�dnym ze wszystkich braci Pizarro, kt�rzy
przybyli do Peru. Podejrzewam, �e dzi� nazwaliby�my go psychopat�. Niekt�re doniesienia
m�wi�, �e torturowa� ca�e wsie dla sportu. Polowanie na bo�ka sta�o si� jego obsesj�.
Gdziekolwiek dotar�, wie� po wsi, ��da� ujawnienia mu miejsca, w kt�rym przechowywano
pos��ek. Bez wzgl�du jednak na to, ilu tubylc�w torturowa�, ile wsi spali�, Inkowie nie chcieli
mu powiedzie�, gdzie znajduje si� ich cenny Idol. Nagle - nie wiadomo dok�adnie jak - w tysi�c
pi��set trzydziestym pi�tym roku dowiedzia� si�, gdzie jest bo�ek. Trzymano go w pot�nej
kamiennej krypcie w Coricancha, s�ynnej �wi�tyni S�o�ca, znajduj�cej si� w samym �rodku
obleganego przez Hiszpan�w Cuzco. Niestety, Hernando dosta� si� do Cuzco w chwili, gdy
w�a�nie ucieka� stamt�d m�ody inkaski ksi���, Renco Capac - z Idolem pod pach�, przebijaj�c si�
przez hiszpa�skie szeregi. Manuskrypt Santiaga szczeg�owo opisuje pogo� Hernanda za
Renkiem - przez Andy i amazo�ski las deszczowy, test tam tak�e podobno opisane miejsce, gdzie
Duch Ludzi zosta� ostatecznie ukryty.
A wi�c tego szukaj�, pomy�la� Race, nic jednak nie powiedzia�. Ca�a ta opowie�� nie
uk�ada�a si� nijak w logiczn� ca�o��.
W dziewi��dziesi�tym dziewi�tym roku - trzydzie�ci lat po �mierci Santiaga - inny mnich
zacz�� przepisywa� r�kopis, tworz�c bardziej kunsztowny tekst. Niestety mnich kopista zmar� po
kilku latach, pozostawiwszy po sobie niedoko�czon� wersj� Manuskryptu Santiaga, kt�ra
r�wnie� by�a przechowywana w opactwie San Sebastian. To, co mamy, jest jej fotokopi�. Race
podni�s� r�k�.
- No dobrze, ale po co tyle zab�jstw i intryg z powodu jednej zagubionej figurki