10975
Szczegóły |
Tytuł |
10975 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
10975 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 10975 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
10975 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
John Fowles
Larwa
(A Maggot)
T�umaczy�a Irena Dole�al-Nowicka
Data wydania oryginalnego 1985
Data wydania polskiego 1995
Prolog
Przed wielu laty, nim zabra�em si� do pisania tej ksi��ki, ma�a grupka podr�nik�w
bez twarzy, nie maj�c widomego powodu, zmierza�a w mej wyobra�ni do jakiego�
niezwyk�ego zdarzenia. Dzia�o si� to w odleg�ej przesz�o�ci, gdy� jechali konno przez jakie�
pustkowie, a ja nic wi�cej nie widzia�em pr�cz tego prymitywnego obrazu. Nie wiem, sk�d
si� wzi��, ani dlaczego uporczywie wydostawa� si� z mej pod�wiadomo�ci. Je�d�cy nigdy nie
dotarli do miejsca przeznaczenia, po prostu zmierzali przed siebie, przesuwali si� jak spl�tana
sekwencja filmu w projektorze albo pojedynczy wers, ostatni �lad utraconego mitu.
Larwa to wst�pna faza uskrzydlonej istoty, podobnie jak napisany tekst (przynajmniej
takie z�udzenia �ywi autor). Ksi��ka ta mo�e si� wyda� powie�ci� historyczn�, ale tak nie jest
- to larwa.
John Fowles, 1985
*
Dawno temu p�nym popo�udniem ostatniego dnia kwietnia, daleko na po�udniowym
zachodzie Anglii samotna ma�a grupka podr�nych wolno przemierza�a zagubion� w pustce
wy�yn�. Wszyscy jechali na koniach szlakiem prowadz�cym przez wrzosowiska. Otacza�a ich
w tym ponurym krajobrazie, gdzie by�o zbyt wysoko, �eby w jednolitej szaro�ci
zachmurzonego nieba odczu� ju� wyra�ny powiew wiosny, aura smutnej monotonii, nuda
zar�wno podr�y, jak i pory roku. Torfiasty szlak przecina� bezmiar wysch�ych wrzos�w i
niskich zaro�li, a p�niej, w dolinie o stromych zboczach, widnia�a mroczna �ciana lasu,
bezlistna, ale ju� w p�kach. Horyzont przed nimi gin�� we mgle, a ubrania podr�uj�cych
dziwnym zbiegiem okoliczno�ci by�y tak samo bez wyrazu. Dzie� by� bezwietrzny. W dali na
zachodzie w�ziutka smuga ��tego �wiat�a zwiastowa�a s�ab� nadziej� na lepsz� pogod�.
T� milcz�c� karawan� prowadzi� dwudziestoparoletni m�czyzna, w ciemnym
br�zowym p�aszczu i tr�jgraniastym kapeluszu z brzegami ozdobionymi w�sk� srebrn�
wypustk�. Brzuch i nogi jego gniadego konia, podobnie jak rumak�w jego towarzyszy oraz
ich ubrania by�y schlapane b�otem. Wodze wypu�ci� z r�k, lekko pochylony patrzy� na szlak
przed sob� z takim wyrazem, jakby go nie widzia�. Nieco za nim pod��a� stary m�czyzna na
mniejszym, lecz masywniejszym koniu. Mia� na sobie ciemnoszary p�aszcz i zwyczajny
czarny kapelusz; on tak�e nie patrzy� ani w lewo, ani w prawo, tylko czyta� z ma�ej
ksi��eczki, kt�r� trzyma� w wolnej r�ce, pozwalaj�c swemu �agodnemu wierzchowcowi
wybiera� drog�. Za nim na dorodnej klaczy siedzia�o dwoje ludzi. M�czyzna z go�� g�ow�, w
bluzie z d�ugimi r�kawami, w cienkiej we�nianej kamizeli i sk�rzanych bryczesach d�ugie
w�osy mia� zwi�zane w w�ze�. Przed nim @oparta bokiem o niego siedzia�a m�oda kobieta,
kt�r� przytrzymywa� praw� r�k�. By�a tak mocno otulona br�zow� peleryn� z kapturem, �e
wida� jej by�o tylko oczy i nos. Za tych dwojgiem prowadzony na lince szed� juczny ko�.
D�wiga� drewnian� ram� ze spor� sk�rzan� waliz�, przywi�zan� do jednego boku, a do
drugiego umocowana by�a mniejsza drewniana skrzynia, opasana mosi�nymi listwami i
okuciami. Pod siatk� ze sznura wida� by�o worki i tobo�y. Przeci��one zwierz� cz�apa�o ze
spuszczonym �bem, nadaj�c tempo pozosta�ym je�d�com.
Cho� jechali w ciszy, zostali jednak zauwa�eni. Niebo nad dolin�, gdzie wysoko w
g�rze strome zbocza przechodzi�y w ska�y i niewielkie klify, rozdar�a nagle ponura wrzawa
g�os�w skar��cych si� na zak��cenie spokoju. Te skargi i gro�by pochodzi�y od wielkiego
stada zaniepokojonych kruk�w, kt�re w owych czasach nie by�y tak� rzadko�ci� jak teraz;
mo�na by�o spotka� je nawet w miastach, a we wsiach tworzy�y wielkie gromady. Cho� ich
czarne plamki wysoko szybuj�ce w powietrzu i zataczaj�ce kr�gi znajdowa�y si� chyba o
mil�, by�o co� przera�aj�cego w ich czujnej wrogo�ci. A ci, kt�rzy w�a�nie podr�owali tego
dnia, mimo r�nic, jakie ich dzieli�y w wielu innych sprawach, kruki uwa�ali za ptaki
z�owr�bne i wszystkich w g��bi duszy przera�a� ten skrzecz�cy wrzask.
Mo�na by przypuszcza�, �e dw�ch je�d�c�w na przedzie i przypadkowo spotkany
rzemie�lnik z �on� trzymaj� si� razem na tym odludziu ze wzgl�du na bezpiecze�stwo. �e
taka jest przyczyna, a nie kruki, �wiadczy� wygl�d pierwszego m�czyzny. Spod jego
p�aszcza wida� by�o r�koje�� szpady, za� du�a wypuk�o�� pod fa�dami u drugiego boku
�wiadczy�a bez w�tpienia, �e do siod�a jest przymocowany pistolet. Rzemie�lnik tak�e mia�
okuty miedzi� pistolet w olstrze, �atwy do wyci�gni�cia zza siod�a, do baga�y za� w siatce,
d�wiganych przez jucznego konia, przywi�zany by� d�ugolufowy muszkiet. Tylko starszy,
drugi z kolei, je�dziec, nie by� chyba uzbrojony. I w�a�nie to on jak na owe czasy by�
wyj�tkiem. Obaj d�entelmeni, gdyby si� przypadkowo spotkali, z pewno�ci� rozmawialiby,
jad�c obok siebie, na co pozwala�a szeroko�� drogi. Ale ci dwaj nie zamienili nawet s�owa,
milczeli r�wnie� kobieta i m�czyzna za nimi. Jechali, jak gdyby ka�dy by� zatopiony w
swoim w�asnym �wiecie.
Wreszcie szlak zacz�� uko�nie schodzi� w d�, w kierunku rosn�cego poni�ej lasu. Po
oko�o mili las ust�powa� miejsca polom uprawnym, a jeszcze dalej - tam, gdzie dolina
przechodzi�a w nast�pn� dolin� - w delikatnym welonie dymu mo�na by�o dostrzec ciemn�
plam� dom�w i g�ruj�c� nad nimi wie�� ko�cieln�. Na zachodnim niebie przez niewidoczn�
szczelin� w chmurach zacz�y si� przebija� bursztynowe smugi, co zapewne u innych
podr�nych wywo�a�oby jakie� komentarze i o�ywi�o nastr�j, ale ci wcale na to nie
zareagowali. Nagle na drodze, w miejscu gdzie zanurza�a si� w drzewa, pojawi� si� je�dziec,
zmierzaj�c naprzeciw podr�nym. Na g�owie mia� co�, co przypomina�o drago�ski kapelusz,
a nieco wyp�owia�a szkar�atna kurtka je�dziecka o�ywi�a nagle wszechobecn� szarzyzn�. By�
to w�saty, dobrze zbudowany m�czyzna w nieokre�lonym wieku. D�ugi kord za siod�em i
masywna kolba gar�acza wyzieraj�ca z pochwy zdawa�y si� wyra�nie �wiadczy� o jego
profesji, tak samo jak to, �e kiedy ujrza� je�d�c�w, uderzy� obcasami konia i ruszy� szybszym
truchtem pod g�r�, jakby chcia� ich zatrzyma�. Tymczasem oni nie okazali ani strachu, ani
podniecenia. Tylko starszy m�czyzna, kt�ry czyta�, zamkn�� spokojnie ksi��k� i wsun�� j� do
kieszeni p�aszcza. Nowo przyby�y �ci�gn�� wodze o jakie� dziesi�� jard�w przed
m�odzie�cem na przedzie, dotkn�� ronda kapelusza i zawr�ci� konia, �eby jecha� obok. Co�
potem powiedzia�, a m�odzieniec skin�� g�ow�, nawet nie patrz�c na niego. Nowo przyby�y
znowu dotkn�� ronda kapelusza i czeka�, �eby jad�ca na jednym koniu para wyprzedzi�a go i
zatrzyma�a si�, wtedy on pochyli� si� i z k�ka z ty�u siod�a odwi�za� link�, na kt�rej
prowadzony by� juczny ko�. R�wnie� teraz nie pad�o �adne s�owo. Wtedy ten w szkar�atnej
kurtce zaj�� miejsce na ko�cu procesji, prowadz�c jucznego konia i wnet sta� si� cz�ci� tej
karawany, jakby zawsze jej towarzyszy� - jeszcze jeden milcz�cy fragment oboj�tnej reszty.
Wjechali w bezlistny las. Szlak opada� coraz bardziej, stawa� si� trudniejszy, poniewa�
w czasie zimowych deszczy by� �o�yskiem potoku. Coraz cz�ciej rozlega� si� stukot
metalowych podk�w o kamienie. W pewnej chwili dotarli do parowu, kt�rego strome zbocze
tworzy�y na po�y ukryte w ziemi skalne bloki, gdzie nawet zej�cie pieszo by�oby trudne.
Jad�cy na czele m�odzieniec zdawa� si� nie widzie� tego, cho� ko� zawaha� si�, nerwowo
wybieraj�c drog�. Nagle jedna z jego tylnych n�g obsun�a si� i przez chwil� zdawa�o si�, �e
upadnie, przygniataj�c je�d�ca. Ale jako� i ko�, i chwiej�cy si� cz�owiek utrzymali
r�wnowag�. Zje�d�ali teraz troch� wolniej, czasem znowu si� ze�lizguj�c z g�o�nym stukotem
podk�w, a� wreszcie dotarli do r�wniejszego terenu. Ko� cicho zar�a�. Przewodnik jecha�, nie
ogl�daj�c si� nawet, �eby sprawdzi�, jak inni daj� sobie rad�.
Starszy cz�owiek zatrzyma� si� i spojrza� na jad�c� za nim par�. M�ody m�czyzna
zatoczy� palcem k�eczko w lew� stron� i wskaza� na ziemi�: trzeba zej�� z koni i prowadzi�
je. Ten w szkar�atnej kurtce, jad�cy ca�kiem z ty�u, do�wiadczony we wspinaczce pod g�r�,
ju� zsiad� i przywi�zywa� jucznego konia do wystaj�cego korzenia obok drogi. Starszy
cz�owiek te� zsiad�. Potem ten, kt�ry jecha� za nim, zeskoczy� z przedziwn� zr�czno�ci�,
najpierw uwalniaj�c si� z prawego strzemienia, nast�pnie przerzucaj�c nog� nad k��bem
konia, jednym p�ynnym rzutem cia�a ze�lizn�� si� na ziemi� i wyci�gn�� ramiona w stron�
kobiety, kt�ra mocno pochyli�a si�, �eby j� z�apa�, a on uni�s� j� i postawi� na drodze.
Starszy m�czyzna ostro�nie schodzi� zboczem w�wozu, prowadz�c swego
przysadzistego konia, za nim szed� ten z go�� g�ow�, w we�nianej kamizeli, te� prowadz�c
konia. Id�ca z ty�u kobieta unios�a nieco sp�dnic�, chc�c lepiej widzie� drog�, wreszcie
poch�d zamyka� m�czyzna w wyblak�ej szkar�atnej kurtce. Na dole wodze swego
wierzchowca da� do potrzymania temu w kamizeli, a sam zawr�ci� i powoli si� wspinaj�c,
wr�ci� po juczn� klacz. Starszy cz�owiek z trudem dosiad� znowu konia i ruszy�. Kobieta
odsun�a kaptur peleryny i rozlu�ni�a bia�� opask� zas�aniaj�c� doln� cz�� twarzy. Bardzo
m�oda, blada, jeszcze dziecinna, na g�owie mia�a p�aski kapelusz z �yka, spod kt�rego wida�
by�o mocno �ci�gni�te ciemne w�osy. Przymocowane do jego bok�w zwi�zane pod brod�
wst��ki przylega�y do policzk�w, tworz�c jakby czepek. Takie p�askie kapelusze by�y
w�wczas noszone w Anglii przez wszystkie ubo�sze wie�niaczki. Spod r�bka peleryny
wystawa� bia�y fartuch. Najwidoczniej by�a s�u��c�.
Rozwi�zuj�c u g�ry peleryn� i wst��ki kapelusza, sz�a skrajem drogi nieco na przedzie
i schyla�a si�, ilekro� dojrza�a na zboczu kwitn�ce w�a�nie fio�ki. Jej towarzysz patrzy� na
pochylone plecy dziewczyny, na delikatne ruchy d�oni, kiedy lew� r�k� rozgarnia�a zielone w
kszta�cie serca listeczki, �eby zerwa� malutkie kwiatki, w prawej trzymaj�c ma�y bukiecik. A
min� mia�, jakby nie rozumia�, dlaczego ona to robi.
Jego twarz by�a dziwnie nieprzenikniona, nie zdradza�a, czy ten brak wyrazu �wiadczy
o g�upocie nieuka, czy o bezmy�lnej akceptacji losu, niewiele r�ni�cego si� od losu dw�ch
koni, kt�re trzyma�, a mo�e ukrywa� g��bsze puryta�skie pot�pienie tej �adnej m�odej
dziewczyny, kt�ra marnowa�a czas, zrywaj�c kwiaty. Przy tym by�a to twarz uderzaj�co
regularna, o dobrych proporcjach, co w po��czeniu z widoczn� zr�czno�ci�, harmonijn�
budow� cia�a i si�� przydawa�o zaskakuj�cych klasycznych, apolli�skich cech temu nisko
urodzonemu cz�owiekowi, nie maj�cemu nic wsp�lnego z Grecj�. Przede wszystkim zwraca�y
uwag� jego oczy: niebieskie, tak puste, jakby nie widz�ce, chocia� by�o jasne, �e tak nie jest.
Pog��bia�y one wra�enie owej pustki, gdy� nie zdradza�y cienia �adnych uczu�, jakby ich
w�a�ciciel duchem przebywa� gdzie� indziej. Tak mog� patrze� bli�niacze soczewki aparatu
filmowego, ale nie normalne ludzkie oczy.
Po chwili dziewczyna wyprostowa�a si� i wr�ci�a do niego, w�chaj�c male�ki
bukiecik, potem wyci�gn�a w jego kierunku fioletowe kwiatki z pomara�czowymi i
srebrnymi plamkami, �eby i on je pow�cha�. Ich spojrzenia przez chwil� si� spotka�y. Ona
mia�a oczy ca�kiem zwyk�e, po prostu piwne, troch� wyzywaj�ce i figlarne, cho� si� nie
u�miecha�a. Podsun�a mu pod nos bukiecik. Wci�gn�� g��boko zapach i skin�� g�ow�, lecz
zaraz jakby chc�c nadrobi� strat� czasu, odwr�ci� si� i wsiad� na swego wierzchowca z tym
samym wdzi�kiem i zr�czno�ci� jak poprzednio, nadal trzymaj�c w r�ku wodze drugiego
konia. Gdy siedzia� ju� w g�rze, dziewczyna obserwowa�a go przez chwil�, zawi�zuj�c
cia�niej p��cienn� opask�, tak by zakry�a jej usta. Fio�ki starannie schowa�a za r�bek bia�ego
materia�u, blisko nozdrzy.
M�czyzna w je�dzieckiej kurtce poszed� nieco wy�ej z juczn� klacz�, zatrzyma� si�
chwil� i zas�oni�ty przez konia odda� mocz, po czym wzi�� wodze swojego konia od
m�czyzny w we�nianej kamizeli i ponownie przywi�za� link�. Dziewczyna sta�a
wyczekuj�co przy damskim siodle, wtedy najwyra�niej zgodnie z rytua�em wojskowy
podszed� do niej, po czym schyli� si� i spl�t� palce r�k tak, �e utworzy�y jakby strzemi�.
Dziewczyna lew� stop� umie�ci�a w jego d�oniach, praw� odbi�a si� od ziemi i lekko zosta�a
uniesiona na swoje miejsce, obserwowana oboj�tnie przez m�czyzn� w kamizeli. Spojrza�a
w d�, bukiecik fio�k�w pod jej nosem wygl�da� jak absurdalne w�sy. M�czyzna w
szkar�atnej kurtce wskazuj�cym palcem dotkn�� ronda kapelusza i porozumiewawczo mrugn��
okiem. Odwr�ci�a wzrok. Jej towarzysz widz�c to, nagle uderzy� pi�tami w boki konia, kt�ry
natychmiast ruszy� oci�a�ym k�usem, po czym nagle �ci�gn�� gwa�townie wodze do ty�u, tak
�e dziewczyna mocno si� opar�a o niego plecami. Z pi�ciami zaci�ni�tymi na udach
m�czyzna w wojskowej kurtce chwil� obserwowa�, jak jechali, zrobi� par� krok�w, a potem
dosiad� swego konia i ruszy� za nimi.
Gdy przez zalesiony teren zje�d�ali kr�t� �cie�k� w d�, rozleg� si� jaki� s�aby d�wi�k.
To �piewa�a m�oda kobieta, a w�a�ciwie cicho nuci�a melancholijn� star� ludow� piosenk�
Dafne. Przerwanie dotychczasowej ciszy przez ludzki g�os zdawa�o si� niemal
zuchwalstwem. M�czyzna zamykaj�cy orszak podjecha� bli�ej, �eby lepiej s�ysze� �piew.
Opr�cz tego s�ycha� by�o stukot kopyt, od czasu do czasu chrz�st sk�ry, cichutki brz�k
metalu, szum spadaj�cej w dole wody i trele drozda nios�ce si� gdzie� z doliny, tak samo
ledwie s�yszalne, urywane jak st�umiony g�os dziewczyny. Przez nagie ga��zie w g�rze, tam,
gdzie zachodnie s�o�ce przedar�o si� przez szczelin� w chmurach, rozb�ys�o �wietliste z�oto.
Naraz wszystkie d�wi�ki przes�oni� szum wody. Chwil� jechali nad szybkim, wartkim
strumieniem, gwa�townie p�yn�cym od strony wrzosowisk, obramowanym bujn� zielono�ci�.
By�o tu wi�cej fio�k�w, dzikiego szczawiu, paproci, ros�y te� k�py pierwiosnk�w,
szmaragdowe m�ode sitowie i trawa. Dotarli do ma�ej polanki, gdzie szlak schodzi� wprost
nad strumie� i skr�ca� w wod�, spokojniejsz� w tym miejscu, gdy� by� to br�d. Na drugim
brzegu, zwr�ceni do nich twarz�, czekali dwaj m�czy�ni, kt�rzy jechali na przedzie, i by�o
teraz oczywiste, �e to panowie czekaj� na sp�nionych s�u��cych, maruder�w. Starszy, ten na
drugim planie, za�y� tabaki. Dziewczyna przesta�a �piewa�. Trzy konie, rozpryskuj�c wod�,
przesz�y obok kamieni u�o�onych dla pieszych, wyszukuj�c drog� w�r�d otoczak�w
oblewanych wartko p�yn�c� wod�. M�odszy m�czyzna popatrzy� na dziewczyn�, na jej
�w�sy� z fio�k�w, z takim wyrazem twarzy, jakby j� obwinia� za op�nienie. Ona nie
spojrza�a nawet na niego, ale przytuli�a si� do swego towarzysza, kt�ry otoczy� j� ramionami,
�eby nie straci�a r�wnowagi. Dopiero kiedy wszystkie trzy konie oraz �adunek znalaz�y si�
bezpiecznie na drugim brzegu, m�odszy m�czyzna zawr�ci� konia i ruszy� w drog� w tym
samym porz�dku jak przedtem i w takim samym jak poprzednio milczeniu.
Po kilku minutach z�o�ona z pi�ciu os�b ponura kawalkada wyjecha�a z drzew i
znowu znalaz�a si� na otwartej przestrzeni, gdy� tutaj dno doliny znacznie si� rozszerza�o.
Droga prowadzi�a lekko w d� wzd�u� w�skiej d�ugiej ��ki. W owych dniach to owce na
zachodzie Anglii zdominowa�y rolnictwo i dlatego rozleg�e pastwiska zaj�y du�e obszary
uprawnej ziemi. Wielkie stuakrowe wybiegi dla owiec by�y o wiele cz�ciej spotykane w�r�d
uprawnych krajobraz�w ni� dzisiejsze obro�ni�te �ywop�otami pasma niewielkich poletek. W
dali mo�na by�o dostrzec ma�e miasteczko i wie�� ko�cieln�, kt�r� widzieli z wrzosowiska.
Kilka stad owiec pas�o si� na ��ce, kt�r� mieli przed sob�, i tylu� by�o pasterzy,
monolitycznych postaci w kapotach z br�zowego szorstkiego sukna, dzier��cych zakrzywione
kije jak pierwotni biskupi. Ko�o jednego z nich hasa�o dwoje dzieci. Ich owce rasy Exmoor
by�y mniejsze i chudsze ni� wsp�czesne owce i mia�y g�ste zwarte runo. Po lewej stronie
podr�nik�w, gdzie wzg�rze schodzi�o a� do dna doliny, sta�a zagroda z du�ych kamieni i
nieco dalej nast�pna.
M�odzieniec na czele �ci�gn�� lekko wodze, tak �e jego starszy towarzysz zr�wna� si�
z nim, i od tego momentu jechali obok siebie, nadal jednak w ca�kowitym milczeniu. Dzieci
przebieg�y przez wyskuban� przez owce kr�tk� traw�, �eby przed je�d�cami znale�� si� obok
szlaku, i czeka�y tam z przej�ciem, niczym na istoty z bajki, a nie na rzeczywistych ludzi. Te
zapatrzone bose dzieci, ch�opiec i dziewczynka, nie uczyni�y �adnego powitalnego gestu, ich
r�wnie� nikt nie pozdrowi�. M�odszy m�czyzna zignorowa� je ca�kowicie, starszy jedynie
spojrza� na nie przelotnie. S�u��cy na podw�jnie obci��onym koniu post�pi� tak samo, nie
zwracaj�c na nie uwagi. M�czyzna w szkar�atnej kurtce pr�bowa� mimo tak ma�ego
audytorium przybra� bardziej godn� postaw�. Wyprostowa� si�, patrz�c bystro przed siebie,
jak przysta�o na kawalerzyst�. Tylko m�oda kobieta u�miechn�a si�, patrz�c z g�ry na ma��
dziewczynk�.
Przez prawie trzysta jard�w dzieci to sz�y, to bieg�y obok podr�nych. Nagle ch�opiec
wyskoczy� naprz�d, gdy� drog� zagradza�a brama i �ciana �ywop�otu. Odsun�� rygiel i pchn��
wrota, staj�c przy nich z wyci�gni�t� r�k�. Starszy cz�owiek chwil� szuka� w kieszeni swego
p�aszcza, po czym rzuci� drobn� monet�. Ch�opiec i dziewczynka skoczyli za ni�, gdy toczy�a
si� po ziemi, ale ch�opiec by� szybszy. I znowu stan�li z wyci�gni�tymi r�kami, d�o�mi ku
g�rze, pochyliwszy g�owy. Kiedy kawalkada mija�a je, m�oda kobieta wzi�a w lew� r�k�
sw�j bukiecik i rzuci�a go dziewczynce. Przelecia� nad jej opuszczon�, zapewne zawszon�
g�ow� i spad� na ziemi�. Dziecko spojrza�o na fio�ki zdumione tym niezrozumia�ym
niepotrzebnym darem.
W kwadrans p�niej pi�tka je�d�c�w dotar�a do kra�c�w ma�ego miasteczka C. By�o
ono uwa�ane za miasto tylko dlatego, �e liczy�o par�set wi�cej mieszka�c�w ni� kt�ra� z
otaczaj�cych wsi na tym s�abo zaludnionym terenie; oczywi�cie nie odpowiada�o
wsp�czesnemu poj�ciu miasta; by�o te� miastem dlatego, �e czterysta lat temu w bardziej
pomy�lnych, pe�nych nadziei czasach przyznano mu na mocy nadania statut, dzi�ki kt�remu
nadal (co za absurd) ospa�y burmistrz wraz z nieliczn� rad� miejsk� m�g� wybiera� pos��w do
parlamentu. Szczyci�o si� ono kilkoma kupcami i rzemie�lnikami, cotygodniowym targiem,
gospod� (opr�cz kilku pijalni piwa i cydru), a nawet odwieczn� szko�� �redni�, je�li mo�na
nazwa� szko�� miejsce, gdzie jeden stary nauczyciel, a zarazem skryba parafialny uczy
siedmiu ch�opc�w; tak wi�c po prostu by�a to wie�.
Istotnie majestatyczna ze stromym dachem i blankami wie�a tutejszego
�redniowiecznego ko�cio�a mog�a jednak wprowadzi� w b��d; strzeg�a teraz o wiele mniej
zasobne i pr�ne miasto, b�d�ce przeciwie�stwem tego, kt�re j� zbudowa�o prawie trzysta lat
temu, i by�a raczej zabytkiem ni� symbolem aktualnego dostatku. Na sta�e nie mieszka� tu
nikt z ziemia�stwa, chocia� znajdowa� si� rozleg�y dw�r. Le��ce na uboczu C, podobnie jak
wiele tego rodzaju miejscowo�ci w Brytanii, nie mia�o rogatki, gdzie by pobierano op�at�
wjazdow�, nie mia�o te� przyzwoitej drogi. Poza tym w okolicy nie by�o �adnych atrakcji,
zwa�ywszy na to, i� by� to wiek, w kt�rym poj�cie pi�kna przyrody - dla nielicznych, kt�rzy
potrafili sformu�owa� takie poj�cie - ogranicza�o si� wy��cznie do francuskich albo w�oskich
sztucznych ogrod�w, zaprowadzonych we w�asnym kraju, albo do ogo�oconych i
pedantycznie uporz�dkowanych dzi�ki sztuce ogrodniczej klasycznych krajobraz�w na wz�r
podobnych w Europie Po�udniowej.
Nawet wykszta�cony podr�nik angielski w rodzimych dzikich krajobrazach nie
widzia� wtedy nic romantycznego czy malowniczego, a ju� na pewno nie w zaludnionych
ciasno miasteczkach takich jak C. Wszystko tu by�o n�dzne, niegodne uwagi kogo�, kto mia�
pretensje do dobrego smaku. Epoka ta nie darzy�a uznaniem nie podporz�dkowanej lub
pierwotnej natury, kt�rej drapie�na �ywotno�� przypomina�a o upadku cz�owieka, o jego
wygnaniu z rajskiego ogrodu; zw�aszcza odra�aj�ca by�a w swej bezu�yteczno�ci dla
op�tanego ch�ci� zysku narodu purytan�w, kt�ry sta� na progu wielkiego rozkwitu handlu.
Nie interesowano si� w�wczas staro�ytno�ci� (z wyj�tkiem nielicznych ksi��kowych moli i
uczonych), najwy�ej tylko Grecj� i Rzymem; nawet nauki przyrodnicze, takie jak botanika,
cho� od dawna istniej�ce, pozosta�y w swej istocie wrogie dzikiej naturze, uwa�aj�c j� za co�,
co nale�y oswoi�, sklasyfikowa�, u�ywa� i eksploatowa�. W�skie, ciasno zabudowane ulice i
zau�ki oraz domy w stylu Tudor�w takich miast �wiadczy�y o przedpotopowym
barbarzy�stwie, jakiego my dzi� mo�emy do�wiadczy� tylko w kt�rym� z prymitywnych
obcych kraj�w... mo�e w afryka�skiej wiosce albo na arabskim suku.
Gdyby dwudziestowieczny cz�owiek m�g� cofn�� si� w czasie i mie� wra�liwo�� i
oczy tych dw�ch nale��cych do lepszej klasy spo�ecznej podr�nych, wje�d�aj�cych tego
dnia do miasta, czu�by si� zaskoczony albo uspokojony tym dziwnym zastojem czasu i ducha,
kt�ry si� rodzi, gdy Klio zatrzymuje si� i drapi�c si� w swoj� rozczochran� g�ow�, my�li,
gdzie by, u licha, uciec. Ten ostatni dzie� kwietnia przypad� w roku r�wnie bliskim roku
1689, kulminacji rewolucji angielskiej, jak i roku 1789, pocz�tku rewolucji francuskiej.
Mo�na by�o to nazwa� drzemi�c�, przesileniow� cisz�, bezruchem przepowiadanym przez
wsp�czesnych, kt�rzy widz� ewolucj� jako r�wnowag� pomi�dzy tymi dwoma zenitalnymi
datami i tym, co one reprezentuj�; w czasach reakcji na nie opanowane kra�cowo�ci
poprzedniego wieku, kiedy jednak ju� kie�kuj� nasiona (mo�e nawet w tym groszu i niedbale
rzuconych fio�kach) nadchodz�cych zmian. Z pewno�ci� Anglia pogr��ona by�a w swojej
odwiecznej narodowej manii, kt�r� by�o zapadanie si� w g��b siebie i ��czenie w zapiek�ej
nienawi�ci do wszelkiego rodzaju zmian.
Jednak jak w wielu pozornie martwych okresach historii nie by� to ca�kiem z�y czas
dla sze�ciu milion�w (czy co� ko�o tego) Anglik�w, mimo i� bardzo skromnie �yli. Dwoje
�ebrz�cych przy drodze dzieci mia�o obszarpan�, po�atan� odzie�, ale wida� by�o, �e nie s�
zag�odzone i �e nie g�oduj�. Zarobki by�y teraz wi�ksze ni� w minionych wiekach i mia�y
takie pozosta� przez prawie dwa nast�pne stulecia. Istotnie, czas wyra�nie sprzyja� hrabstwu
Devon. Jego porty, statki, miasta i wsie �y�y i w wi�kszo�ci rozwija�y si� tak jak w ubieg�ej
po�owie millenium dzi�ki jednemu wa�nemu artyku�owi: we�nie. Jednak w ci�gu nast�pnych
siedemdziesi�ciu lat przemys� ten mia� by� najpierw stopniowo zd�awiony, a w ko�cu
ca�kowicie unicestwiony na skutek powszechnej zmiany gustu Anglik�w, kt�rzy woleli
l�ejsze materia�y, oraz wskutek przedsi�biorczo�ci p�nocnej Anglii, na szcz�cie jednak w
tym czasie po�owa Europy, a nawet kolonialna Ameryka oraz carska Rosja nadal kupowa�y i
nosi�y ubrania z sukna z hrabstwa Devon, ze s�ynnego ser�u i perpetuany.
O rozwoju przemys�u sukienniczego w C. �wiadczy�y prawie wszystkie otwarte drzwi
i okiennice pokrytych strzech� dom�w; wszyscy tu prz�dli, kobiety, m�czy�ni, dzieci. Mieli
tak wprawne r�ce, �e pracuj�c mogli swobodnie ze sob� rozmawia�. Je�li nie prz�dli,
zajmowali si� czyszczeniem, gr�plowaniem i czesaniem owczego runa. Od czasu do czasu z
ciemnego wn�trza dobiega� stukot warsztatu tkackiego, ale zdecydowanie kr�lowa�o
prz�dzenie. Mechaniczne prz�dzarki mia�y wej�� w u�ycie dopiero kilkadziesi�t lat p�niej, a
w tym dawnym r�kodzielniczym procesie w�skim gard�em by�o zawsze wytworzenie
prz�dzy, na kt�r� nienasycone zapotrzebowanie mia�y wielkie tkalnie i wyka�czalnie
o�rodk�w handlowych takich jak Tiverton czy Exeter oraz bogaci handlarze sukna. Jednak
podr�nicy nie widzieli nic malowniczego ani interesuj�cego w tym nie ko�cz�cym si�
peda�owaniu, w rozp�dzonych ko�owrotkach i ostrym zapachu surowej we�ny. W ca�ym kraju
przemys� ten opiera� si� na systemie domowym. Ale pogarda lub �lepota zosta�y odp�acone w
inny spos�b. Je�d�cy musieli znacznie zwolni�, gdy� przed sob� mieli jad�cy powoli w�z
zaprz�ony w wo�y, kt�ry blokowa� ca�� szeroko�� drogi; prz�d�cy w drzwiach ludzie,
przechodnie na ulicy oraz inni domownicy zwabieni do okien i na progi stukotem kopyt
ko�skich dawali wyraz swej wrogo�ci. Podobnie jak dzieci pasterza patrzyli na obcych z
niech�ci�, jakby byli niegodni ich zaufania. Tak oto rodzi�y si� polityczne i klasowe uczucia
wrogo�ci, kt�re objawia�y si� ju� pi��dziesi�t lat przedtem w s�siaduj�cych hrabstwach
Somerset i Dorset, gdzie prawie po�owa zwolennik�w rebelii Monmoutha wywodzi�a si� z
przemys�u sukienniczego; wi�kszo�� pozosta�ych pochodzi�a z o�rodk�w rolniczych, a niemal
nikt z miejscowego ziemia�stwa. By�oby jednak b��dem m�wi� o duchu zwi�zk�w
zawodowych czy nawet o solidarno�ci t�umu, co w owym czasie wyst�powa�o w wi�kszych
miastach i czego obawiano si�. By�a to zapiek�a niech�� do tych, kt�rzy nie �yli w �wiecie
podleg�ym bez reszty przemys�owi tkackiemu.
Obaj jad�cy na przedzie m�czy�ni unikali obserwuj�cych oczu, a ich wynios�a
powaga gasi�a w zarodku pozdrowienia, jakiekolwiek pytania czy komentarze. M�oda kobieta
od czasu do czasu nie�mia�o rozgl�da�a si� na boki, a jej zakryta twarz budzi�a zdumienie
miejscowych ludzi. Tylko zamykaj�cy kawalkad� m�czyzna w wyp�owia�ej szkar�atnej
kurtce wydawa� si� zwyk�ym podr�nikiem. Na spojrzenie odpowiada� spojrzeniem, a nawet
uchyli� kapelusza na widok dw�ch dziewcz�t stoj�cych w progu jednego z dom�w.
Nagle jaki� ch�opak w fartuchu wypad� z glinianego podcienia wspieraj�cego
pochylon� �cian� kt�rej� z chat i pomacha� w stron� m�czyzny o wojskowej posturze
wiklinowym ko�em, do kt�rego przyczepione by�y martwe ptaszki. U�miecha� si� jak prostak,
na po�y �artowni�, na po�y wiejski idiota.
- Pan kupi? Pensa za wszystkie!
Kto� go odsun�� na bok, ale nie ust�powa�, ci�gle wymachuj�c ko�em z ptaszkami, z
kt�rych ka�dy mia� przebit� szyj�, a ich czerwono-brunatne piersi i czarne �ebki by�y
skierowane w stron� je�d�ca. Za gile dobrze wtedy p�acono.
- Dok�d jedziecie, panie?
M�czyzna w szkar�atnej kurtce jecha� chwil� w milczeniu, a potem rzuci� odpowied�
przez rami�:
- Do pche� w waszej cholernej gospodzie.
- A po co?
Je�dziec znowu zwleka� z odpowiedzi�, ale tym razem nie odwr�ci� g�owy:
- Nie twoja sprawa.
W�z zaprz�ony w wo�y skr�ci� wreszcie na podw�rze kowala i je�d�cy mogli
przyspieszy� tempo. Po stu jardach znale�li si� na otwartym placu, wybrukowanym
zniszczon� granitow� kostk�. Cho� s�o�ce ju� zasz�o, niebo na zachodzie wyra�nie si�
rozja�ni�o. R�ane smugi szybowa�y w z�ocistym �wietle, barwi�c sklepienie ametystowymi
plamami. Wy�sze i bardziej okaza�e domy otacza�y plac targowy i jego centraln� budowl� -
du�� szop� z otwartym jednym bokiem, zbudowan� z mocnych d�bowych desek, i ze stromo
sklepionym dachem, w kt�rej mie�ci�y si� kramy sukiennika, siodlarza, kupca kolonialnego,
aptekarza i cyrulika-chirurga, kt�ry tutaj pe�ni� funkcj� konsyliarza i sk�rnika. W g��bi placu
poza szop� z kramami sta�a grupa ludzi. Byli skupieni wok� le��cego na ziemi d�ugiego
drewnianego s�upa - najwa�niejszego symbolu maj�cych si� odby� nast�pnego dnia
uroczysto�ci ku czci wiosny - kt�ry w�a�nie ozdabiali barwnymi chor�giewkami.
W pobli�u podp�r podtrzymuj�cych dach szopy z kramami ha�asowa�y gromady
dzieci. Gra�y w prymitywny baseball, a tak�e bawi�y si� w berka. Wsp�cze�ni mi�o�nicy
baseballu byliby zaszokowani faktem, �e bra�y w nim udzia� przewa�nie dziewczynki (i
zapewne r�wnie� wiadomo�ci�, �e tradycyjn� nagrod� dla najlepszych nie by� milionowy
kontrakt, ale porcja puddingu). Grupa starszych ch�opc�w, w�r�d nich tak�e kilku m�czyzn,
trzymaj�c w r�ku kr�tkie pa�ki w kszta�cie maczugi wystrugane z ga��zi ostrokrzewu i g�ogu,
kolejno rzuca�a nimi w przypominaj�cy ptaka wypchany kawa�ek czerwonego materia�u,
oparty o �cian� szopy. Dla podr�nych by� to widok swojski; oto uprawiano szlachetny,
starodawny i powszechny angielski sport jutra, czyli zabijanie kogut�w rzucaj�c w nie
ci�kimi kijami lub kr��kami. Tradycyjn� por� tej dyscypliny by�y ostatki, jednak tutaj by�a
r�wnie popularna jak walki kogut�w w�r�d ziemia�stwa i dlatego oddawano si� jej r�wnie� z
okazji innych �wi�t. Wkr�tce zamiast czerwonej kuk�y mia�y by� wykorzystywane �ywe
ptaki, a ich krwi� mia� sp�yn�� bruk. W osiemnastym wieku cz�owiek by� prawdziwym
chrze�cijaninem w swoim okrucie�stwie wobec zwierz�t. Czy� to nie blu�nierczy kogut
zapia� trzy razy, rado�nie g�osz�c ka�de zaparcie si� aposto�a Piotra? Czy� zatem nie jest
rzecz� chwalebn� zat�uc na �mier� jego potomk�w?
Obaj m�czy�ni �ci�gn�li wodze, jakby nieco zaskoczeni, tym nieoczekiwanym
przedstawieniem. Ci, kt�rzy �wiczyli rzucanie pa�kami w koguty, nagle zaniechali tej
rozrywki, r�wnie� dzieci przesta�y si� bawi�. M�odszy m�czyzna odwr�ci� si� do ty�u i
spojrza� na je�d�ca w szkar�atnej kurtce. Ten wskaza� palcem p�nocny kraniec placu, gdzie
sta� zniszczony kamienny dom, na kt�rym wisia�a drewniana tablica z prymitywnie
namalowanym czarnym jeleniem, druga taka sama znajdowa�a si� nad bram� prowadz�c� do
stajni.
Kawalkada ze stukotem kopyt jecha�a teraz przez nieco wybrzuszony plac. Nawet
�majowy s�up� zosta� zapomniany z racji przyjazdu je�d�c�w. To interesuj�ce wydarzenie
zgromadzi�o ma�y orszak towarzysz�cy podr�nym a� do gospody, by�o sze��dziesi�t, a mo�e
nawet siedemdziesi�t os�b. Kiedy mieli zsi���, m�odszy m�czyzna uprzejmym gestem
poprosi� swego starszego towarzysza, �eby uczyni� to pierwszy. Rumiany m�czyzna z
wydatnym brzuchem wyszed� na ganek, a za nim s�u��ca i m�ody ch�opak - pomocnik
szynkarski, wreszcie z podw�rza do��czy� do nich kulej�cy stajenny, kt�ry przytrzyma� konia
starszego m�czyzny, kiedy ten zsiada� zesztywnia�y. Tymczasem ch�opak pom�g� jego
towarzyszowi. Gospodarz skin�� g�ow� na powitanie.
- Witam, sir. Puddicombe, do us�ug. Mamy nadziej�, �e podr� by�a dobra.
W odpowiedzi starszy m�czyzna spyta�:
- Czy wszystko gotowe?
- Tak jak ustali� pa�ski cz�owiek, sir. Co do joty.
- No, to poka�cie nam nasze pokoje. Jeste�my bardzo zm�czeni.
Gospodarz odsun�� si� na bok, przepuszczaj�c obu m�czyzn, ale ten m�odszy chwil�
zwleka�, spogl�daj�c na pozosta�e trzy konie oraz ich je�d�c�w, kt�rzy skierowali si� na
podw�rze gospody. Starszy m�czyzna spojrza� na niego, potem na gromad� gapi�w i
powiedzia� stanowczo, nawet z pewnym rozdra�nieniem:
- Chod�, siostrze�cze. Przesta�my by� widowiskiem dla gapi�w. - To m�wi�c, wszed�
do gospody, a m�ody m�czyzna pod��y� za nim.
W najlepszym pokoju na pi�trze wuj i siostrzeniec w�a�nie sko�czyli wieczerz�.
Zapalono �wiece w kinkiecie ko�o drzwi oraz trzy w cynowym kandelabrze na stole. W du�ej
starej izbie na kominku p�on�� ogie� z jesionowych polan, a lekko gorzki dra�ni�cy dym by�
t�em dla ruchomych cieni. Wielkie �o�e o czterech kolumnach z zaci�gni�tymi zas�onami sta�o
wezg�owiem dosuni�te do �ciany naprzeciw ognia; obok znajdowa�a si� umywalnia z
dzbankiem i miednic�. Przy oknie sta� drugi mniejszy st� i krzes�o. Dwa stare obite sk�r�
fotele, zniszczone przez korniki, sta�y po obu stronach kominka, a d�uga siedemnastowieczna
�awa u st�p �o�a. Ot, ca�e umeblowanie. Okiennice by�y zaryglowane. Na go�ych �cianach,
bez makat, rysunk�w czy obraz�w, oprawiony w ramy wisia� nad kominkiem sztych z
wizerunkiem przedostatniej monarchini, kr�lowej Anny, oraz ma�e zmatowia�e lusterko na
�cianie z kinkietem.
Ko�o drzwi sta�a otwarta sk�rzana waliza, ukazuj�c ubrania, oraz obita mosi�nymi
listwami drewniana skrzynia. Ta�cz�ce �wiat�o ognia i gra cieni do pewnego stopnia
tuszowa�y pustk� pokoju, a stara si�gaj�ca do po�owy wysoko�ci �cian boazeria i pozbawiona
dywanu, jednak wyfroterowana, pod�oga z szerokich desek dawa�y poczucie przytulno�ci.
Siostrzeniec nala� sobie do kieliszka madery z bia�o-niebieskiego porcelanowego
dzbanka i podszed� do ognia, wpatruj�c si� we� d�u�sz� chwil� w milczeniu, potem zdj��
halsztuk i w�o�y� adamaszkowe lu�ne okrycie na d�ug� kamizel� i bryczesy. Zdj�� r�wnie�
peruk�, ukazuj�c g�ow� ogolon� do miejsca, gdzie zaczyna�a si� �ysina, widoczna nawet w
s�abym �wietle, i gdyby nie str�j, wygl�da�by na wsp�czesnego skinheada. Na hakach przy
drzwiach wisia�a jego je�dziecka kurtka, d�ugi p�aszcz i kr�tka modna peruka, wysokie buty i
szpada sta�y pod �cian�. Jego wuj nadal by� ca�kowicie ubrany, wci�� mia� nawet kapelusz na
g�owie. Jego peruka by�a znacznie bujniejsza, a jej sploty opada�y na ko�nierz. Obaj
m�czy�ni nie byli do siebie podobni. Siostrzeniec by� l�ejszej budowy, a kiedy wpatrywa� si�
w ogie�, na jego twarzy malowa�a si� zar�wno wynios�o��, jak i stanowczo��. Ta twarz z
orlim nosem i �adnie zarysowanymi ustami by�a urodziwa, ale mroczna. Na pewno
�wiadczy�a o dobrym wychowaniu i obyciu; nie ulega�o w�tpliwo�ci, �e ten cz�owiek jest
pewien siebie i swojej pozycji, �e mimo m�odo�ci ma w�asn� filozofi�, siln� wol� i �e jest mu
oboj�tne wszystko, co nie by�o z ni� zgodne.
Zamy�lona twarz m�odego cz�owieka kontrastowa�a z obliczem jego korpulentnego
wuja, na pierwszy rzut oka cz�owieka o raczej w�adczym charakterze, na co wskazywa�y
grube brwi i mocna szcz�ka. Jednak mimo to wydawa� si� o wiele mniej spokojny ni� jego
towarzysz, kt�rego pochylon� twarz w�a�nie obserwowa�. W spojrzeniu wuja malowa�o si�
niezadowolenie z domieszk� niecierpliwo�ci. Po chwili skierowa� wzrok na stoj�cy przed nim
talerz. Gwa�townie podni�s� g�ow�, kiedy m�ody cz�owiek nieoczekiwanie przem�wi�, jakby
do ognia, co �wiadczy�o o tym, �e podczas jedzenia, podobnie jak w podr�y, raczej
milczano.
- Dzi�kuj� ci, Lacy, �e� wytrzyma� ze mn�. I moimi vacua.
- Zosta�em uprzedzony, sir. I otrzyma�em godziw� zap�at�.
- Mimo to. Jak na cz�owieka, dla kt�rego rozmowa jest sol� �ycia... Obawiam si�, �e
by�em marnym kompanem.
Nie rozmawiali jak siostrzeniec z wujem. Starszy m�czyzna wyj�� tabakierk� i
spojrza� spod oka na m�odego towarzysza.
- Niejedna rozmowa przynios�a mi fatalne skutki. Jednak pewna rozmowa z panem
okaza�a si� dla mnie korzystna. - Wci�gn�� do nozdrzy szczypt� tabaki.
S�ysz�c te s�owa, m�odzieniec obejrza� si� z lekkim u�miechem.
- Ja nigdy bym nie podj�� si� takiego zadania.
- Nie mog� temu zaprzeczy�, sir. Z pewno�ci� by�oby zbyt trudne.
- Jestem ci za to bardzo wdzi�czny. Swoj� rol� odegra�e� dobrze.
Starszy m�czyzna sk�oni� si� z ledwie dostrzegaln� kpin�.
- M�g�bym j� odegra� znacznie lepiej, gdybym mia�... - urwa� nagle i roz�o�y� tylko
d�onie.
- Czy masz wi�ksze zaufanie do autora?
- Do jego ostatecznego zamys�u, panie Bartholomew, je�li wolno mi tak powiedzie�.
M�odzieniec zapatrzy� si� znowu w ogie�.
- Ka�dy z nas mo�e tak powiedzie�, prawda? In comoedia vitae...
- To prawda, sir. - Lacy wyci�gn�� z kieszeni koronkow� chusteczk� i lekko wytar�
nos. - Jednak�e nasz zaw�d sk�ania do kompromisu. Lubimy mie� zapewnione jutro. Od tego
zale�y nasza sztuka. Bez tego jeste�my pozbawieni po�owy naszych mo�liwo�ci, sir.
- Nie zauwa�y�em tego.
Aktor u�miechn�� si� w odpowiedzi i zamkn�� tabakierk�. M�odzieniec podszed�
powoli do okna i leniwie najpierw odsun�� rygiel, a potem trzeszcz�ce skrzyd�o okiennicy. Po
czym wyjrza�, jakby oczekiwa�, �e zobaczy kogo� na dole, na placu targowym - kogo�, kto
czeka na niego. Ale o tej porze panowa�a tam pustka i ciemno��. W oknach kilku s�siednich
dom�w pe�ga�y s�abe �wiate�ka �wiec. Na zachodniej cz�ci nieba ja�nia� jeszcze ledwie
dostrzegalny poblask, ostatni oddech minionego dnia, a gwiazdy, wydawa�o si�, �e wisz�
prawie nad g�ow�. Zamkn�� z powrotem okiennic� i zwr�ci� si� do siedz�cego przy stole
cz�owieka:
- Jutro przez godzin� b�dziemy jecha� t� sam� drog�, ale potem musimy si� rozsta�.
Starszy m�czyzna spu�ci� wzrok, unosz�c nieco brwi i z lekkim skinieniem
wyra�aj�c niezbyt ch�tnie zgod�, podobnie jak szachista, kt�ry musi uzna�, �e spotka� swego
mistrza.
- Chyba mog� przynajmniej �ywi� nadziej�, �e spotkam pana w znacznie bardziej
sprzyjaj�cych okoliczno�ciach.
- Je�li tak zechce fortuna...
Aktor spojrza� na niego przeci�gle.
- Przepraszam, sir. Czy kilka dni temu nie szydzi� pan z przes�d�w? M�wi pan tak,
jakby fortuna by�a pa�skim wrogiem.
- Ryzyko nie jest przes�dem, Lacy.
- Jeden rzut ko��mi zapewne tak. Ale przecie� zawsze mo�na rzuci� jeszcze raz. Czy
jednak mo�na dwukrotnie przekroczy� Rubikon?
- Je�li m�oda dama...
- Tym razem... albo nigdy wi�cej. - Lacy milcza� przez d�u�sz� chwil�. - �askawy
panie, zachowuj�c ca�y nale�ny szacunek, s�dz�, �e zbyt tragicznie patrzy pan na sprawy.
Tylko Romeo by� przywi�zany do ko�a przeznaczenia. Takie pogl�dy s� wymys�em poety,
�eby osi�gn�� zamierzony efekt. - Urwa�, ale nie otrzyma� odpowiedzi. - No, dobrze, mo�e
pan ponie�� tym razem kl�sk� w swoim przedsi�wzi�ciu, jak poni�s� pan uprzednio, o czym
mi pan powiedzia�. Ale czy nie spr�buje pan jeszcze raz... jak pr�bowa� musi prawdziwy
kochanek? Przecie� m�wi� nam o tym stare przys�owia.
M�odzieniec wr�ci� do sto�u, usiad� na krze�le i d�ug� chwil� patrzy� w ogie�.
- Powiedzmy, �e jest to historia, w kt�rej nie ma ani Romea, ani Julii. A to inne
zako�czenie jest czarne jak najczarniejsza noc. - Spojrza� na swego towarzysza, w jego
wzroku malowa�a si� nagle si�a i stanowczo��.
- I co wtedy, Lacy?
- To por�wnanie mo�na odnie�� do nas obu. Kiedy pan tak m�wi, sir, czuj� si� jak
wrzucony w najczarniejsz� noc.
Ponownie m�odzieniec zwleka� z odpowiedzi�.
- Pozw�l, �e ci przedstawi� bardzo dziwn� koncepcj�. Przed chwil� m�wi�e� o
zapewnionym jutrze. Wyobra� sobie, �e kto� przyszed� do ciebie, tylko do ciebie, i
powiedzia�, �e odkry� tajemnice przysz�o�ci �wiata - mam na my�li nie te niebia�skie, ale
zagadki �wiata, w kt�rym �yjemy. Kto zdo�a ci� przekona�, �e nie jest jarmarcznym
szarlatanem, ale �e odkry� co� dzi�ki tajemnym naukom, powiedzmy dzi�ki wiedzy
matematycznej czy astrologii, co chcesz. I opowie o tym, co si� stanie ze �wiatem, co si�
stanie jutro, za miesi�c od tego dnia, w nast�pnym roku, za sto czy tysi�c lat. Wszystko jak w
historii. Czy wybieg�by� na ulic�, g�o�no o tym krzycz�c, czy te� zachowa�by� milczenie?
- Przede wszystkim zw�tpi�bym we w�asny umys�.
- A gdyby twoje w�tpliwo�ci zosta�y rozwiane przez nie do obalenia dowody?
- Wtedy bym ostrzeg� swoich bli�nich, chc�c ochroni� ich przed gro��cym im
niebezpiecze�stwem.
- Doskonale. Id�my zatem dalej. Ot� ten prorok wyjawia ci, �e przepowiadana
przysz�o�� tego �wiata pe�na jest ognia i plag, wojen i nie ko�cz�cych si� nieszcz��. Co
poczniesz wtedy? Czy tak samo by� post�pi�?
- Nie bardzo nad��am, sir, za tokiem pa�skiego rozumowania. Jak tego mo�na
dowie��?
- S�uchaj dobrze. To tylko przypuszczenie. Za��my, �e ten kto� znajdzie spos�b, �eby
ci� przekona�.
- Pan jest dla mnie zbyt g��boki, panie Bartholomew. Gdyby w gwiazdach by�o, �e
jutro w m�j dom uderzy piorun, zapewniam pana, �e nie m�g�bym tego unikn��. Jednak
gdyby tak�e w gwiazdach by�o, �e mo�na mi a� tyle powiedzie�, m�g�bym z pewno�ci�
wyprowadzi� si� z mego domu, �eby tego unikn��.
- Ale za��my, �e piorun uderzy w ciebie, gdziekolwiek uciekniesz czy si� schronisz.
R�wnie dobrze m�g�by� wi�c zosta� w domu. Poza tym, on sam m�g�by nie wiedzie�, jak�
�mierci� ty mia�by� umrze�, kiedy to takie albo inne z�o spadnie na ka�dego cz�owieka, lecz
tylko, �e mo�e si� to zdarzy� wi�kszo�ci ludzi. Spyta�bym tak oto, Lacy: Gdyby kto� taki
przed przyj�ciem do ciebie uprzedzi� ci� o celu swego przybycia, po to �eby� mia� czas na
zastanowienie si� i pokonanie normalnej ciekawo�ci, czy odm�wi�by� wys�uchania cho�by
jednego jego s�owa?
- Mo�e. To ca�kiem mo�liwe.
- A gdyby on by� chrze�cijaninem i dobrym cz�owiekiem, i zwr�� na to uwag�, gdyby
nawet jego prorocza wiedza przepowiedzia�a co� wr�cz przeciwnego, mianowicie, �e ten
zepsuty i okrutny �wiat pewnego dnia b�dzie �y� w wiecznej szcz�liwo�ci i dostatku, czy nie
by�oby najm�drzej, gdyby on ow� tajemnic� zachowa� dla siebie? Bowiem gdyby jednego
dnia wszystkim zapewniono raj, kto stara�by si� �y� cnotliwie, �eby na to zas�u�y�?
- Zgadzam si� z pa�skim rozumowaniem, sir. Ale dlaczego pan o tym m�wi teraz?
- S�uchaj, Lacy. Za��my, �e to ty jeste� tym cz�owiekiem, kt�ry mo�e odczyta� �w
najstraszniejszy wyrok. Czy nie by�oby zatem najlepszym wyj�ciem, gdyby� postanowi� by�
jedyn� jego ofiar�? A mo�e ten najbardziej sprawiedliwy boski gniew z powodu
blu�nierczego z�amania piecz�ci czasu b�dzie z�agodzony za cen� twego milczenia, twego
w�asnego �ycia?
- Nie mog� na to odpowiedzie�. Porusza pan zbyt wiele temat�w... nie wolno nam
wkracza� w gestie Stw�rcy.
M�odszy m�czyzna ci�gle wpatrzony w ogie� schyli� g�ow�, jakby si� zgadza�.
- Ale ja tylko wskazuj� pewien problem. Nie mam zamiaru blu�ni� - powiedzia� i
zamilk�, jak gdyby �a�owa�, �e w og�le zacz�� t� rozmow�.
Oczywi�cie nie zadowoli�o to aktora, kt�ry wsta� i teraz on podszed� do okna, z r�kami
splecionymi z ty�u. Sta� chwil� przed okiennicami, potem nagle mocniej zacisn�� d�onie,
odwr�ci� si� i odezwa�, maj�c przed sob� ty� �ysej g�owy m�odzie�ca siedz�cego przed
kominkiem:
- Musz� m�wi� szczerze, panie Bartholomew, poniewa� jutro si� rozstajemy. W moim
zawodzie potrafimy z fizjonomii odczyta�, jacy ludzie s�. Z ich wygl�du, sposobu chodzenia,
zachowania. Zdo�a�em wyrobi� sobie opini� i o panu. Jest ona wysoce pochlebna, sir. Mimo
pozor�w, do kt�rych jeste�my obecnie zmuszeni, uwa�am pana za uczciwego i prawego
d�entelmena. Wierz�, i� na tyle dobrze pan mnie pozna�, sir, �e mog� powiedzie� panu rzecz
nast�puj�c�: nigdy bym nie wzi�� udzia�u w tym przedsi�wzi�ciu, gdybym nie by�
przekonany, i� sprawiedliwo�� jest po pa�skiej stronie.
M�ody m�czyzna nie odwr�ci� si�, ale jego g�os zabrzmia� ostro, kiedy spyta�:
- Ale?
- Mog� wybaczy� panu, sir, ukrycie pewnych okoliczno�ci. S�dz�, �e by�a to
dyktowana rozs�dkiem konieczno��. Ale pos�u�enie si� tak� konieczno�ci�, �eby mnie
oszuka� co do istoty samej sprawy, nie, tego wybaczy� nie m�g�bym. Nie ukrywam tego, sir,
mo�e pan m�wi� o dziwnych koncepcjach, ale to, co mam zrobi�...
Nagle m�ody cz�owiek wsta�, a uczyni� to tak gwa�townie, jakby powodowa�a nim
w�ciek�o��. Zwr�ci� si� w stron� aktora, patrz�c mu prosto w oczy.
- Daj� ci moje s�owo, Lacy. Wiesz dobrze, �e jestem niepos�usznym synem, wiesz
dobrze, �e nie powiedzia�em ci wszystkiego. Je�li to maj� by� moje grzechy, to si� do nich
przyznaj�. Masz moje s�owo, �e to, co czyni�, nie �amie �adnego prawa tego kraju. - Zrobi�
krok naprz�d i wyci�gn�� r�k�. - Chcia�bym, �eby� w to uwierzy�.
Aktor zawaha� si�, ale u�cisn�� wyci�gni�t� d�o�. M�ody m�czyzna wpatrywa� si� w
niego uparcie.
- Na m�j honor, Lacy. Nie oceni�e� mnie �le w tej materii. I modl� si� o to, �eby�
pami�ta� o tym, cokolwiek nas czeka. - Opu�ci� r�k� i znowu odwr�ci� si� do ognia, ale
obejrza� si� na aktora stoj�cego przy fotelu. - W wielu sprawach ci� oszuka�em. Pragn�, by�
uwierzy� mi, �e uczyni�em to r�wnie� dlatego, �eby ci wiele oszcz�dzi�. Nikt nigdy nie
doszuka si� w tobie winy, poniewa� by�e� tylko moim narz�dziem.
Wzrok starszego m�czyzny by� twardy.
- Sk�oni� mnie pan, bym uwierzy� w pewne fakty, a jednak wydarzy� si� mo�e co�
innego, czy� nie tak?
M�ody m�czyzna zn�w zapatrzy� si� w ogie�.
- Musz� si� z kim� spotka�. I to jest ca�a prawda.
- Ale to nie jest spotkanie tego rodzaju, o kt�rym pan m�wi�? - Bartholomew milcza�.
- Sprawa honorowa?
Bartholomew u�miechn�� si� s�abo.
- Nie by�bym tu sam, gdyby o to chodzi�o. Ani nie jecha�bym taki szmat drogi,
gdybym m�g� to za�atwi� znacznie bli�ej Londynu.
Aktor otworzy� usta, chc�c co� powiedzie�, ale nie zd��y�, bowiem za drzwiami
rozleg�y si� kroki i zaraz potem stukanie. M�ody m�czyzna zawo�a�, �e mo�na wej��. W
progu ukaza� si� w�a�ciciel gospody, Puddicombe, i zwr�ci� si� do rzekomego wuja:
- �askawy panie, na dole czeka pewien d�entelmen. Z pozdrowieniami.
Zaciekawiony aktor spojrza� na m�czyzn� siedz�cego przed kominkiem. M�odzieniec
nie okaza�, �e kogo� oczekiwa�, jednak spyta� niecierpliwie gospodarza:
- Kto to taki?
- Niejaki pan Beckford, panie.
- A kim�e jest pan Beckford?
- Naszym plebanem, sir.
M�czyzna przed kominkiem spu�ci� wzrok, prawie z ulg�, a potem spojrza� na aktora.
- Wybacz mi, wuju, jestem zm�czony. Ale nie chcia�bym ci� pozbawi�...
Aktor z pewnym oci�ganiem, ale podj�� swoj� kwesti�:
- Powiedzcie wielce szanownemu panu plebanowi, �e z przyjemno�ci� spotkam si� z
nim na dole. M�j siostrzeniec prosi go o wybaczenie.
- Tak jest, sir. Zaraz to przeka�� - powiedzia� Puddicombe i wyszed�.
- Przygotuj si�, przyjacielu. To ostatnie zadanie.
- Nie mog� na tym zako�czy� naszej rozmowy, sir.
- Pozb�d� si� go jak najspieszniej, ale uczy� to, nie obra�aj�c go.
Aktor poprawi� sw�j halsztuk i kapelusz, wyg�adzi� surdut m�wi�c:
- No, dobrze. - A potem lekko si� sk�oniwszy, podszed� do drzwi. Wyci�gn�� ju� r�k�,
�eby je otworzy�, kiedy m�ody cz�owiek przem�wi� po raz ostatni:
- I popro� z �aski swojej naszego drogiego gospodarza, �eby mi tu przys�a� wi�cej tych
swoich marnych �ojowych �wiec. Chc� poczyta�.
Aktor w milczeniu znowu sk�oni� si�, po czym wyszed�. Przez d�u�sz� chwil�
m�czyzna siedz�cy przed kominkiem wpatrywa� si� w pod�og�. Wreszcie podszed� do
ma�ego stolika i przeni�s� go spod okna, stawiaj�c przy fotelu, na kt�rym siedzia�, po czym
wzi�� du�y �wiecznik i umie�ci� go na stoliku. Nast�pnie wyj�wszy z kieszeni swej d�ugiej do
kolan kamizeli klucz, podszed� do stoj�cej przy drzwiach obitej metalem skrzyni, pochyli� si�
i otworzy� j�. Najwidoczniej nie zawiera�a nic opr�cz ksi��ek i lu�nych r�kopis�w. Chwil�
szuka� czego�, a� wreszcie znalaz� zwi�zany pakiet, wzi�� go, usiad� w fotelu i zacz�� czyta�.
Po chwili kto� zastuka� do drzwi. Wesz�a pos�uguj�ca w gospodzie dziewczyna,
przynosz�c na tacy jeszcze jeden �wiecznik. Bartholomew gestem wskaza� jej, �eby postawi�a
go obok tego na stole. Uczyni� to, nie patrz�c nawet na ni�, jak gdyby �y� nie dwie�cie
pi��dziesi�t lat temu, ale pi�� wiek�w p�niej, kiedy wszystkie ci�kie i przykre prace
wykonywa� b�d� roboty. Zabieraj�c tac� z talerzami, dziewczyna odwr�ci�a si� od drzwi i
dygn�a niezr�cznie w stron� nieruchomego poch�oni�tego czytaniem m�czyzny w fotelu. W
og�le nie podni�s� wzroku, a ona przera�ona, poniewa� mo�e s�dzi�a, �e czytanie jest domen�
diab�a, albo w g��bi serca dotkni�ta tak niezrozumia�� oboj�tno�ci�, jako �e nawet w owych
czasach nie zatrudniano w gospodach brzydkich dziewcz�t, odesz�a w milczeniu.
W znacznie skromniejszym pokoiku pi�tro wy�ej, na poddaszu, na w�skim
drewnianym ��ku, przykryta zamiast ko�dr� swoj� br�zow� peleryn� le�a�a m�oda kobieta,
sprawiaj�c wra�enie, �e �pi. Na ko�cu tego pomieszczenia bez sufitu, do sto�u znajduj�cego
si� przy ma�ym okienku w szczytowej �cianie przylepiona by�a jedyna �wieczka, kt�rej s�aby
blask ledwie o�wietla� izb�. Dziewczyna le�a�a prawie na brzuchu, ze zgi�t� r�k� na szorstkiej
poduszce, kt�r� przykry�a lnian� opask�, jakiej u�ywa�a do owini�cia twarzy podczas
podr�y. By�o co� bardzo dzieci�cego w jej pozie i twarzy z lekko zadartym nosem,
zamkni�tymi oczami i drugimi rz�sami. W lewej d�oni trzyma�a kilka zwi�d�ych fio�k�w. Pod
sto�em baraszkowa�a mysz.
Na oparciu krzes�a stoj�cego obok ��ka, wyj�ty z tobo�ka na ziemi, wisia� czepek,
najwyra�niej bardzo cenny dla dziewczyny, boki i prz�d mia� wyko�czone riuszk�, a dwie
przykrywaj�ce uszy wst�gi mierzy�y ponad p�torej stopy. W tej prymitywnie, n�dznie
urz�dzonej izbie czepek by� dziwnym elementem, wygl�da� wr�cz absurdalnie. Takie
nakrycie g�owy, ale bez bocznych d�ugich wst��ek, by�o w przesz�o�ci oznak� s�u��cych i
dziewczyn podaj�cych w gospodach, ale w owych czasach nosi�y je wszystkie kobiety z
lepszego towarzystwa, zar�wno matrony, jak i m�ode panienki. S�u��cych i lokai,
niewolnik�w liberii, �atwo by�o rozpozna�, natomiast kobiety s�u�ebne, jak zauwa�y�
krytycznie pewien �yj�cy w�wczas m�czyzna, mia�y w tej dziedzinie znaczn� swobod�.
Niejeden d�entelmen, wkraczaj�c do nie znanego sobie salonu, k�ania� si� szarmancko damie,
kt�r� wzi�� za krewn� pani domu, �eby po chwili ze zgroz� stwierdzi�, i� wytworny uk�on
z�o�y� pokoj�wce.
W�a�cicielka tego lekkiego zagadkowego czepeczka tak naprawd� nie spa�a.
Natychmiast otworzy�a oczy, s�ysz�c czyje� kroki na schodach, kt�re zatrzyma�y si� przed
izdebk�, po czym rozleg�y si� dwa kopni�cia w doln� cz�� drzwi. Odrzuci�a peleryn� i
wsta�a z ��ka. Mia�a na sobie ciemnozielon� sukni� podszyt� ��tym materia�em, kt�rego
r�bek by�o wida� przy szyi i wywini�tych r�kawach. Poni�ej pasa sukni� przykrywa�
si�gaj�cy a� do ziemi bia�y fartuch. Sp�dnica sukni by�a wszyta w w�ski pasek, a fiszbiny
gorsetu tak �ciska�y klatk� piersiow�, i� g�rna cz�� jej cia�a robi�a wra�enie odwr�conego
sto�ka. Nogi w po�czochach wsun�a w zniszczone pantofle bez pi�t. Dziewczyna
pospiesznie otworzy�a drzwi.
Sta� przed ni� s�u��cy, z kt�rym jecha�a na jednym koniu. W r�kach trzyma� du�y
miedziany dzban z ciep�� wod� oraz glinian� polewan� mis� koloru ochry. By� ledwie
widoczny w ciemno�ciach, twarz ton�a w cieniu. Na jej widok wyra�nie zesztywnia�, a ona
cofn�a si� i gestem r�ki wskaza�a na k�t izby, gdzie znajdowa� si� st�. Przeszed� obok niej,
postawi� dzban ko�o �wiecy, potem mis� i znieruchomia� ze zwieszon� g�ow�, odwr�cony do
niej plecami.
M�oda kobieta wzi�a z pod�ogi du�y tob�, po�o�y�a na ��ku i rozwi�za�a. Ukaza�y
si� r�ne ubrania, wst��ki oraz haftowana bawe�niana szarfa, w kt�r� owini�ty by� mniejszy
t�umoczek zawieraj�cy mn�stwo glinianych s�oiczk�w, poowijanych kawa�ka