6266

Szczegóły
Tytuł 6266
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

6266 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 6266 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

6266 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Maciej �erdzi�ski Nawr�ci� Avalon Drobne strumyki wody rozcina�y powietrze i z cichym pluskiem opada�y na ziemi�, tworz�c ka�u�e, w kt�rych pob�yskiwa�o zamglone s�o�ce. Z zachodu nadszed� wiatr, i gor�cy podmuch przekrzywi� �cian� deszczu tak, �e ci�a teraz prosto w twarz pracuj�cego cz�owieka. - Szlag by trafi�. Mo�e jeszcze przestanie. Os�aniaj�c oczy spojrza� w g�r�. Wielkie, czarne ptaki nier�wnym lotem ko�owa�y nad r�wnin�, szarpane wiatrem. Pojawia�y si� wtedy, kiedy przychodzi� d�ugi deszcz. Baldwin Curtis straci� nadziej�. - Tak wi�c rozpada�o si� na dobre. Po chwili �cisn�� �opat� i zacz�� kopa� ze zdwojon� zajad�o�ci�. Nieoczekiwana zmiana pogody oznacza�a wyd�u�enie czasu pracy. Musi odes�a� Sharka. - Shark! Chod� tu! Z mg�y wy�oni� si� pomocnik. Ci�ko stawia� pa��kowate nogi, niepewne podmok�ego terenu. Wreszcie zamar� nad kraw�dzi� zag��bienia, w kt�rym pracowa� Baldwin. - Jestem, panie Curtis. - Dobra. Zabieraj dupsko. Przeciek�e� ju�, N�dzniku? - Jeszcze nie, prosz� pana. Ale gorzej widz�. - Dobrze, �e nie skrzypisz. No, zje�d�aj do domu. Patrzy� chwil� z p�ytkiego do�u na znikaj�c� sylwetk� starego androida. - A pisali, �e jest odporny na wilgo�. Zaraz, zaraz - "Wodoszczelny Shark" - to by�a reklama. Szybki i sprawny. - Kilka minut pracowa� bezmy�lnie, po czym kr�c�c g�ow� wzmocni� wewn�trzne rusztowanie. Spi�� ostatnie rurki i wylaz� na powierzchni�. - Co ja si� czepiam. Min�o pi�tna�cie lat. Dawno powinien zdechn��. Deszcz rozmywa� wykopan� ziemi�. Baldwin szybkimi ruchami �opaty uformowa� j� w zgrabny sto�ek. - Sam jestem taki jak on. Kiedy� te� by�em szybki i sprawny, teraz przewy�szam go tylko w wodoszczelno�ci. No, dosy�. Gr�b by� gotowy. G��boki na trzy, szeroki na dwa metry otw�r, opleciony siatk� rusztowania oczekiwa� na ludzki wk�ad. - Jeszcze jeden - westchn�� Baldwin. Mg�a zasnuwa�a cmentarz. Parowa�y rozgrzane kamienie w starszej cz�ci obiektu. Deszczowe ptaki nawo�ywa�y si� ochryple, wci�� ko�uj�c bez ruchu skrzyde�, chocia� wiatr usta�. Doszed� do grobu, kt�ry zacz�� kopa� Shark. - Ten cholerny blaszak �adnie si� uwin��. Niedu�o zosta�o do roboty. Po chwili by� ju� w �rodku; do jednostajego szelestu deszczu do��czy�y mi�kkie odg�osy wyrzucanej ziemi. - Mamy to z g�owy, Shark. Przywie�li kryszta�y? - Nnnie. - Dlaczego si� j�kasz? - To ta woda. Mam k�opot z liter� ennn... - O.K. Jak tam wzrok? Popatrz na mnie. Shark odwr�ci� toporn� g�ow�. Blade, niebieskie oczy przykry�a mgie�ka. - No, nie jest �le, odtajasz, synu. Podaj r�cznik. - Tak jest. - Dobra. Kolacja gotowa? Shark zaskrzypia� rozpaczliwie. - Stara�em si�, ale co� jest nnnie tak. Nnnic mi ju� nnnie idzie. Prosz� mnnnie sprzeda�. Baldwin roze�mia� si� ponuro. - A kt� by ci� kupi�. Zreszt�, jeste�my kumplami. Kumpli nie sprzedaj�. Zjad� szybko papk� wyprodukowan� przez Sharka. - Rzeczywi�cie wstr�tna. M�wi�em ci, �e s�l i cukier to zupe�nie r�ne sprawy. - Zaparowa�em, prosz� pana. Nie rozr�niam dok�adnie. - Przynajmniej przesta�e� si� j�ka�. Tymczasem zje�d�aj. Android opu�ci� kuchni�. Baldwin wymy� si� i w�o�y� suche ubranie. Zapada� zmrok i deszcz b�yska� teraz fioletow� po�wiat�. Wywo�ywa�y j� mikroskopijne grzybnie wyp�ukiwane z powietrza. Podobny obraz zachwyci� Baldwina dwadzie�cia lat temu, kiedy przyby� na planet�. Pami�ta� wynios�y transportowiec ociekaj�cy �wiec�cymi strugami i szereg wychodz�cych z niego postaci zmieszanych z posykuj�c� par�. Sto tysi�cy kolonist�w, sto tysi�cy ludzi pragn�cych zacz�� od nowa. Tylko on, Baldwin Curtis, nie mia� wielkich z�udze�. Przylecia� jako grabarz, a c� za �ycie mo�e mie� taki jak on? Pami�ta� swojego ojca, zapitego darmowym spirytusem, wiecznie zgry�liwego, zm�czonego cmentarn� codzienno�ci� i kurzem cmentarnej ziemi. - B�dziesz grabarzem, Bald. Co innego potrafisz? Szk� nie uko�czy�e�, przystojny nie jeste�, brak ci pieni�dzy. Sp�jrz na mnie - tak b�dziesz wygl�da� za dwadzie�cia lat - powiedzia� kiedy� ojciec. Dawno temu, na Ziemi. Baldwin popatrzy� w lustro. Zobaczy� tam prawie czterdziestoletniego faceta, o niskim czole, obci�tych kr�tko w�osach i obwis�ych, d�ugich ramionach. Mia� du�e, czarne oczy i zapad�e policzki. Czerwone, zryte odciskami d�onie i mocn�, kr�p� szyj�. Faktycznie, przypomina� ojca. Matki nie widzia� nigdy. Ale ojciec pomyli� si� co do niego. W dniu, w kt�rym umar�, Bald wykopa� sw�j pierwszy, samodzielny gr�b i poszed� do biura "News of the Worlds" za�atwi� papiery kolonisty. - I kim by pan chcia� by� w nowym �wiecie, jakie ma pan preferencje? - urz�dnik taksowa� go cynicznym spojrzeniem. - Mamy ju� komplet osadnik�w. - Nie macie grabarza. Taki zawsze si� przyda, nieboszczyk�w nie unikniecie. Ludzie nie lubi�, kiedy zmar�ych oporz�dzaj� androidy. Religia zabrania. A ja w�a�nie jestem grabarzem i mam skromne wymagania. Urz�dnik otrz�sn�� si� z pierwszego szoku - No tak... Dobra, wci�gamy pana na list�. Baldwin Curtis, numer sto tysi�cy jeden. Grabarz. Tak... No, zaskoczy� mnie pan. Miasto by�o przygotowane. Koloni�ci zasiedlili je, dodaj�c drobne szczeg�y, tak jak dzieci uzupe�niaj� swoje pokoje. Nazywa�o si� Avalon i Baldwin zamieszka� na jego obrze�ach, otoczony bezmiarem bagien poci�tych ruinami poprzedniej cywilizacji. Nowy cmentarz powsta� na resztkach starego. Planeta przyj�a ludzi �agodnie. Zaadaptowali si� szybko i bez wi�kszych strat. Dw�ch �le znios�o szczepienia, jeden pope�ni� samob�jstwo, i ci byli pierwszymi klientami cmentarza. Od dziesi�ciu mniej wi�cej lat sytuacja ustabilizowa�a si� - dziennie otrzymywa� od dw�ch do czterech zmar�ych; tylu te� rodzi�o si� nowych. Miasto by�o dobr� opiekunk�; potrafi�o perfekcyjnie zadba� o sto tysi�cy podopiecznych, zapewniaj�c im wszystko, czego pragn�li. Praca kolonist�w polega�a na wydobywaniu i przetwarzaniu bagiennego torfu - mia� jakie� znaczenie lecznicze, ale Baldwin nie interesowa� si� tym. Sam z rzadka odwiedza� Avalon czuj�c swoj� obco�� i po trochu wstydz�c si� zawodu. Z czasem sta� si� odludkiem. Od ojca r�ni�a go chorobliwa nienawi�� do alkoholu. Ca�y dwutygodniowy przydzia� rytualnie wylewa� do �ciek�w. W ten w�a�nie spos�b oczyszcza� si� z rodzicielskiego pi�tna. - Jako� musz� si� odr�nia� od Starego. Wspomnienia przerwa� dono�ny �wist. Na placyku przed domem, w sinej po�wiacie zmierzchu osiada� poduszkowiec. By� czarny, ozdobiony gotyckimi napisami. Napawa�o to Baldwina respektem. Kiedy zapali� si� punktowy reflektor i omi�t� okna mieszkania, szacunek prysn��. Baldwin nie przepada� za kierowcami karawan�w. Ani oni za nim. Wszed� pilot. - Trzy sztuki, grabarzu. Podpisz. Rzuci� mu formularz i podrapa� si� po przystojnym, g�adko ogolonym policzku. Bald wiedzia�, �e pilot traktuje go jak nieszkodliwego p�aza i nigdy nie popatrzy mu w oczy. - Dzie� dobry - powoli podpisa� trzy bia�e druczki. - Czy jutro te� pan przyjedzie? Tamten wykrzywi� si� z ulg�. - Nie. M�j android. - Mo�e zechce pan odpocz��, ch�tnie zrobi� herbaty - dra�ni� go Bald. - Nie, innym razem, grabarzu. - Mam �wiec�ce ciasteczka. - Nie, nie... - A mo�e chcia�by� w mord�? Te� nie? Spierdalaj, ch�opaczku. Pilot nie zd��y� si� nawet zdziwi�. Uciek�. Wszed� Shark. Patrzyli w milczeniu, jak karawan unosi sw�j czarny kad�ub i ginie w �cianie deszczu. - Nazwa� mnie "blaszan� niedojd�" i kopn�� - powiedzia� �a�o�nie android. - Poskar�� si� w swoim zwi�zku zawodowym. Dobrze go pan za�atwi�, panie Curtis. - Wszyscy ludzie s� podobni, ten nie jest najgorszy. To miasto zwariowa�o, Sharky. A potem ponownie popatrzy� w lustro i doda�: - Chod�my po nich. Stali obok siebie - dw�ch m�czyzn i jedna kobieta. Byli nadzy. Patrz�c na ich spokojne twarze trudno by�o uwierzy�, �e nie �yj�. Doskonale wymodelowane rysy podkre�la�y pi�kno kobiety. Nie mia�a wi�cej ni� czterdzie�ci lat. A przynajmniej tak wygl�da�o jej cia�o. - To te operacje plastyczne. Czy wiesz, Shark, �e w Avalon nie ma ju� brzydkiczh? Ka�dy wygl�da, jak chce. Sp�jrz na tych facet�w, to prawie bogowie. Troje ludzi, ka�dy zalany przezroczyst� mas� uformowan� w wielo�cienny kryszta�. Wypolerowane kraw�dzie l�ni�y setkami drobnych odblask�w. Byli jak motyle uwi�zione w kroplach bursztynu. - A jednak umarli. Nie s� wi�c bogami. Jutro wsunie ich w otwory grob�w i usypie trzy drobne kopczyki. Bezimienne, zgodnie z Nowym Obyczajem. - Pami�tam stare trumny, by�y zbudowane z drewna - wyja�ni� Sharkowi. - Teraz sprytnie to wymy�lili. Bierzesz przygotowanego go�cia, cyk, ju� jest w krysztale, nie gnije, nie �mierdzi. Wszystko czyste i �adne. Jak go �mier� zdeformuje, to zalewaj� kryszta� ciemn� emali� tak, �e nic nie wida�. Sprytnie to wymy�lili. Bogowie. Poczu� si� nagle stary i zm�czony. Popatrzy� na swoje du�e d�onie. Prztykn�� palcem w najbli�szy kryszta�. - Id� do Avalon. Dawno ich nie odwiedza�em. - Teraz, prosz� pana? Doprawdy nie jest to najlepszy pomys�. Zbli�a si� noc, pogoda... Poklepa� Sharka po szpiczastych ramionach. - Nie martw si�, ch�opcze. Nie jestem rozpuszczalny. - Po co pan tam idzie, je�eli mog� zapyta�? - nie dawa� za wygran� android. Jego program opieku�czy pracowa� pe�nym ci�giem. - No, zawsze chodz� po to samo. - Czy�by znowu? - Tak jest, Shark. Id� po �on�. A nu� si� trafi. W powietrzu wisia�a kula. Rozsiewa�a przydymione �wiat�o, niemrawo opadaj�ce w d� i gasn�ce na blacie niskiego sto�u. Reszta baru ton�a w p�mroku. Senn� atmosfer� podkre�la� cichy szelest deszczu mamrocz�cy co� w szybach okr�g�ych okien. - Jeszcze raz to samo - d�ugie, szczup�e palce otoczy�y wysok� szklank�. Natychmiast zjawi� si� kelner. - Ale podw�jne, malutki. Android spojrza� z dezaprobat�, wykona� polecenie i oddali� si�. - Dupek - zachichota�a Beverly. - Ca�kiem �adny - Deborah nadal bawi�a si� szklank�. Esther w og�le nie zareagowa�a. Dzisiejsza dawka Acid Whisky wprowadzi�a j� w inny �wiat. - Zazdroszcz� jej - powiedzia�a Beverly. - Przynajmniej si� nie nudzi. - Jest sko�czona. Pije i rzyga. W k�ko to samo. Dwa dni temu zrezygnowa�a z pracy. Jej m�� zrezygnuje z niej jutro. - Pewnie dlatego, �e nie zrobi�a korekty nosa wed�ug Yardleya. Marc 34. Wspania�y model. - Jeste� na�pana, kochanie - wykrzywi�a si� Deborah. - Na�pana... - Kolejny, pieprzony wiecz�r - doda�a ju� ciszej. Z�apa�a stru�k� �wiat�a i owin�a ni� przegub. - Te� si� zalej� - lodowaty p�yn przyjemnie sch�odzi� gard�o. Bransoletka znika�a powoli. Nagle poruszy�a si� Esther. Przycisn�a guziczek w blacie i wok� jej uszu zata�czy�y male�kie g�o�niczki. - Teraz dobrze - zamrucza�a, a jej twarz wed�ug Fa i Coty'ego 8 rozchmurzy�a si�. �ni�a dalej. Wysoki android przemkn�� w p�cieniu. Beverly ruszy�a za nim, mocno ko�ysz�c kszta�tnymi biodrami Sue 17. - Poczekaj. Stan�� pos�usznie. Dopad�a go przed nast�pnym stolikiem, a chwil� p�niej otoczy�o ich �wiat�o poci�gni�te gwa�townym podmuchem. - Chc� do toalety, zaprowad� mnie. - Oczywi�cie, prosz� pani. Zaraz potem wszystko zblad�o. Kontury przedmiot�w �ciemnia�y i zanika�y powoli. Deborah za�mia�a si� cicho. Zaczyna dzia�a�. - Zdrowie m�odej pary - poziom p�ynu ubywa� w niebezpiecznym tempie. Tu� przed ni� wyr�s� m�czyzna. A w�a�ciwie jego obraz. - Czy to miejsce nazywa si� "Acid Rest"? - Tak. Przetar� zaczerwienione oczy i u�miechn�� si� mi�o. - Poszukuj� mojej dziewczyny, wysz�a gdzie� wczoraj i... - Jak si� nazywa? - F'Cockoter. Odrzuci�a w�osy i pokr�ci�a g�ow�. - Niestety, nigdy jej tu nie widzia�am. - Mo�e przedstawi�a si� inaczej; jest nisk�, dobrze zbudowan� brunetk�. Cz�sto chodzi nie ogolona. Zakrztusi�a si�. - Aha. Nie ogolona, tak pan powiedzia�? - Widzia�a j� pani? - Muskularna, nie ogolona brunetka... T a k i e j tu nie by�o. To nie t a knajpa, przyjacielu. Jeszcze raz potar� oczy i znikn�� bez s�owa. - Coraz milszy ten wiecz�r... Prawda Esther? Esther zamrucza�a cicho, po czym g��biej osun�a si� w ogromny fotel. Beverly nie wraca�a. Chodnik przypomina� mack� wypuszczon� przez niepewn� istot�, badaj�c� obcy, podmok�y grunt. Zaczyna� si� nagle, po�rodku bagien i prowadzi� do odleg�ego �wiat�a. �wiat�em by�o Avalon i to ono wypu�ci�o mack�. Stan�� na sztucznej powierzchni. - Witaj w mie�cie. - Niewidoczny stra�nik czuwa�. - Taaak. Dawno mnie tu nie by�o. Ruszaj do centrum. - Oczywi�cie, panie Curtis. Chodnik drgn�� i w tym samym momencie male�ki wybuch zal�ni� na klapie marynarki Baldwina. - Co si� sta�o? - zdziwi� si� cz�owiek. - Przepraszam, ale do pa�skiej marynarki przyczepi� si� tutejszy paso�yt, krwiopijny owad. Nie wpuszczam na teren Avalon szkodliwych obiekt�w. Takie s� rozk... - Dobra, dobra, po prostu zapomnia�em, �e jad� do tych hodowanych dziubask�w. Komputer zby� go milczeniem. Baldwin patrzy� na zbli�aj�ce si� zabudowania. Nad miastem g�rowa�y pot�ne biurowce, mroczne w swym ogromie, obrysowane zaledwie mgie�k� �wiat�a. Cz�� mieszkalna ja�nia�a tysi�cami b�ysk�w. Siedz� w domach, zawsze tak by�o, praca i do domu, dziady... - my�la� ospale. Chodnik przeci�� dzielnic� obiekt�w wypoczynkowych, r�wnie g�uch� i ponur� jak peryferie. - Sta�. Komputer wykona� polecenie. - Dalej si� przejd�. - Czy zechce pan os�ony przed deszczem? - Nie. I tak by� mokry. Zeskoczy� z ta�my. Przez chwil� mia� dziwne wra�enie, �e zabudowania, na kt�re patrzy�, zadr�a�y i zblad�y. Mo�e nawet znikn�y. Otrz�sn�� si�. Sta� przy wielkim, kanciastym budynku, wyrastaj�cym w niebo fioletowe od deszczu. Podni�s� g�ow�, cho� �wietnie wiedzia�, co zobaczy w g�rze. - "WARS 'N' GUNS" - odczyta� t�tni�cy czerwieni� napis. To w�a�nie ich korporacja patronowa�a wszystkim kolonistom, opracowuj�c modele "przeprowadzki". By� tu kiedy�, skuszony nud� i wysokimi zarobkami, jakie oferowali. Kiedy wyja�nili mu szczeg�y dotycz�ce pracy, zrezygnowa�. Nie chcia� by� Najemnikiem. Tu� pod nim przemkn�� poduszkowiec i Baldwin poszed� dalej. Z rzadka tylko mija� pojedyncze sylwetki mieszka�c�w Avalon. Otoczeni parasolami p�l chroni�cych przed deszczem, albo w�a�nie odchodzili, albo ju� gdzie� wchodzili. Pokonywane przez nich dystanse nie mog�y by� d�u�sze ni� kilkana�cie metr�w. Wi�kszy ruch panowa� w powietrzu. Setki reklam holowizyjnych, materialnych i jeszcze innych przelatywa�o w r�nych kierunkach, zalewaj�c go potokami jaskrawych barw. Dobrze, �e na noc wy��czaj� im przynajmniej gadane - podzi�kowa� Opatrzno�ci. �ukowatym mostem dotar� do centralnej ulicy tego poziomu. Op�dzaj�c si� od napieraj�cych reklam�wek, wszed� do pierwszej z brzegu knajpy. - Dobry wiecz�r, panu - rozleg� si� dudni�cy bas kelnera. Rozejrza� si�. Pustawy, kiepsko o�wietlony bar, bez specjalnych cud�w. Kilku niewyra�nych klient�w siedzia�o w rogu sali. Kobiety? - Ciemno tu, do cholery. Czy to aby knajpa dla normalnych? - Ma pan na my�li heteroseksualist�w? - Mhm. - Tak jest, prosz� pana. Uwa�niej przyjrza� si� kelnerowi. Wymuskany w ruchach, spokojny, o pewnym siebie spojrzeniu. Za uprzejmy. - Czy�by� by� androidem? - Tak jest. - Co to si� porobi�o... Gdyby go zobaczy� Shark. Kelner odebra� przemoczony p�aszcz i znikn��. Baldwin usiad� przy barze. - Co poda�? - Coca Col�. Brwi barmana unios�y si� w g�r� wyra�aj�c zdziwienie. Te cholerne bydlaki nawet si� dziwi�, pomy�la� ponuro. Ze szklank� w d�oni ruszy� w g��b sali. Kiedy potkn�� si� o pierwszy sto�ek, zakl�� siarczy�cie i warkn��. - �wiat�o, kurwa, ale ju�. W jednej chwili zapali�y si� ukryte lampy. - No... I wtedy j� zobaczy�. Wsta�a od tego sto�u w rogu sali. By� pi�� metr�w od niej. Zdziwione za�zawione oczy, kasztanowe w�osy i delikatna twarz. Ch�on�� obraz jej szczup�ej sylwetki stoj�cej na d�ugich nogach i okrytej d�ugim T-shirtem. Z pewno�ci� android, westchn�� w my�lach. Zastanawia�a si�, jak d�ugo jeszcze ma czeka� na Beverly, kiedy us�ysza�a czyj� krzyk i na sali zrobi�o si� jasno. Przecie� prosi�y o wygaszenie �wiate�. Nastr�j prysn��. Wsta�a z fotela chc�c przywo�a� obs�ug� do porz�dku i wtedy zauwa�y�a, �e w barze pojawi� si� nowy go��. Zamar�a. By� to pot�ny, zwalisty m�czyzna wygl�daj�cy na trzydzie�ci kilka lat. Od razu rozpozna�a te�, �e patrzy na jego prawdziwe, nigdy nie przerabiane cia�o. Ci�kie rysy twarzy, kr�tka, p�etwista szyja i te r�ce... Zako�czone szerokimi d�o�mi zwisa�y jak u goryla; nawet st�d widzia�a zrogowacia�e, po��k�e warstwy nask�rka. R�wnie dziwnie wygl�da�o jego ubranie. Bia�a koszula z ko�nierzykiem wy�o�onym na czarn�, filcow� marynark�. Szerokie spodnie ocieka�y wod�. Mimo tego zachowa�y ostry kant. - Mi�o ci� pozna�, jestem Debbie - powiedzia�a s�abym g�osem. Ruszy� si� wreszcie i powoli odpowiedzia�: - Baldwin Curtis. Mia� niski, szorstki g�os, w�a�nie taki, jak to sobie wyobrazi�a. Ciemne oczy zatrzyma�y si� na Esther. - Za�pana... Widz�, �e dalej pijacie to �wi�stwo. Co jej tak lata ko�o uszu? - To g�o�niki. Ona lubi muzyk�. Jest kompozytork�. Przejecha� d�oni� po kr�tkich, mokrych w�osach. - Pierdo�y tam... Za�pane g�wno. By�a przera�ona. C� to za potw�r?! Przypomnia�a sobie, �e budowano nowe, trzecie miasto na po�udniowym kontynencie. - Czy przyjecha�e� mo�e z tego nowego miasta? - Jakiego tam nowego. Jestem st�d. - No tak... Wiesz, nigdy ci� nie widzia�am. Jeste� dosy� charakterystyczny. Gdzie ta Beverly? Na Esther nie ma co liczy�. Ca�y czas na ni� patrzy�. W odr�nieniu od reszty twarzy mia� mi�e, du�e i troch� smutne oczy. Wtedy pomy�la�a, �e stwarza pozory opryskliwego, a w rzeczywisto�ci jest po prostu onie�mielony. Przesz�a do ataku. - Gdzie pracujesz, Bald? Speszy� si�. - Na cmentarzu - powiedzia� st�umionym g�osem. - Jestem grabarzem. O Bo�e! Znowu straci�a pewno�� siebie. Grabarz!!! - Mo�e usi�dziecie? Czemu tu tak jasno, do cholery? - pojawi�a si� Beverly. - No, co si� gapisz, przystojniaczku? Chcesz mnie zje��? Usiad� i zanim zd��y� opu�ci� wzrok, obie dojrza�y w nim b�ysk po��dania. M�czyzna przegra�. Beverly ca�kowicie przej�a kontrol�. - Strasznie ponuro wygl�dasz, umar�abym od samego patrzenia na ciebie, a nie zamierzam na tym zako�czy�. Kelner! Trzy podw�jne. Nawet nie pr�bowa� protestowa�. Potrzebowa� ich. �wit zasta� na bagnach. Szed� prosto na czerwony, okr�g�y ksi�yc, gdy promienie jasnego �wiat�a uderzy�y go w plecy. Drugi ksi�yc w�a�nie zaszed�. Po wczorajszym deszczu nie zosta�o nawet �ladu, wch�on�� go wiecznie �apczywy torf pokrywaj�cy r�wnin� grubym ko�uchem. Kiedy wspi�� si� na �agodny pag�rek, dostrzeg� sw�j niski, prosty dom, a powy�ej niego cmentarny plac i cienie starych nagrobk�w k�ad�ce si� na jasnym piasku. Powoli, wbrew sobie ruszy� dalej. Jako� nie chcia�o mu si� wraca�. Straci� tu ca�e zasrane �ycie, grzebi�c tych cholernych truposz�w, zalanych cholernym, b�yszcz�cym kryszta�em. - Powr�t zepsutego �wi�tego - mrukn�� do siebie i bekn�� g�o�no. - Wraca samotny goryl, dobry samotny goryl. Powiedzia�y mi, �e tak w�a�nie wygl�dam i �e to je bierze. Co za g�wno. Odejd�, Shark - odp�dzi� zdziwionego androida i wszed� do domu. Pokr�ci� si� chwil� po kuchni, przemy� przekrwione oczy i zwymiotowa�. - A niech mnie diabli, je�li zmieni� sobie facjat� i cia�o. Taaakiego. Shark przygl�da� mu si� ukryty w cieniu zas�ony. - Co si� z panem sta�o? Bardzo �le pan wygl�da, ca�� noc pana nie by�o. Baldwin wyrzyga� resztki Acid Whisky. - To dopiero pocz�tek, ch�opie, teraz odrobi� zaleg�o�ci. Z ca�ego �ycia. Poszli do szopy. Baldwin uruchomi� no�nik i wzi�� �opaty. - Zakopiemy tych trzech, bierz si� do roboty. Potem skoczysz po w�dk�. Pchaj�c przed sob� no�nik z kryszta�ami min�� oniemia�ego androida. Pracowali w milczeniu. - I pomy�le�, �e mia�a pi��dziesi�t lat! - westchn�� nagle Baldwin. - Kto, prosz� pana? - Beverly. Tej drugiej nawet nie pyta�em. Pewno mia�a ze sto. T�, kt�r� w�a�nie zakopujemy, oceniam na dwie�cie. S�o�ce osi�gn�o sw�j zenit, ale chmury skutecznie zas�ania�y jego blask. Wia� s�aby, lodowato zimny wiatr. Kiedy kopczyki wyros�y nad ziemi�, cz�owiek pochyli� si� i zasadzi� trzy ma�e krzy�e. - Gotowe. Odprawimy formu��. Udali si� na placyk, gdzie spoczywa� o�tarz wyrze�biony w kszta�cie korony cierniowej. Jedyna rzecz, kt�ra przylecia�a ze starej Ziemi. Baldwin osobi�cie wynegocjowa� jego transport. - Czy jeste� przygotowany? - Tak, prosz� pana. Stan�li plecmia do siebie. - Zaprowad� Panie tych troje do swego �wiat�a. Ja, Grabarz, przyjmuj� ich grzechy. Ja, Baldwin Curtis, im przebaczam. - W Twoim imieniu - powiedzia� ch�rem android. Mia� takie mo�liwo�ci, uruchamiaj�c cyfrowy chorus, przetwarzaj�cy odpowiednio pojedynczy d�wi�k, dubluj�c go dodatkowo dyskretnym pog�osem. - Niech wiatr uniesie ich ziemskie imiona, a ziemia poch�onie ich ziemskie cia�a. - Na wieki wiek�w - zagrzmia� ponownie ch�r. - Na wieki wiek�w. Rozrzuci� grudki gliny. - M�dl si�, synu - pouczy� androida, kt�ry rozgl�da� si� znudzony. Podobnie instruowa� go kap�an, kiedy jeszcze przyje�d�a� na ceremonie pogrzebowe. P�niej rozpi� si� straszliwie, coraz bardziej zatracaj�c w�asn� osobowo��. Kap�an mia� w sobie ducha eksperymentatora, uwielbia� ��czy� narkotyki z alkoholem, w zupe�nie nowatorskich proporcjach. Teraz spoczywa� w cieniu tutejszej odmiany wierzby, zalany czerwonym kryszta�em, oszlifowanym w specjalne wzory. Jego rol� przej�� Baldwin, sumiennie odprawiaj�c formu��. Miejsce grabarza zaj�� Shark. - Amen. - Amen. Wiatr i ceremonia oczy�ci�y go. Znowu uwierzy� we w�asn� przesz�o��. - Zanie� to wszystko do szopy, przejd� si� troch�. - A w�dka? - Android nie wy��czy� swoich modulator�w d�wi�ku i jego g�os zadudni� gromkim ch�rem. - Zapomnij o tym, bracie. I wy��cz te cholerne chorusy. - Tak jest, prosz� pana. Id�c cmentarn� alej� czu� si� dok�adnie tak, jak grabarz, kt�remu nie uda�o si� �ycie. Z�apa� wisz�cego w powietrzu li�ciospora. Lekko przycisn�� chitynowy pancerzyk, a wtedy z wn�trza wyskoczy�a chmara sycz�cych zarodnik�w. Za kilka dni wyrosn� z nich drobne ro�linki, poch�on� korzonkami wod� i b�d� przekszta�ca� j� w par�, a� ta uniesie nowe li�ciospory... Bez sensu. By� ju� na Starym Cmentarzu, tym, kt�ry nie nale�a� do ludzi. Pot�ne kamienne bloki, poro�ni�te rudym mchem i poci�te korzeniami podziemnych ro�lin chroni�y szcz�tki pierwotnych w�adc�w planety. Baldwin wiedzia�, �e przypominali nieco ptaki; wysocy, prawie tyczkowaci, mieli ma�e g�owy i wystaj�ce mostki. Cywilizacja dobieg�a kresu nieca�e pi��dziesi�t lat temu - jaka� wojna czy kataklizm bezpowrotnie zako�czy�y ich bytowanie. Pog�adzi� szorstki kamie� (nikt nie wiedzia�, sk�d go dostarczali) i u�miechn�� si� do Sharka, kt�ry wy�oni� si� kilkana�cie metr�w dalej, obserwuj�c Baldwina niespokojnie. Wtedy dostrzeg� co� dziwnego. Spod najwy�szego z pomnik�w, podmytego niebezpiecznie wczorajszym deszczem wysypa�o si� kilka kolorowych kamyk�w. Na tle szarych i ciemnych kolor�w otoczenia wygl�da�y wyj�tkowo jaskrawo. Zaintrygowany, podszed� bli�ej. Kiedy pochyli� si� i si�ga� po jeden z nich zauwa�y�, �e u podstawy nagrobka zieje czarna, wilgotna dziura. Pami�ta� kategoryczny zakaz rozkopywania starych grob�w. - W ko�cu sam si� rozkopa�... Si�gn�� r�k�. Poczu� �liskie, obrzydliwe kszta�ty i wycofa� d�o�. Chwil� p�niej ujrza� Triptidididoka. To Co�, spoczywaj�ce w grobie musia�o go trzyma� tak, �e si�ga� prawie poziomu ziemi. - Zabierz go, Shark! - Jestem, prosz� pana. Co mam... Co mam zabra�? - nadbieg� zadyszany android. - Triptidididoka, idioto! Zdezorientowany Shark nie reagowa�. - Staram si� go dostrzec, prosz� pana. Triptidididok? Nigdy o takim nie s�ysza�em... Oczy androida wysun�y si� i penetrowa�y wn�trze grobu. W tym momencie Baldwin u�wiadomi� sobie, �e on r�wnie� nie ma prawa wiedzie�, jak nazywa si� �w jajowaty przedmiot. Rozsypane kulki, ten otw�r i... To przyn�ta. Ale by�o ju� za p�no. W�a�nie dotkn�� Triptidididoka. Co si� sta�o? �wiat�o, dok�d ono ucieka... Tak bardzo... Tak bardzo chcia�, �eby wr�ci�o. Robi si� zimno, zimniej... �wiat�o, przypomnia� sobie. Trzeba go szuka�. Otworzy� oczy. Przed nim sta� anio�. Niewysoki, chudy, ale najprawdziwszy. Baldwin by� tego pewien. Anio� zatrzepota� skrzyd�ami i skuli� si� jak wielki, chory ptak. - M�j b�g na ciebie czeka. Chce rozmawia�. Roz�o�y� r�ce w zapraszaj�cym ge�cie. By�y �ylaste i dr�a�y, tak jak dr�� r�ce starych ludzi. - Aha. B�g? - zachichota� grabarz. - Nie tw�j. Ale b�g. Wsta� cz�owieku i id� przed siebie. Mimowolnie pos�ucha� polecenia. Gdy zrobi� pierwszy krok, znowu co� si� zmieni�o. Otacza�a go pustynia. - Jasna cholera. Ja zwariowa�em. - Nie. Rozmawiasz z bogiem. Poderwa� si� gwa�townie. Wci�� nikogo nie widzia�. - Je�eli tak bardzo chcesz mnie zobaczy�, oto jestem. Co� zal�ni�o w powietrzu. Dyskretny szkic �ywej istoty. Przypomina� tych le��cych w starych mogi�ach - ptakopodobny stw�r z wystaj�cym mostkiem i ma��, tr�jk�tn� g�ow�. - W ko�cu stworzy�em ich na sw�j obraz i podobie�stwo. To odwieczny, boski kaprys. Ale teraz nie ma ju� ani jednego z moich podopiecznych. - Pozabijali si� - Baldwin sm�tnie pokiwa� g�ow�. - Tak - przytakn�� b�g. - Ci�gle toczyli wojny, a� wreszcie si� pozabijali. Z wasz� pomoc�, ale to niewa�ne. Nie po to ci� tu sprowadzi�em. Nawet o tym nie wiesz. Kontury boga zamgli�y si�. Zmienia� pozycj�. - Trzeba si� rusza�. Staro��, ch�opcze. Widzisz, oni byli wszystkim, co mia�em. Zrobi�em planet�, potem stworzy�em ich, aby wierzyli we mnie. Wszystko mia�o sens... B�g i jego dzieci. Jedni drugiemu potrzebni. Ka�dy Stw�rca tworzy tylko raz. Ja ju� to zrobi�em. Teraz umieram. Nie ma boga bez wiernych. To sprzeczno��. - Przecie�... - Bzdura. Wszyscy s� �miertelni. Sp�jrz, anio�y - a mia�em ich ca�kiem sporo - odesz�y. Pozosta� Naleth, utrzymuj� go przy �yciu resztk� si�. Wkr�tce i on odejdzie. Potem przyjdzie czas na mnie. Baldwin sprawnie uda� smutek. Po co mnie tu �ci�ga�. Przecie� nie jest m o i m Bogiem. - No w�a�nie, synu. Ale wraz z moim ko�cem zniknie wszystko, co stworzy�em. Ta planeta r�wnie�. Oczywi�cie, was nie skrzywdz�, nie mog� i nie chc�. Przypomnia� sobie o drobnych zachwianiach obrazu w Avalon. Nie, to niemo�liwe. - Ale� tak, wasze miasto powsta�o na innym mie�cie. Uwierz mi, to nie by�o z�udzenie. Kiedy czuj� si� szczeg�lnie �le, wy odbieracie rzecz na sw�j spos�b. Nie jestem pewien, czy prze�yjecie w pr�ni. B�g westchn��. - Sprowadzenie ciebie by�o pomys�em Naletha. Wykorzysta� Triptidididoka, niegdy� s�ug� Pierwszego Kap�ana. Widzisz, uwa�a�em, �e b�dzie dobrze zachowa� bezpo�redni� ��czno�� pomi�dzy mn� a moim klerem. �atwiej przychodzi�o mi os�dza� i poucza�. Nierzadko te� posy�a�em Mniejsze Triptidididoki, przeznaczone zwyk�emu ludowi. Wci�ga�y ich w najr�niejsze sytuacje, kt�re by�y niczym innym jak pr�b� g��bi wiary. Mniejsze Triptidididoki nie pozwala�y im dostrzega� mnie, za to ja widzia�em ich doskonale. Wierzyli. Drobne barki boga zadygota�y w m�cz�cym kaszlu. Po chwili Stw�rca odchrz�kn��. - A teraz mam tu ciebie i widz�, �e nie jeste� taki najgorszy. Wr�cz przeciwnie, ch�opcze... No, wiesz, chcia�em zobaczy� ludzi z bliska, pono� dobrze was zrobili. Baldwin otrz�sn�� si�. - Czy twoja �mier� jest nieunikniona? - Rzek�e� prawd�, synu. Agonia zacz�a si� w momencie wybuchu ostatniej wojny. - Ale zabijesz te� nas, ludzie nie �yj� w pr�ni! - Przykro mi - zas�pi� si� b�g. - Rozumiesz chyba, �e to skutek uboczny. Powiedzia�em ci ju� - m�j koniec jest ko�cem tego, co stworzy�em. Jestem Bogiem. R�ka Stw�rcy nakre�li�a jaki� znak. W powietrzu pojawi� si� migotliwy rysunek trzech skrzyde� oplecionych cierniem. Baldwin widzia� go w r�nych miejscach Starego Cmentarza. Domy�li� si�, �e jest to tutejszy odpowiednik krzy�a. B�g pochyli� si� i zawiesi� mu go na szyi. - Na pami�tk�, ch�opcze. Polubi�em ci�. Czas zako�... - Poczekaj. Masz ju� jednego wiernego; ja w ciebie wierz�! - No tak... To mi�e z twojej strony, ale jeden to za ma�o, aby prze�y�. - Znajd� si� inni! Na tej planecie s� ju� trzy ludzkie miasta. Na pewno znajd� si� inni. Nie mo�esz si� podda�, bo�e. Spr�buj z nimi. - On ma racj�. Dlaczego mieliby�my zrezygnowa� z ostatniej szansy, Panie? - tu� obok sta� Naleth. By� wyra�nie pobudzony. Trz�s� si� jeszcze bardziej. Zapad�a cisza. Usta� gor�cy wiatr. Nawet kamie� le��cy w piasku zdawa� si� oczekiwa� boskiej decyzji. Czeka�a ca�a pustynia. Mija�y d�ugie minuty. - Dobrze. Roze�lemy w�r�d nich Mniejsze Triptidididoki. Sprawdz� wiar� twoich braci. Ukry� twarz w d�oniach. W co si� wpl�ta�? Nie potrafi� uwierzy� w ca�� t� spraw�. Mo�e to sen? Znak wisz�cy na szyi - nazwa� go Skrzdakiem - i opowie�� Sharka potwierdza�y fakty. Shark widzia� jego znikni�cie. Widzia� te� powr�t. Znacznie op�niony. I co teraz - kiedy p�jd� do Avalon i opowiem t� histori�, wy�miej� mnie. Kto uwierzy w Boga - Ptaka?!... Przecie� oni w nic nie wierz�. Od czasu, kiedy Zjednoczone Wyznania Jezusa po��czy�y si� z Wyznawcami Pierwotnych Si� Natury, ludzie przestali traktowa� religi� powa�nie. Cholera z nimi... Dlaczego odroczy�em wyrok? Przecie� ich nienawidz�. Sam bym ich ch�tnie powpuszcza� w pr�ni� i patrzy�, jak p�kaj�. Nagle pomy�la�, �e zniech�ca go tutejszy Z�y. I taki musi tu by�. - Shark, id� do warsztatu. Android wymkn�� si� bez s�owa. Od czasu znikni�cia Baldwina nie m�wi� zbyt wiele i Baldwin obawia� si�, �e jego nieskomplikowan� g�ow� nadwer�y�a obserwacja cudu. Kilka godzin p�niej byli gotowi. Stali przed domem i grabarz odwr�ci� si� ostatni raz. - Zawsze chcia�em opu�ci� to miejsce, ale nigdy nie przypuszcza�em, �e stanie si� to w taki w�a�nie spos�b. - Nie by�o najgorzej - wtr�ci� p�aczliwie Shark. - Tak. Chmury wisia�y nisko, jeszcze ni�ej s�o�ce. Nadchodzi� zmierzch. - Chod�my. Pierwszy szed� cz�owiek, odziany w czarny garnitur i skrzypi�ce buty. Na koszuli, otoczony delikatn� po�wiat�, l�ni� Skrzydlak. Drugi kroczy� android, nios�c ogromn�, wiernie powi�kszon� wersj� znaku skrzydlatego boga. Co jaki� czas potyka� si� i zatacza�, ale zaraz wraca� na szlak i uparcie pod��a� dalej. Szli, a ich cienie wyd�u�a�y si�. Szli do Avalon. Szli nawraca�. Gdyby spojrze� z boku na ich przygarbione sylwetki, mo�na by odnie�� wra�enie, �e nie byli pierwszymi.