10931
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | 10931 |
Rozszerzenie: |
10931 PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd 10931 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. 10931 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
10931 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
Grzegorz Czerniak
Wybić szatanowi zęby
Psiakrew, znowu. Znowu byłem na golasa. I znowu nie wiadomo gdzie. Trochę się
domyślałem, gdzieś w mózgu kołatało mi się, że byłem tu wcześniej. Ale co wam będę psuł
zabawę, nie na tym rzecz polega. Póki co, rozejrzałem się. Półprzytomnie. To był korytarz,
szeroki na jakieś cztery metry, brudny i zakurzony jak jasna cholera. W powietrzu unosił się
stęchły zapach starości, grzybni i jakby piżma.
Widziałem wszystko dosyć ostro. Tak jakbym na głowie miał kask, z małą, górniczą
lampką. Jakieś trzy metry dalej, na podeście, stała jakaś postać. Chociaż nie, to była
średniowieczna zbroja, widziałem takie na Wawelu, tylko nieco mniejsze. Ta górowała nade
mną o dwie głowy. Nagle halabarda wypadła ze stalowej rękawicy i uderzyła o ziemię.
Leciała powoli, jakby w zwolnionym tempie, przerywając jedna po drugiej siateczki
pajęczyn. Drzewce stuknęło o kamienną posadzkę, a głownia zabrzęczała jak kajdany
potępieńców. Ostrze pokryte było ciemnobrązowymi plamami, doskonale widocznymi na
lśniącej stali. Wzdrygnąłem się i strzepnąłem z ramienia włochatego pająka, który
z pacnięciem spadł na podłogę i umknął. Srebrnawo jarząca się w mroku zbroja zaskrzypiała
niespokojnie i pochyliła się do przodu, jakby w ukłonie. Z dziur w przyłbicy spoglądały dwa
gorejące w ciemnościach ogniki. Z tyłu coś się poruszyło. Krzyknąłem i przywarłem do
piekielnie zimnego muru, lepiącego się od niezliczonych warstw kurzu. Chłód uderzył we
mnie nagle. Do zmarzniętych stóp dołączyły plecy i pośladki. Szlag by to trafił, czemu
zawsze musiałem biegać na golasa?
Zacząłem powoli liczyć wstecz, zawsze mnie to uspakajało. Kiedy zginęła moja żona,
przez dwa dni siedziałem w kuchni i liczyłem, myląc popielniczkę z kubkiem wypełnionym
kawą. Pomyłkę odkrywałem dopiero, gdy kosztowałem napoju, choć naprawdę nie robiło mi
to specjalnej różnicy. Wtedy nic mi jej nie robiło. Wiecie, to taki stan wymęczonej i na pół
obumarłej świadomości, która chce tylko umrzeć, i nie słucha swej zdrowszej części. Tej,
która każe wziąć się w garść. Pamiętam, że od śmierci głodowej, z niemałym trudem, ocaliła
mnie wtedy sąsiadka. Kiedy myślę o tym teraz, jakoś nie jestem jej wdzięczny. Jednak czas,
kiedy jadłem obiad przez cztery czy pięć godzin, jeżeli w ogóle, minął bezpowrotnie. Nie to,
że Anitki nie kochałem. Bo kochałem jak szaleniec, każdą jej część, każdy gest czy słowo. Na
swój sposób kocham ją dalej. I cholernie tęsknię. Ale jeśli chciałem stąd wyjść, to trzeba było
wziąć się w garść. Łatwo się mówi. Spojrzałem w kąt. Koniec korytarza skrył się w oleistej
ciemności, prawie namacalnej, która falowała osłaniana coraz bardziej gęstniejącym mrokiem
i co chwilę zmieniała kształty. Ciemność w ciemności, można powiedzieć. Czułem to. Głodne
i przyczajone. Czaiło się, szukało okazji, chwili nieuwagi, by rzucić się do szyi i jednym
kłapnięciem rozerwać tętnicę. Taki ostatni, śmiertelny pocałunek. Wyobraźnia, zupełnie
nieproszona, zilustrowała moje myśli. Miotam się po podłodze, drapiąc w agonii posadzkę
upstrzoną szczurzym gównem. Krew z rozerwanych arterii bryzga na wszystko w okolicy
i miesza się z brudem. Pajęczyny we włosach, szaleństwo i ból w oczach. Jak w horrorze
pretendującym do miana kiczu stulecia. Otarłem z czoła zimny pot i powoli odkleiłem plecy
od muru. Po moim trupie.
– Spieprzaj! – wrzasnąłem i dodałem obraźliwy gest. Chyba podziałało. Ciemność cofnęła
się trochę i skuliła w kącie, jak zbity pies. Z boku coś skrzypnęło ostrzegawczo. Zbroja lśniła
metalicznie na tle czerwonego jak krew gobelinu, przechylona jeszcze bardziej. Spadnie,
pomyślałem bliski paniki, do jasnej cholery, spadnie. No i spadła, a raczej zwaliła się
z hukiem. Blaszane części rozsypały się z grzechotem i szczękiem na wszystkie strony,
a napierśnik wirował chwilę niczym miska obrócona do góry dnem. Podniosłem leżący
niedaleko hełm i wtedy ogniki znikły. Bogu dzięki. Mrok znowu wypełzał z kąta i przybliżał
się miarowo, przystając co chwilę. Poczekałem, aż przemierzy połowę dzielącej nas
odległości, i ryknąłem z całych sił. Coś pisnęło przeraźliwie i ku mojej radości podało tyły.
No proszę, egzorcysta jak się patrzy – witam państwa, Czekan Tadeusz jestem. Diabły?
Demony? Teściowe? Walcie jak w dym, ryknę dwa razy i po problemie. Dla bezdomnych
zniżka. Halabarda lepiła się od kurzu, pod którym kryło się nadgryzione przez czas drewno.
Sprawdziłem po kolei wszystkie kąty, a gdy upewniłem się, że kłębek ciemności zniknął,
wygramoliłem się na długi hol. Na ciele poczułem chłodny powiew, który wtłoczył w nozdrza
przyjemne, świeże powietrze. Po piżmie i zgniliźnie mógłbym pomylić ten zapach
z perfumami. Chociaż te ostatnie też chyba robi się z piżma, nie jestem pewny. Po chwili
doleciał mnie zapach świeżo spulchnionej ziemi. Jest ziemia w ogródku, doniczce, na
zaoranym polu, ale nie, mnie musiała skojarzyć się akurat z trupami. Gdybym sobie nie ufał,
pomyślałbym, żem wariat. Ściany holu, okryte mnóstwem kolorowych makat i gobelinów
wyglądały jak pokój szalonego heavymetalowca. Na pierwszym z brzegu widać było dwie
postacie o niedźwiedzich barach i twarzach ukrytych w mroku kapturów. Opierały dłonie
o wielkie, katowskie topory, obok których leżały dwie głowy. Obcięte, znaczy się. I mógłbym
przysiąc, że jedna puściła do mnie oko. Była to wzdęta i zielona głowa mojego sąsiada. Tego,
który zabił swoją żonę i dwójkę dzieci, prowadząc samochód po pijaku. Niezła granda, jak
mawiał mój znajomy cynik, ten co udaje Napoleona. Odwróciłem z obrzydzeniem wzrok.
Scena na sąsiednim gobelinie była niewiele lepsza. Na tle palącej się chaty odcinała się
sylwetka ponurego typa z mieczem i mordą wykrzywioną uśmiechem. Wyszczerzone zęby
błyskały spod wąsów, a oczy patrzyły w dół, na dzieciaka rozprutego, od krocza po szyję.
Scenki rodzajowe, psiakrew. Hol był długi, ciągnął się jakieś sto metrów do przodu.
Z perspektywą, jak w mordę strzelił. Na końcu jarzyło się, w jakimś załomie, chybotliwe
światło. Przypomniałem sobie o kłębku ciemności z korytarza i z wrzaskiem obróciłem się do
tyłu. Gotowy do odparcia ataku wodziłem ostrzem halabardy, jak jakiś cholerny Robin Hood.
Tamten miał chyba łuk, ale co za różnica. Wiecie, dawno nie oglądałem telewizji. Grunt, że
na tyłach było spokojnie. Szedłem powoli i ostrożnie w kierunku światła. Świeże powietrze
przyciągnęło za sobą chłód, jak szczeniaka na smyczy. Dopiero w połowie drogi usłyszałem
całą serię ciamkań i pisków. Już nie jeden, lecz kilkanaście kłębków toczyło się w moją
stronę, tworząc zwartą ścianę mroku. Co rusz błyskały w niej czerwone płomyki. To coś
sprowadziło kolegów. Całą pieprzoną, diabelską brygadę. Rzuciłem halabardę i pobiegłem do
wyjścia, wrzeszcząc jak opętany. Postacie z gobelinów ryknęły wstrętnym śmiechem
i podejrzewam, że najgłośniej ryczała głowa, która wcześniej puściła do mnie oko. Głowa
mojego sąsiada. Sukinsyn. Kłapiąc bosymi stopami, dotarłem do wielkich drzwi. Wykonane
z twardego drewna i wzmocnione stalowymi wrzeciądzami. Chyba wytrzymają. Źródłem
światła była opleciona drutem latarenka kiwająca się na sznurku w rytm podmuchów wiatru.
Z hukiem zatrzasnąłem furtę i zaparłem się plecami. Coś uderzyło w drzwi tak mocno, że
niemal wyleciały z zawiasów. Poleciałem do przodu. Na szczęście walnęło tylko raz, jedynie
ze środka dochodziły rozwścieczone gwizdy i piski. Znalazłem się na dziedzińcu i szybko
tego pożałowałem. Dookoła szalała burza, przyginając drzewa do ziemi i chłoszcząc
deszczem całą okolicę. Włosy w okamgnieniu przykleiły mi się do czaszki i opadły na oczy,
a nogi ślizgały się na rozmiękłej glebie. Zapach ziemi stał się wyraźniejszy, a przez to jeszcze
bardziej odrażający. Nagle błysnęło, a dziedziniec ukazał się w całej okazałości. Tyle, że to
nie był dziedziniec, lecz cmentarz. Ponure nagrobki gęsto, choć niesymetrycznie pokrywały
cały plac. Otoczone gąszczem krzaków wyglądały trochę jak na wpół rozmyte zamki
z piasku. Olbrzymie dęby szumiały konarami, pogrążone w walce z nawałnicą. Jedna z gałęzi
nie wytrzymała naporu i złamała się z suchym trzaskiem, który zabrzmiał jak wystrzał
z pistoletu. Drzewo zajęczało razem z wichurą. Błyskawica rozświetliła mrok i w głębi
cmentarza dostrzegłem ludzką sylwetkę otoczoną blaskiem. Z mokrym mlaśnięciem
oderwałem stopę od bagnistego podłoża. Czas sprawdzić, co się tu dzieje, do jasnej cholery.
Czas złapać byka za jaja, jak mawiał mój znajomy cynik. Przez odgłosy burzy przebił się
cichy śpiew. Dałbym sobie głowę obciąć, że było to coś o whisky. Lubiłem whisky, ale do
czasu. W dzień przed śmiercią Anitki wypiłem chyba całą butelkę. Później zadzwonił telefon
i lekarz powiedział, że moja żona miała wypadek. Wiadomość przekazał takim tonem, jakby
zapraszał mnie na potańcówkę. Wiecie, przekąski, alkohol i kobiety. Psiakrew, nienawidzę
lekarzy. Co do wypitej tego dnia whisky, to wylądowała w zlewie. Nagle wiatr dmuchnął mi
w plecy, popychając do przodu. Wal śmiało, chłopie, jak mawiał mój brat. Nogi rozjechały mi
się w przeciwne strony i wylądowałem nosem w kupie ziemi. I jak się okazało, w grobie.
Z błotnistej mazi wysunęła się wilgotna dłoń i z siłą imadła chwyciła mnie za ramię. Włosy
zjeżyły mi się na karku, a z ust wydarł charkot. Szarpnąłem się rozpaczliwie do tyłu, ale bez
solidnego oparcia nic więcej nie mogłem zrobić. Z boku wysunęła się druga łapa i zacisnęła
się na pośladku. Poczułem, że powoli, acz nieuchronnie zagłębiam się w błoto, wciągany
lepkimi rękami. Chryste Panie, ryknąłem jak zwierzę. I nagle wszystko się uspokoiło.
Potworne dłonie znikły, nawet wichura odrobinę przycichła. Teraz ograniczyła się jedynie do
cichego gwizdu. Coś, jakby diabeł grał na fujarce. Nade mną stała postać w ciemnym
płaszczu, przyświecając sobie mniejszą wersją latarenki z holu. Wbiła łopatę z błoto i jednym,
silnym ruchem poderwała mnie na nogi. To był mój dozorca, Carmody.
– Tak nie wolno – rzucił ostro i zgarnął łopatą obsuniętą ziemię. – Zmarłym należy się
odrobina odpoczynku. To tyczy się także pani, pani Schmeiser. Musi być porządek. Z grobu
wydobyło kilka cichych odgłosów przypominających skamlenie szczeniaka, któremu
odebrano ulubioną zabawkę.
– Ona też się przestraszyła – dodał po chwili Carmody i pieszczotliwie pogładził ziemię.
Wstrząsnęło mną obrzydzenie. Mój dozorca zdjął płaszcz i przerzucił mi go przez ramię. Pod
spodem ubrany był w ciemny, podziurawiony sweter i wytarte jeansy. Światło latarenki
zatańczyło na łysej czaszce Carmody’ego, ukazując jego duże i czerwone uszy. Bez słowa
ubrałem płaszcz i od razu dopadły mnie dreszcze. Dawno nie miałem na sobie tak cuchnącej
szmaty. Carmody był olbrzymem, sięgałem mu ledwie do piersi, toteż dobry kawałek
opończy ciągnąłem za sobą po ziemi. Jak królewski płaszcz podtrzymywany z tyłu przez
służbę, tyle, że ja nie czułem się królem, a mój paź miał aparycję seryjnego mordercy. Zresztą
kto wie, może nie tylko aparycję. Anitka powiedziała mi kiedyś, że ma nieciekawą przeszłość.
Słowo "nieciekawą" można rozumieć różnie. Ja rozumiałem jako dziesięcioletnią odsiadkę,
na przykład za zabójstwo. Deszcz dał za wygraną, a z oddali dobiegł łoskot gromu, jakby
dając znać, że to jeszcze nie koniec, i że powróci. Z prawej strony cmentarza nadpłynęła biała
mgła, która stopniowo oplatała nagrobki, a po kilku minutach objęła i nas. Brodziliśmy
z Carmodym po kolana w mlecznym tumanie, niczym dwa upiory z ludowych opowieści.
Kilka razy musiałem wyszarpywać płaszcz ciągnięty przez cholerne łapy, należące zapewne
do krewniaków pani Schmeiser. Szedłem za swoim przewodnikiem, szczękając zębami, bo
wilgotne ubranie dawało niewiele ciepła. Jedynie do smrodu już się przyzwyczaiłem.
Carmody nucił coś pod nosem i starannie wymijał groby. Cmentarz wydawał mi się niewielki,
ot, takie szkolne boisko do kosza, na którym dzieciaki piją piwo. Zanim jednak
zatrzymaliśmy się pod jednym z olbrzymich dębów, nogi zaczynały odmawiać mi
posłuszeństwa. Bolały mnie piszczele. Spojrzałem na wiekowe drzewo, przypominające
bardziej tytana niż bezmyślną roślinę. Zwisała z niego złamana w połowie gałąź, trzymająca
się tylko na cienkim kawałku kory. To ona musiała tak huknąć. Z boku coś zachrzęściło.
Dozorca zabrał się do pracy. Kopał płynnymi, wyważonymi ruchami systematycznie
powiększając dół. Przyglądałem mu się przez chwilę, zanim mgła zasłoniła go zupełnie.
Opary były wilgotne i tak gęste, że ledwie rozpoznawałem zarysy odległego o trzy kroki
dębu. Słychać było tylko stukot łopaty i cichy łoskot osuwającej się ziemi. Jej zapach wciąż
utrudniał oddychanie i kręcił w nosie. Zapatrzyłem się w ledwie widoczne, żółte światło
latarenki.
Hej hej strachy siej
Hej hej whisky chlej
Hej hej czas już w dół
Hej hej na dwa i pół
Nagle rozjaśniło mi się w głowie. Obrzuciłem okolicę spojrzeniem zaszczutego
zwierzaka. Nic, tylko mgła. I żółte światło latarenki.
Hej hej strachy siej
Hej hej whisky chlej
Hej hej czas już w dół
Hej hej na dwa i pół
Odgłosy kopania ucichły, a u moich stóp wylądował kłębek mocnego, konopnego
sznurka, z dużą pętlą zadzierzgniętą na końcu.
– Zakładaj – usłyszałem za sobą głos Carmodego. Jeden po drugim, włoski na karku
zaczęły mi się podnosić.
– Dlaczego? – wychrypiałem i zrobiłem krok w prawo. Przede mną był dół. Głęboki na
dwa i pół. Na ramię opadła mi wielka dłoń dozorcy.
– Załóż. Tak trzeba.
Rozpaczliwie zanurkowałem pod ciężką łapą i rzuciłem się w bok. Na oślep
przeskoczyłem przez grób i z wyciągniętymi rękami pobiegłem do przodu. We mgle
zamajaczyła ogromna sylwetka.
Hej hej strachy siej...
Rzuciłem się w prawo, przetoczyłem po kolejnym nagrobku i zacząłem się czołgać. Z tyłu
trzasnęła gałązka. Carmody nadchodził wolnym krokiem. Wiedział, że nie ucieknę.
Właściwie to ja też wiedziałem, ale mój instynkt samozachowawczy nie dał za wygraną.
Cholerna mgła.
Hej hej whisky chlej...
Podniosłem się z czworaków i ruszyłem w stronę majaczącego we mgle dębu. Byle
szybciej. Na drzewo. Potknąłem się i upadłem klatką piersiową w błoto. Oślizgła dłoń złapała
mnie za kostkę. Wyrwałem nogę, pozostawiając łapie kawał zdartej skóry.
Hej hej czas już w dół...
Kulejąc i wyjąc z bólu, dotarłem do dębu. Zbawcze gałęzie zaszumiały zapraszająco,
właź, chłopie, i o nic się nie martw. Tuż obok błysnęło żółte światło i łopata z potworną siłą
uderzyła mnie w bok. Żebro pękło z głośnym chrupnięciem. Upadłem na kolana i zwinąłem
się w kłębek, zajęczałem głucho. Carmody cofnął się, by lepiej wymierzyć cios, a ubłocona
łopata odbiła blask latarenki. Nagle w cmentarną ciszę wdarł się raniący uszy wizg i ryk
silnika. Grób pani Schmeiser bryznął fontanną ziemi, spod której wyłoniła się czerwona
maska samochodu. Auto buksowało chwilę, nie mogąc poradzić sobie ze zwałami błota, lecz
zaraz z wojowniczym warkotem ruszyło dalej. Carmody syknął wściekle i ruszył mu
naprzeciw z uniesioną łopatą. Nie wiem, co chciał osiągnąć, ale udało mu się niewiele.
Czerwony ford wyrwał do przodu jak narowisty koń i uderzył mego kata prosto w korpus.
Carmody poleciał do tyłu i poszorował plecami po ziemi. Zanim zdążył wstać, ford uderzył
ponownie i podskoczył na ciele dozorcy jak na wyboju. Przejechał jak psa. Dosłownie.
Psiakrew, przez wrzask przebił się nawet trzask łamanych kości. Światła stopu błysnęły jak
ślepia szatana i ford z 1995 roku cofnął, przejeżdżając ponownie Carmodego, oraz kolejny
grób. Skąd znałem rocznik? Nie mam pojęcia, ale tego byłem pewny. Na bank, jak mawiał
mój szef, który zwykł twierdzić także, że wszystkie fajki oprócz cameli powinny zniknąć
z powierzchni Ziemi, najlepiej razem z czarnymi, żółtymi i czerwonymi. Zapyziały dupek. Za
zamgloną szybą zamajaczyła postać kierowcy. Jęcząc jak zwierzę, dotarłem do drzwi
i wsiadłem po stronie pasażera. Carmody leżał zwinięty w kłębek, podobnie jak ja przed
chwilą. Chyba ciągle żył, bo jedną dłonią spazmatycznie ściskał złamany trzonek łopaty,
jakby chciał się na nim oprzeć. W każdym razie, sądząc po wykręconych i pogiętych nogach,
za prędko na pewno nie wstanie. Silnik zawył i wyskoczyliśmy do przodu. Ja i Anitka. Jezu,
to naprawdę była ona. Nawet nie bardzo się zmieniła od czasu tego wypadku, właściwie to
w ogóle. Te same piękne, kasztanowe włosy rozrzucone w bezładzie. Nawet ten ukochany
przeze mnie lok opadał jej dalej na jedno oko. Nigdy nie pozwoliłem go ściąć, a gdyby
naprawdę się upierała, byłem gotów błagać na kolanach. Jej orzechowe oczy bystro
spoglądały przed siebie, skupione na drodze, szczupłe dłonie wsparła na kierownicy.
A prowadziła jak sam diabeł, musiałem to przyznać. Wyjechaliśmy z cmentarza na wyboistą,
polną dróżkę. Halogeny samochodu ślizgały się po krzakach i zaroślach, które zapewne roiły
się od trupów i cholernych, piszczących kłębków ciemności. Ale tu, w środku czerwonego
forda o powgniatanej masce, czułem się bezpiecznie. Razem z moją Anitką. Im dłużej na nią
patrzyłem, tym trudniej było mi wstrzymać płacz. Wreszcie się rozbeczałem. Tak, psiakrew,
rozbeczałem i wcale nie poczytuję sobie tego za ujmę. Mężczyzna to też człowiek i też, do
jasnej cholery, ma prawo płakać. Każdy ma do tego prawo, tylko, że nie każdego tak
przycisnęło. Mnie akurat życie regularnie lało po pysku. Anitka spojrzała na mnie ciepło
i trochę figlarnie, co wcale nie pomogło zebrać mi się do kupy. Loczek opadł jej na prawe
oko, jak za starych, dobrych czasów. Tych sprzed wypadku, w którym kierowca tira stracił
panowanie nad pojazdem i zrobił z auta mojej żony puszkę po coli wypełnioną krwią.
– Anitka... – jęknąłem tylko, moje gardło ścisnęło się boleśnie, jakbym miał na szyi
obrożę dociągniętą do końca. Obserwowała mnie przez chwilę z zagadkowym uśmiechem
i oderwawszy rękę od kierownicy, pogładziła po brudnych włosach. Uwielbiałem jej zapach.
– Jestem, miśku, już dobrze. Wróciłam i jestem.
– I zostaniesz? – zauważyłem, że droga stała się równiejsza, fordem wreszcie przestało
telepać. Jeszcze chwila i żebra podeszłoby mi chyba do gardła. Tak się przynajmniej
poczułem.
– Zostanę, miśku. Będzie jak dawniej. Dlatego wróciłam. Jak żebra? – zapytała i obróciła
głowę, ale zauważyłem, że lekko zmarszczyła brwi. Zawsze robiła tak kiedy się bała.
– W porządku...
Tak naprawdę piekielnie bolało, jakby ktoś kopał mnie co chwilę wojskowym buciorem
z czubem okutym blachą. Czułem się potwornie obity i chyba miałem wysoką gorączkę, bo
czasami przed oczyma przelatywały mi czarne mroczki. Noga dawała o sobie znać, pulsując
tępym bólem.
Ale to nieważne, znów byłem z Anitką i tylko to się liczyło. Rozmowa utknęła
w martwym punkcie, choć w ogóle nam to nie przeszkadzało. Zawsze rozumieliśmy się bez
słów. Czasami, w dawnych dobrych czasach, leżeliśmy na kanapie obejmując się wzajemnie
i godzinami słuchaliśmy jak deszcz postukiwał o parapet. A później kochaliśmy się do
później nocy przy dźwiękach Vivaldiego czy Czajkowskiego. Kochaliśmy. To słowo zaczęło
buszować po moim mózgu, wydobyło z pamięci serię przyjemnych skojarzeń. Od wypadku
nie tknąłem innej kobiety, po prostu nie potrafiłem. Chyba wyczuła moje podniecenie, bo
nagle przechyliła się nad skrzynią biegów i pocałowała mnie szybko, bez ostrzeżenia, prosto
w usta. Miała ciepły i wilgotny język o lekko słodkawym smaku. Jak w starych, dobrych
czasach, kiedy chodziliśmy do kina w każdy piątek, bez względu na repertuar. To, co leciało
na wielkim ekranie, było nieważne, miło było czuć wokół siebie skupienie setki ludzi.
W pewien sposób można wtedy wyczuć ich emocje. Wtedy też się tak całowaliśmy.
Wyjechaliśmy na rozdzieloną przerywaną linią asfaltową drogę. Zapatrzyłem się
w kolejne paski białej farby coraz szybciej przemykające obok forda. Licznik wskazywał
równą stówę. Anita spojrzała na mnie i znowu pocałowaliśmy się, tym razem dłużej i jeszcze
namiętniej. Pomiędzy udami poczułem dłoń i palce delikatnie oplatające mojego członka.
Jeszcze nigdy nie miałem tak szybkiej i bolesnej erekcji. Trzy lata postu, psiakrew.
– Pamiętasz miśku? – szepnęła mi w ucho, i nagle przestałem martwić się o drogę.
Pamiętałem wszystko, aż za dokładnie i zbyt boleśnie.
– Pojedziesz ze mną? Pojedziesz?
– Pojadę na koniec świata. Przyrzekam – szepnąłem cicho i od razu poczułem się lepiej.
Wdychałem głęboko jej zapach. Nagle odtwarzacz forda ożył z rykiem i rozdarł ciszę na
strzępy, a Anitka wybuchnęła śmiechem.
Hej hej strachy siej
Hej hej whisky chlej
Hej hej prosto w dół
Hej hej na dwa i pół
– To jedźmy miśku! Do samego końca! – krzyknęła mi do ucha. We wnętrzu forda
rozszedł się mdły, trupi zapach. Anitka wskoczyła mi na kolana i położyła dłonie na piersi.
Teraz zamieniły się w szczątki dłoni, dwa błyszczące nagą kością kikuty. W połowie
zmasakrowana twarz wykrzywiła się w uśmiechu, a spod warg wychynęły połamane pieńki
zębów. Mimo wszystko wciąż olśniewająco białe. Jedno oko mrugnęło koszmarnie i wypadło
z oczodołu. Szarpnąłem ją za ramiona, ale przyszpiliła mnie skutecznie do siedzenia,
doskonale wykorzystała brak miejsca. Znowu parsknęła śmiechem, takim jak wtedy, gdy
goniłem ją po domu, chcąc oblać zimną wodą, albo miałem wyjątkowo głupią minę. Silnik
forda zawył i auto przyśpieszyło jak na komendę, a strzałka szybkościomierza podskoczyła
gwałtownie do stu trzydziestu.
– Przyrzekłeś jechać do końca, miśku – warknęła Anitka i oplotła mnie ramionami
śmierdzącymi spalonym mięsem. Mój wrzask utonął w tubalnym dźwięku klaksonu, który
zagłuszył nawet radio. Z naprzeciwka, samym środkiem drogi, pruła ogromna ciężarówka.
Przypominała mi scanię, ten nowy model o wielkiej kwadratowej budzie. Błyszczała
światłami jak monstrualny potwór, a jej silnik grzmiał. Oznajmiała zagładę. Coś do mnie
dotarło. To przecież scania zabiła Anitkę. Przestałem się szarpać i przywarłem do jej
pokaleczonego ciała. Było mi już wszystko jedno. Zwisało mi i powiewało pod wiatr, jak
mawiał mój szef. Pamiętacie, ten od cameli i segregacji rasowej. Jedźmy więc, ukochana,
nawet do samego piekła. Wybijmy, psiamać, szatanowi zęby. Ta myśl rozbawiła mnie do łez,
bezzębny szatan skarżący się na czerwonego forda. I na parę truposzów. Parę – bo ja właśnie
dołączałem do Anitki. Czerwony ford, rocznik 1995 zarzęził, jakby wyczuł ostatnie chwilę
swojego życia. A później wszystko zginęło w huku tłuczonego szkła i zgrzycie miażdżonej
karoserii. Zgnieciona puszka po coli wypełniona krwią.
Dokończyłem opowieść, ściskając w palcach niedopałek papierosa. Jedyna zaleta tych
całych komisji – można dostać parę fajek. Taki miłosierny gest, na zasadzie, dobry wariat,
powiedz miłemu panu doktorowi, opowiedz wszystko. Udowodnij, że jesteś zdrowy,
a dostaniesz papierosa. Może kiedyś cię nawet wypuścimy, trzeba przecież dbać o statystykę.
Zaciągnąłem się może dwa razy, popiół osiadł na białych, szpitalnych łapciach, które nadają
się do chodzenia równie dobrze jak sandały bez pasków. To sprawiło mi małą frajdę, wreszcie
jakaś skaza na tej cholernie sterylnej bieli. Wiecie, że niby czystość uspokaja, choć tak
naprawdę doprowadza do szewskiej pasji. Nie dziwię się, że co drugi pacjent wypróżnia się
na łóżko. Sam czasem mam na to ochotę. Osobiście nie czuję się szaleńcem, ale tych za
biurkiem gówno to obchodzi. Oni uważają za zdrowych wyłącznie siebie. W ogóle tutaj mało
obchodzi kogokolwiek co czujesz. Usłyszałem za sobą stłumione chrząknięcie wielkiego
Franka, chyba się wzruszył chłopina. Na swój sposób miły z niego gość, lał wprawdzie
mocno i za byle przewinienie, ale co zrobić, taki fach. Wyciągnąłem się na krześle
i spojrzałem na bielutki sufit, skażony gdzieniegdzie odpryskami farby. Czas na remont bo
wariaci dostaną szału, pomyślałem, i roześmiałem się głośno.
– Co pana tak bawi, panie Czekan? – zapytała z miejsca doktor Rosenberg,
przewodnicząca komisji. Młoda i całkiem zgrabna, sądząc po nogach widocznych pod
biurkiem. Chyba zauważyła moje spojrzenie, bo lekko się speszyła.
– Absolutnie nic, pani doktor. Czuję się doskonale – odpowiedziałem spokojnie, choć
miałem ochotę jej odpyskować. Ale wielki Frank dobrze znał się na swojej robocie i dosyć
szybko się do niej zabierał. Patrzyła na mnie przez chwilę dużymi, niebieskimi oczami,
pewnie wyzywając w myślach od zboczeńców. Do twarzy jej w tym fartuchu.
– Jeszcze papierosa, panie Czekan? – zapytał Mlaczewski, młody doktorant, który będąc
w dwudziestym szóstym roku życia jeszcze nie zaczął się golić. Śmiech na sali, moi państwo.
Skinąłem głową i paczka poleciała w moją stronę. Wyjąłem dwa i odrzuciłem z powrotem.
Wiecie, w szpitalu wariatów nie częstuje się z ręki, bo przecież wszyscy są niebezpieczni
i zanim się obejrzysz, odgryzą ci palec. Znów zachciało mi się śmiać. Mlaczewski i tak był
z całej tej trójki najporządniejszy, pewnie dlatego, że młody. Ciągle ma nadzieję, że kogoś
wyleczy, wyciągnie z odmętów szaleństwa, że się tak poetycznie wyrażę. Za to Herlitz, to
dopiero kawał sukinsyna. Zawsze osobiście nadzorował bicie. Po prostu lubił na to patrzeć.
Założę się, że w wolnych chwilach kradnie brudną bieliznę sprzątaczkom. Siedzi teraz i gapi
się na mnie tym krecim spojrzeniem krótkowidza. Frank podał mi ogień i zaciągnąłem się
z lubością. Za okratowanym oknem pozbawione liści drzewa poruszały miarowo gałęziami,
a na parapecie przysiadła wrona. Przestąpiła z nogi na nogę i spojrzała na mnie czarnym,
paciorkowatym okiem bez wyrazu. Każdy chce popatrzeć na wariata. Chyba była już jesień,
nie wiem, dawno nie byłem na spacerze. Kara od Herlitza za opór przy zastrzykach.
Wspominałem już, że to kawał sukinsyna? Szkoda, że nie widzieliście mojej pierwszej
komisji. To dopiero była granda, jak mawia mój znajomy cynik. Ten od Napoleona, z celi
obok. Czasami prowadzi bitwy tak głośno, że muszą go lać, a w kaftaniku sypia regularnie.
Mnie, dzięki Bogu, nie próbowali skrępować. Rosenberg splotła dłonie i chrząknęła.
Zaczynajmy przedstawienie..
– Panie Czekan – zaczęła, patrząc mi prosto w oczy – pana hmm... wersja wydarzeń nie
bardzo odpowiada faktom. Nie twierdzę, że pan kłamie, ale fakty mówią za siebie. A spora
część pańskiej opowieści jest po prostu niemożliwa.
– Naprawdę? – zapytałem. Ostrożnie zaczęła, zresztą nie dziwię się, w końcu jestem
psychiczny, nie? – Co się nie zgadza, pani doktor?
– Znaleziono pana nieprzytomnego na bocznej drodze, pamięta pan? – Skinąłem głową. –
Kilkanaście godzin wcześniej podjechał pan pod pewien bar czerwonym fordem, takim jak
w pana opowieści. Tam zrobił pan pewną rzecz... Pamięta pan?
A jakże, pamiętam. Zabiłem wtedy kierowcę tira, który zmiażdżył na drodze moją żonę.
I wcale tego nie żałuję. Jeśli uważacie mnie za mordercę, poczekajcie. Pogadamy, kiedy
najbardziej ukochana przez was osoba zamieni się w krwawy i niemożliwy do
zidentyfikowania kawał mięsa. Wtedy, psiakrew, pogadamy. Znalazłem go przy takim
zajeździe, barze dla kierowców. Było cholernie gorąco i pociłem się we wnętrzu auta jak
mysz, ale czekałem cierpliwie. Widziałem przez szybę jak pożera jednego hamburgera za
drugim i zapija piwem. Sukinsyn, spowodował już jedną śmierć, ale dalej pił przed jazdą.
W końcu się doczekałem. Nażarł się, zapłacił i wyszedł na zewnątrz. Było upalne letnie
popołudnie. Dorwałem go w połowie drogi do samochodu, wjechałem prosto w ten jego tłusty
bebech wypełniony hamburgerami i piwem. Krzyknął tylko raz. Kiedy wycofałem i doszło do
powtórki już nawet nie jęknął. Sześć razy wrzucałem wsteczny, i sześć wciskałem gaz do
dechy. Potem przestał przypominać cokolwiek. Podobno mózg, krew i flaki znaleziono
dziesięć metrów dalej.
– Pamiętam, pani doktor – powiedziałem na głos i zaciągnąłem się łapczywie.
– Rozumiem – rozplotła palce i coś zapisała. Wspominałem już, że miała niezłe nogi?
– Więc jak mógł pan spotkać swoją zmarłą żonę, że pominę dłonie wystające z grobu i te
kłębki ciemności. Był pan wycieńczony fizycznie i psychicznie, stracił pan przytomność.
Z komisji na komisji tłumaczy pan wszystko inaczej. Zostaje jeszcze pański samochód,
którego nigdy go nie odnaleziono. Może...
– Może tak, a może nie. Nie wiem i nie potrafię tego wyjaśnić.
Tak naprawdę nie chcę niczego wyjaśniać. Bo mi się tu podoba, mam święty spokój
i mogę mieć wszystko głęboko gdzieś. Tajemnicę zabiorę ze sobą do grobu, że tak powiem.
Już czas. Może opowiem Carmody’emu przy szklaneczce wódki. Zresztą i tak mi nie uwierzą,
w końcu jestem psychiczny, nie? Poczułem, że wielki Frank sprężył się z tyłu, wystarczyło,
żebym podniósł głos i lanie gotowe.
– Rozumiem, panie Czekan. Na tym skończymy naszą rozmowę. Wrócimy jeszcze do
sprawy. – powiedział Herlitz i machnął ręką Frankowi. – Proszę odprowadzić pacjenta do
jego izolatki.
Wstałem spokojnie czując na ramieniu ciężką dłoń. Mlaczewski rzucił mi rozżalone
spojrzenie, widocznie go rozczarowałem. Puściłem do niego oko, jak ta głowa z gobelinu.
Przykro mi, synku, ale ja ci nie wybierałem zawodu, trzeba było zostać malarzem. Herlitz
dalej siedział z tym swoim głupim wyrazem twarzy, pewnie planował kolejną wyprawę do
pralni, a Rosenberg bawiła się długopisem. Frank odprowadził mnie do izolatki i poklepał po
plecach na odchodne. Mówiłem, łebski z niego gość.
W pokoju nic się nie zmieniło. Białe ściany, sterylnie czyste prześcieradło, łóżko bez
kantów i drzwi bez klamki. Jak to w domu wariatów. Poczekałem, aż kroki na korytarzu
ucichną, a później wyciągnąłem spod pościeli sznurek, którego na szczęście nie znaleźli. Nie
myślcie sobie, że w psychiatryku tak łatwo o sznurek. Ja czekałem na odpowiedni moment
przez dwa miesiące. Cicho przesunąłem łóżko pod małe okratowane okienko, umiejscowione
na wysokości trochę powyżej dwóch metrów. Powinno wystarczyć, mam metr osiemdziesiąt,
a krata na pewno wytrzyma. Mam przynajmniej taką nadzieję, w końcu jest po to, żebym nie
wyskoczył. Cokolwiek robisz chłopie, rób bez fuszerki, mawiał mój brat. A ja nie planuję
fuszerki, więc Carmody powinien być zadowolony. W każdym razie trzymajcie kciuki. Za
ścianą mój znajomy cynik właśnie rozgramiał Prusaków i skakał po łóżku, aż trzeszczało.
Później zmoczy się w pościel, to pewnie taka napoleońska tradycja po wygranej bitwie.
Przywiązałem sznurek do kraty i założyłem pętlę na szyję. Teraz wystarczy pchnąć łóżko
nogami. Cholera, zapaliłbym jeszcze. Wyciągnąłem zza ucha papierosa od Mlaczewskiego.
No proszę, camel. Na zdrowie, szefie. Odruchowo poklepałem się po spodniach od szpitalnej
piżamy. Szlag by to trafił, przecież nie mam ognia. Może ktoś użyczy? Nie? Trudno, obejdę
się bez fajki, chociaż trochę szkoda. Zgniotłem camela w dłoni. Nadciągam Anitko, szykuj
forda, czas wybić szatanowi zęby. Wypieprzyć cholerne siekacze. Psiakrew, najwyższy czas.