10755
Szczegóły |
Tytuł |
10755 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
10755 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 10755 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
10755 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Andrzej Filipczak
Projekt Hitalia
Wysoki, szczupły mężczyzna zaplótł nerwowo palce. Chociaż twarz tego nie zdra-
dzała, był wściekły. Tyle przygotowań na marne...
- Co to ma do diabła znaczyć? - wrzeszczał korpulentny Sekretarz. - To ma być tajny
projekt? Jak tylko prezydent się dowie...
A szło już tak dobrze. Plan zniszczenia projektu był już tak bliski urzeczywistnienia.
I do tego Eva... Co prawda przeżyła katastrofę, ale to było tylko odroczenie wyroku. Sam
widział, jaki towar załadowano do ładowni „Feniksa”. Nikt nie przeżyłby dzięki niemu dłużej
niż miesiąc. Nie na obcej plancie, gdzieś na skraju galaktyki...
- Skąd ci przemytnicy dowiedzieli się o Hitalii i co do jasnej cholery tam robili, hę?
Piskliwy głos Sekretarza przeszkadzał mu. Normalnie uciszyłby go w jednej chwili,
ale nie dzisiaj. Dzisiaj nie chciał się wychylać. Przeklęci przemytnicy. Tyle przygotowań na
marne. Cały trud włożone w „przypadkowe” odkrycie Hitalii przez załogę „Feniksa”, tak, aby
nikt z nich niczego nie podejrzewał. Miliony kredytek, trzech, kiepskich wprawdzie, ale zaw-
sze, agentów... Wszystko przepadło. A wszystko szło tak dobrze. Wywiadowi udało się prze-
chwycić raport Armii o nowo odkrytej planecie. Niezwykłej planecie. Całe szczęście, że te
zadufane w sobie pajace w mundurach nie zwróciły uwagi na krótką wzmiankę o telepatii.
Raport odłożono na biurko i sprawa przycichła. Do czasu, aż Gurov, przeklęty, wścibski ad-
mirał Gurov, przypomniał sobie o raporcie. Podjęto decyzję o przeprowadzeniu badań wpły-
wu środowiska stałej telepatii na ludzki umysł. Zakon musiał działać błyskawicznie... Nie
mogli pozwolić, by ktoś inny posiadł ich wiedzę... Całe szczęście, że zarówno prezydent jak
i większość wysokich urzędników znajdowała się pod ich wpływami. Prezydent pod „suge-
stią” Zakonu przyznał wywiadowi prawo do doboru materiału badawczego, który miał lecieć
na Hitalię. Zamiast posłusznych żołnierzy lub bogobojnych baranów przygotowano „niele-
galną kolonizację”. Gurov początkowo nie miał nic przeciwko oszczędzeniu własnych ludzi,
ale gdy wydatki zaczęły rosnąć lawinowo złożył weto do prezydenta, który... je odrzucił. Pre-
zydent bowiem wiedział o przyszłości projektu znacznie więcej niż cała armia... Nie wiedział
jednak, że wywiad specjalnie zawyża wydatki, aby mieć koronny argument przeciwko ewen-
tualnej kontynuacji projektu.
Luqaz przy okazji pozwolił sobie na załatwienie pewnej osobistej sprawy. Chodziło
o jedną z jego podwładnych, o Evę... Nie mógł jej pozwolić na rozwinięcie pełni zdolności
psionicznych. Już teraz dorównywała mistrzom Zakonu. A co byłoby później? Dlatego sko-
rzystał z nadarzającej się okazji. Wiedział, że zgodzi się na tę misję. Zawsze fascynowała ją
telepatia. Jako partnera dołożył jej Werka. Mieli nadzorować Projekt. Nie wiedzieli, że zostali
spisani na straty. Przekupiony mechanik z załogi „Feniksa” miał podczas podróży obudzić
Makowsky’ego i Samuni. Nawet nie przypuszczał, że ci dwaj niewinnie wyglądający męż-
czyźni mieli dokonać sabotażu na statku. Nie wiedział, że budząc ich podpisuje wyrok śmierci
na siebie. Tak samo jak Makowsky i Samuni nie mieli pojęcia, że hibernatory w kapsule ra-
tunkowej, w której mieli uciec ze statku, miały uszkodzone układy podtrzymywania życia.
Znaleziono ich - martwych - ale zatuszował sprawę. Próby nawiązania kontaktu przez Evę
były niemiłą niespodzianką, ale nad odbieraniem meldunków od agentów czuwał jeden
z członków Zakonu Thanatos Dei. I wszystko było by dobrze, gdyby nie ci przeklęci prze-
mytnicy...
- I co pan na to, panie Luqaz? - Sekretarz patrzył mu prosto w oczy. - Tym razem pań-
skie służby nie popisały się zbytnio. Trzeba było zostawić tę sprawę wojsku...
Zignorował go. Niech sobie poszczeka. Wkrótce wszystko wróci do normy i ten czło-
wieczek znów będzie skomlał u jego stóp. Prezydent. Czy on przypuszcza, że Zakon obawia
się prezydenta? Przecież ten pajac o wszystkim wiedział. Zgodził się na zniszczenie projektu
w zamian za „oczyszczenie” Federacji z niepożądanego elementu, który wprowadzał niepo-
trzebny zamęt. Rozwiązaniem miała być „przypadkowa” katastrofa. Kto by się spodziewał, że
część z nich to przeżyje, a na dodatek ściągnie na orbitę statek kosmiczny...
- I co teraz, panie Luqaz? - powtórzył Sekretarz.
Wzruszył ramionami.
- Wyjście jest właściwie tylko jedno - powiedział spokojnym głosem. - Należy wysłać
oddziały specjalne, aby definitywnie zamknąć projekt „Hitalia”.
*
- A potrafisz zginać wzrokiem łyżeczki, Kalen? - zapytał ogolony na łyso mężczyzna.
Zagadnięty nie zareagował na zaczepkę.
- Daj spokój, Shogun - do rozmowy wtrącił się barczysty mężczyzna w mundurze puł-
kownika Cesarstwa Ziemi.
- No co, widziałem to kiedyś w holo i jestem po prostu ciekawy... - bronił się łysol. -
To jak, Kalen, potrafisz?
Kalen westchnął ciężko. Odkąd wyszły na jaw jego zdolności, których „nabawił się”
podczas kontaktu z Kręgiem, podobne zagrywki zdawały się nie mieć końca.
- Potrafię - odrzekł powoli. - Ale nie mam zamiaru niczego demonstrować. Siła nie
jest do zabawy...
- A ten jak zwykle swoje - roześmiał się siedzący pod ścianą namiotu szpakowaty
mężczyzna. - Wyluzuj się, Kalen.
- O, jest Eva - ucieszył się łysol na widok wchodzących do tipi kobiet. - Eva nie bę-
dzie taka i porozmawia z nami jak z przyjaciółmi, prawda, Eva? - zagadnął rudowłosą.
- Owszem, jeśli się tylko dowiem o co chodzi - zmrużyła oczy starając się przystoso-
wać je do panującego w namiocie półmroku. Teraz w godzinach południowego żaru było to
najchłodniejsze miejsce w okolicy.
- Pytałem Kalena, czy potrafi zginać wzrokiem łyżeczki.
- I co odpowiedział? - zainteresowała się druga z kobiet, wysoka brunetka.
- To co zwykle, Judith. Znasz Kalena. Zasłonił się doniosłością Siły i próbował nas
spławić. Ale teraz, gdy jest z nami Eva, sądzę, że uzyskamy odpowiedź na nasze pytanie.
Rudowłosa podeszła do Kalena i uśmiechnęła się do niego.
- Telekineza jest jednym z najprostszych i najbardziej widowiskowych przejawów siły
Psi. Oczywiście, że Kalen potrafi się nią posługiwać.
- To dlaczego nie chciał nam nic pokazać?
- A więc o to chodzi? - roześmiała się. - Nudzicie się, więc zachciało się wam
przedstawienia. Wcale się nie dziwię, że Kalen nie dał się na to złapać...
- Oj, Eva, nie bądź taka. Całymi dniami tyramy na poletkach Flowera, więc może
należy nam się coś od życia - przymilał się łysol.
- Dobra, panowie, ale tylko ten jeden raz...
Chudy Murzyn, który właśnie w tej chwili wkroczył do namiotu, miał okazję
zobaczyć rzecz niezwykłą. Odbywający swą codzienną poobiednią drzemkę Han T’ai drgnął
i powoli uniósł się w powietrze. Gdy znajdował się już kilkanaście centymetrów nad ziemią
nagle chrapnął głośniej i próbował przewrócić się na drugi bok. Otworzył oczy i przeraźliwie
wrzasnął. Wśród gromkiego śmiechu runął na udeptaną ziemię.
- To był jedynie pokaz pod publiczkę - odezwała się nieco drżącym głosem Eva.
Opierała się o Kalena. On jeden wiedział, ile wysiłku kosztował ją ten popis. - Istota Siły leży
jednak gdzie indziej. Daje ona możliwość sterowania innymi ludźmi, skłonienia ich do tego,
by wykonywali wszystkie twoje zachcianki... Posiadając Siłę możesz skłonić każdego
człowieka do posłuszeństwa...
- Nieprawda - zaprotestował Murzyn.
- Co mówisz, Flower? - zapytała z niedowierzaniem rudowłosa. Spojrzała wprost
w ciemne oczy Murzyna. Ten odwzajemnił spojrzenie. Stali tak przez kilka minut, aż w końcu
Flower odwrócił wzrok i powoli usiadł na ziemi. Eva zacisnęła pięści.
„Jak to zrobiłeś?” zapytała.
- Co zrobiłeś - odezwał się głośno pułkownik. - Czy ktoś mi do diabła wyjaśni, co tu
się dzieje?
- Próbowałam skłonić Flowera, aby podszedł do mnie - wyjaśniła rudowłosa.
- I co? - dociekał pułkownik.
- Nic, Khorst. Sam widziałeś. Po prostu nic. Nie rozumiem... Flower, jak to zrobiłeś?
Murzyn uśmiechnął się smutno.
- To długa historia. Pamiętacie, pytaliście kiedyś co zaszło między Khorstem a mną,
że byliśmy tak zaciekłymi wrogami. Ale zacznę od początku. Na pewno większość z was
zetknęła się z sektą Thanatos Dei. Oni również, dzięki odpowiedniemu treningowi, który
odbywają od dziecka, opanowali pewne zdolności psioniczne, które określacie jako Siłę. Jak
można się łatwo domyślić, pozwoliło to Zakonowi zając najwyższe urzędy na większości
cywilizowanych planet. Ludzie, jak to ładnie ujęła nasza rudowłosa piękność, wykonywali
posłusznie polecenia wydawane przez tych pseudo-mnichów. My, hippisi, nie mogliśmy na to
pozwolić. Nie mogliśmy dopuścić, by znów ograniczano wolność ludzi. Przypadkowo,
właśnie na Wenus odkryliśmy, jak dzięki odpowiedniej mieszance narkotyków raz na zawsze
uniezależnić się od wszelkich nacisków mentalnych. Chcieliśmy rozpowszechnić nasze
odkrycie, dać ludziom wolność, ale władze były szybsze... Media nazwały nas buntownikami,
a gubernator Wenus wynajął doborowe oddziały, aby zlikwidowały zagrożenie. Szczególnie
wyróżniła się wówczas jedna z jednostek, którą później określano jako Krwawe Koty.
Dowodził nimi nie kto inny, jak siedzący tu pułkownik William Khorst. Ja ocalałem jako
jeden z nielicznych. Przyjaciele pomogli mi uciec na planety zewnętrzne. Jednak zagrożenie
ciągle istniało. Dlatego też, gdy pojawiła się możliwość wzięcia udziału w nielegalnej
kolonizacji planety, gdzieś na skraju galaktyki, bracia z komun zebrali fundusze i wysłali
mnie tutaj. Traf chciał, że na Hitalii znalazł się również mój oprawca, pułkownik Khorst...
Zapadła cisza.
Khorst poderwał się i wybiegł z namiotu.
*
Mężczyzna leżący na kupie liści syknął z bólu. Wciąż miał trudności z poruszaniem
się. Jasno niebieskie oczy, pozlepiane w strąki, prawie białe włosy i blada cera zdradzały
albinosa. Wąskie wargi wykrzywiły się w grymasie gniewu, gdy znów pomyślał o Shogunie.
I pomyśleć, że nawet dość lubił tego człowieka, a on... Zostawił go na pewną śmierć
w męczarniach. „Sahm, zwykła śmierć dla ciebie to zbyt mało...” przedrzeźniał oprawcę.
Czekaj chłopaczku, ja ci pokażę co to znaczy śmierć w mękach. I ja na pewno nie zostawię
cię samego przywiązanego do bambusów... Jesteś zbyt miękki, Shogun. Nie chciałeś oglądać
jak hit-bambus rozrywa mnie na sztuki. Odszedłeś, a ja skorzystałem z szansy... Po plecach
przebiegł go zimny dreszcz. Śmierć była tak blisko... Gdyby nie Alex...
Tylko dlaczego ten gówniarz go uwolnił? Zresztą, kto zrozumie szaleńca. Bóg jeden
wie co zaszło w Kręgu, że z normalnego chłopca Alex Briscow przemienił się w morderczą
maszynę. Gdy zetknął się z nim po raz pierwszy, chłopak dopiero odkrywał swoje
możliwości. Wówczas jego krzyk pozbawiał jedynie przytomności, a nie życia. Gdyby nie
hełm, byłoby także po mnie...
Cholera, a już było tak dobrze... Wkradł się w łaski załogi „Feniksa”, zapewniając im
w miarę bezpieczny pobyt na Hitalii, zanim nie nadleci wezwana pomoc. Trzymali
kolonistów w szachu... Gdyby tylko nie chciało im się zabawić z tą blondynką. Musieli się
spodziewać, ze ludzie na tej planecie to zbieranina najgorszych mętów, a nie łagodne baranki.
Konfrontacja była jedynie kwestią czasu. Mimo to wytrzymaliby, gdyby nie rolnicy, których
ściągnął na pomoc ten zdrajca, Shogun. W jakiś sposób zmusili kapitana „Feniksa” do
wyrzucenia detonatora. Nic już ich wtedy nie powstrzymywało przed walką. Jedynie
nielicznym przemytnikom udało się uciec, ale pech chciał, że wówczas natknęli się na Aleksa.
Może gdyby zostawili go w spokoju... Może jeszcze by żyli.. Może tak, a może nie... Któż
zrozumie szaleńca...
Uśmiechnął się mimowolnie. On sam, mimo tak niesprzyjających okoliczności, wciąż
żył, a zawdzięczał to temu chłopakowi. Alex, dla jakiś sobie tylko znanych powodów, uwolnił
go z pułapki i przytargał w te zarośla. Zostawił też kilka owoców. Wszystko to dawało
nadzieję, że uda mu się nawiązać kontakt z chłopcem. A gdy go już oswoję, to zobaczycie na
co stać Nathaniela Sahma, robaczki.
*
- Taaakie buty - ciszę przerwał Shogun. - To dlatego na początku tak się ścinaliście
z Khorstem. To o to chodziło...
- Owszem - potwierdził Flower. - Ale to już przeszłość. Wyjaśniliśmy sobie
z pułkownikiem pewne rzeczy i zakopaliśmy topór wojenny.
- Może trzeba za nim pójść? - zaniepokoiła się Judith.
- Zostaw - sucho rzucił szpakowaty. - Skoro wszystko jest w porządku, to niedługo
wróci do nas. Mężczyzna czasami potrzebuje chwili samotności...
- Samotny wilk, co, Russo? - roześmiała się Eva. - Tutaj nie musicie zgrywać
twardzieli. Telepatia zmieniła wszystko...
- Hej, jest tam kto? - obcy, dźwięczący głos dobiegł ich sprzed namiotu. Wybiegli na
dwór. Na placu przed tipi stał potwór. Wielki łeb otaczała koścista kryza, a tuż za nią
siedziała drobna postać.
- O, cholera... - wystękał zdumiony Shogun. Po raz pierwszy widział z bliska tak
wielkie zwierzę.
Osóbka siedząca na potworze zeskoczyła na ziemię. Długi warkocz brązowych
włosów pofrunął do góry, by po chwili opaść na plecy. Podeszła do osłupiałego Murzyna.
- Ty jesteś Flower? - Nie czekała na odpowiedź. Wyciągnęła coś z kieszeni i wcisnęła
w czarną dłoń. Flower spojrzał na nią zdumiony.
- Co to? - wydukał.
- Orzeszki salvaco. Postaraj się aby się przyjęły. Odjęłam je sobie od ust. Dosłownie.
Murzyn zamachał rękami.
- Nie, nie to, eee...
- Corrina - zadźwięczał rezolutny głosik. - Przepraszam, że od razu się nie
przedstawiłam, ale wypadło mi z głowy...
- Co to? - powtórzył Flower patrząc na potwora.
Dziewczyna obejrzała się.
- To? Mastodont - powiedziała to takim tonem jakby mówiła o najoczywistszej rzeczy
pod słońcem.
- Oswojony?
- Nie, dziki jak cholera - zdenerwowała się Corrina. - Jasne, że oswojony.
- Jak ci się udało go wytresować?
- Oswoić, Flower. Oswojony, to znaczy, że się mnie nie boi. Czy ty myślisz, że
gdybym mogła sterować tym bydlakiem, włóczyłabym się przez dwa tygodnie po sawannie?
- Ale jak...?
- Mam już dosyć tych idiotycznych pytań. Od dwóch dni nic nie miałam w ustach,
więc może ktoś by się wreszcie zapytał, czy nie jestem głodna.
Flowera zatkało. Spojrzał na nią, a później znów na potwora.
- Przepraszam, ale to dlatego, że nas tak kompletnie zaskoczyłaś - Judith odzyskała
rezon. - Prosimy do środka. Zaraz zobaczymy co się zostało z obiadu...
Na placu zostały trzy osoby.
- Czy ty wiesz, co to oznacza? - Flower trącił łokciem Kalena. - Jeśli uda nam się
oswoić, a później wytresować kilka takich bestii, to ruszymy do przodu. Przecież to
doskonała siła pociągowa, nie mówiąc już o tym, że znikną problemy z mięsem. Ciekawe, czy
ich mleko jest smaczne... Lecę - okręcił się na pięcie. - Muszę się dowiedzieć, jak to zrobiła.
Ruszył w stronę tipi. Nagle zatrzymał się.
- Niezła jest ta Corrina, no nie, Kalen?
- Niezła, niezła - przytaknął zagadnięty.
- Dobra, lecę. Może już się najadła... - Flower wpadł do namiotu. Kalen uśmiechnął
się i podszedł do zapatrzonej w niebo Evy. Delikatnie pocałował ją w kark.
- Co się stało? - wymruczał.
- Boję się - odpowiedziała poważnie. Spojrzała mu w oczy. - Coś groźnego zbliża się
do nas. Stamtąd - znów spojrzała w niebo.
Spochmurniał.
- Też to wyczułaś - stwierdził raczej niż zapytał. - To coś zbliża się już od kilku dni,
ale myślałem, że jestem przewrażliwiony...
- Kalen... - nagle się zawahała. - Musimy się dowiedzieć co to jest. Musimy -
powtórzyła z naciskiem.
- Dobrze, Eva. Dobrze.
*
Coś zaszeleściło w krzakach. Sahm obrócił głowę w tamtą stronę. Odetchnął. To tylko
Alex. W tym stanie pokonałoby go nawet najmniejsze zwierzę.
„Cześć, Alex” starał się napełnić swoje myśli ciepłym głosem. „To dobrze, że już
wróciłeś... dzięki za uratowanie życia... Gdyby nie ty... Co to? Mięso? Surowe... Fuj... Nie,
nie chcę... Dobrze, już dobrze... Tylko spokojnie, Alex... Tylko spokojnie... Nie trzeba
krzyczeć... Widzisz. Już jem... Dobre mięsko, pyszne mięsko... Mniam, mniam. Naprawdę...”
*
Natchniony, żywe wcielenie własnego boga był niepocieszony. Koloniści ponownie
odrzucili próbę nawrócenia. Nie chcieli słuchać ostrzeżeń, by pozbyć się wszelkich
wytworów cywilizacji, które ich zgubią. Wzywał ich do powrotu do natury, apelował, by
zacząć wszystko od nowa. Najpierw przegoniono go z polany, potem z Grodu. Pozostawali
jeszcze rolnicy, ale był tam w zeszłym tygodniu i skutek był równie mizerny. O mało go tam
nie zlinczowano za zniszczenie jedynej sprawnej latarki. Ale musiał tak postąpić. Skoro
ludzie sami nie chcą zrezygnować z techniki, jego posłannictwem jako proroka było
ułatwianie im powrotu na właściwą drogę.
Roztarł posiniaczone ciało. Mimo wszystko należało zaliczyć dzisiejszy dzień do
udanych. W nieoczekiwanym dla wszystkich momencie przerwał naukę i rzucił się na
prymitywną prądnicę, jaką skonstruowano w Grodzie. Zanim mu przeszkodzono wyszarpał
większość przewodów z wnętrza urządzenia. Pewnie i tak je naprawią, ale bóg był
zadowolony z poświęcenia proroka.
*
- Gotowa? - zapytał i przytulił ją do siebie.
- Tak - wyszeptała.
Leżeli na wielkim, płaskim kamieniu w środku Kręgu. To tu, zarówno Kalen jak
i Alex uzyskali swoje niezwykłe zdolności. Teraz Kalen postanowił wykorzystać Siłę Kręgu
do wzmocnienia własnej.
- Pamiętaj, mamy tylko jedna szansę. Nie możemy się pomylić.
- Wiem - odpowiedziała Eva.
Ruszyli. Przed ich oczami zamigotała tęcza, by po chwili rozprysnąć się na miliony
kawałków. Teraz lecieli w całkowitej ciemności. Prowadziła Eva, korzystając z siły nośnej
Kalena. Wokół nich migotały miliardy gwiazd. Powoli, stopniowo przebijał się do nich chłód
kosmosu. Przeraźliwa pustka wypełniająca wszystko dookoła coraz silniej wdzierała się
między nich. Słabli oboje. Z każdą chwilą było im coraz trudniej przebijać się dalej. Kalen
obawiał się, że jeśli nie zawrócą za chwilę, to raz na zawsze zagubią drogę powrotną do ich
ciał na Hitalii.
„Wracajmy”, zaproponował.
„Już blisko. Wytrzymaj jeszcze trochę.” Nie kłamała. Rozpoznawała już znajome
konstelacje. Wkrótce dotrą do centrum Federacji. To stąd pochodziło zagrożenie.
„Eva...”
„Jeszcze chwila, Kalen. Proszę.”
Byli już tak blisko. Jeszcze odrobina wysiłku. Jeszcze troszeczkę. Ogarniało ich coraz
bardziej lodowate zimno. Mimo to nie mogli zawrócić. Jeszcze nie teraz.
Minęli wielki krążownik Federacji, klasy „Nova”. To było to. Źródło zagrożenia...
„Jesteśmy.”
„Wiem.”
Odkryła coś jeszcze. Na pokładzie „Novej” był ktoś znajomy. Wróg czy przyjaciel,
zastanawiała się przez chwilę. Przemknęła przez pokryte chodnikami korytarze do jego
pokoju. Jeśli ktoś coś wiedział, to z pewnością był to Luqaz. Spał. Nie spodziewał się
niczego, gdy przebiła się przez zasłony jego umysłu...
Rozpoznał ją...
„Eva?”
*
Pływał właśnie w przejrzystych wodach Konilli, gdy poczuł intruza. Oburzenie, jakie
go ogarnęło dało najeźdźcy sekundę czasu. Drugą dało mu zaskoczenie, które ogarnęło
Luqaza, gdy go rozpoznał. Była to najmniej spodziewana osoba... Osoba, która powinna gnić
gdzieś na krańcu Galaktyki.
„Eva?”
Wykorzystała dany jej czas i rzuciła się do ucieczki. Popędził za nią. Jednym susem
wyrwał do przodu i zagrodził jej drogę. Minęła go sprytnym zwodem. Ponownie wyprzedził
ją i zablokował ucieczkę, lecz znów uciekła z pułapki. Coś nie dawało mu spokoju. Nie była
sama. Było z nią coś potężnego, co potęgowało jej siły. Dotarli do ścian statku i chcąc nie
chcąc musiał zawrócić. Przeraźliwa, lodowata pustka była dla niego zamknięta. Powrócił do
ciała, przeklinając wszystkich biurokratów Federacji, którzy tak długo odwlekali decyzję
o zamknięciu projektu. Eva tymczasem odkryła coś, co uczyniła ją jeszcze potężniejszą...
Cholera, a już prawie ją miał w ręku.
- Wezwij kapitana! - rzucił do przerażonego asystenta. - I to już!!!
*
„Widziałeś?”, zapytała, gdy wykończeni powrócili na powierzchnię planety.
„Aha”, mruknął Kalen. Nie mógł z siebie nic więcej wydusić. Wstrząsały nim
dreszcze. Niczego już nie czuł. Powrócił do własnego ciała i zapadł w letarg. Dał się osłonić
delikatnej mgiełce, która pojawiła się w Kręgu. Stojący w środku, płaski pseudo-kamień
pulsował bezpiecznym ciepłem...
Eva westchnęła i przytuliła się do niego. Ona nie widziała żadnej mgły. Musiała
ostrzec ludzi, ale nie mogła zostawić tu Kalena samego... Nie mogła... Nie chciała.
*
- Więc mówisz, że to dzięki salvaco? - Murzyn był nieufny. Siedzieli na brzegu rzeki,
na miękkiej, zielonej trawie. Flower zaprosił ją na wieczorny spacer po okolicy.
- Mhmmm - mruknęła niewyraźnie dziewczyna. Wrzuciła płaski kamień do rzeki.
Podskoczył dwa razy, zanim nie skryła go woda.
„Dlaczego?” Flower przeszedł na mentalną. Coraz częściej z niej korzystano. Ten
sposób komunikacji przekazywał więcej niż same słowa. No, chyba, że ktoś chciałby coś
ukryć przed rozmówcą...
- Co, „dlaczego”? - Corrina udała zdziwioną.
„Nie, udawaj, Corrina. Nie musisz mnie oszukiwać, abym zajął się twoimi cennymi
orzeszkami. I tak zrobię, co tylko w mojej mocy, aby się tu przyjęły, ale nie dlatego, że
uwierzyłem w tę bajkę o oswajaniu nimi mastodontów, ale ze względu na ciebie.”
Odwróciła wzrok, zmieszana. Nie bardzo wiedziała, co ma powiedzieć.
- Widzisz tę wysepkę, tam na rzece? - Flower w końcu przerwał niezręczną ciszę. -
Widzisz, jak kipi roślinnością? Tam dopiero musi być żyzna gleba. Problem w tym, żeby tam
się dostać. Rozmawiałem już z Russo, aby pomógł mi w budowie promu...
- Aha - mruknęła uprzejmie.
- Bo widzisz, dysponując promem...
Corrina dyskretnie ziewnęła.
*
- Pobudka, mistrzu - zarządziła wesołym głosem Eva. Wzięła się pod boki
i komenderowała dalej. - No, Kalen, wstawaj, raz dwa... Musimy wracać i ostrzec wszystkich.
Kalen, nie wygłupiaj się. Wstawaj! To wcale nie jest śmieszne. Wstawaj, albo zostawię cię tu
samego... Kalen, no rusz się wreszcie, do jasnej cholery. Kalen, proszę...
Opadła na ziemię. Nie miała już sił. Najgorsza była świadomość, że ucieka im czas,
którego i tak nie było zbyt wiele. Dlaczego Kalen nie wstaje? Ona już dawno zregenerowała
siły, a on ciągle spał. Nie mogła tu czekać, aż się obudzi. Musiała ostrzec ludzi... Musiała...
Kalenowi nie powinno się tu nic stać. Zresztą niedługo wróci. Koloniści muszą dowiedzieć
się, co im zagraża...
- Idę, słyszysz? - powiedziała z nadzieją patrząc na skuloną drobną postać. - Trzymaj
się, Kalen. Niedługo wrócę.
Zanurzyła się w niewielkim zagajniku, kierując się w stronę osady rolników.
Postać leżąca na wielkiej, „kamiennej” płycie nawet nie drgnęła. Nie zmienił pozycji
od kilkunastu godzin. O tym, że wciąż żyje, świadczyły płytki oddech i drgawki, które falami
wstrząsały jego ciałem. Nie obchodził go zewnętrzny świat. Nie zauważył jak odeszła, nie
dostrzegł też jej powrotu.
- Niech cię diabli, Kalen. Przecież nie mogę cię teraz tak zostawić. I co mam teraz
robić... Co?
*
„Hej, nie wiem kto mnie słyszy, ale mam nadzieję, że moje ostrzeżenie do kogoś
dotrze. Do Hitalii zbliża się okręt wojenny Federacji... Mamy około dwóch, trzech tygodni
czasu. Może jeszcze mniej... Musimy zastanowić się co zrobić. I to szybko! To wszystko. Ja...
Ja na razie muszę tu zostać... Niedługo wrócimy...”
*
Komunikat tylko na chwilę oderwał nagiego mężczyznę od modłów. Długie,
zwichrzone włosy nadawały dziki wygląd przeraźliwie chudej sylwetce proroka. Natchniony
z rozmysłem podrapał się po zadku. Bóg, który w nim zamieszkał, nie przejął się tym
ostrzeżeniem, więc dlaczego on, Natchniony, marny sługa boga, miałby się czegoś obawiać.
Co więcej, bóg w tej chwili zesłał na niego oświecenie...
Natchniony padł na twarz zawodząc dziękczynną pieśń... Musiał podziękować za
misję od boga...
*
Złośliwy grymas wykrzywił twarz Sahma. Z chęcią podrapałby się po swędzącym
nosie, ale wciąż nie odzyskał na tyle sił w rękach po „kuracji” bambusowej Shoguna, aby móc
to uczynić. Zamiast tego spojrzał spod oka na śpiącego w pobliżu Aleksa. Bogowie zemsty
byli mu przychylni. Już za kilka tygodni odpłaci kolonistom za wszystko. Odpłaci im
z nawiązką...
*
- Co to znaczy, że nie można oszacować liczby kolonistów? Nie potraficie liczyć? -
wściekał się Luqaz.
Starszy mężczyzna w mundurze pułkownika spojrzał na niego spokojnie.
- Sam pan widział wrak „Feniksa” i krater. Spalili wszystko, co mogło ich
zdemaskować... Poszliśmy dość wyraźnym śladem w stronę lasu, ale trop urywał się
w jeziorku. Tamy nie trzeba było szukać zbyt długo. Spuściliśmy wodę, ale ona już i tak
zrobiła swoje. Tu, gdzie jesteśmy teraz, powstał kolejny obóz „kolonistów”, ale tu znów ogień
nie zostawił zbyt wiele. Nie sposób określić ich liczby, nawet w dość dużym przybliżeniu.
Ten, kto zacierał ślady, zrobił to po mistrzowsku.
Luqaz skrzywił się.
- Co mi pan tu za pierdoły opowiada, pułkowniku Kontei. Ma ich pan złapać, a nie
zachwycać się ich pomysłowością.
- Niech pan nie wrzeszczy tak, Luqaz. To misja wojskowa i ja nią kieruję, a nie pan.
- Czyżby?
- Tak, właśnie tak. Nie zgodzi się pan ze mną? To niech pan powie, kto od początku
opłacał ten poroniony eksperyment. Tylko pod naciskiem prezydenta pozwoliliśmy wam
zająć się doborem materiału badawczego, a wywiad jak zwykle spierdolił sprawę. Więc niech
się pan zamknie i pozwoli działać wojsku.
„Czekaj, pajacu. Już ja ci pokażę, kto tu rządzi” pomyślał mściwie Luqaz patrząc na
stalowy hełm na głowie pułkownika. Stal w jakiś niepojęty sposób izolowała tę dziwaczną
hitaliańską odmianę telepatii, tak więc mnich nie obawiał się że ktoś odczyta jego myśli. Tak,
jeszcze się okaże czyje będzie na wierzchu, ale jeszcze nie teraz... Najpierw znajdźcie
materiał...
- Wie pan co. Nie mam pojęcia, po co cała ta misja? Niech pan spojrzy, co
znaleźliśmy. Połamane strzały, krzemienny nóż i włócznia. To banda neadertali. Trzeba ich
było tu zostawić, a nie wydawać miliardy na kolejną misję...
W tej chwili do pułkownika podszedł jeden z komandosów.
- Sir, znaleźliśmy coś ciekawego nad rzeką.
Kontei odwrócił się do mnicha.
- Słyszał pan, Luqaz. Lecimy.
Mnich skinął na stojącego w pobliżu asystenta i niezgrabnie wgramolił się do
maszyny. Długa, czarna szata krępowała mu nogi. Cóż, ale tego wymagało jego stanowisko.
Westchnął ciężko.
*
Nathaniel Sahm zawył rozczarowany, gdy copter przeleciał kilkaset metrów dalej,
nawet nie zwracając na niego uwagi. Cały trud, jaki włożył by wydostać się na otwartą
powierzchnię poszedł na marne. Dobrze, że Alex pomógł mu tu dojść. Mimo, iż minęło kilka
tygodni od czasu, gdy Shogun zostawił go na pewną śmierć w bambusowej pułapce, to
zerwane ścięgna wciąż nie zrosły się zbyt dobrze.
Obejrzał się na chłopca. Alex siedział skulony pod drzewem wyraźnie wystraszony
hukiem przelatującej maszyny. Sahm zagryzł wargi. Miał także plan B, by zwrócić na siebie
uwagę. Wiele wysiłku włożył w zgromadzenie tego stosu suchych gałęzi i liści. Teraz została
się najtrudniejsza część planu. Musiał namówić chłopca, by ten oddał mu jego zapalniczkę.
- Alex - błysnął drobnymi zębami. - Chodź tutaj, Alex. No, chodź...
*
Sucha sylwetka proroka przywarła całym ciałem do pnia drzewa. Gorejące oczy
wpatrywały się w wielki, biały obiekt stojący na równinie. Tak, to było to. Bóg był
zadowolony. Dotarli na miejsce. Teraz pozostało czekać. W tej chwili było tam zbyt wielu
żołnierzy. Ale bóg obiecał mu, że wkrótce zabierze ich stąd i Natchniony będzie mógł
wypełnić swoją misję. Na razie pozostaje mu tylko modlitwa i oczekiwanie...
*
- Co to, do licha, jest? - mnich był wyraźnie zaskoczony.
- Wygląda jak plantacje - wyrwało się asystentowi. Luqaz zmiażdżył go wzrokiem.
- Przecież widzę - syknął.
- Niech, pan spojrzy, Luqaz - Kontei pochylił się nad polem i wyrwał jedną z roślinek.
- To kukurydza, tylko jakaś mikra. A to żółte, to chyba rzepak. Widziałem też gdzieś fasolę.
Reszty roślin nie znam.
Luqaz wydął wargi.
- Wygląda na to, że przecenił ich pan, pułkowniku. Wcale nie są tacy sprytni.
Zostawili tu plantację...
- A co, pana zdaniem, mieli z nią zrobić? Spalić? Zalać wodą? Może liczyli, że jej nie
znajdziemy, a jeśli nawet, to że zostawimy ją w spokoju. Plantacja nie jest duża. Starczyło
cztery, pięć osób, aby ją obrobić. To dalej niczego nam nie wyjaśnia.
- Jak pan sądzi, gdzie oni teraz są? - Luqaz zmienił temat.
Kontei uśmiechnął się pod wąsem.
- Jeśli mają tylko tyle rozsądku, ile wykazywali dotąd, to rozproszyli się we
wszystkich kierunkach, podzieli na małe grupki i pozaszywali w lasy.
- Tak pan sądzi? - zamruczał mnich. - Ma pan mapę?
- Mam.
Wyjął z kieszeni plateau i uruchomił urządzenie. Przed nimi pojawił się holograficzny
obraz tego rejonu Hitalii. Naniesiono już nawet odnalezione obozowiska i krater, w którym
znajdował się wrak „Feniksa”.
- Dobrze - mruknął Luqaz. - Czy może pan pułkowniku przynajmniej określić, kiedy
ci pańscy „wspaniali” rozbitkowie opuścili to miejsce?
- Prawdopodobnie w tym samym czasie co i pozostałe obozowiska, czyli jakieś
dziesięć, dwanaście dni temu.
- Dobrze. Dwanaście dni, mówi pan. Powiedzmy, że dziennie przejdą dwadzieścia
pięć, trzydzieści kilometrów. To nam daje około trzystu sześćdziesięciu kilometrów.
Powiedzmy czterysta, chociaż to gruba przesada...
Zakreślił palcem na mapie okrąg o promieniu czterystu kilometrów. Zaznaczony
obszar pojaśniał.
- Tak. Tak myślałem. Więc mówi pan, że rozdzielili się na małe grupki i pochowali po
lasach? Cholernie duży obszar do przeszukania. Widzi pan te góry na północy? To około stu
trzydziestu kilometrów stąd. Coś mi mówi, że tam znajdziemy nasze ptaszki. I to wszystkie.
Ruszamy!
Pułkownik nie protestował. Nie po raz pierwszy miał do czynienia z Zakonem
i wiedział, że często mnisi przejawiali niezwykłą wprost intuicję. Zresztą pomysł z górami był
dobry... Może faktycznie wszyscy tam się schronili. Góry dawały więcej możliwości ukrycia
się niż lasy...
Ciężka maszyna z furkotem poderwała się w górę i skierowała na północ.
*
Po trzech kwadransach byli na miejscu. Mnich potrząsnął głową. Wyczuwał obecność
ludzi, ale ktoś lub coś przeszkadzało mu się skupić. Coś otaczało jego umysł, zupełnie jak
obłok mgły. Jednak był pewien, że rozbitkowie są właśnie tutaj. Czuł delikatne drgania ich
pól, ale nie potrafił określić skąd dokładnie pochodziły...
- I co? - zainteresował się Kontei, gdy Luqaz w końcu otworzył oczy.
- Są tutaj. Tego jestem pewien...
- Ale? - pułkownik podchwycił niepewność w głosie rozmówcy i naciskał dalej.
Jednak w tym momencie mnicha wybawił pilot.
- Sir, zauważono dym w pobliżu drugiego obozu.
- Ha - pułkownik triumfował. - A nie mówiłem, że ukryli się w lasach? Tylko
dlaczego rozpalili ogień... Zawracaj - krzyknął do pilota. - Niech wszystkie oddziały otoczą to
miejsce. W końcu kogoś złapiemy.
*
Najpierw ucichły ptaki. Wiecznie głośna dżungla zmartwiała na chwilę, by dać
miejsce rykowi maszyn bojowych. Po niebie przemknęły dwa wojskowe coptery
i wylądowały za najbliższym wzniesieniem. Inne maszyny wylądowały bliżej, gdzieś na
skraju dżungli. Sahm czekał cierpliwie. Dzięki posiadanym informacjom upiecze dwie
pieczenie przy jednym ogniu: uratuje własną skórę i zemści się na kolonistach. Wziął do ręki
patyk z kawałkiem jasnego materiału, który miał zastąpić białą flagę. Spojrzał jeszcze raz na
Aleksa. Huk maszyn znów go przestraszył, więc zaszył się wśród liści stojącego w pobliżu
wielkiego drzewa. Sahm miał nadzieję, że tym razem gówniarz nie sprawi żadnych kłopotów.
Nagle, równocześnie ze wszystkich stron, pojawili się żołnierze. Szli trzymając broń
gotową do strzału. Sahm wstał i pomachał „białą flagą”.
- Poddaję się! - krzyknął. - Chcę rozmawiać z waszym dowódcą! Wiem, gdzie są
koloniści!
Żołnierze zatrzymali się na moment, a na czoło wysunęły się dwie sylwetki.
- Wyjdź z podniesionymi rękoma - zażądał wyższy.
- Jesteś sam? - zapytał niemal jednocześnie drugi.
Sahm zawahał się.
- Nie. Jest jeszcze ze mną dziecko, chłopiec, ale przestraszył się was i schował na
drzewie.
- Niech zejdzie - rozkazująco rzucił wyższy. - Nic wam nie zrobimy.
Sahm przełknął ślinę. Nie wiedział, jak na takie żądanie zareaguje ten nienormalny
szczeniak. Boże, gdyby to było zwykłe dziecko...
- Niech chłopiec zejdzie na ziemię. Natychmiast.
- Alex, chodź tu do mnie. No, chodź, Alex - Sahm nie przemawiał tak łagodnym
tonem od dziesiątków lat. - Chodź. Wracamy do domu.
Chłopiec nawet nie drgnął.
- Muszę po niego wejść - krzyknął do otaczających go żołnierzy.
- Zostań tam gdzie jesteś. Załóż ręce na głowę. My przyjdziemy do ciebie.
Sahm odetchnął. Na krótko. W tej samej bowiem chwili, gdy krąg otaczających
zacieśnił się, usłyszał coś, od czego ścierpła mu skóra. Chłopiec zaczął piszczeć.
- Alex, uspokój się! Hej, stójcie! Czekajcie!
Pisk narastał. Otaczający tylko na chwilę zwolnili krok.
- Co się stało?
- Chłopak się boi. Nie podchodźcie bliżej.
- Dość tej błazenady. Przecież nic mu się nie stanie...
Pisk potężniał z każdą chwilą.
- Nie! Stójcie!!! Alex, przestań!!!
Krzyk.
Krew buchająca z nosa i uszu Sahma. Błysk przerażenia w jasnych oczach. Czyżby to
już koniec...
Wrzask.
Żołnierze pokotem walący się na ziemię, skręcający się w męczarniach.
Nieludzki, rozdzierający niebo krzyk.
Postać szczupłego mnicha na kolanach, modlącego się, by Zasłona, którą założył,
wytrzymała. Ręce oparł na zalanej krwią głowie asystenta, który spóźnił się o ułamki sekund.
KRZYK!!!
Syk przecinającego powietrze granatu, wystrzelonego przez jednego
z pozostawionych w odwodzie snajperów.
Eksplozja zagłuszająca zabójczy wrzask.
Cisza.
Cisza?
Luqaz powoli otwiera zaciśnięte powieki. Przed nim, w miejscu gdzie przed chwilą
stało samotne drzewo, dymi wielki krater.
Koniec koszmaru...
*
- Baza, odezwij się. Baza, tu Orzeł. Odezwij się.
Radio milczy.
- Cholerna planeta - wścieka się Kontei. - Straciliśmy czterech ludzi w tej zasadzce.
Gdyby nie stalowe hełmy zginęlibyśmy wszyscy. Dobrze, że chociaż snajper wytrzymał...
Przecież jeszcze kilka sekund i... I jeszcze to cholerne radio...
Znów podnosi fon do ust i ponownie wzywa bazę.
Cisza.
- Nie możesz lecieć szybciej - wrzeszczy do pilota. Ten zaciska zęby. Luqaz odwraca
wzrok. Nie ma zamiaru teraz prowokować pułkownika.
- Jesteśmy na miejscu - komunikuje pilot kilkadziesiąt sekund później.
Copter siada miękko obok wielkiej sylwetki wahadłowca. Kontei nie czeka, aż płozy
dotkną ziemi, lecz skacze na trawę.
- Roddson, Funei, gdzie wy się do diabła podziewacie?!
Odpowiada mu cisza.
Lądują kolejne coptery.
Z wahadłowca nikt nie wychodzi na spotkanie z dowódcą.
- Morris, Tuskovic, Jacobbs, O!!! Cholera jasna, jest tu kto?
Krew przy luku pasażerskim. Czyjeś nogi. To O. Martwy. Krew z rozharatanej tętnicy
utworzyła abstrakcyjny, purpurowy wzór na ścianie.
Zakręt. Kolejne zwłoki. To Stopa, mechanik.
Dalej... Szybciej... Do sterowni...
Krwawe ślady.
Jacobbs.
Kolejny korytarz, kolejny trup.
Morris.
Jest.
Sterownia.
Funei i Hudson.
Krew na wszystkich urządzeniach.
Urządzeniach, które ktoś porozbebeszał tak dokładnie, jak to tylko było możliwe...
- Kurwa mać!
*
- Kurwa mać! - pułkownik mruczał pod nosem. Wciąż nie mógł się pogodzić
z faktem, że w przeciągu zaledwie pół godziny stracił piętnastu ludzi. To nie mogło się stać.
Spojrzał spod oka na mechaników, którzy przylecieli z „Fantastycy drugim wahadłowcem,
a teraz próbowali naprawić zniszczoną sterownię pierwszego.
Ktoś chrząknął za jego plecami. Nie potrzebował się obracać by wiedzieć, kto zanim
stoi.
- O co chodzi, Luqaz? - warknął.
- Kazał pan żołnierzom pakować sprzęt. Podobno wracamy na orbitę?
- Owszem. Starczy tej jatki. Nie mam zamiaru ryzykować życia moich chłopców
dopóki nie przeanalizujemy tego, co tu się stało...
Mnich roześmiał się złośliwie.
- Ucieka pan? Zginęło zaledwie kilkanaście osób z ponad trzystuosobowej załogi,
a pan zamierza podkulić ogon pod siebie i uciekać...
Kontei wypluł trzymane w ustach źdźbło trawy.
- Niech się pan nie trudzi, Luqaz. Nie dam się wziąć pod włos... Swoją drogą ma pan
tupet. Przychodzić tu teraz do mnie... Po tym wszystkim co się stało...
- Nie rozumiem...
- Rozumie pan, rozumie... Na jaką cholerę wywiad się mieszał i zmieniał strukturę
materiału badawczego, hę? Gdyby nie wy, to zamiast morderców, anarchistów i rozmaitego
rodzaju kanalii, mielibyśmy do czynienia z bogobojnymi baranami. Nie byłoby teraz tyle
problemu z zamknięciem projektu...
Mnich milczał. Nie miał zamiaru wyjaśniać niczego.
- Tak. Kazałem moim ludziom pakować sprzęt. Wracamy na orbitę. Tu nie mogę
zapewnić im bezpieczeństwa... Zresztą sam pan widział... Wrócimy, gdy zrozumiem, co
właściwie się stało...
- A jeśli nie? A jeśli pan nie zrozumie?
Kontei skrzyżował ramiona.
- To zostawimy to wszystko w cholerę i wrócimy do domu. Widział pan tę włócznię
i nóż. Widział pan odciski bosych stóp jednego z napastników, którzy zniszczyli
wahadłowiec. To dzikusy. Trzeba ich było zostawić w spokoju. Jeszcze kilka miesięcy
i wykończy ich jakaś tutejsza zaraza... I niech mi pan więcej nie pieprzy o zagrożeniu jakie
stanowią dla projektu... Po pierwsze te barany nie mają pojęcia, skąd i dlaczego się tu wzięli,
a po drugie, nawet gdyby wiedzieli, to kilkanaście sekund po próbie ponownego nawiązania
kontaktu Zeusy, które zostawiliśmy na orbicie przeniosły by ich do Krainy Wiecznych
Łowów... Nie wiem, po co właściwie tu lecieliśmy. Satelity mogliśmy wysłać
automatycznie... To wszystko przez to, że wywiad wciąż się wtrąca... Umiecie robić sobie
drogie wycieczki, szczególnie gdy płaci ktoś inny. Ale to się skończy... Już niedługo...
Mnich ziewnął.
- Skończył pan z tymi groźbami, pułkowniku? To dobrze. Musimy omówić ważniejszą
sprawę. Nie może pan wrócić na orbitę...
- Co? Pan mi próbuje rozkazywać?
- Sugerować, drogi pułkowniku, zaledwie sugerować. Trzeba tu zostać, znaleźć
kolonistów i wydusić jak pluskwy. Wiem, że są gdzieś w górach...
Kontei roześmiał się.
- W górach? Pięknie. Gdzieś w górach. Ale gdzie? Wie pan, ile czasu zajmie
przeszukanie wszystkich możliwych miejsc? Tu coptery nie przydadzą się na wiele... A ilu
ludzi stracę? Czy pan o tym pomyślał? Czy pan w ogóle myśli?
- A broń biologiczna? Tu nie straci pan swoich cennych ludzi. Wystrzeli pan ładunki
i wróci do swojego domu...
- Tobie chyba odbiło, Luqaz. Broń biologiczna? A konwencja Tannenberdzka? A jeśli
tutejsze wirusy zmutują się i staną śmiertelne dla ludzi? Zamykamy projekt, a nie całą
planetę. Myśli pan, że mi jest łatwo? Że nie chciałbym pomścić swoich chłopców? - Nagle
pułkownik przyjrzał się uważniej rozmówcy - O co ci właściwie chodzi, Luqaz? Chcesz krwi?
A może coś innego? Ale dosyć... Załatwiaj swoje brudne interesy, ale własnymi rękoma.
Mnich spojrzał mu prosto w oczy.
- Zostanie pan tu!
Stalowe źrenice patrzyły spokojnie.
- Wolne żarty.
- Zostajesz!
Kontei uśmiechnął się. Nie mógł się oprzeć uczuciu satysfakcji...
- Nawet nie próbuj, Luqaz. Nie wysilaj się. No co tak wytrzeszczasz te zielone oczęta?
Sekret „buntowników” z Wenus nie zginął wraz z nimi... Chyba zapomniałeś, że wojsko
również ma wywiad. Możesz się więc nie trudzić. Przeszedłem odpowiednią kurację. Moi
ludzie też...
Mnich niespodziewanie błysnął zębami.
- Ależ co pan, pułkowniku... Ja miałbym pana do czegoś zmuszać? W życiu. Tylko się
zastanawiałem, czy jest pan gotowy, by oddać dowództwo...
- Hę?
- Proszę. Rozkaz prezydenta. Ależ oczywiście, niech pan każe sprawdzić jego
autentyczność... Poczekam. Aha, jeszcze jedno. Oczywiście zostajemy na powierzchni
planety...
*
„To już koniec, Eva. Wiem, że tam jesteś. Gdzie dokładnie - nie wiem. Zresztą, w tej
chwili to nieważne... Broń, na której spuście trzymam rękę, zabije wszystko w promieniu
dziesiątek kilometrów. Także i ciebie. Chcę ci jednak dać szansę uczynienia ostatniego,
szlachetnego czynu. Jeśli się poddasz - uratujesz innych. Jeśli nie - zginiecie wszyscy. Masz
czas do świtu...”
*
Na wąskiej, skalnej półce stały dwie postacie. Kobieta i mężczyzna. Patrzyli
w rozgwieżdżoną przestrzeń. Odległe gwiazdy mrugały wesoło, nic sobie nie robiąc z powagi
chwili...
- Przytul mnie.
- Chyba nie masz zamiaru wydać się w jego ręce, Eva.
- Nie mam wyjścia. Zabije wszystkich, jeśli się nie poddam...
- Nie może. Są przecież konwencje zakazujące użycia bio-broni.
Uśmiechnęła się smutno.
- Konwencje... Ty go jeszcze nie znasz. Nie wiesz, do czego jest zdolny...
Zacisnął pięści.
- Cholera, przecież musi być jakieś wyjście. Jeśli to taka kanalia, to dlaczego z tobą
pertraktuje, zamiast nas wszystkich od razu pozabijać? Wiesz co? On ciągle nie wie, gdzie
jesteśmy. Ale gdy mu się pokażesz, zlokalizuje nas i to dopiero będzie nasz koniec...
- Więc co? Mam siedzieć tu w ukryciu, licząc, że bakterie tu nie dotrą? Dotrą, Kalen.
Nie oszukujmy się. Dotrą, prędzej czy później.
- Może blefuje? Może nie ma bio-broni?
- Może... Ale nie możemy ryzykować...
- Cholera jasna, musi być jakieś wyjście, jakiś słaby punkt! Tak dobrze go znasz...
Musi być coś...
- Znam go, i co z tego? Byłam z nim na większości akcji, gdy jeszcze działał
w terenie. To wariat. Raz się porzygałam, gdy... Czekaj!
- Co? Coś ci się przypomniało?
- Owszem... Ale nie, nie możemy tego zrobić...
- Powiedz...
*
Kilkadziesiąt minut później zimne światło dwu niewielkich księżyców oświetlało inną
parę. Kobieta płakała.
- Dlaczego?
- Muszę, Corrina. Zrozum, to nasza jedyna szansa.
- Ale dlaczego ty? Przecież nie jesteś żołnierzem. Do diabła, Flower, przecież ty
nawet nie umiesz dobrze strzelać... Niech pójdzie Khorst, Shogun albo Russo...
- Przecież wiesz, że nie o to chodzi...
- A o co? Flower, czy ty nie rozumiesz? Ja...
Przytulił ją do siebie.
- Cicho - szepnął wdychając zapach jej włosów. - Nic nie mów. Nie trzeba słów...
Wiesz, nigdy cię nie zapomnę...
Rozpłakała się ponownie.
- Cicho, nie płacz. Tak trzeba. Pamiętasz wyspę? Tę na rzece. Tam będę na ciebie
czekał...
*
„Jesteś?”
„Jestem.”
„Gdzie?”
„Na wprost wysokiej góry przypominającej koński łeb, na północnym wschodzie.”
„Przyślę copter.”
„Dobrze, ale muszę zejść niżej. Tutaj nie wyląduje. Poczekaj”
„Poczekam.”
Mnich otworzył oczy. Wyraz niechęci na twarzy stojącego żołnierza znikł
momentalnie.
- Jesteśmy gotowi, sir - zameldował służbiście.
- Dobrze. Poczekajcie jeszcze trochę. Dam znać, kiedy macie ruszyć.
„Właściwie mogliby ruszyć już teraz, ale jeśli Eva go oszukała... Jeśli nie ma ich
w pobliżu Końskiego Łba? Wtedy mógłby utracić resztki poważania, jakie jeszcze miał... Ci
ludzie nienawidzili go. Gdyby Kontei oficjalnie nie przekazał mu dowodzenia, żaden z nich
nie ruszyłby nawet palcem na jego rozkaz...”
Słońce przygrzewało coraz mocniej. Schował się w cień wysokiego drzewa
o śmiesznych, porowatych liściach. Takiego jak to, gdzie urządzono zasadzkę...
- Tylko pamiętajcie - krzyknął. - Gdy już przejmiecie kobietę, ruszacie. Strzelajcie od
razu do wszystkiego co się rusza. Nie pozwólcie, by powtórzyło się to, co stało się
w zasadzce...
Kiwali głowami, ale widział obojętność w ich oczach. Musiał coś zrobić i to szybko...
„Długo mam jeszcze czekać, rudowłosa?” wrzasnął mentalnie do Evy.
„Cholera, Luqaz, jak chcesz mnie zabić, to od razu skoczę w przepaść, ale jeśli chcesz
mieć mnie żywą, to poczekaj.”
Czekaj, czekaj. Dobre sobie. Nie mogę czekać za długo, bo żołnierze się nudzą,
a znudzone wojsko miewa głupie pomysły...
Słońce grzało coraz mocniej.
Przymknął oczy.
Było tak ciepło.
- Sir. Przepraszam, że przeszkadzam, ale to ważne. Złapano tego człowieka w pobliżu
obozu.
W jednej chwili poderwał się na równe nogi.
- Miał to przy sobie - żołnierz podał mu pistolet.
Więc to tak. Wysłali zamachowca, licząc, że go zlikwiduje i w ten sposób ocali
kolonistów. Spojrzał na schwytanego. Wysoki, chudy Murzyn pochylał głowę unikając
wzroku mnicha. Mimo iż trzymał się prosto, drżenie nóg zdradzało przerażenie.
- No, proszę. Zamachowiec - wycedził powoli. - Ochotnik, który przybył tu, by
poświęcić się za innych. Samobójca...
Żołnierze patrzyli na niego. Czekali co zrobi... Uśmiechnął się. Thanatos okazał się
litościwy, skoro dał mu taką okazję. Pamiętał jakie wrażenie zrobiła na jego podwładnych
egzekucja skrytobójców, których na niego nasłano, gdy prowadził misję na Ho-Nei. Ten
wspaniały pokaz Siły, kiedy skłonił ich do własnoręcznego odstrzelenia sobie głów, nauczył
jego podwładnych respektu. Dziś zatriumfuje ponownie...
- Samobójca... - powtórzył z satysfakcją. Ta ruda suka oszukał go, grała na czas,
podczas gdy ten głupiec miał go zlikwidować. - Chciałeś mnie zabić?
Murzyn milczał, tylko uważnie obserwował go spode łba. Coś nie dawało Luqazowi
spokoju... Gdzieś już widział tę twarz. Tylko gdzie? Zresztą, nieważne...
- Dam ci jeszcze jedną szansę - z nonszalancją rzucił broń zamachowcowi. Pistolet
wciąż szybował w powietrzu, gdy zrozumiał swój błąd.
Błysk w oczach Murzyna...
Ten grymas twarzy...
Jedyny ocalały z pogromu na Wenus...
Swego czasu najbardziej poszukiwany człowiek w Federacji...
Flower.
- Nie!!!
Strzał.
Czarna zasłona na oczach.
Boże, jak boli...
Umiera, nie czując jak obok niego pada martwe ciało zamachowca.
Nie czuje już nic...
*
......nie ulega wątpliwości, że Luqaz oszalał oddając broń zamachowcowi. Zginął na
własne życzenie... Jeśli zaś chodzi o pozostałych kolonistów, to do końca naszego pobytu na
Hitalii nie napotkaliśmy już na żaden ślad ich bytności. Śp. Luqaz twierdził, że ukryli się oni
w górach, ale nic nie potwierdziło tej hipotezy. Dlatego też, w porozumieniu ze Sztabem
Generalnym, zarządziłem odwrót z powierzchni planety. Również obserwacje z orbity nie
przyniosły rezultatu. Niniejszym postuluję, by w związku z ogromem kosztów jakie przyniósł
eksperyment i znikomymi korzyściami, które dzięki niemu osiągnęliśmy, bezzwłocznie
zamknąć projekt „Hitalia”, a planetę objąć dziesięcioletnim okresem kwarantanny. Dwanaście
Zeusów, jakie zostawiamy na orbicie, powinno wystarczyć do nadzoru naturalnego końca
projektu.
pułkownik Ernest Kontei
Hitalia, 6 października 2395 roku.
*
Słońce świeciło nieprzerwanie, oblewając ziemię ciepłym żarem. Tego właśnie dnia,
na niewielkiej wyspie przy ujściu rzeki, pierwsze kiełki orzeszków salvaco przebiły warstwę
ziemi i pojawiły się wśród bujnych już sadzonek kukurydzy i rzepaku.
Krasne, wrzesień - październik 1999 r.