3804

Szczegóły
Tytuł 3804
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

3804 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 3804 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

3804 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

ALFRED HITCHCOCK PU�APKA ZA 100 MILION�W NOWE PRZYGODY TRZECH DETEKTYW�W (Prze�o�y�a: KRYSTYNA BOGLAR) ROZDZIA� 1 KTO ZNIKN�� W SUPERMARKECIE? Pukanie by�o tak ciche, �e nie us�ysza� go ani Jupiter Jones, zaj�ty wycieraniem wiecznie ciekn�cej lod�wki, ani Pete Crenshaw, gimnastykuj�cy si� zawzi�cie na por�czy pomi�dzy �cian� a framug� drzwi. Tylko Bob Andrews podni�s� g�ow� z dawno nie strzy�on� grzyw�. Jego palce na moment oderwa�y si� od klawiatury komputera. - Kto� puka�? - A kt� by nachodzi� kwater� o tak p�nej porze? - zdziwi� si� Pete, prostuj�c plecy. Pukanie odezwa�o si� g�o�niej. I jednocze�nie skrzypn�y drzwi. - Trzeba naoliwi� zawiasy - zd��y� powiedzie� Jupe, zanim wypu�ci� z r�ki s�oik z reszt� marmolady z owoc�w awokado. Z otwartymi ustami wpatrywa� si� w zjawisko stoj�ce w drzwiach. - Wejd�, kimkolwiek jeste� - wyj�ka� Pete zawieszony mi�dzy niebem a ziemi�. Tylko Bob zachowa� zimn� krew, cho� i jemu serce zabi�o nieco �wawiej. - Prosimy. Dziewczyna by�a �redniego wzrostu, niezwykle harmonijnej budowy cia�a, a zwiewno�ci� mog�a dor�wna� wa�ce w locie. Ale wprost niezwyk�e, urzekaj�ce i - rzec mo�na - zwalaj�ce z n�g okazywa�y si�, ju� na pierwszy rzut oka, jej wspania�e, d�ugie, wij�ce si� w pier�cieniach w�osy koloru miodu. Mo�e kto� mniej wra�liwy od Jupitera nazwa�by je miedzianymi. Ale nie on. Kiedy podnios�a oczy, wra�enie jeszcze si� spot�gowa�o. Tylko g�rskie jeziora maj� tak intensywny kolor zieleni. - Ja - wyszepta�a cichutko - ja do... Trzech Detektyw�w. Pete przyj�� pozycj� pionow�. Jupiter post�pi� krok do przodu, dok�adnie rozdeptuj�c resztki szk�a. Tylko Bob u�miecha� si� promiennie. - To my. Dobrze trafi�a�. W czym problem? Roz�o�y�a d�onie gestem wskazuj�cym jednoznacznie, �e nie ma szybkich i �atwych odpowiedzi. Pete wyrwa� Jupiterowi jedyny sto�ek z czterema nogami. Meble w Kwaterze G��wnej pochodzi�y ze sk�adu z�omu ciotki Matyldy. A ona nie lubi�a rozstawa� si� z przedmiotami bez brak�w. - Usi�d�. Dziewczyna wci�� trzyma�a si� klamki. Jej zdziwiony wzrok b��dzi� od kanapy z wy�a��cymi spr�ynami do ka�u�y, pozostawionej na pod�odze przez niesprawn� lod�wk�. - Tak tu u was... - zacz�a i umilk�a zaczerwieniona. Bob natychmiast wyczu� nastr�j. - Dziwnie? Chcia�a� powiedzie�: dziwnie? Wystr�j mamy specjalny. Nie jeste�my lud�mi, kt�rzy dobrze by si� czuli w biurze z chromowanymi mebelkami i fikusem w donicy. Jupiter Jones poma�u odzyskiwa� przytomno�� umys�u. - Widzisz - powiedzia�, przygl�daj�c si� plamie po marmoladzie - zajmujemy si� nietypowymi sprawami. Nie siedzimy tu zbyt d�ugo. Przewa�nie jeste�my w terenie... Bob wskaza� na rozja�niony ekran komputera. - Tu mamy wszystkie dane. Z ca�ego �wiata. Mog� ci w pi�� sekund powiedzie�, jaka jest pogoda na Przyl�dku Dobrej Nadziei. Chcesz? - Nie - spokojnie pokr�ci�a g�ow�. - Chc� wiedzie�, gdzie jest m�j ojciec. - W�osy opad�y jej na oczy. Po policzkach potoczy�y si� �zy. Tego ju� Pete Crenshaw nie m�g� zdzier�y�. Podszed� do dziewczyny, �agodnie wzi�� j� za r�k� i podprowadzi� do sto�ka o czterech nogach. Bob natychmiast oderwa� si� od ekranu i pospieszy� z paczk� jednorazowych chusteczek. - Usi�d�, wytrzyj nos i opowiedz o wszystkim. Tylko Jupiter Jones wci�� sta� z pi�t� ubrudzon� marmolad� z owoc�w awokado. Dziewczyna otar�a oczy. Gdy je unios�a, by�y jeszcze bardziej zielone. Jak �wie�e li�cie tymianku. - Nazywam si� Caroline. Caroline Black - dorzuci�a. - Jupiter Jones, Pete Crenshaw i Bob Andrews - spokojnie wyja�ni� Bob, wskazuj�c kolejno detektyw�w. - M�wi�a� co� o ojcu. - Tak. - Jej d�o�, z mokr� chusteczk�, zwisa�a bezradnie. - Znikn�� cztery dni temu. Jupiter odetchn�� g��boko. Wygl�da�o na to, �e zaczyna wraca� do grona my�l�cych. - Znikn��? - zachrypia� i odchrz�kn�wszy, ci�gn��: - Co to znaczy? Spojrza�a zdziwiona. - No... nie wr�ci� do domu. Pete i Bob wymienili spojrzenia. Mo�e troch� roz�mieszy�o ich zachowanie bossa. Jupiter nigdy dot�d nie pada� zemdlony na widok �adnej buzi. Nie nale�a� do najprzystojniejszych. Od dzieci�stwa mia� sk�onno�ci do tycia. Dawniej nazywano go nawet �Ma�ym t�u�cioszkiem�, co go doprowadza�o do szewskiej pasji. - Gdzie mieszkacie? - Tutaj. W Rocky Beach. Pracuj� w barze przy Hill Street. - A tw�j ojciec? - Bob wystukiwa� dane na klawiaturze. - M�j ojciec? - powt�rzy�a sp�oszona. - Nazywa si� Thomas. - Thomas Black. Tak? - Jupiter wreszcie wyszed� z zaczarowanego kr�gu rozdeptanej marmolady. - Jak znikn��? Gdzie? Zatrzepota�a rz�sami. - Wszed� do supermarketu i nie wyszed� stamt�d. Trzej Detektywi o ma�y w�os nie wybuchn�li �miechem. A by� pow�d! Jupiter natychmiast wyobrazi� sobie Thomasa Blacka, jak znika w�r�d... puszek z zielonym groszkiem. - �artujesz? - Skrzywi� usta. Dziewczyna zala�a si� �zami. - Wiedzia�am! - szlocha�a, rozmazuj�c mokre �lady na policzkach. - Wiedzia�am, �e nie uwierzycie! Nikt w to nic wierzy! Pete przykucn�� u st�p dziewczyny. Rozum m�wi� mu, �e nie nale�y powa�nie traktowa� wyzna� miedzianow�osej, ale przeczucie te� co� mia�o do powiedzenia. - Wyja�nij nam to - u�miechn�� si� pojednawczo - i pami�taj, �e musisz mie� do nas zaufanie. Inaczej nie b�dziemy mogli ci pom�c. Jego pe�ne zachwytu spojrzenie rozbroi�o Caroline. Przesta�a szlocha�. - Ja nie fantazjuj�. Wiem, �e to wszystko brzmi niewiarygodnie, jak ze z�ego komiksu, ale fakt jest taki: pojechali�my z tat� po zakupy. Zawsze w sobot� uzupe�niamy zapasy. Mieszkamy we dwoje od �mierci mamy. Umar�a, gdy mia�am pi�� lat. Tato mnie sam wychowywa�. - Podaj dok�adny adres - wtr�ci� Bob z palcami na klawiaturze. By� dokumentalist� zespo�u. - W ma�ym domku przy Canion Court. Na p�nocy. - Co by�o dalej? - Jupiter Jones przesta� my�le� o puszkach z zielonym groszkiem. - Samoch�d zostawili�my na parkingu supermarketu �Jay and Jay�. Weszli�my z w�zkiem. By� ju� pe�en, gdy ojciec wszed� mi�dzy p�ki z przyborami do majsterkowania. Szuka� jakich� �rubek... no nie wiem dok�adnie. Wtedy znikn�� mi z oczu. - Wi�cej go nie widzia�a�? Potrz�sn�a fal� w�os�w. - Nie. To by�o naprawd� zastanawiaj�ce. Facet ginie w�r�d �rubek? Na zawsze? Bzdura! - Z supermarketu �Jay and Jay� jest osiem wyj��. Tu� za kasami - powiedzia� Pete. - Zapewne tw�j ojciec zap�aci� i wyszed� jednym z nich. Dziewczyna zacisn�a wargi. - Sta�am tam. Z w�zkiem pe�nym zakup�w. Ju� za kasami, bo to ja p�aci�am. Czeka�am na ojca. On mia� kluczyki do samochodu! Trzej Detektywi spojrzeli po sobie. - D�ugo czeka�a�? - spyta� Bob. - D�ugo. Potem poprosi�am faceta z obs�ugi, �eby obszed� ze mn� wszystkie zakamarki. Tak�e boczne wyj�cia awaryjne i drzwi do magazyn�w. Nic. �lad po nim zagin��. - A samoch�d? - wtr�ci� Jupe. - Jest na parkingu. Do dzi�. Nie mog� znale�� zapasowych kluczyk�w. Pewnie ze zdenerwowania. To by�o naprawd� dziwne. Ogromny sklep, dziesi�tki �cie�ek mi�dzy p�kami, stosy towar�w. Ani �ywego, ani... zw�ok. Nic. Pete poklepa� si� po policzku. Jak cz�owiek, kt�ry si� chce ocuci� z marnego snu. - Nie zostaje nam nic innego, jak w�ama� si� do samochodu. Co to za marka? - Stara toyota dostawcza. Bia�a z niebieskim pasem. Potrafisz otworzy�? Crenshaw nie przytakn�� ani nie zaprzeczy�. Jupiter Jones ssa� warg�. Zawsze tak robi�, gdy intensywnie my�la�. - Dobrze. Na razie wystarczy to, co opowiedzia�a�. Zaraz, zaraz... czy tw�j ojciec na co� chorowa�? Jej oczy pe�ne by�y b�lu. - Mia� k�opoty z kr��eniem. Ale przecie� nie z tego powodu znikn��! Nigdy wcze�niej mu si� to nie zdarzy�o. Bob marszczy� czo�o, pochylaj�c si� nad klawiatur�. Ekran jarzy� si� b��kitn� po�wiat�. - Nigdy wcze�niej nie znika�? Nie wyje�d�a�? - Raz w miesi�cu. Do San Bernardino. - Po co? - Nie wiem. Nie m�wi�. Jupiter wci�gn�� nosem powietrze. Zupe�nie jak pies, kt�ry chwyci� trop. - Macie tam rodzin�? Potrz�sn�a w�osami. Pachnia�y rumiankiem. - Nie. Ale s�dz�, �e pracowa� dla kogo� z San Bemardino. Zawsze wraca� z pieni�dzmi. Kupowa� mi sukienki i perfumy... - Zgoda! - klasn�� Jupe. - Bierzemy t� spraw�. Dziewczyna otworzy�a torebk�. - Mam przy sobie tylko pi��dziesi�t - powiedzia�a niepewnym g�osem. Pete lekcewa��co machn�� d�oni�. - Najpierw wyja�nimy spraw�! Bob zacisn�� z�by. Wieczny optymista! - pomy�la�. - A za co b�dziemy kupowa� benzyn�? Dziewczyna po�o�y�a banknot na kanapie. - Ja... ja si� b�d� lepiej czu�a. Teraz musz� ju� i��. Pracuj� popo�udniu. Odesz�a, zamykaj�c za sob� drzwi. Przez chwil� w Kwaterze G��wnej panowa�a cisza. Przerwa� j� Pete. - Ale �liczna! I co o tym my�licie? Jupiter zrobi� jaki� nieokre�lony gest. - To wygl�da na trudn� i zagmatwan� spraw�. Nie wierz�, �e doros�y m�czyzna mo�e zagin�� pomi�dzy workami z popkornem! - Niepokoi mnie fakt, �e je�dzi� do San Bemardino - Andrews wcisn�� par� klawiszy. Klikn�� mysz� wpatrzony w migaj�ce litery. - Dziewi��dziesi�t kilometr�w od Los Angeles. Miasto za�o�one przez sekt� mormon�w... - Przesta�, Bob! - zdenerwowa� si� Crenshaw. - Czy Caroline wygl�da na mormonk�? To by�o w dziewi�tnastym wieku! Jupiter Jones stara� si� by� s�dzi� sprawiedliwym. - Czekaj, Pete, Bob tylko nam przybli�a histori� miasta. Nic nie wiemy o San Bemardino. A wszystko mo�e si� okaza� pomocne. Sk�d wiesz, �e to nie sekta mormon�w wci�gn�a Blacka w swoje szpony? Tam by�o wielo�e�stwo... - Bzdura! - upiera� si� Pete. - Je�dzi� w interesach. Co jest szczeg�lnego w tym mie�cie, Bob? Andrews przegl�da� stron� internetow�. - Gaje pomara�czowe i winnice. No i jest najwi�kszym terytorialnie hrabstwem Ameryki. Nale�y do niego wielka pustynia Mojave, na p�noc od g�r San Bemardino. Jupiter Jones kr�ci� g�ow�. - Thomas Black nie pracowa� w winnicy. Je�dzi� tylko raz w miesi�cu. Bob, co tam jeszcze jest? - Przemys�. Nowoczesny przemys� lotniczy. Wielkie zak�ady wsp�pracuj�ce z San Diego. - A w San Diego stacjonuje sz�sta ameryka�ska flota wojenna. Najwi�ksza baza na Pacyfiku. Trzej Detektywi zastrzygli uszami. Nast�pnego dnia Jupiter odwiedzi� Caroline w barze. Postanowi� wyci�gn�� nieco wi�cej informacji. Mia� dziwne przeczucie, �e wizyty Thomasa Blacka w San Bernardino by�y czym� wa�niejszym, ni� domy�la�a si� jego c�rka. - Cze��, Caroline! By�a samym u�miechem. Lekko��, z jak� si� porusza�a, przyprawia�a ch�opca o nieznane wcze�niej bicie serca. Dostrzeg�szy go, skin�a d�oni�. Obs�u�y�a dwoje nieco zniecierpliwionych czekaniem turyst�w i na moment przysiad�a obok. - My�la�e� o sprawie? Jupiter Jones prze�kn�� �lin�. Kanapka, kt�r� mu poda�a, wygl�da�a smakowicie. - Tak. Ale tajemnicze wyprawy twego ojca do San Bemardino bardzo nas niepokoj�. - Dlaczego? - Odleg�o�� - po pierwsze. Po drugie, to du�e miasto. Cz�owiek ginie w nim niczym szpilka. Przypomnij sobie dok�adnie, co m�wi�, kiedy wyje�d�a�. - Co m�wi�? - zastanowi�a si� na moment. - No... nic. �e wr�ci wieczorem. Pyta�, co mi przywie��. Jupe westchn��, wpatrzony w kawa�ek pomidora wystaj�cy smakowicie spomi�dzy dw�ch przypieczonych kromek. - Spotkamy si� o sz�stej na parkingu supermarketu. Pete jako� otworzy samoch�d. Mo�e tam co� znajdziemy? - Caroline, stolik czwarty czeka! - hukn�� z kuchni niski facet z ogolon� g�ow�. Dziewczyna poderwa�a si� niczym konik polny. - Lec�! Nie mog� straci� pracy! Jupe ko�czy� kanapk�. Nawet obliza� palce poplamione sosem tabasco. O pi�tej po po�udniu, gdy ju� za�adowano p�ci�ar�wk� meblami do sklepu niejakiej Grosfeid, Jupiter Jones wyszed� ze sk�adu ciotki Matyldy. Zaraz, za p�otem, natkn�� si� na wuja Tytusa. - Co by� zrobi�, wujku, gdybym pewnego dnia nie wr�ci� z supermarketu? Wuj wci�gn�� brzuch. Podpar� r�kami biodra. - Znalaz�bym ci� pomi�dzy ciasteczkami a czipsami z papryk�. Jupiter wyd�� usta. - A serio? - Zg�osi�bym zagini�cie na policji. Wiem, sier�ant Mat Wilson nie by�by tym zachwycony! Komisariat na tropie detektywa! Dlaczego pytasz? - Bo mam problem. Na policj�, m�wisz? - zawaha� si�. - Czasem ludzie wol� nie zg�asza� takich spraw. Doros�y facet znika w masie towarowej, zapeklowany w konserwach? Wuj pokiwa� g�ow�. - Czasem cz�owiek chce poby� sam. Oderwa� si� od rodziny, problem�w. Gdzie� w g�rach... albo nad jeziorem... Jupiter j�kn��. - Sam by pojecha� na ryby. Ale mnie zagin�� cz�owiek pomi�dzy p�kami �rubek! Kto chcia�by medytowa� w�r�d �elastwa? - Ja - odpar� wuj, ze �miechem wskazuj�c na sk�ad z�omu. - A raczej my, z ciotk�. Medytujemy tak od trzydziestu lat! ROZDZIA� 2 CO DETEKTYWI ZASTALI W DOMU PRZY CANION COURT? W Kwaterze G��wnej, barakowozie na ty�ach sk�adu z�omu, przed kt�rym sta� w pe�nej krasie Kaczor Donald, Bob uk�ada� w pude�ku stos fiszek. Na widok Jupitera przerwa� prac�. - Uporz�dkowa�em dane. Jest ich tyle, co kot nap�aka�. Pierwszy Detektyw skin�� g�ow�. - Trudno. Idziemy do �Jay and Jay�. Pete ju� tam powinien by�. Wrzucili klucz do dzioba kaczora. Donald by� pozosta�o�ci� po wielkim sprz�taniu w Disneylandzie. Od czasu do czasu park rozrywki wymienia� stare, uszkodzone figury, znane z setek film�w. Kilka z nich znalaz�o si� w sk�adzie ciotki Matyldy. Przytaszczony przez detektyw�w do Kwatery G��wnej, kaczor by� jednocze�nie skrytk�: w jego dziobie ch�opcy zostawiali klucz i wa�ne wiadomo�ci. Parking by� zat�oczony do niemo�liwo�ci. Widocznie ca�e Rocky Beach przyjecha�o robi� zakupy. Pete kr�ci� si� pomi�dzy szar� mazd� a czerwon� p�ci�ar�wk�. - Jak leci? - b�kn�� Andrews. By� znanym legalist�, kt�ry nie znosi� sytuacji, jak mawia�, moralnie w�tpliwych. A do takich nale�a�o otwarcie toyoty. Pete wzruszy� ramionami. - W zasadzie w porz�dku. - Co to znaczy: w zasadzie? - Jupiter zna� Crenshawa na tyle, by si� natychmiast mie� na baczno�ci. - Typ mi si� przygl�da. Ochroniarz parkingowy. Caroline mia�a na policzkach czerwone plamy znamionuj�ce strach po��czony z ca�kowit� determinacj�. - Otwieraj! - Jej z�by zaszczeka�y. - To m�j samoch�d. Pete nie da� sobie powtarza� dwa razy. Pod jego zr�cznymi palcami, uzbrojonymi w pracowicie wygi�te druciki, zamek pu�ci�. - Co tu robicie! - warkn�� d�ugi i suchy niczym sosnowa ga��� typ w szarym uniformie z wyra�nym logo supermarketu na plecach. - Zabieramy samoch�d - rzuci� spokojnie Jupiter. Ga��� przymkn�a oczy. Wzd�u� prawego policzka, a� do ucha, ci�gn�a si� czerwona, z wygl�du nieprzyjemna blizna. - Papiery - wysycza�, nie otwieraj�c warg. Bob kuksn�� w plecy zamar�� ze zgrozy Caroline. - Poka� prawo jazdy. Dziewczyna ockn�a si�. Dr��cymi r�kami wygrzeba�a z torebki dokumenty. Na szcz�cie numery rejestracyjne wozu by�y w porz�dku. - Tato zostawi� tu w�z. Cztery dni temu. D�ugi bez s�owa odda� dokument. - A wy? - zwr�ci� si� do ch�opc�w. - Co: my? - zdenerwowa� si� Pete, dyskretnie chowaj�c niepotrzebne ju� narz�dzie. - Towarzyszymy tej pani. I prosz� si� do nas nie zwraca� per �wy�! Jasne? Sucha sosna lekko przywi�d�a. Igie�ki jakby zacz�y opada�. - Wi�c odje�d�ajcie, panowie. To miejsce jest zarezerwowane - wskaza� ��te linie na betonie. Rzeczywi�cie. Bia�o-niebieska toyota sta�a dok�adnie na wymalowanych numerach. Bob przetar� okulary. - Wozy z San Bernardino maj� u was pierwsze�stwo? Pete wychyli� si� zza kierownicy. Faktycznie. Miejsce zarezerwowane nale�a�o do obcej rejestracji. Patyk z blizn� nie raczy� odpowiedzie�. I nie musia�. Ostry d�wi�k klaksonu rozleg� si� od strony wjazdu. Pot�na ci�ar�wka z rejestracj� San Bernardino domaga�a si� pierwsze�stwa. Caroline i ch�opcy wskoczyli do �rodka. Jupiter zd��y� wcze�niej spi�� druty �na kr�tko�. Nie mieli kluczyk�w. - Zmiatamy! - szepn��. - Bob, zapisz ich numery! Andrews ju� wyci�gn�� sw�j s�ynny, gruby notes, w kt�rym uwiecznia� wszystko, co dotyczy�o tajnego �ledztwa. - California Institute of Technology! - zawo�a� przez szum silnika. - To politechnika w Pasadenie! - Teraz sobie co� przypominam - powiedzia�a Caroline, wskazuj�c Jupiterowi kierunek. - Co takiego? - Bob zastyg� z d�ugopisem w r�ku. - Ten napis. Ojciec korespondowa� z kim� z tego Instytutu. Pami�tam, �e zawsze skrupulatnie wyrzuca� koperty z nadrukiem. Jupiter uwa�nie prowadzi� w�z. - W�a�ciwie... kim by� tw�j ojciec? - Skr�� w prawy zjazd. Przez pierwszych pi�� lat, kiedy zamieszkali�my tu, w Rocky Beach, pracowa� w szkole. Uczy� matematyki i chemii. Pete cieszy� si�, �e m�g� swobodnie wyci�gn�� nogi. W starym gruchocie Jupitera nigdy mu si� to nie udawa�o. - Mo�e mia� dyplom z politechniki w Pasadenie? Caroline potrz�sa�a w�osami. Podje�d�ali do skr�tu w Canion Court. - Nie. W�a�nie dlatego, �e nie mia� potrzebnych uprawnie�, straci� prac�. Zosta� dostawc�. Wozi� materia�y dla biur. Jupe, zatrzymaj si� przy zielonym ogrodzeniu. W g��bi sta� ma�y domek zas�oni�ty �cian� kwitn�cych hibiskus�w. - Daj klucz, ja otworz� bram�! - Pete ju� wyskakiwa�. - Wejd�cie - zaprosi�a do �rodka. �atwo powiedzie�, trudniej wykona�. Klucz obraca� si� w zamku, oderwana listwa blokowa�a zatrzask. - St�j! - hukn�� Jupiter. - Tu kto� si� w�ama�! I rzeczywi�cie. Kiedy ju� sforsowali pierwsz� przeszkod�, zacz�y si� pi�trzy� nast�pne. Wn�trze przestronnego holu wygl�da�o, jakby w�a�nie przetoczy� si� huragan �Molly�, kasuj�c po drodze wszystko, co popad�o. Dziewczyna sta�a jak przymurowana. Bob uni�s� r�ce w g�r�. - Niczego nie dotyka�! Niczego nie sprz�ta�. Zawiadomimy policj�! - Telefon odci�ty - raportowa� Pete. Z daleka widzia� oderwan� s�uchawk� i st�uczony na proszek aparat. - Wycofujemy si� - Jupiter da� sygna� do odwrotu. - Jedziemy do Mata Wilsona. - Nie b�dzie zachwycony! - prychn�� Bob. - Pete, powiniene� tu zosta� na stra�y. Jupiter skin�� g�ow�. Kto� musi popilnowa� gruzowiska. Dziewczyna by�a zbyt przera�ona. No, i to ona musia�a z�o�y� doniesienie na posterunku policji. - W porz�dku - stwierdzi� Pete, napinaj�c musku�y. - Zostaj�. - Chcecie powiedzie�, �e kto� si� w�ama�? - warcza� sier�ant Wilson, celuj�c pust� puszk� po piwie w oddalony koszyk. - Trafiony, zatopiony! - j�kn�� z rado�ci Bob. - Zupe�nie jak rzut Pery'ego z dru�yny Dodgers�w! Mat przesun�� ci�k� �ap� po spoconym karku. Zachwyt Andrewsa sprawi� mu przyjemno��. - Lawsooon! - rykn�� na ca�e gard�o. Przera�ona Caroline przytuli�a si� do �ciany. - We� dzieciaki do wozu i jed� sprawdzi�. A ty, Jones - gro�nie �ypn�� w stron� Jupitera - nie baw si� w detektywa. Jasne? Jupiter nie od dzi� zna� sier�anta. - Ale� my jeste�my detektywami. Mat wykrzywi� si� w�ciekle. - A id�cie do diab�a! Lawson, ju� ich tu nie ma! Gdzie piwo? George Lawson obci�gn�� mundur. - W szufladzie, panie sier�ancie! By�o ju� ca�kiem ciemno, gdy uda�o si� detektywom cho� troch� posprz�ta� dom. Na szcz�cie w sypialniach na g�rze nie narobiono takiego ba�aganu. Tylko w pokoju Thomasa Blacka wyrzucono z biblioteki wszystkie ksi��ki. Taki sam los spotka� teczk� z dokumentami i rachunkami. - Czego� szukali. Nic nie ukradli - skonstatowa� Bob. Ekipa �ledcza odjecha�a dwie godziny temu. Zebrali odciski palc�w, grudki ziemi z dywanu i, nie wiedzie� czemu, cz�� narz�dzi ogrodniczych. Kieruj�ca ekip� technik�w chuda jak szczapa miss Parton nie odezwa�a si� s�owem. - Cholerny ko�ciotrup - denerwowa� si� Jupiter - nie chcia�a powiedzie�, co by�o na motyce. - Mo�e krew? - zastanowi� si� Pete. Caroline o ma�o nie zemdla�a. - Ojciec? Zabili go? Bob kopn�� Crenshawa w kostk�. - Oszala�e�? - wysycza�. - Chcesz, �eby nam umar�a ze zgryzoty? Pete zagryz� wargi. Podtrzyma� s�aniaj�c� si� dziewczyn�. - Co ty, Caroline! Ojciec znikn�� w supermarkecie! Nikt go nie zabi�. - A... ta motyka? Jupiter otrzepa� d�onie. - Pos�uchaj - powiedzia� powa�nie - nie wiemy, co si� tu sta�o. Ale obiecuj�, �e si� dowiemy. Przejrzyj uwa�nie papiery ojca. Mo�e znajdziesz co� intryguj�cego. Je�li chcesz, przyjedziemy rano. I nie b�j si�. Nowy zamek i naprawione drzwi s� solidne. Zreszt� oni ju� nie wr�c�. Albo znale�li, co chcieli, albo nie. Przewr�cili wszystko do g�ry nogami. Wi�cej tego nie zrobi�. - Jacy... oni? - wyszepta�a. - Bo m�wicie: oni? Bob u�miechn�� si� ciep�o. - S�dz�c po �ladach w ogr�dku, by�o ich co najmniej trzech. �pij dobrze. Nic si� nie stanie. Pracujesz rano? - Tak. - To wpadniemy do baru. Wychodzili w ciemno�� ogrodu. Szli szybko w stron� furtki, gdy nagle Pete przystopowa�. - Co? - zacz�� Bob, ale umilk�, widz�c, �e Crenshaw k�adzie palec na ustach. Jupiter Jones poczu� mrowienie za uszami. By� detektywem-analitykiem. Dobrze czu� si� na pluszowej kanapie, z ciasteczkiem w d�oni. Wtedy my�la� najintensywniej. Wiatr i ukryte w krzakach niebezpiecze�stwo zupe�nie mu nie odpowiada�y. - Pete - szepn��. - Tam si� kto� czai. - Crenshaw ruszy� krokiem Indianina. Nie trzasn�a najmniejsza ga��zka. �omot, stukot padaj�cego cia�a, a potem zduszony wrzask by�y odpowiedzi�. Bob prze�kn�� �lin�. Sta� obok Jupitera. - Jak my�lisz? Kto kogo? - Pete dopad� podgl�dacza. Za�o�� si� o lody malinowe. I tak by�o. Crenshaw siedzia� okrakiem na ciele swojej ofiary. - Hej, detektywi! Kto� ma sznur? Bob poda� solidn� link�. - Kto to jest? - spyta�, poniewa� facet w ciemnej kurtce le�a� twarz� do ziemi. - Sam ci powie. Tylko go st�d zabierzemy. Nie chc� niepotrzebnie straszy� Caroline. M�czyzna wypluwa� traw� zmieszan� ze �wirem. Okr�cony sznurem niczym baleron, nie protestowa�, kiedy go holowali do Kwatery G��wnej. Tam, przywi�zany do kanapy, wyj�cza�: - Gdzie jestem? Dlaczego mnie... Pete pochyli� si� �agodnie. - Jeste�my wszyscy zm�czeni - powiedzia� ciep�o. - Nie r�bmy teraz sekcji zw�ok, dobrze? M�czyzna by� do�� niechlujnie ubrany. Siwiej�ce w�osy i dawno nie strzy�ona broda upodobnia�y go do mnicha. - Podgl�da� pan dom Black�w - warkn�� Jupiter - nie ma dymu bez ognia! - Jasne! Joanna d'Arc wie to najlepiej! - podsumowa� Bob. - Kim pan jest? - Jupiter sta� ze zmarszczonymi brwiami. - A wy? - Detektywi - odpar� Bob. - Pracujemy dla Caroline Black. Dlaczego pan j� podgl�da�? M�czyzna przymkn�� oczy. - Ba�em si�, �e jej zrobi� krzywd�. - Kto? - Pete pochyli� si� nad nieznajomym. Od�r alkoholu uderzy� go w nozdrza. - Kto? Ci, kt�rzy zrobili Pearl Harbor w jej mieszkaniu? Czy ci, kt�rzy porwali Thomasa Blacka? Siwa broda rozwar�a si�, ukazuj�c otwarte usta. - Kim pan jest?! - wrzasn�� Jupiter, ciskaj�c o pod�og� pe�n� puszk� coli. - Je�li nam pan natychmiast nie powie, wezwiemy Mata Wilsona z posterunku w Rocky Beach. - Frank. Frank Scotty. Kiedy�... przyja�ni�em si� z Thomasem. - I dlatego ukrywa� si� pan w krzakach? Pete, mo�na go rozwi�za�. M�czyzna rozciera� nadgarstki. - Przyjecha�em do Rocky Beach z San Diego. Mieszka�em tam przez ostatnie dwadzie�cia lat. Pracowa�em... - Gdzie? - Bob ju� tkwi� przy komputerze. - W zak�adach lotniczych. Ale mnie wylali. Pi�em. Jupiter Jones ssa� warg�. - Co pan ma wsp�lnego z Thomasem Blackiem? Scotty przesun�� d�oni� po nieogolonym policzku. - Kiedy� pomog�em mu. To by�o dawno. Jeszcze zanim si� o�eni�. My�la�em, �e on teraz... - �e teraz on panu pomo�e? - W�a�nie. Ale si� sp�ni�em. Ci dwaj byli szybsi. Jednego waln��em motyk�. W �eb. Uciek�em w d� uliczki. Ale wr�ci�em, gdy si� wynie�li. Pods�ucha�em rozmow� wasz� i policji. Wiem, �e Thomas zagin��. Pete chodzi� tam i z powrotem. - Wie pan co� jeszcze o jego zagini�ciu? - Nic. Ale radzi�bym szuka� w jego... przesz�o�ci. Wi�cej nie powiem. Mo�ecie mnie zabi�. Chc� tylko butelki tekili. Jupiter westchn��. Wiedzia�, �e nie mog� przetrzymywa� Franka bez jego zgody. Stary pijus najwyra�niej straci� ca�e zainteresowanie rodzin� Black�w. - Nie mamy alkoholu. �aden z nas nie pije! - powiedzia� surowo. - Gdzie pan mieszka? Tu, w Rocky Beach? Scotty wsta�. By� wysokim m�czyzn� o zapadni�tej klatce piersiowej i wyniszczonej twarzy. - W schronisku dla bezdomnych. Jest takie przy Albert Down. Ale tam nie wolno pi�. Wyszed� w ciemno��. I, o dziwo, nie potkn�� si� ani razu o le��ce wsz�dzie �elastwo. Roztopi� si� w mroku. Jak duch. - Co o tym my�lisz, Jupe? - Bob nerwowo stuka� palcami w obudow� komputera. - Zaciekawi�o mnie to, �e pracowa� w zak�adach lotniczych. Nie zapominajcie, �e San Diego jest g��wn� baz� ameryka�skiej floty wojennej. - Nie widz� zwi�zku - zaprotestowa� Crenshaw. - Ja te� nie - przyzna� Bob. - Ale we wszystkich zak�adach pracuj�cych dla wojska obowi�zuje tajemnica. Facet, kt�ry staje si� alkoholikiem, jest zagro�eniem dla tych tajemnic. W komputerze jest informacja, �e przemys� lotniczy w San Diego i San Bernardino zatrudnia a� siedemdziesi�t procent og�u pracownik�w przemys�owych. To pot�ga! Tutaj w�a�nie, w zak�adach badawczych narodzi�y si� rakiety �Atlas�, u�ywane w lotach kosmicznych. Pete w�o�y� kurtk�. - Musz� ju� i��. Zrobi�o si� p�no. Przynajmniej wyja�ni�a si� sprawa motyki. Co do tych rakiet... nie wiem, ile w tym sensu. Bo nie zapominajmy, panowie, �e Thomas Black znikn�� w supermarkecie. W dziale �rubek. Nie w rakiecie �Atlas�. Jupe roz�o�y� r�ce. - Dobra. Wszyscy idziemy spa�. Jutro co� wymy�limy. ROZDZIA� 3 CO ZNALAZ�A CAROLINE? - Hej! - powiedzia� Pierwszy Detektyw, gdy dziewczyna postawi�a mu przed nosem kanapk� z tu�czykiem. - Dzi�ki. Jak spa�a�? Mia�a zm�czone oczy i blade policzki. Ale wci�� by�a najpi�kniejszym zjawiskiem w miasteczku. - Do p�nocy sprz�ta�am po nieproszonych go�ciach. Przy okazji odkry�am zapasowe kluczyki do toyoty. Nie zgin�o nic cennego. Tylko album z fotografiami. Wszed� Pete z szerokim u�miechem na ustach i bukiecikiem margerytek. - Dla ciebie. Ukrad�em z maminego ogr�dka. Dziewczyna u�miechn�a si� ciep�o. Jupiter poczu� uk�ucie w sercu. �e te� nie wpad� wcze�niej na ten sam pomys�? Ciotka Matylda nie mia�a wprawdzie ogr�dka, tylko sk�ad z�omu, ale po drodze by�y przecie� dobrze zaopatrzone grz�dki pani Stopper! - Po co im album? W�amywacze zadali sobie tyle trudu, �eby zdoby� zdj�cia z G�r Skalistych? Tu ciocia Zuzia na tle wodospadu? Caroline potrz�sn�a w�osami. Zamigota�y z�otem. - Tam by�y zdj�cia ojca z m�odo�ci. Z kolegami, dziewczynami... Pete usiad�. - I zabrali ten album? Caroline wyci�gn�a z kieszeni fartucha trzy kartoniki, czarno-bia�e, po��k�e i lekko zniszczone na rogach. - To znalaz�am w szufladzie, ko�o rachunk�w za telefon. Na wszystkich zdj�ciach byli ci sami m�czy�ni. Trzej m�odzi, wyra�nie rozbawieni. W tle widnia�a drewniana chata z bali, otoczona wielkimi starymi drzewami. - Kim oni s�? - Pete podni�s� oczy. Caroline stukn�a palcem. - To tato. Pozosta�ych nie znam. Ale ta stara traperska chata jest w g�rach. Wiecie, gdzie le�y jezioro Big Bear? - Nazwa jest na odwrocie fotki. �Jezioro Big Bear, maj tysi�c dziewi��set siedemdziesi�t pi��. - Big Bear - Wielki Nied�wied�. Bob znajdzie to jezioro w komputerze. Ale jak dowiemy si�, kim s� pozostali faceci? Jupiter Jones zamy�li� si�. - Wydaje mi si�, Pete, �e jest jednak kto�, kto b�dzie to wiedzia�. Crenshaw zatar� r�ce. - Frank Scotty? Caroline drgn�a. - Scotty? Znam to nazwisko. Ojciec mia� jakie� listy tak podpisane. Zosta�y chyba w San Bernardino. A mo�e tato je spali�? Nie mogli�my si� przeprowadza� z tym ca�ym ch�amem. - Wielka szkoda! - mrukn�� Jupe, po�ykaj�c ostatni k�s. - Uwielbiam stary ch�am. - Caroline! - wrzasn�� �ysy w�a�ciciel z g��bi kuchni. - Podaj zup� do sz�stki! Klienci si� niecierpliwi�! Ch�opcy poczuli si� tak, jakby nagle zgas�o s�o�ce. Oci�gaj�c si� wyszli z baru. Pojechali do schroniska przy Albert Down. Ale Frank Scotty wyparowa�. Odszed�. Nie wiadomo kiedy. I, co gorsze, nie wiadomo dok�d. Jupiter Jones wpatrywa� si� w stare zdj�cie. - Jak si� dowiedzie�, kim s� ci dwaj faceci obok Thomasa Blacka? Pete wzruszy� ramionami. - Zorganizowa� piknik. - Co? - Oczy Boba mia�y wielko�� talerzyk�w deserowych. Crenshaw przerwa� na moment �wiczenia z ci�arkami. W Kwaterze G��wnej zapad�a cisza. Milcza�a nawet sztuczna papuga wisz�ca w klatce u sufitu. - Piknik. Jedzonko na powietrzu. Og�reczki, pomidorki. Mog� by� krokieciki mojej mamy. - Wiem, co to piknik! - rykn�� Jupiter. - Ale co maj� og�reczki do facet�w z czarno-bia�ego zdj�cia? Pete wyciera� si� szorstkim r�cznikiem. - Pojedziemy na piknik nad Big Bear. Rozumiesz? Z Caroline. Najlepiej jej wozem, bo to ju� g�ry. Odnajdziemy star� traperska chat�. Mo�e r�wnie� jaki� �lad? Bob w��czy� komputer. - Nieg�upi pomys�. Je�li Caroline si� zgodzi. To fajna trasa turystyczna - rzuci� okiem na ekran. - Biegnie z San Bernardino drog� numer osiemna�cie, wspinaj�c si� serpentynami na stoki. - Ford odpada - mrukn�� Jupe. - Wysoko? - Jakie� tysi�c pi��set do dw�ch dwie�cie nad poziom morza. Ca�y ruch turystyczny skupia si� nad takimi jeziorami �r�dg�rskimi, jak Lake Arrowhead i Big Bear. Oba s� po�o�one w ogromnym kompleksie las�w San Bernardino National Forest. - Wraca San Bernardino. Ojciec Caroline tam mieszka�. Widocznie spotykali si� z kumplami i... Zabrz�cza� telefon. Jupiter s�ucha� w szczerym zdumieniu. - Kto? - spyta� Pete, gdy Pierwszy Detektyw od�o�y� s�uchawk�. - Nie uwierzycie! Dzwoni� George Lawson z posterunku policji w Rocky Beach. Pyta�, sk�d bezdomny pijak, kt�rego znaleziono martwego, mia� w kieszeni nasz� wizyt�wk�. - Frank Scotty! - j�kn�� Bob. - Sam mu j� w�o�y�em do kieszeni. �eby m�g� si� z nami skontaktowa�, gdyby... Jupiter spojrza� na plik wizyt�wek. Wygl�da�y tak: TRZEJ DETEKTYWI Badamy wszystko ??? Pierwszy Detektyw . . . . . . . . Jupiter Jones Drugi Detektyw . . . . . . . . . . Pete Crenshaw Dokumentacja . . . . . . . . . . . . Bob Andrews - Znale�li go w okolicy Canion Court... Bob przetar� d�oni� oczy. - Wr�ci� do ogr�dka Caroline? Kto go zabi�? Jupiter ssa� warg�. Wtedy my�la� najintensywniej. - Ci sami, kt�rzy przetrz�sn�li dom Blacka. I chyba mieli co� wsp�lnego ze znikni�ciem Thomasa. Tak czy owak, nieboszczyk nie powie nam nic o facetach ze zdj�cia. - Pocz�tek �ledztwa nie najgorszy... - westchn�� Crenshaw - czas na dzia�anie, panowie! Tkwili na parkingu supermarketu �Jay and Jay�. Stary ford schowa� si� pomi�dzy dwoma p�ci�ar�wkami. Jupiter Jones i Pete Crenshaw czyhali na znany ju� w�z politechniki. Wierzyli g��boko, �e zn�w przyjedzie. Wiar� t� umacnia� typ w szarym uniformie wyra�nie na co� czekaj�cy. By� to ten sam ochroniarz z nieprzyjemn� blizn� wzd�u� policzka. - Sosnowy konar - mrukn�� Jupe. - Powinien mie� jakie� nazwisko. Wszyscy tu nosz� plakietki ze zdj�ciami. Crenshaw od�o�y� lornetk�. - Uwaga, jedzie! Kieruje si� na stare miejsce wyznaczone ��tym prostok�tem. Ustawia si� tu� przy �elaznych �aluzjach. Co to? Widzisz? Jupiter chwyci� lornetk�. - Widz�. Prawie wje�d�a do �rodka. Ty�em. Cho�, idziemy bli�ej. Ja z prawej, ty z lewej. I uwa�aj na Cz�owieka z Blizn�! Skradali si� zgodnie z zasadami plemienia Siuks�w: cicho, sprawnie i skutecznie. Przywarowali ko�o pojemnik�w na �mieci. Cz�owiek z Blizn� wita� si� z jednym z kierowc�w. - Przyjechali�cie po bia�e czy po ��te? - spyta�. - ��te. Sze��dziesi�t karton�w. Cholernie du�o tego idzie w laboratoriach. Byle dzi� bez... mi�snej wk�adki! - roze�mia� si� kierowca w czerwonej czapeczce Chicago Bulls. To najbardziej zdenerwowa�o Jupitera. Sam by� wieloletnim kibicem Dodgers�w. Suchy konar znikn�� we wn�trzu magazynu. Za nim wielbiciel chicagowskich byk�w. Pete wspi�� si� na stopie� szoferki. - Gregg Patton - rzuci� przez rami�. - Zapisz. Ci�ar�wka nale�y do politechniki. Jeszcze jest zdj�cie t�ustej blondyny i �ysego bachora. - Wracaj�! Z�a�! - Jupiter wtar� si� w �cian�. Na szcz�cie wybrali w�a�ciwe miejsce. Tu� za za�omem. Sami niewidzialni, mogli pods�ucha� ka�d� rozmow�. - P�jdziemy na piwo, Gregg? - spyta� Cz�owiek z Blizn�. - Nie. Wracam do bazy. Og�osili alert. Przesy�ka jest ju� w San Bernardino - roze�mia� si�. - Ty, Joe, nie�le zarobi�e�! - Joe - wyszepta� Pete - zapisz. Przyjrza�em si�. Facet nie ma plakietki z nazwiskiem. Joe - Sucha Sosna pociera� policzek. Blizna by�a stosunkowo �wie�a. - Cicho, Gregg. Zapomnij o przesy�ce. A fors� zainwestowa�em. Ju� nie zamierzam tu harowa�. Jakem Joe Knopf! - Knopf! - zaszemra� Pete. - Zapisz! Jupiter gryzmoli� na papierowej chusteczce do nosa. Nie mia� notesu ani porz�dnego d�ugopisu. Od dokumentacji by� Bob. Obs�uga supermarketu sprawnie �adowa�a na ci�ar�wk� wielkie kartony oblepione ��t� ta�m� samoprzylepn�. Gregg i Joe rozmawiali cicho. Nic nie by�o s�ycha�. Po nieca�ych trzydziestu minutach wielka ci�ar�wka odjecha�a. Joe odprowadzi� wzrokiem kumpla, zdj�� szary kombinezon, pod kt�rym mia� zwyk�e d�insy i kraciast� koszul�. Narzuci� my�liwsk� kamizelk� i ruszy� przed siebie, pogwizduj�c. Kombinezon zostawi� na jednym z pude�. Pete spojrza� na Jupitera. Ten skin�� g�ow�. W jednej chwili k��b szarego materia�u znalaz� si� pod pach� Crenshawa. A potem obaj dali nog�. W Kwaterze G��wnej Bob Andrews nudzi� si� jak mops. Przejrza� potrzebne pliki, nie znalaz� e-mailowej korespondencji, wi�c usiad� na kanapie, ze s�uchawkami na uszach. Ale muzyka z kasety Jupitera niezbyt mu odpowiada�a. Przymkn�� oczy. I nie m�g� us�ysze� skrzypni�cia drzwi. K�tem oka dostrzeg� tylko jaki� cie�. Zanim otworzy� usta, poczu� cios w podbr�dek i drugi prosto w s�oneczny splot. Fikn�� kozio�ka, l�duj�c poza kanap�. B�l, pot�ny niczym tornado, obezw�adni� cia�o. Po chwili le�a� jak placek rozjechany drogowym walcem. Gwiazdy rozpryskiwa�y si� nad potylic�, wi�c j�cza� cicho, cho� sam o tym nie wiedzia�. - Dobrze, �e jeszcze jeste�, Bob - Jupiter zamkn�� drzwi. - Sporo si� dowiedzieli�my... Bob zahucza� zza kanapy. Jupiter zajrza� tam zdziwiony. - Co ci? Brzuch ci� boli? Wezwa� ciotk�, lekarza czy grabarza? Bob, ocknij si�! Wiem, �e nie lubisz s�ucha� Lennona, ale czy nie przesadzasz? Wsta�! I nie m�w, �e si� po�lizn��e� na mydle! - Nie powiem - wyst�ka� Andrews, wracaj�c z za�wiat�w. - Kto� mi do�o�y�. - Niemo�liwe! Czekaj, pomog� ci. - Jupe przykucn��. Andrews na szcz�cie dochodzi� do siebie. Oddycha� coraz �atwiej. - Kto tu by�? - Niech mnie g� kopnie, je�li wiem. Jaki� typ. Wpad�, da� mi w �eb i wypad�. - To najkr�tszy meldunek policyjny, jaki s�ysza�em - wymrucza� Jupe, podaj�c przyjacielowi otwart� puszk� coli. - Trzeba skombinowa� jakie� �arcie, bo w lod�wce jest jedynie �wiat�o. M�wi� co�? - Kto? - Tw�j pogromca, naturalnie. - Nic. Jupiter wzrokiem omi�t� wn�trze wozu. Wygl�da�o normalnie. - Gdyby oberwa� Pete, m�g�bym przypuszcza�, �e to jaki� zazdrosny m�� lub narzeczony. Ale ty? - �arty sobie stroisz? - Bob zaszczeka� z�bami o brzeg puszki. - To by� cie�. B�yskawica. Zachowa� si� jak... - Jak kto? - Bruce Lee. Mistrz karate. Jupiter westchn��. - Ogl�dasz za du�o film�w. Daj sobie z nimi spok�j. Nie masz warunk�w. Ja zreszt�... te� nie. Hej, �yjesz? Bob obmacywa� g�ow� i szcz�k�. - Podbr�dek w porz�dku. Guz ro�nie za uchem. Daj lodu. Opr�cz �wiat�a, w lod�wce powinien by� l�d. - Gdzie s� zdj�cia? - Jupiter grzeba� w�r�d papier�w. - Jakie? - Bob przyk�ada� kostki lodu owini�te brudn� �cierk�. - Te, kt�re dostali�my od Caroline. Bia�o-czarne fotki. Bob, dobrze si� czujesz? - Jak facet, kt�ry skoczy� z trampoliny do pustego basenu. Nie ma tych zdj��? Le�a�y na wierzchu. Jupiter klasn�� w d�onie. - No, to ju� wiem, dlaczego r�bni�to ci� w �eb. Ten, kto to zrobi�, zabra� fotki Blacka i jego koleg�w. Odwie�� ci� do domu? - By�oby mi�o. Nast�pnego dnia zebrali si� wszyscy w Kwaterze G��wnej. Guz na g�owie Boba wyra�nie zmala�. Ale humoru mu to nie poprawi�o. - Ca�a tajemnica kryje si� w zdj�ciach - powiedzia�. - Kto� najwidoczniej boi si�, �e dojdziemy prawdy. Pete czu� potrzeb� dzia�ania. Natychmiast. - Co z wypraw� nad Big Bear? Jupiter Jones chrupa� cebulowe ciasteczka. - Ona si� zgadza. Pojedziemy toyot� w sobot�. Bob skrzywi� si�, jakby po�kn�� cytryn�. - Ludzie! Ca�y Golden State je�dzi tam w weekendy. Ponad siedem milion�w mieszka�c�w opuszcza swe klimatyzowane domy, by si� uda� w g�ry do swych drugich, klimatyzowanych domostw! To szale�stwo! - I love you, California! - zanuci� Pete. Ten hymn stanowy zna�y wszystkie dzieci od przedszkola. Wiedzia�y tak�e, �e na fladze jest nied�wied�, symboliczne drzewo to sekwoja, stanowy kwiat to mak kalifornijski, a ptak - przepi�rka. Jupiter machn�� d�oni�. - Caroline mo�e jecha� wy��cznie w sobot�. Po zamkni�ciu baru. Wi�c jak? Wzruszyli ramionami. - Klient zawsze ma racj�! - skonstatowa� Bob. - �eby chocia� wyprawa da�a jaki� rezultat. Tego, na razie, nikt nie wiedzia�. By� wiecz�r. Trzej Detektywi w pe�nym turystycznym rynsztunku czekali, a� �ysy zamknie bar. Jak na z�o�� para turyst�w grymasi�a nad talerzem kurczaka w pomidorach. Caroline, w obcis�ych rybaczkach i du�ym s�omkowym kapeluszu, wprawi�a ch�opc�w w zachwyt. Jej niezwyk�e, s�oneczne w�osy wi�y si� wzd�u� policzk�w, opadaj�c na ramiona. Pomimo codziennej ci�kiej pracy wygl�da�a �wie�o i weso�o. - Dobrze, �e znalaz�am zapasowe kluczyki do wozu. By�y w puszce po herbacie. - Fajnie. Ale czy masz dobr� map�? - spyta� Bob. - Bo ja mam. Usi�d� z przodu. Pete z Jup'em zgrzytn�li z�bami. Ale nie protestowali. Bob zawsze pilotowa�. Zna� si� na mapach, zjazdach i skr�tach najlepiej z nich wszystkich. Ruszyli. Caroline prowadzi�a szybko i pewnie. Wida� by�o, �e ma wieloletni� wpraw�. Po drodze opowiedzieli jej o kradzie�y zdj��. Nie wspomnieli tylko o guzie na g�owie Boba. Bali si�, �e przestraszona zmieni plany. - Mam jeszcze jedno! - ucieszy�a si�. - Znalaz�am w tomie encyklopedii. Przeszukali ca�y rega� z ksi��kami, ale encyklopedia le�a�a osobno. - Wyj�a z kieszeni kartonik. - Nie puszczaj kierownicy! - st�kn�� Jupe. Roze�mia�a si�. Pete pochyli� g�ow�. - To samo t�o. Ci sami faceci. Tyle �e inna pora roku. Chata by�a stara. Zbudowana ze sto lat temu z grubych sosnowych lub jod�owych pni. Ma�e okienka, podzielone szybami na cztery kwadraty, nie wpuszcza�y zbyt wiele �wiat�a. Taras, z prostych, grubych desek, mia� nad sob� spory daszek i porz�dne, solidne podpory z obu stron. Traperskie siedlisko otacza�y pot�ne drzewa. Na zdj�ciu wida� by�o tylko pnie z grub�, tu i �wdzie sp�kan� kor�. Faceci w kowbojskich kapeluszach siedzieli na zmursza�ych schodkach. Dwaj ogoleni, jeden zaro�ni�ty niczym nied�wied�. - Brod� ma. I chyba w�sy - mrukn�� Crenshaw, wr�czaj�c kartonik Jupiterowi. - I sztucer. Dwururka na grubego zwierza. Bob zmierzwi� i tak rozczochran� grzyw�. - Przecie� tam nie wolno polowa�. To rezerwat przyrody. �cis�y rezerwat! - Mo�e cz�owiek z luf� jest le�nym stra�nikiem na pa�stwowej s�u�bie? Im wolno chodzi� z broni�. Samoch�d g�adko pokonywa� pierwsze wzniesienia. Wbrew przypuszczeniom na szosie nie by�o t�oku. Dziewi��dziesi�t kilometr�w do San Bernardino pokonali, �piewaj�c na g�os piosenki z dzieci�stwa. - Pami�tasz czasy, gdy tu mieszka�a�? - spyta� Jupe, kiedy stan�li, by co� zje��. - Naturalnie. Mia�am wtedy dwana�cie lat. Chcesz pomidora? Jupiter chcia�. Nie tylko pomidora. W ci�gu pi�tnastu minut postoju na parkingu przy trasie turystycznej poch�on�� cztery tartinki z indykiem, dwa rybne burgery z sa�atk�, pi�� ciasteczek imbirowych i dwie puszki seven up. - Jupe, przesta�! - j�kn�� Pete. - Ten piknikowy koszyk MA dno! Caroline roze�mia�a si�. - Nie szkodzi. Wzi�am mn�stwo jedzenia. Teraz nasycony Jupe prowadzi w�z! Droga wspina�a si� serpentynami na g�rskie stoki, osi�gaj�c wysoko�� pi�ciuset metr�w nad poziom Pacyfiku. Gdzie� w dole zosta�y plantacje cytrus�w i rozleg�e plamy zielonych winnic. Otwarte okna pozwala�y wdycha� zapach �wie�ego igliwia. Wzd�u� drogi ros�y pot�ne drzewa o niebotycznych konarach. - Wiecie - westchn�� Bob - czuj� si� jak male�ka mr�wka, cz�� ziemskiego ekosystemu. - Poeta - roze�mia� si� Pete. Blisko�� Caroline sprawia�a, �e przesta� si� wierci�. Wdycha� zapach jej w�os�w i m�g� tak tkwi� do ko�ca �wiata. A nawet o dzie� d�u�ej. Bob z Jupiterem zn�w �piewali na ca�y g�os. G�ry wznosi�y si� i chowa�y. - Jedzie za nami od San Bernardino - powiedzia� nagle Bob, rzucaj�c okiem w boczne lusterko. - Kto? - ��ty pikap. Stary w�z z lat sze��dziesi�tych. Zauwa�y�em go na parkingu. - I nic nie m�wi�e�? - zdziwi� si� Jupe. Bob wzruszy� ramionami. - To normalne, �e kto� jedzie z ty�u. Szczeg�lnie w pi�tek po zmroku. Ale ten m�g� nas wyprzedzi�. Ju� dawno. A on zwalnia, kiedy my zwalniamy. Wszyscy umilkli. To m�g� by� zbieg okoliczno�ci. Ale nie musia�. - Kto nas mo�e �ledzi�? - zastanawia� si� g�o�no Crenshaw. - Ci ze zdj�cia? Nie wiedz�, �e ich szukamy. - Mo�e faceci, kt�rzy przetrz�sn�li m�j dom? - przestraszy�a si� Caroline. - Albo ten, kt�ry da� mi w �eb? - przekonywa� Bob. - Chcia�bym, �eby to by� on. Obedr� go ze sk�ry, a potem zakopi� w mrowisku. Jupiter wyra�nie zwolni�. Znak drogowy wskazywa� parking ze stacj� benzynow� za dwie�cie metr�w. ��ty pikap te� zwolni�. - Wjad� tam. Czas na toalet�. Wszyscy wiedzieli, �e to zwyk�y podst�p. Gdy wysiedli, by rozprostowa� nogi, Jupiter szepn�� do Crenshawa: - We� Boba i cichutko podejd�cie do tego ��tka. Jak Indianie. Ani jedna ga��zka nie mo�e trzasn��. Rozejrzyjcie si�. Ja nie spuszcz� Caroline z oka. Ju�! Obaj detektywi skin�li g�owami. Gdy tylko Jupe z dziewczyn� oddalili si� w stron� o�wietlonej stacji benzynowej - dali nura w ciemno��. - Widzisz co�? - szepn�� Bob. - Mam male�k� latareczk�. Z ��tego pikapa wysiad� m�czyzna w sk�rzanej kamizelce nabijanej �wiekami. Wygl�da� jak traper S�pi Dzi�b z opowie�ci o Indianach. Mimo zwalistej budowy porusza� si� dziwnie lekko. Nie zamkn�� wozu. Opar� si� o drzwiczki, zapalaj�c papierosa. Zapa�ki nie rzuci� na ziemi�, jakby to zrobi� zwyk�y turysta. Umie�ci� zu�yte drewienko w pude�ku. - Trzeba si� mie� na baczno�ci - sykn�� Pete. - Facet wie, jak si� zachowywa� w rezerwacie. Uwaga... Zwalisty szed� w kierunku �wiat�a. Teraz wida� by�o jego kocie ruchy. �ledzili go bezszelestnie. Nagle przystan��, zrobi� b�yskawiczny zwrot w ty� i ostrym reflektorkiem omi�t� postaci obu detektyw�w. Pete i Bob zamarli w bezruchu. - No, wy�a�cie! - powiedzia� g��bokim basem. - S�ycha� was na odleg�o�� kilometra. C� mieli zrobi�. Wyle�li. Nie wiedzie� kiedy w r�ku obcego pojawi� si� pistolet. - Co pan? - wrzasn�� Bob. - B�dzie pan strzela� do bezbronnych? M�czyzna g�o�no si� roze�mia�. - Jazda! Do stacji benzynowej! Chc� was mie� wszystkich razem. Nie mieli nic do powiedzenia. Szli z podniesionymi d�o�mi, a duma i niezniszczalny honor najlepszych detektyw�w wlok�y si� wraz z ich cieniami. Nie by�a to najweselsza chwila w �yciu. Jupiter Jones za�ama� r�ce. Caroline skuli�a si�. - Z�apa� was? - Z�apa� - warkn�� Bob. - Ale ta robota zacz�a mu z�era� m�zg, kt�ry, jak wiemy, nie jest wi�kszy od hamburgera. ROZDZIA� 4 KIM SI� OKAZA� ZWALISTY? - Nie podskakuj! - Nieznajomy chowa� bro� do kabury. - �ledz� was od do�� dawna, jestem sier�ant King... - Z Kr�lewskiej Konnej! - ucieszy� si� Jupe. Od dziecka pami�ta� najs�ynniejszy komiks o przygodach dzielnego sier�anta Kinga z kanadyjskiej Kr�lewskiej Konnej. - Nie ca�kiem - zwalisty nie mia� wielkiego poczucia humoru. - Na imi� mi Stan. Posterunek policji w Rocky Beach powiadomi� mnie, �e w��czyli�cie si� do pewnego �ledztwa... Jupiter tupn��. - Mat Wilson! Tak? Zawsze si� miesza do naszych spraw, a potem spija �mietank�! Rozszyfrowali�my ju� niejedn� zagadk�. Ale Mat wci�� przeszkadza! King za�o�y� palce za pasek spodni. - Znam Mata. O was te� s�ysza�em. - Od kogo? - zdumia� si� Bob. - Nie znamy ludzi z San Bernardino. - Czy�by nasza s�awa si�gn�a najwi�kszego hrabstwa? - Dobra! - warkn�� Stan. - Koniec z komplementami. Chc� wiedzie�, dok�d jedziecie. To jest moje terytorium. - Pan na w�o�ciach! - sykn�� Pete, post�puj�c krok do przodu. - Ameryka to wolny kraj! Obywatele maj� prawo podr�owa�, dok�d zechc�. - Zgoda - King nie by� zbyt rozmowny - ale nie z broni� w baga�niku! Nie macie pozwolenia! Jupiter sta� z opuszczon� szcz�k�. - Z broni�? Nie mamy �adnej! - Tak? - Oczy Kinga l�ni�y. - Poprosz� o kluczyki. Otworzymy, zobaczymy! Caroline dr�a�a. - Ja nic... ja nie... Pete opieku�czo obj�� j� ramieniem. - Nie b�j si�. Nic ci nie zrobi. Jest glin�. Wszyscy otoczyli baga�nik. Toyota dostawcza, opr�cz obszernego baga�nika, mia�a te� wyjmowane ostatnie siedzenia. W razie wi�kszej ilo�ci towar�w, przestrze� baga�ow� �atwo mo�na by�o podwoi�. Stan King zrobi� to bez wysi�ku. On wszystko robi� bez wysi�ku. Oczom czw�rki podr�nik�w ukaza� si� pakunek owini�ty w koc. Po chwili w r�ku sier�anta zal�ni�a d�uga lufa. - Dwururka. Dobra na nied�wiedzie. I zapas naboi. Zgadza si�? Caroline zblad�a jak �ciana. - Nic o tym nie wiedzia�am! Ojciec nigdy nie u�ywa� broni. �adnej. Nie mam poj�cia, sk�d si� wzi�a! Sier�ant spokojnie przenosi� zdobycz do swojego samochodu. - G��boko w to wierz�. To znaczy, �e nic o tym nie wiedzia�a�, Caroline... - Pan zna moje imi�? - Tak. Tw�j ojciec, Thomas Black, by� moim przyjacielem. Do czasu, kiedy nim by� przesta�. - Zna pan osob�, kt�rej szukamy? - wycedzi� Pete. - Wie pan, gdzie jest ojciec Caroline? Sier�ant wrzuci� zrolowany koc do wn�trza toyoty. - Nie. I nic mnie to nie obchodzi. Black post�pi� g�upio i teraz ma k�opoty. Je�li �yje, naturalnie... Caroline zacz�a g�o�no p�aka�. Crenshaw ociera� jej �zy r�kawem w�asnej koszuli. - Pan wie, gdzie on jest, prawda? - Jupiter Jones podszed� do sier�anta. Niemal stykali si� torsami. Stan King po�o�y� na ramieniu Jupitera d�o� ci�k� niczym m�y�ski kamie�. - S�owo policjanta: nie wiem. Jedno ci tylko zdradz�, m�ody detektywie, wszystko zacz�o si� w San Bernardino na d�ugo przed urodzeniem si� tej oto pi�knej damy. Przysz�o�� Blacka ��czy si� nierozerwalnie z przesz�o�ci�. On wiedzia�, �e od niej nie ucieknie... - By�... zbrodniarzem? - przerazi� si� Jupiter. - Nie. G�upcem. - King ukaza� z�by w szerokim u�miechu. Troch� przypomina� aligatora. - I jeszcze jedno, detektywie. Sprawa dotyczy wielu ludzi. I, podejrzewam, ogromnych pieni�dzy. Bardzo si� nara�acie, panowie. Ona tak�e: Caroline. Odjecha�, sprawnie wykr�ciwszy w�z. Czw�rka przyjaci� sta�a na �rodku szosy, jak przydro�ne kamienie. - W tym musi tkwi� jaka� straszna tajemnica! -