10349
Szczegóły |
Tytuł |
10349 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
10349 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 10349 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
10349 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
LESŁAW FURMAGA
SKARB
Z PIASZCZYSTEGO
PÓŁWYSPU
3
Tower Press 2000
Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000
4
RODZINNIAK, „ŁAPA”, A TAKŻE PO RAZ PIERWSZY O
„BIZONIE”
Chłopcy odwrócili twarze od zajęć, patrzyli na Jacka, gdy ten stał przy drzwiach z
walizką
w ręku. Dyżurny wskazał łóżko pod oknem, żelazne, pociągnięte zieloną farbą, nie
gorsze niż
jedenaście pozostałych. Wieczorem Wiktor powiedział:
– E, nowy! Mały jesteś, cherlak, pewnie jeszcze głupi, ale się nie smuć, pomożemy ci i
się
rozwiniesz.
Strzyknął po cwaniacku śliną, klepnął w kark chudzielca, żeby poznał ciężar jego łapy.
Wiktor był wielki, miał spojrzenie cwałującego byka. Na drugi dzień jednemu ze
starszych
zginęły konserwy, Wiktor zawołał poszkodowanego na bok.
– Zgubiłeś konserwy, synuś, zgubiłeś, twoja sprawa, ale po co ten szum? Po co?
Chwycił chłopca za bluzę na piersiach, potrząsnął, pchnął w kąt sali. Inni słali łóżka,
Jacek
z kocem w rękach śledził tę scenę. Wiktor zauważył to.
– No... ściel! Ściel, nowy, łóżko. Zaraz będzie cisza, nie będzie można szeleścić...
Ktoś zgasił światło i rozległo się chrapanie „szefa”. Jacek chciał pociągnąć nosem, ale
bał
się, że usłyszą go ci obok.
Tego roku na Boże Narodzenie wszyscy otrzymali paczki. Jackowy kumpel z kąta sali,
Zbyszek, dostał granatową bluzę i dżinsy. Wiktor patrzył na jego szczęście spode łba,
podszedł,
zmiął twarde płótno, łypnął okiem i stwierdził:
– Ciuch na chłopa... rozmiar i fason, nie masz co w to włazić, bo zginiesz. Rozumiesz,
synuś?!
Wieczorem przyszedł z miasta późno, wszedł do sali, zatoczył się, oparł o piec,
poczłapał
do swojego łóżka, mamrotał pod nosem. Podszedł do Zbyszka. Szarpnął śpiącego za
ramię.
– E, synuś! Wstawaj, będziemy handlować ciuchem!
– Odczep się, Wiktor – zapiszczał obudzony przecierając oczy.
– Siadaj, nie pora spać, jak szef ma sprawę. – Wiktor sam nazwał się „szefem” i kazał
do
siebie tak mówić.
– Odczep się, Wiktor...
Wiktor szarpnął koc, złapał leżącego za piżamę i posadził na łóżku.
– Wstawaj!
– Wiktor, czego chcesz? Zassałeś z butli, znowu trujesz?!
– Z handlową propozycją przybywam. Za ten ciuch przetarty na tyłku płacę dobrą cenę.
Słuchaj, co dostaniesz, zaraz ci powiem. Dostaniesz portki, trochę sobie skrócisz, tę
apaszkę
dostaniesz – wyciągnął z kieszeni szyfonową damską chustkę – i pięćdziesiątaka w
gotówce,
cieszysz się?
– Idź do diabła!
– Wstawaj, ale to już!
Chłopcy usiedli na posłaniach.
– No, dawaj ciuch, synuś!
– Nie, nie dam ubrania...
– Nie chcesz handlować z szefem?
– Nie!
– Synuś...
5
Rozległ się trzask. Zbyszek wyskoczył z posłania. Jacek skulił się w sobie. Żelazne
łóżka
krzywe jak pająki, na nich przygarbione sylwetki, cała sala – wszystko wirowało mu jak
karuzela
przed oczami. W środku wiru była krępa postać i roześmiana gęba „Łapy”.
Zbyszek zamachnął się po desperacku, niezdarnie, gęba uciekła w bok, potem świsnęła
pięść i Zbyszek upadł na podłogę. Ktoś parsknął śmiechem, to Walek chichotał.
– Łapa, Łapa, daj mu na sen, żeby mamę zobaczył, zrób mu kapeć z nosa. Hi! hi! Za ten
ciuch...
Potem Wiktor upatrzył sobie Jacka, na jego widok opowiadał dowcipy o szczeniakach
piegowatych,
małych, cherlawych, Jacek zaciskał wówczas zęby i wspominał „Bizona”, który
mieszkał na Bródnie w tym domu co ciotka, piętro wyżej... Żeby tutaj był Bizon!
Matki Jacek prawie nie pamiętał, umarła, kiedy on był jeszcze małym chłopcem.
Ciężarówkę,
którą jeździł ojciec, rozbił pociąg na przejeździe. Za kilka dni przyjechał traktor i zabrał
na przyczepę meble z domu, ktoś kupił garnitur i zimowe palto po ojcu. Jacek przeniósł
się do ciotki na Bródno. Mieszkał na facjatce, aż ożenił się kuzyn Zygmunt i przyjechała
Mirka,
jego żona. Ciotka powiedziała wówczas, że on, Jacek, powinien przenieść się do
specjalnego
domu, gdzie jest wesoło. Pogłaskała siostrzeńca po głowie, pociągnęła nosem,
przyniosła
ze strychu starą walizkę. Jacek zapakował sweter, sandały, kilka chustek do nosa –
jeszcze
po matce – ulubioną książkę Verne'a i przyszedł tutaj – do sierocińca.
Wiktor na jego widok opowiadał dowcipy. Trzymał z nim Walek, świecił mu. Nastawiał
uszu i kapował: Zbyszek powiedział to, a Kazik to, Jacek cię nie poważa, oni się buntują,
może
byś ich tak tego... Łapa...
– Załatwi się – odpowiadał Wiktor i wypinał pierś.
Chłopcy powiadali, że najbardziej lewo jest w „siódemce”, gdzie rządzą Łapa i
„Szczeniak”,
biją, nie dają spać. Bizon był teraz daleko nad morzem albo w ogóle Bóg wie gdzie,
może na dalekim rejsie koło Valparaiso... Kiedyś, jeszcze na podwórku u ciotki, urządzał
różne
zabawy, raz rozpiął kolorową tarczę i strzelał z łuku. Dał Jackowi strzelić, ale ten nie
mógł
naciągnąć cięciwy.
– Zmykaj, lebiego, niech ciocia da ci jeść, bo nie urośniesz – dowcipkował kolega
Bizona.
Bizon nie śmiał się, pokazał nawet, jak się strzela.
– Nie spiesz się, powoli, bracie, teraz puść strzałę. Łucznikiem królewskim nie jesteś,
ale
już strzelasz...
Tam na Bródnie w drugi dzień świąt Wielkanocy Zygfryd z oficyny przykręcił szlauch do
kranu przy garażu i gdy przechodziły dziewczyny, lał na nie strumieniem wody. Kiedy
zmoczył
córki stróża, przybiegł Bizon.
– Co one ci zrobiły, zacofany mule, pannę w śmigus kropi się perfumami.
Zygfrydowi nabiegły krwią baranie ślepia.
– Ty szczeniaku! Kogo będziesz uczył romansować?
Puścił strumień prosto w twarz Bizona, ale Bizon wyrwał mu sikawkę i wetknął jej plujący
wodą wylot Zygfrydowi za koszulę. Zygfryd zaniemówił. Stał bez ruchu z wybałuszonymi
oczami, potem skoczył na Bizona. Natychmiast jednak pokoziołkował w kierunku kałuży,
w
której prychał gumowy wąż. Bizon powoli zakręcał kurek i czekał. Zmoczony Zygfryd
otrzepał
ubranie.
– Czekaj, ja cię jeszcze złapię – wycedził i odszedł poprawiając loki bujnej plerezy.
Bizon skończył szkołę i wyjechał do Gdańska. Wrócił na grudniowe ferie. Był w
granatowym
mundurze z guzikami, na których pyszniły się błyszczące kotwice. Spieszyło mu się i
nie miał czasu na gadanie, pokazał tylko Jackowi legitymację i powiedział, że będzie
mechanikiem
na statku, mrugnął przy tym, jakby chciał zaznaczyć, że mimo osiągnięcia takich wyżyn
nie przestał lubić Jacka.
6
Ilekroć Jacek spotykał się oko w oko z Łapą, myślał o Bizonie – żeby stać się podobnym
do Bizona chociaż na jeden dzień... A spotkań tych było coraz więcej. Łapa jakby
wyczuł, że
nowy, chuderlawy chłopak chociaż boi go się tak jak inni, nosi w sobie ziarno buntu,
które
może zakiełkować między chłopcami w podporządkowanej „siódemce”. Kiedy spotykały
się
ich oczy, Jacek odwracał je, bo patrzenie w twarz „szefowi” było źle oceniane. Odwracał
jednak
wzrok powoli, jakby niechętnie i Łapa zauważył, że „nowy” wówczas zaciska szczęki,
później zauważył, że zaciska także pięści. Nie podobało mu się to bardzo. Schodził
jednak
Jacek z drogi „szefowi”. Schodził zawsze, nie było silnych na Łapę.
Na wycieczce do Łazienek, kiedy Jacek przeskakiwał wypełniona wodą i jesiennymi
liśćmi
kałużę, ktoś podstawił mu nogę, Jacek jak długi rozłożył się w błocie. Wstał, wycierał
ręce
o spodnie na udach, wycierał rękawem opryskaną mokrą ziemią twarz, w gardle czuł
suchość,
czuł piekące krople w kącikach oczu, Łapa, Walek i kilku innych chichotało z boku.
– Synuś, za ciężkie masz dupsko, żeby podskakiwać, co podskoczysz, spadniesz, ja ci
to
mówię – cedził Łapa.
Jacek nosił bluzę z dużymi naramiennikami, od strony szyi zapinanymi na guziki,
podobnie
jak przy harcerskim mundurku. Łapa lubił odpinać mu te naramienniki – kłapciate łopaty
– śmiał się.
– Chodź, synuś, będziemy odpinać kłapciate łopaty. Nie chcesz bawić się z szefem?
Odpinał Jackowi naramiennik z guzika i ciągnął chłopca dookoła sali. Walek i kilku
podobnych
do niego chichotało:
– Łapa, Łapa, barana na targ prowadzisz?
– Kłapciate łopaty! Kłapciate łopaty – powtarzał Łapa, potem brał Jacka pod brodę. –
Odwróć
oczka, synuś, odwróć. Buzię otwórz, ząbków nie zaciskaj, ukłoń się i odejdź, zabawa na
razie skończona.
Jacek czuł, jak łomocze mu serce, jak pali go twarz i dusi coś bardzo złego w gardle,
kiwał
jednak głową i odchodził. Myślami był przy Bizonie. Postać tego starszego kolegi rosła w
nim, olbrzymiała do przedziwnych rozmiarów. Zygfryd był od Bizona większy, a jednak...
ta
myśl nie odstępowała Jacka coraz bardziej. Nie podnosił ręki na „szefa”;ba, nawet mu
się
nigdy nie sprzeciwiał, ale w jego spokoju, w całym zachowaniu było coś takiego, co nie
tylko
Łapa spostrzegł.
– Ty przed Łapą drygasz, ale hardy jesteś chłopak, tak mówią... Jakbyś coś wymyślił,
pomógłbym
ci go usadzić. Inni chyba też – powiedział mu raz Zbyszek w wielkiej tajemnicy.
W niedzielę wieczorem po wycieczce do zoo Łapa usiadł koło okna i patrzył na Jacka.
Walek był też blisko. Inni zauważyli, że coś się szykuje, milczeli.
– Widziałeś małpy w klatce, synuś? – zapytał Wiktor. – Takie drobne małpy, które
skakały
jak sprężyny.
Jacek grzebał palcami w posłanym już łóżku nie podnosząc głowy; patrzył w
prześcieradło.
Wiktor dogadywał:
– Ty, synuś, też zacząłeś podskakiwać jak małpa, a mówiłem, że możesz oberwać.
Pamiętasz?
– Odwal się, Wiktor. Czego chcesz? – Jacek przełknął ślinę.
– Pogadać chcę. Rozumiesz? Pogadać o twoim sprawowaniu. – Łapa ujął ofiarę pod
brodę.
– Pokaż oczka, pokaż... i piegowatą buzię pokaż. Widzicie bohatera? Jaki podobny do
brązowej
małpy. – Chwycił Jacka za koszulę, przeciągnął przez łóżko i postawił przed sobą. –
Cherlak... przybłęda... – warknął.
– Puść!
7
– Spokój, szczeniaku, bo mordę skuję. Gdy ktoś ma tutaj pysk opuchnięty, mówi
wychowawcy,
że spadł ze schodów. Rozumiesz, synuś, ze schodów... pamiętaj...
– Hi! hi! – roześmiał się Walek – już parę razy te schody naprawiali, Łapa, daj mu na
sen.
Jacek szarpnął się, ale natychmiast poczuł zamęt w głowie i słonawy smak krwi na
ustach.
– No co, synuś, będziesz poważał szefa? – usłyszał, jakby z daleka, kpiący głos Łapy.
Bizon! – pomyślał Jacek i nagle spostrzegł Zbyszka z kocem w rękach skradającego się
za
plecy Wiktora... Skurczony, z zaciśniętą pięścią czekał. Z tyłu skrzypnęła podłoga.
Wiktor
obrócił się i zobaczył, co się święci. Jacek wtopił w swoją małą pięść całą siłę...
przykucnął,
obrócił się i uderzył. Wiktor poleciał do tyłu, upadł na łóżko... Minęło pół sekundy, cała
sekunda,
cisza dzwoniła w uszach. Zbyszek rzucił koc i stanął koło Jacka.
– Chłopaki, wsuniemy Łapie – powiedział ktoś z rogu sali.
Łapa cofnął się w głąb łóżka, skulony ciskał złe spojrzenia.
Wtedy otworzyły się drzwi i do sali zajrzał wychowawca.
– Co tu się dzieje? – zapytał. Nikt nie odpowiedział.
– Co tu się dzieje, pytam?!
– Wiktor spadł ze schodów i stłukł sobie twarz – odpowiedział Zbyszek.
Od tego dnia do wakacji w „siódemce” była tylko jedna bijatyka. Wiktor stłukł Walka, gdy
ten odpyskował „szefowi”, żeby się nie rzucał, bo mu Jacek da na sen.
Spokój zapanował na sali i w całym rodzinniaku.
Zwycięstwo nad Łapą zwycięstwem, a Jacek od dawna przeżywał zupełnie nie znaną
mu
dotychczas rozterkę. Pośród wielu koleżanek w szkole, jedna w dziwny sposób
zawładnęła
jego myślami. Miała jasne włosy, wielkie chabrowe oczy, a na imię Ewa. Myślał o niej
wieczorami,
a gdy na nią patrzył, czuł dziwną radość. Raz spostrzegł ją z koleżanką przy wystawie
sklepu, niedaleko szkoły. Podszedł szybko do wystawy. Dziewczynki odchodziły już od
witryny. Koleżanka Ewy obejrzała się w jego kierunku.
– To ten z poprawczaka – powiedziała głośno Ewa.
– Z Domu Dziecka – poprawiła ją tamta druga.
– Poprawczak czy Dom Dziecka wszystko jedno – parsknęła śmiechem Ewa. Poszły
obie
w swoją stronę.
Sukienki na wystawie zamazały się Jackowi w oczach. Ktoś go potrącił.
– Co sterczysz na przejściu, smarkaczu...
Stał jeszcze chwilę i ciągle słyszał śmiech.
Drugi raz spotkał Ewę, gdy szła z mamą w kierunku boiska. Jej matka często
przychodziła
do szkoły.
Ma mamę, więc nie wie, co to rodzinniak, a co poprawczak – pomyślał i zrobiło mu się
mniej gorzko.
Na wieczorku noworocznym siedział obok Ewy. Z początku poczerwieniał i nic nie
mówił,
ale potem odzyskał pewność siebie i opowiadał, jak koledzy uczyli się tańczyć, no i że w
całym
rodzinniaku zabrakło szczotek do zamiatania i mioteł, gdyż wykorzystano je jako
partnerki
w tej nauce.
Dziewczęta śmiały się i pytały, czy aby teraz chłopcy będą umieli trzymać w tańcu
dziewczyny,
bo nawet najszczuplejsza z nich nie jest taka cienka jak kij od miotły.
– Popróbuje się, popróbuje – rezonował Jacek.
Nie spostrzegł też, kiedy zagrała orkiestra i stanął przy Ewie. Gdy zabawa miała się już
skończyć, zatańczył jeszcze raz z Ewą.
– Chciałem ci coś powiedzieć...– zaczął.
Ewa spojrzała na niego z zaciekawieniem.
8
– Ja nie jestem z poprawczaka, tylko z Domu Dziecka... a to nie wszystko jedno... Nie
mam starych, umarli... dlatego tam jestem... Nie łamię się, w rodzinniaku też można żyć.
– Słyszałeś wtedy? Myślałam o tym tyle razy, przepraszam cię.
Jacek patrzył w chabrowe oczy i radował się sam nie wiedząc czego. Potem byli razem
w
kinie i w teatrze. Myślał o Ewie wieczorami i może to ona, chociaż o niczym nie
wiedziała,
pomogła mu rozprawić się z rządami Łapy w „siódemce”.
Któregoś dnia wpadł do sali Zbyszek i krzyknął:
– Chłopaki, jedziemy nad morze!
– Co? – zapytali wszyscy chórem.
– No, nad morze!
– Hurra! Nad morze! Nad morze! – darli się wszyscy.
Wiadomość sprawdziła się. Za tydzień rozpoczęto wakacyjne przygotowania, a po
miesiącu
chłopcy byli już w drodze. Jacek długo stał na piaszczystej wydmie i patrzył tam, gdzie
na
postrzępionej wiatrem płaszczyźnie trzepotały białymi grzywami ruchliwe fale.
Wakacje tego roku minęły szybciej niż kiedykolwiek. Gdy już dobiegały końca,
zorganizowano
wycieczkę na Hel. Po obiedzie Jacek przybiegł do portu. Panował tu ruch. Ze statków
zdejmowano wypełnione rybą beczki, do basenu wchodziły wciąż nowe kutry. Po drugiej
stronie wody stał nieduży biały statek z czerwonym krzyżem maltańskim na burcie, obok
kołysały się jachty, a nieco dalej cumowała szybka wojskowa łódź motorowa. Jaskrawy
dysk
słońca wypełzł wysoko na niebo rozgrzewając betonowe falochrony i nabrzeża.
Nasycone
rybim zapachem powietrze biło w nozdrza. Jacek stanął nie opodal kutra, gdzie dwaj
rozebrani
do połowy rybacy z koszulami w rękach, ocierając pot i klnąc na upał przysiedli na
drewnianej
skrzyni.
– Człowiek miejsca w domu nie zagrzeje, dopiero wróciliśmy i o świcie znowu jazda na
połów – mówił szpakowaty rybak do swego towarzysza.
– Ano taki rybacki żywot – odpowiedział tamten
– Z chęcią pomieszkałbym w domu parę dni.
– Ja też, ale ryba w morzu czeka.
– Kto ma nocną wachtę?
– „Gruby”. Znowu będzie spał, maszynę mu kiedyś ukradną albo cała wycieczka się
zablinduje,
a on nie będzie wiedział.
Jacek stał w miejscu jak wryty, poczuł wypieki na twarzy, w głowie kotłowały mu się
rozgorączkowane
myśli... Przed oczami wirowało papierowe morze w szkolnym atlasie, przesuwały
się nazwy zamorskich portów i postać nie znanego, grubego marynarza śpiącego na
wachcie. Z rozpaloną głową powrócił na nocleg. Nie spał. Myślał i czuwał, a gdy nad
ranem
zapadł w sen, śniły mu się dalekie porty i spotkanie z Bizonem, gdzieś bardzo wysoko,
na rei
wielkiego żaglowca.
9
ECH, CO TERAZ BĘDZIE...?
O północy chwycił ubranie, na palcach czmychnął ku drzwiom. Ubierając się
pospiesznie,
zbiegł po schodach. Wyszedł na ulicę, półprzytomnie zdążał wzdłuż wysokiego parkanu.
Noc
była pochmurna, zanosiło się na deszcz. Od strony morza powiał mocniejszy wiatr, na
rozgrzaną
ziemię spadły krople ciepłego deszczu. Przycupnął obok starej budy koło parkanu.
Krople deszczu bębniły po dachu. Znalazł szparę między deskami i wsunął się do
mrocznego
wnętrza. Czuć tam było stęchliznę, a deszcz przeciekał strugami. Przyjrzał się przez
dziurę w
ścianie portowemu ogrodzeniu. Tuż przy betonowym słupku ziemia jakby nieco zapadła
i
między jej powierzchnią a stalową siatką widniał niewielki prześwit. Tymczasem ulewa
minęła
i na niebie pośród chmur błysnął księżyc. W budzie pojaśniało i pod ścianą ukazał się
stos narzędzi. Szopa służyła widocznie jako magazyn przy budowie drogi. Chwycił
łopatę,
przecisnął się przez szczelinę w deskach na dwór. Przywarł do ziemi. Poruszając
niezdarnie
szuflą, powiększył nieco dziurę pod siatką. Przymierzył się do niej. Wkrótce był po
drugiej
stronie ogrodzenia.
Po ulewnym deszczu ochłodziło się, od morza wiał rześki wiatr. Chłopiec dotarł do
piramidy
beczek. Księżyc świecił teraz jasno i mimo nocy widoczność była dobra. Obejrzał się
dookoła i poszedł w kierunku nabrzeża. Przed nim majaczyła sylwetka kutra. Po prawej
stronie
kanału stały białe jachty i statek ratowniczy. Wtem włosy zjeżyły mu się na głowie. Z
daleka, z automatami na piersiach, nadchodzili dwaj żołnierze. Kilka przewróconych
beczek
leżało u podnóża piramidy, chłopiec wśliznął się do jednej z nich.
Kroki patrolu dudniły tuż, tuż. Gdy przebrzmiały, wyskoczył z beczki i pobiegł w kierunku
kutra. Przystanął, schował się za skrzynki po rybie. Na statku panowała cisza, tylko od
strony
portu słychać było dalekie kroki. Wracał uparty patrol. Żołnierze przystanęli. Rozmawiali
głośno.
– Ćmika? – zapytał jeden.
– Dawaj, zajarzymy.
Przysiedli obok ukrytego chłopca.
– Można zapalić, w porcie spokój. Już nie te czasy, kiedy trzeba było z odbezpieczonym
automatem węszyć, bo ciemne typy patrzyły tylko, jak wsadzić komu nóż pod żebro.
Ostatnio
pięć lat temu złapali tu jednego... strzelał, drań, poranił ludzi. Chciał się dostać na kuter.
Złapali
nasi obydwu, amatora morskiej podróży i drugiego w samochodzie. Bez krwi się nie
obeszło.
Patrol odszedł, na kutrze było cicho. Jedynie od strony nadbudówki dochodziły odgłosy
chrapania. Marynarze mieli rację. Gruby spał snem sprawiedliwego. Księżyc zaszedł za
chmury i na port padła głęboka ciemność. Chłopiec przeskoczył reling i wśliznął się na
statek.
Przebiegł wzdłuż burty i skoczył za ratunkową łódź. Śpiący poprawił się na workach i
zachrapał
tak głośno, że chłopiec przeraził się, iż usłyszą to żołnierze z kręcącego się w pobliżu
patrolu. Pod brezentem łódź była pusta, chuda postać przecisnęła się przez wąską
szczelinę do
jej wnętrza.
Potem na kutrze zaczął się ruch. Najpierw zadudniły kroki obok statku i na pokładzie,
wreszcie do łodzi dotarł krzyk:
– Gruby, wstawaj, szyper idzie! No, rusz się, ospały wielo rybie!
– Co? Czego chcesz?
– Wstawaj, mówię ci, znowu spałeś, zapasiony morsie.
– Tego... daję słowo, dopiero w tej chwili się zdrzemnąłem. Cały czas stałem. Spokój,
żywej
duszy... a po deszczu takie powietrze, usnąłem leciutko...
10
Przez szparę w brezencie do wnętrza łodzi sączyło się blade światło wstającego dnia.
Na
pokładzie wzmagał się ruch. Przychodzili rybacy, podjechał samochód, coś ładowano na
kuter.
Wreszcie zawarczał silnik. Rybacy rozmawiali głośno, mówili, że rejs będzie długi,
potrwa
może więcej niż miesiąc. Popłyną na łowiska Morza Północnego. Zawiną do portu w
Danii lub Norwegii, bo przecież będą musieli uzupełnić zapas wody i żywności. Później
rybacy
mówili, że mają przyjść celnicy.
Będzie kontrola, przeszukają statek i wyciągną mnie z kryjówki... – myślał gorączkowo
Jacek. – Na pewno zajrzą pod brezent...
Sucho miał w ustach, krople potu na czole, nie czuł nawet twardych desek, które gniotły
go niemiłosiernie w łopatki i chude biodra. Bał się przewrócić na bok, aby łódź nie
skrzypnęła.
Tymczasem dokoła ucichło, przyszli zapowiedziani celnicy i żołnierze WOP-u. Jacek
zamarł w bezruchu i wstrzymał oddech, gdy usłyszał tuż obok szelest przesuwanych
worków
i rozmowę:
– Co tu pan ma, panie szyper?
– Nowe sieci, w starych ryba bawi się z nami w ciuciubabkę. Wysłużone były.
– Dobrze, wierzymy. A tu?
– Zapas chleba i ziemniaki w workach, nie schowaliśmy jeszcze do magazynu. Ktoś
podszedł
do łodzi i szperał przy niej.
– Odkryć brezent?
Chwilę trwało milczenie.
– Nie trzeba – odpowiedział ktoś inny – kto dzisiaj cokolwiek przemyca w bąku? Chyba
dzieciak.
Kroki celników oddaliły się i zapanowała znowu cisza. Potem silnik zawarczał mocniej,
zadrżał cały kuter, zachybotał się i począł kołysać coraz mocniej i mocniej...
– Co teraz będzie? – myślał chłopak skulony na twardym gretingu.
Przechyły statku przyprawiały go o mdłości. Czuł niebywały zamęt w głowie. Przymknął
oczy, zaczął myśleć o mamie, która już dawno odeszła, o Ewie, która wyjechała z
rodzicami
na wakacje i nie pożegnała się z nim nawet, o Bizonie uczącym się w prawdziwej
morskiej
szkole, o Wiktorze bijącym w rodzinniaku chłopców po twarzy, ciotce pozostawionej w
Warszawie;
ciotka na pewno nie przypuszcza, że on teraz płynie statkiem po morzu. Łódź kołysała
się w lewo i w prawo, silnik dudnił morską kołysankę, zmęczenie po emocjach minionej
nocy przymykało oczy. Usnął.
Gdy się obudził, długo nie mógł zebrać myśli. Ramię na twardym gretingu zdrętwiało,
głowa obijała się o kanciaste deski. Dopiero po chwili zauważył, że z góry przez brezent
nie
przebija już słońce, a sączy się szary półmrok. Kuter nie przechylał się teraz z burty na
burtę,
lecz jakby pływał po górach wodnych, wędrował na ich grzbietach i leciał w dół w wielkie
rozpadliny morza. Jeszcze później do świadomości chłopca doszły odgłosy krzątaniny.
Coś
przestawiano, szurano workami. Trwały jakieś poszukiwania, dobiegały głosy rozmowy:
– U nas, właśnie u nas, bo wieczorem był w szkole.
– Szyper odebrał wiadomość radiową dla kutrów. W nocy zginął chłopak z wycieczki,
uciekł z noclegu i zablindował się na statek, pajac jakiś.
– Kto miał nocną wachtę?
– Gruby.
– Znowu spał!
– Gruby chodź tutaj!
– Jestem, panie szyper.
– W nocy dobrze pilnowałeś kutra?
– Tego... jak to się mówi... jak jedynego Boga kocham, panie szyper, jak składu z
amunicją
na wojnie, może tylko na jeden momencik, jak jedynego Boga, na małą chwileczkę
usnąłem,
ale lekko, jak zając... nawet mucha tutaj nie...
11
– Chłopak uciekł z wycieczki! – ryknął szyper.
– Chłopak? Jak jedynego, panie szyper, niemożliwe...
– Leon i Bruno, przeszukać statek, wszędzie. Na pokładzie, w ładowniach. Zajrzeć do
beczek.
Zbieg poczuł żołądek pod gardłem. Tego nie przewidział, nie było radia, gdy młodzi
bohaterowie
starych książek blindowali na żaglowcach.
– Cholera, jak wlazł do jakiejś beczki, nie znajdziemy go, stracimy cały dzień, panie
szyper.
– Szukaj, Bruno, i nie gadaj. Jest u nas, bo wieczorem był jeszcze z wycieczką. W
ładowni
szukaliście?
– Tak.
– W bąku?
– Leon, w bąku patrzyłeś?
Chłopiec rozpłaszczył się na gretingu, wczepił paznokcie w drewno i czekał.
– W bąku nie, ale tam go nie ma, WOP sprawdzał.
– WOP nie sprawdzał – powiedział ktoś inny i zaczął rozwiązywać troki od brezentu.
Trwało to może minutę, może godzinę, może pół wieku, aż w oczy chłopca uderzył blask
dziennego światła. Chwilę panowała cisza i zaraz podniósł się wrzask:
– Jest! Jest tutaj!
Zewsząd słychać było tupot.
– Gdzie jest? Dawać go! Dawać go tu! – przekrzykiwali się rybacy.
Czyjeś ręce chwyciły chłopca za koszulę i za ramię. Poczuł, że unosi się do góry.
Otworzył
oczy i zobaczył nad sobą wielkiego rybaka, który trzymał go nad pokładem jak młodego
psiaka.
– Tużeś wlazł? Po co? Gadaj! – rybak postawił schwytanego na chwiejnym pokładzie.
– Gdzie się wybierałeś?! Gdzie chciałeś drapnąć? No gdzie?
– Na morze, proszę pana.
– Na wycieczkę?
– Nie, proszę pana. Pracować.
– A matka co na to?
– Nie mam matki, proszę pana.
– A ojciec?
– Nie mam ojca, proszę pana.
Zapanowała cisza, rybacy przyglądali się chuderlawemu chłopakowi w milczeniu. On
stał
ze spuszczoną głową i patrzył na czubki swoich sandałów. Silnik dudnił niczym olbrzymi
zegar odmierzający nieprawdopodobnie długie sekundy. Szyper podszedł bliżej.
– Ile masz lat? – zapytał.
– Czternaście, proszę pana – Jacek odzyskiwał powoli równowagę, pozbył się
paraliżującego
wolę strachu.
– Z kim tu przyjechałeś? – pytał dalej szyper.
– Z rodzinniakiem, to jest, przepraszam, z sierocińcem.
Szyper spojrzał do tyłu.
– Sternik, kurs na Hel. Cała naprzód! Wracamy! – Po czym kiwnął na chłopca. – Chodź.
Pokład tańczył pod nogami, w gardle robiło się mdło, mały nieszczęśnik czuł słabość,
ale
poczłapał za szyprem. Zeszli po drewnianych stromych schodkach do drzwi z napisem
„Szyper”.
Kabina była niewielka, przez okrągły bulaj sączyło się blednące światło dnia. Chłopak
spojrzał na szypra.
– Panie kapitanie! – wypalił bez namysłu – ja umiem gotować, od szóstego roku życia,
umiem smażyć rybę i robić kotlety, umiem myć garnki i szorować podłogę, będę
pracował jak
dorosły, niech pan nie wraca, niech pan weźmie mnie ze sobą...
12
Szyper przyglądał mu się uważnie.
– Siadaj – powiedział. – Co przeskrobałeś?
– Nic, panie kapitanie, nic nie przeskrobałem. O, niech pan patrzy, tu jest świadectwo
szkolne... – wyciągnął z kieszeni złożony, zawinięty w gazetę dokument.
Szyper wziął do ręki papier.
– Ze sprawowania też piątka. Teraz będziesz miał mniej.
– Panie kapitanie, ja umiem...
– Głodny jesteś?
– Nie jestem głodny – powiedział Jacek przełykając ślinę.
Teraz kuter mniej kołysał, przestało go więc mdlić. Po chwili kucharz przyniósł dzbanek
kawy, biały kubek, kilka kromek chleba i stos plastrów świeżego salcesonu. Salceson
pachniał
z daleka.
– Jedz, potem pogadamy – powiedział szyper.
– Ale niech pan nie wraca, proszę...
– Jedz! – powtórzył groźnie szyper.
Jacek nalał sobie kawy. Gdy kończył rybacką porcję, szyper zapytał znowu:
– Co przeskrobałeś?
– Przysięgam, że nic, panie kapitanie.
Szyper bębnił palcami po stole.
– Słuchaj – powiedział – czy wiesz, na jakie straty nas naraziłeś?
– Straty?
– Stracimy przez ciebie całą dobę i pół tony ropy.
– Panie kapitanie, ja czytałem...
– Co czytałeś?
– Dużo książek czytałem. Chłopcy pracowali na statkach...
Szyper machnął niecierpliwie ręką.
– Jak dostałeś się do portu?
– Przez dziurę w parkanie.
– A na kuter?
– Schowałem się, gdy przechodził patrol. Raz do beczki i raz w stos skrzyń po rybie.
– Wachtowy spał na kutrze?
Chłopak milczał.
– Co, nie chcesz mówić?
– Nie.
– To nie mów, głuptasie. Od czasu, kiedy bohaterowie twoich książek blindowali się na
statkach i zostawali kapitanami, minęło wiele czasu. Teraz na morze jest zupełnie inna
droga.
Jacek przyglądał się swoim sandałom, których czubki były powykręcane ku górze jak
dzioby łodzi wikingów, podniósł głowę i zapytał:
– Panie kapitanie, co ze mną będzie?
– Wrócisz do domu.
– Do rodzinniaka?
– Do rodzinniaka – odrzekł szyper i wyszedł z kabiny.
Ściany, stół, podłoga, okrągły bulaj wypełniony skrawkiem granatowego nieba –
wszystko
to zawirowało przed oczami Jacka. – Ech, co teraz będzie...?
13
O KAPITANIE, „RADARZE”, KAPRYŚNEJ RYBIE I TROCHĘ O
HISTORII PÓŁWYSPU
Rano w szkole, w której gościli chłopcy z rodzinniaka, podniósł się alarm, ktoś
powiedział,
że właśnie taki chłopiec szedł nocą w kierunku portu.
– Jacek zbzikował – powiadali koledzy – zbzikował i uciekł.
Koło południa powróciły z połowu żółte łodzie. Na dziobie jednej z nich stał czarny pies i
szczekaniem dawał sternikowi znaki, pomagając w manewrowaniu. Rybak zręcznie
ominął
przeszkody, podpływając do nabrzeża. Kiedy był blisko brzegu, pies skoczył na keję.
Rybak
puścił ster, chwycił cumę i rzucił ją psu. Czarny nowofundlandczyk złapał zębami linę,
podbiegł
w kierunku najbliższego pachoła.
– Dzień dobry, kapitanie, jak połów? – zapytał żołnierz z wojskowej motorówki.
Rybak ukazał dwa rzędy białych zębów.
– Starczy dla starego – powiedział zdejmując skrzynki z łodzi. Gdy skończył robotę,
nabił
fajkę i zapalił.
Szeroka obrośnięta twarz z siecią zmarszczek, wąskie kreski ust, białe, lśniące zęby
oraz
intensywnie niebieskie oczy i cała postać człowieka przybyłego z morza zainteresowała
oczekującego
powrotu kutra Jackowego wychowawcę. Rybak też zauważył nieznajomego w
garniturze,
białej koszuli i krawacie.
– Po świeżą rybę? – zagadnął.
– Nie, czekam na chłopca.
– Chłopca?
– Tak, z wycieczki... Uciekł na morze...
– Uciekł na morze? Czym?
– Na kutrze. W nocy wykradł się z sali i uciekł.
Pies wstał, przeciągnął się, skoczył na brzeg, podszedł do obcego i począł obwąchiwać
nogawki
jego spodni.
– „Radar” wróć! – rozkazał rybak.
Pies odwrócił łeb, spojrzał na swego pana i niechętnie powrócił do łodzi.
– Przyjaciel? – zapytał wychowawca.
– Dobry przyjaciel i dobry rybak. Na morzu węszy rybę... dobry pies.
Radar jakby rozumiał, że go chwalą, podstawił panu łeb do pogłaskania i przymrużył
oczy.
Na keję przyjechał ciężarowy samochód. Rybak sprzedał połów, zabezpieczył łódź i
zbierając
się do odejścia, zapytał, kiedy powróci kuter z chłopcem. Wychowawca wzruszył
ramionami.
– Podobno wieczorem – powiedział.
– A gdzie cała wycieczka? – pytał dalej rybak.
– Wycieczka pojechała do Gdańska.
Rybak popatrzył jeszcze raz na strapionego wychowawcę.
– Do wieczora daleko. A Detlaf wcześniej nie wróci, proszę do rybackiej chaty, nieduża
to
pociecha w kłopocie, ale proszę. Będzie gdzie napić się herbaty.
Chata była niewielka. Pokój, do którego pan i jego pies wprowadzili gościa, pachniał
drzewem. Gospodarz poszedł do kuchni. Wrócił po chwili przebrany w jasne spodnie i
gruby
czysty sweter. Trzymał w rękach skrzyneczkę z węglem drzewnym.
– Pan dawno na Helu? – zapytał gość.
– Od początku – uśmiechnął się gospodarz, wsypując czarne bryłki do samowara.
14
Rybak, u którego znalazł się Jackowy wychowawca, znany był tutaj każdemu. Ojciec
rybaka
miał tu własną checz, łódź i sieci, a do tego jeszcze psa, który węszył rybę na morzu i
lizał ręce za kawałek przysmażonej na oleju płastugi. Miał też jedynego syna, którego
nazwał
Rafałem. Ojciec z psem wstawali wcześniej od słońca i szli na brzeg, gdzie spychali łódź
do
morskiej wody.
Któregoś dnia przywieziono wodą i traktem przez mierzeję dziwaczne maszyny. Rafał,
który dotąd znał tylko świat kilkunastu checzy i biegnącej dookoła cypla łachy żółtego
piasku,
patrzył okrągłymi oczami na pale zagłębiające się w wodzie pod uderzeniami ręcznych
kafarów. Ani się spostrzegł, gdy na cyplu wyrósł prawdziwy port, a przy drodze nad
brzegiem
zatoki czas rzucił garść nowych chat. Murowane były – z cegły, niektóre pokryte
dachówką,
bogate. Gdy Rafał miał lat dwanaście, wypłynął z ojcem na morze, gdy miał lat
piętnaście,
dobre czasy przyniosły osadzie szprotowe żniwa, a Rafał wtedy był już rybakiem u
znajomego
niemieckiego szypra. Szprot, mała ruchliwa rybka, stał się dla młodego Kamkela
abecadłem
rybackiego rzemiosła. Przyuczony nieco na wprowadzonych niedawno kutrach
żaglowych
poznał ciężar pełnej sieci i radość z udanego połowu, gdy szprot, kapryśna ryba,
rozdymał
im sieci i niezwykłą obfitością wynagradzał rybacki trud.
Którejś zimy pochował Rafał na helskim cmentarzyku w piaszczystej ziemi ojca, który za
pełne pokłosie srebrnego szprota zapłacił życiem. Przemarzł stary na lodowatym wietrze
i
przedźwignął się na śmierć wydzieranym morzu, srebrnym plonem rybackiej roboty. W
checzy
pozostała stara matka i młody Rafał, rybacki syn i sam rybak. Syn odziedziczył po ojcu
łódź i psa. Teraz on wstawał wcześniej od słońca i wyruszał na morze. Tymczasem
drugiej
zimy kapryśny szprot uciekł z Zatoki Gdańskiej. Dla rybaków helskich nastały chude
lata.
Wąsate foki porwały w strzępy Rafałową sieć. Potem Paweł Budzisz z Kuźnicy wymyślił
specjalną sieć do łowienia fok. Czarne ssaki to nie szprotowe srebro, ale na poławianiu
ich
można było zarobić trochę grosza. Foki nie zaznały spokoju na południowym brzegu
Bałtyku.
Ulubionym ich schronieniem były osłonięte wody Zatoka Gdańskiej, gdzie, nieświadome
co
je czeka, ginęły w sieciach tutejszych maszoperii. Rafał wtedy zarobił na nowy dach
checzy.
W lecie 1914 roku wybuchła wojna światowa i rybacy poszli do cesarskiej armii. Ich kutry
długo kołysały się na cumach bez pożytku. Tymczasem zimą do helskiego brzegu
sypnął
znowu wielką ławicą srebrny szprot. Rafał umiał już obchodzić się z tą rybą. Nieobce
były
mu też obyczaje przybrzeżnego bałtyckiego śledzia, płastugi i wędrownego łososia.
Mimo że
w zatoce była ryba, w checzach na Helu gościła bieda.
Rafałowa matka była już stara. Przebierając w palcach czarne paciorki różańca coraz
częściej
spoglądała na cmentarz, gdzie w żółtym piasku leżał stary Kamkel. – Młoda gospodyni
potrzebna w tym domu – powiadali ludzie. Były też w sąsiedztwie dziewczyny, rybackie
córki,
krzepkie, których wprawne ręce radziły sobie dobrze z pałąkiem karzni i inną rybacką
robotą.
Rafał nie był jednak skory do żeniaczki i nie pomagały sąsiedzkie nagabywania. Potem
umilkły działa na frontach i do osad poczęli wracać rybacy. Nie wszystkich doczekały się
żony. Niektórzy pozostali w obcej ziemi, daleko od bałtyckiego brzegu. Bolesne to były
straty,
wielu zginęło za obcą sprawę.
Gdy 10 lutego 1920 roku do Pucka z oddziałem ułanów przyjechał generał Haller, aby
na
znak zaślubin Polski z Morzem rzucić do fal Bałtyku złoty pierścień, Rafał stał z innymi i
patrzył, jak na ułańskich lancach furkotały biało-czerwone proporce. – Niech żyje Polska!
–
krzyczano. Rybacy wycierali kułakami łzy. Wolna Rzeczpospolita Polska brała właśnie
ślub z
Morzem... na zawsze, na wieki... – Niech żyje Polska! – krzyczeli rybacy z Chłapowa,
Swarzewa,
Karwi i Chałup i marzył im się port, schronisko nad Wielkim Morzem... koło Wielkiej
Wsi. Taki port, aby w czasie sztormów nie musieli uciekać na płaskie brzegi swoich
wiosek, a
mogli schronić się do prawdziwej rybackiej przystani. Tym z Helu marzył się zbyt na
złowioną
rybę, motorowe kutry, chłodnie i fabryki konserw.
15
Powrócił Haller do Warszawy i Polska objęła przyznane traktatem wersalskim morskie
wybrzeże. Surowy był to brzeg, jedynym bezpiecznym schroniskiem dla rybackich
statków
był tu port w Helu. Do checzy zamiast wyczekiwanego dobrobytu zaglądała coraz
większa
bieda. Czas, jak czas – przemijał, rybacy nie bogacili się, na Helu niewiele przybywało
żółtych
łodzi. Starzy marli, młodzi żenili się, przychodziły na świat dzieci.
Pewnego dnia, gdy padał deszcz, schroniła się do Rafałowej chaty wycieczka dziewcząt
z
Krakowa. Gospodarz gawędził ze wszystkimi pannami, ale patrzył tylko na tę, która
miała
oczy koloru morskiej wody... Na drugi dzień, gdy inni wypłynęli na morze, Rafał poszedł
pożegnać odjeżdżającą dziewczynę. Szeptał długo z morskooką i trzymał ją za ręce. Za
kilka
dni pojechał na drugi koniec Polski do starego Krakowa. Jeździł tam później jeszcze
kilka
razy, aż przywiózł dziewczynę. Wzięli ślub i Rafał wreszcie miał żonę.
Pierwszego lata mniej wypływał na morze, gdyż z młodą żoną wyjeżdżał do Gdańska
albo
Sopot i pokazywał jej nadmorskie piękne miasta. Tymczasem ukończono budowę
portów
rybackich w Gdyni i Jastarni. W stoczni gdyńskiej zaczęto budować polskie kutry. Taki
właśnie
statek kupił Rafał i musiał wziąć się solidnie do pracy, aby zarobić na spłatę rat i
utrzymać
dom. Młody Kamkel na nowym kutrze oderwał się od helskiego brzegu, łowił płastugi i
dorsza na wodach koło Bornholmu. Później w Gdyni wybudowano prawdziwą chłodnię i
fabrykę
lodu. Znikła zmora gnicia połowów. W nowej Rafałowej checzy pojawiły się miejskie
sprzęty i dużo książek, a gospodarz, chociaż nie zawsze powracał z pełnym kutrem,
chwalił
swój rybacki los i młodą, inną od tutejszych dziewcząt żonę. W Gdyni poczęły wyrastać
jak
grzyby po deszczu polsko-holenderskie spółki śledziowe. Doświadczeni obcy szyprowie
ukrywali skrzętnie przed Polakami sztukę poławiania tych ryb. Znowu pogorszył się los
rybaków.
Mimo że połowy szprota ciągle wzrastały, jego obfitość przy helskim brzegu nie była
już błogosławieństwem. Cena spadała z sezonu na sezon. Rafał tymczasem chciał
zarobić na
dostatnie życie i jeszcze sztukę jedwabiu i korale dla młodej żony, żeby błyszczała po
miejsku.
Nie chciano jednak w mieście jego ryby...
Na drugą zimę zaczęła chorować mu żona. Nie służyło jej helskie, ostre, rybą pachnące
powietrze. Jej ręce były za słabe, żeby podnosić ciężkie sieci, rozwieszać je na tyczkach
i
roznosić po wsi letnikom złowioną przez męża rybę. Do checzy Rafała zajrzała bieda
większa
niż do innych rybackich chat. Sąsiedzi, źli, że zamiast wziąć dziewczynę z osady
przywiózł
pannę z miasta, nie bardzo spieszyli z pomocą. Żona Rafałowa – Teresa – przez lato
zbladła,
przez jesień schudła, a w zimie zapadły jej oczy. Strapiony Rafał sprzedał, co było
lepszego w
chacie, i odwiózł chorą do Krakowa. Na wiosnę chodził markotny, przez pół lata też,
potem
pojechał do starego miasta, siedział tam tydzień, ale powrócił bez żony. Jesienią znowu
pojechał
do Krakowa, ale i tym razem powrócił sam. Co wówczas zaszło między nim a Teresą,
nikt nie wie. Minęły lata, a młodej pani w obejściu Rafała nie widział już nikt nigdy. W
domu
rybaka nie było też innej kobiety, pozostał wierny tej, która miała oczy koloru Bałtyckiego
Morza i przerwała jego samotność na niespełna dwa lata.
Dnia l września 1939 roku huk dział niemieckiego pancernika obwieścił nową wojnę.
Rafał
wrzucił na kuter, co miał najcenniejszego w domu, wziął kilku ludzi z osady i wyruszył do
Anglii. Losy wojennej zawieruchy znowu, jak przed dwudziestu laty, rozrzuciły rybaków
po
świecie. Kuter Rafała nie dotarł do celu, zbombardowany przez niemieckie samoloty
zatonął.
Uratowany rybak znalazł się na obcej ziemi, bez swojego statku. Tułał się po porcie,
potem
wstąpił jako ochotnik do brytyjskiej marynarki wojennej, gdzie – jak opowiadali ludzie –
zdobył kapitańskie szlify.
Kiedy przez świat przewaliła się wojna i skonała w Berlinie, jako jeden z pierwszych
powrócił
do kraju. Został szyprem na rybackim statku. A gdy wysłużył emeryturę i mógł żyć do
końca swoich dni bez pracy, zbudował łódź taką, na jakiej łowił przed pół wiekiem jego
oj-
16
ciec. Przywiózł z miasta młodego psiaka, nazwał go „Radar” i wychował na rybackiego
psa.
Z tym psem wypływał na morze i łowił nie gorzej od najlepszych rybaków w osadzie.
Ludzie
powiadali, że jak orzeł obleciał świat i powrócił do gniazda, bo mu niczym nie zdołały
zaimponować
obce bogate kraje.
Kapitan nastawił samowar i krzątał się po kuchence. Wysypał z siatki kilka fląder,
wyciągnął
nóż i zabrał się do przyrządzania obiadu. Niebawem na patelni zaskwierczały świeże
ryby.
– To powiada pan, że smarkacz zmylił WOP, schował się do jakiejś dziury i odpłynął.
Spryciarz!
– Kto by pomyślał, że go coś takiego opęta. Skryty, szelma, wszystkich w pole
wyprowadził,
pewnie mu tam rybacy natarli uszu.
Kapitan uśmiechnął się.
– To już nie czasy romantycznych przygód. Teraz marynarzowi potrzebne są nie tylko
silne
bicepsy, ale i sporo oleju w głowie.
Wopiści przyprowadzili Jacka do checzy kapitana późną nocą. Pociąg do Warszawy
odjeżdżał
rano, więc gospodarz postanowił przenocować obu gości u siebie.
Przy kolacji Rafał zajrzał chłopcu w oczy, chłopak nie uciekał ze spojrzeniem, w
źrenicach
rybaka tliła się jasna iskra.
– Złapali zbiega, co? – zagadnął.
Jacek patrzył w talerz i leżący na nim wielki szkielet flądry.
– Urodziłeś się, synu, sto lat za późno – powiedział kapitan. – Kiedyś na żaglowcach
tacy
marynarze jak ty byli potrzebni, dziś jest inaczej. Na imię ci Jacek, prawda?
– Jacek, panie kapitanie.
Rybak uśmiechnął się.
– No gadaj, chłopcze, dumny jesteś z ucieczki?
Jacek milczał grzebiąc widelcem w talerzu.
– Dokonałeś nie lada wyczynu. Zmyliłeś patrol, zakradłeś się na kuter, ukryłeś przed
kontrolą...
bohaterem jesteś...
Jacek spojrzał spode łba na gospodarza. Nie mógł zmiarkować, czy ten go chwali, czy
też
kpi sobie z niego. Rybak uśmiechnął się raz jeszcze i mrugnął po przyjacielsku. Jacek
zbaraniał
do reszty. Jakiś dziwny ten stary.
– Dlaczego uciekłeś na kuter?
– Każdy chce pracować na morzu – powiedział z przekonaniem Jacek.
Rybak uśmiechnął się znowu.
– Nie wiesz ty, nie wiesz, co to za praca.
– Pan sobie ze mnie kpi! Cały czas pan ze mnie kpi! – wybuchnął raptem Jacek
płaczliwym
głosem.
Rybak położył mu rękę na ramieniu.
– Słuchaj – powiedział – dzisiaj przegrałeś... przegrałeś, prawda?
– Tak, przegrałem.
– Ale ja myślę, że... Wiesz co, myślę? Ze kiedyś wygrasz swoją sprawę.
Wcześnie rano Jacek wstał z łóżka i przez okienko chaty patrzył na morze, z którym miał
dzisiaj pożegnać się na zawsze. Kapitan w kuchence przyrządzał śniadanie. Jacek
poszedł do
niego i zapytał, czy nie trzeba w czym pomóc. Rybak dał mu do oprawienia rybę i ze
zdziwieniem
patrzył, że chłopak radzi sobie z tą robotą całkiem dobrze.
– Słuchaj, Jacek – powiedział ostrząc nóż na kamieniu – chciałbyś zostać u mnie?
17
Chłopak uniósł głowę znad stołu i wlepił w kapitana szeroko otwarte oczy.
– Pływałbyś ze mną na zatokę, suszyłbyś sieć i naprawiał łódź. Jedzenia nam starczy.
Ryby
w morzu dużo...
Jacek nie odpowiadał, stał w miejscu, aż nagle podbiegł i chwycił mocno, w obie dłonie,
rękę starego kapitana.
18
O NETACH, PREKACH I ZUPEŁNIE AUTENTYCZNYCH
DIABŁACH MORSKICH
Jacek przymknął oczy, lecz pomimo to wciąż widział wokół siebie oburzone oblicza
wychowawców.
Zacisnął powieki. Wydawało mu się, że stuk kół zamienia się w dudnienie kutrowego
silnika, a twarz kierownika w ogorzałe oblicze starego kapitana, który uśmiechał się
do niego, Jacka, cherlawego sieroty, jak nikt dotychczas.
W Warszawie życie potoczyło się jak przedtem, tylko myśli zostały zmącone
oczekiwaniem
na Nowe, którego brzegu już dotknął podczas, nie wiedział już sam, udanej, czy
nieudanej
przygody. Ostatnie dni wakacji Jacek spędzał na drabinie z pędzlem w ręku. Wszyscy
chłopcy pracowali przy remoncie swojego domu. Jacek malował drzwi ciemną
orzechową
farbą i myślał, ciągle o tym, czy kapitan dotrzyma słowa i zabierze go do siebie.
Rafał tymczasem któregoś dnia wygrzebał z szafy granatowy mundur i białą czapkę z
otokiem
złotych liści na daszku. Wsiadł do pociągu i przyjechał do Warszawy. Już na Dworcu
Wschodnim, gdzie kiedyś stał obskurny drewniany baraczek, zaskoczył go wielki, ze
szkła i
betonu gmach, a przed nim szeroka droga, po której uwijały się samochody. Za mostem
Poniatowskiego,
koło Domu Partii zobaczył wielkie rondo z migającymi światłami. Od strony
ulicy Marszałkowskiej i Alei przed czerwonymi światłami, stały rzędy samochodów.
Wszędzie
ruch był olbrzymi. Przejeżdżając Marszałkowską kapitan zauważył, że wokół Pałacu
Kultury wyrósł pokaźny zielony park, z prawej zaś strony Ściana Wschodnia. Na
Świętokrzyskiej
młoda milicjantka w białych rękawiczkach regulowała ruch uliczny. Jednym skinieniem
dłoni uruchamiała albo zatrzymywała potoki samochodów. Dokoła kusiły wystawy
magazynów,
cukierni i księgarń... W Domu Dziecka przyjął kapitana kierownik. Poproszono do
gabinetu
także Jacka, który zobaczywszy rybaka w kapitańskim mundurze stanął jak w ziemię
wryty.
– Pozwól bliżej – powiedział kierownik.
Chłopak ukłonił się i czekał z wypiekami na twarzy na to, co miało nastąpić.
– Pan kapitan przyjechał po ciebie, jeżeli chcesz, pojedziesz z nim nad morze –
powiedział
bez większych wstępów kierownik.
– Panie kierowniku – wypalił Jacek – mnie tu było dobrze, ale ja koniecznie chcę nad
morze...
na pewno nie zrobię rodzinniakowi, to jest, przepraszam, Domowi Dziecka wstydu...
Tamto nigdy się nie powtórzy... przysięgam... tu zwrócił się całą swą postacią do rybaka,
chciał coś powiedzieć, usilnie szukał słów, nic jednak odpowiedniego nie przychodziło
mu do
głowy. Stał więc ze zmarszczonym czołem i milczał. Potem chłopcy obstąpili go dokoła.
– No i co, wyjeżdżasz, gadaj?
– Widzieliśmy go, prawdziwy morski kapitan...
– O kolegach nie zapomnij, pamiętaj...
Rafał zamierzał powrócić na Hel nazajutrz. Polecił Jackowi spakować rzeczy i poszedł
do
miasta. Zapadał mrok. Warszawa wieczorem oblekała się w nowe uroki. Po obu
stronach ulicy
przytłaczały odwykłego od wielkomiejskich widoków człowieka wielopiętrowe bloki. Na
placu Konstytucji błyskały różnojęzycznymi reklamami biura podróży. ORBIS, LOT,
KLM,
SABENA i ogromne neony sklepów. Rafał błądził starymi uliczkami: Wilczą, Kruczą aż
do
Alei, potem przez Nowy Świat i Krakowskie Przedmieście dotarł do placu Zwycięstwa,
gdzie
przed Grobem Nieznanego Żołnierza paliły się znicze i świeciły pomarańczowe
reflektory...
To właśnie tutaj leżały urny wypełnione prochami z pobojowisk całego świata, gdzie
walczyli
i ginęli Polacy. Długo przyglądał się wypełzającym z płaskich czar jęzorom ognia,
wywołując
19
w pamięci twarze towarzyszy, którzy walcząc o taką Warszawę pozostali w chłodnej
wodzie
Morza Północnego... Im też naród składał tutaj hołd. Tym spod Monte Cassino i
Westerplatte,
Studzianek, Lenino, marynarzom z konwojów do Murmańska i kolegom kapitana,
Augustynowi,
Jakubowi, Frankowi, którzy wtedy poszli na morskie dno...
Potem oglądał wspaniały jak nigdy przedtem Teatr Wielki, patrzył na pomnik Bohaterów
Warszawy – warszawską Nike, na spieszących w różnych kierunkach ludzi i podziwiał
miasto,
które rozkwitło na zgliszczach, niczym kwiat na popiołach.
Nazajutrz, gdy po noclegu w hotelu zjawił się w Domu Dziecka, Jacek był już spakowany
i
oczekiwał kapitana przed bramą.
Znowu zastukały koła wagonu. Patrząc przez okno na uciekające pola, łąki i miasteczka,
Jacek zadumał się. Kawał jego życia – ciotka. Bizon, rodzinniak, Łapa – wszystko to,
właśnie
teraz, gdy stukały koła wagonu, odchodziło w przeszłość.
Słońce grzało przez szybę, Jacek czuł, że sklejają mu się powieki. Pociąg uparcie
wystukiwał
słowo: ka-pi-tan, ka-pi-tan...
Przed chatą na Helu przywitał ich czarny jak smoła Radar. Pies biegał wokół pana,
trącał
go wilgotnym nosem, pomrukiwał, potem przekrzywił łeb, przyjrzał się uważnie chłopcu,
szczeknął i trącił go nosem, tak jak gospodarza.
– No, Jacek, jesteście przyjaciółmi –